Untitled

Transkrypt

Untitled
F. Scott
Fitzgerald
Wielki Gatsby
Przełożył
Jacek Dehnel
Wydawnictwo Znak
Kraków 2013
Rozdział I
W czasach gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec dał mi
radę, do której po dziś dzień wracam pamięcią:
– Kiedy tylko będziesz miał ochotę kogoś skrytykować –
rzekł mi – pamiętaj, że nie wszystkim było w życiu tak łatwo jak tobie.
Nie powiedział nic ponadto, ale pomimo wzajemnej powściągliwości zawsze rozumieliśmy się w lot i wiedziałem,
że ojciec sugeruje mi znacznie więcej, niż mówi. W rezultacie nabrałem zwyczaju powstrzymywania się od wszelkich
sądów; pozwoliło mi to poznać wiele fascynujących osobowości, ale też zrobiło ze mnie ofiarę niejednego zaprawionego w bojach nudziarza. Jeśli takie podejście ma osoba
normalna, umysły nienormalne z miejsca odnajdują ją
i przywiązują się do niej, stąd też na studiach niesprawiedliwie oskarżano mnie o manipulatorstwo, jako że byłem
wtajemniczony w zgryzoty bliżej mi nieznanych, nieobliczalnych ludzi. Większości tych zwierzeń wcale zresztą
nie pragnąłem – kiedy jakiś czytelny znak uświadamiał
mi, że na horyzoncie drży już czyjeś osobiste wyznanie,
7
udawałem nieraz sen, głębokie zainteresowanie czymś innym lub niechętną beztroskę – bo osobiste wyznania młodych mężczyzn, a przynajmniej sposób, w jaki są wyrażane,
noszą zazwyczaj wszelkie znamiona plagiatu i są skalane
oczywistymi przemilczeniami. Powstrzymywanie się od
sądów jest kwestią bezgranicznej nadziei. Wciąż trochę
się obawiam, że coś mi umknie, jeśli zapomnę, iż – co mój
ojciec tak snobistycznie zauważył, a ja snobistycznie powtarzam – poczucie elementarnej przyzwoitości nie jest
równo rozdzielane w chwili narodzin.
I, pochwaliwszy się tak moją tolerancją, wyznać muszę, że i ona ma swoje granice. Można opierać swoje zasady na litej skale lub na grząskim bagnie, ale w pewnym
momencie przestaje mnie już obchodzić, na czym się je
opiera. Kiedy zeszłej jesieni wróciłem ze Wschodu, odczuwałem pragnienie, by cały świat odtąd już zawsze zachowywał swego rodzaju moralną czujność; nie życzyłem sobie dalszych dzikich eskapad oferujących wgląd w ludzkie
serca. Jedynie do Gatsby’ego, który dał tytuł tej książce,
miałem inne podejście – Gatsby’ego, który reprezentował
sobą wszystko, do czego żywię niekłamaną pogardę. Jeśli przyjmiemy, że osobowość jest nieprzerwaną sekwencją udanych gestów, to było w nim coś wspaniałego, jakaś
wyostrzona wrażliwość na obietnice składane przez życie,
jakby był powiązany z jedną z tych skomplikowanych maszyn, które rejestrują trzęsienia ziemi oddalone od nich
o tysiące mil. To wyczulenie nie miało nic wspólnego z ową
niemrawą podatnością na wpływy, którą szumnie określa
się mianem „twórczego temperamentu” – był to niezwykły
8
dar nadziei, romantycznej gotowości, jakiej nigdy jeszcze u nikogo nie widziałem i jakiej już pewnie nigdy u nikogo nie zobaczę. Nie – sam Gatsby ostatecznie okazał się
w porządku; jedynie to, co Gatsby’ego zadręczało, szumowiny płynące w kilwaterze jego marzeń, sprawiło, że przejściowo straciłem zainteresowanie ludzkimi niedowarzonymi smutkami i zdyszanymi egzaltacjami.
Moja rodzina od trzech pokoleń należy do wpływowych, zamożnych obywateli miasta na Środkowym Zachodzie. Carrawayowie mają w sobie coś z klanu i według rodzinnej tradycji
pochodzimy od książąt Buccleuch1, ale tak naprawdę założycielem naszej linii był mój stryjeczny dziadek, który przybył
tutaj w 1851, posłał opłaconego zmiennika na fronty wojny
secesyjnej i rozpoczął hurtowy handel towarami żelaznymi,
prowadzony po dziś dzień przez mojego ojca.
Nigdy nie poznałem mojego stryjecznego dziadka, ale
jestem ponoć do niego podobny, o czym świadczyć ma dość
drętwy portret wiszący w gabinecie ojca. Ukończyłem Yale
w roku 1915, równo ćwierć wieku po moim ojcu, a wkrótce
potem wziąłem udział w owej opóźnionej wędrówce plemion
germańskich znanej jako Wielka Wojna. Nasza kontrofensywa tak mi się spodobała, że po powrocie nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Środkowy Zachód wydawał mi się teraz
nie ciepłym pępkiem świata, ale jakimś łachmaniarskim
1
Ród książęcy wywodzący się od Jamesa Scotta, księcia Monmouth (1649–
1685), najstarszego nieślubnego syna Karola II Stuarta i jego metresy Lucy
Walter, ściętego po nieudanej rebelii przeciw Jakubowi II (Podobnych koneksji z irlandzkim rodem Fitzgeraldów doszukiwała się rodzina autora).
9
krańcem uniwersum – postanowiłem zatem jechać na
Wschód i wyuczyć się handlu obligacjami. Wszyscy moi
znajomi siedzieli już w obligacjach, więc, myślałem sobie, będą z tego pieniądze na utrzymanie jeszcze jednego
nieżonatego mężczyzny. Moi wujowie i ciotki debatowali
nad tym zupełnie tak, jakby wybierali dla mnie szkołę
podstawową, aż w końcu powiedzieli z poważnymi, niepewnymi minami: „Taa-ak, czemu nie?”. Ojciec zgodził się
łożyć na mnie przez rok i po różnorakich opóźnieniach
wyjechałem na Wschód – na zawsze, jak sądziłem – wiosną
dwudziestego drugiego.
Wygodnie by było znaleźć kwaterę w mieście, ale pora
była ciepła, a ja dopiero co opuściłem krainę pełną szerokich trawników i przyjaznych drzew, kiedy więc pewien
młody człowiek z biura zaproponował, żebyśmy razem wynajęli dom tuż za miastem, wydało mi się to znakomitym
pomysłem. Znalazł nawet dom, sponiewierany przez deszcze
tekturowy bungalow za osiem dych miesięcznie, ale w ostatniej chwili firma przeniosła go do Waszyngtonu i na wieś wyprowadziłem się sam. Miałem psa, a przynajmniej miałem
go przez parę dni, zanim uciekł, starego dodge’a oraz Finkę,
która ścieliła mi łóżko i przygotowywała śniadanie, mamrocąc do siebie fińskie mądrości nad kuchenką elektryczną.
Byłem samotny może przez jeden dzień, może dwa, dopóki pewnego ranka nie zatrzymał mnie na drodze ktoś,
kto przyjechał tu później jeszcze ode mnie.
– Jak dojadę do West Egg? – zapytał bezradnie.
Powiedziałem mu. I kiedy odchodziłem, nie byłem już
samotny. Byłem przewodnikiem, zwiadowcą, pradawnym
10
osadnikiem. Niepostrzeżenie obdarzył mnie swobodą przynależności do okolicy.
I tak oto, dzięki słońcu i pękom liści wyrastającym na
drzewach z gwałtownością, z jaką rosną na przyspieszonym filmie, nabrałem znajomego przekonania, że wraz
z latem życie zaczyna się na nowo.
Poza wszystkim tyle było do przeczytania i tyle zdrowia
dało się wyssać z młodego, oddechodajnego powietrza. Kupiłem z tuzin tomów dotyczących bankowości i kredytów,
i papierów wartościowych i stały teraz na mojej półce czerwono-złote jak monety prosto z mennicy, obiecując ujawnienie połyskliwych tajemnic znanych tylko Midasowi, Morganowi i Mecenasowi. A zamierzałem przeczytać oprócz
tego wiele innych książek. W college’u byłem dość oczytany – w którymś semestrze napisałem serię pompatycznych i bardzo poprawnych wstępniaków dla „Yale News” –
a teraz zamierzałem wszystko to z powrotem ściągnąć do
swojego życia i stać się ponownie najbardziej ograniczonym ze wszystkich specjalistów: dobrze ułożonym człowiekiem. Nie jest to jedynie bon mot – ostatecznie na życie
znacznie wygodniej patrzy się pod jednym tylko kątem.
Za sprawą zupełnego przypadku wynająłem dom wśród
jednej z najdziwaczniejszych społeczności Ameryki Północnej. A było to na owej wąskiej, niespokojnej wyspie,
która rozciąga się na wschód od Nowego Jorku i na której
między innymi osobliwościami krajobrazu istnieją dwie
niezwykłe formacje skalne. Dwadzieścia mil od miasta
para gigantycznych jaj o identycznych kształtach, rozdzielonych jedynie przez coś, co tylko z grzeczności można
11
nazwać zatoczką, wcina się w najbardziej zagospodarowany słony akwen na całej zachodniej półkuli: wielkie, wilgotne gumno cieśniny Long Island. Formacje te nie przedstawiają sobą idealnych owali – podobnie jak jajo w historyjce o Kolumbie obie są wgniecione na jednym końcu – ale
ich kształt musi stanowić źródło stałego zamieszania dla
frunących w górze mew. Dla bezskrzydłych natomiast ciekawszy jest brak jakichkolwiek, prócz kształtu i rozmiaru,
podobieństw pomiędzy nimi.
Mieszkałem na West Egg2, czyli, prawdę mówiąc, na
mniej modnym z tych dwóch jaj – choć to może najbardziej
powierzchowna z etykietek, którymi próbuje się wyrazić
osobliwy i dość niepokojący kontrast między nimi. Dom
mój stał na samym czubku jajka, niecałe pięćdziesiąt metrów od cieśniny, wciśnięty pomiędzy dwie wielkie posiadłości wynajmowane po tysiąc dwieście, może tysiąc pięćset dolarów na sezon. Po mojej prawej stała ogromna pod
każdym względem landara – wierne naśladownictwo jakiegoś merostwa w Normandii, z wyrastającą z jednego boku
wieżą lśniącą nowością pod cienkim zarostem dzikiego
bluszczu, z marmurowym basenem i ponad szesnastoma
hektarami trawników i ogrodu. Był to dom Gatsby’ego. Czy
raczej, jako że nie znałem pana Gatsby’ego, był to dom zamieszkany przez dżentelmena o tym nazwisku. Mój dom
wyglądał w takim otoczeniu jak pryszcz, ale był to pryszcz
niewielki, łatwo go było przeoczyć, miałem więc do dyspozycji widok na wodę, widok na kawałek trawnika sąsiada
2
Pierwowzorami West Egg i East Egg, czyli Zachodniego Jaja i Wschodniego Jaja, są dwa półwyspy wokół zatoki Manhasset: Great Neck (Wielka Szyja) i Cow Neck (Krowia Szyja).
12
oraz krzepiącą bliskość milionerów – a wszystko za jedyne
osiemdziesiąt dolarów miesięcznie.
Po drugiej stronie zatoczki połyskiwały nadbrzeżne
białe pałace modnego East Egg, a historia owego lata zaczyna się tak naprawdę tego wieczora, kiedy pojechałem
tam na kolację do Toma Buchanana i jego żony. Daisy była
moją daleką kuzynką, a Toma znałem ze studiów. I tuż po
wojnie spędziłem z nimi dwa dni w Chicago.
Jej mąż, poza rozmaitymi dokonaniami sportowymi,
był jednym z najpotężniejszych skrzydłowych, jacy kiedykolwiek grali w futbol w New Haven – w jakimś sensie był
postacią formatu ogólnokrajowego, jednym z tych, którzy
w wieku lat dwudziestu jeden osiągają tak niezwykłą doskonałość w jakiejś wąskiej dziedzinie, że potem wszystko
ma już posmak powolnego upadku. Jego rodzina była potwornie bogata – nawet na uczelni patrzono krzywo na
swobodę, z jaką Tom wydaje pieniądze – ale teraz opuścił
Chicago i przeniósł się na Wschód w stylu zapierającym
dech w piersiach: sprowadził na przykład z Lake Forest
całą stajnię koni do gry w polo. Trudno było uwierzyć, że
na coś podobnego stać człowieka w moim wieku.
Czemu przyjechali na Wschód – nie wiem. Spędzili, bez
konkretnej przyczyny, rok we Francji, a potem nosiło ich
ustawicznie to tu, to tam, gdziekolwiek cieszono się wspólnie grą w polo i bogactwem. Tym razem osiedlili się już na
dobre, powiedziała mi przez telefon Daisy, ale w to nie uwierzyłem – nie miałem wglądu w jej serce, ale czułem, że Toma
już zawsze będzie nosiło w tęsknym poszukiwaniu dramatycznego dreszczyku z jakiegoś dawno rozegranego meczu.
13
Tak zatem się złożyło, że w pewien ciepły, wietrzny wieczór pojechałem do East Egg, by spotkać się z parą starych
przyjaciół, których w gruncie rzeczy prawie nie znałem.
Dom był bardziej jeszcze wystawny, niż mogłem się spodziewać: radośnie biało-czerwona kolonialna rezydencja w stylu
georgiańskim z widokiem na zatokę. Trawnik zaczynał się
przy plaży i przez ćwierć mili biegł ku frontowym drzwiom,
przeskakując przez zegary słoneczne, ceglane ścieżki i rozpłomienione klomby, by wreszcie, dotarłszy pod sam dom,
jakby rzucony pędem swego biegu, wspiąć się jasną winoroślą po bocznej ścianie. Fasada była przełamana linią portfenetrów, teraz rozświetlonych odbitym złotem i otwartych
szeroko na ciepłe, wietrzne popołudnie, a na ganku stał na
rozstawionych nogach Tom Buchanan w stroju jeździeckim.
Zmienił się od czasów New Haven. Był teraz zwalistym
trzydziestolatkiem z czupryną w kolorze słomy, dość surowymi ustami i wzgardliwym sposobem bycia. Nad jego
twarzą roztoczyły władanie błyszczące aroganckie oczy,
które sprawiały, że wyglądał zawsze na wychylonego agresywnie do przodu. Nawet zniewieściała przesadność stroju
jeździeckiego nie mogła ukryć ogromnej potęgi jego ciała –
zdawało się, że Tom wypełnia te połyskliwe buty, aż napinają się im sznurowadła, a kiedy poruszał ramieniem,
widać było masę mięśni przesuwającą się pod cienkim
płaszczem. Było to ciało zdolne do wywierania ogromnego
nacisku – ciało okrutne.
Jego głos, szorstki, grubawy tenor, wzmacniał jeszcze wrażenie opryskliwości. Brzmiała w nim odrobina ojcowskiego
lekceważenia, nawet wobec ludzi, których Tom lubił – a byli
w New Haven i tacy, którzy nie znosili go do szpiku kości.
14
– Nie myśl sobie, że moje zdanie w tej kwestii jest wiążące – zdawał się mówić – tylko dlatego, że jestem silniejszy i bardziej męski od ciebie.
Należeliśmy do tego samego stowarzyszenia studenckiego i, jakkolwiek nigdy nie byliśmy ze sobą blisko, zawsze odnosiłem wrażenie, że mnie ceni i z właściwą sobie
oporną, szorstką rzewnością pragnie, bym go polubił.
Przez parę minut rozmawialiśmy na słonecznym ganku.
– Ładnie tu u mnie – powiedział, niecierpliwie łyskając
oczami.
Obracając mnie za ramię, przesunął szeroką, płaską
dłonią wzdłuż roztaczającej się przed frontem panoramy,
obejmując tym ruchem położony w dole ogród w stylu włoskim, pół akra ciemnych wonnych róż i motorówkę o zadartym dziobie podskakującą na falach przy brzegu.
– Należała do Demaine’a, nafciarza – obrócił mnie raz
jeszcze, uprzejmie, acz gwałtownie. – Wejdźmy do środka.
Przez wysoki hol przeszliśmy do jasnej, różowawej przestrzeni, związanej z domem jedynie balkonowymi oknami
w obu jej końcach. Okna były otwarte na oścież i świeciły
bielą na tle świeżej trawy, która zdawała się wrastać w głąb
domu. Przez pokój przechodził lekki powiew, który po jednej stronie wciągał zasłony do wewnątrz, a po drugiej – wydymał na zewnątrz jak blade flagi, podwijając je ku lukrowanemu tortowi weselnemu sufitu – a potem marszczył
burgundowy kobierzec, rysując na nim cienie, jakie wiatr
kreśli na morzu.
Jedynym całkowicie nieruchomym obiektem w pokoju była gigantyczna sofa, na której jak w gondoli
15
zakotwiczonego balonu unosiły się dwie młode kobiety.
Obie ubrane były na biało, a ich sukienki marszczyły się
i trzepotały, jakby dopiero co przywiało je tutaj z prędkiego
przelotu po domu. Stałem zapewne przez chwilę, słuchając
łopotu i furkotania zasłon oraz skrzypienia obrazu na ścianie. Potem huknęło, kiedy Tom Buchanan zatrzasnął okna
z tyłu – i powiew wewnątrz pokoju zgasł, a zasłony, dywany
i dwie młode kobiety z wolna opadły ku ziemi.
Młodszej z nich nie znałem. Rozciągnięta na całą długość po swojej stronie sofy, leżała bez ruchu z uniesionym
lekko podbródkiem, jakby usiłowała balansować na nim
czymś, co może z łatwością się stoczyć. Jeśli nawet dostrzegła mnie kątem oka, nie dała nic po sobie poznać – prawdę
mówiąc, mało brakowało, a wymamrotałbym przeprosiny
za to, że przeszkodziłem jej swoim wejściem.
Druga dziewczyna, Daisy, usiłowała wstać – pochyliła
się nieco do przodu z sumiennym wyrazem twarzy – a potem wybuchła absurdalnym, uroczym chichotem, ja też się
zaśmiałem i podszedłem bliżej.
– Jestem spa-sparaliżowana szczęściem.
Znów się zaśmiała, jakby powiedziała coś szczególnie
błyskotliwego, i przez moment przytrzymała moją dłoń,
spoglądając mi prosto w twarz, zapewniając, że nie ma na
świecie drugiej osoby, którą tak pragnęłaby ujrzeć. Taka
już była. Powiadomiła mnie mruknięciem, że nazwisko
dziewczyny z uniesionym podbródkiem to „Baker” (słyszałem, jak mówiono, że Daisy mruczy po to, żeby ludzie przysuwali się do niej bliżej – była to nieistotna uszczypliwość,
która nie umniejszała uroku jej zachowania).
16
Tak czy owak, wargi panny Baker się poruszyły, kiwnęła
w moją stronę ledwo dostrzegalnie, a potem prędko odchyliła głowę z powrotem – przedmiot, który podtrzymywała,
najwyraźniej odrobinę się zachwiał, co trochę ją przestraszyło. I znów na usta cisnęło mi się coś w rodzaju przeprosin. Niemal każdy przejaw całkowitej samowystarczalności wywołuje moje pełne zachwytu hołdy.
Spojrzałem znów na moją kuzynkę, która zaczęła mi zadawać pytania swoim niskim, wibrującym głosem. Był to
jeden z tych głosów, których bieg, to w górę, to w dół, ucho
śledzi, jakby każda wypowiedź była zestawem nut odgrywanym tylko ten jeden raz. Twarz jej, piękna i smutna, zawierała w sobie rzeczy świetliste: świetliste oczy i świetliste, namiętne usta – ale w jej głosie była ekscytacja, którą
przepadającym za nią mężczyznom trudno było zapomnieć: śpiewny przymus, wyszeptane: „Posłuchaj”, zapewnienie, że Daisy dopiero co robiła rzeczy radosne i ekscytujące i że radosne i ekscytujące rzeczy już majaczą w następnej godzinie.
Powiedziałem jej, że w drodze na Wschód zatrzymałem
się na jeden dzień w Chicago i że z tuzin ludzi przesyła jej
przeze mnie swoje pozdrowienia.
– Tęsknią więc za mną? – wykrzyknęła ekstatycznie.
– Całe miasto opustoszało. Wszystkim samochodom
pomalowano na czarno lewe tylne koła, żeby były jak żałobne wieńce, a w North Shore3 całymi nocami słychać nieutulony płacz.
3
Ciągnące się wzdłuż brzegu jeziora Michigan zamożne przedmieście,
które nabrało znaczenia po wielkim pożarze Chicago z 1871 roku.
17
– Wspaniale! Wracajmy, Tom. Jutro! – po czym dodała
bez związku: – Musisz zobaczyć dziecko.
– Chętnie.
– Zasnęła. Ma dwa latka. Nigdy jeszcze jej nie widziałeś?
– Nigdy.
– Cóż, w takim razie musisz ją zobaczyć. Jest...
Tom Buchanan, którego dotąd nieprzerwanie nosiło po
pokoju, zatrzymał się i położył mi rękę na ramieniu.
– Co porabiasz, Nick?
– Pracuję w obligacjach.
– U kogo?
Powiedziałem mu.
– Nigdy o nich nie słyszałem – orzekł rozstrzygająco.
Tym mnie zdenerwował.
– Ale usłyszysz – odparłem krótko. – Usłyszysz, jeśli zostaniesz na Wschodzie.
– Ooo, zostanę na Wschodzie, nie bój nic – powiedział,
spoglądając na Daisy i potem znów na mnie, jakby jego
uwagę zwróciło coś jeszcze. – Byłbym sakramenckim durniem, gdybym zamieszkał gdziekolwiek indziej.
W tej chwili panna Baker powiedziała: „Absolutnie!”,
z taką nagłością, że aż podskoczyłem – było to pierwsze
słowo, które od niej usłyszałem, odkąd wszedłem do pokoju.
Najwyraźniej zaskoczyło ją nie mniej niż mnie, bo ziewnęła
i wstała, wykonując serię szybkich, zgrabnych ruchów.
– Jestem zupełnie sztywna – jęknęła. – Leżałam na tej
sofie, odkąd pamiętam.
– Nie patrz tak na mnie – odparła Daisy. – Całe popołudnie próbowałam cię zaciągnąć do Nowego Jorku.
18
– Nie, dziękuję – powiedziała panna Baker do czterech
koktajli przyniesionych właśnie z kuchni – jestem absolutnie pochłonięta treningami.
Gospodarz spojrzał na nią z niewiarą w oczach.
– Jasne – łyknął drinka, jakby to była kropelka na dnie
szklanki. – Nie pojmuję, jak w ogóle udaje ci się czegokolwiek dokonać.
Spojrzałem na pannę Baker, zastanawiając się, czego
takiego „dokonuje”. Patrzyłem na nią z przyjemnością.
Była szczupłą dziewczyną o drobnych piersiach i eleganckiej postawie, którą podkreślała jeszcze, ściągając ramiona do tyłu jak młody kadet. Jej szare, przesiane słońcem oczy w bladej, uroczo niezadowolonej twarzy spoglądały na mnie z uprzejmym wzajemnym zainteresowaniem.
Nagle skojarzyłem, że już gdzieś widziałem albo ją, albo
jej zdjęcie.
– Mieszkasz w West Egg – zauważyła wzgardliwie. –
Znam tam kogoś.
– Nie znam ani jed...
– Musisz znać Gatsby’ego.
– Gatsby’ego? – zapytała Daisy. – Jakiego Gatsby’ego?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, że to mój sąsiad, obwieszczono podanie kolacji; wsuwając władczo swoje napięte
ramię pod moje, Tom Buchanan wyprowadził mnie z pokoju, jakby przesuwał pionek z jednego pola na drugie.
Zwiewnie, leniwie, z dłońmi lekko złożonymi na biodrach, dwie młode kobiety poprzedzały nas w drodze do różowawego, otwartego na zachodzące słońce ganku, gdzie
na stole cztery świece migotały od osłabionego już wiatru.
19
– Po co ŚWIECE? – zaprotestowała Daisy, marszcząc
czoło. Zgasiła je palcami. – Za dwa tygodnie najdłuższy
dzień roku – spojrzała na nas promiennie. – Czy zawsze
wyczekujecie najdłuższego dnia w roku, a potem go przegapiacie? Ja zawsze wyczekuję najdłuższego dnia w roku,
a potem go przegapiam.
– Powinniśmy coś sobie zaplanować – ziewnęła panna
Baker, siadając za stołem, jakby kładła się do łóżka.
– W porządku – powiedziała Daisy. – Co sobie zaplanujemy? Co ludzie sobie planują? – zwróciła się do mnie bezradnie.
Zanim zdołałem odpowiedzieć, skupiła wzrok ze zgrozą
na swoim małym palcu.
– Zobaczcie – poskarżyła się – co mi się stało.
Spojrzeliśmy wszyscy – miała siniak na kłykciu.
– Ty mi to zrobiłeś, Tom – powiedziała oskarżycielskim
tonem. – Wiem, że niechcący, ale to ZROBIŁEŚ. Tak się kończy wychodzenie za brutala, za wielki, zwalisty, wysportowany okaz...
– Nie znoszę słowa „zwalisty” – sprzeciwił się Tom
opryskliwie – nawet w żartach.
– Zwalisty – upierała się Daisy.
Niekiedy obie: ona i panna Baker, mówiły naraz, w nienarzucający się sposób i z żartobliwą niekonsekwencją,
i w żadnym razie nie były to pogaduszki, ale coś chłodnego
jak ich białe sukienki i pozbawione wszelkich pragnień,
obojętne oczy. Były tutaj – i akceptowały Toma i mnie, czyniąc jedynie uprzejmy, miły wysiłek, zabawiając nas i pozwalając się zabawiać. Wiedziały, że lada chwila będzie
20
po kolacji, a nieco później cały wieczór minie i zostanie
beztrosko porzucony. Całkiem inaczej niż na Zachodzie,
gdzie wieczór popychano ku końcowi od jednego punktu
programu do drugiego, czemu towarzyszyły wiecznie niespełnione oczekiwania albo czyste przerażenie owym nadchodzącym momentem.
– Przy tobie czuję się taki niecywilizowany, Daisy –
zwierzyłem się nad drugim kieliszkiem nieco korkowego
w smaku, ale wciąż zachwycającego bordeaux. – Nie możemy pogadać o zbiorach, czy coś?
Mówiąc te słowa, nie miałem na myśli niczego konkretnego, ale zostały one podchwycone w nieoczekiwany
sposób.
– Cywilizacja rozpada się w gruzy – rzucił gwałtownie
Tom. – Zrobił się ze mnie straszny pesymista. Czytałeś Powstanie kolorowych imperiów tego całego Goddarda4?
– Nie, czemu? – odpowiedziałem dość zaskoczony jego
tonem.
– A bo to świetna książka i każdy ją powinien przeczytać. Chodzi o to, że jeżeli nie będziemy uważać, to biała
rasa zostanie... zostanie całkowicie zmieciona. Wszystko
udowodnione, porządna, naukowa robota.
– Tom robi się strasznie wnikliwy – powiedziała Daisy
z wyrazem bezmyślnego smutku. – Czyta poważne książki
pełne długich słów. Co to za słowo ostatnio...
4
Chodzi o The Rising Tide of Color Against White-World Supremacy (Rosnący przypływ koloru przeciw zwierzchności świata białych) Lothorpa
Stoddarda (1883–1950), przedstawiciela rasizmu naukowego, którego
Tom myli z Henrym H. Goddardem, psychiatrą i eugenikiem.
21
– No, ale te książki są całkowicie naukowe –upierał się
Tom, patrząc na nią niecierpliwie. – Facet wszystko rozpracował. To do nas należy pilnowanie sytuacji, do rasy dominującej, albo pozostałe rasy przejmą kontrolę.
– Musimy spuścić im manto – wyszeptała Daisy, mrugając gwałtownie w oślepiającym słońcu.
– Powinniście mieszkać w Kalifornii... – zaczęła panna
Baker, ale Tom przerwał jej, poruszywszy się ciężko na
krześle.
– Idzie o to, że jesteśmy nordykami. Ja jestem, ty jesteś, i ty, i... – po niedostrzegalnej niemal chwili wahania nieznacznym kiwnięciem głową doliczył i Daisy, a ona
znów do mnie mrugnęła – i to my wytworzyliśmy wszystko,
z czego składa się cywilizacja. No, naukę, sztukę i takie
tam. Rozumiesz?
Było coś żałosnego w jego skupieniu, zupełnie jakby
samozadowolenie, bardziej jeszcze chorobliwe niż dawniej, już mu nie wystarczało. Niemal w tej samej chwili zadzwonił telefon i kamerdyner opuścił werandę, a Daisy wykorzystała tę krótkotrwałą przerwę i pochyliła się ku mnie.
– Zdradzę ci rodzinny sekret – wyszeptała entuzjastycznie. – Dotyczy nosa kamerdynera. Chcesz posłuchać o nosie kamerdynera?
– Właśnie po to tu dziś przyjechałem.
– Otóż nie zawsze był kamerdynerem, kiedyś miał posadę polerowacza sreber u jakichś ludzi w Nowym Jorku,
którzy mieli srebrną zastawę na dwieście osób. Musiał ją
polerować od rana do wieczora, aż w końcu zaczęło mu to
szkodzić na nos...
22
– Najpierw było źle, a potem gorzej – podsunęła panna
Baker.
– Tak. Najpierw było źle, a potem gorzej, aż w końcu musiał zrzec się posady.
Przez chwilę ostatnie promienie słońca spływały z romantycznym oddaniem na jej rozświetloną twarz; przyciągała mnie swoim głosem, wsłuchanego, bez tchu – aż światło przygasło, a każdy promień opuszczał ją z pełnym żalu
ociąganiem, jak dzieci wracające o zmierzchu z podwórka.
Kamerdyner wrócił i wymruczał coś do ucha Tomowi,
który na to zmarszczył brwi, odsunął krzesło i bez słowa
wszedł do wnętrza domu. Daisy, jakby jego nieobecność
coś w niej nakręciła, pochyliła się znów ku mnie wraz ze
swym rozświetlonym, śpiewnym głosem:
– Cieszę się ogromnie, że widzę cię przy moim stole,
Nick. Przypominasz mi... różę, absolutnie, różę. Nieprawdaż? – zwróciła się po potwierdzenie do panny Baker. – To
róża, absolutnie?
Nie była to prawda. W najmniejszym nawet stopniu nie
przypominam róży. Daisy po prostu improwizowała, ale
płynęło od niej pulsujące ciepło, jakby jej serce próbowało
wyjść ku tobie ukryte w jednym z tych zdyszanych, ekscytujących słów. A potem nagle rzuciła serwetkę na stół,
przeprosiła nas i weszła do domu.
Wymieniliśmy z panną Baker szybkie, świadomie pozbawione znaczenia spojrzenia. Miałem coś powiedzieć,
kiedy uniosła się nieco, zaniepokojona, i ostrzegawczym
tonem rzuciła: „Ciii!”. Z dalszych pokoi dobiegał przytłumiony, rozemocjonowany szmer głosów i panna Baker
23
bezwstydnie pochyliła się do przodu, próbując coś usłyszeć. Szmer zadrżał na granicy zrozumiałości, przygasł,
spotęgował się gwałtownie, by wreszcie całkiem się urwać.
– Ten pan Gatsby, o którym pani wspominała, to mój sąsiad... – powiedziałem.
– Cicho. Chcę usłyszeć, co się będzie działo.
– A coś się dzieje? – zapytałem niewinnie.
– Chce pan powiedzieć, że nie wie? – powiedziała ze
szczerym zaskoczeniem panna Baker. – Myślałam, że
wszyscy wiedzą.
– Nie ja.
– Więc... – zaczęła z wahaniem – Tom ma jakąś kobietę
w Nowym Jorku.
– Ma jakąś kobietę? – powtórzyłem machinalnie.
Panna Baker przytaknęła.
– Mogłaby mieć na tyle przyzwoitości, żeby nie dzwonić
do niego w porze kolacji, prawda?
Zdążyłem ledwie złapać znaczenie jej słów, kiedy dał się
słyszeć szelest sukni oraz skrzypienie skórzanych sztybletów i Tom z Daisy wrócili do stołu.
– Pilna sprawa! – wykrzyknęła Daisy z wymuszoną wesołością.
Usiadła, popatrzyła bacznie na pannę Baker, a potem
na mnie, i ciągnęła:
– Zajrzałam na momencik do ogrodu i w ogrodzie jest
bardzo romantycznie. Po trawniku spaceruje ptak, myślę,
że to jakiś słowik, który przypłynął na liniowcu Cunarda
albo White Star, o, tak ćwierka... – zaśpiewała – to romantyczne, prawda, Tom?
24
– Bardzo romantyczne – powiedział, a potem zwrócił się
do mnie zgnębionym tonem: – Jeżeli po obiedzie będzie jeszcze wystarczająco jasno, to chciałbym zabrać cię do stajni.
W domu rozdzwonił się telefon i kiedy Daisy zdecydowanie pokręciła głową, patrząc na Toma, kwestia stajni,
a właściwie wszystkie kwestie, rozpłynęły się w powietrzu.
Z ułomków ostatnich pięciu minut przy stole pamiętam, że
znów, całkiem bez sensu, zapalono świece, a ja świadomie
pragnąłem spoglądać wszystkim prosto w oczy i zarazem
unikać ich wzroku. Trudno mi było powiedzieć, co myślą
Daisy i Tom, ale wątpię, czy nawet panna Baker, choć najwyraźniej wyrobiła w sobie solidny sceptycyzm, potrafiła
całkowicie wyprzeć z głowy przeszywające, metaliczne
ponaglenia tego piątego biesiadnika. Niektórym ludziom
sytuacja taka mogłaby się wydawać intrygująca – mój instynkt podpowiadał, żeby z miejsca dzwonić na policję.
O koniach, nie muszę dodawać, już nie wspomniano.
Tom i panna Baker, rozdzieleni paroma metrami zmierzchu, przenieśli się do biblioteki, jakby mieli tam odprawiać
czuwanie przy jak najbardziej namacalnym ciele, podczas
gdy ja, próbując sprawiać wrażenie mile zaciekawionego
i nieco głuchego, przeszedłem w ślad za Daisy ciągiem połączonych werand na frontowy ganek. Siedliśmy w jego
głębokim mroku ramię w ramię na wiklinowej ławeczce.
Daisy ujęła swoją twarz w dłonie, jakby chciała poczuć
jej śliczny kształt, i stopniowo zagłębiała się wzrokiem
w aksamitny wieczór. Widziałem, że zawładnęły nią burzliwe emocje, postanowiłem więc zapytać ją o córeczkę, bo
takie pytanie wydawało mi się uspokajające.
25
– Może i jesteśmy kuzynami, Nick – powiedziała nagle –
ale nie znamy się za dobrze. Nie było cię na moim ślubie.
– Nie wróciłem jeszcze z wojny.
– To prawda – zawahała się. – Cóż, miałam bardzo trudny
okres, Nick, i na wszystko patrzę ze sporą dawką cynizmu.
Wyraźnie miała po temu powody. Czekałem, ale nie
powiedziała nic więcej, więc po chwili wróciłem dość nieśmiało do kwestii jej córeczki.
– Rozumiem, że mówi i... je, i tak dalej?
– O, tak – popatrzyła na mnie nieobecnym wzrokiem. –
Słuchaj, Nick, opowiem ci, jak zareagowałam, kiedy się
urodziła. Chciałbyś się dowiedzieć?
– Bardzo.
– Dzięki temu zrozumiesz, jaki mam teraz stosunek do...
wszystkiego. No więc była na świecie krócej niż godzinę,
a Tom był Bóg raczy wiedzieć gdzie. Wybudziłam się z narkozy z poczuciem całkowitego opuszczenia i od razu zapytałam pielęgniarkę, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Odpowiedziała, że dziewczynka, a ja odwróciłam głowę i się
rozpłakałam. „Dobrze – powiedziałam – cieszę się, że to
dziewczynka. I mam nadzieję, że będzie idiotką; to najlepsze, czym może zostać dziewczyna w życiu: śliczną małą
idiotką”. Widzisz, myślę, że wszystko i tak jest koszmarne –
ciągnęła z przekonaniem. – Wszyscy tak uważają, najbardziej nawet postępowi ludzie. I naprawdę to WIEM. Byłam
już wszędzie, widziałam już wszystko, robiłam wszystko –
potoczyła dookoła wyzywającym spojrzeniem, trochę jak
Tom, i zaśmiała się z przejmującą pogardą. – Skomplikowana... Boże, zrobiłam się skomplikowana!
26
W chwili, w której jej głos się urwał, przestając przyciągać moją uwagę i ufność, uczułem zasadniczą nieszczerość tego, co powiedziała. Było mi z tym niezręcznie, jakby
cały wieczór był swego rodzaju sztuczką obliczoną na to,
by wymóc na mnie jakąś użyteczną emocję. Czekałem –
i proszę, za moment Daisy spojrzała na mnie z wyraźnym
uśmieszkiem na ślicznej buzi, jakby właśnie potwierdziła
swoje członkostwo w jakimś szacownym sekretnym stowarzyszeniu, do którego należała wraz z Tomem.
Wewnątrz purpurowy pokój rozkwitał światłem. Tom
i panna Baker siedzieli na przeciwległych końcach długiej kanapy. Panna Baker czytała mu na głos „Saturday
Evening Post”: słowa szemrzące, niemodulowane, płynęły
pospołu z uspokajającą melodią. Światło lamp, lśniące na
jego butach i matowe na jej jesiennolistnych włosach, błyskało na papierze, kiedy, poruszając smukłymi mięśniami
ramion, przewracała stronę.
Kiedy weszliśmy, na chwilę nakazała nam ciszę uniesieniem dłoni.
– Ciąg dalszy nastąpi – powiedziała, ciskając pismo na
stolik – już w następnym numerze.
Jej ciało poszło za niespokojnym ruchem kolana – i wstała.
– Dziesiąta – zauważyła, najwyraźniej odczytując godzinę z sufitu. – Dla grzecznej dziewczynki to czas na sen.
– Jordan bierze jutro udział w turnieju – wyjaśniła
Daisy – w Westchester.
– Aaaaa... pani jest JORdan Baker!
Zrozumiałem teraz, czemu jej twarz zdawała mi się znajoma – ta mina przyjemna i pogardliwa zarazem spoglądała
27
na mnie z prasowych fotografii wydarzeń sportowych
w Asheville, Hot Springs i Palm Beach. Opowiadano też
o niej jakąś historię, niechętną jej i przykrą, ale dawno już
zapomniałem, co to było takiego.
– Dobranoc – powiedziała miękko. – Obudźcie mnie
o ósmej, dobrze?
– Jeżeli wstaniesz.
– Wstanę. Dobranoc panu, panie Carraway. Do zobaczenia niebawem.
– Pewnie, że niebawem – potwierdziła Daisy. – Właściwie myślę, że zaaranżuję tu małżeństwo. Przyjeżdżaj częściej, Nick, a już ja załatwię... och... sparuję was ze sobą.
Wiesz... zamknę was niechcący w szafie na bieliznę, wypchnę w łodzi na pełne morze, takie tam rzeczy...
– Dobranoc – zawołała panna Baker ze schodów – nie
słyszałam ani słowa.
– Miła dziewczyna – powiedział po chwili Tom. – Nie powinni jej pozwalać na takie jeżdżenie po całym kraju.
– Kto nie powinien? – zapytała chłodno Daisy.
– Rodzina.
– Jej rodzina to jedna ciotka, która ma z tysiąc lat. Poza
tym Nick się nią zaopiekuje, prawda, Nick? Przez całe lato
będzie tu spędzała mnóstwo weekendów. Myślę, że ta domowa atmosfera dobrze jej zrobi.
Daisy i Tom przez chwilę patrzyli po sobie w ciszy.
– Jest z Nowego Jorku? – zapytałem prędko.
– Z Louisville. Wspólnie przeżyłyśmy tam nasze bieluśkie dziewczęctwo. Nasze śliczne, bieluśkie...5
5
Daisy odnosi się tu także ironicznie do kwestii rasowych.
28
– Odbyłaś z Nickiem na werandzie rozmówkę od serca? –
rzucił nagle Tom.
– Odbyłam? – spojrzała na mnie. – Nie bardzo pamiętam,
ale myślę, że rozmawialiśmy o rasie nordyckiej. Tak, z pewnością. Jakoś tak nas to naszło i, wiesz, po prostu...
– Nie wierz we wszystko, co od niej słyszysz, Nick – doradził mi.
Odparłem lekko, że nie słyszałem ani słowa, i po paru
minutach zacząłem zbierać się do domu.
Odprowadzili mnie do drzwi i stali ramię w ramię w radosnym prostokącie światła. Kiedy odpalałem silnik, Daisy
zawołała władczo:
– Czekaj! Zapomniałam cię o coś zapytać, a to ważne. Słyszeliśmy, że na Zachodzie zaręczyłeś się z jakąś dziewczyną.
– To prawda – potwierdził Tom życzliwie. – Słyszeliśmy,
że się zaręczyłeś.
– To oszczerstwo. Nie stać mnie.
– Ale tak właśnie słyszeliśmy – upierała się Daisy, zaskakując mnie tym, że znów się otwiera na swój kwietny
sposób. – Słyszeliśmy od trzech różnych osób, więc to musi
być prawda.
Wiedziałem, oczywiście, do czego piją, ale nie byłem
ani trochę zaręczony. Plotka, że dawałem już na zapowiedzi, była jednym z powodów, dla których wyjechałem na
Wschód. Nie można przestać spotykać się ze starą znajomą ze względu na plotki, ale nie zamierzałem też dać się
wmanewrować plotkami w małżeństwo.
Zainteresowanie Daisy i Toma ujęło mnie jednak i sprawiło, że nie zdawali się aż tak bezgranicznie bogaci – niemniej
odjeżdżałem od nich skonfundowany i nieco zniesmaczony.
29
Zdawało mi się, że Daisy powinna po prostu uciec z tego
domu z dzieckiem na ręku – ale najwyraźniej ani jej to
było w głowie. Jeśli zaś idzie o Toma, to fakt, że „ma jakąś
kobietę w Nowym Jorku”, był doprawdy mniej zaskakujący
niż to, że przygnębiła go lektura. Coś kazało mu pogryzać
brzeżek sczerstwiałych idei, jakby krzepki, cielesny egotyzm nie mógł już wyżywić jego władczego serca.
Na dachach zajazdów i przed przydrożnymi warsztatami samochodowymi, gdzie w kałużach światła tkwiły
nowe, czerwone dystrybutory, panowała już pełnia lata
i kiedy dojechałem do mojej posiadłości w West Egg, wprowadziłem samochód pod wiatę i przysiadłem przez chwilę
na porzuconym na podwórku walcu do trawy. Wiatr przygasł, pozostawiając noc głośną i jasną, z trzepocącymi
wśród drzew skrzydłami i nieprzemijającym organowym
buczeniem: to pełne miechy ziemi wydmuchiwały z siebie
pełne życia żaby. Przez księżycowe światło przemknęła
sylwetka kota i obróciwszy za nią głowę, zauważyłem, że
nie jestem sam – z piętnaście metrów ode mnie z cienia
willi mojego sąsiada wynurzyła się postać, która stała teraz z rękoma w kieszeniach, obserwując srebrny pieprz
gwiazd. Po jej leniwych ruchach i pewnym ustawieniu stóp
na trawniku znać było, że to pan Gatsby we własnej osobie
pojawił się, by zdecydować, która część miejscowego nieba
należy do niego.
Postanowiłem go zawołać. Panna Baker wspomniała
o nim przy kolacji i to powinno wystarczyć, żebym mógł mu
się przedstawić. Ale nie zawołałem, bo nagle zrobił coś, co
dało mi do zrozumienia, że cieszy się z braku towarzystwa:
30
w dziwny sposób wyciągnął ramiona ku ciemnej wodzie
i, jakkolwiek byłem od niego daleko, mógłbym przysiąc, że
dygocze. Bezwiednie spojrzałem ku morzu – i nie dostrzegłem niczego poza samotnym zielonym światłem, drobnym
i odległym, które mogło palić się na końcu pomostu. Kiedy
ponownie spróbowałem znaleźć wzrokiem Gatsby’ego, już
go nie było – i pozostałem sam w niespokojnej ciemności.

Podobne dokumenty