Historia prawie nieudanej wyprawy „Daleka Droga”

Transkrypt

Historia prawie nieudanej wyprawy „Daleka Droga”
Historia prawie nieudanej wyprawy „Daleka Droga”
Autor:
Adres:
http://wrotalubuskie.eu/PL/425/307/Historia_prawie_nieudanej_wyprawy__Daleka_Droga/k/
Historia prawie nieudanej wyprawy „Daleka Droga”
Każda wyprawa ma gdzieś swój początek. Początek Dalekiegostanu był rok temu, gdy zacząłem
planować trasę, czytać o krajach przez które by miała ona wieść, szacować koszty, oraz oceniać
prawdopodobieństwo realizacji tego projektu. W sumie wyszło mi na to, że porywam się z motyką
na słońce, ale to mnie tylko jeszcze bardziej nakręciło.
Po zakończeniu w zeszłym roku wyprawy Dookoła Morza Czarnego Motorismo 2012, wiedziałem gdzie chcę pojechać w kolejną podróż, w Pamir - czyli do Tadżykistanu i Kirgistanu. O tych krajach myślałem od długiego czasu, a to głównie za sprawą forum africatwin i fotorelacji Sambora, czy Iziego, które oczarowany pochłaniałem godzinami.
Pewnego wieczoru przyszło mi odpalić google maps, w celu bliższego zapoznania się z tymi krajami i moim oczom ukazała się Mongolia, która z Kirgistanu wydaje się jak na rzut beretem. Z głową pełną marzeń zobaczenia dodatkowo Mongolii zacząłem kombinować z trasą. Pierwotnie plan zakładał by z Kirgistanu dotrzeć do Mongolii przez Chiny, ale ze względu na
chore koszty związane z przepisami kitajców ten pomysł został szybko obalony. Żeby zobaczyć Mongolię nie pozostało nic innego jak wjechać do niej od strony Rosji.
Poglądowa trasa została ustalona i google maps pokazał dystans 25 000 kilometrów... Sporo - to będzie coś. Jednak taki dystans wymaga bardzo solidnego przygotowania motocykla, oraz byłoby dobrze znaleźć towarzysza na taką przygodę.
Tym sposobem pod koniec roku 2012 wiem gdzie chcę pojechać, pozostało tylko zrobić remont silnika Teresy, zarobić kasę, pozyskać sponsorów i znaleźć towarzysza wyprawy, do tego po drodze jeszcze czeka mnie dokończenie pracy dyplomowej i obrona. Banał.
zybko się okazało, że zorganizowanie wszystkiego nie będzie proste. Prócz studiów dziennych, które miałem w tym roku ukończyć co się wiąże z napisaniem pracy dyplomowej, dodatkowo pracowałem na 5/8 etatu, a to z kolei wiązało się z tym, że w trakcie tygodnia wychodziłem z domu przed 8, a wracałem po 22. Na szczęście praca sprzyjała planowaniu wyprawy czy
nawet pisaniu pracy dyplomowej. Wraz z upływem czasu zacząłem pisać przez konto dalekadroga na fejsie z Pawłem, z czego wynikło postanowienie, że jedziemy razem.
Na trasie wyprawy znalazły się takie kraje jak: Uzbekistan, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Rosja i Mongolia, i jedynie Kirgistan nie wymagał od cudzoziemców wiz. Ze względu na sporą ilość krajów zdecydowaliśmy się wyrobić wizy przez pośrednika (www.wizacenter.pl), my wysyłamy niezbędne dokumenty, a pośrednik załatwia całą resztę, w ten sposób
zaoszczędziliśmy bardzo dużo czasu. Jedynie ze względu na koszty zdecydowaliśmy się sami wyrobić wizę do Tadżykistanu (najbliższa ambasada Tadżycka jest w Berlinie). Człowiek nawet nie przejedzie jednego kilometra, a już jest chudszy o 2400zł bo mniej więcej tyle kosztowały wszystkie wizy…
Praktycznie każdy wolny czas, który się zdarzał między wykładami, był poświęcony na poszukiwanie sponsorów, spotkania, roznoszenie pism. Było to cholernie męczące, ale po kilku miesiącach przyniosło zadziwiający efekt. Nigdy się nie spodziewałem, że będę w stanie otrzymać tak ogromne wsparcie, jakie udało mi się uzyskać od miasta Zielona Góra, województwa
Lubuskiego, lokalnych firm, ale również tych rozmieszczonych w różnych zakątkach naszego kraju. Teraz wiem, że bez ich pomocy przejechanie takiej trasy byłoby praktycznie niemożliwe.
Pozostało jeszcze tylko przygotować motocykl…
„Ile jeszcze we mnie samym sił?”
strona 1 / 3
Historia prawie nieudanej wyprawy „Daleka Droga”
Autor:
Adres:
http://wrotalubuskie.eu/PL/425/307/Historia_prawie_nieudanej_wyprawy__Daleka_Droga/k/
Główna rzeczą, którą musiałem zająć się przy Teresie to był remont głowicy silnika. Jednak jak się okazało koszt samych oryginalnych części to ponad 2000 zł, nie pozostało mi nic innego jak porozglądać się po allegro za używaną głowicę w dobrym stanie. Niestety przez dłuższy czas nie udało się znaleźć nic ciekawego, w końcu zdarzył się pierwszy cud – gościu z forum
miał dla mnie głowicę z bardzo niskim przebiegiem, kupiłem od razu. Do tego po tym jak się pochwaliłem dokąd zamierzam pojechać to zrobił remont gratis. Głowicę miałem u siebie z początkiem kwietnia, więc kupa czasu na wymianę. Przy okazji postanowiłem wzmocnić ramę, co się wiąże z wyjmowaniem silnika. Ze względu na własną dyspozycyjność i znajomych,
którzy mieli się zająć wzmacnianiem, cała operacja wzmocnienia ramy, włożenia silnika i wymiany głowicy zajęła 2.5 miesiąca. Zrobiła się połowa czerwca, zatem tylko miesiąc do planowego startu wyprawy (13 lipca) i okazuje się, że nie da się odpalić motocykla na tej głowicy.
Z zaworów się pieni jak jasna cholera – są nieszczelne. Z sprzedawcą ustaliłem, że odeślę mu głowicę a on ją skontroluje. Trwało to tydzień, głowica trafiła do profesjonalnego zakładu i zostało poprawiona (niby syfy się dostały pod grzybki zaworowe). Głowica przyszła z powrotem, sprawdziłem szczelność – jest ok - to zakładamy, niestety znów się pieni i motocykl nie
odpala (rozrząd na 100% prawidłowo ustawiony). W tym momencie Rychu – mój mechanik się zdenerwował i sam się zabrał za głowicę. Minęło kilka dni, robota zrobiona, zakładamy kolejny raz głowicę, przeszlifowanie gniazd zbyt wiele nie dało i nadal była kicha… W tym momencie stał się drugi cud, który do końca życia pozostanie mi w głowie. Na forum nie znana
osoba zaproponowała mi pożyczenie silnika i przysłała go na własny koszt. Jak często spotyka się osoby, które nieznajomemu pożyczają silnik wart 2 tysiące złotych i na 25 tysięcy kilometrów? Niesamowite, w tym trudnym dla mnie momencie dodało mi to niesamowitego kopa i motywacji. Powróciłem do gry. Silnik przyszedł, odpalił bez problemu na kilka dni przed
planowanym wyjazdem zrobiliśmy wymianę. Jazda testowa super – zbiera się lepiej niż mój. Zrobiłem około 30 kilometrów, które mnie przekonały, że będzie dobrze, niestety błędnie. Pozostało mi tylko okleić owiewki folią z czaderską, żółtą grafiką J, z tego powodu motocykl postał dwa dni. Wszystko zostało złożone, Teresa gotowa do wyjazdu prezentowała się pięknie, a
wyjazd już jutro. Przyszedł moment odpalenia, Rychu czynił honory. Motor odpalił na jeden cylinder, po czym zgasł. Ponowna próba odpalenia, tym razem z przygazówką, która się zakończyła metalicznym trzaskiem. Jak Rychu mi teraz mówi najpierw zrobiłem się blady, później czerwony. Tego samego wieczoru zdjąłem, nie wiem już który raz, głowicę. Moim oczom
ukazał się poniższy widok. Pękł zawór, pociągnął ze sobą drugi i wywaliło dziurę w tłoku. No to sobie pojechałem… W niezbyt fajnym nastroju opuściłem warsztat o 23 godzinie…
Moja sytuacja zrobiła się nieciekawa. Dograni sponsorzy, wszystko nagłośnione, wizy z określonym czasem ważności, a tu taki bubel. Skończyły mi się wszelkie możliwości i pomysły na postawienie Teresy na nogi, aż pewnego wieczoru mnie olśniło. Kilka lat temu wysiadł mi motocykl na rondzie, podczas krótkiej diagnozy na rondo wbiła się terenówka z miłym gościem,
który zaproponował swoją pomoc. Okazało się, że też jeździ Super Tenerą. Wymieniliśmy się numerami.
Zdesperowany dzwonię:
– Część, masz może jeszcze Tenerę? – pytam,
- Nie, sprzedałem kilka miesięcy temu, a czemu pytasz?
– Szkoda…. A masz może głowicę od Tenery?
– Od Tenery nie, ale od TDM tak (pasuje bez problemu).
Nie minęła godzina i głowica była u mnie, nie wziął nawet złotówki. Kolejny nieznajomy człowiek, który ratuje mi w życiu ……………… :-)
Z kilkudniowym opóźnieniem opuściłem Zieloną Górę 18 lipca 2013 roku i ruszyłem w kierunku Mińska Mazowieckiego do Pawła.
Przejazd przez Ukrainę i Rosję był męczący i nudny. Wraz z Kazachstanem zaczęła się przygoda. Krajobraz przeobraził się w stepy sięgające horyzontu. Na drogach zamiast krów zaczęły się pałętać wielbłądy. Ludzie zdecydowani ubożsi, miejscowości składały się głównie z jednopiętrowych budynków. Dzieciaki biegające boso po wioskach nie były wyjątkowym
widokiem. Droga z początku była beznadziejna, później zdecydowanie się polepszyła. Skończyła się możliwość płacenia na stacjach benzynowych kartą, od Kazachstanu musieliśmy się posługiwać tylko gotówką. Prócz wielbłądów charakterystycznym widokiem był stale towarzyszący gazociąg prowadzony wzdłuż drogi.
Granica z Uzbekistanem okazała się najgorszym koszmarem w moim życiu. Nie z powodu, że ktoś nam robił problemy, tylko dlatego, że spędziliśmy na niej 5 godzin. Uzbecy przywożą z Rosji kompletnie wszystko, od lusterek, przez opony i rowery po magnetowidy, przez to granica jest zatłoczona, a celnicy nie mają chwili oddechu. Jak się okazało w Uzbekistanie jest
kryzys z benzyną, która jest tylko 2 razy w tygodniu na stacjach benzynowych. Jak mawiają Uzbecy „U nas zaprawka mnoga, ale benzin niet” i faktycznie, przez cały Uzbekistan tylko dwa razy się zalaliśmy na stacji. Niesamowitym jest, niczym z Mad Maxa, widok dzieciaków stojących przy wjeździe do miasta i sprzedające benzynę w butelkach półtoralitrowych. Sporo
czasu spędzaliśmy na szukaniu benzyny w różnych miejscowościach u mieszkańców. Z początku konieczność jazdy na benzynie 80 oktanowej był dla nas przerażeniem, z czasem okazało się to normalnością. Pierwszym punktem do odwiedzenia było Morze Aralskie, widok osadzonych barek rybackich na pustyni aż po horyzont daje do myślenia. Jezioro Aralskie, było
kilkadziesiąt lat temu 4 z największych jezior świata. Jednak Rosjanie postanowili, głównie z Uzbekistanu zrobić światowego producenta bawełny i w tym celu zmienili bieg głównej rzeki dopływowej. Doprowadziło to do systematycznego wysychania jeziora i ogromnej katastrofy ekologicznej. Dzisiaj pozostałe łodzie są symbolem ludzkiej głupoty. Następnie udaliśmy się
do Chiwy, gdzie czekały na nas architektoniczne smakołyki Jedwabnego Szlaku. Stare miasto, które całe jest otoczone wysokim murem kryje w sobie mauzolea, medresy, meczety, cytadele oraz pałac chana Tasz Chauli. Niestety z zabytków Buchary i Samarkandy musieliśmy zrezygnować z powodu kończącej się wizy. Gdzieś po drodze doszły nas słuchy, że granica, na
którą się kierujemy jest zamknięta. W Samarkandzie, która jest położona 50 kilometrów od granicy dla pewności pytałem kilku policjantów i wedle nich granica powinna być otwarta. Zrobiła się godzina 19, powoli się zbieramy do opuszczenia Samarkandy i spotykamy Włochów na motocyklu. Powiedzieli, że jednak granica jest zamknięta, a główne przejście znajduje się
300 kilometrów na północny zachód. Zrobiło się nerwowo, tego samego dnia kończyła nam się wiza, postanowiłem zadzwonić do ambasady. Okazało się, że granica faktycznie jest zamknięta i poradzono mi byśmy nawet tam nie jechali bo to strata czasu. Najbliższe przejście znajduje się 200 kilometrów na południe, ale po jakiś 100 trzeba skręcić w pustynie i najlepiej ludzi
pytać gdzie bo samemu ciężko tam trafić. Na pytanie co się stanie jak nie uda nam się opuścić Uzbekistanu usłyszałem, że…. Czeka nas deportacja, ponieważ Uzbekistan nie bawi się w przedłużanie wiz. W każdym bądź razie obiecali trzymać za nas kciuki i życzyli nam powodzenia. Czekała nas ostra jazda po nocy. Ze względu na niepewne południowe przejście
wybraliśmy te polecane przez Włochów. Jazda była szalona, raz prawie władowałem się w nieoświetlony wóz konny, a drugi raz wyskoczyła mi jakaś wyprzedzająca osobówka na czołówkę i skończyło się na poboczu. Szczęśliwie i cało udało się dojechać do przejścia i na 40 minut przed północą opuścić Uzbekistan.
Tadżykistan przywitał nas przygodą, w której w kilka sekund przez oczy przewinęło mi się całe życie. Pierwszej nocy, z powodu ucieczki przed deportacją, przyszło nam szukać noclegu po nocy. Po godzinie szukania w końcu udało się znaleźć kawałek równego terenu na którym można by rozbić namioty. Zmęczeni zabieramy się za rozpakowywanie motocykli i w pewnym
momencie Paweł mówi, że jakiś ciołek idzie po nocy bez latarki. Nie minęła minuta jak zostaliśmy przywitani w języku całego świata – dźwiękiem odbezpieczanej broni maszynowej. Kolejne kilkanaście sekund wydawały się trwać wieczność. W takiej sytuacji kompletnie nie wiadomo czego można się spodziewać, a droga od odbezpieczonej broni do wystrzału jest bardzo
krótka. Paweł powiedział byśmy tylko nie świecili po oczach, zaczął mówić do mroku po polsku, jednak po standardowej kwestii (my turyści z polski, czy możemy tutaj rozbić namiot), nastąpiła znów wiecznie trwająca kilkunastosekundowa cisza. W końcu się ocknąłem i zacząłem nadawać łamanym rosyjskim, minęły kolejne sekundy i w końcu ktoś coś chrząknął i chwilę
potem z 3 stron wyszli żołnierze. Trzech z kałachami, na każdym był nałożony bagnet, jeden z rkm’em, i jeden, jak przypuszczam oficer trzymający w jednej dłoni pistolet, w drugiej bagnet. Widok i sytuacja nie do zapomnienia, aż po kres dni. Wymieniliśmy kilka słów, na szczęście nie robili żadnych problemów, tylko musieliśmy w trybie natychmiastowym zmienić
miejsce noclegowe, bo jak się okazało rozbijaliśmy się na terenie wojskowym. Czując się jak nowonarodzeni rozbiliśmy się po drugiej stronie ulicy. Z początku jazda w Tadżykistanie była czystą przyjemnością, asfalt był bardzo dobry, a widoki zapierały dech w piersiach. Ludzie prócz towarzyszenia nam na każdym postoju i zadawania nam tysiąca pytań, pozdrawiali nas z
ulic, kierowcy też albo machali albo po prostu radośnie trąbili. Wraz z wjazdem do Pamiru drogi zaczęły się pogarszać. Po pokonaniu pierwszych przełęczy czekała nas niespodzianka. Okazało się, że przejeżdżający tir zarwał most. Rzeka okazała się za głęboka i rwąca na przejazd motocyklem. Trzeba było znaleźć albo inne rozwiązanie albo zawrócić. Naszym
rozwiązaniem okazał się być Kras – stara, będąca w opłakanym stanie ciężarówka, na którą załadowaliśmy motocykle i przeprawiliśmy się przez rzekę. Kilkaset kilometrów dalej miałem okazję jechać najpiękniejszą drogą mojego życia. Wiodła ona wzdłuż granicy z Afganistanem, a krajobrazy korytarza wahańskiego zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Przed
opuszczeniem Tadżykistanu czekało na nas jeszcze jedno wyzwanie - jedna z najwyżej położonych na świecie dróg. „Pamir Highway” na przełęczy liczy 4655 m n.p.m. Wjazd motocyklem na taką wysokość do łatwych nie należy, z powodu braku powietrza silnikowi brakuje mocy. Teresa była wyjątkowo kapryśna, ale trochę pokląłem, pochuchałem, podmuchałem i jakoś
razem daliśmy radę zdobyć najwyższą przełęcz mojego i myślę, że Teresy żywota też.
Wjeżdżając do Kirgistanu człowiek zaczyna się sam do siebie uśmiechać, a to dlatego, że jest tutaj w końcu zielono i występuje o wiele więcej zwierząt. Tadżykistan natomiast był bardzo surowy. Pierwsze większe miasto – Osh okazało się mieć moim zdaniem najbardziej charakterystyczny azjatycki klimat. Totalny mętlik na drogach, wąskie uliczki, obszerne stragany, na
których można wszystko kupić od piskląt po filmy z Jackie Chanem – był nawet sklep gdzie były filmy tylko z jego udziałem. Do tego chodniki i dróżki są bardzo zatłoczone, a wszystkiemu towarzyszy milion zapachów wydobywający się z równie licznej ilości przydrożnych knajpek i smażalni. Po opuszczeniu Biszkeku, stolicy Kirgistanu udaliśmy się nad jezioro Song Kul
do którego prowadził bardzo przyjemny szuterek. Nad samym, krystalicznie czystym jeziorem Kirgizi hodują bydło i okresowo mieszkają w obozowiskach składających się z jurt. Z Song Kul ruszyliśmy nad jezioro Yssi Kul jak nam się wydawało skrótem. Asfalt szybko się skończył i pojawił się bardzo przyjemny szuter, którym spokojnie można było jechać 100
kilometrów na godzinę. Jednak po kilkudziesięciu kilometrach frajdy i pięknych widoków szlak zaczął się psuć. Pojawiły się potężne głazy na ziemi, sama droga była często pozarywana przez powstałe rzeki i było sporo brodzenia. Sam podjazd pod przełęcz, która liczyła ponad 3900 m n.p.m. okazał się jeszcze trudniejszy. Droga była bardzo stroma a nawierzchnia skalna.
Był to taki hardcor, że z tego odcinka nie mam ani jednego zdjęcia, po prostu martwiłem się o siebie, a nie o robienie zdjęć. Kilkanaście kilometrów po przekroczeniu przełęczy między górami pojawiło się na horyzoncie upragnione jezioro. Ta trasa licząca 150 kilometrów jest zdecydowanie najtrudniejszą jaką w życiu pokonałem. Jezioro Yssi Kul jest pięknie usytuowane,
praktycznie całe jest otoczone górami z ośnieżonymi szczytami. Woda jest bardzo przejrzysta, a dodatkowo są czyste, piaszczyste plaże, na których w zasięgu wzroku nie dostrzeżemy człowieka. Po górskiej jeździe trochę tutaj odpoczęliśmy i ruszyliśmy w kierunku Mongolii.
Przed Mongolią czekał nas przejazd przez Kazachstan i Rosję. W pierwszym z tych krajów po drodze zobaczyliśmy Kanion Szaryński. Liczy on 150 kilometrów długości, a wysokość niektórych ścian dochodzi do 80 metrów. My ze względu braku wiedzy gdzie szukać najlepszych widoków, widzieliśmy tylko jego kawałek. Z kolei w Rosji zaczęło się pasmo górskie Ałtaj,
czyli kolejne wspaniałe widoki, przez które prowadził nas asfalt dobrej jakości liczący wiele zakrętów.
strona 2 / 3
Historia prawie nieudanej wyprawy „Daleka Droga”
Autor:
Adres:
http://wrotalubuskie.eu/PL/425/307/Historia_prawie_nieudanej_wyprawy__Daleka_Droga/k/
Wraz z wjazdem do Mongolii skończyła się
bujna roślinność, która występowała w Rosji, a zaczął się suchy step z widokiem na wierzchołki gór w oddali. Mongolia pozostawiła mi mieszane uczucia. Już pierwszego dnia ukradli mi rękawice, w momencie jak byliśmy z Pawłem w sklepie. Z Mongołami praktycznie nie można się dogadać bo oni ani rosyjskiego, ani
angielskiego nie znają. Na każde zadane pytanie tylko kiwają głową. Ze względu na surowy klimat w sklepach nie można kupić warzyw i owoców, a najbezpieczniejsze wydają się być konserwy. Jedzenie w restauracjach pozostawia jeszcze więcej do życzenia. Jedynym mięsem jest baranina, która podana składa się głównie w 80% z tłuszczu, a w 20% z mięsa. Jedynym
plusem takiego posiłku jest fakt, że już przy samym podaniu człowiek sobie uzmysławia, że w sumie nie jest głodny. Odległość do Ułan Bator, jaką mieliśmy pokonać wynosiła 1700 kilometrów. Poruszaliśmy się główną drogą, która dopiero w tym roku zaczyna być asfaltowana. Zazwyczaj droga jest szutrem wyjeżdżonym przez auta w stepie, który potrafi być bardzo
równy, ale również często zdarzała się występować „tarka”, która skutecznie utrudniała jazdę. Po ponad 1000 kilometrów pojawił się kawałek pustyni, na którym mieliśmy okazję spróbować swoich sił z wielbłądami. Wycieczka trwała około 20 minut, a koszt takiej przyjemności to śmieszne 6 złotych. Przed Ułan Bator zwiedziliśmy Erdene Zuu Khiid – pokaźny monastyr
buddyjski, po którym skierowaliśmy nasze maszyny w stronę stolicy, a następnie w kierunku granicy z Rosją.
Wraz z zbliżaniem się do Rosji zaczęło się robić zielono, pojawiały się drzewa, głównie iglaste. W Ułan Ude, w centrum miasta zaczepił nas Rosjanin, który w końcu zaprowadził nas do jego kuzyna, motocyklisty, który nas z przyjemnością ugościł. Począwszy od tego momentu, aż praktycznie do samej Moskwy rosyjscy bajkerzy podawali nam kontakt do kolejnego miasta,
w którym byliśmy goszczeni. Niesamowici ludzie i brać motocyklowa. Całe szczęście, że na nich trafiliśmy, ponieważ pogoda już była paskudna, przez tydzień jazdy przez Syberię temperatura nie była wyższa niż 5 stopni, a w nocy regularnie minus. Po drodze przyszło nam zobaczyć Bajkał, ale ze względów pogodowych, ciężko się wypowiedzieć na temat atrakcyjności
tego jeziora. Droga przez Syberię mierzyła 5500 kilometrów, a widoki to głównie tajga, lasy brzozowe, bagna oraz łąki. Po dwóch tygodniach dojechaliśmy do Moskwy, która była ostatnim ciekawym punktem naszej wyprawy. Po trzymiesięcznej przygodzie i 23 tysiącach kilometrów do Polski wróciliśmy przez Łotwę i Litwę.
strona 3 / 3
Powered by TCPDF (www.tcpdf.org)

Podobne dokumenty