fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka szwedzkiego przełożyła
Emilia Fabisiak
prolog
marrakesz
marrakesz – tensift – el haouz / maroko
nd 10 lipca 2011 roku
[ll:05/gmt]
W Afryce Północnej było kilku odważnych zachodnich dyplomatów, ale konsul generalny USA w Maroku się do nich nie zaliczał.
Wiele by dał, żeby to przedpołudnie wyglądało inaczej.
Marokańska żandarmeria królewska zamknęła kilka ulic medyny w Marrakeszu. Przy meczecie ibn Jusufa była całkowita blokada,
lecz na konsula czekało tam zgodnie z umową dwóch policjantów.
Pomogli mu przebyć ostatni odcinek drogi: odpychali na bok dorosłych mężczyzn, którzy nie zdążyli się odsunąć na czas, szturchali
i odpędzali chłopców z kieszeniami wypełnionymi pieniędzmi od
turystów. Brutalność sił porządkowych oszczędzała tylko osły i zakwefione żebraczki. Ulice stawały się coraz węższe, a za drugim kręgiem zapór policyjnych nie było już żadnych cywilów.
Przed miejscem przestępstwa stała około dziesięcioosobowa
grupa umundurowanych spoconych policjantów. Upał dochodził już
do trzydziestu sześciu stopni. Gdy pojawił się amerykański konsul,
wszyscy zamilkli. Przy wejściu do lokalu stał policjant. Jego chemicznie wybielone rękawiczki kontrastowały z granatowym mundurem ozdobionym wielkimi kapitańskimi pagonami i lampasami.
Tuż nad krótko ostrzyżonymi błyszczącymi włosami Marokańczyka
na świecących łańcuchach wisiał szyld w kolorze wielbłądziej sierści
z napisem „Cyrulik” po arabsku i po francusku.
– Witam, monsieur – powiedział kapitan, pospiesznie wyciągając dłoń na powitanie. – Chciałby pan pewnie zobaczyć, jak to
wygląda, prawda?
11
– Nie wiemy jeszcze, co tu się stało.
– Zamordowano trzech obywateli USA.
– A nie czterech? – zaoponował konsul. – Pański kolega poinformował mnie przez telefon, że…
Kapitan skinął spokojnie głową.
– Trzech pańskich rodaków i jednego Marokańczyka. Odkryliśmy to dopiero przed chwilą. Wydaje się, że to cyrulik. Tam. –
Wskazał w kierunku rozpadającego się muru. Za nim znajdowała
się opustoszała w tej chwili działka i resztki rozebranego budynku;
ponad stosami potłuczonego szkła i śmieci widać było mocno sfatygowaną betoniarkę. Kilka metrów kwadratowych zagruzowanej ziemi tuż obok pokrytej rdzą maszyny przykryto turkusową plandeką.
– Ale w środku wszystko zostało tak, jak było? – zapytał konsul, przenosząc spojrzenie z plastikowej plandeki na salon cyrulika.
– Tak, zebraliśmy tylko odciski palców.
Amerykanin skinął głową. Nie ma na co czekać.
Dreszcz przerażenia przeszedł mu po plecach, gdy się zorientował, że żaden z policjantów nie zamierza wejść z nim do lokalu.
Najpierw zobaczył wyraz twarzy denata na fotelu. Była w niej
raczej konsternacja niż strach – jakby w ostatniej sekundzie życia
ktoś powiedział mu prosto w oczy wyjątkowo idiotyczne kłamstwo.
Konsul robił, co mógł, żeby na niego nie patrzeć. Kiedy wreszcie
udało mu się odwrócić spojrzenie, zobaczył kałużę krwi.
Tuż obok, na posadzce w szachownicę, widać było rozmazane
ślady stóp, a nad lustrami dziwaczne wzory zastygłej krwi. Amerykanin zaczął czyścić okulary. Musiał sprawiać wrażenie szacownego, opanowanego dyplomaty; widać go było przez szyby w cienkich, pomalowanych na żółto drzwiach. Na ścianie zamocowano
mały telewizor. Stacja France 24 pokazywała właśnie zdjęcia europejskich samolotów myśliwskich nad Bengazi, Trypolisem i Misratą oraz personelu naziemnego we włoskich bazach wojskowych.
Dźwięk był wyłączony.
Zimne światło jarzeniówki, liliowe kafelki na ścianach i chłodny powiew klimatyzacji działały kojąco i pozwalały odpocząć od
nasyconego czerwonym pyłem upalnego powietrza na zewnątrz.
Trzy ciała. Oprócz mężczyzny siedzącego w fotelu jeszcze dwaj le12
żący na brzuchu na podłodze. Wszyscy około trzydziestki. Żaden
nie był stąd. Ani wtedy, gdy żyli, ani teraz. Nigdy.
Mężczyzna w fotelu miał na sobie biały podkoszulek i spodnie
khaki, a na szyi srebrny łańcuszek. Konsul podszedł, jak najbliżej
się dało, starając się nie wdepnąć w kałużę krwi, i się pochylił. Nieśmiertelnik. Amerykańska marynarka wojenna, porucznik. Kieszenie puste. Brak paszportu i portfela. Pionowo biegnący tatuaż na
prawym przedramieniu: od góry „USMC”, niżej orzeł trzymający
w każdym szponie granat ręczny, a pod spodem słowa: „Semper fi,
motherfucker”. Na kolanach jakieś pieniądze, drobniaki.
Pozostali dwaj wyglądali na cywili. Jeden w jeansach i spranym
T-shircie z częściowo widocznym nadrukiem na plecach: „Information Wants to”. Drugi ubrany podobnie. Bardziej zakrwawiony.
Żaden z nich nie miał przy sobie portfela. Jeden miał brodę. Dwa
poplamione amerykańskie paszporty leżały na stoliku na kółkach,
na którym stała też miska z pianą do golenia. Zdjęcia potwierdzały ich tożsamość.
Wszyscy trzej zabici strzałami w głowę, po dwa strzały na każdego. Nie były to morderstwa rabunkowe. Raczej egzekucja. Może
nawet akcja terrorystyczna.
Konsul analizował sytuację. Czy niczego nie przeoczył? Minęło kilka minut. Ciała nie wydawały trupiej woni. W lokalu dało się
wyczuć tylko perfumy, było chłodno i dość czysto. Pamiętał bardziej
drastyczne obrazy. Może nie tyle obrazy, co gorsze samopoczucie.
Bo dzisiejsze zdarzenie znajduje się o lata świetlne od jego codziennych obowiązków. Sprawy konsularne dotyczyły zwykle turystów, którzy stracili paszport. Niezwykle rzadkie przypadki śmierci
dotyczyły zazwyczaj emerytów lub narkomanów. A tutaj mamy żołnierza. Prawdziwy fart. Konsul nie będzie musiał dzwonić do rodziny ani koordynować procedur dochodzeniowych z amerykańskimi
władzami. Nie będzie musiał nawet załatwiać kwestii transportu ciał
do USA. Wystarczy tylko przekazać sprawę dalej. Od razu przestał
żałować, że pomijano go przy zmianach kadrowych. Rozczarowanie
brakiem awansu minęło bez śladu.
Upalne powietrze, który uderzyło w niego po wyjściu na ulicę, było teraz dużo trudniejsze do zniesienia. Kapitan policji czekał
13
odwrócony plecami do drzwi. Zgasił papierosa. Marquise, zauważył
konsul. Piękne anyżkowozielone pudełko budziło skojarzenia z położoną kilka kilometrów dalej restauracją Café de la Poste. Sądząc
po zapachu, była to cygaretka.
Konsul wziął kapitana pod rękę i poprowadził kilka kroków
dalej, za pozbawioną kół przyczepę z plastikową podłogą.
– Byłbym wdzięczny – powiedział spokojnie – gdyby udało się
utrzymać to w tajemnicy przed dziennikarzami do czasu…
– Do czasu, aż zabierzemy stąd ciała – dokończył kapitan. Miał
nieodgadniony ton głosu.
Czyżby chodziło o łapówkę?
Spojrzenie konsula zatrzymało się trochę dłużej na jego białych
rękawiczkach i ciemnej, wypolerowanej kaburze pistoletu.
– Nieprzyjemna sprawa – mruknął, kiwając głową w kierunku salonu.
– Ogromna tragedia – z powagą stwierdził kapitan. – Moje
najszczersze kondolencje. Całe Maroko łączy się w bólu.
– Dziękuję.
Łapówka nie była potrzebna.
– I proszę się nie martwić, monsieur. Nikt nie chce słuchać
o zamordowanych cudzoziemcach. Jednorazowa historia. Nie ma
sensu siać paniki. – Na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech.
– To nie Algieria.
Konsul z trudem odwzajemnił uśmiech, bo zgodnie z regułami
dyplomatycznymi w ogóle nie powinien reagować, gdy ktoś mówi
źle o innym kraju.
– W takim razie wszystko ustalone.
Kapitan spojrzał pospiesznie na zegarek. Podróbka Breitlinga.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję – powiedział na pożegnanie
konsul.
Kapitan zasalutował. Konsul skinął głową, przechylił ją w bok
i uśmiechnął się z zażenowaniem, jak każdy cywil, któremu wojskowy okazuje szacunek.
Po drugiej stronie ogrodzenia panował zwyczajowy chaos. Motorynki – chude wyrostki i grube kobiety w nikabach konkurujący
o to, kto kogo pierwszy przejedzie. Wózki – przeładowane, prze14
krzywione, ciągnięte bardziej przez starych woźniców niż przez
osły. Samochody – nie do opisania. Wracał bez policyjnej eskorty.
Po przebyciu najgorszego odcinka szybko dotarł do zewnętrznej
bramy dzielnicy. Przez osiem lat stacjonowania w tym kraju nauczył
się unikać miejscowej ludności. To kwestia nastawienia.
Trzeba wyjść, byle szybciej. W zalanej upalnym słońcem zatoczce dla taksówek przy ulicy przelotowej Route des Remparts czekał
na niego szofer w zakurzonym białym lincolnie navigatorze należącym do konsulatu. Samochód stał z włączonym silnikiem, który
pozwalał pracować klimatyzacji. Dzięki błogosławionej nowej autostradzie droga powrotna do Casablanki nie powinna trwać dłużej niż dwie godziny. Wystarczy na przygotowanie się do rozmowy
z ambasadorem w Rabacie. Trzeba było jechać tam osobiście, ponieważ w biurze w Marrakeszu nie było bezpiecznej linii.
Amerykański konsul generalny poczuł głęboką radość na myśl,
że jedno jest pewne: nigdy się nie dowie, co tak naprawdę stało się
w salonie cyrulika, jak to się stało, dlaczego i kto mógł tego chcieć.
Nigdy nie będzie musiał zastanawiać się nad tą zagadką. Wgląd w tę
sprawę będzie miała bardzo mała grupa, garstka zaufanych szefów,
żyjących w stworzonym przez siebie świecie cieni. Są po drugiej
stronie granicy, której istnienia może się tylko domyślać. To go pociesza i pozwala zasnąć w połowie drogi na wybrzeże, podczas rozmowy z kierowcą. Sen daje mu prawdziwy odpoczynek.
niedziela
ambasada amerykańska
berlin pariserplatz / niem
nd 17 lipca 2011 roku
[09:10/cet]
Na dachu budynku ambasady USA w Berlinie dominowała potężna sylwetka Clive’a Bernera, pseudonim GT. Dwa tygodnie temu
zauważył, że marynarki od garniturów zrobiły się na niego za ciasne: przekroczył granicę stu dwudziestu pięciu kilogramów. Jednocześnie stracił centymetr z metra siedemdziesięciu czterech, które
dawniej wpisywał w rubryki „wzrost”. Próbował więc zmylić obserwatora wyrazistymi szczegółami mającymi zneutralizować obraz
kaszalota. Stąd potężny wąs morsa. Stąd oprawki pilotki w kolorze
złota i jaskrawoczerwony sznurek do okularów dla zapominalskich.
Dla sześćdziesięciojednoletniego szefa bazy operacyjnej CIA
w Berlinie niedziela zapowiadała się znakomicie. Wczesny poranek
był przepiękny, a lato cieszyło wszystkie zmysły, nie męcząc upałami.
Nieco dalej, na wysokości jego oczu, ukośnie po lewej stronie, bogini
zwycięstwa i jej kwadryga zwieńczająca Bramę Brandenburską ruszała właśnie do niespodziewanego ataku na miasto. Była symbolem
światowej historii, umiejętności przywódczych. Amerykanin mógł
się tylko domyślać, co czuli Niemcy, patrząc na pomnik zwycięstwa
w sercu swojego wiecznie przegrywającego państwa.
GT zawdzięczał dobry humor sekretarzowi, który zadzwonił
o wpół do ósmej i uratował go przed koniecznością pójścia na mszę.
Przez osiem ostatnich niedziel musiał maszerować do kościoła anglikańskiego przy Preussenallee. W życiu jego żony kwestie ducha
stawały się projektem o coraz wyższym priorytecie. Miała nadzieję,
że to ich do siebie zbliży.
19
Pięć metrów za jego plecami otworzyły się potężne metalowe szare drzwi pożarowe. Stanął w nich Johnson przysłany tu rok
temu z Langley. Nadal zachował czterdzieści procent niewinności.
GT zaciągnął się ostatni raz ospałym letnim powietrzem Berlina, obserwując pomarańczowy balon majestatycznie unoszący się
nad domami.
– Możemy zaczynać – powiedział Johnson. – Szefie?
– Idę.
Zeszli dwa piętra niżej. GT starał się z całych sił nie sapać zbyt
głośno. Z miernym skutkiem.
Johnson przeciągnął identyfikator przez czytnik i wbił kod:
nową sześciocyfrową kombinację, której musieli się uczyć raz na
tydzień. Kolejny raz GT zwrócił uwagę na zapach jego perfum –
mieszankę mleczno-kwiatowych tonów. Ktoś powinien z nim o tym
porozmawiać.
W szerokim korytarzu, którego jasnoniebieska wykładzina
podłogowa wreszcie została wyprana, panowała cisza jak w kostnicy. Wszystkie drzwi pozamykane. GT wyminął Johnsona i otworzył drzwi w jasnej dębowej okleinie. Mosiężna tabliczka po prawej
stronie futryny informowała:
DR CLIVE BERNER
KOORDYNATOR DS. REGIONALNYCH
Ileż to pusto brzmiących tytułów używał przez te wszystkie
lata? Ze dwadzieścia. Tu, w kraju sprzymierzonym, była to raczej
kwestia grzecznościowa – działalność szpiegowska jest, bądź co
bądź, wszędzie zakazana. W państwach neutralnych i wrogich była
to kwestia wielkiej wagi. Im więcej czasu potrzebowały krajowe
służby bezpieczeństwa na rozszyfrowanie, kto jest kim w lokalnej
hierarchii CIA, tym lepiej.
Całkiem niezły gabinet jak na regionalnego koordynatora. Trzydzieści pięć metrów kwadratowych, dwa okna z szybami ze szkła
pancernego, które przyciemniono, żeby uniemożliwić zaglądanie
do środka. Przymocowane do podłogi duże biurko w tej samej jasnej dębowej okleinie co drzwi – gdyby mógł wybierać, wolałby coś
20
bardziej klasycznego, ale histerycy z Dyplomatycznych Służb Bezpieczeństwa postawili na swoim.
Zamiast jasnoniebieskiej wykładzina w kolorze ciemnoczerwonym, tak jak w saloniku dla gości u ambasadora. Na przymocowanych do ścian regałach rząd żółtych grzbietów kanonu literatury
niemieckiej wydanego przez wydawnictwo Reclam Verlag. Solidny
fotel biurowy. Nowoczesna niska kanapa obita szarą tkaniną o strukturze filcu w komplecie z trzema fotelami ustawiona była przy przymocowanym do podłogi kubistycznym stoliku ze znienawidzonego
jasnego drewna. Oczywiście bez poduszek. Na stole niski stalowy
termos z kawą i trzy białe kubeczki plus najświeższe numery „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „The Economist”, „Berliner Morgenpost”, „Die Zeit”, „Wall Street Journal Europe”, „Newsweek”, „Der
Spiegel”. Aha, jeszcze „Le Monde diplomatique”, wersja niemieckojęzyczna; miła lektura dla kogoś, kto chce sobie lekko podnieść
ciśnienie antyamerykańską propagandą nienawiści. GT uśmiechnął się błogo. Gdyby miał trochę więcej sił, już dawno zakochałby
się w swojej sekretarce.
Odwiesił marynarkę na wieszak przy lustrze i się przeciągnął.
Górny guzik koszuli rozpięty, bez krawata. Cienka jasnoszara marynarka była nowa i nieźle dopasowana, nawet w ramionach. Szyta
na miarę. Chyba trzeba będzie zamówić jeszcze ze trzy, w innych
kolorach.
GT usiadł na kanapie z szeroko rozstawionymi nogami i łokciami wspartymi na oparciu kanapy, Johnson wybrał fotel i usiadł
ze skrzyżowanymi nogami. Samiec alfa, samiec beta. Pół minuty
później przyszedł jeszcze Almond, szef operacyjny i prawa ręka GT.
Jacy młodzi ci jego ludzie. Zawsze byli tacy młodzi?
– Sytuacja wygląda następująco… – Powaga Almonda kontrastowała z jego patologiczną opalenizną. – O dziewiętnastej zero
pięć w sobotę wieczorem lokalnego czasu na centralę dzwoni kobieta posługująca się językiem angielskim. Prosi o połączenie z ambasadorem Harrimanem. Telefonista informuje, że to niemożliwe,
i prosi o ponowny telefon w poniedziałek.
GT spojrzał na niego bez zainteresowania.
– Tak?
21
– Pięć minut później, o dziewiętnastej dziesięć, kobieta dzwoni
ponownie. Odbiera ta sama osoba. Kobieta jest bardzo poruszona.
Almond wyciągnął z kieszeni na piersi komputer kieszonkowy
i nacisnął przycisk odtwarzania.
– Dlaczego to takie trudne? – spytała kobieta na nagraniu. – Pan
chyba nie rozumie. Mam ważną informację.
– Mogę oczywiście przekazać informację panu ambasadorowi, gdy
tylko będzie na miejscu – odpowiada telefonista. GT dalej nie okazuje zainteresowania. – A o co chodzi?
– O Amerykanów zamordowanych w Marrakeszu – odpowiada
kobieta. – Halo?
Cisza. Długa cisza.
GT kręci głową.
– Rozumiem – mówi telefonista. – Jeśli może pani zostawić swoje
nazwisko i numer telefonu, to…
– Będę rozmawiać tylko z Ronem – stwierdza kobieta.
– Pana ambasadora dziś nie ma, dlatego prosiłbym, żeby pani zostawiła swoje nazwisko i numer, to oddzwonimy w…
Kliknięcie.
Almond wyłączył komputer.
– Marrakesz? – spytał GT.
Johnson odchrząknął.
– Sprawdziłem to, szefie. Nasz konsul generalny w Marrakeszu potwierdza, że…
GT zakręcił dłonią w powietrzu.
Johnson potrzebował pół sekundy, żeby skorygować wyraz
twarzy i zmienić ton.
– Trzej obywatele amerykańscy zostali zamordowani w Marrakeszu przed tygodniem. Mężczyźni, około trzydziestki. Jeden
wojskowy, dwaj cywile. Zastrzeleni podczas egzekucji w miejscu
publicznym, na mieście.
– Egzekucja.
– Tak, szefie. Przepraszam za brak szczegółów. Marokańska,
jak jej tam… żandarmeria. Mają do mnie zadzwonić.
– A może to ty powinieneś zadzwonić do nich?
– Już raz…
22
– Idź i spróbuj jeszcze raz.
Johnson kiwnął głową i wyszedł.
– Jeden z cywili to trzydziestosiedmioletni konsultant IT
z Frankfurtu – dorzucił Almond, gdy drzwi się zamknęły.
– Niemiec? Zdaje się, że miało być trzech Amerykanów?
– Peter Mueller. Podwójne obywatelstwo. Urodzony w Kalifornii, przyjechał tu jako dziesięciolatek.
– Skąd masz te dane?
– Moje gadatliwe źródło w Verfassungsschutz – odpowiedział
z dumą Almond. Zdobycie źródła informacji w agencji kontrwywiadu sojuszniczego państwa nie było może zadaniem najtrudniejszym
na świecie, ale i tak był dumny, że mu się udało. – Ale, ale – kontynuował Almond. – Nasz konsultant IT, czyli Peter Mueller. Czy
coś o nim wiemy? I owszem. Wiemy, że od czasów szkoły średniej
kolegował się z naszym ulubieńcem, Lucienem Gellem.
GT zesztywniał.
– Nie wierzę.
– A jednak – wtrącił Almond, kiwając głową. – A jednak.
Lucien Gell. Obywatel Niemiec. Założyciel Hydraleaks, organizacji, którą CIA już dawno uznała za prawdziwego następcę osłabionych poprzedników i konkurentów. Organizacja Luciena Gella była sprytniejsza i potrafiła się lepiej maskować. Hydraleaks nie
miało własnych stron internetowych, tylko pośredniczyło pomiędzy
źródłem przecieku a mediami. Jego członkowie zamiast publikować
wiadomości z pominięciem normalnych gazet i kanałów telewizyjnych, pieczołowicie wybierali najbardziej odpowiednie forum dla
konkretnego przecieku, w pewnych przypadkach wręcz konkretnego
dziennikarza, który najlepiej nadawał się do prowadzenia sprawy.
Prowadzili aktywne poszukiwanie przecieków, pracowali z osobami
mogącymi stać się źródłem informacji, rekrutowali ich – był to sposób postępowania, który przypominał GT metody pracy z okresu
zimnej wojny, gdy sam werbował agentów ze Wschodu.
– Wiedziałem, że ci się to spodoba – powiedział Almond i oblizał wargi.
GT wstał, podszedł do regału i zaczął się przyglądać stojącym
w nim książkom.
23
Wywierano silną presję na Niemcy, żeby pomogli Ameryce
uciszyć Hydraleaks. Oskarżenie Hydraleaks o złamanie niemieckiej
ustawy o poufności musiałoby jednak dotyczyć wycieku informacji opatrzonej klauzulą poufności w Niemczech, a tego organizacja
unikała jak ognia. Dlatego niemieckie władze były dotychczas zupełnie niezainteresowane współpracą. Choć są inne przestępstwa
niż zdrada i współdziałanie przy ujawnieniu informacji poufnych.
Dziewięć miesięcy temu Niemcy wnieśli przeciwko Lucienowi
Gellowi akt oskarżenia w sprawie oszustw podatkowych, ponieważ mimo starannego planowania i żołnierskiego stylu działania
nie potrafił wyjaśnić, skąd jego organizacja miała pieniądze. Akt
oskarżenia wniesiono w trybie zaocznym, ponieważ oskarżony zapadł się wcześniej pod ziemię.
Dla GT Lucien Gell był narcystycznym dupkiem, którego trzeba powstrzymać. Od listopada 2010 roku nikt go nie widział. Cały
czas obowiązywało wydane już wtedy zalecenie kwatery głównej
CIA w Langley, żeby go zlokalizować i rozpracować jego działania.
– Jaką funkcję pełnił Mueller w Hydraleaks? – zapytał GT,
oddychając głęboko przez nos. Wrócił na kanapę. Zwiadowca złapał trop.
– Był numerem trzy albo cztery – odpowiedział z zapałem Almond. Cieszył się, że udało mu się przygotować te informacje na
własną rękę. Niech GT zadecyduje, czy ma wtajemniczać Johnsona.
– Kto prowadzi dochodzenie w sprawie tych morderstw?
– Na pewno FBI. I Niemcy. I na pewno współpraca między
nimi szwankuje.
– Ktoś z naszych? Może grupa antyterrorystyczna z Hamburga?
– Możliwe. Sprawdzę to.
– Nie, poczekaj. – GT wstrzymał oddech i nalał kawy do kubka. – Możliwe, że to coś poważniejszego – mruknął.
– Tak, szefie.
– Nasza placówka już od dawna nie wykazała się żadnym spektakularnym sukcesem.
– Może masz za duże wymagania wobec siebie, szefie.
– Wiesz, o czym mówię.
– Tak, szefie. – Almond pociągnął palcem wskazującym po
24
stole i właśnie zamierzał coś powiedzieć, gdy rozległ się dzwonek
jego telefonu komórkowego. Po pięciu sekundach rozłączył rozmowę. – Zlokalizowaliśmy tę kobietę. – Odwrócił się w kierunku GT.
– Dzwoniła z restauracji w Parchimiu.
– Czternaście godzin temu.
– Tak.
– Czyli zlokalizowaliśmy telefon.
– Właśnie.
– A nie kobietę.
– …dokładnie, szefie.
– Mam nadzieję, że ktoś od nas już jedzie do Parchimia.
– Czekają tylko na sygnał, szefie.
GT zamknął oczy i usłyszał, jak Almond wybiera numer
i mówi:
– Zaczynajcie. Powtarzam: zaczynajcie.
Siedzieli chwilę w milczeniu.
– À propos tego potrójnego morderstwa – odezwał się wreszcie GT. – Nic o tym nie słyszałem. A ty?
– Nie.
– Było coś w mediach?
– Nie, szefie. A przynajmniej my nic nie wyłapaliśmy.
To Marokańczycy. Niedługo tylko oni na całej planecie nie
będą dopuszczać do wycieków na lewo i prawo. Może fajnie by się
pracowało w lekko skorumpowanym państwie policyjnym.
– A rozmowa z centralą? – myślał na głos GT. – Mógł jej słuchać każdy, prawda?
– To znaczy?
– DSS, NSA, DIA, FBI… Rozmowy przychodzące na otwartą linię placówki dyplomatycznej mogą być podsłuchiwane przez
każdego mądralę.
– Chyba tak.
GT bębnił palcami o szorstką tapicerkę fotela.
Kobieta chciała rozmawiać z ambasadorem. Jasne. Ludzie mogą
chcieć, by ich połączono z różnymi urzędnikami. To nie ma znaczenia. Najważniejsze jest to, co zamierzała mu powiedzieć.
Ktoś najwyraźniej zarządził, że incydent marokański ma być
25
utrzymany w tajemnicy. Prawdopodobnie dla dobra śledztwa. Prędzej czy później jednak konkurencja – agenci wywiadu obrony
z DIA, ludzie z kontrwywiadu radiowego z NSA, śledczy z FBI,
ktokolwiek – wysłucha nagrania, które przed chwilą usłyszał GT.
– Może są jakieś oflagowane wiadomości? Chodzi mi o bazy
danych, gdzieś jakaś wzmianka o Marrakeszu, zamordowany żołnierz, Amerykanie zamordowani w Maroku czy coś w tym stylu?
– Nic takiego nie znaleźliśmy. Mam podzwonić i popytać w innych źródłach?
– Jasne, że nie.
FBI to co innego. Ich zawsze można było przegonić, podpierając się argumentem, że chodzi o dobro trwającej operacji zagranicznej, i obawą o wrażliwe materiały wywiadowcze. Na DIA czy
NSA takie srebrne kule niestety nie działały. Może mieli co innego do roboty, pomyślał GT. Tak czy inaczej, za kilka godzin, może
jutro, poczuje czyjś oddech na karku. Musiał wykorzystać ten czas
na zdobycie informacji. Nie zaszkodzi być o krok przed nimi. GT
nie chciał iść na emeryturę ani teraz, ani przez najbliższe pięć, sześć
lat. Zdawał sobie jednak sprawę, że już dawno nie wykazał się niczym szczególnym. Różnica finansowa pomiędzy przymusowym
wcześniejszym odejściem a dotrwaniem do wieku emerytalnego
była ogromna. Dziesiątki tysięcy dolarów rocznie.
– Dopilnuj, żebyśmy ją znaleźli – powiedział, patrząc uważnie
na Almonda.
Młody człowiek zaczął wiercić się niespokojnie w fotelu.
– Zrobimy co się da. Ale to zależy.
– Od czego? – GT pochylił się w jego kierunku i powtórzył:
– Od czego?
– Jeśli się stamtąd ruszyła, to ma sporą przewagę.
Drzwi. Do środka wszedł Johnson z notatnikiem w ręce. GT
poczuł się znowu jak profesor staroświeckiej brytyjskiej szkoły z internatem.
– Strzelaj – rzucił GT, opierając się wygodnie o oparcie.
– Okej – zaczął Johnson i usiadł w innym fotelu, jakby chciał
spróbować, czy z tego miejsca pójdzie mu lepiej. – Ofiary – przeczytał na głos. – Porucznik marynarki wojennej Trent Wallace,
26
trzydzieści trzy lata, odsłużone trzy misje w Iraku. Peter Mueller,
konsultant IT z Frankfurtu, trzydzieści siedem lat, podwójne obywatelstwo, amerykańskie i niemieckie. Daniel Jefferson, dziennikarz
freelancer z Bostonu, trzydzieści lat.
– Konsultant IT – prychnął GT i pokręcił głową. – Czyli kto,
do cholery? Wiecie, jaki tytuł miał mój ojciec w książce telefonicznej
w rodzinnym miasteczku w Kentucky? Konsultant do spraw rolnictwa. A wiecie, jak zarabiał na chleb? Kosił trawę w firmie kuzyna.
Ale nie codziennie, tylko jak pojawiło się zlecenie.
Zapadła cisza.
– Mogę kontynuować? – zapytał Johnson.
– Jasne.
– Zastrzeleni w salonie fryzjerskim. Podwójnym strzałem
w głowę. – Johnson popatrzył na siedzących obok mężczyzn, oczekując potwierdzenia. Widać, że przeszedł obowiązkowy kurs z organizacji i prowadzenia spotkań. – W formularzu wizowym na granicy
wszyscy trzej wpisali „cel podróży: turystyczny”. Obaj cywile zjawili się w Maroku jako pierwsi, przylecieli tym samym samolotem
z Wielkiej Brytanii. Trzy dni przed strzelaniną. Nie wiadomo, gdzie
mieszkali. Jako miejsce zamieszkania w kraju podali w formularzu
nazwę jakiegoś większego hotelu. Ale nikt tam o nich nie słyszał.
GT pomyślał przez chwilę o biednych pracownikach hotelu.
Królewskiej żandarmerii na pewno nie spodobała się ich odpowiedź.
– Porucznik przyjechał na dzień przed zabójstwem – ciągnął
dalej Johnson. – W formularzu wpisał ten sam hotel co cywile.
– Co mówią Marokańczycy?
– Nie za wiele, szefie. Do morderstwa nie przyznała się żadna grupa terrorystyczna, nikt nic nie słyszał. Ani Izraelczycy, ani
Jordańczycy, ani Algierczycy, ani Francuzi, ani Saudyjczycy, ani…
– Okej – przerwał mu GT.
Siedzący w samym rogu kanapy Almond nie potrafił ukryć
zniecierpliwienia. Johnson nie mógł tego nie zauważyć i poczuł się
nieswojo. Domyślał się, że są jakieś inne informacje, którymi koledzy nie chcieli się z nim na razie podzielić. GT pomyślał, że Almond może zajść naprawdę wysoko, jeśli nauczy się wstrzemięźliwości. Ograniczenie czyni mistrza i tak dalej.
27
Johnson milczał.
– Żadnych innych ofiar?
– Owszem. Jeden Marokańczyk. Fryzjer.
– No proszę, dlaczego od razu tak nie mówisz? Arabowie się
nie liczą czy co?
Johnson spąsowiał.
– Z całym szacunkiem, szefie. Ale nigdy nikt mi nie zarzucał,
że… że…
– Żartowałem.
– Aha. Rozumiem.
Szyderczy uśmiech na twarzy Almonda o mało nie podniósł
go z kanapy.
– Skupcie się na tej kobiecie – rzucił w jego stronę GT, żeby
przebić ten balon samozadowolenia.
– A co, gdy ją znajdziemy? – zapytał Almond.
GT zatrzymał wzrok na oprawionym w ramki zdjęciu ambasadora ściskającego dłoń prezydenta w Ogrodzie Różanym Białego
Domu. Ambasador. Był dosłownie i w przenośni na zupełnie innym
piętrze. Nie było potrzeby, by niepokoić go w niedzielę.
– Kiedy ją znajdziemy – powiedział wolno GT – umieścimy ją
tymczasowo w jakimś hotelu. Muszę to przemyśleć. – Nalał im kawy.
– Dzięki, szefie – powiedzieli chórem.
– Zabierajcie ją do siebie – mruknął GT.
Wyszli.
Położył się na kanapie i zaczął się wpatrywać w jasnoszary sufit.
Granatowy cyferblat jego tag heuera z chromowaną bransoletą pokazywał piętnaście po dziesiątej. Sam go sobie kupił. Zapłacił
niezłą sumkę. W pracy nakłamał, że dostał go od żony, a w domu
nakłamał, że dostał go od ambasadora. Spotykali się tak rzadko, że
nie było ryzyka wpadki.
Czas mijał. Maroko. Może pojawiła się jakaś nowa organizacja terrorystyczna? A może chodzi o porachunki gangów? Może jacyś amerykańscy durnie wplątali się w przemyt broni? Narkotyki?
Chyba nie. Powiązanie z Hydraleaks było zbyt wyraźne. Wykonano wyrok śmierci na jednym z szefów Hydraleaks, jakimś oficerze
i dziennikarzu.
28
Może to sprawka CIA? Mieli przecież tajne komórki, które
zajmowały się wyłącznie tropieniem przecieków i analizowaniem
takich organizacji, jak Hydraleaks. Prowadzili też infiltrację. Ale
potrójne morderstwo w biały dzień, w środku miasta? I nie posprzątali po sobie?
Chodziło przecież o amerykańskich obywateli, w tym żołnierza i dziennikarza. Nie, to niemożliwe. To nie mogła być CIA. Za
dużo śladów. A przede wszystkim – po co? Weźmy przykładowo
Petera Muellera, członka Hydraleaks i tak dalej. Więcej korzyści
byłoby z niego, gdyby żył.
Trzeba spojrzeć na to z innej strony. Wcale nie tak łatwo było
podnieść się z kanapy. W pokoju zrobiło się za ciepło. Siedząc przy
biurku, rozpiął pasek, żeby brzuch trochę odpoczął, zdjął okulary,
które zawisły na sznurku jak korale, podrapał się po nasadzie nosa,
znowu założył okulary i otworzył dzisiejszy „Berliner Morgenpost”.
Żadnej wzmianki. Kłótnia o to, czy USA mają rozpocząć działania
przeciwko Libii bezpośrednio, jak Bóg przykazał, czy w ramach
biurokratycznych procedur NATO, jak wolał prezydent. Zastrzeleni
demonstranci w Jemenie, Syrii – aha, i jeszcze w Omanie.
Nichts. Gar nichts.
Kilkakrotnie okrążył pokój. Przyłapał się na obgryzaniu paznokci. Przysiadł na kanapie i zaczął analizować.
Pukanie do drzwi. Almond.
– Mamy rysopis. Pracownicy restauracji ją pamiętają. Nieczęsto
się teraz zdarza, żeby ktoś chciał skorzystać z telefonu stacjonarnego.
– No i co?
– Około czterdziestki, wysoka, szczupła, jasne włosy – recytował Almond. – To nie za wiele.
– Najpierw sprawdźcie wszystkie hotele i hostele. Kogo tam
mamy?
– Na razie tylko Kinsleya, Greena, Weinbergera i Coxa. Pomyślałem, że nie możemy wysłać tam od razu całej armii.
To prawda. Nie zawsze dało się zrobić to, co by się chciało.
Trudno wtedy o dyskrecję.
GT zastanawiał się, czy Almond przestrzegał procedury i zapytał kwaterę główną w Langley o zgodę na tę małą akcję. Almond
29
znajdował się jednak na tym etapie kariery, że lojalność wobec bezpośredniego przełożonego była dla niego ważniejsza niż lojalność
wobec abstrakcyjnej władzy po drugiej stronie Atlantyku. Przynajmniej tak być powinno, myślał GT.
Teraz chodziło o to, żeby nie drażnić policji niemieckiej. Zainteresowanie lokalnej policji działaniami służb wywiadowczych nie
było wielkie. Można raczej mówić o wielkim braku zainteresowania.
Policja w ogóle nie chciała się zajmować takimi jak on, Almond czy
agenci pracujący w terenie. Ale pracownicy amerykańskiego wywiadu nie mieli prawa prowadzić akcji na własną rękę i szukać ludzi na
terytorium obcego państwa.
– Pod jaką przykrywką pracują teraz nasi agenci? – zapytał GT.
– To całkiem nowa spółka, mamy ją od pół roku. Przejęliśmy
akcje istniejącej firmy. Wszyscy czterej mają wizytówki z rzeczywistymi tytułami służbowymi i działającymi numerami telefonów
komórkowych, no i oczywiście fałszywe paszporty.
– Przejęliśmy prawdziwe akcje?
– Tak, to wygląda bardziej naturalnie niż nowo utworzona
spółka. Brytyjczycy robią tak od wielu lat. Podobno. Czasami błyskają inteligencją.
– To pewnie droższe rozwiązanie.
– Z tego co wiem, transakcja jest jakoś skoordynowana z Brytyjczykami i Francuzami. Wspólny zakup, który wszystkim przyniesie oszczędności.
– Wow, rodzaj coworkingu. – GT westchnął głęboko. Nie podobał mu się pomysł współpracy ze względów finansowych. Ani
z żadnych innych powodów.
W organizacjach szpiegowskich od zawsze sprawdzała się prosta zasada – im bezpieczniejsze postępowanie, tym mniej efektywne. Rozwiązanie polegające na tym, że wspólnie z organizacjami
wywiadowczymi kupujemy spółkę, którą będziemy wykorzystywać
jako przykrywkę dla agentów działających w terenie, świadczył
o kompletnym lekceważeniu innej zasady: im taniej, tym bardziej
niebezpiecznie.
– Co robi Johnson?
– Przeszukuje wstępnie wszystkie źródła, tak jak go nauczono.
30
– Tym razem Almond nawet się nie uśmiechnął. – Facebook i takie
tam. Może trzeba będzie zhakować konta. I próbuje znaleźć kogoś
w Maroku, kto wie cokolwiek więcej.
– Dobrze.
Almond patrzył przed siebie.
– Coś jeszcze szefie?
GT w ostatniej chwili cofnął rękę od ust. Mało brakowało,
a zacząłby znowu obgryzać paznokcie. Byłoby to niewybaczalne
w obecności podwładnego. Wziął głęboki oddech.
Prawdopodobnie tak czują się dziennikarze, którzy zwąchali
gorący temat. Nie do zniesienia. Najgorsze, że już na początku pościgu trzeba wymyślić sposób, jak chronić zdobycz przed innymi.
GT nie chciał, żeby kobietę doprowadzono do ambasady. Chciał
ją mieć dla siebie.
– Kiedy ją znajdziemy – powiedział GT cicho – nie będziemy
sprawdzać jej tożsamości. Żadnych raportów, żadnych normalnych
logowań. Okej? Zajmiemy się nią, zameldujemy w jakimś hotelu,
a wtedy wyślę do niej kogoś, na kim mogę polegać.
Almond kiwnął głową.
– Szefie, chyba wiesz, że możesz na mnie polegać w stu procentach. Na Johnsonie też.
– Absolutnie. Ale mam na myśli jednego tubylca, którego chcę
do tego zaangażować. A my będziemy nadzorować akcję, ty i ja.
Almond wyglądał, jakby ogarniały go wątpliwości. GT wiedział, że balansuje na cienkiej linie. Chłopak nie chciał konfrontacji z bezpośrednim przełożonym z powodu ścisłego trzymania się
procedur, ale nie chciał też ryzykować kariery, podążając za kimś,
kto najwyraźniej zamierza pojechać po bandzie i przeprowadzić indywidualną akcję bez zezwolenia z góry.
– I wzajemnie – stwierdził Almond.
– To znaczy?
– My też panu ufamy, szefie.
Odważne słowa, sugerujące zaniepokojenie, ale i oddanie. GT
patrzył na niego z zazdrością. Pod wieloma względami wolałby być
na jego miejscu.
– Teraz się zdrzemnę – zakończył rozmowę GT.
31
Jeśli Almond nie wierzył w prawdziwość tej deklaracji, to potrafił skutecznie to ukryć.
Gdy tylko zniknął za drzwiami, GT podszedł do biurka.
Był tylko jeden człowiek, który mógł mu pomóc.

Podobne dokumenty