Poznałam Frederika dwadzieścia lat temu i bardzo szybko

Transkrypt

Poznałam Frederika dwadzieścia lat temu i bardzo szybko
Poznałam Frederika dwadzieścia lat temu i bardzo szybko wiedziałam, że to miłość mojego
życia. Miałam dwadzieścia dwa lata i studiowałam matematykę i wychowanie fizyczne na
Akademii Pedagogicznej w Blaagaard. Na drugim roku zaczęłam praktyki w szkole
podstawowej Trørød w Søllerød, gdzie uczył też Frederik.
W szkole pracowało ponad sześćdziesięciu nauczycieli i na początku on nie miał żadnego
powodu, żeby ze mną rozmawiać. Ale wiedziałam, kim jest, bo często słyszałam, jak inni o
nim mówią.
Pewnego razu rozmawiałam z moją przełożoną w zacisznym kącie biblioteki dla nauczycieli.
Ona wspomniała, że Frederik najwyraźniej postanowił zostać dyrektorem, jak jego ojciec,
który kierował konserwatywną i bardzo szanowaną, prywatną szkołą podstawową na
zachodnim wybrzeżu Danii. Frederik miał wtedy zaledwie dwadzieścia osiem lat, a już
wybrano go na członka szkolnej komisji dydaktyki języka duńskiego. Zorganizował też
projekt we współpracy z trzema innymi szkołami, opracowując podyplomowe szkolenia dla
nauczycieli literatury na temat kreatywnego pisania dla dzieci.
Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, że moją przełożoną mogło wkurzać to, że taki
żółtodziób jak Frederik próbował ją przyćmić. Mówiła o nim z czułością i dumą i dopiero
później zorientowałam się, że ludzie w otoczeniu Frederika właśnie w ten sposób na niego
reagowali.
Potem wysłano nas na zieloną szkołę do Szwecji: pięć klas i dwunastu nauczycieli na tydzień
w domkach letniskowych w głębi lasu. Oczywiście nasz odjazd się opóźnił, a autobusy
musiały wielokrotnie zatrzymywać się w drodze z powodu dzieci z chorobą lokomocyjną. Po
pięciu godzinach w autokarze odór wymiocin drażnił mój nos i miałam serdecznie dość
ciągłych okrzyków, pohukiwań, śmiechu i łez. Poczułam znużenie z powodu nagłego spadku
poziomu cukru we krwi, bo dwie godziny wcześniej zjadłam kawałek ciasta bananowego.
Wreszcie dojechaliśmy do domków letniskowych. Było wprawdzie wczesne popołudnie, ale
ciężkie deszczowe chmury wisiały tak nisko, że już na kilka godzin przed zachodem słońca w
powietrzu czuło się nadchodzący zmierzch. Kazaliśmy dzieciakom włożyć gumowce i kurtki
przeciwdeszczowe, a nauczyciele, którzy już kiedyś tu byli, zaprowadzili je na dół, nad ocean.
Ja szłam na samym końcu, żeby się upewnić, że nikt nie został na ścieżce w sosnowym lesie.
Każda kropla deszczu spadała oddzielnie, była wielka i pękata i rozpryskiwała się o kaptur
mojej kurtki przeciwdeszczowej. Szłam za grupą o wiele dalej niż to konieczne i kiedy
wreszcie wyszłam z lasu, okazało się, że jestem sama. Plaża ciągnęła się w nieskończoność i
była niemal zupełnie pusta. W oddali widziałam grupkę dzieci. Nie rosła tu ani jedna roślina,
na niebie nie widać było żadnej smugi światła, a piasek pod moimi stopami był wilgotny i
ołowianoszary, o ton ciemniejszy niż niebo. W oddali nauczyciele i dzieci w kurtkach
przeciwdeszczowych w ognistych kolorach wyglądali teraz jak torebka owocowych
cukierków, którą ktoś upuścił na piasek i otworzył kopniakiem. W moją twarz uderzały
podmuchy zimnego, wilgotnego wiatru. Nagle jeden kolorowy cukierek odłączył się od
pozostałych. Chwilę później stanął przede mną. Z nosa kapały mi krople deszczu. Nie
poruszył się, tylko patrzył na mnie pytająco. A ja patrzyłam na niego.
– Chyba się nie nadaję na nauczycielkę – powiedziałam.
Nic nie odpowiedział. Popatrzyłam prosto w jego szeroko otwarte oczy, spoglądające na mnie
spod kaptura. Rozmawialiśmy, idąc w dół, w stronę w ody i stopniowo wśród monotonnego
szumu zaczęłam słyszeć wybuchy poszczególnych fal. Nie widać było gwiazd, słońca ani
księżyca. Pod nami nie było ziemi. Tylko ten dźwięk. Świat przed stworzeniem. Bez światła i
ciemności, czasu i dzieci. Tylko potężne chrapanie fal, jakby jakaś uśpiona istota nabierała
właśnie sił, by za chwilę stworzyć świat.
Nie wiem, jak to się stało, ale zaczęłam mu opowiadać o bliskiej przyjaciółce, która umarła
dwa miesiące wcześniej. Chłopak zdradzał ją z jedną z naszych wspólnych znajomych, aż
wreszcie wyprowadził się od jednej do drugiej. Hanna skoczyła z dachu wieżowca.
– Najdziwniejsze, że wciąż mi się wydaje, że ona tu jest – powiedziałam. – Unosi się pod
sufitem każdego pomieszczenia, do którego wchodzę. Jest gdzieś tu, w deszczu. Śledzi mnie.
Frederik stał tyłem do fal, ich białe grzywy rozstępowały się za jego plecami.
– Czy ona mówi, że spełnisz się jako nauczycielka?
– Chwileczkę… – Na kilka sekund zamknęłam oczy. – Mówi, że tak.
– Uważasz, że ma rację?
Zastanawiałam się przez chwilę.
– Tak.
– Może ona wie, dlaczego zaczęłaś w siebie wątpić?
– Wie – powiedziałam. – Bo jestem nieszczęśliwa. Tęsknię za nią.
Nagle poczułam ogromną ochotę, żeby wsunąć mu rękę pod ramię, żebyśmy mogli iść blisko
siebie w stronę pozostałych nauczycieli. Kiedy dołączyliśmy do grupy, zachowując
odpowiedni dystans, powiedziałam:
– Oczywiście tak naprawdę nie wierzę w duchy. Nie znasz mnie, ale nie jestem wariatką.
– Wcale tak nie pomyślałem.
Tamtego wieczoru wzięliśmy latarkę i wymknęliśmy się na ścieżkę wiodącą przez las na
plażę, na której teraz panowała zupełna ciemność. Już nie padało, ale na niebie nie pojawiły
się jeszcze gwiazdy i księżyc. Pamiętam, że zapytał:
– A co się dzieje potem? Uważasz, że mamy duszę, która żyje po naszej śmierci?
Zielona szkoła okazała się cudowna. Frederik miał niespotykanie radosne, bladobrązowe
oczy, o źrenicach otoczonych cieniutkimi, czarnymi liniami i długi, wąski nos. Miał w sobie
coś wyszukanego, coś eleganckiego. Dwukrotnie wymykaliśmy się wieczorami do lasu. Duch
Hanny zniknął, a ja nabrałam niezłomnego przekonania, że nauczycielka to zawód w sam raz
dla mnie.
Kiedy wróciliśmy do domu, próbowaliśmy ukrywać nasz związek przed całą szkołą.
Oczywiście się nam nie udało i kilka naszych koleżanek wkurzyło się na Frederika, ale
jeszcze bardziej na mnie.
Zgodnie z przewidywaniami cztery lata później Frederik został dyrektorem innej
podstawówki. Mianowano go członkiem komisji programowej w Ministerstwie Edukacji, a
on z zapałem zajął się pisaniem serii podręczników, które wprowadzały filozofię jako
autonomiczny przedmiot w wyższych klasach.
Kiedy skończył trzydzieści pięć lat, zaoferowano mu posadę dyrektora w Saxtorph, prywatnej
szkole podstawowej w Kopenhadze, gdzie pracował od tamtej pory i gdzie w ciągu trzynastu
lat udało mu się podwoić liczbę przyjmowanych uczniów.

Podobne dokumenty