Document 151522
Transkrypt
Document 151522
W latach 2004 – 2009 prowadziłem bloga „Dwa światy”. Ta pozycja to pierwsza część moich zapisków. Proszę nie szukać książki w księgarniach, bo jest moim prezentem dla tych Czytelników, którzy chcieli mieć coś bardziej materialnego niż strona internetowa. Możliwość ściągnięcia sobie wersji elektronicznej tej książki jest ukłonem w stronę tych wszystkich, którzy "Dwa światy" odkryli później... Z życzeniami szczęścia i miłości… Wstęp Czy blog może być początkiem literackiej przygody? Może tak, pod warunkiem jednak, że nie bierze się za to ekonomista z wykształcenia. Nie jestem pisarzem, nie umiem dobierać słów, nie znam się na stylu, posługuję się językiem prostym, nieskomplikowanym, zrozumiałym – nie wymyślam historii, które przynieść mi mają Nagrodę Nike – piszę jak umiem. Chciałbym oddać do Waszych rąk początkowe zapiski z ponad dwóch lat mojej obecności w sieci, w świecie blogowej popkultury jako jeden z bardziej popularnych – nie dobrych literacko, nie odkrywczych, ale zwyczajnie popularnych. Cieszę się, że tymi moimi banalnymi często tekstami trafiałem do ludzi pomagając im słowem i czynem. Cieszę się, że tak samo będę mógł trafić teraz w formie książki, której ciąg dalszy i uzupełnienia znajdziecie w sieci. „Dwa światy” to projekt ukazujący łatwość przekraczania granic etycznych, o światach rozumianych jako alternatywne dla siebie jak miłość-zdrada, rzeczywistość – świat wirtualny, cynizm- wierność zasadom. „Dwa światy” to opowieść o moim życiu, mieście, o moich znajomych, to historie, które się zdarzyły naprawdę bądź zostały przeze mnie wymyślone, to balansowanie na krawędzi między jawą a snem, marzeniami a rzeczywistością, to drobne przyjemności. Przyjemnej lektury... 02 listopada 2004 zaczynam... czy warto??? Kiedy ktoś coś zaczyna nie zawsze związane jest to z wyraźną potrzebą... bo czyż mnie jest potrzebny blog, trzydziestoparoletniemu facetowi... nie wiem... czasem mówię sobie, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować... Jak się narodziłem... narodziłem się w jednym z blogów erotycznych jako komentator... tam też w odpowiedzi na moje długie komentarze inni prosili mnie, abym otworzył coś swojego... mój własny blog... nie wiem czy warto, nie wiem, czy powinienem, ale może dzięki temu skanalizuję moje wrodzone gadulstwo... tamten blog rozsypał się pod jego wpływem, wierzę, że temu nie zaszkodzi nadmiar słów i natłok myśli... Kim jestem? Kimś, kto zarabia mówieniem i przekazywaniem siebie... Gdzie mieszkam? W mieście Świętej Wieży... choć święty nie jestem... i nigdy nie byłem... Żyję w dwóch światach... kocham to, choć wiele bym dał, by mieć jeden... często jednak się zwyczajnie nie da... 03 listopada 2004 Zazdrość... W dalekiej krainie żył sobie mały człowieczek. Żył względnie spokojnie nie przejmując się opiniami innych ludzi na temat swojego wzrostu, nie miały one dla niego większego znaczenia, bo całą siłę życiową poświęcał swojemu największemu skarbowi. Co było tym skarbem – był nim kolorowy ptaszek, którego kupił kilka lat wcześniej. Jakże szczęśliwy był mały człowieczek, kiedy ptaszek trafił do jego domu, śmiał się patrząc na jego żółtoczerwone skrzydełka wirujące mu przed oczami, uwielbiał słuchać jego śpiewu, napawał się nim i myślał „jesteś mój, najukochańszy, najmilszy, jedyny przyjacielu”. A ptaszek śpiewał jak mógł najpiękniej i czuł do małego człowieczka wdzięczność, że ten kupił go od poprzedniego właściciela i wziął go z jego smutnego domu. Mały człowieczek był szczęśliwy, bo kiedy wracał do domu z pracy w Wielkiej Firmie, wiedział, że czekać będzie na niego ptaszek fruwający po całym domu. Mijały miesiące, lata. Pewnego dnia, aby uczcić swe 30 urodziny mały człowieczek zaprosił do swojego domu kolegów z pracy. Obce mu były spotkania w grupie, bo czuł się w niej nieswojo z powodu swego wzrostu, ale tym razem postanowił się przemóc i zorganizował małe przyjęcie dla kilku starannie wybranych kolegów. Rozmowa się nie kleiła, mały człowieczek nieco stremowany funkcją gospodarza nie potrafił rozładować nudnej atmosfery, aż w końcu wpadł na pomysł, by pokazać wszystkim kolorowego ptaszka, który był w drugim pokoju. Mały ptaszek wleciał z zaciekawieniem przez otwarte drzwi i od razu podbił serca kolegów małego człowieczka. Każdy podziwiał jego energię, melanż kolorów upierzenia, śmiał się widząc jak mały ptaszek lata wesoło pod sufitem, okręca się wokół małego, niepozornego żyrandola i szybko przelatuje z miejsca na miejsce. Każdy chciał dotknąć kolorowego zjawiska, a ten posłusznie przeskakiwał na ramiona gości. Zabawa trwała kilka godzin, a kiedy goście wychodzili każdy z nich gratulował małemu człowieczkowi posiadania takiego skarbu we własnym domu. Ale mały człowieczek, początkowo nieco zaskoczony, po wyjściu ostatniego gościa wcale nie był zadowolony. Żałował tego, że pokazał swoją własność innym. Dziwne uczucie zrodziło się w jego umyśle, uczucie, którego wcześniej nie doświadczył. Podszedł do ptaszka i gładząc jego skrzydełka powiedział „jesteś mój i nikomu cię nie oddam”. Przez kilka dni w Wielkiej Firmie huczało na temat małego człowieczka i stworzonka, będącego jego własnością. Jeden z kolegów zaproponował nawet odkupienie ptaszka za Duże Pieniądze”, ale mały człowieczek nie chciał o tym słyszeć, a że tamten nie nalegał sprawa ucichła. Jednak tego samego dnia wrócił z pracy nieco później i przyniósł ze sobą ciężką, metalową klatkę. Ustawił ją w swym salonie a potem włożył do niej ptaszka. „Chcą cię zabrać, nie mogę na to pozwolić”. Ptaszek, przyzwyczajony do przestrzeni nie mógł początkowo zaakceptować tego, że został zamknięty, ale z czasem przywykł i nigdy już nie potrafił wylecieć poza pręty klatki. A mały człowieczek czuł się silny i nigdy już nie pokazywał kolorowego ptaszka nikomu ze swoich znajomych. Morał: 1. Mali człowieczkowie potrzebują klatek, by zatrzymać swe skarby dla siebie. 2. Do klatki też się można przyzwyczaić, ale ciężko w niej śpiewać. 3. Kto przywykł nie będzie myślał o ucieczce 4. Czy w życiu koniecznie trzeba być kolorowym ptaszkiem dla małego człowieczka? 04 listopada 2004 Miłość według kobiety... Co to znaczy być kochanym? Czy to jakiś specjalny stan, czy jest to tylko sama świadomość tego, że jest się potrzebnym? Jaką moc daje czyjaś miłość? Na pewno kojące słowa, na pewno ciepły i pełen słodyczy dotyk, a także możliwość spełniania pragnienia - bycia z drugim człowiekiem. Bycia - bardzo bliskiego, intymnego... Uzupełnieniem miłości namiętnej staje się daleka podróż poprzez nagość kochanej osoby. Na przystankach erogennych miejsc, czas zdaje się zatrzymywać i pozostaje tam przez chwilę nie objętą zegarami, by chłonąć i by dawać rozkosz tak długo jak potrzeba. Dla zakochanych odległość może być przyczyną cierpienia, a bywa również, że jest tylko liczbą określonych kilometrów, których wielkość i tak nie ma znaczenia, gdyż uczucie zdaje się być ponad czas i przestrzeń - ponad czas i przestrzeń... Lata mijają, a zakochanie w sercu pozostaje. Ciepło wspomnień jak butelka markowego wina dojrzewa. Nie otwieramy jej, by aromat pozostał na zawsze pod okrywą szkła. Winnice naszych miłości stoją w piwnicach serc i nabierają aromatu, kiedy zaś uraczymy już ich smakiem nasze podniebienia, rozkosz z tych doznań pozostaje w pamięci na zawsze. Być zakochanym, to właśnie mieć winnice i mieć świadomość tego, że zawsze możemy się upić. Wyobraźnia nie zawsze chce kosztować, lecz wystarczy dotyk życia, bruzda ziemi zwilgotniałej rosą łez, by wszystko zrozumieć i samego siebie przekonać o tym, że miłość do pełnego szczęścia jest nieodzowna. Człowiek ma wielki dar, ma moc w sobie ogromną i aż dziw bierze, że sprawy z tego sobie nie zdaje. Zakochanie jest tak wielkim i niespożytym bodźcem, że ma się siłę w sobie, by nawet góry przenosić. I są tacy, którzy je przenoszą. Nie potrzeba bać się cierpienia, które miłości towarzyszy od zawsze. Łzy są potrzebne jak deszcz dla wysuszonej ziemi. Ból, jeśli potrafi się go przyjąć, uszlachetnia. A świadomość tego, że piękno przemija, nie winna zabraniać nam kochać. Warto darować uczucia, chociażby na jedną z najpiękniejszych chwil, a potem paść głową w trawę i wąchać ślady ukochanej osoby, mając nawet tę świadomość, że ona odeszła już na zawsze... Miłość uszlachetnia człowieka. 05 listopada 2004 Miłość według mężczyzny... Miłość… kiedyś jakaś mężatka powiedziała mi „tylko się nie zakochaj”… a ja nie jestem pewien, czy potrafiłbym się zakochać…pierwszym powodem jest to, że ja nie do końca wiem, co to miłość. Zgubiłem gdzieś tą wiedzę, gdzieś w jakimś nieokreślonym miejscu i czasie. Gdy się ma dwadzieścia lat, jedną dziewczynę, z nią przeżywa się pierwsze razy, z nią jest się wszędzie i cieszy się człowiek z życia, świat wygląda piękniej i pełniej. Nie wyobrażasz sobie innego człowieka obok siebie, wręcz inni są niepotrzebni. Jeśli coś zaczyna się psuć przeżywasz to tysiąckroć jakby niebo waliło się na głowę – to jest ta pierwsza, dziewicza, młodzieńczo piękna miłość. Miłość, która z czasem przeobraża się w miłość będącą ciągiem obowiązków wynikających z utrzymania domu, potem wychowania dziecka. Nie każdy potrafi przestawić się z jednej miłości na drugą. Najczęściej uczycie przelewane jest na jedyną rzecz, która do końca życia będzie nasza i nikt nam jej nie odbierze – dzieci. Nie znajduję w sobie dość energii, by tą pierwszą miłością kochać moją dziewczynę. Dlaczego nie znajduję tej energii – mam do niej duży żal, że nie pozwoliła mi być sobą, że wykorzystała i wykorzystuje nadal moje dawne uczucie, dlatego ono przeobraziło się w uczucie inne – bynajmniej nie nienawiści, raczej przyjemnego przyzwyczajenia, poczucia swoistego bezpieczeństwa – kto wie może to właśnie ta inna miłość. Może żyję chwilą, kobietami, która mnie zmieniały i dały mi wszystko, czego nie dostawałem wcześniej, poczucia mej wartości jako człowieka. Kochałem je za to i wciąż w mym drugim świecie je kocham, nigdy też nie zapomnę tej energii, którą mi dawały, choć pewnie nigdy się już nie spotkamy. Co śmieszniejsze wcale tego nie żałuję, bo teraz one może są zupełnie innymi osobami, a ja bardzo nie lubię się rozczarowywać. Cóż, jestem pełen sprzeczności – nie kocham, kocham, wiem, nie wiem... Miłość to długi proces poznawania się, dopasowywania własnych umysłów. Najwyraźniejszą tego oznaką jest tęsknota za spotkaniami powodowana chęcią spełnienia się w sensie duchowym. Tęsknimy, myślimy, wspominamy twarz osoby, którą zostaliśmy zafascynowani, przyjemność sprawia nam wszystko co z tym związane. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, od pierwszego wejrzenia można jedynie odczuć fascynację inną osobą, wrażenie że jest ona naszym ideałem. Dopiero potem, w trakcie poznawania się przechodzi ona w miłość, w ten dziwny stan euforii na myśl o wybranym. Kiedyś sądziłem, że w miłości należy stąpać powoli, dążąc ku nieuniknionej fizyczności, która przynależy ludziom jako zwierzętom. I teraz jest to mój ideał tegoż uczucia, chociaż wiem, że im człowiek starszy mniej czasu zużywa na „zaloty”. Poza tym taka strategia w dzisiejszym szybkim świecie może być uznana za staromodną... Czy ja kocham, obiektywnie pewnie tak, ale mam w sobie coraz mniej ochoty na walkę o uczucie… a to może być dowód, że jestem tylko głupim samcem poszukującym nowej samicy do podkreślenia swej męskości… Dlaczego więc to robię? Bo jest to dla mnie czymś więcej niż tylko zabawa, jest to potwierdzanie siebie jako człowieka, im więcej mam oznak zainteresowania moją osobą tym jestem szczęśliwszy. I wręcz nie chcę, by kończyło się to w łóżku!!...potrzeba samourzeczywistnienia w oczach innych wynika z kompleksów nabytych w nastoletnich latach, wychowania i chorobliwej wręcz wrażliwości. Od najmłodszych lat traktowałem dziewczęta jak niezbrukane boginie, co zaważyło na moich z nimi kontaktach, jedni chodzili na imprezy, posuwali coraz to inne koleżanki, a ja podniecałem się widokiem atrakcyjnej sąsiadki, podchodząc do niej jak do najdroższej porcelany. Miało to swój urok, ale wpędzało mnie w coraz większe kompleksy, bo przejmowałem się wszystkim i wszystkimi. Byłem niezdarą, źle ubranym, niedojrzałym wrażliwcem, który nic z relacji damskomęskich nie pojmował i był nikim (a przynajmniej za takiego się uważał). Straszne to było, a właściwie ja byłem straszny. Ale cóż, z brzydkiego kaczątka o zaburzonej psychice wyrosłem już dawno (nie wiem tylko czy w łabędzia –wątpię), po przeszłości pozostał tylko potężny żal do życia za to, że wcześniej nie pokazało mi, jakie jest piękne. Byłem cierpiętnikiem, uważałem, że miłość to pasmo cierpień w drodze do nieokreślonego ładu, nie potrafiłem właściwie postępować, myśleć, zaryzykować czegoś innego niż moje przeznaczenie. Skorupa pękła za późno... 06 listopada 2004 Drobne przyjemności... Wczoraj pojechałem zapłacić rachunek za wodę... a cóż w tym dziwnego? Każdy to robi co jakiś czas, a rezolutniejsi zamawiają sobie stałe zlecenie przelewu i nie muszą marnować swego czasu w kolejkach. Ale ja to robię z przyjemnością... Dlaczego tak uwielbiam te kwartalne wycieczki do kasy Wodociągów Częstochowskich S.A.? Odpowiedź jest istnie freudowska - bo w jednej z tych kas siedzi młoda dziewczyna, ładna, o przenikliwym spojrzeniu, a ja uwielbiam na nią patrzeć. Ta minuta, kiedy podaję jej rachunek mówiąc „dzień dobry”, widzę, że uśmiecha się i robi wszystko, by nie spojrzeć na mnie (albo żeby się nie pomylić)... Patrząc na nią zwracam uwagę na zmiany w niej samej, w lutym miała okulary, teraz rozjaśnione włosy... to tak jak bohater filmu „Dym” robiący od lat zdjęcia tego samego miejsca o tej samej porze dnia, chwytający chwile, klatka po klatce... ja chwytam chwile co trzy miesiące... Wizja spotkania z nią i samo MINUTOWE spotkanie sprawia, że czuję się wspaniale, a trzy miesiące temu, kiedy miała urlop wręcz miałem zepsuty dzień... Dziwaczne, co? Tak, zgadzam się, ale w tym szaleństwie jest metoda, sposób na wyłapywanie pięknych chwil, zwyczajnie pięknych... Ktoś powie - czemu się z nią nie umówisz? A ja odpowiem – przecież nie wiem, czy jest samotna, zajęta, szczęśliwa, nieszczęśliwa, nie wiem też, czy chciałbym... przecież wtedy straciłbym względnie stałą chwilę przyjemności... Uwielbiam chwile, kocham wręcz skupiać wzrok na jednej kobiecie, kiedy ona doskonale widzi moje zainteresowanie... uwielbiam patrzeć na piękno... piękno i dostrzeganie go jest sensem życia i nie trzeba od razu myśleć o czymś w kategoriach jest moje - nie jest moje (kobieta, facet, samochód, dom)... 07 listopada 2004 Telefon... Telefon ciągle nie dzwonił, wielokrotnie tak czekałam, ale teraz denerwowałam się o dużo bardziej. Dlaczego tak na mnie podziałał ten facet? Nie był szczytem moich marzeń, ale miał w swoich oczach coś co kazało mu wierzyć i go słuchać. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, kto mnie słuchał, a nie popisywał się zagranicznymi wojażami po lodowcach w Szwajcarii. Czemu mu to wszystko powiedziałam? Nie znam go właściwie! Czy nie będę tego żałować? I samo to, że jest kilkanaście lat starszy... Wojtek by mnie zabił, gdyby znał moje myśli. Jest, dzwoni! - Cześć kochanie, spotkamy się dzisiaj? - Gdzie? - Przyjadę do Ciebie o ósmej, zrobię Ci niespodziankę - Ok., no to cześć - Pa, kochanie Czemu byłam taka oschła? Przecież kocham Wojtka, jesteśmy ze sobą od roku, świetnie się bawimy, jest miły, inteligentny, ideał dla 22 letniej dziewczyny. Ale jakby czegoś brakuje i to coś poczułam wczoraj, po raz pierwszy w życiu tak silnie, że nie mogę sobie z tym teraz poradzić. Czemu ja czekam na ten telefon? Dlaczego mu dałam ten telefon, nigdy tego nie robię, a teraz dałam nawet bez próśb z jego strony. Dałam się ponieść emocjom, oglądaliśmy ten fatalny mecz na wolnym powietrzu sącząc piwo, kiedy się dosiadł, z wyglądu nikt ciekawy, ostre rysy twarzy, koszula, kupiona pewnie w jakimś supermarkecie, czarna, wypchana teczka i jasne spodnie. Zgodziliśmy się, nasza paczka już była nieźle pod gazem, ja, Wojtek, Kaśka i Kuba piliśmy w końcu od kilku godzin. Ten facet miał coś w oczach. Dlaczego ja mówię ten facet? Przecież ma na imię Sebastian. Poza tym, kiedy reagował na mecz w jego zachowaniu była taka dziwna iskra, widocznie dawno nie przeżywał tak żadnej rzeczy. A zachowywał się jak małolat podskakujący z wrażenia przy każdej akcji. Właściwie trzymał się z daleka od nas, czasem tylko jego wzrok spotykał się z moim. Nie wiem dlaczego patrzyłam na niego. Mecz się skończył – Wojtek chciał iść do domu, a ja chciałam zostać, więc wezwał taksówkę i pojechał, nie pierwszy raz go tak zostawiłam. Wiem, że nie robi to na nim wrażenia, a i on często zostaje pozwalając bym wracała sama. W knajpie zaczęło się karaoke, nie umiem śpiewać, ale lubię, kiedy podchodzi do nas fajny gościu i możemy wspólnie powyć do mikrofonu. To odpręża, niemal tak jak seks. Sebastian siedział naprzeciw mnie i na dobrą sprawę po raz pierwszy tego wieczoru usłyszałam jego głos - Jak masz na imię? - Monika. A ty? - Sebastian, naprawdę Monika? - Masz coś przeciwko? - Nie, dlaczego, tylko ostatnio nie jest to dla mnie najszczęśliwsze imię Nagle zdałam sobie sprawę, że Kuba i Kaśka gdzieś przepadli, nie było ich i zostałam tylko ja z jakimś napalonym gościem. Gdzie się podziali? Jak chcą się pomiędolić mogą to robić tutaj, a nie tak mnie zostawiać! - Dlaczego? - Wiesz, nie bardzo chcę ci się spowiadać. Stwierdzenie to było co najmniej dziwne, intrygujące wręcz. Wielokrotnie przysiadali się do niej faceci i każdy opowiadał historię swego życia, nie znosiła tego. Co ją obchodziło to, że ten czy tamten już nie może i szuka miłości prawdziwej. Tak, na jeden raz i już. Ten nie robił nic, powoli sączył piwo, nie kwapił się do rozmowy i tylko patrzył, prosto w oczy. - Czemu mi się tak przyglądasz? - Po pierwsze zostałaś opuszczona przez przyjaciół i jestem ci winien towarzystwo, by nie dosiadł się do ciebie nikt przez ciebie niepożądany. Po drugie, zawsze patrzę w oczy, nauczyłem się tego po wielu latach zwodzenia, opuszczania wzroku i niepewności. Jak to się mówi oczy są zwierciadłem duszy. - I co możesz powiedzieć o mojej? – zaśmiałam się - Nic, sama musisz mi o niej powiedzieć. Z własnej woli. – powiedział to tak poważnie, że ciarki mi przeszły po plecach - Kim jesteś? Czym się zajmujesz? Co tu robisz? – zmieniłam temat - Jestem człowiekiem. Pracuję. Tutaj piję piwo po przegranym meczu. - A gdzie pracujesz? - W wielu firmach, ale nie pytaj, bo zaraz zaczniemy mówić o pogodzie. - Może ja lubię mówić o pogodzie. - A pierwszym twoim pytaniem do spotkanych znajomych jest „co słychać” - Pewnie tak, nie zastanawiałam się – zdziwił mnie, rozmowa niby się nie kleiła, a przecież czułam, że ku czemuś zdążała - A wiesz, że Witkacy zrywał kontakty z każdym, kto go tak witał. Chociaż z drugiej strony popełnił samobójstwo w ostatnich dniach września 1939 roku, więc nie wiem, czy to dobry przykład - Nie wiedziałam, przykro mi. - A z jakiego powodu? Przecież malarz, dramaturg, ogólnie artysta, który dożywa starości jest z każdym rokiem coraz bardziej śmieszny, niezrozumiały. Gdyby Wojaczek czy Stachura ciągle żyli nie staliby się legendą, zgnuśnieliby wśród obrad jury konkursów poetyckich - Czyli najlepszym sposobem na uznanie u artystów jest według ciebie samobójstwo - Nie, nie zawsze. Artyści żyją we własnym świecie, im są starsi tym bardziej dostrzegają jego iluzję i tym trudniej pokonać strach przed nieuchronną starością. Dlatego uciekają w śmierć, stając się pomnikiem. Ale na dobrą sprawę prawdziwy artyzm zaczyna się w momencie, kiedy mówimy sobie, że artystami nie jesteśmy, że jesteśmy ludźmi. Może utalentowanymi, ale tylko ludźmi i naszą misją jest zwierzęce przedłużenie gatunku. Sztuka jest przejawem strachu przed zapomnieniem, strach ten pokonujemy mając dzieci. Nie uważasz? Wryło mnie. Po raz pierwszy ktoś mówił do mnie w ten sposób. - Czyli mamy od samego początku celem każdego człowieka powinno być posiadanie garstki rozwrzeszczanych bachorów? A gdzie nasze cele, nasza kariera, samourzeczywistnienie, kończy się na dzieciach!? - zaatakowałam - A dlaczego uważasz, że dzieci są blokadą dla naszych celów, kariery, samourzeczywistnienia? Owszem, modyfikują nasze zachowania, ale przecież nic nie stoi na drodze, by realizować nasze marzenia razem z nimi. - A znasz takie rodziny? Przecież moje mające dzieci koleżanki nigdzie nie wychodzą, siedzą w domach i podają piwo mężom, o ile ci nie są z kolegami! - Wybacz, ale to jest sprawa dogadania się między dwojgiem właściwie dorosłych ludzi. Skoro ludzie ci są niedojrzali, by nie powiedzieć głupi, to nigdy nie będą dążyli razem do własnych celów. Wręcz przeciwnie – z każdym dniem popadać będą w codzienność, powszedniość. Wychowując swoje dzieci z każdym dniem przelewać będą na nich swoje żale do życia, żale za straconą szansą. Ale mam nadzieję, że za kilkanaście lat będą się rozbijały po knajpach, a samotne będą marzyć o facecie swoich marzeń i tych bachorach - Ale po co dążyć do dzieci. Przecież najpierw trzeba zrobić coś dla siebie, zabawić się, zwiedzić świat, poznać ciekawych ludzi. - Nie znoszę poznawania ciekawych ludzi. Moją bardzo daleką rodziną jest rodzina w Gdańsku między innymi kobieta, która swego czasu opłynęła kulę ziemską. Przyszła kiedyś do „odłamu”, u którego nocowałem. Myślę – ciekawy człowiek. Tymczasem osoba ta większość czasu poświęciła na szerzenie podobnych poglądów, do tych, którymi Lepper zdobywa dziś scenę polityczną. Ciekawa osoba, bywała w świecie, hm. - Dobra wycofuję ciekawych ludzi, czy nie trzeba najpierw się wyszaleć. - Po co? By później narzekać, że kiedyś to ty robiłeś to, a teraz tego nie robisz. Szaleństwo nie jest gwarantem udanego życia jako całości. Pozwól, że o coś zapytam – czy chciałabyś być sama w przyszłości? - Myślę, że nie przeszkadzałoby mi to! Nie lubię kompromisów. - Muszę cię zmartwić, życie to szkoła kompromisów. Nie przejedziesz przez nie nienaruszona. Nie ma szans. - Jesteś pewny? - Ja to wiem, niestety. - Nie chcę wpadać w dzieci, pieluchy, uwiązanie i tak dalej. - Tak. Z drugiej strony Młynarski napisał „Potem w ogorzałych twarzach trochę przygasł i poszarzał dawny żar, co z oczu iskry wzniecił. Potem Kolumb z Kolumbową kupił szafę orzechową, no a potem to już tylko mieli dzieci”. I właściwie to jest układ na te czasy, najpierw się wyszalejmy, potem ustawmy, kupmy sobie kino domowe, wyremontujmy kuchnię, sprawmy sobie samochód, a potem dziecko, na które musi być nas stać. Mały życiowy koszmarek, bo na pierwszym miejscu jesteśmy zawsze MY, my jako bezkompromisowy cudowny dla nas, egoistyczny układ. - To źle? - Nie powiedziałem tego. Denerwuje mnie tylko to, że mały człowieczek, któremu powinniśmy poświęcać miłość, staje się dla nas łańcuchem, barierą. Znam parę takich układów i żal mi tych dzieci. One chcą rysować po ścianie, a im nie wolno, a czasami muszą czekać przed drzwiami na przyjście rodziców na specjalnie przykręconym krzesełeczku, bo dziecko porysuje parkiet. - Przesadzasz! - Niestety nie, to autentyk. Taka rodzina mieszka naprzeciwko mojego brata i bratowej. I powiedz, co ja mam o nich myśleć jako o ludziach, kim będzie to dziecko? - Więc według ciebie powinniśmy jak najszybciej mieć dzieci, by całkowicie się im poświęcić? Żadnego własnego życia, żadnych szaleństw, młodości – zapytałam prowokacyjnie - Niezupełnie. Po prostu powinniśmy tak postępować, by wiedzieć, kiedy należy poświęcić naszą osobę dla innej, słabszej. Im dłużej odkładamy decyzję o dzieciach czy też tylko stałym związku, tym większe mamy opory przed takimi decyzjami, tym bardziej porywa nas wolność, możliwość wypicia piwa „w gronie przyjaciół”, brak większej odpowiedzialności, możliwość pojechania w każdej chwili w góry, nad morze, do Czech na piwo, czy gdzie indziej. Rodzina jawi się coraz bardziej jako przymus płynący od rodziców lub starszych ciotek - „bo nie uchodzi” - Ja jestem w tej sytuacji, że moi się do mnie nie wtrącają, robię co chcę i z kim chcę. - Ale niestety zaczną i co wtedy. - Nikt mnie nie zmusi do małżeństwa. Tylko ja będę decydować o swoim życiu i nikomu nie pozwolę się do niego wtrącać. - Wiem, ale czy nie sądzisz, że w pewnym momencie możesz zupełnie nieświadomie przyjąć narzucony przez starszych styl myślenia. Oczywiście, nawet nie zauważysz, jak zmienia się twój światopogląd na rodzinę. A wtedy twój partner powie bądź pokaże swym zachowaniem „po co mamy się pobierać, przecież jest fajnie”. - Zabiłabym! Przecież jeśli mnie kocha to się ze mną ożeni wcześniej czy później. - Jesteś tego pewna? Zazdroszczę ci tej wiary! Faceci są jak dzieci, lubią się bawić, póki im się na to pozwala. W momencie, gdy stracą zabawkę płaczą i szukają innych. Nie chce im się argumentować, dawać dowodów wiecznej miłości, starać się, jeśli mają to do czego dążą. A mniej metaforycznie – blisko trzydziestoletniego faceta, który jest wolnym strzelcem i ma panienkę niełatwo jest zmusić do porzucenia wolności. Ba, ja słyszałem o układach, kiedy tacy proponowali zupełnie seksualny związek swoim byłym. Czyli jesteśmy oddzielnie, a kiedy mi się zachce to dzwonię do ciebie, spotykamy się na numerek i rozchodzimy w dwie różne strony, fajnie co? - Nie żartuj! Dlaczego tak sceptycznie podchodzisz do tych spraw? Przecież ludzie się mogą kochać, mieszkać razem, mieć dzieci i jednocześnie wyjeżdżać, bawić się, realizować. - Aha. I ja zazdroszczę takim ludziom, szczególnie, że są w zdecydowanej mniejszości - Wiesz, Seba, muszę już chyba lecieć do domu. - Rozumiem, czy nie będzie wielkim nadużyciem z mojej strony, jeśli odprowadzę cię do domu? Nic już nie będę mówił. - Dlaczego - mówisz trochę dziwne rzeczy, ale właściwie... - No więc, mogę cię odprowadzić? - Niech stracę. Chyba nie powinnam, ale chodź. I odprowadził mnie do domu. W pierwszym momencie przestraszyłam się, zupełnie obcy facet, mógł mnie zgwałcić, zabić, a ja mu uwierzyłam jak pierwsza lepsza. A on nic nie mówiąc, powoli szedł przy mnie patrząc w gwiazdy i głęboko wdychając ożywcze powietrze nocy. Prosiłam, by kontynuował naszą rozmowę, ale on powiedział tylko: - I tak za dużo jak na jeden wieczór, powiem ci jutro. - Dlaczego sądzisz, że jutro się spotkamy? - Trzeba wierzyć - odpowiedział i znowu zanurzył się myślami w noc. Coś niesamowitego. Szłam do domu z przygodnie poznanym starszym gościem, który miał w sobie tyle pewności, że sądził, iż będzie się ze mną spotykał. I, co najdziwniejsze, wiedziałam, że ma rację. Tak jakby czytał w mych myślach. No i dałam mu ten numer telefonu. Dzwonek wyrwał mnie z wczorajszych wspomnień. Wojtek... 09 listopada 2004 Horoskop... Nie wierzę w horoskopy gazetowe, ale jeśli horoskop robiony jest specjalnie dla ciebie z podaniem godziny, dnia, miesiąca, roku urodzenia to zmienia postać rzeczy. No i uwierzyłem, kiedy jedna z moich znajomych (wtedy znająca mnie bardzo słabo), zajmująca się wróżbami, przesłała mi moją horoskopową charakterystykę. Kiedy to czytałem po raz pierwszy zdębiałem... A było to tak: Jesteś osobą o niewiarygodnej wręcz intuicji, a co za tym idzie nad wyraz inteligentną. Spontaniczność, namiętność, gadulstwo, aktywność, brak cierpliwości, skrytość, zazdrość to podstawowe cechy jakimi zaznaczasz się w społeczeństwie. Określają one również Twój temperament. Zdecydowanie można powiedzieć, że jesteś osobą o sprzecznych cechach charakteru, a więc możesz być zrównoważony i jednocześnie wybuchać gniewem... szukasz towarzystwa jednakże zachowujesz rezerwę wobec otoczenia. Lubisz się w sobie zamykać. Można znać Cię wiele lat i nie poznać do końca. Masz wielu przyjaciół, a przede wszystkim cenisz osoby zaradne i oddane. Będziesz tworzył zawsze dobre przyjaźnie z osobami spod znaku Skorpiona, Raka, Panny lub Lwa, a przede wszystkim z osobami spod znaku Byka. W tym połączeniu możliwy również dłuższy partnerski związek. Dzięki sile i odwadze, chęci dominacji i ambicji osiągasz szczyty w karierze zawodowej. Podróże i wszelkie zawody wymagające przenoszenia się z miejsca na miejsce są dla Ciebie najkorzystniejsze. Często starasz się uchodzić za osobę groźną, a co najmniej silną. Jesteś jednak za dobry, by móc stwarzać zagrożenie dla kogokolwiek. Jesteś dumny, wrażliwy i wiesz czego chcesz od życia. Masz jednak skłonności do depresji i popadania w załamanie sił i nadziei. Lubisz uciekać przed trudnymi problemami gdyż pomaga Ci to w lepszym późniejszym jego rozwiązaniu... Hmmmm... 10 listopada 2004 Teoria Tybetu… Ktoś kto wydawał się na początku absolutnym dopełnieniem, drażni teraz coraz bardziej… dlaczego tak się dzieje? Wspinamy się na szczyty Himalajów, zdobywamy je, jesteśmy spełnieni, osiągnęliśmy pełnię szczęścia. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że na szczycie nie można być długo, bo nawet najwspanialsze widoki po czasie zamieniają się tylko w białą pustkę… coraz częściej zaczynamy myśleć, wątpić, zadawać sobie pytania. Co dalej? Tak ma się to skończyć? Do końca życia? Jeden facet, jedna kobieta, dzieci, szafa orzechowa, remont, samochód… zaczynamy się szarpać, jak ryba w sieci szukamy potwierdzenia słuszności naszego wyboru (no przecież to ma być nasz wybór ostateczny)… szukać jej u partnera, a kiedy jej nie znajdujemy ogarnia nas wściekłość, że nic się nie dzieje, że pokonaliśmy wszystkie trudności, mieszkamy razem, a tu on (bo to częściej o faceta chodzi) zachowuje się tak, jakby widział w nas jedynie kuchtę i kochankę… kiedyś wychodziliśmy, bawiliśmy się razem, a teraz siedzi przy telewizorze lub komputerze, a my dla niego nie istniejemy… Przestajemy rozmawiać, przestajemy wychodzić (po co, skoro mamy to wszystko w domu)… co się dzieje!? Patrzymy na nasze życie, pragniemy tych samych wrażeń, które mieliśmy tak niedawno… szukamy sensu dalszego życia… Zejście ze szczytu jest nieuniknione, a drogi zeń prowadzące są co najmniej dwie. Po pierwsze można kierowac się na przepaść. Przepaść ta pojawia się nagle, wyrasta na drodze i oznaczać może wypalenie lontu cierpliwości i wybuch tak gwałtowny, że spada na nas lawina oszczerstw, zadawnionych pretensji rozdrapujących zabliźnione rany, zazdrości i zawiści w czystej postaci.Można wtedy z hukiem zerwać i szukać nowego „ideału” lub trwać i z każdym dniem „nienawidzić” siebie za brak zdecydowania. Inna droga to przeniesienie się na Tybet, czyli przyzwyczajenie, przyjemne, z uśmiechem, szczęściem z drobnostek…bez tak wielkiej miłości, ale z oddaniem … Jak przedostać się na Tybet i uniknąć przepaści? Nie wiem… Odnoszę jednak wrażenie, że większość czasu poświęcamy na znalezienie ideału, który w rzeczywistości nie istnieje… Zderzenie naszych marzeń z rzeczywistością (w długim czasie) powoduje niespełnienie… można więc nie łudzić się, że ktoś jest idealny od samego początku…często powtarzam, że partnera trzeba zobaczyć rankiem po nocy: jego - w kalesonach, ją - w rozwianej fryzurze, bez żadnego makijażu… im więcej tolerancji dla takich „widoków” , im mniej gry i pozerstwa w tym, co robimy, tym mniejsze prawdopodobieństwo niespełnienia, tym mniej żalu i wściekłości na siebie i partnera ...co ciekawsze kobiety pod tym względem są o dużo częściej zaniedbywane (tak powstaje pierwsza myśl o zdradzie swojego faceta...później) Ważne jest też oddawanie pola walki temu przeciwnikowi, z którym zdecydowaliśmy dzielić swoje życie, dom, zmartwienia i radości… bez spokoju i kompromisu nie ma niczego… patrzcie, ależ to banalne, a tak często trudne do osiągnięcia...ale o tym także później… 16 listopada 2004 A facet wrednym jest... „Przestań” – powiedziała, a jej głos zabrzmiał bardzo nienaturalnie, złowrogo – „nie interesuje mnie nic, masz dwie godziny, by spakować swoje rzeczy” „Ale kochanie” – próbowałem tłumaczyć , co właściwie zaszło - nic się nie stało „Nie interesuje mnie to, mam cię dość, ciebie i twoich głupich wymówek” – ucięła i odwróciła głowę Dlaczego tak czasami jest, że robiąc rzeczy straszne nie ponosimy żadnych konsekwencji, a w momencie, gdy zrobimy coś co ogólnie tolerowanego spotyka nas za to kara. Przecież ja naprawdę nic nie zrobiłem… nawet nie spojrzałem na tamtą dziewczynę, nie mówiąc o rozmowie z nią czy jakichkolwiek kontaktach… wydumany problem… Kiedy tak patrzyłem na osobę, której poświęciłem kilka lat swojego życia, a która teraz wyrzuca mnie ze swojego domu, poczułem złość, złość na nią właśnie… nie dlatego, że mnie wyrzuca, gdyby wiedziała o wszystkim powinienem zostać wyrzucony setki razy, ale dlatego, że robi to z tak błahego dla mnie powodu… i nie słucha mnie wcale Nie spojrzałem nawet na tą dziewczynę, zobaczyłem coś zupełnie innego, ale tego nie dane mi było wyjaśnić… zobaczyłem małego, może ośmioletniego, chłopca, pochylonego nad jakąś babcią sprzedającą kwiaty… „cóż on jej mówił?” przemknęło mi przez myśl „o czym rozmawiali?”, czy „kim dla siebie byli?” ale ona zwróciła uwagę tylko na tę dziewczynę w tle całej tej sytuacji… Kiedy powiedziała do mnie „zagapiłeś się na tą lalkę?” zaniemówiłem, wyrwano mnie z mojego świata zastanowienia i wrzucono weń kogoś, kogo w nim nie było… „nie, patrzyłem na tego chłopca”, „nie oszukuj, przecież wszystko widziałam”, „nie, patrzyłem na chłopca”- powtórzyłem bezwiednie i znów spojrzałem w tamtą stronę „to patrz, nie będę ci przeszkadzać” – oddaliła się szybkim krokiem, a ja stanąłem nie wiedząc o co chodzi… Gdy ją dogoniłem jeszcze dotknęły mnie zdania „porozmawiałeś sobie z nią? jak ma na imię? a może ją znasz? na kiedy się umówiliście?” - „o czym ty mówisz?” – fala gniewu powoli przejmowała nade mną kontrolę „jaka dziewczyna? patrzyłem na tego chłopca i babcię”, „tak, ty zawsze masz jakieś babcie, a ja dobrze wiem, że to na nią się gapiłeś… wiesz jesteś podły…” Dochodziliśmy do jej domu, domu, który od roku był naszym domem, tak chcieliśmy oboje, bez fałszywych sakramentów, razem do celu, życie na pełnym luzie, bez dzieci brudzących wszystkie rzeczy, które do niego razem kupiliśmy, życia pełnego wypadów w góry, nad jeziora, nad morze, do Grecji, bez zobowiązań innych niż to, że będziemy tylko dla siebie… kochałem to życie, ale nigdy nie miałem żadnych skrupułów, żadnych… Pierwsza była Iwona… moja dziewczyna była wtedy zajęta przygotowaniami do jakichś durnych egzaminów – nigdy nie wiedziałem, co właściwie studiuje - uznaliśmy więc wspólnie, że na ten czas przeprowadzę się do swego mieszkania po rodzicach… dziwnie było wracać na stare śmiecie po miesiącu mieszkania u niej… zakurzone graty, sprzęt, łóżko, które wiele przeszło i trzy dni bez niej, samemu… miałem dzwonić codziennie i dzwoniłem, pierwszego dnia gadaliśmy godzinę przez telefon a potem gapiłem się w telewizor… z nudów posprzątałem a potem wyszedłem w miasto, tam, gdzie nie będzie naszych znajomych, dobre, jadąc tam śmiałem się, że zachowuję się jak słomiany wdowiec i tak postępuję, dobre… wiedziałem, gdzie i kogo szukać, początkowo nawet nie myślałem o łóżku, ale Iwona była tak napalona, że prędko trafiliśmy do niej… było świetnie, krzyczała, jęczała, wiła się w rozkosznym uniesieniu, a ja uświadomiłem sobie, że od roku nie kochałem się z nikim innym oprócz jednej dziewczyny… rano nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, przyjemne uczucie, ubrać je w kłamstwo jeśli to będzie konieczne i… Z Iwoną spotkałem się jeszcze kilka razy, za każdym razem kończyło się tak samo, u niej… aż do momentu, gdy zaczęła wypytywać o moje mieszkanie i sugerować, że chętnie by je zobaczyła, że może zmienilibyśmy otoczenie, że obiecałem jej wycieczkę w góry i tym podobne… nie chciałem ryzykować straty tej, którą zdradzałem, ona miała styl, a Iwona była głupią i naiwną panienką, , tyle tylko, że pracującą w jakiejś głupiej kancelarii adwokackiej jako asystentka i mającą małe mieszkanko… całe pieniądze szły na to mieszkanko, dobre ciuchy i wizaż i łażenie po knajpach, by mieć wrażenie, że się żyje… nie ta klasa… Kolejna – Monika… dlaczego przez chwilę nie pamiętałem jej imienia? Niewiele o niej mogę powiedzieć, spotkaliśmy się po raz pierwszy gdzieś w biurowcu, gdzie pracuję - tak, w windzie, weszła i poczułem subtelny zapach jej perfum… spojrzała na które piętro jedzie winda i uśmiechnęła się do siebie, a ja w tym momencie odpłynąłem, było coś tak naturalnie pięknego w tym uśmiechu, że poczułem, że powinienem zacząć rozmowę… „pani na moje piętro? W czym mógłbym pomóc?”, „nie, nic, nie trzeba” powiedziała jakby przestraszona, ale potem dała się zaprosić najpierw na kawę, potem do restauracji, a potem ona zaprosiła mnie do siebie… dlaczego się zgodziłem?... fajne to było, nie wiedziała o mnie niczego, czego bym nie kontrolował, czego by nie chciał, mogłem spokojnie tworzyć własny wizerunek, miała mnie takim jaki chciała mnie widzieć… zabawa uczuciami! Nie kochałem gniazdku, potrzebowałem jedynie potwierdzenia własnej siły… 17 listopada 2004 ...i nie żałuje... Zdradzałem i tak głupio wpadłem, bez winy… nauczka na przyszłość, by zawsze być czujnym i nie dać się zwieść pozorom. Przez ten czas, kiedy razem mieszkaliśmy nigdy nie czułem się oszukującym, pewnie dlatego, że się tego nie bałem. Owszem, wybierałem te lokale, gdzie nie chodziłem z moją dziewczyną, ale zawsze było to działanie bezwiedne, mające na celu raczej zmianę klimatu, niż strach przed dekonspiracją. A teraz, przez jedno głupie spojrzenie na ciekawą dla mnie sytuację i przypadkową obecność tej dziewczyny byłem skazany na wygnanie. Absurdalnie czułem, że mi to potrzebne i może dlatego nie oponowałem, „tak, Kiciu, dajmy sobie trochę luzu, potem i tak do mnie wrócisz” – myślałem i nie był to pogląd dla mnie bezsensowny – na dobrą sprawę tak czułem. Pakowałem swoje rzeczy, niewiele ich było. Przybory do golenia, szczoteczka do zębów, parę koszul, dwa garnitury, kilka par spodni, dwie pary butów, bielizna, zmieściło się w torbie, którą zabierałem w delegacje. Oprócz tego laptop i teczka. Jakby celowo nie wziąłem kilku rzeczy przeczuwając, że i tak tu niebawem wrócę… „Złotko, czy jesteś pewna tego, że powinienem pójść” – upewniłem się – „tak, idź już”, „zadzwonię”, „nie trzeba”, „gdybyś mnie potrzebowała, będę”, „idź już”, „to cześć” … nie lubię tego jej oschłego tonu, wiedziała o tym doskonale i celowo tak kierowała rozmową, by wywołać mą wściekłość, wiedziała też, że nie będę padał do jej stóp, wił się jak złapana ryba, wiem, że tym przyznałbym się w jej oczach do winy. Wyszedłem, zadzwonię do niej za godzinę, kiedy się uspokoi będzie mi łatwiej ją przekonać. Nie chciałem jej tracić, po co… była niezłą kochanką, miałem dzięki niej wszystko, co trzeba, nie marudziła o rodzinie, dzieciach, znośnie gotowała, była inteligentna, można było z nią poważnie porozmawiać, ot, typowy twór cywilizacji dwudziestego pierwszego wieku – raczkująca feministyczna gospodyni domowa. Ileż to razy sprzeczałem się z nią na temat praw kobiet, feminizmu i wszelkich spraw z nim związanych, paradoksalnie będąc przeważnie po jej stronie. Tak, głupio to może zabrzmi, ale wiele zawdzięczam ruchowi feministycznemu… choćby sprawa konkubinatu. Nie lubię tego określenia, ma negatywne skojarzenia, ale dla mężczyzny nie ma chyba piękniejszej wizji niż kobieta zajmująca się domem, kochająca się z nim, w stosunku do której nie ma się żadnych specjalnych obowiązków. Dziwne to, ale tak to czasami wygląda… Niemal każda z którą spałem, będąc związany z moją dziewczyną, pytała, czy jestem żonaty. Dla niektórych jest to podstawowe pytanie, zanim zaczną cokolwiek robić, pytanie hasło, które otwiera drzwi do wszystkiego, jeśli odpowiedź brzmi „NIE”! Ktoś powie, że będąc żonatym można przecież kłamać, ale ja wolę mówić prawdę. Wtedy wiem, że nie zdradzę się głupim tekstem, odciskiem obrączki na palcu, nerwowością zachowania czy czymkolwiek innym. Mówiącemu prawdę to nie grozi, może więc swobodnie grać, baz narażania się na fałsz. Po prostu robi to tak, jakby zdobywał miłość swego życia, w rzeczywistości zdobywając jedynie jeszcze jeden sztos, który wpisać można do czarnego zeszytu i ocenić w skali od 1 do 10… ciąg dalszy nastąpi... 18 listopada 2004 ...a może tylko nie chce się do tego przyznać... Byłem ostatnio w knajpie, siedzieliśmy sobie z dziewczyną pijąc piwo, a ja kątem oka obserwowałem grupkę osób przy sąsiednim stoliku. Po dwadzieścia lat każdy, nieopierzone kurczaki, układ trzy na trzy. W pewnej chwili jedna para podniosła się i przecisnąwszy się przez współbiesiadników poszła do ubikacji. Nie było ich kilkanaście minut, a ja słuchając wywodów mojej dziewczyny myślałem sobie równocześnie, jak głupi są ci młodzi. Mam trzydzieści lat, a nigdy jeszcze nie kochałem się w ubikacji, przy moich kumplach, bo uważam miłość fizyczną za jedną z najbardziej intymnych i osobistych rzeczy na świecie. Nie wyobrażam sobie, mimo tego, by którąkolwiek z kobiet zaliczać w taki sposób, w ubikacji, przy moich kumplach i jej koleżankach. Pomyślałem - jacyż oni są głupi, że coś tak pięknego sprowadzają do wyłącznie gimnastycznego wymiaru. Czy późniejsze wspomnienia takiego seksu zrekompensują brak jakiegokolwiek romantyzmu i swego rodzaju uduchowienia… nie sądzę, więc mi ich żal... Ja też chciałem się nachapać seksu, kobiet, zawsze jednak dbałem o to, byśmy nie parzyli się na oczach innych i żeby to, co nas połączyło, nawet na chwilę, było piękne. Gdy mieliśmy ochotę na numerek w samochodzie, jechaliśmy za miasto, by tam móc do woli krzyczeć z rozkoszy, gdy chcieliśmy szaleństwa chowaliśmy się po kątach, pod schodami, w szafach, w lesie na polance, z daleka od ścieżki, na poniemieckim bunkrze, ale nigdy nie robiliśmy tego na pokaz… nie znoszę tego i, co ciekawe, żadna z kobiet, które miałem, do tego nie dążyła. Mogę być dla siebie skurwielem, ale dla kobiet, które kochały się ze mną chcę pozostać ważną osobą w ich życiu, nawet, jeśli spotkaliśmy się tylko kilka razy, dlatego też mierzi mnie ogólnodostępna ubikacja i zazdroszczący mi numerku koledzy jako tło miłosnego aktu…wyczerpuje się tu moja tolerancja i ogarnia mnie wściekłość… Ale gdyby nie rozluźnienie więzów międzyludzkich, pęd do życia pełną piersią, ekstremalnych „sportów”, rwanych „przyjaźni”, feminizm, czy nawet zjawisko clubbingu byłbym dzisiaj zapewne mężem i ojcem, bo chciałaby tego moja dziewczyna… a ponieważ nie chce, to będzie teraz sama przez tydzień, obdzwoni wszystkie koleżanki, zejdą się w piątek na wino, ponarzekają na facetów, pójdą w sobotę na dyskotekę, by się wyszaleć. Żaden facet jej nie poderwie, bo nie będzie jeszcze potrafiła rozmawiać z kimkolwiek, więc wróci sama o pierwszej do zimnego łóżka i wyśle mi smsa… a nawet jeśli nie, to zrobię to ja… i tak do mnie wróci, uzależniłem ją od siebie… powoli stałem się dla niej narkotykiem na chłodne wieczory, ciekawy jestem ile wytrzyma na tym sobie narzuconym odwyku… A ja… zobaczę… istotą moich związków z innymi był brak zobowiązań, nie chcę odchodzić na dobre od mojej dziewczyny, kocham ją właściwie, a może jedynie jestem wygodny… zobaczymy… Wszedłem do mego mieszkania, włączyłem telewizor, Francja –Polska, znowu dostaną... I tak skończyłem to opowiadanie i nie wiem jak potraktować dalej głównego bohatera... czy tak jak Roman Polański wbić go w karoserię samochodu i kazać żyć na wózku zdany na łaskę i niełaskę dziewczyny („Gorzkie gody”)... czy może rozszarpać go na strzępy przy pomocy psów, jak to zrobiła Kinga Dunin („Obciach”)... czy może pozwolić, by się poprawił... nie wiem, poradźcie mi... 23 listopada 2004 ...lubię pisać erotyki... Jechaliśmy samochodem, nie wiedziałem gdzie, przed siebie. Już dawno zgubiliśmy latarnie, z przodu widoczna była tylko smuga świateł przechodząca szybko wśród drzew rosnących wzdłuż drogi. Dlaczego nie rozmawialiśmy? Może to leniwa muzyka Badalamentiego wprawiała nas w ten dziwny nastrój, taki, że czułem się jakbym frunął, a nie prowadził samochód. Patrzyłem na Ciebie, widziałaś to, musiałaś to widzieć. Uwielbiałem ten moment, kiedy odgarniałaś włosy, by móc na mnie spojrzeć przez chwilę i odwrócić wzrok zatapiając się we własnych myślach. Tak długo Cię nie widziałem. Chciałem Cię porwać, zawłaszczyć, by być przy Tobie do końca świata. Pragnąłem tego, na dobrą sprawę od wielu lat. „Dokąd jedziemy” – zapytałaś, „Nie wiem”, „Mam Cię poprowadzić?” – te Twoje słowa były moim wyznacznikiem, nie wiedziałaś, że prowadziłaś mnie przez wiele lat, zawsze myślałem o Tobie i byłaś przy mnie, kiedy oczekiwałem pierwszego syna i kiedy kupowałem dom, w którym zamieszkała moja rodzina, zawsze. To głupie, że trzeba świadomość podzielić na dwa światy, realny i fantastyczny. W realnym byłem mężem, ojcem, głową rodziny, w fantastycznym myślałem o Tobie i wspomnieniu Ciebie były podporządkowane wszystkie moje marzenia. „Zatrzymajmy się” – powiedziałaś cicho. W chwilę potem wjechałem daleko w leśną drogę, by leśnej polanie wyłączyć silnik. Wtuliłaś się we mnie, poczułem zapach Twoich włosów, taki pamiętałem. Trwało to kilka minut, wydawało się jakbyś zasnęła. Przebudziłaś się na chwilkę. „Wyjdźmy, proszę” – powiedziałaś. Z tylnego siedzenia wziąłem jakiś koc, rozłożyłem go na trawie. Położyliśmy się na nim, nad nami rozgwieżdżone, letnie niebo, dzienny skwar już ustał, w powietrzu unosiła się świeżość nocy. Pierwszy pocałunek – zawirowało mi w głowie, chciałem, by nigdy się nie kończył, oddychaliśmy sobą, stopieni w jedność. Twój oddech stawał się coraz szybszy, głębszy, czułem jak pragniesz, Moje pocałunki odsypały Twą szyję, włosy. Przytulona do mnie wzdychałaś czule i tym powodowałaś, że coraz bardziej Cię pragnąłem. Odsłoniłem Twe piersi i zanurzyłem w nich twarz, miła woń i niesamowita gładkość Twego ciała rozpalały mnie i przestałem myśleć. Cicho, spokojnie – przemknęło przez myśli, odsunąłem się od Ciebie, by popatrzeć na twarz i nagie piersi. Oświetlone księżycem Twoje kształty, zmrużone, pragnące oczy, lekko rozchylone, spieczone podnieceniem usta były najpiękniejszym widokiem w mym życiu. Objąłem Cię mocno, pocałunek połączył nas znowu. Me ręce dotknęły Twych piersi, gładziłem je lekko powoli dochodząc do ich szczytów i schodząc z nich. Kiedy me usta dotknęły ich poczułem jak prąd przechodzi przez Ciebie, a z ust wyrywa się cichuteńki jęk. Twe ręce gotowe dotychczas bronić Ciebie przede mną oddały pole bez walki i wycofały się nad głowę. Zdjąłem z siebie koszulkę, teraz mogłem całym sobą poczuć żar Twego ciała. Przylgnęliśmy do siebie i trwaliśmy tak bardzo długo, ja wtulony w Twe długie włosy, a Ty we mnie. Cisza lasu wypełniała nasze zmysły, ciepła noc kazała zasnąć. Ponownie zacząłem całować Twe piersi, leciutko dotykając je ustami, przesuwałem się niżej, a doszedłszy do Twych stóp zawróciłem. Otwarłaś się, bym mógł zatrzymać się na udach, podniosłaś się bym mógł zdjąć Ci majteczki i dotknąłem swym językiem Twej kobiecości. Zadrżałaś, uwielbiam to, jeszcze raz delikatnie wsunąłem się w Ciebie, a me ręce dotknęły szczytów Twych piersi, falowałaś w miłosnym uniesieniu, kiedy robiłem się coraz bardziej niecierpliwy, a rękami przyciskałaś moje usta do siebie. Ciszę lasu przeszył głośny krzyk rozkoszy. Pociągnęłaś mnie na siebie, kiedy całowałem Twoje usta czułem jak eksplodujesz drugi raz. Teraz to Ty byłaś niecierpliwa, zdjęłaś mi spodnie. „Wejdź we mnie” – brzmiało jak rozkaz, który posłusznie spełniłem. Nieopisane ciepło ogarnęło moje ciało, kiedy wsuwałem się w Ciebie. Unosząc biodra falowałaś ze mną w środku i ponownie wyprężyłaś drżące ciało. Byłem w Tobie, przestałem się poruszać, byś mogła odpocząć, mokra od potu i od miłości łapałaś szybko powietrze. Potem zacząłem znowu swój taniec w Tobie, coraz szybszy, coraz bardziej porywczy... Nie pamiętam co było potem, wulkan naszych zmysłów wybuchnął z taką siłą, że długo jeszcze nie mogliśmy się ruszyć rozognieni do granic możliwości. Nasze ciała połączyły się wtedy ostatni raz... ja wyjechałem na staż do Kanady, dokąd sprowadziłem swoją rodzinę i nigdy nie wróciłem już do Polski. Nie byłem też więcej na tej polanie, ani nawet w jej okolicy. Pisałem też do Ciebie, ale nigdy nie odpowiedziałaś. Może odpowiesz teraz? Jeśli nie to musisz wiedzieć, że do końca moich dni będę Cię pamiętać i ostatnie słowa, które od Ciebie usłyszałem – „Kocham Cię, nigdy Cię nie zapomnę, Sławku”. Dla nich warto żyć... 01 grudnia 2004 Księżniczka… W filmie „Seszele” Bogusława Lindy (!!) jeden z głównych bohaterów (Tadeusz Szymków) powtarzał mantrę… „trzeba tylko wierzyć, a wszystko się spełni”… przez wiele lat uważałem to za banał, nawet wtedy, gdy oglądałem ten film w OKF-ie w Częstochowie. Zresztą to był wspaniały pokaz. Voo Voo zagrało koncert z kompozycjami z tego filmu, a Szymków poruszał się w swoim szalonym tańcu… do dziś, kiedy słucham tej płyty (jeszcze czarnej) czuję dziwny dreszcz i wspominam ten dzień… Czy marzenia i fantazje mogą się spełniać? Tak, mnie ostatnio się spełniają i często dosłownie mnie to przerasta… tak właśnie było z Księżniczką… spotkałem ją w pracy, większość nowych osób w moim życiu spotykam w pracy… zawładnęła moimi myślami, choć już po pierwszej rozmowie zorientowałem się, że nie dość, że jest zajęta, to jeszcze mieszka ze swym partnerem (hmmmm, ciężka sprawa, nie do wygrania)… a jednak… odezwała się do mnie w zupełnie innej sprawie, potrzebowała pomocy, a ja jej udzieliłem… wprawdzie nie wszystko potoczyło się zgodnie z planem, ale do dziś jest osobą, z którą utrzymuję ścisły kontakt… ale po kolei… Kiedy ktoś jest zajęty dla mnie jest osobą pozostającą we mgle marzeń, nie lubię walczyć, zbyt leniwy jestem na walkę, nawet jeśli osoba jest tak niesamowita jak Księżniczka. Dlaczego? Nie mam siły, czasu, nie potrafię zagwarantować tego, że będę z kimś na zawsze. Poza tym pozostawanie kimś, kto burzy układ, jakim by on nie był urojonym jest nie w moim stylu… w życiu nie będę miał stałej kochanki, partnerki o dwadzieścia lat młodszej (przepaść mentalna), nie zwariuję na punkcie nawet najbardziej kształtnych nóg do tego stopnia, by rzucać wszystko i wyruszać na koniec świata i obsypywać klejnotami tenże cud natury… Księżniczka jest takim cudem, dziewczyną, przy której czuję się fantastycznie, dziewczęcą i dojrzałą, biedną i silną, uczuciową, obowiązkową i szaloną jednocześnie… Po pierwszych mailach pojawiły się kolejne, rozmowy na gg, długie i emocjonujące, gdzie i ja i ona opowiadaliśmy sobie nasze historie, w tajemnicy przed jej partnerem, w tajemnicy przed całym światem… lubię to, działa to na mnie jak narkotyk… Wakacje nie sprzyjały naszym elektronicznym kontaktom, oddaliliśmy się od siebie, ona jednocześnie odcięła się od zamierzchłej przeszłości, ja zacząłem się udzielać jako komentator na blogu… kiedy ja miałem czas, ona nie miała i vice versa… skończyły się też nasze wirtualne spotkania, bo odcięli jej internet… szkoda… Dzisiaj ma poukładane życie, żyje sobie spokojnie, tak jak żyła, a jednak inaczej… gdzieś tam w głębi myślę, że to także moja zasługa (nie sposób mi oceniać jak wielka), ale cieszę się, że tych kilka miesięcy, tych kilkadziesiąt stron tekstu, który jej poświęciłem pomogły jej w jakiś sposób się odnaleźć… i ona też mi pomogła… Mogę do niej w każdym momencie zadzwonić, odezwać się na gg, wysłać maila, przyjemne uczucie i może jeszcze dzisiaj to zrobię… kiedy piszę o przyjaźni między kobietą a mężczyzną mam na myśli właśnie to, co połączyło mnie i Księżniczkę… szczerość, magnetyzm, magia… 07 grudnia 2004 Jacy jesteśmy... Stare przysłowie pszczół mówi, że facet jest myśliwym i pewnie dużo w tym racji... kiedy już osiągnie cel przestaje się starać tak, jak starał się, kiedy do niego dążył... ale wszystko zależy od tego co było tym celem! Jeśli celem było zaciągnięcie do łóżka i zaliczenie określonej dziewczyny to nie ma się czemu dziwić, że przegrupowuje swe środki i teraz stara się skoncentrować na innym obiekcie... stary obiekt został rozpoznany, cel osiągnięty... Im donioślejsze i ważniejsze cele tym trudniej odzwyczaić się od dziewczyny i jej towarzystwa... jeśli ktoś chce przeżyć z inną osobą CAŁE ŻYCIE to łatwiej „pogodzi się” z monogamią (podobnie, jeśli będzie otrzymywał w związku to, czego oczekuje)... Niestety związek to kompromis i jedni w ten kompromis wchodzą bez trudu, inni zaś poprzez zawłaszczenie innej osoby czują się lepsi... chęć zawłaszczenia prowadzi do kłótni, nieporozumień, destrukcyjnej walki... czy warto? Z drugiej strony facet jest leniwcem, który lubi, by mu przygotowano, przyniesiono, zrobiono... dlatego dąży, żeby taki stan trwał jak najdłużej, dlatego nawet jeśli zdradza, w myślach czy fizycznie, nigdy się do tego nie przyzna... dlatego uczy się samozachowawczo nie zdradzać swych prawdziwych myśli: o panience, którą widzi na ulicy, o rozmowach z kolegami, o wieczorze kawalerskim kolegi, o samczych pomysłach szukania własnej, chwalebnej przeszłości... jesteśmy wygodni, tchórzliwi, uwielbiamy jak koty mościć sobie legowisko i nie lubimy zmieniać miejsca, gdzie jest nam ciepło i dobrze... myśli o innej traktujemy wtedy jako zabawę, rozrywkę, udowodnienie własnej wartości jako samca... Czemu jest tak, że dziewczyna może śmiało powiedzieć, który facet jej się podoba, a facet nie? Dla faceta inny, wirtualny facet nie jest konkurentem, bo żeby do czegokolwiek z nim doszło potrzeba (przeważnie) bardzo wiele... dla kobiety niemal każda inna jest rywalką, bo facet może ją „zaliczyć” bez uczucia, bez zobowiązań (zdrada fizyczna)... Pisałem już, kobieta nie ma zdrady w genach, facet ją ma... kobieta myśli podświadomie o rodzinie, dzieciach, facet o zapłodnieniu jak największej liczby kobiet...to jest silniejsze od nas, to ta zwierzęcość, to podtrzymanie gatunku... wszak nie od dzisiaj mówię, że człowiek to zwierzę myślące, a cywilizacja tylko zagłusza nasze pierwotne instynkty... Oczywiście bez przesady...są wierni faceci, są oddani mężowie... niestety, im dalej w to co jest fresz, trendy tym gorzej...w pogoni za byciem na topie zapominamy o przyszłości (a czasem trzeba sobie powiedzieć czy będę lubił tego faceta, który spogląda na mnie w lustrze) ... uwielbiam te amerykańskie młodzieżowe komedie, a jednocześnie żal mi tego, co tracą postaci w nich występujące... ale to już temat na zupełnie inną historię... 09 grudnia 2004 ...źli... Nie dalej jak wczoraj koleżanka z pracy powiedziała mi, że żałuje, iż zerwała z chłopakiem... sama powiedziała, że mając trzydzieści lat nikt już jej nie będzie chciał... aż przysiadłem z wrażenia, bo wiedziałem jak wyglądały ich ostatnie miesiące... On był od niej młodszy o cztery lata, wysoki, przystojny brunet, niesamowity kochanek, jak sama mówiła, robiła z nim rzeczy szalone... była przeszczęśliwa, zadowolona, zachwycona wręcz tą miłością, która ich łączyła... po zakrętach życiowych taki facet był jak książę z bajki... ale... Moja koleżanka miała plan, który chciała spokojnie realizować, kariera, szybki awans, jednocześnie ułożenie sobie życia, zamieszkanie z wymarzonym (którego miała), potem dziecko... normalka... On skończył studia, miał trudności ze znalezieniem pracy, w końcu znalazł, z tym, że zarabiał o dużo mniej od niej... Kupili mieszkanie, na połowę, niestety potem wszystko zaczęło się komplikować, zaczął wracać później, siadał przed komputerem i przestał się nią interesować... zwyczajnie, właściwie bez powodu... przestali wychodzić do knajpy, albo wychodzili osobno (zwykle on), on potrafił skłócić ze sobą ją i jej najbliższe koleżanki, przestała się spotykać z kimkolwiek, kto nie był związany z nim... kiedy „wziął” się za jej najlepszą przyjaciółkę, zaczęło psuło się już na dobre... byli jak małżeństwo, tyle, że bez obrączek i zobowiązań... Konflikty narastały, w ich apogeum potrafił jej powiedzieć, że nie chce już na nią patrzeć... po poważnej rozmowie postanowili się rozejść... ona została w pustym domu (meble wziął) z kredytem, który musiała wziąć, by go spłacić... i co z tego, że awansowała, co z tego, że zarabia więcej, znaczy więcej w firmie, skoro jej życie rozleciało się w drobny mak... cztery lata poznawania się, układania sobie życiowych wspólnych planów, remontu kupionego mieszkania zostały zmarnowane... Z miłości, namiętności, poprzez wspólne plany do zawiści i rozstania... czy taka sytuacja jest niespotykana? Stosunkowo szybko znalazła sobie faceta, ustawionego, niezłego kochanka, ale... facet ten jest wolnym strzelcem, nie chce się wiązać, nie chce z nią mieszkać, może jej mówił, że ją kocha, ale to tylko słowa (których pewni faceci lubią nadużywać)... a ostatnio bez niej był na urodzinach swojej koleżanki... niby nic złego, ale czy na pewno? I wczoraj słyszę, że zrobiła głupotę rozstając się z tamtym, że nikt jej nie będzie chciał... że mieć będzie pierwsze od wielu lat SAMOTNE ŚWIĘTA (ma faceta i wyraźnie mówi o samotności – dobrze wie, że jest dla niego zabawką, może próbuje go tak samo traktować, ale nie sądzę)... Według mnie nie zrobiła źle... męczyć się z niewiernym (co do tego ona nie miała wątpliwości) samcem jest jedną z najgorszych rzeczy – przecież jest się z nim przez całe życie... nie warto... można sobie wprawdzie sprawić pocieszankę – dziecko, ale jest to egoizm w stosunku do tegoż dziecka... a niestety często słyszę zdanie, że facet jest niepotrzebny, tylko potrzebne jest dziecko... Może ona ma taką karmę, a może po prostu nie potrafiła w odpowiednim momencie walczyć o swą pozycję w związku, jest słaba, na tyle, że zależy od facetów, nie potrafi bez nich żyć... nie jest ważne, co jej robią, jak ją traktują, ważne, że ona potrzebuje ciepła, miłości, uczucia, spokoju, rodziny... mężczyźni też pragną tego samego, ale trzeba ich wyrwać ze stereotypu podrywacza i myśliwego... trudne to, ale satysfakcja jest gwarantowana!!! 11 grudnia 2004 ...prezent... Od kilku lat, kiedy zbliża się Boże Narodzenie myślę o prezencie, który kosztował mnie najwięcej... nie chodzi oczywiście o pieniądze, ale o wysiłek, energię, zaangażowanie... Dla kogo ten prezent? Ona ma na imię Monika, a zobaczyłem ją pierwszy raz pewnego lutowego dnia 2000 roku. Uroda to było to, na co zwróciłem oczywiście uwagę, zresztą trudno było się jej oprzeć. Kiedy potem dowiedziałem się, że była Vice Miss Częstochowy, zmiękłem... bo co ktoś uważający się za niepozornego, robi przy takiej kobiecie... „Kalimera” – nieistniejąca już (na szczęście) knajpa, półmrok i my, rozmawiało mi się z nią wspaniale... była nie tylko ładna ale przede wszystkim nad wyraz inteligentna, poza tym zagubiona w sobie, zapracowana (tak jest do dzisiaj)... Po którymś z częstych spotkań powiedziała rzecz, która powaliła mnie na kolana... „Niezbyt dobrze jest lubić to, czego inni nie tolerują, jak na przykład puszczanie „Sensu życia według Monty Pythona” w świąteczne wieczory”... nagle po raz pierwszy spotkałem kogoś, kto uwielbia wręcz, to, co ja... kto ma takie samo poczucie humoru i podobne obserwacje!! W tamtym momencie poczułem niesamowitą euforię – ideał... głupie to, ale to wtedy naprawdę poczułem... Zbliżały się Święta, ona wyjeżdżała do Tarnowskich Gór, gdzie teraz mieszka i gdzie pracuje, a ja myślałem o prezencie dla niej... czymś niepowtarzalnym i takie coś wymyśliłem... Moje pierwsze poważniejsze „kontakty” z internetem polegały na ściąganiu rzeczy, które były związane z moimi zainteresowaniami... ściągnąłem cały, angielski tekst „Monty Python’s Meaning of Life”, opracowałem linijka po linijce tekst z Notepada, wyszukałem zdjęcia z tego filmu, wkleiłem je w tekst, potem na kredowym papierze wydrukowałem wszystko i pozostało znaleźć kogoś, kto mi to oprawi w białą okładkę... o ile niebieskich, zielonych, czarnych było mnóstwo, to białej nigdzie nie mogłem dostać... dzień ostatniego przedświątecznego spotkania zbliżał się nieubłaganie... w końcu znalazłem, po negocjacjach z introligatorem zrobił to tego dnia, w którym prezent miał być wręczony... zdążyłem... Nie zapomnę zaskoczenia na jej twarzy, kiedy w oprawionej księdze zobaczyła swoje imię... warto było się starać, dla tego właśnie zaskoczenia... Dostałem od niej zegarek, potem długo jeszcze moje ręce pachniały jej perfumami, którymi skropiła pudełko... nadzwyczaj przyjemny i zmysłowy zapach... Dzisiaj nasze drogi się rozeszły, wiele razy jej jeszcze pomagałem, zaskakiwałem, tamten jednak pierwszy raz został i będę go pamiętał jako jedne z najprzyjemniejszych doznań mego życia... rzadko do nie dzwoni, a i ja nie chcę jej przeszkadzać, jesteśmy przyjaciółmi, wiemy, że na siebie zawsze możemy liczyć... przyjemne mieć kogoś takiego... już wiem, co jej wyślę w tym roku, ale to na razie tajemnica... 13 grudnia 2004 ... internetowa manipulacja... Kobieta, lat trzydzieści, mieszkająca w Kłobucku koło Częstochowy od wielu lat bije się z myślami o swoim życiu, małżeństwie, wyborach życiowych... wyszła za mąż za kogoś, kto wydawał jej się dobry, silny, ma z nim dwójkę synów... po kilku latach ich małżeństwo zaczęło się jednak niemiłosiernie sypać... on popadł w alkoholizm, narobił długów, z których to kłopotów ona go wyciągała za uszy... Kiedy ją spotkałem na swojej drodze była kłębkiem nerwów, łakoma na zmianę swego życia, pełna czarnych myśli, bez perspektyw... kilka spojrzeń, kilka rozmów wystarczyło, byśmy złapali bardzo dobry kontakt... od tego czasu pomagałem jej, rozmawiałem z nią, odpisywałem na smsy, gadałem na gg o jej sprawach, można powiedzieć, że uczyłem ją bardziej asertywnego podejścia do życia, samej siebie, rodziny... Pewnego wieczoru odebrałem wiadomość na gg, która brzmiała mniej więcej tak... „Poznałam na czacie kogoś niesamowitego!! Ma na imię Piotrek, jest z Torunia...słuchaj, gość zna wszystkie moje pragnienia, sam przeżył zdradę jego żony...zobaczył jak kocha się z innym w jego własnym łóżku...odszedł od niej...teraz jest sam na skraju... mówi, że dzięki mnie zaczął optymistycznie, zaczął znowu żyć...rozumiemy się w pół zdania...jest niesamowicie!!! Zaczęliśmy rozmawiać na gg, umówiliśmy się, że przyjedzie do Kłobucka, przyjechał, ale nie spotkaliśmy...czekałam na niego, on podobno też czekał, ale go nie widziałam... a może nasze oczy się spotkały, tylko nie wiedziałam, że to on...nie wiem... wrócił do Torunia i myśląc, że go wystawiłam próbował popełnić samobójstwo!!! Wszystko przeze mnie!!! Co mam robić?!” Jak to, pomyślałem, samobójstwo?! Koszmar... ale coś mi tu nie grało... zaproponowałem spotkanie, w trzy dni później spotkaliśmy w „Chacie”, był tam też nasz kolega... razem przekonywaliśmy ją, że coś w tej historii jest nie tak. Jeśli, na przykład, ja jadę przez pół Polski do obiektu westchnień, a tegoż obiektu nie ma, to dzwonię, po prostu dzwonię! Tu facet przyjechał, pojechał i tyle... może są tacy ludzie, ale... Przez całe spotkanie przedkładaliśmy jej swoje racje, logiczne, męskie...nie słuchała, była nieobecna, według niej chcieliśmy w jej umyśle zmienić jej ideał na człowieka wyrachowanego i złego... dziewczyna była jak nakręcona, wzrok nieobecny, widoczne zmieszanie, niebyt... Kilka dni później otrzymałem maila: „Piotr nie żyje, umarł dzisiaj w jednym z toruńskich szpitali, straszne, że spotykamy na swej drodze człowieka będącego naszą połówką, a on odchodzi, nie możemy już z nim porozmawiać, spojrzeć w jego oczy. Zostają przy nas ludzie zawistni, cyniczni, wyrachowani, którzy potrafią tylko ranić i przekonywać do swoich chorych racji. Żegnam.” Pomyślałem, trudno, skończyłem już jakiś czas temu z naprawianiem świata na siłę, jeśli ktoś nie chce mnie znać, to przeżyję... będzie mi jej brakowało, ale cóż... wykasowałem jej maila, numer gg, numer telefonu... wydawałoby się koniec... Ale... w dwa tygodnie później dostają wiadomość na gg, która zwaliła mnie z nóg... „Piotr nie istniał, został wymyślony przez mojego męża i jego kochankę. To ona podszywała się pod niego i rozmawiała ze mną, a od niego wiedziała co lubię, czego pragnę. Podsłuchałam jego rozmowę, znam jej gg, co robić!? Pomóż mi!” Nie będę opisywał jaka była zemsta, powiem tylko, że słodka (brałem w niej bezpośrewdni udział i nie była związana z seksem) i spowodowała rozpad związku męża z kochanką, spowodowała też, że ona zaczęła żyć po swojemu, bardziej dla siebie, niż dla innych... nie skończyła z czatowaniem, ale przestała bezgranicznie ufać, a jeśli już, to nigdy nie posunęła się do takich zwierzeń, jak przy Piotrze... teraz wykorzystuje swą wiedzę i siłę w internecie... może kiedyś na nią traficie... Internet daje ogromne możliwości manipulowania, ale czy warto z nich korzystać... o tym innym razem... 14 grudnia 2004 ... wspomnienia kombatanta... Wczoraj minęła kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego, wczoraj też obejrzałem w TV Puls „Folwark zwierzęcy”, potem „Misia Kolabo”... pisałem o manipulacji internetowej, ale przecież w życiu spotkałem się z innymi manipulacjami...znacznie poważniejszymi... wszak z internetu można zawsze zrezygnować, może on wpływać, nawet znacząco nasze życie, ale w sieci nie można życia przeżyć... na dobrą sprawę najważniejsza jest rzeczywistość... Rzeczywistość, w której ja się wychowywałem była szara, dla mnie i mojego rodzeństwa wydarzeniem był wyjazd do centrum, Składnica Harcerska, gdzie kupowaliśmy modele samolotów, pierwsze pieniądze zarobione na porzeczkach... żyliśmy w błogiej nieświadomości, manipulowani, odcięci od świata... czasem tylko dziwiłem się, że dom jest zamykany na cztery spusty i tata (nieżyjący już) z mamą słuchają trzeszczącego radia... to samo działo się wtedy, kiedy tata pędził bimber... Stan wojenny, Sindbad zamiast Teleranka, pierwsza męska wyprawa po mięso na Walaszczyki... przygoda, pod osłoną nocy, byle tylko nie natknąć się na patrol milicji... jak to dzisiaj brzmi??? Kiedy poszedłem do szkoły bawiłem się, jak każdy... w filmie Magdaleny Łazarkiewicz „Ostatni dzwonek” szkoła to miejsce walki z reżimem... może, ale ja miałem w szkole kilkaset dziewczyn (szkoła żeńska - liceum ekonomiczne, a tych poza szkołą nie liczę) i skupiałem się na nich (choć głupi byłem wtedy... bez porównania)... czasami słyszało się o pobiciu kolegów, zerwaniu na komendzie łańcuszka z orłem w koronie, czuło się w mieście gaz łzawiący, w czasie pielgrzymek, wizyt Papieża widziałem symbole „Solidarności”, ale... ja byłem indoktrynowany w zupełnie inny sposób... dla mnie ulotki były dobrą zabawą, kiedy czytałem „Przegięcie pały” wydrukowane na marnym papierze, a wymyślone przez Skibę z Big Cyca... Co czuje szesnastolatek dany w pierwszym szeregu na manifestacji pierwszomajowej, niosący transparent z nazwą szkoły? Toż to wyróżnienie! Zaszczyt! Przejść Aleją Zawadzkiego (wtedy jeszcze – teraz Aleją Armii Krajowej) przed włodarzami tego miasta... patrzcie, głupotka, ale w umyśle młodego chłopaka to jest coś! W dwa lata później z rąk Prezydenta Miasta Częstochowy na uroczystej akademii odbierałem mój dowód osobisty... jednocześnie mojemu ojcu do zakładu przysłali List Pochwalny, czytany na zebraniu pracowników...i to jest manipulacja, to jest odnoszenie się do potrzeby samorealizacji, poczucia ważności... Komuch – pomyślicie, absolutnie nie... świadomość manipulowania prowadzi do chęci przeciwstawienia się... Grałem, śpiewałem, jak każdy młody chłopak na fali muzyki alternatywnej... kiedyś występowaliśmy na przeglądzie w Kłobucku... w momencie, kiedy na scenie montowali napis „Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej” żartem rzuciłem „To ja nie gram”, słyszała to organizatorka i w czasie próby działy się różne dziwne rzeczy, brak odsłuchu (dla wokalisty ważne jak diabli), bez basów, zaniki gitary, problemy z perkusją - tylko z nami były takie problemy... Świadomość manipulowania, niechęć do jakichkolwiek idei, zdrowa obłuda spowodowały, że dzisiaj moje poglądy charakteryzuje niechęć do skrajności... nigdy nie zagłosowałem na lewicę... Na szczęście mamy teraz zupełnie inne problemy, na szczęście nie ma już indoktrynacji, nie musimy przejmować się kartkami na buty, mięso, papierosy, alkohol, stać w kolejkach za dżemem czy gazetą (wielokrotnie stałem za tzw. drobnicą)... teraz jest lepiej... zależymy od siebie, a nie od twardogłowych, możemy się przeciwstawić i nikt nas do więzienia nie zamknie, możemy wyjechać za granicę (mój tata raz w życiu był w Czechosłowacji – szkoda, że zmarł u progu wolności), mamy wolność słowa i z niej korzystamy... marzeniem nastolatka jest wystąpić w telewizji, a nie być głaskanym przez prominenta... świat się zmienił, kraj upodobnił do naszych marzeń z okresu dzieciństwa, dorastania... dobrze to wiedzieć nim powie się, że jest źle... 17 grudnia 2004 ...mieć plan... Plan – nadzwyczaj istotna rzecz pozwalająca na przemyślane działanie, wszystko co jest ułożone i kontrolowane niweluje ryzyko niepowodzenia... Najtrudniejsze z założenia jest załatwienie sobie wolnej nocy... kłamstwo tutaj musi być przemyślane i wiarygodne... Rozważmy przypadek następujący: grupa znajomych (wyłącznie naszych) organizuje imprezę, na której nie może być naszej dziewczyny, choćby dlatego, że inna już tam jest... ponieważ mieszkamy wspólnie nie wchodzi w grę zwyczajne powiedzenie o delegacji, wyjeździe z szefem, fakt, że możemy wykorzystać jedną z tych opcji... Powiedzmy, że wyjeżdżamy z szefem... Punkt pierwszy to zabezpieczenie... ponieważ szef może w czasie naszej nieobecności zadzwonić do nas do domu dzwonimy do niego i informujemy, że w te dwa dni będziemy wyłącznie pod komórką... Punkt drugi to uniknąć podejrzeń – dla bezpieczeństwa lepiej nie jechać samochodem, który można łatwo namierzyć i którym nie można jechać po alkoholowej nocy... jeśli nie jedziemy swoim samochodem, to jechać możemy z szefem, z tym, że on odbierze nas na trasie... wykorzystujemy PKP, dajemy się nawet odprowadzić, po to by kupić bilet (i tak wysiądziemy na następnej stacji, gdzie czekać mają na nas współbiesiadnicy) Punkt trzeci – zawsze dzwonimy, kiedy „dojechaliśmy” na miejsce... oczywiście dbamy o to, by wnętrze, z którego dzwonimy nie rozbrzmiewało muzyką, by nie słychać było śmiechów i gwaru... Punkt czwarty... lepiej unikać totalnego spicia się, bo wtedy głupie pomysły przychodzą do głowy, mało pamiętamy, a trzeba być zawsze przygotowanym na przykład na telefon w środku nocy (co nie znaczy, że nie pijemy w ogóle)... Bawiąc się pamiętamy o tym, że żadna osiemnastolatka, nawet najpiękniejsza, nie spędzi z nami reszty życia, a impreza to tylko oderwanie się od codzienności... Jeśli impreza ma charakter otwarty nigdy nie dajemy na siebie namiarów... ani w trakcie, ani po niej nie może zdarzyć się nic, co nas zdekonspiruje... it is only dirty game... Punkt piąty... Dbamy o to, by plan był skoordynowany czasowo (wstaliśmy o tej godzinie, śniadanie, wracamy o tej)... nie może być tak, że droga nam zajmie krócej niż przeciętna, raczej możemy się spóźniać... dobrze znać rozkład PKP (chociaż lepiej mówić, że wracaliśmy z szefem) Punkt szósty... Dzwonimy w drodze powrotnej i mówimy, o której będziemy... tu również dbamy o odpowiednie warunki do rozmowy... Po drodze kupujemy kwiaty... mają one być wyrazem naszej tęsknoty... Punkt siódmy...Nie wdajemy się w szczegóły na temat wyjazdu, nie poznaliśmy nikogo szczególnego, spaliśmy w hotelu, wieczorem wyskoczyliśmy z szefem na godzinę na piwo, po czym grzecznie wróciliśmy spać... dobrze na tą okazję zachować kilka opowieści na jego temat (dlatego osoba ta jest tak potrzebna, łatwiej w nią uwierzyć)... rzadko też wracamy do tego wyjazdu w późniejszych rozmowach... I cieszymy się niewiedzą naszej partnerki, partnera do końca związku!!! 23 grudnia 2004 Dzień z życia przedświątecznego... idealnego mężczyzny Wstałem dzisiaj o siódmej obudzony przez dwójkę berbeci rozpychających się i szukających ciepła w mroźny poranek... dlaczego one nie mogą spać dłużej! Szybko wstałem, umyłem się i włączyłem maluchom „WOW”... Droga do przedszkola, ślisko i zimno, ale przyjemnie... buziak od córki na do widzenia... potem od razu zakupy, wołowinę będę musiał kupić w centrum, to samo z karpiem, nie miałem już sił się z nim zabrać... O dziewiątej mają przyjść goście od internetu, bo przekierowali antenę i kombinują, nie znam się na tym zupełnie... o 12 mam wizytę z synem u logopedy, nuda totalna, 45 minut siedzenia i słuchania tych samych rzeczy co pół roku temu, no cóż, trzeci migdał u Rafała, w styczniu czeka mnie wizyta z nim w Chorzowie – operacja, nie lubię... Na czternastą z powrotem, uprzednio kupując karnisze i żyrandol do wyremontowanej kuchni... po córę... Boże, oby tylko nie robili głupawki, bo głowa mi pęknie... O 16 przywiozą stół, będą też montować drzwiczki do szafek, a ja jeszcze muszę zrobić elektrykę no i powiesić ten żyrandol, mam tylko nadzieję, że dzieciaki zajmą się rysowaniem lub wycinaniem (nie, tym lepiej nie, całą podłoga w ścinkach to nie jest najlepszy widok)... Wieczór, jeszcze hydraulika, wczoraj byłem u sąsiada, dał mi wężyki do baterii kuchennej, byle tylko nie przeciekało... maluchy pomagają... Umyć je i dalej do roboty, chciałbym jeszcze dzisiaj wypastować panele (nie ma to jak stare socjalistyczne pasty do podłóg – a nigdzie nie mogę ich kupić)... no i zrobić tradycyjny ajerkoniak... 20 jajek pół litra spirytusu 4 mleka skondensowane, niesłodzone cukier Utrzeć żółtka z cukrem (w robocie), dodać mleka i w makutrze mieszać, dodając spirytusu, wolno lejąc po ściankach, aż do końca, przelać do karafki (butelek)...pycha!!! Śliwowica... nie wiem, czy tak się to właściwie nazywa... zalałem parę dni temu śliwki suszone spirytusem i odstawiłem na 4 dni pod gazą, a teraz dodałem cztery łyżki cukru i wodę przegotowaną, pycha, ale kręci się w głowie... Straszny ten Harry Potter i więzień Azkabanu!!! Jutro choinka... zawsze ubieram ją sam (z dzieciakami) dopiero w wigilię... pobudka o siódmej... 24 grudnia 2004 Moja Wigilia... Czas przedwigilijny zawsze jest porą na generalne porządki. Tydzień przed Świętami wszystko zostaje dokładnie wysprzątane i wymyte. Najwięcej kłopotu sprawiają dywany, których wyczyszczenie jest katorgą przydzielaną każdorazowo innej osobie. Według tradycji w przeddzień Wigilii ubieramy świąteczne drzewko, choinkę, której strojenie, pełne koloru i nastroju, należy do najprzyjemniejszych zajęć. W moim domu, corocznie od 15 lat choinkę ubiera starszy brat, który wieczorem 23 grudnia zawsze zjawia się jak Święty Mikołaj niosący w darze swoją wizję wystroju drzewka. Następny dzień, dzień wigilijny, jest pełen ostatniej krzątaniny, by wszystko było gotowe na ten jedyny w roku wieczór. Pachnie on bigosem, ciastami, zupą grzybową i rybą. W domu nie zabijamy karpia, nikt nie ma na tyle odwagi, by pozbawiać życia niewinne stworzenie, zadawalamy się więc już gotowym i oprawionym. Każdy w moim domu ma ustalone miejsce przy wigilijnym stole. Jedno miejsce jest wolne, choć nigdy nie zjawił się u nas zbłąkany przybysz. Siadamy według starszeństwa, najpierw mama, potem brat, siostra i w końcu ja. Każdego roku przy moim wigilijnym stole siada mniej osób. Wszyscy powoli opuszczają nasz dom i układają sobie życie gdzie indziej. Kiedy siadamy do kolacji zawsze wspominamy to, co stało się w mijającym roku. Przed jedzeniem dzielimy się opłatkiem. Nawet zwierzęta dostają wigilijną z pokruszonymi opłatkami. Życzymy sobie dobrego kolejnego roku zamykając pętlę czasową wyznaczaną kolejnymi Świętami i ich rodzinnym nastrojem. Stół nakryty białym obrusem, pod którym kładziemy garstkę siana, by upamiętnić narodziny Pańskie. Po modlitwie znika w naszych ustach najpierw zupa grzybowa potem ziemniaki, groch z kapustą i wigilijna ryba. Potem nagle świece gasną, ktoś mówi, że widział Świętego Mikołaja i idziemy wszyscy do pokoju w którym stoi choinka, a pod nią są zawsze świąteczne prezenty. Dla każdego znajdzie się coś co go cieszy i chyba o to chodzi, by każdy czuł się w ten dzień szczęśliwy i zadowolony. Ale to nie koniec kolacji, prezenty oglądamy też przy stole, na którym króluje teraz makowiec, kompot i lampka wina dla starszych. Rozprawiamy o minionych latach, co się zmieniło, czego ubyło, a czego przybyło. Snujemy też plany na przyszły rok przekazując bliskim nasze marzenia o przyszłości. I to właściwie koniec tego wieczoru. Jeszcze brat wychodzi złożyć życzenia sąsiadom, „porozmawiać” z psami i kotami i wszyscy zastanawiamy się nad pójściem na Pasterkę, na którą ostatecznie zawsze i tak idą mama i brat. Dzień wigilijny się kończy, nocą usypiamy w nadziei, że następne dni upłyną na słodkim lenistwie, potęgowanym ilością ciasta w kuchni, które koniecznie trzeba zjeść. To opowiadanie napisała dwa lata temu moja wtedy 15 letnia siostra... a ja z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim miłości, zaufania, szczęścia nad poziomy... My spotkamy się dopiero 2 stycznia, mam nadzieję, że będziecie czekać... 02 stycznia 2005 Wyzwolenie seksualne ponad wszystko... Jak ja lubię wyzwolone kobiety!! Kupiłem ostatnio najnowsze „Naj”, żeby obejrzeć „Seks w wielkim mieście” – jeden z seriali, których nie oglądałem systematycznie, ale który bardzo przyjemnie łechce moją męską próżność – pokazuje amerykański model czerpania „radości z życia” przez kobiety... jako przedstawiciel samców powinienem się cieszyć taką ewolucją społecznych aspektów tzw. świata cywilizowanego (proszę nie mylić wyzwolenia seksualnego z feminizmem!!)... Kogo bowiem widzimy w tym serialu? Grupkę niezależnych kobiet, wyzwolonych, nieciągnących do uroków życia rodzinnego, wiecznie „młodych”, bawiących się życiem... i co z tego mają - przyjemność czy ułudę, że są wyzwaniem, kimś szczególnym w życiu mężczyzn? Kiedy myślę o takim typie kobiet to pusty śmiech mnie ogarnia. Jeszcze większy, kiedy widzę naśladowczynie tego stylu życia... Od razu przypomina mi się pierwszy odcinek tegoż serialu i następująca sytuacja... Carrie chce poczuć się jak kobieta wykorzystująca facetów. Za „ofiarę” bierze sobie swego byłego... spokojnie osiąga to co chciała, a potem nie dając mu dokończyć dzieła wstaje z łóżka, ubiera się i wychodzi rzucając, że spieszy się do pracy... jest pełna wigoru (bo jej się udało!!) do następnego spotkania z byłym, który z zachwytem oznajmia jej, że w życiu nie przeżył czegoś wspanialszego, że pragnie więcej takich spotkań... Facet, który miał być ofiarą w ogóle nie czuje się wykorzystany i sądzę, że w tym tkwi podstawowa różnica między postrzeganiem wyzwolenia kobiet przez mężczyzn i same zainteresowane... mężczyźni nie czują się wykorzystani w takiej sytuacji, bo dla nich „nagrodą” jest samo bycie w łóżku z dziewczyną, a „karą” niedocenianie wysiłków zmierzających do intymnych sytuacji (czyli to, co paradoksalnie jest „domeną” kobiet „niewyzwolonych” kobiety są świetne w manipulowaniu mężczyzną)... Błędem (w moim mniemaniu) jest założenie, że brak orgazmu u mężczyzny wywoła u niego poczucie krzywdy – w sytuacji odwrotnej jak najbardziej... faceta można wykorzystać raczej nie przejmując się jego staraniami zaciągnięcia dziewczyny do łóżka (co z kolei wyklucza – przeważnie – osiągnięcie ekstazy fizycznej u kobiety). Dlatego też ja nie będę się czuł wykorzystany jeśli kobieta będzie przy mnie wielokrotnie szczytowała (a mnie nie pozwoli), bo i tak ją mam... Takie „wyzwolenie” można rozciągnąć na następującą sytuację (znaną tym, którzy czytają mnie od pięciu miesięcy)... dziewczyna oddaje się za pieniądze i myśli, że dla swych klientów jest wyzwaniem, że wracają się do niej bo jest niesamowita, wyjątkowa, wspaniała. Jednocześnie przez tychże postrzegana może być (i według mnie jest) jako luksusowa zabawka, kiedy żona wyjedzie nad morze lub w delegację. Dziewczyna nie chce nawet tych pieniędzy brać, bo to dla niej hobby, ale jej dają... ciekawe dlaczego, co? Odpowiem po swojemu. Gdybym ja płacił za seks (przypuśćmy, że mam żonę), to w momencie, gdyby panienka przestałaby brać pieniądze NATYCHMIAST znalazłbym inną. Płacę za profesjonalną usługę, prostytutkę, kochanka mi niepotrzebna, bo z nią wiążą się najróżniejsze fatalne zauroczenia (świetny film z Michaelem Douglasem i Glenn Close)... I tak wyzwolenie seksualne kobiet jest dla mnie utopią, bo nie sądzę, by kiedykolwiek kobieta znalazła spełnienie (w skali całego życia, a nie w skali nastu lat) będąc seksualną zabawką w rękach mężczyzn (oczywiście ona sobie będzie mówiła, że zabawkami są ci mężczyźni)... Ile jest kobiet po czterdziestce mających dwudziestoletnich kochanków, a ilu mężczyzn w tym wieku, którzy bawią się życiem u boku sporo młodszej? Ile jest ogłoszeń „sponsorskich” od młodych dziewcząt, a ile od młodzieńców? Kto jest utrzymankiem? Można mówić o zabawie, hobby, hedonizmie, carpe diem i tym podobnych bzdurkach mających usprawiedliwić naszą bierność, nieodpowiedzialność lub brak dojrzałości... można... niektórzy w ten sposób dociągają do czterdziestki... Pozostaje jeszcze nieubłagana natura - zawsze kiedyś skończyć trzeba będzie na dzieciach (szczególnie dotyczy to kobiet)... A jeśli dzieci już są? Czy można się dalej bawić? Może właśnie wtedy zabawa jest najlepsza... ale to temat na zupełnie inną opowieść... 04 stycznia 2005 Baśń o Królowej Śniegu... Hans Christian Andersen miał dar przedstawiania świata dorosłych dzieciom... czy czytając zastanawiamy się co oznaczają jego baśnie... świat to doprawdy okrutny... Baśń o brzydkim kaczątku jest o nietolerancji dla brzydoty, „Dziewczynka z zapałkami” to pokazanie największej biedy i "znieczulicy", „Kominiarczyk i tancerka” – baśń o tym, że miłość jest piękna ale ślepa... A ja ostatnio czytałem dla siostrzeńca „Królową Śniegu”... o czym jest ta baśń... każdy wie - Kaj porwany przez Królową, szukany przez Gerdę, pokonującą dla niego wszelkie przeciwności losu i rozprawiająca się z rywalką... tak, z rywalką, bo nagle zacząłem patrzeć na tą baśń jako na jasne, klarowne przedstawienie obrazu walki o miłość... Gerda pokonuje te trudności, by ratować własne uczucia do niego, a lód, który wpadł mu do oka i zamroził serce to nic innego jak zachwycenie inną kobietą... zachwycenie, o którym słyszeliśmy tyle razy... ktoś rzucił żonę, dzieci dla innej... Kaj rzucił miłość swego życia dla Królowej Śniegu, która omamiła go swym zewnętrznym bogactwem... on jest zaślepiony, jego serce nie bije dla miłości, a dla przelotnej znajomości... w swej ślepocie nie widzi, że ta która go porwała widzi w nim jednorazową zabawkę – może wyrzuci, kiedy skończy się jego czas... Królowa Śniegu – bez względu na to, czy patrzymy na nią jak na nastolatkę, czy kobietę dojrzałą i tak jest tą trzecią, silną, ale złą, rozbijającą układ doskonały jakim jest związek Kaja i Gerdy... popatrzcie też, że Kaj zachowuje się w tej baśni biernie... to Gerda go szuka, to Gerda walczy o niego... zwycięża Ja osobiście nie wiem co myśleć o Kaju czy o ludziach pozwalających rozwalać swoje życie przez dwudziestolatkę czy starszą kobietę... wiem, że są słabi, bo pozwalają sobą manipulować, łatwo ich wodzić za nos... wiem, że są zaślepieni... wiem, że nie ma właściwie wytłumaczenia dla takiego zaślepienia... Spróbuję jednak odnośnie ludzi nieco starszych rzucić pewną myśl... między trzydziestką a czterdziestką ludzie przechodzą tak zwany (w psychologii) kryzys środka życia... wtedy pojawiają się lęk przed śmiercią oraz pytania o własne dokonania.... o ile rachunek nie jest pozytywny pojawia się chęć zmiany... w umyśle człowieka rodzi się rozpaczliwe wręcz pytanie o sens własnego życia... nagle nasze marzenia zaczynają nas przerastać, wiemy, że za rok, za dwa nie będzie już energii, siły na wyjazd na Safari, na romans z blondynką, na podsumowanie siebie... nasze życie codzienne jawi się jak koszmar, pojawia się żal – krzyk „już nic mnie nie spotka!!”, usiłujemy NA SIŁĘ to zmieniać... gospodynie domowe chcą pracować, bezdzietni mieć dzieci, kawalerowie chcą się żenić, mężowie odchodzą lub mają kochanki... jest to jeden z powodów, dla których ludzie się zdradzają, odchodzą, porzucają... A jeśli chodzi o osoby o dużo młodsze? Adrenalina, brak zasad, narzucony styl życia, moda na niewierność (nawet „niewinne” wieczory panieńskie czy kawalerskie – przecież to absurd, „dzisiaj możesz się wyszaleć, od jutra już nie”), hedonizm... Ileż jest Kajów wokół nas, bezmyślnie rzucających się w wir „przygody” (Ibiza) i ileż Gerd skutecznie (lub nieskutecznie) odzyskujących kochanego chłopaka w imię własnych uczuć? 06 stycznia 2005 Kim chciałem być?... Odpowiedź na pytanie postawione w tytule jest dosyć trudna... jest wiele różnych zajęć, które nas pociągają. W moim przypadku nie jest inaczej, ale pracą, która dla mnie jest szczytem marzeń jest praca na uczelni. Kiedyś nawet poddając się stereotypowi stworzyłem opowiadanie, które było dla mnie empatycznym spojrzeniem na tą pracę i samczym „potwierdzeniem” moich dążeń zawodowych. Nie sądzę, by taka historia wydarzyła się kiedyś, ale... *** Patrzyłem na Ciebie przez całe zajęcia, nie mogąc się skupić na ich prowadzeniu. Co mnie tak urzekło w Tobie, może długie włosy, może piękna twarz, a może ta aura Ciebie otaczająca. Nigdy w podobne rzeczy nie wierzyłem, ale gdzieś we mnie wszystko krzyczało, że muszę w Ciebie patrzeć, muszę Cię podziwiać. Nie wiem czy było to widać, staram się nigdy nie zdradzać swym wzrokiem, że ktoś wywarł na mnie wrażenie, choć niejednokrotnie wywiera. Kiedy podeszłaś potem do mnie w środku czułem rozsadzające szczęście. Jesteś, tak blisko mnie. „Czy mógłby mi Pan wytłumaczyć to zagadnienie, skąd to się wzięło” – powiedziałaś wskazując na współczynnik korelacji rang Spearmana. Wszyscy wychodzili rzucając niedbałe „do widzenia” i tak zostaliśmy sami w sali. Ktoś zamknął drzwi, a ja plotłem coś bez sensu o pokupności i cechach użytkowych patrząc Ci w oczy. "Dlaczego Pan się na mnie patrzył całe zajęcia?” – to pytanie wywołało w mej głowie zamęt – „Nie co dzień spotyka się tak piękną kobietę”, „Dziękuję”, „Nie dziękuj, za komplementy nie powinno się dziękować”, „W takim razie podziękuję inaczej”. Przysunęłaś się i pocałowałaś mnie w usta. „Nieładnie” – powiedziałem bez sensu. Przysunęłaś się jeszcze bliżej i pocałowałaś jeszcze raz „Czy teraz było już ładnie” – zapytałaś, ale ja nie słyszałem już niczego. Czułem zapach twych włosów, przyciągnąłem Cię do siebie i wtopiłem całym sobą. „Zaraz” – powiedziałaś i podeszłaś do stolika, z którego wzięłaś klucze do sali, po czym przekręciłaś od środka. „Teraz już nikt nie będzie nam przeszkadzał” – przysunęłaś się znowu i nasze usta ponownie się spotkały. Czułem dokładnie Twe kształty, nie mogłem opanować podniecenia, kiedy przycisnąłem Cię do siebie. „Dlaczego, nie znasz mnie przecież”, „Znam Cię doskonale, wszystko co chcę wiedzieć jest w Twych oczach” – odrzekłaś i oparłaś się o stolik zapraszając mnie bliżej. Przesunąłem się niepewnie. Dlaczego się Ciebie bałem, dlaczego myślałem wciąż o tym, że ktoś może zapukać, chcieć wejść? Cały drżałem w środku, nigdy jeszcze nie byłem w takiej sytuacji, czułem się jak sztubak po raz pierwszy poznający smak miłości. Rozrzuciłaś włosy, byłaś tak kobieca, że zapragnąłem Cię. Moje policzki były rozpalone, usta spieczone i niecierpliwe. Kolejny długi wolny pocałunek, przytuliłem twarz do Twego serca, słyszałem jak bije, szybko, coraz szybciej. Poczułem na policzkach Twe piersi, wspaniałe, tak kobiece, że zapragnąłem je zobaczyć, oderwałem się i lekko zdjąłem Ci bluzkę. Nie zaprotestowałaś, miałaś zamknięte oczy oczekując dalszego ciągu. Ujrzałem biały koronkowy biustonosz w którym uwięziono dwie cudowne piersi. Pocałowałem je, ich gładkości nie dorównywało nic czego dotknąłem w całym moim życiu, ich piękno było tak nieziemskie, że chciałem krzyczeć i dziękować niebu, że oto miałem szczęście dotknąć jego bram. Pieściłem je najdelikatniej jak umiałem, całując Twe ramiona i gładką szyję. Rozchyliłaś uda zapraszając mnie, gdy bezgłośnie odmówiłem Twe ręce rozpięły moje spodnie, pochyliłaś się i pociemniało mi w oczach, kiedy zaczęłaś mnie pieścić ustami, takiej przyjemności dotąd nie odczułem, byłaś namiętna, porywcza, wręcz gwałtowna, ale jednocześnie cudownie delikatna. Cały, trochę spięty z zamkniętymi oczami odbierałem Twe pieszczoty, a me ręce błądziły w Twoich włosach. Podniosłaś głowę i zaprosiłaś mnie jeszcze raz. Obejmując mnie nogami pokierowałaś mną tak, że wszedłem w Twe gorące ciało, wolno, z uczuciem tuląc Cię poruszałem się w Tobie całując kropelki Twego potu połyskujące na skórze. Trzymając mnie za szyję wpijałaś się w moje usta i krzyczałaś przez nie, aż wulkan Twych zmysłów eksplodował, do mózgu doszedł paraliżujący Twe ciało silny ekstatyczny impuls, który spowodował, że biodra Twe przestały się poruszać i ciało opadło bez sił. Trwało to dłuższą chwilę, przyciskając Cię mocno do siebie czułem, jak w środku ciało Twe porusza się, a Ty drżysz w tym rytmie. Zacząłem powoli przywracać swój rytm, a Ty poddawałaś się jemu i tańczyłaś w tym rytmie ze mną. Nagle poczułem, że docieram do szczytu i gorąca lawa rozlewa się w Tobie, przysłoniłaś usta, by nie było słychać krzyku, przycisnęłaś mnie jeszcze mocniej i ponownie poczułem jak cała prężysz się a Twoje ciało wygina się w zmysłowym uniesieniu. Tak trwaliśmy w symbiozie, głęboko oddychając i całując się, nasze ciała były gorące, spocone miłością i przeżytym doznaniem… „0,62” – usłyszałem nagle – „Proszę?” „Wyszło 0,62, korelacja dodatnia średnia”, „A tak, oczywiście. Dobrze jesteście wolni. Za tydzień analiza wpływu zastosowania środków promocyjnych na chłonność rynku. Do widzenia”. Kiedy wychodziłaś z sali nawet na mnie nie spojrzałaś… Bo miewamy czasem dziwne sny, ale potem się budzimy i… 14 stycznia 2005 Uroki płatnej miłości... Nie, nie będzie to o mnie... ja należę do tej grupy, która nigdy nie płaciła za seks i nigdy płacić nie będzie... cóż, jakieś zasady trzeba mieć... Będzie za to o moim koledze... jest moim rówieśnikiem, nawet przystojny (choć na tym to ja się raczej nie znam, fakt, że nie działa na kobiety odstraszająco)... kolega ten ma specyficzną filozofię, opiera się ona na przekonaniu, że kobieta służy tylko i wyłącznie do celów rozrywkowych... sam sobie rządzi w domu, robi w nim co chce i nie dopuszcza do siebie myśli, że może z kimś dzielić życie... jasno i wyraźnie zawsze daje mi do zrozumienia, żebym go z nikim nie swatał (czasem lubię, choć ręki do tego to ja nie mam)... Żona mu niepotrzebna, powiem więcej... na każdego żonatego patrzy jak na idiotę... według niego lepiej płacić prostytutkom za ich profesjonalne usługi niż oddawać żonie całą wypłatę i mimo to nie mieć zawsze tego, czego się potrzebuje... ja powiem, że jest to całkiem logiczne podejście do tematu, a mnie już nie chce się go przekonywać, że zbyt krótkowzroczne... Nie ma jednej upatrzonej stałej call girl, rzekłbym nawet, że gustuje w nieco niższej półce (bynajmniej nie ze względów finansowych)... dają mu one różnorodność i szybkość usługi... jedzie na trasę lub w okolice Mc Drive’a (niedaleko figury Pielgrzyma przy DK1), robi co chce z Bułgarką, Rumunką, ewentualnie jedzie albo dzwoni do jednego z licznych w moim „świętym” mieście przybytków i za drobną opłatą (jak dla niego) ma czego żąda... bez zobowiązań, bez proszenia się, bez kłótni, blondynkę, brunetkę, rudą, do wyboru do koloru... Kiedyś jechał sobie trasą, nagle, w oddali widzi przepiękną dziewczynę, zwolnił, pomyślał szybko – „ pieniądze są, siła w lędźwiach jest, bierzemy”... zwolnił... z bliska wydała mu się jeszcze piękniejsza, blondyneczka, zadbana, ubrana w lekką miniówkę, duże piersi, okrywane tylko bluzeczką z małym dekoltem, bez stanika... zatrzymał samochód, opuścił szybę, przechylił się do niej i zapytał jak zwykle „Ile?” „Cztery złote za słoiczek” – jagody sprzedawała... 18 stycznia 2005 Miłość potrafi być ślepa... Wybrałem się kiedyś z dwójką moich braci do „Groty”... jest to jedna z najbardziej popularnych knajp na Dekabrystów w Częstochowie... Siedzimy, popijamy sobie spokojnie piwo mówiąc o tym samym co zwykle... w pewnej chwili podchodzi do nas facet. Łysy, szeroki, czoło myślą niezmącone i wyskakuje do mojego młodszego brata z tekstem „podobam ci się”... co jak co, ale takie teksty działają na mnie jak płachta na byka i z tego powodu wywiązała się między nami dosyć nieprzyjemna potyczka słowna... jej głównym punktem była chęć załatwienia spraw poza lokalem... mój drugi brat (jeszcze trzeźwy) zerwał się, by to zrobić (a swego czasu złamał mi nos, ma strasznie ciężką rękę i słabe nerwy w takich przypadkach), ale w tym momencie nas rozdzielono... dla gościa, który był już wstawiony to może i dobrze, bo my byliśmy trzeźwi i o ile ja się nigdy nie biję, to moi bracia owszem (a do ułomków nie należą)... Dobra... popsioczyliśmy trochę na faceta, który nam przerwał rozmowę, dokończyliśmy piwo i wstajemy, by zmienić lokal... ledwo wyszliśmy wybiega z niego ładna, drobna, ciemnowłosa dziewczyna i... zaczyna się przed nami tłumaczyć z zachowania tego faceta...”sorry, chłopaki, on tak zawsze, przepraszam za jego zachowanie... itp.”... ja ochłonąwszy z zaskoczenia, którym była ta jej interwencja powiedziałem tylko, żeby go trzymała na smyczy, bo znajdzie się trzech bardziej nerwowych i będzie chłopaka odwiedzać w szpitalu... dopiero znacznie później pojawiły się następne pytania, w tym to najważniejsze... Co taką fajną, piękną wręcz dziewczynę trzyma przy takim debilu, który narąbie się jak szpak i szuka bójki gdzie i z kim popadnie nie zwracając na nią uwagi??... Byłem kiedyś umówiony z Sosną, to mój kumpel z podstawówki, w „Zaciszu”... wszedłem i od razu wzrok mój padł na sąsiednią lożę, w której siedziała taka miła, blondynka o ładnych rysach twarzy w towarzystwie kilku chłopaków i dziewczyn... trwała tam suto zakrapiana impreza... w pewnym momencie, odrywając się od pitego piwa i pogaduch z kolegą zauważyłem, że właśnie ona szybkim krokiem wychodzi z knajpy, po chwili wraca i mówi coś do gościa siedzącego w środku... mnie wydawało się, że chłopak jest niski, tymczasem on „przybił gwoździa”... następne pięć minut zajęło wyciąganie faceta z loży i przeciąganie go do wyjścia... żeby było „śmieszniej” żaden ze współbiesiadników jej nie pomógł, dopiero po kilku minutach zlitowała się nad nią koleżanka... Pytanie podobne... ile jeszcze razy musi się spić do nieprzytomności ten chłopak, by ona w końcu przestała się upokarzać wyciąganiem go z knajpy (bo jest to upokorzenie dla obu stron)? Ile znacie jeszcze takich historii? A czy ktoś zna sytuację odwrotną (jak w „Kiedy mężczyzna kocha kobietę” z Meg Ryan i Andy Garcią)? Powiedziano tutaj wiele o budowaniu związku opartego na kompromisie... gdzie w tych sytuacjach i w tych związkach jest miejsce na kompromis??... 20 stycznia 2005 Trochę słońca... Jeśli miałbym podawać przykłady miłości i przebycia ciężkiej drogi do szczęścia zawsze podawałbym na jednym z pierwszych miejsc M... Kiedy zamieniłem z nią pierwsze zdania, zrobiłem z siebie głupca... pomyliłem ją z kimś zupełnie innym... szukała czegoś w Biurze Współpracy z Zagranicą, a ja sądziłem, że jest ona dziewczyną, która na gg pytała mnie o materiały stamtąd... staram się pilnować i w natłoku twarzy, imion i nazwisk nie przyznaję się nigdy, że nie pamiętam jak ma na imię ktoś, kto ze mną rozmawia... tutaj zdekonspirowałem tą moją słabość całkowicie... Był to jednak miły wstęp do znajomości... zresztą ona od początku uważała, że nas coś połączy... przez ponad rok spotykania się z nią słyszałem wiele na temat jej byłego już faceta... sprecyzowałem też dzięki niej swój pogląd na kwestie zdrady, która jest udziałem kobiety... bo ona zdradzała (nie ze mną), a ja jak zwykle tego słuchałem i notowałem w pamięci... Kim był jej facet? Zdziwienie! Sam nie wiem jak oceniać kogoś, kto nie lubi seksu! Dla mnie jako mężczyzny jest to tak niewiarygodne... ale to jest fakt, on nie lubił seksu! Co z tego, że mieszkali razem skoro to ona MUSIAŁA prosić się o zainteresowanie jej ciałem! Był pracoholikiem, informatykiem z głową w komputerze... ale Teoria Tybetu działała... była z nim chyba dwa lata... Przed Świętami Wielkanocnymi powiedziała mnie i swoim koleżankom, że Łukasz ma dla niej niespodziankę... żartem rzuciłem, że pewnie pierścionek zaręczynowy... oczy jej się zaświeciły, koleżanki to podchwyciły, zaczęły rozmawiać o ślubie, sukni ślubnej i tym podobnych rzeczach... Spotykamy się po Świętach, pytam „no i co z tym pierścionkiem?”, „nie odzywaj się do mnie!”, „co się stało?”, „kupił sobie... samochód”... pisałem o kropli goryczy...w ich związku to była ta kropla... nie wytrzymała... w miesiąc później pokłócili się na dobre, zmusił ją, by się od niego wyprowadziła. Jako osoba spoza Częstochowy zmuszona była do szukania mieszkania, znalazła... Spotkali się po kilku tygodniach, chwalił się, że ma propozycję pracy w Warszawie, a potem we Włoszech, że na pokładzie samolotu do Rzymu „przeleciał” stewardessę... dopiero później okazało się, że istotnie osiadł w Warszawie, ale siedzi tam bez pracy, bo go wyrzucili... a to drugie jest chyba jego największą fantazją seksualną... Tymczasem ona szybko znalazła pocieszyciela, młodszego, ale bez wykształcenia, co jej bardzo przeszkadzało... przecież łóżko to nie wszystko i z facetem trzeba też rozmawiać... tu widać było ogromną dysproporcję między nimi... „No co ja mam robić?” żaliła się, ja chcę mieć kogoś poważnego... rzuciła go gwałtownie i bez specjalnych ceregieli po dwóch miesiącach...została sama W międzyczasie zaczęła pracować... zawsze uważałem, że im bardziej się szuka tym mniej się znajduje, jest się rozdrażnionym, nerwowym w zachowaniu, postępuje się za szybko, co nie sprzyja budowaniu jakiegokolwiek związku... I właśnie w pracy spotkała JEGO!!! On jest kilka lat od niej starszy i łączy w sobie wszystkie te cechy, których szukała przez lata... jest uczuciowy, oddany, postępuje dojrzale... a i ona czuje się przy nim świetnie... Początek delikatny, spokojny, bez seksu, bez aluzji, mimo sprzyjających warunków, mnóstwo rozmów, budowanie przywiązania i... po kilku miesiącach już mają datę ślubu, już wiedzą, że będę ze sobą, już przekonują do siebie jej rodzinę, a ostatnio kupili mieszkanie... a kiedy ją spotykam, to ona kilka razy się myli mówiąc do mnie „Arek” (czym wywołuje mój śmiech) ciągle rozprawiając o nim i jego zaletach... już nawet podpisuje się inicjałami z pierwszą literą JEGO nazwiska!! Czyż to nie wspaniałe!!! Po takich durnych przeżyciach, głupich facetach spotkać kogoś idealnego!! Czasem ona mówi, że tacy faceci jak Arek i ja już dawno wyginęli – sam nie wiem, czy jej wierzyć, ale to miło słyszeć... Oni będą szczęśliwi do końca!! Ja w to wierzę!! Choć ona sama uważała siebie za nimfomankę i niezdolną do monogamii nie sądzę, by kiedykolwiek go zdradziła, to widać, to słychać w jej słowach – znalazła nie szukając... a ja się mogę tylko z tego cieszyć!!! Nie pójdę na ich ślub, to taka moja zasada... jedna z wielu... 02 lutego 2005 Zasada pierwsza - tylko się nie zakochaj... Wielokrotnie powtarzam, że jeśli chcemy w zdradzie kochać to powinniśmy uważać... Sytuacja 1. Typ żałosny... W pewnym momencie ONA zwraca na nas swą uwagę, kokietuje, flirtuje... poddaje się temu, bo rodzi się w nim instynkt myśliwego, a zdobycz wydaje się nadzwyczaj łatwa... i pojawiają się narcystyczne pytania i odpowiedzi – Dlaczego ja? Co ja w sobie mam? No cóż, widać jestem tak wspaniały, że każda mnie chce... W pułapkę takiego myślenia daje się złapać większość facetów, podnieca ich myśl, że nagle stali się dla kogoś atrakcyjni, myślą „Teraz moja kolej”... i zaczyna się narzekanie na małżeństwo, uciekanie z domu, wyimaginowane zajęcia, nadgodziny, szukanie wrażeń po motelach, kradzenie godzin, zwodzenie kochanki rychłym rozwodem... facet zaczyna się dusić, jest mu coraz gorzej w domu, coraz częściej potrzebuje „oddechu”, czuje, że „kocha” a w rzeczywistości po prostu chce się wyrwać... nie decyduje się na rozwód, bo dom, bo dzieci, bo rodzice, bo otoczenie... zdrada dla niego to odskocznia, podczas, gdy on skakać nie umie... Sytuacja 2. Typ romantyczny... Dla tego człowieka miłość do żony zagubiła się pośród codzienności, szuka faustowskiej Małgorzaty, ucieleśnienia marzeń o czymś, co już posiadł i zgubił... to on wychodzi z inicjatywą, ale jeśli trafia na NIĄ to ich „miłość” jest pasmem cierpień... on, bojąc się przyszłości, która zamienić się może w codzienność, nie decyduje się na nic i woli trwać w zawieszeniu... ONA porwana uczuciami początkowo kocha, potem wpada w furię i dochodzi do wniosku, że nie chce się z nikim dzielić... zdrada w tym przypadku to gonitwa za romantycznym wizerunkiem miłości, z góry skazana na niepowodzenie Sytuacja 3. Typ pragmatyczny... Związek tworzony przez ten typ jest dojrzały - wymaga sporego wyczucia, odwagi, a przede wszystkim życiowego podejścia do uczuć... łączy dwie osoby silne, zdeterminowane, „po przejściach” i bez wielkich nadziei na stabilizację, której zresztą do końca nie potrzebują... decydują się na bycie kochankami (często na wiele lat) z pragmatyzmu... miłość to dla nich często puste słowo Sytuacja 4. Typ macho... To człowiek zdradzający często i z różnymi partnerami, bez wyrzutów sumienia, często za pieniądze, ot, tak, by sobie „ulżyć”... wychodzi z propozycją lub poddaje się bez wahania... dla niego liczy się „czarny zeszyt”, w którym „zapisuje” swe podboje... seks dla niego to sport, a miłość to jedynie stan reprezentowany przez dwa słowa, które ten sport umożliwiają (kocham Cię)... W każdym z tych przypadków zakochanie się i miłość jest przeszkodą... Dlaczego? Uczucie do kogo innego niż własna żona czy mąż zawsze będzie nas przypalać i powodować wyrzuty sumienia... Zdrada powinna oznaczać wyłączenie uczuć... inaczej wpadamy w pułapkę... jak narkotyku potrzebujemy euforii wiążącej się z miłością... chcemy poczucia zakochania (lub innego partnera) ciągle i ciągle, a żona (lub mąż) kojarzy nam się wciąż z kimś kto nam tego zabrania... myślimy o niej, kochamy, pragniemy wyrwać się z domu, pragniemy do niej zadzwonić, czuć ją przy sobie, chcemy ją pieścić słowami, dotykać całym swym jestestwem... A czy to trudne? To zależy od konkretnej osoby... Znam takie, które zakochują się po pierwszym spotkaniu, są wrażliwi do granic możliwości, znam facetów, którzy z ekstazą w oczach rozprawiają o swych kochankach i ze znudzeniem mówią o żonie... w moim pojęciu robią błąd, bo jeśli jesteśmy z kimś (kogo nie kochamy) to przyjmujemy to ze wszelkimi tego konsekwencjami... Uwaga!!! Miłość jest stanem euforycznym... 04 lutego 2005 Za Tobą dzień... Za Tobą dzień, męczący, przygnębiający swym niespiesznym rytmem... teraz już nie marzysz o niczym innym, jak wejść pod gorący prysznic i zmyć z siebie zmęczenie... rozbierasz się, otwierasz drzwi kabiny, wchodzisz... zamykasz oczy, a ciepła woda obmywa Twe ciało, przysuwając się najpierw leniwie ze szczytów piersi, by w ich dolinie szybko połączyć się z oceanem okrywającym gładkie i niezdobyte przez ten strumień ciepła obszary Twej kobiecości. Me myśli popłynęły jak ta ciepła woda do małej łazienki Twego mieszkania, by być przy Tobie i całować wolno i z namaszczeniem jedwabistą szyję kochanki. Usiłujesz otworzyć oczy, ale jakaś niezrozumiała siła mówi Ci, abyś tego nie robiła. Czujesz jak moja twarz zanurza się w Twoich włosach, a ręce dotykają je delikatnie masując głowę. Po chwili ręka spada i wędruje po szyi, a potem niżej, aby jakby w zawstydzeniu przez chwilę zatrzymać się przed najwspanialszymi i najbardziej porywającymi szczytami stworzonymi przez naturę. Czeka na Twoje pozwolenie zdobycia ich, cicho mówisz „tak” i moja ręka powoli przesuwając się w górę zdobywa najwyższe miejsce najpierw jednego, potem drugiego wzniesienia. Chciałaby tam zostać, nacieszyć się szczęściem płynącym z stąpania po raju, długo więc krąży po szczycie, coraz bardziej ruchliwym i niecierpliwym. Moje usta wciąż całują Twą szyję. Trzęsienie rajskiej ziemi zrzuca koniuszki palców w dół, a w sukurs przychodzi druga ręką, która zdobywa przetarte już szlaki. Przez długą chwilą obie szturmują szczyty. Nagle jedna, nasycona przygodą rusza w dół i dociera w najskrytsze zakątki Twego ciała. Woda wokół ogrzewa się od ciepła miejsca, do którego dotarła. Nie chcąc zginąć od żaru ręka wolno zdobywa Twe uda, które coraz bardziej niespokojne to rozchylają się zapraszając nieznanego przybysza, to spotykają bojąc się spotkania z intruzem. Wyspa Twego ciała coraz szybciej się porusza, a w momencie, gdy nieznajomy wstępuje nieśmiało do wnętrza wybucha erupcją prężąc się w miłosnym uniesieniu. Ściskasz uda, by jak najdłużej odczuć moją obecność, a ja staję się coraz bardziej gwałtowny i niegościnny. Gorączka z miejsca, w którym jestem rozlewa się raz za razem po całej wyspie. Drżysz... . Uspokojenie przychodzi nagle, otwierasz oczy, a mnie już nie ma. A może mnie tam wcale nie było? 11 lutego 2005 Segmentacja rynku kobiet względnie wolnych – „blondynki” Termin zawarty w tytule powstał kilka lat temu dla potrzeb dydaktycznych... oczywiście wzięty jest z marketingu, gdzie segment oznacza grupę odbiorców, charakteryzującą się jednorodnością postaw i zachowań... Model ten zbudowany został na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji, a poszczególne grupy określają kobiety względnie wolne, to znaczy takie, które nie mają stałego partnera, lub nie są (z różnych powodów) szczęśliwe w swych związkach... Grupą najłatwiejszą pod względem zdobycia, właściwie mało kosztowną są „blondynki”, z tym, że nie słowo to nie określa koloru włosów, a raczej podejście do życia... Kim są blondynki? Atrakcyjne (co nie znaczy ładne), w swoim mniemaniu wyzwolone, uważające, że „to one decydują o seksie - kiedy mają na to ochotę to się po prostu oddają. Dla własnej przyjemności i nieokiełznanej żądzy. Pieprzą się z kim chcą i kiedy chcą”... wspaniałe podejście do życia ułatwiające zadanie chętnym!!! Poza tym pustki pozazdrościłoby im pudło rezonansowe, a IQ jest na poziomie inteligencji stołu bilardowego... ich podejście dożycia to „carpe diem”, bez nudy, adrenalinka, na wysokich obrotach... Podejście do „blondynki” zawiera się w czterech punktach, określonych przeze mnie jako cztery Z: 1. Zapoznać 2. Zabajerować 3. Zaliczyć 4. Zapomnieć Gdzie? W Częstochowie punktami, gdzie można spotkać „blondynki” każdego wieczoru są: „Don Kichot”, „Kojot”, „Porter-Zanzibar” i inne tzw. „modne kluby”. Najważniejszy jest nasz wygląd, w zależności od tego, za kogo chcemy uchodzi tak też się ubieramy, jeśli ktoś jest (jak ja) nieco starszy, nacisk kładzie na elegancki, wygodny strój, lśniące buty. Atrybutem, który może być pomocny, jest breloczek BMW, Peugeota, Volvo (może być pożyczony – wszak przyszliśmy na drinka i nie możemy prowadzić własnego cacka)... „Blondynka” prawdopodobnie sama nas wypatrzy, rozmowa nie powinna dotyczyć: rodziny, potomstwa, pracy, pogody bo inaczej wyjdziemy na „ponuraka i sztywniaka”, powinna odbywać się na „wyższym” poziomie... czasem możemy rzucić „ale raszpla” na widok wchodzącej dziewczyny, czym wywołamy u „blondynki” atak spazmatycznego chichotu na kolejne pół godziny... Zaliczenie, przejście do tego punktu „blondynce” nie sprawia wiele trudności (chociaż oczywiście nie chce być uważana za łatwą, a za wyzwoloną) – tu mamy kilka propozycji... tylne siedzenie samochodu (najłatwiej), własne mieszkanie (ryzykowne – może zapamiętać, gdzie to było, a jeśli jej się spodoba...uff), garsoniera (wyższa szkoła jazdy), natura (np. zamek w Olsztynie - czemu nie, ale nie przystoi do statusu, chociaż...). Najważniejsze to mówić o sobie jak najmniej, by utrudnić ewentualne odszukanie... z drugiej strony można z nią być na dłużej, tylko po co? Krzywa nawijka... hmmm... tutaj wszystko zależy od inwencji i wyobraźni oraz od okoliczności... czasem wystarczy razem pochichotać przez dwie godziny i mamy wszystko, do czego dążymy... „Nie mogę Ci powiedzieć, kim jestem, bo nie chcę, byś czuła się przy mnie skrępowana... powiem tylko, że wczoraj udzielałem wywiadu „Wiadomościom” z ramienia częstochowskiego biznesu (bez obawy, stuprocentowo nie ogląda „Wiadomości”, najwyżej „Ciao, Darwin”)... ale nie mówmy o tym, nie lubię, uciekam od pracy... Na przykład moją pasją przez wiele lat były skoki spadochronowe (ożywiamy się), niesamowite... pęd powietrza, adrenalina, coś wspaniałego... skakałaś kiedyś? Nie, szkoda, to trzeba poczuć... w zeszłym roku razem z kolegami byłem w Peru (opcjonalnie, w zależności od stopnia „rezonansu” możemy zamienić na Tatralandię)... tam są specyficzne kaniony umożliwiające skoki z półek skalnych, używa się do nich innych spadochronów, z krótszymi linkami (fachowiec)... wiesz, właśnie ostatniego lata mój kumpel, Piotrek, świetny gość, mający fabrykę papieru, źle się odbił, na szczęście linki zaczepiły o korzenie drzew i tak zawisł, przywiązałem sznur do drzewa, zszedłem do niego i na własnych plecach wciągnąłem na górę, na szczęście nie obił się o skały... potem postawił mi skrzynkę Johny Walkera (odniesienie do Psów II, to powinna znać)... Dlaczego z kolegami? (zawieszamy głos)... wiesz, kobiety, dziewczyny, nie mogę... kilkanaście lat temu kochałem, miała na imię Ewa, była przecudowna, chcieliśmy się pobrać... na dwa dni przed ślubem (głos nam się łamie) powiedziała, że poznała kogoś... od tej pory żadna z kobiet nie zdobyła mojego serca (bierzemy jej dłoń), Ty jesteś tego najbliższa, przy Tobie czuję się tak spokojnie...” 13 lutego 2005 Walentynkowa dyktatura romantyzmu... Walentynki... dziwny dzień... Dziesięć lat temu dziewczyna (teraz żona) mojego kolegi z akademika zapytała mnie co szykuję dla swojej dziewczyny na Walentynki? Zbaraniałem i odrzekłem, zgodnie z prawdą „nic” – ona jest w Krakowie, ja w Katowicach, co miałem szykować? Grażyna spojrzała na mnie, jakbym jej ojca harmonią zabił... I właściwie od tego czasu zastanawiam się dla kogo jest Święto Zakochanych? Przecież jeśli ktoś się w kimś kocha to nie potrzebuje specjalnego dnia, by to udowadniać... a jeśli ktoś jest nieśmiały to wysłanie wirtualnej bądź zwykłej kartki może spowodować jedynie krótkotrwałą poprawę samopoczucia, a nie szczęście na wieki, zresztą kto dzisiaj jeszcze wysyła anonimowe kartki walentynkowe?... Czy pójście raz w roku do restauracji, poczucie romantyzmu przy jednorazowej kolacji przy świecach jest na tyle silne, by zapomnieć o tym, że w poprzednią sobotę facet upił się i na swoją dziewczynę zwracał najmniej uwagi... pewnie tak, bo kobieta w pogoni za UCZUCIEM (lub jego namiastką) wybaczy wszystko... „zaprosił mnie na kolację, kupił kwiaty, zorganizował wolną chatę, więc NA PEWNO mnie kocha – reszta się nie liczy”... Może to stąd ta cały akceptowany (bo przyjemny) przymus... A zastanówmy się przez chwilę co czuje facet przed zbliżającymi się Walentynkami? Co czuje, kiedy Ona JEDNOZNACZNIE sugeruje, że go udusi, jeśli spędzą ten dzień tak jak wszystkie pozostałe (i nie ma znaczenia, że właśnie dzięki tym wszystkim pozostałym dniom jest szczęśliwa)? Może wyraźniej byłoby to widać, gdyby Dzień Zakochanych wypadał w środę i trzeba byłoby poświęcić mecz Real Madryt – Manchester United... Mało znam facetów, którzy opierają się dyktaturze romantyzmu... mało znam osób, które swoją postawą jasno i wyraźnie zaprotestują przeciwko utożsamieniu Walentynek ze Świętem kupców, restauratorów, sprzedawców bielizny, kwiaciarzy, operatorów telefonii komórkowych i innych branż, które na produkcji serduszek lub jabłuszek z napisem „Kocham Cię”, zwyczajnie zarabiają... Mało znam osób, które po prostu powiedzą sobie, że im nie jest potrzebne żadne Święto, by udowadniać sobie miłość, że ją udowadniają codziennie... A na dobrą sprawę co by się stało, gdyby taki jeden czy drugi facet powiedział: „Kochanie, dość obłudy, kocham Cię i nie potrzebuję daty, by zabrać Cię na kolację. Dlatego w Walentynki nie pójdziemy nigdzie - w ogóle nie będziemy używać tej nazwy, żadnych kociaczków, misiaczków, całusków, buziaczków, serduszek Zrobię Ci kolację 15 lutego, tak jak robiłem wielokrotnie w inne zwyczajne dni, a w poniedziałek obejrzymy Teatr Telewizji – jest „Pies ogrodnika” Lope de Vegi”... Ja w tym momencie oczami wyobraźni widzę wściekłość dziewczyny... widzę pełne niezrozumienia oczy Grażyny sprzed lat... no jak to? Przecież to Walentynki, Dzień Zakochanych, nie kochasz mnie, że nie chcesz mnie wziąć do kina, restauracji, kupić mi coś miłego... A po co to? Czy miłość nie powinna być niezależna, wolna, dzika, nie obwarowana żadnymi nakazami, czy nie do tego się dąży? Tymczasem dzisiaj zasypywani jesteśmy informacjami typu: „Chcesz uszczęśliwić swą miłość - kup, zrób, wyślij” miłość staje się więc towarem, a jej kupowanie przyjemnym, ale OBOWIĄZKIEM nakładanym przez jedną drugiej stronie, bo jeśli nie to... Życzę wszystkim, by Walentynki były dla Was codziennością... do poczytania za tydzień... 22 lutego 2005 Zasada druga: Kłamać trzeba umieć... Są różne modele małżeństwa... mój kolega, będący przedstawicielem handlowym ma żonę, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w tym zawodzie nie ma czystych reguł... szkolenia, wyjazdy – wielodniowe delegacje i specyfika tej pracy, to zbyt wiele, by bezkrytycznie wierzyć w wierność... ona nie wierzy i ma ku temu dowody, nie walczy jednak o czystość zasad w swoim związku, bo wie, że jest to walka przegrana... żyją sobie tak w związku, z dzieckiem, któremu poświęcają ogromną energię, troszkę obłudnym ale przynajmniej zdrowym... no bo co da zazdrość w tej sytuacji? Co dadzą codzienne kłótnie o organizację promocji, casting hostess? Trzeba go trochę znać, by wiedzieć, że nic... Ja nie mówię, że jej jest dobrze, że ona jest wygodna, ja nie mówię, że ona jest wierna, stwierdzam po prostu, że takie sytuacje istnieją... z tym, że są według mnie rzadkością... O wiele częściej mamy do czynienia z sytuację, kiedy trzeba zwyczajnie kłamać, jeśli chce się zdradzać... i to jest sztuka... duża sztuka, tak jak podawanie się za kogoś innego... bo nie wystarczy napisać „sławek” w komentarzu, bo podać się za mnie, trzeba jeszcze wiedzieć, jak piszę, co mogę napisać, znać mój styl i przede wszystkim wiedzieć, że nie jestem na przykład w zasypanej śniegiem Pradze... to sztuka... Kiedy patrzę na kłamstwa, którymi mężowie/żony lub partnerzy zasypują swe drugie połówki, to zastanawiam się, kto jest głupszy, czy Ci, którzy używają najbardziej banalnych i nieprzygotowanych kłamstw, czy Ci, którzy w nie wierzą... Moim ulubionym przykładem w tej sytuacji jest pewien mąż... zaczęło się wszystko wtedy, gdy do Polski na kilka dni przyjechała jego dawna sympatia (każdy taką ma... ech...) ze swym partnerem – od początku nie mógł zapanować na swoimi emocjami, jak sztubak, podniecony widokiem Kasi Figury sprzed lat... pojechał po nią na lotnisko Okęcie, mimo niemego sprzeciwu swojej własnej żony... pozwolił, by kilka dni byli u nich gośćmi na kolacji... wreszcie dniu kiedy gra w piłkę halową tak jak zwykle wyszedł i przyszedł o określonej godzinie... nie zadbał jednak o tak proste szczegóły jak zmęczenie, przepocona koszulka, getry... mokra głowa... i na tak banalnych błędach zbudował dodatkowy brak zaufania co do siebie i swej wierności... i nie jest ważne, że pewnie do niczego nie doszło, ważniejsze, że ziarno niepewności zostało zasiane... Nie można dzwonić do domu i mówić, że zostanie się dłużej w pracy, jeśli samemu się w niej nie zostaje, bo myśląca żona po godzinie zadzwoni na numer biurowy zapytać, kiedy osobnik wróci do domu... Nie można wmawiać dziewczynie, że cały dzień i noc będziemy się uczyć (pragnąc wieczoru z kolegami), skoro wieczorem w knajpie mogą nas dostrzec jej najlepsze koleżanki... tym bardziej, że zgodnie z prawami Murphy’ego jest to bardzo prawdopodobne... Nie można mówić, że cały czas podczas kilkudniowej nieobecności partnerki przesiedzieliśmy przed telewizorem, skoro nie potrafimy odpowiedzieć, co oglądaliśmy... Nie można wybierać się w delegację, na sympozjum, na konferencję, jeśli nie mamy w głowie ułożonych i długich opowieści o fikcyjnych spotkań, dyskusji i czasu wolnego, najlepsi kłamcy fabrykują nawet materiały takich seminariów... Dobrze kłamać to nie tylko kłamać temu, z kim dzielimy co dzień łóżko, ale także temu, z kim decydowaliśmy się zdradzać... przecież nie powiemy naszej kochance, że w małżeństwie układa nam się doskonale, a mamy ją tylko po to, by zaspokoić swe samcze ambicje... przecież trzeba wiedzieć, jak umiejętnie kłamać, by kochanka była z nami, mimo, że od wielu lat nie chcemy się rozwieźć (bo dzieci małe, bo matka chora, bo żona ma depresję i nie możemy jej pogłębiać), by czuła przy nas to, co czuła Kim Basinger przy Mickey’u Rourke w „Dziewięć i pół tygodnia” (nie widziałem ostatnio, ale pamiętam doskonale jaka była...) Albo z drugiej strony – tak wodzić za nos żonatego kochanka, by uważał się za superekstramegaherosa w łóżku (będąc co najwyżej średni) i dawał tę „odrobinę” przyjemności z władzy nad samcem... Tak, związek może być oparty na zaufaniu, taki jest zdecydowanie zdrowszy (tematem stale powracającym moich dyskusji z rodziną na podobne tematy jest pytanie „Czy chciałbyś/ abyś wiedzieć o zdradzie?” – o tym później...), ale obawiam się, że częściej jest to związek oparty na kłamstwie – skąd bowiem byłoby 340 tysięcy osób (!!), które przyznają się do kontaktów seksualnych z osobami poznanymi przez internet... a to właśnie są mężowie w delegacji, zaniedbywane żony, wyzwolone panienki, bezkrytyczni wobec siebie macho, oszuści podający się za obywateli amerykańskich, brytyjskich czy niemieckich i inni, którzy albo swoje związki dawno pogubili, albo w nich nie chcą być stwarzając tylko takie pozory... W każdym razie jeśli chcemy budować związek na kłamstwie to kłamstwo to powinno być na tyle prawdopodobne, by utrzymało ciężar tegoż związku... tylko czy to warto utrzymywać związek na kłamstwie???...to temat na zupełnie inną opowieść... 25 lutego 2005 Inwalida naszych czasów... 15.15 – drzwi się otwierają i wchodzi On, powoli rozbiera się rzucając w przestrzeń „Kochanie, już jestem”, na tyle głośno, by sąsiedzi słyszeli, że istotnie przyszedł - on, Boss... Zakłada chapcie i nie zaglądając nawet do kuchni, gdzie krząta się jego żona zajmuje tylko swoje miejsce na wysłużonej kanapie... patrzy jeszcze do pokoju, gdzie śpi trzyletni Krzysio... „Co dzisiaj na obiad?” – znowu rzuca w przestrzeń nie oczekując nawet odpowiedzi, której i tak by nie usłyszał zajęty przeglądaniem programu w gazecie telewizyjnej... bierze do ręki pilota i włącza jakikolwiek kanał... jest zmęczony... osiem godzin, które spędził na uśmiechaniu się do sekretarki szefa, ślęczeniu na www.golelaski.prv.pl i rozmowie na gg z jakąś małolatą wykończyły go kompletnie, nie mówiąc o projekcie dla szefa - dwie tabele sumaryczne obrazujące sprzedaż i zyski w przedsiębiorstwie w dwóch ostatnich latach... Żona wchodzi do pokoju z wazą, rozkłada podkładki, talerze, sztućce... „co w pracy?”... „koszmar, to zestawienie dla szefa mnie wykończyło”... jedzą w milczeniu... - Kochanie, mama do mnie dzwoniła, chce, bym dzisiaj do niej przyszła na noc, nie może sobie wciąż poradzić ze śmiercią taty. Przez chwilę zamarł, jak to... - A co z Krzysiem, bierzesz go ze sobą? - Nie, jest trochę podziębiony, poza tym źle by się chyba czuł u babci... - Mam z nim zostać??? – zdumienie Bossa osiągnęło zenit - A co w tym dziwnego? Przygotuję wszystko, napiszę kartkę co ma jeść i o której, wykąpiesz go tylko i położysz spać... - Ja??? - No chyba nie chcesz powiedzieć, że sobie nie poradzisz, wychodzę o szóstej. - Nie, no, poradzę sobie... – uciął rozmowę, choć jego myśli były w kompletnym nieładzie, jak to, on ma się zajmować dzieckiem, dawać mu jeść, kąpać, przecież on tego nie umie... – To ja mam teraz czas wolny, proszę mi nie przeszkadzać – kontynuował i odłożywszy sztućce, włączył komputer... Dotychczas nie zdarzało się, by Krzysio został pod opieką Bossa, radzili sobie wołając opiekunkę z sąsiedniej klatki... - A Justyna? Dlaczego ona nie może przyjść? - Ma jutro egzamin, uczy się – rzuciła z kuchni Wizja wieczoru układała się nie najlepiej, myślał, że skończy kolejnych kilka meczy w NBA Live 2005, w końcu po to kupił tą grę, by w nią grać po ciężkim dniu, a tu dziecko... Krzysio wstał, pocałował tatę zatopionego w świecie koszykówki, poszedł do mamy... Szósta... - Kochanie, przygotowałaś listę? - Tak – tu masz wszystko, w jego pokoju zostawiłam Ci rzeczy na jutro do przedszkola, ubierz go ciepło i nie zapomnij o rękawiczkach, wiszą na kaloryferze... trzymaj się - Pa, kochanie „Co z nim robić? Wiem, posadzę go na kolanach, niech się uczy gry”... nie przeszkadzaj, idź na podłogę – no tak, i rzut za trzy diabli wzięli a odskakują... „Gdzie on polazł?” „Utrapienie z tym maluchem, idź do pokoju się bawić, tata Ci kupił tyle zabawek”... „Ósma, trzeba go wykąpać, ile tej wody, cholera – nie za gorąca, dobra., siedzi już pół godziny, pewnie mu starczy czy ja wiem, dzwonię...” - Kochanie, ile go trzymać w tej wannie? - Jak to trzymać? Umyć pod prysznicem, ubrać w piżamę i tyle. Zjadł kolację? - Zapomniałem - Jak to, zapomniałeś nakarmić dziecko? Przecież miałeś kartkę... - Zapodziała się gdzieś... dobrze, już znalazłem... - Połóż go spać, poczytaj mu bajki... - Poczytać bajki!!?? - Tak, to chyba potrafisz? - No tak, pa kochanie - Pa „Dobra, ale czemu na kartce nie ma ile czasu gotować to mleko w mikrofalówce, pięć minut chyba wystarczy... gorące, za gorące, trzeba chyba dolać zimnego... Krzysiu, gdzie jesteś... śpi, zwinął się w kłębek, przykrył kocem i śpi... kochane dziecko, wreszcie mogę dokończyć rozgrywki. Co za koszmarny dzień...” Od lat zastanawia mnie fakt, dlaczego niektórzy tak zwani „męscy” faceci w kuchni lub przy dziecku zachowują się jak inwalidzi pierwszej grupy, nie umieją gotować, nalać sobie zupy, wyprasować, wyprać, przyszyć guzika... takie kalectwo trzeba leczyć, bo im dłużej się na nie pozwala tym trudniej potem o skuteczną terapię... 01 marca 2005 Grzeczne dziewczynki nie awansują... Przechodziłem sobie wczoraj ulicą Krakowską i zobaczyłem na wystawie księgarni książkę po takim właśnie tytułem – „Grzeczne dziewczynki nie awansują”... Ale czy na pewno? Swego czasu spotykałem się z organizatorką konkursów piękności... to ona opowiadała mi o sponsorach konkursów, którzy w czasie wyjazdu do Chorwacji wchodzili dziewczynom do łóżek jednoznacznie sugerując, że ich „awans” zależy od tego, czy będą grzeczne... A bardziej przyziemny przykład? Proszę bardzo... Bardzo często spotykam się z pracownikami instytucji państwowych i w czasie nieformalnych rozmów słyszałem historię o pewnym szefie... On ma czterdzieści kilka lat i szeroką władzę - władzę, która pozwala na zatrudnianie i zwalnianie pracowników oraz decydowaniu o ich karierze... jego strategia polega na tym, że „łapie” upatrzone dziewczyny na „awans”... przedstawia siebie jako osobę mogącą ten awans ułatwić i powoli urabia dziewczyny... Na początku jest zgłoszenie akcesu do „awansu” - trzeba postarać się o staż w firmie... więc on wypytuje, drąży, a dziewczyny temu poddawane zaczynają widzieć perspektywę dobrej, stałej pracy w państwowej instytucji... realną, niezbyt odległą... Potem następuje ciąg telefonów do kandydatki z prośbami o spotkanie w celu omówienia zasad współpracy... ”dzisiaj wieczorem... za tydzień... jeśli ma pani kłopoty finansowe to chętnie pomogę, w końcu będziemy współpracować... mamy spotkanie naszego zespołu, dobrze, aby pani była, inni muszą panią poznać... potem pójdziemy na obiad... za dwa tygodnie wyjeżdżam do Rzeszowa, może mi pani będzie towarzyszyć, w końcu musi się pani wdrażać”... Dziewczyna poddawana takim zabiegom w końcu nie wie czy chodzi mu o pracownicę czy o coś zupełnie innego z pracą niezwiązanego... ale przerwanie tego kręgu grozi niezdobyciem wymarzonej stałej, bezpiecznej pracy... nieprzerwanie go też nie jest najlepsze... najczęściej wybiera więc formę biernego oporu... pojawiają się wymówki, telefon nie jest odbierany, zaproszenia od faceta nie są przyjmowane, kłamie, mówi, że nie ma czasu na spotkanie, szuka wsparcia u jego podwładnych ("gdyby szef pytał o mnie, to już byłam i go nie zastałam"), mówi, że umówiła się z chłopakiem (to na faceta działa jeszcze bardziej mobilizująco i jest jeszcze bardziej stanowczy i bezczelny)... W momencie, kiedy dziewczyna zaczyna go zwodzić, facet wszystkim naokoło oznajmia, że stażystka nie wypełnia do końca swych obowiązków, że zawiódł się na niej bo nie zrobiła tego, czy tego... najczęściej pojawiającym się argumentem jest „brak jasnych priorytetów”... a w ten sposób przygotowuje pole do pozbycia się jej i próbowania z kolejną... A jak jest, kiedy ktoś to przetrzyma? Jedna z jego podwładnych, która w momencie, gdy jasno powiedziała, że nie interesuje ją taka droga kariery (powiedziała to o wiele dosadniej) zaczęła być czarną owcą zespołu... I jak w świetle tej opowieści, która przecież zdarza się wszędzie mówić o tym, że grzeczne dziewczynki nie awansują? Przecież gdyby dziewczyna zgodziła się na sugerowaną rolę praca by na nią czekała, a z niej nikt by jej już nie ruszył... Nie mamy tu do czynienia z typowym molestowaniem seksualnym, bo on nigdy nie mówi, że dziewczyna ma zrobić to i to... nie mamy tu też do czynienia z typowym mobbingiem, bo nie terroryzuje jej, raczej wymusza pewne zachowania... To prozaiczny przykład czegoś między mobbingiem a molestowaniem seksualnym, które spotykają niemal wszystkie młode ładne dziewczyny narażone często na obcowanie z podtatusiałym, śliniącym się, obleśnym przyszłym czy obecnym szefem... Owszem w normalnej sytuacji i firmie poukładana, grzeczna dziewczynka nie mająca własnego zdania, nie umiejąca bronić własnych argumentów nie ma szans na awans, ale to samo dotyczy przecież mężczyzn... zresztą to jest chyba oczywiste... 10 marca 2005 Dziś są moje urodziny... Dzisiaj kończę 35 lat, hmm, jak dobrze pójdzie połowa życia za mną... Spośród wszystkich trzydziestu czterech urodzin najbardziej zapadły mi w pamięć te, które były najgorsze, dwudzieste piąte... oraz te najlepsze, trzydzieste pierwsze... Moje ćwierćwiecze świętowałem sam, po raz pierwszy od wielu lat byłem zwyczajnie sam... w pustym domu, bez nikogo, kto mi był bliski... sam... Dziwnie teraz wspominam to, co działo się dziesięć lat temu, pamiętam, że kupiłem sobie torcik i zapaliłem na nim świeczkę, chciałem, by ten ważny w końcu dzień był moim świętem... nie udało się... patrząc na cztery ściany mojego domu na Warszawskiej, słuchając huku samochodów przetaczających się za oknem nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to co robię jest dobrą miną do złej gry... jest świętowaniem na siłę... nie lubię robić niczego na siłę... po dziesięciu minutach włączyłem swój czarno-biały telewizorek i wgapiałem się beznamiętnie w obraz... Moje trzydzieste pierwsze urodziny wiążą się z sukcesem, którym był mój występ w teleturnieju „Jeden z Dziesięciu”... nagranie wypadło właśnie 10 marca 2001 roku, zawieziono wszystkich uczestników gdzieś na Mokotów i tam grzecznie czekaliśmy na swoją kolejkę... byłem w ostatniej grupie tego dnia, wylosowałem stanowisko dziewiąte i czekałem rozmawiając z ludźmi, którzy przyjechali ze mną... samo nagranie, pusta sala, znane z telewizji stanowiska i okropne nerwy... dość powiedzieć, że moje przedstawianie się powtarzano trzykrotnie, ciągle było coś nie tak... kilka pierwszych pytań i nagle okazało się, że to ja ciągle wyznaczam do odpowiedzi, a przeciwnicy się wykruszają, jeden po drugim... ja sam nie odpowiedziałem na jedno pytanie – Która moneta jest większa – 20 czy 5 groszy? Zgłupiałem i oczywiście źle wcelowałem... tym niemniej doszedłem do finału odcinka z dwoma chłopakami... Pierwszy z nich – on wygrał, był prawnikiem z Mysłowic, niesamowity był, zdobył w sumie 221 punktów ostatnie pytania biorąc na siebie, w finale serii był czwarty... Drugi to ówczesny student KUL-u, Łukasz, widziałem go ostatnio w „Najsłabszym ogniwie” – niestety, nerwy go zjadły (a może widok Kazimiery Szczuki tak podziałał), dość powiedzieć, że odpadł popełniając prosty błąd (powiedział „pas”, zamiast „bank”)... szkoda go... Wtedy, w finale, on odpadł jako pierwszy mając 161 punktów... a ja... zdobyłem w sumie 72 punkty, w tym 10 za pozostałą mi szansę, bo zabrakło pytań dla mnie i kolegi z Mysłowic... oni się wykrwawiali, a ja czekałem spokojnie, potem ja się wykrwawiłem i do końca były ogromne nerwy... bardzo przyjemne nerwy... Potem poprosiłem jeszcze Tadeusza Sznuka o autograf, mówiąc, że właśnie mam urodziny... daję go poniżej... no i zadzwoniłem też do mojej przyjaciółki, Moniki – była zachwycona... W dzień emisji mnóstwo telefonów, zadzwoniła między innymi do mnie koleżanka z Przemyśla i zapytała „Sławek, czy Ty zawsze robisz takie miny”, wtedy usłyszałem też, jak specyficznie wymawiam literkę „r”, od tej pory bawię się tą literką jak tylko mogę... były gratulacje w pracy, i do dzisiaj jest to wspominane... przyjemne uczucie... Jeszcze w miesiąc po emisji miałem rozmowę z panem spod sklepu spożywczego, który gratulował mi tego występu i mówił, że musi się ze mną kiedyś napić... Ten występ nauczył mnie bardzo wiele, tego, że niedobrze wyglądam w telewizorze, tego, że muszę panować nad gestami i minami, był moim spotkaniem ze stresem... i moim sukcesem... w życiu miałem ich trochę więcej, trochę istotniejszych, ale ten zdarzył się w moje urodziny... 18 marca 2005 Tabu i adrenalina… Tabu… w internecie wystarczy wejść na blogi w onecie i drugim czytanym najczęściej blogiem jest blog seksownej siedemnastolatki, która opisuje jak to kochała się z chłopakiem na dużej przerwie, fajnie... czy dla niej istnieje tabu? Czy którakolwiek z osób, która ją mijała, była zgorszona? Niedawno od znajomej dostałem serię zdjęć z wakacji, przedstawiających chłopaka, który kochał się z dziewczyną na plaży, najśmieszniejsze, że w biały dzień, przy turystach, dzieciach... fajnie... Czasopisma, pierwsza strona „Claudii” –„Atrakcyjne i niezależne kobiety 30-letnie. Dlaczego nie mają dzieci?”, „Seks, zdrada, namiętność. Wakacyjna miłość i co dalej. Cztery prawdziwe historie urlopowych romansów”, pierwsza strona „Cosmopolitan” – „Rozpal go. Wypróbuj na nim pikantne cosmosztuczki. Będzie jak nigdy dotąd!”, „Namiętne słowa i dźwięki, które doprowadzą go do ekstazy”, „6 sposobów na życie o jakim marzysz”, „Mój facet uprawia seks przez interenet”, o z gruntu neutralnych pisemkach dla panów nie wspomnę, podobnie jak o „Bravo Girl” i bodajże „Trzynastolatkach”... czy te i inne czasopisma są zabronione przez Kościół, czy mogą je kupować tylko pełnoletni, czy nie mówi się o nich? Chyba nie, więc gdzie tu tabu? Telewizja. Reklamy, w których aż kipi od podtekstów erotycznych. Nie wspomnę o Drzyzdze, Domagalik, Club Cafe, Kasi i Tomku, Seksie w mniejszym i większym mieście, głupkowatych sitcomach i innych filmach, w których tabu seksualne nie istnieje.. W każdym niemal medium widzimy młode ładne wyzwolone, silne kobiety, które mają ponoć burzyć stereotyp kobiety, domu, rodziny itp... Opowiadano mi ciekawą historyjkę. Dwie dziewczyny wybrały się do knajpy. Podchodzi do nich chłopak i pyta „Jesteście same? - Tak. Jesteście z Częstochowy? - Tak. Mieszkacie z rodzicami? – Tak. To cześć!!... Chłopakowi chodziło dokładnie o jedno, a czy takie przypadki są unikatowe? W świecie bez tabu wszystko można kupić, nawet wobec silnej i wyzwolonej zastosować określoną strategię, która zamieni ją w potulnego kociaczka... Cyniczne to do bólu!! Ale w takich pięknych czasach żyjemy i co najlepsze chcemy żyć… Parafrazując – jak wierzyć, że żyjemy i będziemy żyć w drugim Afganistanie? Jak wierzyć, że istnieje seksualne tabu, że są rzeczy, o których się nie mówi? Przecież mamy swobodny dostęp do świata seksu, erotyki, ostrej zabawy z użyciem wszystkiego, w gazetach podaje się jaki procent kobiet i mężczyzn zdradza, w tygodnikach aż roi się od propozycji na sekstelefon i ogłoszeń o sponsoring erotyczny, niedługo jako członkowie społeczeństwa zaczniemy szukać podniety w poniżaniu się na ekranie telewizora (w internecie już to działa)– wierzę, że oglądalnośc byłaby rekordowa, tak jak rekordowa jest oglądalność wypiętego tyłka Kuby Wojewódzkiego... Króluje wolność słowa i,w granicach szerokiego prawa, każdy ma prawo pisać i mówić to, co myśli... Skąd to wszystko się bierze – może stąd, ze w człowieku jest pewien mechanizm związany z koniecznością dostarczania do mózgu odpowiedniej dawki adrenaliny i towarzyszącej jej dopaminy (odpowiedzialnej za dobre samopoczucie)... im więcej adrenaliny (wrażeń) przyjmujemy dojrzewając tym więcej jej potrzebujemy potem, by być zadowoleni z życia... i to dlatego ludzie wychowani w przepychu i bogactwie, których każda zachcianka była spełniana, chcą więcej wrażeń i robią rzeczy, których potrzebują jedynie dla swego dobrego samopoczucia (a nie dla życia jako całości, raczej dla celów statystycznych) ... mocniej, silniej, głębiej... dlatego „moi koledzy” – bohaterowie piosenki „Malcziki” - „ścigając ze mną się”, wypalają się po trzydziestce, mają depresje i nie chce im się żyć... bo gdy nie ma wrażeń tracą koloryt życia... nie trzeba żyć spokojnie i nudno, ale dobrze o tym wiedzieć, że adrenalina działa jak narkotyk i jej indywidualnie odczuwany niedostatek czasami zabija... szukając adrenaliny sięgamy po łamanie zasad... 19 marca 2005 Produktor Dźwięku... moja „Chomiczówka”... Niemal każdy chłopak w wieku przedpoborowym miał muzyczną pasję... dużo grało w zespołach, a muzyka była sposobem na wykrzyczenie różnych, dziwnych zażaleń do tego świata... ja nie byłem inny... W 1988 roku powstał Produktor Dźwięku, zespół grający muzykę zwaną przeze mnie Sweet Alternative... muzyka oparta na punku, alternatywie (do dzisiaj po głowie mi chodzi utwór "papierosy i zapałki" zespołu Gardenia, który namiętnie graliśmy), wczesnym Kulcie, typowej muzyce popowej, mieszanej z GBH, The Exploited, Dezerterem - z innej strony Tilt, Róże Europy, Ziyo, Formacja Nieżywych Schabuff (z Pałuchą) i wiele, wiele innych... Dlaczego taka nazwa? Na jednym z pierwszych spotkań Sosna powiedział, „chłopaki, produkujmy te dźwięki” myśmy to podchwycili i tak zostało... Sosna na basie, Miszon na perkusji i gitarze solowej (wcześniej na perkusji grał Ciechu), Zając na gitarze akompaniującej (potem solowej), potem doszedł Kruczek na klawisze... no i ja, nieumiejący grać na niczym śpiewałem, układałem teksty, robiłem tło aranżacyjne... to dziwne przy mojej wadzie wymowy (rrrr...), ale to nie chodziło artyzm, a raczej wyrażenie wspólnych emocji... Tak z perspektywy czasu myślę, że w tym wszystkim naprawdę nie chodziło o sztukę, ale o spotkanie się, zagranie w karty, zapalenie Zefirków (koszmarne mentolowe papierosy – pierwsze i ostatnie w mym życiu), wypicie kilku win lub wódki Zefirek (niekonsumowalna mentolowa wódka, coś na kształt dzisiejszych nalewek za 5 złotych), piwa nie było – nie te czasy... Próby w niewykończonym domu Zająca, a potem w piwnicy u Miszona... własne utwory, własna aranżacja, własne zaangażowanie w każdy akord, dyskusje o tym jak ma to wyglądać, o co wzbogacić dany utwór... coś swojego, niepowtarzalnego... prawdziwego, młodzieńczego... Byliśmy awangardą na Stradomiu... za nami poszli inni, w tym zespół mojego młodszego brata – Brema... na próby przychodził między innymi Andrzej "Harry" Łozowski (wtedy jeszcze Ledwoch - przyjął nazwisko żony - dziś główny animator alternatywnej muzycznej Częstochowy alternatywnej, związany z pubem Kongo na Okólnej)... Istnieliśmy ponad dwa lata, po śmierci mojego ojca miałem mało czasu na granie, poszedłem do pracy, spotykałem się z dziewczyną, nie było telefonów, smsów, internetu, nie wyobrażaliśmy sobie rozstania dłuższego niż dwa dni... Co zostało... wspomnienie, teksty, chwyty, pasja, „Pościelówa”, „Kosmita”, „Bardzo fajny tekst”, „Wojna”, „Emigracja”, „Idzie dobre dziecko” – do dzisiaj Zając mówi „zagralibyśmy”, kiedy się spotykamy... niestety łatwiej dzisiaj wybrać się na niezobowiązujące piwo niż umówić się na spotkanie z gitarą... Mirek – dwójka dzieci, Sosna – samotny, Kruczek – wiecznie zajęty, Miszon – dwójka dzieci, w trakcie rozwodu... Poniższy tekst napisałem kiedy miałem osiemnaście lat... ... i tak się wyspowiadam Choć grzechów nie mam wiele Bo wtedy nawet wielki Bóg Będzie moim przyjacielem... ... I pewnie będę szczęśliwy Budował będę i burzył A Ty oglądaj telewizję, Żeby czas Ci się nie dłużył... I siedź, siedź, siedź w swym domu Albo w innych szalonych instytucjach I siedź, siedź, siedź w swym domu, Albo w domach prostytucji" (to tylko fragment, muszę poszukać, by znaleźć resztę) 23 marca 2005 Jak ja nie znoszę kobiet… …na zakupach… Dużo dobrego można powiedzieć o kobietach, ale na pewno nie wtedy, gdy są ogarnięte manią zakupów… Sytuacja pierwsza… Czasami trzeba coś kupić na niedzielny obiad, a więc stoję kilka dni temu w warzywniaku na Piastowskiej i czekam grzecznie na moją kolejkę, załadowawszy sobie w torebki marchew, cebulę, pietruszkę, jabłka… tuż przede mną obsługiwana jest kobieta, mniej więcej trzydzieści lat i… „Pani Jolu, a te jabłuszka to dobre? Bo wie pani, ja lubię takie twardsze… nie, może nie to, proszę mi to wymienić… a ten koperek to po ile… ładna pogoda dzisiaj, wie pani, dziś po przedszkolu idę z moim Rafałkiem na spacerek… a jajka pani ma świeże? A po ile?…” Już ma płacić, nagle przypomina sobie, że ma kupić pomarańcze, skoro pomarańcze, to może i grejpfruty, potem zauważa rzeżuchę… to jest wystarczającym powodem, by zacząć mówić o Wielkanocy i do zadania pytania, czy pani Jola będzie miała otwarte w sobotę… Sytuacja druga… Spacerowałem sobie kiedyś Alejami ze znajomą, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, aż przechodząc obok sklepu Ravel napomknąłem (ważne słowo), że fajne koszule są na wystawie, w odpowiedzi usłyszałem „to wejdźmy”, z niewyraźną miną wszedłem więc z nią do Ravela, by po minucie stwierdzić, że koszule te jednak nie takie znowu fajne... obracam się, by wyjść, a moja towarzyszka mówi „skoro tu już jesteśmy, to pooglądajmy”... oglądanie skończyło się na półgodzinnym przymierzaniu przez nią spódnic, sukienek i innych „świetnych” rzeczy... nic nie kupiliśmy... Sytuacja trzecia... Ikea – miejsce, fetysz, który przyciąga kobiety spragnione zakupów rzeczy tak samo oryginalnych, jak i niepotrzebnych... najbliższa nas Ikea jest w Katowicach, 80 kilometrów... luz dla kobiety, która uwielbia być opętana manią kupowania... Kiedyś wybrałem się do Ikei w towarzystwie mego brata i jego żony... ja jak Pan Bóg przykazał z kartką, oni niestety dla mojego brata jedynie z wytycznymi i z ciekawości przyciągnięci promocją zasłon... idę i widzę mnóstwo młodych par, gdzie gość zgarbiony, a ona podniecona perspektywą wydawania... takąż samą był mój brat i bratowa... Pierwszy zgrzyt przy kubeczkach... „Po co nam kubeczki? Mamy ich mnóstwo” – pyta brat, „No wiesz, jak ktoś przyjdzie”, „Kto ma przyjść?”, „Ktokolwiek”... Drugi zgrzyt i tu wojna trwała bardzo długo przy lusterku na wysięgniku, dzięki któremu bratowa chciała oglądać, czy ma dobrze ułożone włosy z tyły głowy... „Zawsze o tym marzyła!”, „Ale to się zepsuje, Radek urwie! Poza tym trzeba to zamocować na wkrętach do karton-gipsu, nie utrzyma się! Rdzewieje i deformuje się!” – uzasadniał mój brat, nie pomagało, w końcu nie kupili, ale pokłócili się na dobre i nie odzywali się do siebie przez kilkanaście minut, by na nowo rozpocząć walkę o lusterko w samochodzie... jeszcze kilka razy od tego czasu słyszałem jak bardzo niewdzięcznym jest mój brat... Nieuzasadnione gadulstwo, nieumiarkowanie w przymierzaniu i przebieraniu się oraz kupowanie rzeczy zbędnych... mnie wystarczy... 07 kwietnia 2005 Fenomen Dobroci… Ostatnio jak każdy zadaję sobie pytanie - dlaczego tak zareagowaliśmy na śmierć Jana Pawła II? Wszak było to nieuniknione, wszak każdy kolejny tydzień był Jego zmaganiem z cierpieniem, wszak można było się spodziewać tego dnia… a mimo to niemal każdy z nas odczuł to jako cios… Odpowiedź, to według mnie Dobroć! Dobroć, której doświadczamy dzisiaj, tak jakby wszystko to, co mówił, czego uczył z jego gasnącego ciała rozprzestrzeniła się na świat i kazała godzić się ze sobą zwaśnionym stronom… Nagle straciliśmy wszyscy kogoś, kto był dla nas zwyczajnie Dobry… kogo słowa wszyscy zaczęliśmy rozumieć i słuchać ich dopiero kiedy od nas odchodził… ta pozytywna energia, która każe spotykać się ludziom, poczuć jedność, wspólnotę, bez względu na prezentowane poglądy na instytucję Kościoła, wiarę, Boga…energia, która każe studentom krakowskich akademików oddać cześć Papieżowi poprzez zapalenie świateł w akademikach tak, aby tworzyły krzyże (podobnie studenci protestowali przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego – napis utworzony z zapalonych świateł był nieco inny)… energia, która każe kibicom zwaśnionych drużyn godzić się ze sobą, i niechby na te kilka dni, ale jest zgoda… energia, która z jednego pomysłu rzuconego na gg rozciąga się na Biały Marsz z krakowskiego rynku na Błonia – ta energia jest dla mnie fenomenem… nie polskim, a ludzkim… Fenomenem Dobroci… Nie ma we mnie cienia wątpliwości, że ludzie, którzy przyjeżdżają do Rzymu chcą uszanować i oddać hołd komuś, kto zmienił ich dusze… tak jak moja koleżanka z pracy, która dzisiaj jest gdzieś w okolicy coraz bardziej oblężonego Watykanu… tak jak pięć milionów podobnych jej pielgrzymów… To dzięki tej Dobroci go będziemy wspominać, dzięki tej energii, którą w nas wyzwalał, dzisiaj, kiedyś… Pamiętam co działo się w Częstochowie w 1991 roku, w czasie Światowego Dnia Młodzieży, nigdy tego nie zapomnę, ludzie tańczący na ulicach, śmiejący się, jakże niepodobnie do stereotypowego wizerunku człowieka wierzącego, modlącego się, oazowca… wtedy też słuchali i kochali go, 71 letniego człowieka słuchała młodzież, jego nadzieja… to też widzę dzisiaj, emanację Dobra, pozytywne wibracje… Jan Paweł II był człowiekiem, który to sprawiał, swym pogodnym usposobieniem, żartami, pokazywaniem ludzkiej twarzy Kościoła, rozbijał sobą skostniałe struktury kościelne, pokazywał jak należy się cieszyć z życia… pokazał jak przebaczać przychodząc do celi Ali Agcy, jak budować zgodę prąc pod prąd, godząc się z Żydami, muzułmanami, protestantami… to dzięki niemu możemy dziś korzystać z internetu, bo gdyby nie On ciągle bylibyśmy jedną z radzieckich republik… W dzisiejszym bezideowym świecie, świecie bez jasnych autorytetów Papież Polak pokazał, że warto żyć według własnych zasad, a jednocześnie szanować poglądy innych… szkoda, że tak wielu widzi w żałobie tylko medialny show, szkoda, że tak wielu nie dostrzega Fenomenu Dobroci… Pojutrze będzie znowu normalny dzień, normalny, ale trochę inny, bogatszy, lepszy… życie wróci do normy, ale ten tydzień wspominać będę jako jeden z najbardziej optymistycznych w moim życiu… tydzień Fenomenu Dobroci 12 kwietnia 2005 Teraz to mi to lotto... W ostatnich dniach bardzo często słyszałem słowa: obłuda, zakłamanie, hipokryzja w stosunku do oceny ludzkich postaw... a zastanówmy się sami, ile w nas jest codziennego kłamstwa... W reklamie Lotto przychodzi do biura spóźniony Kowalski w hawajskiej koszuli... nadzwyczaj nieprzyjemny podwładny, widząc go, wychodzi ze swego biura i krzyczy „Co jest, Kowalski?” – ten recytuje sześć liczb, a na pytanie skonsternowanego pryncypała - „Co?” Odpowiada „To, że teraz mi to lotto”... dobrze, miło było, pośmialiśmy się z bucowatego szefa, popatrzeliśmy na wypoczywającego na Hawajach Kowalskiego, ale... Proponuję cofnięcie się w ocenie tej reklamy i uśmiechniętego Kowalskiego nieco wcześniej, do wtorku lub piątku przed losowaniem... Jak on wyglądał? Jak się zachowywał? Co robił? Czy pozwoliłby sobie na spóźnienie?... odpowiedzi zmierzają ku wizerunkowi nie odbiegającemu od jego, pozostawionych bez miliona, kolegów - szarych, cichych, zamkniętych w sobie, bojących się szefa, bo od niego zależy ich przyszłość, praca... oni zazdroszczą Kowalskiemu właśnie tego, że on już nie musi udawać oddanego firmie pracownika, że nie musi być obłudny, dwulicowy... Ta reklama jest świetna w przekazie, bo spełnia nasze oczekiwania co do wygranej, dużo osób przecież mówi sobie – „jak wygram milion rzucę tę robotę w diabły, nie będę musiał słuchać tego buraka”, prawda?... A teraz odnieśmy to do nas samych, do tego jak zachowujemy się w stosunku do ludzi, którzy są naszymi szefami, czy nasze oddanie, uśmiechy, są szczere? Pewnie czasem tak, pewnie trafi się na szefa, przy którym nie trzeba być obłudnym, ale w większości przypadków, posiłkowani własnym wysokim poczuciem wartości (naturalnym), jesteśmy nieszczerzy, a więc obłudni... Uczniowie – zbliża się matura... czy podsyłanie ładniejszych koleżanek bądź przystojnych kolegów na studniówce do zajmowania się nauczycielami (znam osobiście i widziałem na własne oczy takie przypadki), nie jest w żadnym wypadku dwulicowe? Czy prezent wręczony nauczycielce na koniec, ale jeszcze przed maturą jest dawany ze szczerego serca? Tak, powiecie, my naszą nauczycielkę bardzo lubimy i chcemy tak właśnie podziękować... to dlaczego wcześniej nie daliście jej tego odczuć... Studenci - jak mój kumpel ma odebrać konkretną propozycję wyjazdu na obóz integracyjny dla pierwszego roku studiów zaocznych rzuconą już teraz? Jest wolny, może jechać... powiedział, że pojedzie, jeśli ta propozycja zostanie ponowiona 19 czerwca (czyli jeden dzień po egzaminie ustnym)... wtedy dopiero przekona się czy byli szczerzy i pojedzie jako cywil, a nie jako osoba, od której coś zależy... nie wierzy im, według mnie słusznie... Sprzedawcy, hostessy uśmiechający się do klientów, bo dzięki temu więcej można sprzedać... metoda 55... uśmiech od piątek do piątek... handlowcy na szkoleniach nie mogą iść wcześniej spać niż żony ich złotych klientów, bo te muszą się dobrze bawić... Przykłady zakładania futra raz w roku na Święto Zmarłych, nieodklejanie ceny nowych butów w kościele, by każdy widział ile kosztowały (kiedy się klęczy), kupowanie samochodu, by sąsiedzi widzieli, chwalenie się nowymi meblami (z podawaniem ceny) są przykładami drobnomieszczaństwa, a niekoniecznie obłudy... Uprawianie seksu przed małżeństwem osób wierzących, chodzenie do kościoła od wielkiego dzwonu, obgadywanie jest grzechem, ale niekoniecznie obłudą... dopiero, kiedy głośno zaczynamy wywyższać swą religijność przed innymi stajemy się hipokrytami (kiedy w rzeczywistości czynimy odwrotnie)... Obłuda to nieszczere zachowanie – to pochlebstwo idzie z nią często w parze, a nie grzech... A zmierzam do tego, że każdy z nas jest obłudny... różni nas tylko skala, bo ta może być mała lub ogromna... jeśli nie mamy władzy, jeśli jesteśmy podwładnymi, jeśli od drugiej osoby zależy co dla nas jest ważne (praca, ocena na świadectwie, egzamin na studiach, spadek, pieniądze, dobre stosunki, święty spokój)... Osobiście staram się nie dostrzegać obłudy i widzieć w ludziach szczere intencje, mimo, że często mnie zawodzili, często sam miałem zbyt duże wymagania, ja też zawodziłem innych... widzę, dostrzegam, obserwuję, ale nie chcę żyć w przeświadczeniu, że wokół mnie są sami hipokryci... tak jest lepiej Łatwo w internecie lub wśród kolegów mówić jakim się jest otwartym, prawdziwym, szczerym, trudniej o to samo w życiu... normalnym życiu... Osobiście staram się nie dostrzegać obłudy i staram się widzieć w ludziach szczere intencje, mimo, że często mnie zawodzili... często sam miałem zbyt duże wymagania, ja też zawodziłem innych... widzę, dostrzegam, obserwuję, ale raczej nie chcę żyć w przeświadczeniu, że wokół mnie są sami hipokryci... tak jest chyba lepiej, choć na pewno nie prawdziwiej... 16 kwietnia 2005 Wspomnienie... Nikogo nie ma na ścieżce, którą idziemy. Ta wije się przez gęsty las. Dokąd idziemy, nie wiemy, pragniemy uciec przed ludzkimi oczyma, najdalej, w gęstwinę lasu. Wreszcie możemy trzymać się za ręce, tak mało jest nam dane, nawet taka mała rozkosz, przyjemność dotykania i delikatnej pieszczoty Twej ręki musi być skrywana. Ale to już nieistotne, cicho, tak, aby nikt nie słyszał rozmawiamy, nie wiem o czym, me myśli błądzą w przyszłość, już chcę wtulić się w Ciebie, już chcę zapomnieć, nie wiem, nie czuję, odpływam, pragnę. Kto mi może tego zabronić? Tutaj nikt, tutaj zupełnie nikt! Kątem oka dostrzegam małą polankę, skrytą pośród drzew i krzewów. Idę pierwszy, by torować drogę przez pajęczyny rozwieszone między drzewami. Siadamy pod białą brzozą. Po chwili już leżymy, tak długo się nie mieliśmy, tak długo musieliśmy czekać na ten dzień, by pofrunąć w sobie ku niebieskiemu niebu. Już nic nie mówimy, pędząca namiętność porywa nas swą siłą i zapałem. Już nie jestem delikatny, nie mam sił czekać, by zanurzyć się w Tobie, Ty oddajesz mi namiętne, zachłanne pocałunki i błądzisz rozpinając mi spodnie, zdejmuje Ci bieliznę i jestem, ciepło otula mnie całego, poruszam się w Tobie szybko i szybko i tak też przychodzi pierwsza fala porywająca Cię, przyciskasz mnie do siebie. Uwielbiam to, wiem, że wtedy jest Ci naprawdę wspaniale, me ciało ustaje pozwalając Ci ochłonąć, czekam, by nieco ochłonąć. Wysoka trawa zasłania nas całkowicie, naszych ciężkich oddechów nikt nie słyszy i my nie słyszymy niczego poza szumem lasu. Jestem w Tobie, jesteś gorąca, na Twej twarzy czerwienią płoną policzki. Czyż można chcieć więcej? Jak ktoś, kto zaspokoił pierwszy głód uspakajam się i teraz już wolno poruszam się w Tobie, byś doznawała większej przyjemności, me pocałunki, już nienapastliwe obsypują Twe odkryte w miłosnym szale piersi. Czuję się coraz większy, coraz potężniejszy, me ciało jest coraz bardziej niespokojne, a Ty krzyczysz cicho w pełni aprobując to, co z Tobą robię. Nagle uderza fala ekstatycznej rozkoszy, moje zmysły rejestrują jeszcze Twoją twarz, rozedrganą tysiącem elektrycznych iskier przebiegających przez Twe ciało i zapadam w niebyt… Mnie już nie ma, umarłem w Twych ramionach, odkryłem świat, w którym jestem i chcę przebywać co dzień i co noc… 20 kwietnia 2005 Banalna historia… Kilka dni temu odwiedziła mnie koleżanka, chciała małych korepetycji ze statystyki… siedliśmy, przejrzałem i zrobiłem zadania, potem zacząłem z nią rozmawiać na nieco luźniejsze tematy… pytałem o jej synka, opowiadałem o swej pracy… w pewnej chwili powiedziałem „A może przyszlibyście w następną sobotę na grilla z Marcinem i Rafałkiem?”, w tym momencie zobaczyłem w jej oczach łzy… „Co się stało?”, „Sławku, my już ze sobą nie jesteśmy, od miesiąca”, „Jak to?” Przez kilkanaście minut ze zdumieniem słuchałem, że Marcin porzucił ją i ich dziecko dla swej koleżanki z pracy… A trzeba wiedzieć, ze był to związek dla mnie wzorcowy… ona inteligentna, zasadnicza, ale uśmiechnięta, a przy okazji zwyczajnie dobra… on, wiecznie radosny, tryskający dowcipem, odpowiedzialny, pełny energii, znali się od kilkunastu lat, byli dla siebie (według mnie) stworzeni, po kilku latach bycia w związku zaczęli razem mieszkać, po dwóch latach, kiedy zaczęli pracować, postanowili się pobrać… piękny był ich ślub, słońce, radość… tworzyli nowoczesny związek, wyjeżdżali chętnie i często na narty, latem do Grecji czy Hiszpanii, otwarci, radośni, pełni życia, zakochani w sobie... po kolejnych dwóch latach urodził im się synek, byłem go zobaczyć… idealna rodzina, on opiekujący się nim, przejęty… zaczął pracować w Łodzi, ona pod Częstochową, a mimo to widywali się często, przyjeżdżał, ona jechała do niego… cudowny, wręcz doskonały przykład drogi życiowej, w której zasada miłość, kariera, rodzina idealnie się ze sobą przeplatają… I koniec, separacja… banał, w jego życiu pojawiła się kobieta, która postanowiła go mieć dla siebie i ma… nie wiem, dlaczego jej uległ, nie wiem co się stało, może to kwestia odległości, może determinacji tej trzeciej… nie mam pojęcia…było to dla mnie ogromnym szokiem… Rafałek ma dziś dwa lata... Bo tak, patrzymy na czyjeś szczęście, widzimy je, dokładnie, obserwujemy, rozmawiamy, nie dostrzegamy rysy na związku… a potem dowiadujemy się, że nasza wiedza była niczym i że nasz ideał przepadł w morzu banału… ona, on i ta trzecia, co jej go zabiera… i jak tu wierzyć w szczęśliwe zakończenia... 25 kwietnia 2005 Mężatki tez bywają wolne... W niedzielny wieczór po raz kolejny przypomniałem sobie „Dzień świra” a spośród wielu męskich szowinistycznych zdań wypowiedzianych przez bohatera jedno szczególnie wryło mi się w pamięć. Sens tego zdania to „dlaczego o całym naszym życiu decydujemy wtedy, gdy jesteśmy młodzi i głupi”... Dziewczyna, młoda, dwudziestoletnia, zakochana po uszy w swoim partnerze, on podobnie... w natłoku uczuć decydują się być ze sobą całe życie lub (co zdarza się częściej) spodziewają się dziecka... ślub, wesele, na fali ogromnego uczucia, młodzieńczego, szalonego wchodzą w świat dorosłości, odpowiedzialności za siebie i dziecko, które się ma urodzić... obawa miesza się ze szczęściem... dziecko się rodzi, dziadkowie zachwyceni, pępkowe, chrzest... i opieka, ona wstaje do dziecka, on pomaga, choć musi na siódmą do pracy, wszystko jest pięknie, aż przychodzi zmęczenie... ona wie, że dla dziecka musi wytrzymać ataki depresji, ból piersi, nocne wstawanie... on stara się, ale w pewnym momencie zostawia wszystko na jej głowie - nie ma siły (może nie chce)... kto się będzie zajmował dzieckiem? Ty! Ja jestem zmęczony... kto kąpie? Ty! Z Tobą ma lepszy kontakt... kto wstaje? Ty! Ja musze wstać do pracy... i dziesiątki innych „Ty”... Do frustracji dochodzi w łóżku, pół roku wstrzemięźliwości, a ją bolą piersi, poza tym nie chce, by dziecko słyszało... a on często nie rozumie, że ona ma mniejsze potrzeby seksualne... Powoli drogi dwojga ludzi, zmuszonych do dorosłości, zaczynają się rozchodzić... już na nią tak nie patrzy... już jej tak nie pragnie, coraz częściej po powrocie do domu bierze gazetę lub siada od razu przed komputerem... gdzie te wyjścia, gdzie rozmowy (dziecko można zostawić z rodzicami), imprezy z kolegami... Szarość i codzienność rozświetlana tylko postępami dziecka zaczyna dominować... smutne, nie??? Kiedyś napisałem, że kobieta musi mieć powód, by zdradzać... niedocenianie, brak kontaktu z mężem czy partnerem, niechęć do drastycznych zmiany, niedobrej dla kobiety, sytuacji i życie z przyzwyczajenia to takie powody... można rozszerzyć tą listę o bardziej drastyczne elementy jak: bicie, znęcania się psychiczne, chorobliwą zazdrość, zaborczość...w każdej z tych sytuacji kobieta ma powód do zdrady, jej zdrada jest wytłumaczona (o ile można tłumaczyć zdradę - nie bądźmy tak rygorystyczni jak Emmanuel Kant)... popatrzcie, jak to zupełnie inaczej wygląda ze strony mężczyzny... „Utrzymanie” mężatki nie kosztuje zbyt wiele, nie pójdziemy z nią do kina, do teatru, do restauracji, bo ta boi się, by jej nikt nie zobaczył (nie mówimy o wyrachowaniu, ale o zakazanym owocu)... umawiamy się rzadko, wyjeżdżamy za miasto, na odludzie, by tam cieszyć się sobą... spotkania są najwyżej kilkugodzinne, często nerwowe (kochankowie pragną tego spokoju), ale intensywne... po jakimś czasie zakazana miłość staje się dla nich narkotykiem, chcą coraz więcej, bo coraz lepiej się ze sobą czują, ona bez kłopotów, mogąca powiedzieć mu wszystko, czująca się bosko w jego ramionach... spotkania zastępowane są przez telefony (kiedy mąż jest w pracy), maile, długie, często buchające erotyzmem, omijają one temat męża (kochanek nie powinien krytykować męża, to jej zadanie!)... wszystko to potęguje uczucie rozdarcia kochanków i prowadzi niemal zawsze donikąd... sytuacja się przeciąga w czasie, zaczynamy tęsknić, czekać, być zazdrośni, męczyć się... no bo co robić? Powiedzieć mężowi? Zostać z facetem? Po co? Na co? A co jeśli stanie się taki sam, jak ten, którego zdradzam? Dobrze mi z nim jak w niebie, ale... A dziecko - co z nim? Rozwód? A może mąż się zmieni? A może... Dlatego decydując się na taki romans musimy wiedzieć jedno – w razie wpadki to my zostajemy na lodzie, bo kobieta (z dzieckiem) niezwykle rzadko wybiera kochanka jako przyszłego partnera, najczęściej wpadka oznacza definitywny koniec kontaktów (zasada pierwsza – nie zakochuj się)... Taki romans zawsze polega na dawaniu tego, czego kobieta nie ma we własnym domu... tak, drodzy żonaci, jeśli chcemy, by nasza wybranka była nam wierna, po prostu dbajmy, by dostawała to, czego od nas chce... to naprawdę niewiele... 04 maja 2005 Jestem samotny i co z tego… Czy ktoś samotny może być zadowolony z życia… ależ oczywiście, wszak świat nie polega na tym każdego dnia męczyć się wizją zjedzenia nas przez koty lub psy („Dziennik Bridget Jones”)… popatrzmy na samotność jako wolność, nieskrępowanie niczym, a przede wszystkim nikim… nie muszę sprzątać dla kogoś (najwyżej dla siebie), gotować dla kogoś (chyba, że ktoś lubi spędzić kilka godzin w kuchni, by zjeść w ciągu kilku minut niekoniecznie dobry obiad), prasować spodni, bo i tak będą potrzebne tylko na sobotę, mogę siąść przed telewizorem z michą pełną chipsów i piwem w ręce i nikt nie będzie nam mówił, bym nie kruszył (albo, że wyglądam jak tucznik)… oglądam co mi się żywnie podoba, słucham mojej muzyki (nikt nie mówi, że nie może słuchać już tych smutów)… A towarzystwo? Zawsze mam towarzystwo… wszak cała rodzina chce mnie wyswatać, w związku z tym zaprasza na imprezy, na których przypadkowo jest także trzydziestoletnia samotna… całkiem przypadkiem dostaję miejsce przy niej i cały czas zmusza się mnie bym się nią opiekowali… i nie szkodzi, że mi się nie podoba, że opowiada tylko o pracy bądź o swej kotce… na ten wieczór samotny nie jestem, a takie wieczory zdarzają się co tydzień… W dni powszednie mam grupę wypróbowanych „przyjaciół” (są przyjaciółmi wtedy, gdy mamy wolną chatę – czyli prawie zawsze - i czas na imprezę)… to ci sami, którzy udzielają się w reklamach telefonów komórkowych i chipsów… zawsze przychodzą z paroma wyzwolonymi seksualnie, które zostają na jedną niezobowiązującą do niczego noc… Czy jest coś czego nie ma? Dzieci? Jakie dzieci? Mam czas, młody jestem, sport uprawiam, w piłkę gram… jak mi się znudzi takie życie to znajdę sobie jakąś (mało to samotnych i rozżalonych)… Miłość? A co to jest miłość? Jakaś głupia chemia, co wkłada cię w kierat obowiązków, a po dwóch latach nie istnieje, bo żona ci się znudzi, dzieciak swym wrzaskiem doprowadzi do rozstroju nerwowego, a każda młodsza i atrakcyjniejsza kobieta będzie patrzeć czy nie masz na palcu obrączki… A tak, jak mam dość kobiet, to zapraszam kumpla, pijemy do białego rana i rozmawiamy o piłce i dziewczynach… W każdej chwili mogę pojechać do Warszawy, Katowic, na Równicę, nie muszę się przed nikim tłumaczyć, prosić o pozwolenie… na miejscu znajdzie się jakieś towarzystwo przy barze… wystarczy pomachać kluczykami, zamówić drinka i osiemnastoletnia podfruwajka w imię buntu przeciw rodzicom pójdzie z tobą za kasę albo i bez… a ona zna takie sztuczki, których w życiu swej żony być nie nauczył… niech się podnieca tym, że właśnie przespała się z wiernym swej dziewczynie facetem i właśnie ona sprawiła, że „uległ”… Albo inaczej – dam się jakiejś kobiecie, co myśli, że zdobywa, i niech rzuca mnie potem w diabły z przeświadczeniem, że mnie wykorzystała, bo jej mówiłem o miłości od pierwszego wejrzenia… *** Popatrzcie jak łatwo pomyśleć o sobie w takich kategoriach, jak łatwo powiedzieć sobie – „używaj życia chłopie, jest jeszcze tyle panienek do… a każda ładniejsza i odważniejsza”… Dlaczego możemy tak myśleć? Dlaczego coraz więcej mężczyzn dąży do takiego modelu bezstresowego faceta, co jak truteń lata przynależność zapyla, a potem na inny kwiatek… Może dlatego, ze istnieje „przynależność stadna pozwalająca na lepsze samopoczucie, tworząca wydumane ideały, która jest przykrywką pozwalająca na przekraczanie granic...” wspaniałe zdanie, wspaniałe… ale to temat na zupełnie inną opowieść… 18 maja 2005 Uwaga – to prowokacja!... Czasem myślę, że do korzystania z internetu i uczestniczenia w różnego rodzaju forach powinno uprawniać swoiste prawo jazdy. Otóż już dawno temu przeczytałem komentarz, który brzmiał „Ja Owsiakowi nie dałabym grosza”. Rozpętała się potem dyskusja z ponad dwustoma głosami to sprzeciwu to poparcia, po czym autorka z rozbrajającą szczerością stwierdziła „Widzicie jacy głupi jesteście, ja tylko żartowałam, a Wy daliście się wkręcić”... Zastanowiłem się wtedy, kto jest głupszy i czy zaistnienie w sieci musi oznaczać posługiwanie się takimi metodami (ewentualnie całkowity ekshibicjonizm)... zobaczyłem też wtedy jak często ludzie posługują się populistycznymi lub plotkarskimi informacjami, by podeprzeć swoje absurdalne stanowisko... W poniedziałek mogłem to skonfrontować z kilkoma zdaniami na temat seksu wygłoszonymi w filmie „Kinsey”... na przykład: seks oralny prowadzi do niepłodności... albo samochód prowadzi do rozpusty... albo onanizm to choroba... tak, to są zdania z amerykańskiej książki uświadamiającej z lat pięćdziesiątych... Ale wracajmy... największym paradoksem internetu jest to, że pisząc prawdę odbierani jesteśmy jak manipulator, prowokator... dla kogoś kompletnie nieprzygotowanego na taki stan rzeczy może to być jak zetknięcie głowy z betonem po upadku z szóstego piętra... no bo opisujemy rzeczywistość – czasem szokującą, którą chcemy się z kimkolwiek podzielić (na przykład, że cynicznie zdradzamy od wielu lat) i trafiamy na osoby, które nam nie wierzą, sądząc, że robimy to jedynie po to, by się pokazać w sieci... tak jakby był to szczyt marzeń i aspiracji życiowych... Wielokrotnie już pisałem, że jeśli chce się zaistnieć w taki sposób najlepiej pisać na temat seksu, homoseksualizmu, dewiacji, perwersji, łamania tabu... ludzkie życie codzienne jest nudne, ciekawy jest tylko jego drugi, ukryty, niewidoczny świat... Ileż osób tak robi? Strona autora... nie mogę pokazywać swej twarzy, bo kiedy odkryję się całkowicie to mnie skrzywdzą, ktoś doniesie moim sąsiadom, rodzinie, znajomym, że nie jestem etyczny, że nie podporządkowuję się obowiązującym zasadom, mogę stracić pracę, bo to nie wypada, mogę być szykanowany, może komuś nie podobać się to, co piszę i zorganizuje przeciwko mnie krucjatę... A teraz z drugiej strony... jako odbiorca nie mamy podstaw, by wierzyć komuś kto podpisuje się jedynie nickiem, kto może nie istnieć, boimy się tego, że ktoś nas oszuka, że ktoś nami będzie manipulował, ale... W swej internetowej przygodzie wyznawałem zawsze zasadę według której wierzę w słowo pisane, nie przyjmuję pod uwagę emotów, mrugnięć, nie czytam między linijkami... Uznaję, że będąc odbiorcą oceniam to, co widzę i nie chcę się domyślać „co poeta miał na myśli”... może to być wspaniałą zabawą, owszem, ale czas przy komputerze nie służy kluczeniu poprzez zaułki myśli innych osób, szczególnie jeśli nie ma się pojęcia o ich życiu, wyborach, doświadczeniach... autor może się mną bawić, może mnie wkręcać, ale ja pisał będę to, co myślę i nie przyjmuję na koniec słów „Mamy Cię!”... Kim jestem? Może tylko gram intelektualistę, a jestem studentem socjologii? Może jestem kobietą - feministką, która w ten sposób chce garstkę ludzi przekonać do swych wizji. Może poprzednio byłem Weroniką, a potem skupiłem się tylko na sobie jako Sławku? Może mam dwójkę dzieci i żonę i mam 25 lat? Może jestem czterdziestolatkiem z bujną wyobraźnią? Może nastolatkiem kopiującym cudze pomysły...Jak łatwo zasiać ziarnko niepewności... Mogę się nazywać Kowalski, Nowak, Malinowski... to nie ma znaczenia, żadnego... za jakiś czas mnie nie będzie, a życie będzie toczyło się dalej... chcę się podzielić sobą czy pobawić Wami?... 25 maja 2005 Po co zdobywać niedostępną twierdzę?… Nie ma twierdz niezdobytych, są tylko źle atakowane… czy to prawda? Owszem, mogę myśleć w swej naiwności, że jestem tak silny, piękny, przystojny, wspaniały, że żadna mi się nie oprze, ale przecież to nieprawda. Każdy kto myśli w ten sposób jest chyba wychowany na brazylijskich telenowelach… ja nie jestem… Zawsze kiedy mijam piękną kobietę mówię do siebie cichutko „coś wspaniałego”, kocham patrzeć, kocham obserwować, uwielbiam, kiedy mam możliwość patrzeć pięknej kobiecie prosto w oczy (a miewam często i wykorzystuję to aż nadto), niestety gorzej, gdy przejść należałoby do czynów… czy mam cokolwiek robić, by ją w jakiś sposób zdobyć?… wtedy też rodzą się wątpliwości – Warto? Po co? Przecież już dawno jest pewnie zajęta. Jak przed kupnem luksusowej rzeczy (przepraszam za porównanie, ale coś w tym jest) zastanawiamy się czy nie wystarczy nam samo jej podziwianie… ktoś inny mógłby powiedzieć „przecież w domu już mam takie coś, owszem, sprawuje się nie najlepiej, ale nie chcę jej przecież na razie wymieniać, tym bardziej, że utrzymanie nowej „zabawki” kosztuje dużo drożej niż próba „remontu” starej…” W ten sposób osoba (kobieta lub mężczyzna), są de facto uprzedmiatawiani, ale to jest raczej nieszkodliwe – wręcz często myślę, że nam pochlebia… bo czyż jest przyjemniejsza chwila od tej, kiedy piękna kobieta odwzajemnia nam uśmiech, kiedy z nami rozmawia, kiedy widzimy, że właśnie jej się podobamy? To samo z drugiej strony… Chyba nie ma człowieka, który nie chciałby raz choć w życiu poczuć się Don Juanem, Casanovą, Antonio Banderasem, Bradem Pitem, Paolo Maldinim (Monicą Belluci, Nicole Kidman, Anastacią)… Wracając - nie zawsze chcemy sobie pozwalać na luksus posiadania nadzwyczaj pięknej kobiety, bo wystarcza nam jego substytut w postaci samego jej wizerunku… a skąd takie zdanie? Hmmm… 99,99999% kobiet, które mijamy i nam się bardzo podobają nigdy nie będą naszymi, więc chyba nie ma sensu przejmować się i walczyć, starać się o kogoś, kto jest poza naszym zasięgiem… w imię męskich ambicji można się puszyć, imponować, machać kluczykami lub plikiem banknotów tylko na dobrą sprawę nie wiadomo po co? Przecież piękna kobieta ma poczucie tego, że jest piękna i wie doskonale, że przede wszystkim patrzymy na nią jak na atrakcyjną zdobycz… dlatego jeśli nawet da nam nadzieję na co zbliżonego do związku to stawia proporcjonalne do urody warunki… a jeśli ich nie spełnimy to ona zawsze znajdzie sobie zmiennika… taka zmienność pozycji trwa aż do momentu, kiedy ona zorientuje się, że wszyscy ci wspaniali faceci w swych błyszczących maszynach to nic innego jak zgraja napalonych samców i wybierze kogoś łysiejącego lecz statecznego… Nie chciałbym się bać, że pewnego dnia moja wspaniałość – Wenus, fizyczne ucieleśnienie wszystkiego co najlepsze pozwoli zdobyć się innemu… A teraz z drugiej strony - jeżeli atrakcyjny facet zdobył nadzwyczaj piękną kobietę to czuje się silny… osiągnął to, do czego dążył, ma kogoś, kogo zazdroszczą mu wszyscy koledzy, może sobie powiedzieć „to moja dziewczyna, ja z nią śpię, jestem gość!” to w momencie, kiedy ona zaczyna stawiać warunki (a on już ją ma) myśli sobie „a po co mi kłopoty, przecież skoro zdobyłem ją to zdobędę następną – równie piękną, a mniej pyskatą”… jeśli dotrwają do małżeństwa z takich właśnie facetów jest najlepszy materiał na zdradzających mężów, którzy w innym mieście mają wynajęte wspólnie z kochanką mieszkanko z jacuzzi... Piękno, pieniądze, łatwe, zabawowe życie demoralizują… bardzo łatwo pięknej kobiecie rzucić się w wir „wielkiego świata”… znam (na razie) jedynie dwie dziewczyny, które mimo swej nadprzeciętnej urody pozostały sobą i nie dały się facecikom w BMW i nażelowanym fircykom… są dla mnie pewnego rodzaju ideałem kobiety łączącym inteligencję, mądrość życiową i urodę… i tylko dlatego zaliczają się do moich bliskich znajomych… Wyjeżdżam, wprawdzie plany były bardziej dalekosiężne, ale w wirze pracy czasu starczyło jedynie na agroturystykę we Włodowicach na Jurze, będzie pięknie… do poczytania w poniedziałek… 30 maja 2005 Ja i moja dziewczyna... Nie ma na świecie piękniejszej istoty niż moja dziewczyna... budzę się przy niej i jest mi tak przyjemnie, bo jest dla mnie ostoją na ciężkie dni w pracy... wstaję z łóżka i myślę o tym, jak wspaniale będzie wrócić po ośmiu godzinach do domu i posłuchać co mi ma do powiedzenia o swej pracy... ugotuję obiad, by jej nie męczyć takimi rzeczami... Potem pójdziemy razem na przedstawienie najnowszą premierę w naszym teatrze... nie przepadałem za teatrem, ale ona spowodowała, że zrobię to specjalnie dla niej... Jesteśmy ze sobą dziesięć lat, tak chciałbym być już jej mężem, ale ona nie chce, często mówi, że za wcześnie na wiązanie się, na dzieci, wszak mamy jeszcze czas... nie chcę na nią naciskać... Zaczęliśmy mieszkać ze sobą cztery lata temu, zawsze było i teraz jest wspaniale, jest wyrozumiała, kochana, śliczna, czuję się przy niej wspaniale i nie wyobrażam sobie życia bez niej... Dzisiaj w pracy zdenerwowałem się na Mariolę... pracujemy razem już od pół roku i wciąż patrzy na mnie tak jakoś dziwnie... a dzisiaj, kiedy zwróciłem jej uwagę na zbyt krótką spódniczkę, powiedziała „Lubię tak” po czym pochyliła się nade mną i szepnęła do ucha „A Ty jak lubisz?”. Musiałem ją zrugać, żeby zabrała się do roboty. Ona myśli, że każdego faceta można omotać, zdobyć, a ja przecież kocham moją Kasię i Mariola doskonale o tym wie... nie rozumiem więc dlaczego robi coś takiego jak dzisiaj... wprawdzie Kasia stale mi mówi, że jestem cudownym, przystojnym, rozumiejącym potrzeby kobiet facetem, ale nie mam pojęcia dlaczego Mariola tak mnie prowokuje... według moich kolegów jest bardzo atrakcyjna, a sama kiedyś powiedziała patrząc prosto w moje oczy, że ze mną to (tu nie dokończyła, więc nie wiem co), ale to chyba nie było zbyt dobre dla mojego związku... Ja jestem z Kasią i Mariola mnie nie interesuje... kiedyś powiedziałem Kasi o tej Marioli, wybaczyła mi, ale poprosiła, bym więcej tego nie robił, bym nie prowokował koleżanki z pracy, bo kobiety są słabe, a mężczyźni tacy jak ja chcą je tylko... chciałem wytłumaczyć, że właściwie to ja jej nie prowokuję, tylko ona, ale Kasia szybko zmieniła temat i poprosiła, byśmy więcej nie wracali do tej przykrej dla niej sytuacji... Lubię z Kasią oglądać mecze... jest przy tym tak zabawna... ostatnio kiedy trwał mecz Liverpool – AC Milan przez cała połowę pytała na czym polega spalony, a ja jej to tłumaczyłem, za nic nie mogła pojąć, śmieszne, co? Wprawdzie nie oglądałem przez to żadnej trzech bramek Liverpoolu, ale przecież są ważniejsze rzeczy niż jakiś tam mecz... karnych nie oglądałem - musiałem zmywać naczynia, ale słyszałem, że Dudek obronił dwa... dobry bramkarz... pokażą jeszcze pewnie kiedyś w powtórce to zobaczę... Nie chodzę już z kolegami do pubu na mecze, bo oni jacyś dziwni są, mają żony, a wciąż oglądają się za barmanką, żartują niedwuznacznie, uśmiechają się do niej, pytają kiedy kończy, mówią, że jest piękna, że takiej z łóżka by nie wyrzucili (co za okropny żart, przecież mają żony!)... A ja cenię w kobietach wyłącznie wnętrze, to, żeby można było z nimi porozmawiać o Rousseau, współczesnych trendach literatury, pośmiać się z dowcipów, pójść do moich lub jej rodziców, porozmawiać o przyszłości, o dzieciach (Kasia wtedy milknie lub szybko wychodzi do kuchni)... kobieta piękna jest tylko tak jak Moje Kochane Słońce wnętrzem, jego bogactwem i różnorodnością... wręcz myślę, że idealnie trafiłem ze swoją połówką jabłka i nie zamieniłbym się za nic... 03 czerwca 2005 Związek?... - A może zaproponujesz mu, byśmy stworzyli taki gorący trójkącik? - Skąd ten pomysł? Zazdrościsz mu i nie chcesz się z nikim dzielić? Ale zapytam go jak chcesz... Kamila wiedziała, że teraz on ją testuje, sprawdza, czy ona go kocha... sama uważała, że ten, który od kilku miesięcy utrzymuje ją za kilka tysięcy miesięcznie na swój sposób kocha ją, zależy mu na niej, mimo, że są tylko sponsorem i podmiotem sponsorowanym... nie miała pojęcia, czy tak istotnie jest, domyślała się, a poza tym było jej dokładnie obojętne, czy tak jest... przeżyła w swym życiu dużo... przestała wierzyć w miłość, bo po wielkim zauroczeniu pozostał tylko ból i ukochane dziecko, które dzięki Piotrowi mogła częściej widywać... W porównaniu do mężczyzn, z którymi się do tej pory spotykała ten był nieco inny, zastępca prezesa dużej firmy w Opolu, łagodny, świetny w łóżku i bogaty... kiedy kilka miesięcy temu nieco nieśmiało zaproponował jej ten układ miała do wyboru – albo siedzieć kilkanaście godzin w pracy i nie widzieć właściwie swego synka, albo prowadzić w miarę bezpieczne życie będąc jego kochanką – pogotowiem seksualnym... i nie żałowała tego, bo dzięki niemu miała nowszy komputer, prawo jazdy, mogła iść na studia na Uniwersytet Opolski... wiedziała, że koleżanki wyzywają ją od najgorszych, ale jej to nie obchodziło... zawsze przyzwyczajona była do życia w biegu, jeszcze rok temu związana była z facetem, którego zamknęli za narkotyki... miała wtedy mnóstwo kasy – główny sponsor Opola, jak o sobie myślała, częste wyjazdy w góry, seks... aż faceta zamknęli a ona sama została zmuszona, by się ukryć przed jego kolegami na kilka miesięcy... szczęście, że rodzice zajęli się dzieckiem... kiedy wyszła z ukrycia nie miała niczego i wtedy pojawił się Piotr... kiedyś pracowała w agencji towarzyskiej jako barmanka, choć wielu klientów i jej własny szef chciał w niej widzieć usługodawczynię – nie pozwoliła nikomu wbić się w tę profesję... a teraz, cóż... z ideałów nie da żyć... a przecież ona zawsze kochała żyć i uwielbiała seks... Sama dobierała sobie mężczyzn, to ona rzucała, a potem wysłuchiwała żalów, jaka to jest podła i bez serca... Z Piotrem było tak samo, niby to on był silny, bogaty, niby to ona miała zależeć od niego, a owinęła sobie go dookoła palca i prowokowała... a on mógł tylko jej powiedzieć – „w tym miesiącu sama sobie płacisz za studia”... i co z tego, skoro w końcu i tak sam za nie płacił... Jedyne co miała robić to być dyspozycyjna, kiedy miał na to ochotę, kiedy znów ucieknie od żony w jej ramiona i kochać się będą w wynajętym przez niego pod Opolem mieszkaniu z ogromnym łożem... traktowała to jak pracę, z której czerpała maksimum przyjemności... Był zazdrosny o każdego faceta w jej otoczeniu a ona bawiła się tą zazdrością... teraz poszło o jej kolegę z grupy ćwiczeniowej, który wysyłał jej listy na maila i którego podrywała od samego początku semestru... specjalnie powiedziała o nim Piotrowi, by zobaczyć jak ją ukarze... lubiła to... 06 czerwca 2005 Urok wieczorów kawalerskich... W sobotę byłem na typowym kawalerskim wieczorze... typowym pod każdym względem... dwudziestu chłopa, wóda, piwo, striptease... ale po kolei... Właściwie trudno chodzić do kogoś, kogo prawie się nie zna, ale wspominany już tu kilkukrotnie Sosna sam uparł się, abym był, a pewnym osobom się nie odmawia... zresztą potrzebowałem odmiany i totalnego „upodlenia się” (o ile to możliwe, jeśli następnego dnia idzie się na ósmą do pracy), więc długo się nie wahałem... Deszcz nieco chłodził zapał biesiadników w mordowni na Ułańskiej, ale Pudelsi, Sex Pistols i Napalm Death, a przede wszystkim rozmowy o piłce (wszak dołożyliśmy Azerom) od razu rozbujały towarzystwo... na samym początku „pogadałem” z nieśmiertelnym Stefanem gdyby ktoś kiedyś zabłądził w okolice Ułańskiej nie radzę się z nim wdawać z nim w dyskusję – jest to chyba najbardziej upierdliwy gość na Stradomiu... podchodzi do ciebie i mówi „a ty skąd jesteś?”, bez względu na to, czy kogoś zna czy nie... taka krzywa nawijka, by zagaić rozmowę... jest współwłaścicielem a jednocześnie stałym bywalcem tej knajpy, siedzi tam od rana do nocy... chciałoby się powiedzieć, że pilnuje interesu... hmmm... też chciałby tak pilnować... I nagle okazuje się, że wszyscy się znają (dodam, że ja mieszkam obecnie nieco bliżej centrum Częstochowy niż mieszkałem kiedyś i wiele kontaktów się pourywało)... jestem wzrokowcem... pamiętam twarz, nie pamiętam osoby i okazuje się nagle, że wielu, których spotykałem nawet w mojej pracy jest z mojej dzielnicy... śmieszne... Na imprezach tego typu nie lubię jednego – rozmów o pracy – wprawdzie o niektórych jej szczegółach rozprawiać mógłbym godzinami, ale kiedy ktoś mnie pyta – „Sławek, a jaki będzie kurs euro za dwa miesiące?” albo „Powiedz, gdzie się reklamować, bo widzisz, ja handluję (tu pada nazwa produktu) i nie wiem co robić, żeby więcej sprzedać” to dostaję białej gorączki... najchętniej odpowiedziałbym, żeby się powiesił – wtedy klienci wdzięczni za uwolnienie ich od niego więcej kupią... Gwoździem programu była stripteaserka, wynajęta specjalnie przez aktyw imprezy... przyszła, poruszenie na sali... gdyby kręcono polski remake „Łowcy androidów” (kultowy film z Harrisonem Fordem i Rutgerem Hauerem) mogłaby bez zbędnej charakteryzacji grać androida – zarówno w damskiej jak i męskiej wersji... była tak sztywna, tak obojętna na wszystko jakby naprawdę zamiast układu krwionośnego miała rząd kabli... stanąłem sobie z Sosną przy drzwiach, patrzę, chłopaki się bawią na całego, jeden wskoczył do niej na ławę i podryguje, ta go scenicznie wyćwiczonymi ruchami rozbiera gibając się bez uśmiechu... młodszym się podobało, ja patrząc na to ciało bez krztyny erotyzmu (za to z dużym tatuażem na ramieniu) nagle zdałem sobie sprawę, że mnie to kompletnie nie rusza! Czyżbym zbliżał się niebezpiecznie do opcji homoseksualnej, no nie, bez żartów... ja tam nie wiem, co kobiety widzą w facetach, twarde toto, owłosione, brrr... nigdy... na szczęście w chwilę potem przypomniałem sobie wizję mokrego białego podkoszulka pewnej dziewczyny, z którą widziałem się kilka godzin wcześniej... jaka ulga... Nie widzieliśmy z Sosną występu do końca, wyszliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza, uznając też, że chyba za starzy jesteśmy na oglądanie i podniecanie się widokiem panienki, której głównym marzeniem jest skończyć, zainkasować i do następnego klienta... mogę zrozumieć, że panienki może nie bawić taniec przed napalonym tłumem, ale wychodzę (i zawsze wychodziłem) z tego założenia, że z pracy powinno się brać maksimum przyjemności, jeśli się ją już wybrało... widzieliśmy jeszcze jak „gwiazda” wsiada do audi w towarzystwie strażników jej interesu i odjeżdża w siną dal nietknięta przez przyszłego pana młodego, który powiedział, że zbyt kocha swą przyszłą żonę, by kogokolwiek innego dotykać... może to mało rozrywkowe, wszak to ostatnia sobota, ale przyjemne... Wracałem do domu przed drugą z poczuciem nadzwyczaj przyjemnie, a przede wszystkim inaczej spędzonego czasu... następnego dnia byłem znowu grzeczny, chociaż niezupełnie... 08 czerwca 2005 Ostrzeżenie o zagrożeniu terrorystycznym… Niewielu z nas zdaje sobie sprawę, że największe zagrożenie terrorystyczne czyha w naszych domach… czai się ono pod postacią małych lub nieco większych istot rodzaju męskiego lub żeńskiego… dowody tej działalności przedstawiam poniżej… Ponoć pewna młoda, pracująca matka w jednym z częstochowskich marketów została zmuszona do kupienia terroryście opakowania Merci słowami „Kup, bo jak nie kupisz to powiem babci, jak w kuchni całowałaś siusiaka tatusia”… Inny przykład wymuszania codziennych okupów wiąże się z kilkuletnią dziewczynką, która pod groźbą całodziennego ryku zmusiła mamę do kupowania opakowań mentosów… Przekaz ustny głosi, że 12-letni młodzieniec wrócił do domu i zagroził mamie, że nie będzie jadł, mył się i sprzątał dopóki ta nie kupi mu telefonu komórkowego z możliwością fotografowania, kolorowym wyświetlaczem i dzwonkami polifonicznymi za jedyne 700 złotych… matka bezskutecznie usiłowała dojść z nim do kompromisu zmierzającego do weryfikacji żądań… jego podstawowym argumentem było to, że taki właśnie aparat ma kolega z klasy… Z kół zbliżonych do kościelnych donosi się o masowym kupowaniu dla młodych terrorystów-komunistów w zamian za względny spokój komputerów, laptopów lub co najmniej dawaniu pieniędzy na operacje nosa lub uszu… Doszło już ponoć do sytuacji, w których sami rodzice nauczeni doświadczeniem kupują lub dają pieniądze na wyżej wymienione przedmioty i usługi… w ten sposób unikają (według własnej opinii) starć i następnych żądań, co okazuje się niestety nieprawdą, gdyż terroryzujący często im więcej dostają tym więcej chcą… Czy można walczyć z tą falą nadużyć? Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że istnieje kilka metod na zmniejszenie zjawiska poprzez rozmowę, opiekę i tak zwaną miłość rodzicielską lub na przykład czytanie dzieciom przed snem książeczek, a nie sadzanie ich przed „Krową i kurczakiem” z Cartoon Network… Często jednak te działania zamieniane są na wysyłanie dzieci na lekcje tenisa, naukę angielskiego, baletu… ta strategia może jednak obrócić się przeciwko rodzicom, bo po kilku latach lekcji może dziecko na złość na może gorzej grać w tenisa niż syn (lub córka) naszego sąsiada… po angielsku umie tylko wieloznaczeniowe słówko „fuck”, a na balety chodzi owszem, ale chyba im nie o takie chodzi… Mając terrorystę w domu można z nim postępować łagodnie (ulegle) lub się jemu sprzeciwiać… pierwsze powoduje całożyciowe zmagania z niespełnionymi nadziejami i wypłacanie comiesięcznych haraczy… to drugie podejście skutkuje zwykle po jakimś czasie tym, że córka, wysłana na studia, wraca po roku ze znacznie powiększonym obszarem podsercowym… syn zaś marnotrawi nasze ciężko zarobione pieniądze na panienki nienajlżejszych obyczajów i za nic nie chce nam dać wnuka… dobry chłopak był i mało pił… jak mamy szczęście to nic nie wiemy i dopiero po latach z przypadkowo puszczonego wideo u kolegi (w czasie zakrapianego suto spotkania) dowiadujemy się jak nasza córka jest rozwinięta – i że pali papierosy... albo trafiamy na prowadzony przez nią blog, na którym opisuje swe nadzwyczaj bujne życie ze starszymi, żonatymi facetami… A może ich nie mieć… nie mieć terrorystów w domu wcale… piękny pomysł… tylko po co wtedy żyć i co po nas zostanie… 10 czerwca 2005 Pierwsza noc... Jechaliśmy rowerami po ulicy Szadoka na pagórek z widokiem na ligockie lasy poprzecinane torami kolejowymi... była piękna, jej jasne rudawoszare włosy lśniły w słońcu zakrywanym co jakiś czas chmurami... patrzyliśmy na siebie i rozmawialiśmy, nie wiem o czym... zapatrzyłem się w nią i myślałem tylko, że za tydzień jej już nie będzie, a po jej powrocie zmieni się wszystko, łapczywie chwytaliśmy te chwile nam dane... ostatnie dni bezpowrotnie tracone... zachmurzyło się, spadły pierwsze krople deszczu... skryliśmy się pod mostem kolejowym... „Wiesz, tak chciałem byś jutro przyszła, skoro nie możesz, rozumiem”... „Przyjdę...” „Jak to?’, „Zdecydowałam się przed chwilą, przyjdę, dla siebie, dla Ciebie, dla nas, cokolwiek to znaczy”... Kolejny dzień to dzień oczekiwania... na wieczór... magiczny, czarodziejski... marzyłem o nim od wielu miesięcy, bez łapania chwil, bez pośpiechu, bez patrzenia na zegarek... ja i ona... Półmrok pokoju, lampka dająca blade światło na jej twarz, czerwone wino... i muzyka... Lista Przebojów Trójki, ta, która słuchałem od osiemnastego notowania, która kształtowała mnie, przy której zawsze przeżywałem najistotniejsze chwile mojego życia... teraz nie słuchałem jej wcale... mój wzrok był utkwiony w nią... moją miłość, kobietę, którą kochałem całym sobą, za którą tęskniłem każdego dnia rozstania, z którą potrafiłem rozmawiać i którą uczyłem sztuki miłości od samych postaw... Czułem się wtedy tak pięknie, tak wspaniale, upojony chwilą całkowitej jedności dusz i ciał, bo czy może być piękniejsza chwila dla mężczyzny niż ta, kiedy kobieta mówi „Chcę się z tobą kochać, chcę z tobą być, chcę byś zrobił to teraz”? Przyzwyczajony już byłem do tego, ze musi być w domu około dziesiątej... spacer do jej domu się przedłużał, szliśmy zawsze wolno, wydłużając chwilę do rozstania w nieskończoność... teraz też miało tak być...kiedy po dziewiątej powiedziała „Mam dla Ciebie niespodziankę na literę Z”, nie wiedziałem o co chodzi - „Zostaję”... Pamiętam z tego wieczoru i nocy wiele, Edytę Górniak na pierwszym miejscu Listy, nie zapomnę też blasku jej niebieskich oczu, zawsze nosiła szkła kontaktowe a kiedy je zdjęła po raz pierwszy ujrzałem źródło tej siły, która mnie do niej ciągnęła, to było cos niesamowitego, magia... wszystko co działo się tego wieczoru było zamglone, tak, jak gdybyśmy jedynie śnili wspaniały magiczny sen... Kochaliśmy się tej naszej nocy długo, a kiedy wyczerpani zasypialiśmy przy sobie wtuliłem się w nią i położyłem rękę na jej piersi, pragnąc nigdy się nie obudzić... *** Lubię to króciutkie opowiadanie... jest dziwne, bez treści, ale za to z ogromnym ładunkiem emocji... emocji, których teraz mi czasem brakuje... 20 czerwca 2005 Koniec bez początku niczego innego... Wyjechała... piątek był dniem, w którym wszystko się zmieniło... pierwszy raz wtedy poczuł nieuchronność upływu czasu... koniec czegoś bez początku czegoś innego... Bo jakie znaczenie miało to, ze spędzili ze sobą osiem ostatnich godzin, skoro siedemnasta z każdą chwilą zbliżała się nieubłaganie... Wiedział, że tego dnia pożegnają raz na zawsze pokój 500 w akademiku na Franciszkańskiej... i że już nic po tym nie będzie, nie będzie jego, nie będzie jej, nie będzie ich... wakacje, po których będzie mgliście, szaro, bez miłości... taki układ, takie zasady, co nic ich nie ruszy... Przyszła o dziewiątej, cały dzień kochania się i rozmów – o wszystkim, o jej wyjeździe do Skandynawii, o trasie, o powrocie, o nim, o niej, o miłości... na przemian. Wyjazd na uczelnię i ostatnie spotkanie z anglistą powrót, znowu do szału zmysłów, po to, by zapomnieć, po to, by nie myśleć o siedemnastej, kiedy miała być w domu i przygotowywać się do wyjazdu... Chciał, by czas się zatrzymał, ale ten gnał, coraz szybciej i szybciej... patrzył na jej nagie ciało podziwiając każdy jego centymetr, włosy, duże idealnie krągłe piersi, brzuch, kształt nosa, oczy... chciał zapamiętać najdrobniejsze szczegóły, najdrobniejsze... wiedziałem, że zobaczy je najwcześniej za pięć tygodni, o ile będzie go jeszcze kochała... Kiedy widział ją oddalającą się sylwetkę, wgapiony w tylną szybę dwunastki, nie mógł powstrzymać wzruszenia, koniec, naturalny koniec czegoś, co nie miało w ogóle zaistnieć... Za co ja ją kochał, pewnie za tą sztukę zmieniania go w kogoś, kogo wreszcie zaczął akceptować... nikt do tej pory tego nie dokonał, nikt nie otworzył mu tak oczu na siebie samego, czuł się przy niej kochany, lepszy... Dziś poniedziałek, teraz ona jest może w Helsinkach, a on liczy godziny od rozstania i pisze listy – jeden za drugim, jeden za drugim... wie, że dostanie je dopiero po przyjeździe, ale niewiele go to obchodzi, chce, by wiedziała co robił każdego dnia, że był przy niej myślami, cała swą duszą... wie doskonale, że to mało, mało – wie, że powinien teraz zająć się zupełnie czym innym, nie potrafi skończyć, zapomnieć, powiedzieć sobie, że to nie ma sensu... Trzeba wracać do rzeczywistości, chaotyczne myśli nic nie dadzą, ustalili wszystko, co było do ustalenia, miłość do niej okazała się zbyt słaba, by diametralnie zmienić jego życie, a jednocześnie zbyt silna, by o niej raz na zawsze zapomnieć... we własnym mniemaniu okazał się tchórzem – samozwańczym zdobywcą, który w najważniejszym momencie swego życia zamiast szczytów Himalajów wybrał Tybet... *** Czy czuliście kiedyś to, co bohater tego opowiadania? Czy potraficie zrozumieć ten chaos w jego głowie? Co potraficie zrozumieć kogoś odrzucającego miłość? Ja dzisiaj nie potrafię... dzisiaj... 24 czerwca 2005 Cyniczna opowieść o tych, którym się nie odmawia... Od czego zaczniemy, może od mężczyzn, którzy odmawiają. Ich można ich zaliczyć do następujących kategorii: 1. Wierni mężowie i chłopaki, zakochani po uszy w swych wybrankach, mający twarde zasady 2. Niepoprawni romantycy, wierzący, że seks to mistyka, a nie sport 3. Ci, którzy mają inne alternatywy, dziewczyny lepsze pod kątem ambicji (facet poluje), charakteru, faceci, dla których szybka dziewczyna jest nikim 4. Kochający inaczej Mężczyźni, którzy nie odmawiają to mniejszość, większość może uprawiać seks z każdą, byle mieć więcej więcej i więcej, a jeśli zdarzy się atrakcyjna to tym lepiej. Po jakimś czasie nawet na to nie zwracają uwagi na urodę, ale tylko na wrażenia (chcę grubą, z grubą tego nie robiłem, chcę rudą, chcę trójkącik, chcę z mężatką przy jej śpiącym dziecku, chcę numerku na ławeczce w parku z nieznajomą). Dlatego ŻADNEJ się nie odmawia… Jakże wspaniały jest ten świat dla mężczyzn! Cichodajki, prostytutki, buntujące się przeciwko rodzicom panienki, urwane z łańcucha studentki, naiwne hedonistycznie nastawione mentalne "blondynki"… wszystkie one uważają się za bóstwa, uważają, że kręcą tyłeczkami, których nie zdoła nic zastąpić … przychodzi trzydziestka i te ostre kobietki wychowane na „Seksie w wielki mieście” pozostają same, bo „wszyscy fajni faceci są pozajmowani lub zostali wiecznymi kawalerami”, a one chcą dziecka, rodziny, stabilizacji… tym bardziej, że faceci wolą osiemnastoletnie, względnie świeże dziewczynki, których nie brakuje i nie zabraknie nigdy… Jeśli pozostaną same mają mnóstwo kumpli w różnych miastach, kupują sobie kota, umawiają się z koleżankami na babskie combry i narzekają godzinami na facetów… Nawet jeśli złapią faceta, to on nie będzie chciał się żenić, bo po co i na co? I tak przeżyją bez wpadki kilka lat, wyremontują gniazdko, a pewnego dnia on powie, że znalazł inną i dziewczyna ma dwa tygodnie na wyprowadzkę… Jeśli (często pod presją rodziny) wezmą ślub, to nigdy już nie będą pewne, czy odbierający ich telefon mąż zasapał się tak na stepperze czy na przelatywanej panience… Kobiety starają się być piękne, atrakcyjne, na topie, trendy, a z biegiem czasu to one zaczynają pocić się na myśl o facecie, który jest zadbany i ustawiony… on nie musi robić NIC… bo kiedy będzie chciał przelecieć panienkę pójdzie na dyskotekę, zadzwoni do agencji, gdzie brać, wybierać, a w ostateczności pojedzie na trasę i za 50 złotych weźmie jakąś nieźle wyglądającą… tego towaru nie zabraknie, a życie faceta około trzydziestki jest WSPANIAŁE!! Dlatego tak faceci cieszą się kiedy słuchają antyklerykalnych manifestów wyzwolonych panienek … przyjemnie jest pomyśleć, że bez względu na to, czy będziemy mieć 30, 40, czy 50 lat zawsze znajdzie się jakaś panienka, która traktuje seks jak sport i po którą można zwyczajnie zadzwonić… 29 czerwca 2005 Nika... Kiedy poznałem Nikę ubierała się na czarno, skromnie, jakby wstydząc się swego ciała, jakby nie chcąc pokazywać go nikomu... a przecież była po szkole modelek, piękna, jasnowłosa dziewczyna o przepięknych oczach i figurze, której pozazdrościć mogłaby każda... Lubię wyzwania i Nika takim była, jakby ją zmienić, jakby do niej dotrzeć, by zaczęła odkrywać siebie... wiedziałem, że się jej podobam, od pierwszego spotkania zacząłem ją przewiercać wzrokiem nie mówiąc wiele – tylko patrząc, onieśmielałem ją, a jednocześnie chyba dzięki temu na następne spotkanie przyszła w mini spódniczce, pokazując jak zgrabne ma nogi... wiedziałem o niej dużo więcej niż ona ode mnie, Częstochowa jest mała, a Nika była charakterystyczna – połączenie skrytości, dużego pokładu kompleksów, urody i inteligencji równocześnie... uwielbiam taki zestaw... Dopiero po kilku miesiącach okazało się co w niej właściwie siedzi... Jak można mieć kompleksy będąc pięknym – szkoła modelek, gdzie Nika poszła, by zawyżać średnią intelektualną i obserwowała, jak koleżanki dostawały propozycje występu na wybiegu, bo były bardziej „przedsiębiorcze” (choć brzydsze według mnie)... bo w każdy poniedziałek mierzono je ważono, sprawdzano zgryz... dla kogoś minimalnie odstającego to powód do kompleksów... Po drugie nieudana miłość... chłopak, który okazał się na tyle egoistyczny, że otrzymawszy pracę w jednym z największych wydawnictw w Warszawie nawet się za nią nie obejrzał (przynajmniej według mnie)... a kochała go niesamowicie, połowę pierwszych naszych spotkań zajmowało mi tłumaczenie jej tego właśnie egoizmu... dla mnie jeśli ktoś jedzie do innego miasta, jeśli kocha powinien po jakimś czasie dziewczynę sprowadzić za sobą... jeśli jest natomiast pracoholikiem, co swoją pracę ma ponad wszystko, a na weekend przyjeżdża, by sobie ulżyć, to coś nie tak z tą „miłością”... z przyjemnością zauważyłem, ze przestawała o nim myśleć... nasze wyjazdy nad zbiornik w Poraju, na zamek w Olsztynie, na promenadę przypominały psychoterapię, ona się wyżalała na swe życie, swe związki z żonatymi (miała zawsze takie szczęście – karma), głupotę facetów, rodzinę, opowiadała o swych koleżankach, a ja słuchałem i przedstawiałem swój punkt widzenia... to było coś pięknego, spacer po olsztyńskich ruinach, albo sesje na ławce u odnóża zamku, plotki, gadulstwo – mówiła zawsze bardzo dużo... Szczerze mówiąc to Nika była idealna jeśli chodzi o urodę i inteligencję, ale nie byłem gotowy stawić czoła jej doświadczeniom życiowym i jej ostrości, a ostra była jak brzytwa, lubiła mnie, bo się nie dawałem, bo zawsze mogłem się z nią pokłócić, a przede wszystkim jej się nie bałem... Jednak częste spotkania zawsze są zagrożeniem dla mej niezależności... mogę być przyjacielem (uwielbiam to), ale w momencie, gdy czuję, że jestem uzależniany (albo ktoś się uzależnia ode mnie) spowalniam... tu było tak samo... brakowało mnie przy niej, a ona chciała to zmienić... Z pomocą przyszedł nasz wspólny znajomy - Piotrek, który widząc moje obiekcje i jej zapędy poznał ją ze swoim kolegą, wolnym, niezależnym, co łatwo się da manipulować... jeszcze kilka razy podczas spotkań w Chacie słyszałem, że Wojtek to, Wojtek tamto... w dwa tygodnie po poznaniu się Wojtek został przedstawiony jej rodzicom, po kilku miesiącach zaczęli wspólnie mieszkać, z czasem już nigdzie bez siebie się nie pojawiali, a Wojtek zmienił pracę, by jak najrzadziej widywać Piotrka, w którym widział głównego rywala (co z tego, że żonatego, za to bezpośredniego do bólu), w końcu na wspólne imprezy swojej dawnej paczki w ogóle przestali przychodzić... Dziś już nie spotykam się z Niką, ona zajęta swym szczęściem zmierza prostą drogą do małżeństwa, a ja cieszę się, że nie jestem na miejscu Wojtka, choć przepiękna z niej dziewczyna... 04 lipca 2005 Samotny w delegacji... No wreszcie się wyrwałem z domu...szef wysłał mnie do Wrocławia na spotkanie, żonie powiedziałem, że muszę być wieczorem dzień wcześniej i za trzy dotarłem na wrocławski rynek, a tam, aż miło... Już sobie planuję całonocne balowanie - najpierw pójdę do Magellana, potem do Piekarni (tam podobno ciągle świeży towar, hihi), jak nic się dla mnie nie upiecze, to wstąpię do Siedmiu Kotów, Daytona, Jazzda... a, zresztą zobaczymy... Dojechałem na 20, o tej porze to dopiero zaczyna się życie... szybko zostawiłem rzeczy w hotelu, uprzedzając portierkę, że późno wrócę i dalej, na podryw... Jak ja lubię te wrocławskie klimaty, siedzę sobie i sączę piwo wypatrując zwierzyny... ta ładna, ale młoda, „pedofilia mnie nie interesuje” mruczę pod nosem i moja uwaga przerzuca się na ładną brunetkę, co niestety w obstawie, jacyż brzydcy ci faceci, co te dziewczyny w nich widzą, mają przy barze tak fajnego gościa jak ja, a zadają się z byle kim... dobra, same kaszaloty, idę gdzie indziej... Już zaczyna mi szumieć, cztery knajpy i mało po gębie nie dostałem, gdy chciałem zagadnąć panienkę, co ładna, ale uroiło mi się, że bez towarzystwa... młodzież to zupełnie dziś się bawić nie umie... ja ssspokojjjnie do dzieewczyny, a ona do mnie „odczep się pijaku!” – jaaa, pijjjak, nooo niee, przesadda... dobra zzzmieniammy lokal na piąty... chwiejnym krrrokiem przesuwwam się w stronę wyjścia, czyżżbymmm przesadddził z alkohhhololem, powietrze mnie ożźwi, ożeźźwi... do piątego lokallu mnie nie wpuszszczono, pod wpływem alkoholu nie wpuszczają, iech szałują, poczułem taką werwę, że parkiet mój (hyp) by był, ale niech, niech szałują... wracam do hotelu, deszczyk, jak ja lubię deszczyk, idą dziewczyny - panienki, patrzcie, deszczyk pada, chodźcie, zatańczymy „I’m singing in the rain, I’m dancing in the rain, la la la la la la la la la la la”... nierozrywkowe jakieś... Dobra, muszę się napić jeszcze w hotelu... dochodzę, zamawiam leciutko piwko, no nareszcie, jakaś ciekawa dziewczyna – i od razu podchodzi i pyta czy mam ogień, „niestety nie palę”, „nie szkodzi – ja mam” – ona na to i daje mi zapalniczkę, widziałem to na filmach – teraz ja powinienem jej przypalić, więc robię to i już jest wstęp do konwersacji... „chcesz mieć niezapomnianą noc”, „jeśli z Tobą – wiem że będzie niezapomniana” – rzucam a’la Valentino, „trzysta”, „euro”... Otrzeźwiałem połowa wypłaty (bez premii za sprzedaż) za jedną noc? Dużo... ok., wychodzimy na twardziela - bądź za pół godziny w pokoju 53 (mieszkam w 34), jak mnie jakoś znajdzie, to się wyprę, a zresztą jutro już mnie tu nie będzie... Poszedłem szybko do swego pokoju uważnie patrząc czy ktoś mnie nie śledzi, odpoczynek... wyjąłem laptopa, jest podłączenie do internetu, ulubiony czat i nick „Samotny w delegacji” – „Cześć, to znowu ja, dzisiaj jestem we Wrocławiu... kto mnie dzisiaj utuli do snu” 13 lipca 2005 Moja siostra... Kilka dni temu przyjechała z Niemiec moja siostra... o sześć lat starsza, będąca dla mnie zawsze zarówno swoistym autorytetem jak i przykładem kobiecej naiwności i dobra... Moja siostra zawsze była najlepsza, najlepiej się uczyła, miała być pierwszym magistrem w rodzinie, pojechać na psychologię do Lublina na UMSC... nie pojechała, czas, kiedy mogła to zrobić był czasem stanu wojennego i biedy... Wybrała Bytom, gdzie zaczęła pracować jako pielęgniarka, tam też poznała swojego męża... wpadli, sprawa prosta, ślub, wspólne mieszkanie, pomoc licznych ciotek, teściowej, skromnie, ale godnie... w dwa lata po Marcinie urodził się Olek... Pod koniec lat osiemdziesiątych do Niemiec wyjechała teściowa i w rok potem ściągnęła wszystkich pozostałych... Jola postarała się o obywatelstwo, pracę (do dzisiaj pracuje na jako pielęgniarka), zaczęli się uczyć języka i żyli... żyli w wynajętym mieszkaniu w Springe niedaleko Hanoweru... Kiedy przyjechałem do nich w kilka lat później kwitnęli, jakże tam inaczej się żyło, kolorowo, na tanich kredytach... tak to wtedy widziałem, ale... Mojemu szwagrowi nie odpowiadało takie życie – mało rozrywek, mało czasu, poza tym przeszkadzało mu to, że Jola zarabia więcej od niego... zmieniał pracę, chciał stworzyć coś własnego, ale i to zakończyło się klęską, bo nie poznał wszystkich warunków do stworzenia takiej firmy... W końcu postanowił zrobić coś w Polsce... i otworzył komis w Częstochowie... jednocześnie coraz mniej czasu spędzał w Niemczech... jego miejsce niejako zajął mój brat, który opiekował się dziećmi i mieszkał niemal na stałe z moją siostrą... Szwagier przeniósł działalność do Bytomia, kupił tam mieszkanie... w szczytowym okresie tego obłędu bywał w domu dwa razy w roku, rzadko dzwonił, żył sam, nie posyłając żadnych pieniędzy, niczego... jeszcze żeby tego było mało to ona spłacała zaciągnięte przez niego kredyty w Niemczech...ale przyjmowała to pokornie, uważając, że dobrze, że jej mąż jest zadowolony i się realizuje... do czasu... Okres ten przypominał parodię związku, małżeństwa – on daleko, a ona z moim bratem wychowuje dzieci... dodatkowo młodszy syn miał ogromne kłopoty z asymilacją z niemieckimi rówieśnikami, co minęło dopiero kilka lat temu... Ona użerała się jeszcze ze swoją teściową, która obwiniała Jolę o całą sytuację i która przedstawiał swojego syna w najlepszym świetle wręcz jako ofiarę... ileż ja sam nasłuchałem się na temat wychowania Marcina i Olka... aż chciało się powiedzieć „a gdzie ich ojciec?”... za grzeczny czasami jestem, niepotrzebnie... Bombardowana przeze mnie, przez moją mamę, przez wszystkich Jola w końcu postanowiła coś zmienić, ale on nie chciał rozmawiać... jemu było dobrze, pieniądze, które zarabiał wydawał na wycieczki do Ustronia, kluby nocne i nie przejmował się niczym... oczywiście czarę goryczy przelała kobieta (a właściwie kobiety)... siostra wystąpiła w końcu o rozwód... I tu najprzyjemniejsze – nie dostała ani grosza alimentów, bo on wykazał, że zarabia 300 złotych na rękę... zawsze kombinował, ale to było jego najbardziej wredne posunięcie... Jak jest teraz... teraz właściwie nie utrzymują ze sobą kontaktów, a właściwie są one ograniczone do podesłania jednego dziecka (właściwie to już siedemnastoletniego młodzieńca do taty)... on żyje wygodnie, moja siostra chyba dzięki wrodzonemu optymizmowi układa sobie sama życie, już bez obciążeń i zgryzot, dzieci już prawie są dorosłe, szukają pracy... Wczoraj mieliśmy ognisko i grilla - w sumie dwanaście dorosłych osób, było świetnie, wesoło, przyjemnie, wspaniale... Wszystko się układa, ale sama sytuacja zostawiła ślad, także u mnie... 15 lipca 2005 Zasada trzecia. Miej priorytety... Nigdy chyba nie zrozumiem facetów, którzy w wieku średnim znajdują sobie dwudziestolatkę i jej podporządkowują swoje życie... Może to dlatego, że trudno mi wierzyć w bezinteresowną miłość i widzę w tym raczej chęć sprawdzenia siebie jako mężczyzny, partnera seksualnego i dowiedzenia sobie, że jeszcze potrafi... tylko co potrafi?? Uwieść taką dziewczynę potrafi każdy normalny trzydziestolatek (o ile nie ma ona faceta), za nim przemawiają doświadczenie, umiejętności, dojrzałość, ustabilizowana sytuacja życiowa i majątkowa... sam osobiście znam kilka dziewczyn, dla których te cechy są najważniejsze, bo mają dość swych rówieśników, zachowujących się jak gibający się Kunta Kinte, niepoważnych, dziecinnych, podchodzących do życia wyłącznie zabawowo... często jest też tak, że nawet jeśli facet jest żonaty to to nie przeszkadza, bo chce się jego słów, rozmów, dojrzałości, mądrości życiowej... czegoś poważniejszego i normalniejszego... a stąd już tylko krok do chęci zdobycia takiego faceta, ale... Zdobycie faceta też nie jest wtedy zbyt trudne... jedna strona (kobieta) chce i manipuluje w ten sposób, by on też chciał... jeśli jest wystarczająco zdeterminowana to dojdzie do celu (i przykłady tego już podawałem)... chodzi o to, by się temu przeciwstawić... bo w zdradzie obok tego, by się nie zakochiwać i umieć kłamać ważne jest posiadanie priorytetów... Facet dorosły, mający żonę czy nawet dzieci powinien wiedzieć, że bez względu na to, jak będzie na niego oddziaływała młodsza kobieta to liczy się przede wszystkim to co już ma... Dobrze (dla niego) jeśli trafi na kobietę, która chce od niego tylko usług seksualnych i pogadania co jakiś czas... dobrze, gdy trafi na kogoś, kto doskonale wie w jakiej on jest sytuacji i na nią się godzi... umiejętność dogadania się i ustalenia zasad jest tu chyba najważniejsza... powiedzieć „nie rozejdę się z żoną, nie porzucę dla ciebie dzieci i tego co już mam, nie ma na to szans – jeśli chcesz możemy się spotykać, ale musisz wiedzieć, że nie chcę zmieniać w swoim życiu niczego”... wtedy jasno wiemy na czym stoimy, i kobieta i mężczyzna... ona jest wolna, on uczciwy (w stosunku do niej)... ewentualne rozstanie się jest formalnością, a nie ryzykiem, że pewnego dnia jego żona dostanie stosik listów podpisanych imieniem jej męża, a adresowanych do kogoś zupełnie innego... A iluż facetów robi dokładnie odwrotnie... „kocham Cię, już nic mnie z żona nie łączy, nawet z nią nie śpię, w ogóle to niedługo wystąpimy o separację i będziesz się mogła do mnie przeprowadzić, jak nam będzie wspaniale, jak cudownie, te poranki, kiedy będę Cię pieścił na początek dnia, te wieczory przy kominku... nie będziemy się musieli przed nikim ukrywać... już niedługo”... to niedługo zamienia się w miesiące, kwartały i lata o ile ona to wytrzyma... a jak już kiedyś pisałem zdrada jest układem krótkotrwałym, nie mających szans na cokolwiek i koncentrującym się na oszukiwaniu jednej i drugiej strony... Ja wiem, że wszelkie układy są cyniczne, że nie biorę tu pod uwagę wielkiej miłości między osobami których dzieli duża różnica wieku, której przykłady przecież można znaleźć, ale... najłatwiej jest powiedzieć, że ktoś go oczarował, że zakochałem się od pierwszego wejrzenia i dla tej miłości, która jest przecież prawdziwa porzucę wszystko, by czuć się szczęśliwym... ja sam uwielbiam kobiety i często myślę, że zrobiłbym wszystko dla kilkanaście lat młodszej jasnowłosej piękności z... nie robię jednak... dlaczego? Może dlatego, że wszystko w życiu ma swój czas... 18 lipca 2005 Miłość czternastolatka... Wczoraj pojechałem rowerem nad glinianki, duże wyrobisko gliny zalane wodą, podobno razem z unieruchomionymi koparkami... niedaleko Stradomki... przed dwudziestoma laty jeździłem tam się kąpać, spędzałem tam całe dnie, tam nauczyłem się pływać, przepłynąłem później zbiornik w poprzek, tam dostałem pierwszego w życiu udaru słonecznego... Wyglądało to kiedyś zupełnie inaczej, z czasem usiany stromymi piaszczystymi pagórkami teren został wyrównany, postawiono tablice „Zakaz kąpieli”, wyrobisko zarybiono i z czasem coraz mniej ludzi przychodziło się kąpać, glinianki straciły swą dzikość otaczane z roku na rok coraz bardziej wymyślnymi domkami z napisem „Zły pies”, taki właśnie stoi tam, gdzie chodziliśmy z chłopakami zrywać czereśnie ... Dwadzieścia lat temu miejsce to było żywe, mnóstwo ludzi, wieczny piknik, ładne dziewczyny, które też chodziliśmy oglądać... no i ona – pierwsza jak najbardziej platoniczna miłość... Ania była dwa lata młodsza ode mnie – ja miałem trzynaście, czternaście lat - a podobała mi się okrutnie... ciemne długie włosy, związane z tyłu w koński ogon, ciemna cera, ładne rysy twarzy... jakże ja szalałem na jej punkcie! Na liście Trójki pojawiła się wtedy piosenka „Do Ani”, to nagrałem sobie ją i słuchałem chyba czterdzieści razy w kółko i wykrzykiwałem do siebie „Tak bardzo bardzo kocham Cię, tak bardzo potrzebuję Cię”... pisałem dla niej wiersze (których nigdy nie poznała), pisałem jej imię gdziekolwiek się dało, myślałem o niej jak wariat, uwielbiałem szkołę, bo tam mogłem ją zobaczyć, uwielbiałem glinianki, bo wiedziałem, że przyjdzie, mając z ulicy Grottgera dosłownie kilka kroków... w początkowej fazie, by dowiedzieć się gdzie mieszka śledziłem ją do samego domu... cóż to było za szaleństwo! Ponieważ byłem nadzwyczaj nieśmiały to rozmawiałem z nią dosłownie kilka razy i to z tego co pamiętam tak głupio, że wstyd się przyznawać... dzisiaj sam się do siebie śmieję na wspomnienie tych końskich zalotów, pośredników, którzy mieli potwierdzić, za ta chce ze mną być (dziwna sprawa – nigdy nie używam w stosunku do siebie stwierdzenia „chodzić ze sobą” – jest tak głupie, że nie przechodzi mi przez gardło)... jakież to było naiwne, ale i poprzez ogromny ładunek emocjonalny takie prawdziwe... chciałem kochać i być z nią na stałe, choć zupełnie nie wiedziałem jak się za to wziąć... Ulica, na której mieszkała nie zmieniła się zupełnie, nie zmienił się jej piętrowy dom... nie wiem czy w nim mieszka, nie wiem jak wygląda, nie wiem, czy bym ja poznał – pewnie ścięła włosy na krótko, ma dzieci, gdzieś wyjechała, już się nie spotkamy – nie wiem... Fascynacja nią trwała chyba rok, potem jej miejsce w moich myślach zajęła Czarownica (z jej klasy), ale to temat na zupełnie inną historię... A tak na marginesie – jak co roku, gdy lato w pełni, prasa dla trzynasto-, czternastolatków rozpisuje się, w jaki sposób się zabezpieczyć, jak czerpać rozkosz z erotycznych uniesień i co zrobić „po”, kiedy owocem miłosnej przygody może być niechciana ciąża. I zastanawiam się często – do czego się tak spieszyć... te pierwsze nastoletnie uniesienia są tak piękne, a tu pakuje się niedojrzałe fizycznie i emocjonalnie dzieci (też taki byłem) do łóżka... i po co? Żeby w wieku trzydziestu lat mieć świadomość, że wszystko już było? Każda pozycja z filmu pornograficznego, każda perwersja, każda zabawka? Żeby szukać przyjemności w narkotykach, alkoholu, seksie z nieznajomymi? Po co tak szybko dojrzewać do rzeczy, o których nie ma się pojęcia... 22 lipca 2005 Wojna światów... Jednym z moich ulubionych rysunków krążących po sieci jest ten, na którym widać grupę terapeutyczną. Jeden z uczestników tej grupy stoi i mówi „Dzień dobry, nazywam się Kowalski. Otwieram swoją pocztę elektroniczną dwieście razy dziennie”... Pewna czytelniczka napisała mi kiedyś, że miała swojego bloga, ale nie potrafiła znaleźć granicy między wirtualną rzeczywistością a światem realnym... druga z kolei, że tak się zaangażowała w dyskusję na blogu, że przestała rozmawiać ze swoimi dziećmi, że zaczęła się od nich mentalnie oddalać... Spoglądam na siebie i nagle widzę, że ja sam wielokrotnie łapałem się na tym, że zupełnie podświadomie zamiast zajmować się pracą, pójść na spacer, pojechać na wycieczkę rowerową obmyślałem a to temat kolejnej notki, a to komentarz do szczególnie zaangażowanego czytelnika moich notek... w ten sposób powstał wirtualny świat pożerał mój czas, energię, siły... Kiedy prowadzi się coś osobistego, kiedy pojawiają się wierni czytelnicy człowiek chce być blisko nich, chce z nimi rozmawiać, rozwiewać wątpliwości, odpowiadać na pytania, żartować, bawić się... do tego dochodzą maile, a na każdy mail przydałoby się odpowiedzieć... i choć ja pod tym względem nie pasuję do wizerunku ślęczącego przed komputerem okularnika - jestem bardzo chimeryczny i zapominalski - to jednak mnie to jakoś angażuje... Świat wirtualny wciąga, wciąga jego nieprzewidywalność i anonimowość, która powoduje chęć zaspokojenia ciągot detektywistycznych... zadajemy sobie pytania - co się zdarzy jutro? Kto nowy się pojawi? Kto z kim się pokłóci? Kto wygra? Z drugiej strony mamy świat rzeczywisty, bogaty, ale bardziej przewidywalny, ciekawy, ale odarty z tajemnicy... świat obowiązków, codzienności, przyjemności... Między tymi światami jest granica... wyraźna, dostrzegalna, ale często niezauważana... Przecież z każdym z naszych rzeczywistych znajomych utrzymujemy kontakt mailowy, każdemu możemy przesłać nasze nowe opowiadanie tak jak znajomemu wirtualnemu... różnica to przede wszystkim możliwość spotkania się, patrzenia w oczy, dotknięcia dłoni, pocałunku... W konfrontacji tych dwóch światów wygrać powinien świat rzeczywisty, bo przecież liczy się przede wszystkim nasze życie i nie można spędzić przed komputerem... a jednak świat wirtualny wdziera się w naszą świadomość tak mocno, że przestajemy dostrzegać granicę i zamiast żyć rzeczywiście żyjemy wirtualnie... dobrze, jeśli poznając kogoś przypadkiem na gg, poprzez pocztę elektroniczną zmierzamy jak najszybciej do spotkania, bo wtedy zbliżamy się do życia... gorzej, gdy nasz przyjaciel pozostaje jedynie internetowym spowiednikiem... pociąga to niesamowicie, ale dla naszej psychiki jest zabójcze... czekamy na mail, rozmowę na gg, denerwujemy się czy czymś nie uraziliśmy przyjaciela – „co się stało, że nie ma tego cholernego maila,!? Na gg – niedostępny. A może nie chce ze mną rozmawiać!?” Co najmniej przez następne dwa tygodnie w moim zyciu wygrywać będzie wyłącznie świat rzeczywisty... nie będzie internetu, nie wezmę ze sobą nawet telefonu (bo będą go mieć ci, z którymi jadę, a ja chcę mieć święty spokój)... i będziecie mnie mogli spotkać tylko w rzeczywistości, gdzieś na plaży we Władysławowie – Chłapowie... życzę wszystkim słońca... do zobaczenia za dwa tygodnie... 08 sierpnia 2005 Dzień dobry... Jestem, wczorajszym pociągiem o 1.14 zameldowałem się na dworcu Częstochowa Główna i szybko wróciłem do domu po blisko dwóch tygodniach... Bardzo dawno nie byłem pod namiotem, ostatnim razem chyba dwanaście lat temu, jeszcze za studenckich czasów, dlatego teraz z przyjemnością przyjąłem propozycję noclegu w warunkach pola namiotowego – raczej ciężkich, ale jakże fajnych... Chłapowo – maleńka wieś ożywająca w czasie lata, pełno ludzi, pełna piaszczysta plaża lub chodniki wzdłuż drogi z Władysławowa do Jastrzębiej Góry... uciekłem tam, bo w swoim mieście nie mogę spokojnie pójść na piwo do Biznes Centrum, by nie usłyszeć „Dzień dobry panie...” i mimo tego i tak spotkałem kilka osób, które właśnie tak mnie przywitały... i jak tu spokojnie się upodlić... Lubię patrzeć na ludzi, lubię obserwować ich zachowania... z wyjazdu tego mógłbym napisać (bez przesady) kilkanaście notek – zresztą często łapałem się na tym, że układałem moje opowiadania na poczekaniu tak, by teraz przenieść je teraz z mojej pamięci do pamięci komputera... A kogo było najwięcej... cóż – wczasowiczów można było podzielić na kilka grup... 1. Rodziny z dziećmi... rodzice w większości spokojni i cierpliwi, dzieci rozwrzeszczane, naciągające starszych na wszystko co było do kupienia i do zabawy... rekordy popularności biły stoły do cymbergaja za 2 złote... 2. Młode zakochane pary spędzające pierwsze wspólne wakacje, kochające się na wydmach i w namiotach spacerujące nad morzem, obejmujące się... aż miło było spojrzeć... 3. Koloniści... hmmm, za moich czasów (jaki ja stary jestem, że mówię już o moich czasach) na kolonie jeździło się do piętnastego roku życia, a teraz ci byli chyba osiemnastolatkami – tak sobie myślę, że chciałbym być w tych domach wczasowych wieczorami, hihi... 4. Młodzi faceci, ich było przede wszystkim słychać, kiedy nadjeżdżali swymi samochodami prosto zza zachodniej granicy i głośnym bums, bums, bums... chodzili i rozglądali się jak sfory piesków, wypatrując zdobyczy... Ta ostatnia grupa dla mnie była akurat najśmieszniejsza... najdziwniejsze było to, że zdobyczy dla nich jakby nie było, samotne dziewczyny lub grupy można było policzyć na palcach dwóch rąk, żadnych wyzwolonych panienek gotowych zrobić wszystko dla satysfakcji własnej i nowego jednodniowego znajomego... i gdzie cała ta edukacja, żeby „carpe diem” i tak dalej... panowie zatem jak na filmach jeździli w tę i z powrotem, krzycząc, bawiąc się, pijąc piwo litrami, potem zalegając na kwaterach, by następnego dnia od południa znowu ruszyć w trasę na łowy... ja sam śmiałem się do siebie, że gdybym chciał nawet zarwać „na raz” jakąś blondynkę to byłaby trudność, bo „towar” ten był deficytowy... na szczęście nie ani nie musiałem ani specjalnie nie chciałem... chociaż... Jeszcze raz przekonałem się, że jasne włosy działają na mnie pobudzająco (łagodnie mówiąc)... szczególne wrażenie wywołała na mnie pewna drobna, jasnowłosa dwudziestoparoletnia dziewczyna, ale co z tego?? O ile z kilkumiesięczne dziecko można zneutralizować to nie tak łatwo to zrobić z wyższym od siebie i potężniejszym mężem... przynajmniej na ich rodzinnych wakacjach... Wygoniła mnie pogoda, która cały czas nie była rewelacyjna, ale przedtem zobaczyłem Hel, jednego dnia przeszedłem z Chłapowa do Władysławowa potem na Rozewie (na zachód słońca) i do Chłapowa, w drodze powrotnej zwiedziłem Gdańsk, Malbork, Toruń i jestem nadzwyczaj zadowolony... o opaleniźnie nie wspomnę... 16 sierpnia 2005 Szczyt (tym razem tylko pielgrzymkowy)... Muszę powiedzieć, że lubię szczyt pielgrzymkowy w Częstochowie... miasto ożywa... mimo, że jest to tylko ułuda to na tych kilka dni jest kolorowe, pełne zupełnie innych ludzi... Częstochowa to dziwne miasto, dwieście czterdzieści tysięcy, duchowa stolica Polski, kilkaset pielgrzymek rocznie, ciągle pełno ludzi, ale takich, którzy często nie chcą (nie mają siły, nie mają po co) zostawać... promocja regionu skupiona na wykorzystaniu jedynie Jasnej Góry wielokrotnie była przeze mnie krytykowana i mówię o tym zawsze bez ogródek... Sam wymyśliłem kiedyś teorię Czarnej Dziury za Jasną Górą, która to połyka niezliczone rzesze pielgrzymów i rozdziela ich do licznych salek przy kościołach, w których płacą po 20 złotych za miejsce na materacu... Częstochowa, która powinna zarabiać na milionach ją odwiedzających w sumie ma niewiele, bo po noclegu (a kościoły od działalności gospodarczej, jakby nie było, podatków nie płacą) pielgrzymi rozjeżdżają się do domów nie zwiedzając niczego poza Alejami, nie widząc NICZEGO poza nimi i Jasną Górą... dlatego zawsze denerwuje mnie mówienie o turystyce w Częstochowie, bo ona nie istnieje, co przeszkadza to jednak mówić naszemu Jaśnie Oświeconemu Prezydentowi, że nasze miasto jest miastem rozwijającym się dzięki turystyce... i nawet wie, że niektóre liczne grupy przywożą ze sobą prowiant, by w mieście (gdzie drogo) nie wydać ani złotówki... a kilka hoteli przy takim ruchu pielgrzymkowym powinno mieć obłożenie na cały rok, tymczasem ledwo przędzie (głównie te małe)... Dodam do tego jeszcze niemożność wykorzystania kształtu klasztoru do celów komercyjnych... gdybym chciał zarabiać jako biznesmen na pielgrzymkach otwierając sklep z dewocjonaliami, to nie mogę w nim sprzedawać niczego co wiąże się z Jasną Górą... nie mogę wyprodukować koszulek z nadrukiem konturu klasztoru, albumów ze zdjęciami, kufli (a czemu nie!!), kubeczków i innych gadżetów... nie mogę, znak firmowy zastrzeżony... Czarna mafia? Jak to zwał tak to zwał, ale ja przecież nie daję na tacę, nie kupuję książek i płyt wydawanych przez Edycję Świętego Pawła (z najlepiej wyposażonym studiem nagraniowym w regionie), nie zamawiam mszy na urodziny chrześniaka... słowem nie daję zarobić komuś, kto chce zarobić na wierze w Boga... a pielgrzymi? A co mnie obchodzi, że oni wydają pieniądze na dewocjonalia, noclegi i inne religijne rzeczy... każdy ma prawo przecież sam dysponować swoim czasem i środkami, czym na dobrą sprawę różni się płacenie czarnej mafii od płacenia mafii innego autoramentu w knajpach, agencjach towarzyskich, multikinach... gdyby człowiek zastanawiał się ciągle komu płaci za przyjemności, noclegi, rozrywkę to musiałby siedzieć skulony w domu w domu chlebie (własnej produkcji) i o wodzie (ze studni)... z wyjątkiem intencji i światopoglądu grupa pielgrzymów nie różni się niczym od polskiej złotej młodzieży z piosenki Dezertera... jedna i druga chce spędzić miło czas, bawić się (zabawy różne bywają), zrobić coś fajnego w swoim życiu, a przejście tylu kilometrów może być sposobem na wakacje i przeżyciem - o czym mówili mi jej uczestnicy (i tu nie chodzi o osławione brednie typu „na pielgrzymkach co noc odbywają się orgie”)... Tak więc pomijając ideologię ja lubię ten tłum, lubię tych ludzi, co idą... szkoda, że w tym roku nie ma w nim Emilki... 18 sierpnia 2005 Kościuszki 13... Stanął pod szarym blokiem... z biciem serca nacisnął przycisk domofonu. To ty? Wchodź... Wchodząc po schodach czuł narastające zdenerwowanie, a przecież był już tutaj... skąd takie uczucia? Może stąd, że czuł się jak diabeł, który postanowił skusić anioła... a ona była dla niego aniołem, czysta, niewinna, nieskażona zdradą dziewczyna... wiedział, że ma kogoś, kogo bardzo kocha, o kogo się martwi, z kim była, a mimo to... diabeł... Otworzyła mu drzwi, jak zawsze wspaniała, jasne, krótkie włosy, biała bluzka i ciemne spodnie... usiadł na kanapie i czekał na nią, kiedy ta przygotowywała herbatę... przejrzał jak zwykle jej płyty, Stare Dobre Małżeństwo, Kraina Łagodności, Wojtek Bellon obok Renaty Przemyk... patrzył na jej zdjęcia, jego zdjęcia, gitarę w kącie pokoju... Uśmiechnął się kiedy weszła, usiadła daleko od niego, nie przejął się tym, wiedział, że zaraz się do niej przybliży... jakże on ją podziwiał, za piękno, za inteligencję, otwarty umysł, za gadatliwość, za wszystko... Patrzył jej przenikliwie prosto w oczy, zawsze to robił tak, jakby zupełnie nie interesowało go co mówi, błądził oczami po jej sylwetce, podziwiając każdy jej fragment... widział, że była zmieszana, pragnęła jednak tego spojrzenia, wiedział to... - Nie potrafiłabym chyba poddać się porywowi zmysłów - A pragnienia... gdybyś kogoś pragnęła, to co by cię powstrzymywało przed bliskością z nim? Uczciwość względem Łukasza? Wiara? Zasady? - Wszystko - A uczciwość względem siebie? Przecież nie zgasisz ognia w sobie mówiąc, że tak nie można, on będzie się wciąż tlić, aż w końcu złapiesz się na tym, że kochając się z Łukaszem będziesz myśleć o kim innym - Nieprawda! - A powiesz Łukaszowi, że dzisiaj tu jestem? On wie o mnie i o tym, co ci mówię, że cię podziwiam? - Nie, nie wie i nigdy się nie dowie - Dlaczego, przecież nie zdradzasz go. Nic się nie dzieje między nami... - Nie chcę mu tego mówić, bo wiem, że by cierpiał... Przysunął się do niej, jej niebieskie oczy zdradzały zmieszanie i pragnienie, pocałował ją lekko w usta, nie zaprotestowała, wyszeptała tylko - Jeszcze. Nie powinnam ale chcę Zbliżyła się do niego i teraz ona go pocałowała... głębiej, objęli się, czuł gorąco jej ciała, czuł jej zapach. Położył ją na kanapie, oparł się przy niej i patrzył, by po chwili znowu ja całować... ręką błądził po jej szyi, dotykając potem leciutko jej rąk i piersi, oddech jej stał się głębszy a on był coraz bardziej stanowczy... palce jego zatrzymały się i zaczęły delikatnie wspinać się okrężnymi ruchami w górę piersi... ścisnęła uda i zacisnęła usta, by nie krzyczeć, z każdym drgnięciem jego dłoni jej podniecenie rosło... odpiął jej bluzkę, zapinany z przodu biustonosz i przez chwilę podziwiał kształt piersi, po czym zanurzył się w nie i całował każdy ich fragment... najpierw lekko, potem coraz szybciej i gwałtowniej... kiedy dotknął ich zębami wzięła jego rękę i wcisnęła między swe uda... w kilka sekund później poczuł jak cała drży w środku, przycisnęła go do siebie i pocałowała wykrzykując jednocześnie swą rozkosz... opadła z sił, przykryła wstydliwie odsłonięte ciało i przytuliła się mocno do niego... - Chciałam tego... - Ja też, bardzo, dziękuję ci za to... Długo potem jeszcze rozmawiali... nie o sobie... To był ich jedyny raz, w jakiś czas potem wróciła do swego miasta, a w rok później wyszła za mąż za Łukasza... a on nigdy jej nie zapomniał... 26 sierpnia 2005 Przyjaźń w internecie?... Czym jest przyjaźń w rzeczywistym świecie każdy mniej więcej wie? Przyjaciel wspiera dobrym słowem, jest od tego, by wyskoczyć na poważną rozmowę lub tylko na piwo... pożycza narzędzi, rzadziej pieniędzy, pomaga myślą, czynem... W trudnych momentach stoi przy nas, klepie nas po ramieniu (nie znoszę, kiedy się mnie klepie po ramieniu)... Ja nie mam ludzi, których nazywam przyjaciółmi, nazywam ich znajomymi, którzy zachowują się po przyjacielsku... słowo „przyjaciel” i stwierdzenie „z przyjaciółmi” kojarzy mi się z kiepską reklamą lub sitcomowym serialem, grupka młodych wokół ludzi to już „przyjaciele”... a to przecież nie tak... Kiedyś moja bratowa opowiadała jak rozpoznała swoich przyjaciół, a chodziło o pomoc przy myciu kolekcji królów polskich jej brata przed świętami (autentycznie)... przerażona natłokiem zajęć zadzwoniła z prośbą o pomoc do jednej, drugiej, trzeciej koleżanki... wszystkie nie mogły, dopiero czwarta przyjechała tak szybko jak tylko mogła (jakby coś istotnie się strasznego stało)... śmieszna sprawa, ale ile mówi o nas samych, o tym, jak często jesteśmy egoistami, mamy własny świat i nic na dobrą sprawę nie obchodzi nas nasz „przyjaciel”... Oczywiście jest mnóstwo osób, które są z gruntu dobre i mają prawdziwych przyjaciół... Kiedy mamy dwadzieścia lat wydaje się, że cały świat złożony jest z naszych przyjaciół, potem te proporcje się zmieniają... zaczynamy dostrzegać, ze sami nie mamy czasu na innych (szczególnie jeśli mamy rodzinę i pracujemy), no i inni nie mają czasu dla nas... Jak można żyć bez przyjaciół? Można i często to o wiele lepiej niż z nimi, luźne kontakty powodują, że nie polegamy na innych tylko na samym sobie, że nie uzależniamy swego nastroju od tego, czy ktoś będzie miał z nami czas porozmawiać czy też nie... sam bardzo byłem zaskoczony, kiedy moja koleżanka z pracy widząc moje nienajlepsze samopoczucie spytała co się dzieje i czy może mi w czymkolwiek pomóc... nie nazywam jej przyjaciółką, ale de facto nią jest... zawsze bowiem uważałem, że nie liczą się słowa ale czyny... nie uzależniam się od przyjaźni, bo najgorsze w życiu to rozczarować się do kogoś, do kogo mieliśmy zaufanie... W mojej pracy ciągle mam do czynienia z pewnego rodzaju fałszem, ludzie przychodzą, rozmawiają, budują kontakt, mają zaufanie, budują zaufanie, nazywają mnie przyjacielem, a potem odchodzą do swoich światów... A internet? Czy anonimowość pozwala na szczerość i budowanie przyjaźni? Tak, zdecydowanie, ale... dla mnie kontakt z człowiekiem powinien być bezpośredni... jak już kiedyś pisałem, sieć jest formą konfesjonału... rozmawiając z kimś my się spowiadamy, mówiąc rzeczy, które siedzą w nas i oczekujemy rozgrzeszenia, kontaktu, odpowiedzi, przyjaźni... jeśli ktoś odpowie tak, jak oczekiwaliśmy (lub w jakikolwiek szokujący dla nas sposób) to rodzi się kontakt, im więcej rozmów, tym większy kontakt... potrafimy wyczuć kiedy nas się oszukuje lub pozostajemy w innym świecie, uzależniamy się od słów, opinii, obecności... Ale co to ma wspólnego z przyjaźnią? Dużo i mało jednocześnie... ktoś nas wysłuchuje, uwielbiamy go za to, ale jednocześnie nie mamy pojęcia czy nie robi tego nieszczerze (nie widzimy go, nie patrzymy w jego oczy)... wiemy, że ten ktoś nam pomoże, ale są sytuacje, kiedy bezpośrednio pomóc nie może (rodzinne kłopoty, problemy finansowe)... wiemy, że ten ktoś nam odpowiada w sieci, ale boimy się spotkać z nim w rzeczywistości (a może nie będzie się nam podobał, albo co gorsza my jemu)... pragniemy jego słów ciągle i wszędzie, ale nie ma go fizycznie przy nas... Oczywiście, jeśli ktoś ma poukładany świat rzeczywisty, to kontakty w sieci traktuje jako rozrywkę, odskocznię, zabawę – nie przejmujemy się fałszywymi przyjaciółmi... gorzej, kiedy świat rzeczywisty się wali i szukamy ucieczki, zrozumienia, kontaktu... wtedy rozpaczliwie łakniemy przyjaźni i wtedy też najczęściej się na niej rozczarowujemy... Nie twierdzę, że przyjaźnie sieciowe nie istnieją, sądzę jednak, że są jedynie substytutem tego co powinniśmy budować w swoim rzeczywistym życiu... 29 sierpnia 2005 Kalimera... Kalimera była knajpą tuż przy mojej pracy, często tam wpadałem po południu, nie sam, na piwo, chociaż nie lubiłem tej knajpy, bardzo... była po prostu najbliżej... A dlaczego nie lubiłem? Tam pobito mojego kumpla i jego dziewczynę... bramkarze w ogóle zachowywali się jak państwo w państwie decydując, kto im się podoba, a kto nie... nie lubię rządów facetów bez szyi, u których czoło myślą nie zmącone... Tam, będąc pierwszy (i ostatni) raz wieczorem zobaczyłem na własne oczy męską parodię... facetów w białych koszulach (tak, żeby światło się dobrze odbijało), którzy przy barach patrzyli z rozdziawionymi paszczękami na tańczące dziewczyny, doprawdy mało brakowało, by przy tych barach zaczęli bawić się sami ze sobą... przypominało to wiejskie potańcówki z miastowymi dziewczynami... Tam w końcu przeżyłem sytuację wręcz traumatyczną... kiedyś wcześniej niż zwykle, bo już koło południa postanowiliśmy sobie zrobić wolne, był wtorek, wyjątkowo nic się nie działo, więc urwaliśmy się wszyscy z szefem na czele na piwo... ponieważ Kalimera była najbliżej to poszliśmy tam mając nadzieję, że będzie luźno, przyjemnie i w miarę cicho (im bliżej wieczora tym natężenie decybeli rosło – taka zależność)... usiedliśmy przy stoliku, zamówiliśmy coś do picia... W pewnej chwili moją uwagę przyciągnęły osoby przy stoliku sąsiednim, dwóch panów koło czterdziestki w garniturach i dwie młodziutkie dziewczyny... na stoliku półlitrówka, zakąska... panowie już nieco wcięci, dziewczyny nieco mniej... wesoło, ale potwornie sztucznie i na dodatek panowie poprosili dziewczyny do tańca... Widzę przed oczami ten obraz i coś mi tu nie gra... południe, dwóch panów, te dziewczyny, taniec... zacząłem się wgapiać wręcz w ten zestaw i wtedy spojrzenia moje i jednej z dziewczyn spotkały się , uśmiechnęła się lekko... bardzo ładna, ale... w pracy... obserwowałem jak ta dziewczyna się męczy siląc się na uśmiech, tańcząc ze słaniającym się już na nogach czterdziestolatkiem i pijąc wódkę... maleńko, by wieczorem być w formie, kiedy panowie złapią „drugi oddech”... bo jej zapłacono za to, by panowie na delegacji, zapewne po korzystnych rannych negocjacjach dobrze się bawili, aż do wieczora, by jeszcze nocą wrócić do domów... Kiedy myślę o dziewczynach, które z własnej woli pod przykrywką niezależności i wyzwolenia oddają się darmo, za mniejsze lub większe pieniądze, to myślę właśnie o tej sytuacji i o tej dziewczynie... bo to zajęcie, w którym często jest się pod grubym, obleśnym, śliniącym się czterdziestokilkuletnim biznesmenem, który zapłacił i wymaga – uśmiechu, tańca, picia wódki... W Kalimerze przeżywałem też piękne chwile... ale o tym już pisałem... Z czasem ktoś sobie przypomniał o ustawie o wychowaniu w trzeźwości i Kalimera przestała istnieć... jej miejsce na rynku zajęły, zmieniając swoje oblicze, Porter i Don Kichot... 31 sierpnia 2005 Przebudzenie... Obudziłem się... spojrzałem wokoło... co to za pokój? Powoli zaczęły wracać wspomnienia z poprzedniego wieczora i nocy... kilka piw, dziewczyna za barem... - Dzień dobry, Tygrysie – przyjemny kobiecy głos wdarł się pod czaszkę - Cześć – odpowiedziałem niepewnie W drzwiach stała dziewczyna, bardzo ładna, do tego w samych tylko majtkach... - Zrobić ci śniadanie - Tak, proszę, kochanie, ale chyba będę musiał niedługo iść do pracy - Przecież masz wakacje, mówiłeś wczoraj - Tak, ale wiesz, wczoraj dzwonili i muszę być na – spojrzałem dyskretnie na zegarek – dziesiątą – skłamałem, chciałem po prostu wyjść, obudzić się - Wiesz, było wspaniale, dawno czegoś takiego nie przeżyłam, dziękuję - Wszystko dla ciebie, kochana i nie dziękuj, to ja tobie powinienem podziękować... byłaś cudowna – rzuciłem standardowy tekst Powoli zaczęły do mnie wracać wspomnienia ostatniego wieczoru, żona wyjechała na kilka dni do Warszawy, dzieci posłałem do mamy, by ten wieczór i noc mieć wolne... wybrałem się do mojej ulubionej knajpy... nie było dużego ruchu, usiadłem sobie za barem i patrzyłem na dziewczyny ale albo mi się nie podobały, albo były pozajmowane, albo dostałem kosza na wejściu... piwo za piwem, nalewane przez... tak, to była ona, jak ma imię? Zaraz... Justyna... Zwykle zwracałem na nią uwagę, ale był jej szef, notabene mój niegdysiejszy „podwładny”, więc Justyna zawsze pozostawała jedynie w sferze męskich fantazji... teraz wyjechał na urlop, a ona była sama... im dłużej tam siedziałem, tym bardziej zacząłem przyglądać się Justynie i do niej uśmiechać... a ona odwzajemniała mi ten uśmiech... czułem się coraz pewniej Robiło się późno, powoli knajpa wyludniała się, a ja zająłem się tym, po co przyszedłem - zarzucaniem sieci... Kiedy wyszedł ostatni klient rzuciłem łagodnie coś w rodzaju „nie boisz się chodzić sama w nocy”, po przeczącej odpowiedzi zaproponowałem jednak, że jej będę towarzyszył... nie byłem pijany, najwyżej nieco podchmielony, więc po krótkiej „walce” zgodziła się... jeden - zero dla mnie, pomyślałem... Właściwie chodziło mi tylko o jedno, żeby wykorzystać do końca tę noc... w drodze mówiłem niewiele pozwalając mówić jej, pozwalając jej się otworzyć przede mną, zdobyć jej zaufanie... znała mnie, widziała wielokrotnie, więc nie miałem z tym kłopotu... To ona zaproponowała kontynuację rozpoczętej rozmowy i wieczoru u siebie, mieszkała sama, rodzice wybudowali sobie dom za miastem, a jej zostawili to mieszkanie, małe, ale przyjemne... Herbata, muzyka, światło, emocje, jeden pocałunek, drugi i... Mężczyźni rankiem najchętniej uciekliby od razu z miejsca przestępstwa i ja do takich należałem... co z tego, że było niesamowicie, Justyna była spełnieniem mych marzeń, ale świt budził potwory - rzeczywistość i strach przed przyszłością... czy podałem swój numer telefonu? A jeśli będzie dzwonić? Co o mnie wie? Chyba dużo... nieistotne, teraz trzeba po prostu z klasą wyjść... Wstałem, łazienka, umyć się... potem kuchnia... objąłem ją lekko od tyłu, pocałowałem w szyję... zaczęłem leciutko pieścić jej piersi... przepiękna dziewczyna... aż żal będzie wychodzić, chętnie zerwałbym z niej koszulkę, którą teraz założyła i zobaczyłbym ją jeszcze raz w całej okazałości... Po śniadaniu wyszedłem, obiecawszy, że zadzwonię, że spotkamy się jutro, czy pojutrze... ale muszę to jeszcze przemyśleć, zaplanować... 05 września 2005 Zniszczyć ród męski... Dziwnie czyta się słowa, że KAŻDY mężczyzna wykorzystuje kobiety, a ona jest dla niego jedynie seksualną maskotką i darmową pomocą domową... od razu w głowie pojawia się sprzeciw... no przecież to absurd... Dużo można powiedzieć o mężczyznach, że często są leniwi, nieodpowiedzialni, częściej piją, maja chyba większe „skłonności” do zdrady, ale przecież to powszechnie wiadome schematy i stereotypy... można z nimi spokojnie żyć... Kobiety mówią, że faceci zmieniają się po ślubie, ale faceci mówią o nich dokładnie to samo... Mam kolegę, jego obecna żona była świetną kumpelą, jeździła z ich całą paczką na wypady weekendowe, w góry, w Bieszczady, niemal wszędzie... a teraz? Kilka dni temu grał w siatkówkę, przy okazji której miało być pępkowe jednego z graczy... 22.30 – sms do Maćka „Kochanie, tylko się nie upij”, odpisał jej „Kochanie, za późno”... Ale to jeszcze nic... jakiś czas wcześniej, mecz Panathinaikos w Atenach, knajpa Oslo, temperatura osiąga wrzenie, wszyscy wkurzeni, nerwy, ma być dogrywka, a Maciek wstaje i mówi, że musi iść do domu... no bo mówił, że będzie zaraz po meczu, dogrywki nie wliczył... Czy Maćka uznać można za potwora wykorzystującego słabą kobietę? Albo czy można go uznać za kompletnego pantoflarza? W tych dwóch sytuacjach pokazał przecież dwie różne strony swoich relacji z Marzeną... i widać tu doskonale, że w związku liczy się przede wszystkim tak wyświechtane pojęcie jak kompromis, łagodne wychowywanie jednej i drugiej strony, ustępstwa, tak, żeby obie strony były zadowolone... Kilkadziesiąt lat temu byłoby to nie do pojęcia, żeby facet wychodził z ważnego meczu do żony... feminizm... Ja rozróżniam różne oblicza feminizmu. Pierwszy to feminizm polityczny – te same zarobki na tych samych stanowiskach, zrównanie wieku emerytalnego, walka z molestowaniem w pracy itp. ... to utożsamiane jest przez Dunin, Szczukę, Janion, Środę... Drugi to feminizm społeczny – wychowywanie facetów, walka z poniżaniem w związku, szeroko rozumiana asertywność... Dla mnie feminizm to przede wszystkim ta druga opcja, a w tym świadomość tego, że żadna ze stron nie może dominować, szeroko rozumiany logiczny kompromis, kobieta, która łagodnie ulega (jednocześnie mając swój „wolny czas”) i mężczyzna świadomy tego, że nie jest już łowcą, ma obowiązki, jest odpowiedzialny (jednocześnie wyrywający się czasem do knajpy z kolegami)... Nie lubię ekstremów, a ekstremum jest kobieta „wyzwolona”, zaliczająca, rzucająca się w wir zabawy (bo przecież mężczyźni robią to samo... pytanie: jacy mężczyźni?)... i ekstremum jest mężczyzna całkowicie poddany, ubezwłasnowolniony, którego opisałem już w jednym z mych opowiadań... dla mnie to żadna walka o równość, a po prostu chęć dominacji w życiu... żądza władzy... Kobiety nadzwyczaj rzadko przyznają się do tego, że są feministkami, a przecież jest nimi większość... dlaczego się nie przyznają? Może dlatego, że ruch feministyczny to ruch uświadamiany jako zgraja wrzeszczących brzydkich kobiet, wzywających do zgładzenia mężczyzn lub zapędzenia ich do rezerwatów... Szkoda, że czasem niektóre kobiety rozumieją tylko tyle, że ród męski to wyłącznie szuje, kanalie i trzeba ich zniszczyć za wszelką cenę... stawiają siebie jako feministki, a może tylko szukają usprawiedliwienia swego wstrętu do facetów lub skłonności homoseksualnych... szkoda... 21 września 2005 Paryż z pocztówki... - Też sama – zagadnąłem głupio na postoju w Torzymiu - Tak, zawsze chciałam zobaczyć Paryż, teraz mam wakacje to jadę - Ja też mam wakacje - Nie wyglądasz - A jednak, to długa historia... mam na imię Sławek - Ala, miło mi Dalsza rozmowa toczyła się już w autokarze... Była ładna, miała długie, ciemne, proste włosy i cienkie okulary... przypominała mi Nikę... - Co wybierasz? - Bez Eurodisneylandu i kolacji - To tak jak ja, pochodzimy razem? - Dobrze, fajnie, bałam się trochę tego, że będę tu całkowicie sama... - Niestety trafiłaś na mnie - Niestety? Na razie nie narzekam... - Na razie to mało ludzi narzeka, zobaczysz, jestem straszny... - W takim razie nie mogę się doczekać tego Paryża... Zawsze lubiłem towarzystwo kobiet, zawsze je miałem, w szkole, pracy, poza nią... teraz miałem je w osobie Ali, która okazała się interesującą nie tylko z wyglądu... Paryż mnie zachwycił, począwszy od wieży Montparnase – 200 metrów w górę, a właściwie z góry, od razu mogłem podziwiać panoramę miasta i wieżę Eiffla, która stała się dla mojego aparatu fotograficznego magnesem... Poruszaliśmy się albo metrem, albo autokarem (rzadko, bo się zepsuł)... Ogrody Luksemburskie, Panteon, muzeum Pompidou... kiedy tylko był czas odłączaliśmy się od grupy, by we dwójkę poznawać Paryż nieco innymi ścieżkami... Kolejny dzień, przepełniony Wersal, mnóstwo wycieczek japońskich, niemieckich, rosyjskich... przeszedłem go dwa razy, podpinając się pod polskiego przewodnika nieładnie... piękne wnętrza i ogrody –przepych, złoto, historia Ludwików na każdym kroku... potem Luwr, standard Nike, Mona Lisa, Wenus, malarstwo niderlandzkie... znowu sami, Ala była piękniejsza od Wenus, której nos przypominał nos Eleni (za to piersi, pierwsza klasa, pewnie C75)... Z Luwru oderwaliśmy się od grupy, by w samotności zwiedzić D’Orsay, z obrazami van Gogha, Renoira, Degas’a, Maneta („Śniadanie na trawie”)... Potem Polami Elizejskimi na Łuk Triumfalny... i pomyśleć, że grupa w tym czasie denerwowała się popsutym autokarem, a my chodziliśmy sobie wśród różnokolorowego tłumu po Champs Elysee... Kiedy połaczyliśmy się z grupą przyszła na wieżę Eiffla, oświetloną na żółto, czasami błyskającą fleszami... zafascynowany fotografowaniem tej monumentalnej „kupy złomu” zgubiłem się na tarasie Trocadero i dopiero telefon do przewodnika wyciągnął mnie z opresji... Ostatnie piętro i widok na rozświetlony Paryż... „Patrz płynie kolorowych świateł nad Sekwaną sznur...” Następny dzień był wolny od przewodnika - metrem do centrum, potem na Pere Lachaise... Morrison, Chopin, Proust, Balzac, Piaf (mieliśmy szczęście, bo akurat nad jej grobem przewodnik francuski puszczał jej piosenki niesamowite)... Moulin Rouge (przedstawienie 140 euro na jedną osobę – uff), nie różnił się od tego na fotografii, za to Pigalle mnie rozczarował, zepsuta fontanna, żadnej dziewczyny, seks szopy jak szopy (nie wstąpiłem, hihi)... Za to przy Moulin Rouge jest mała uliczka Lepic, która wije się aż na Montmatre... to tutaj pracowała Amelia, to tutaj mieszkał z bratem van Gogh... pusto, bez turystów, tak prawdziwie dekadencko... Sacre Coeur –duże, ale za to zachwycała deszczowa panorama Paryża... poniżej stara stylizowana karuzela i uliczki pełne ruchu i sklepików... Ala kupiła tam sobie torbę – ładną nawet... nie wiem, nie znam się... Ogrody Luwru, plac Concorde, a w kościele św. Magdaleny mieliśmy szczęście trafić na koncert organowy (bodajże van Beethoven)... Znowu wieża, odpoczynek na Polach Marsowych i do hotelu, gdzie urządziliśmy sobie kolację przy francuskim winie i serach, po czym grzecznie poszedłem spać do swego pokoju... przypadki, kiedy po dwóch dniach idzie się do łóżka z nieznajomym (na dobrą sprawę) facetem są albo w filmach albo na niepoważnych blogach, w życiu zdarzają się bardzo rzadko... La Defense, nowoczesny moloch, ale także na swój sposób urzekający... budynki jak z filmu fantastycznego... można się zgubić, można poczuć się małym... Paryż można zwiedzać miesiącami, znajdować tam własne uliczki, siedzieć przy ulicy popijając wino lub tylko wodę Perrier... nie przeszkadzały nawet nieustanne kontrole plecaków i żołnierze na ulicach... Droga powrotna, bez przeszkód z zahaczeniem o Brukselę, która zupełnie nie wygląda na stolicę Unii... obowiązkowy Maneken Pis, starówka, gofry (przesmaczne!!!) – Belgowie słyną z czekolady... Dojechaliśmy do Łodzi... smutno się rozstawać, ale przecież wspomnienia pozostaną... 26 września 2005 Z pamiętnika niezbyt starego kawalera... Wizyta u brata... i znowu ten bachor, sześć lat ma szczeniak, a zachowuje się jakby wszystkie rozumy pozjadał - Wiesz wujku, ja już umiem grać w Warblade - A co to jest – pytam, choć guzik mnie to interesuje - Taka fajna strzelanka, chcesz to zagramy, doszedłem do czternastego poziomu - Może później – rzucam wymijająco Tak, nie dość, że tu jestem, muszę słuchać jego jazgotu to jeszcze powinienem się podniecać jakąś durną gierką... dają mu to, byle się tylko dzieciakiem nie zajmować, a sami trzaskają kasę... - Kacper – a powiedz wujkowi czego się nauczyłeś w przedszkolu... wiesz, on ma angielski... Boże mój, jak ja nie lubię tych wymuszonych przez brata wizyt, Marzena stara się być miła, ale jej to nie wychodzi... - Nie, Marzenko, nie trzeba, wiem, że Kacper to wspaniały chłopak – tak, no przecież cały czas starają mi się to udowodnić (dodaję w myślach) - This is a carrot, this is a apple – recytuje chłopczyna, a mnie szlag trafia... - Tak, pięknie - skłamałem obłudnie, by Marzena się nie obraziła... w ogóle to bardziej ona mnie interesowała niż dzieciak, szczęściarz z tego Pawła, gdybym ja taką dorwał to może nawet bym się ożenił, hehe... nie, bez przesady, ale z łóżka bym nie wypuszczał... A Kacper znowu do mnie... - Wujku, a kiedy przyjdziesz do mnie z ciocią? No tak, znowu o mnie gadali, znowu ustawiali mi życie... a czy mi źle, mam trzydzieści lat, jestem wolny, mogę sobie iść na imprezę, poderwać zawsze jakąś laskę, a im to widocznie przeszkadza... woleliby, bym najpierw spotykał się z jakąś flądrą co to mnie szybko złapie na dziecko, a potem... potem ciąża, patrzenie na jej rosnący brzuch i żylaki, potem dzieciak, nieprzespane noce, niemożność wyjścia do kina, teatru czy na imprezę... i w końcu ma się takiego berbecia, co naciąga na gumy do żucia i zajmuje czas przy komputerze, a człowiek się starzeje dwa razy szybciej... niedoczekanie – jestem wolny, zostanę wolny i nic mnie nie zmusi do zmiany tego statusu, niech sobie inni wierzą w miłość i inne bzdury – ja odpadam... carpe diem, k...mać... ale ta Marzena mnie kręci... ciekawe jak wygląda, kiedy przeżywa orgazm... - Wiesz, nie mam jeszcze cioci dla Ciebie, ale postaram się - Pamiętaj, wujek... Tak, pamiętaj - wszyscy najchętniej wysłaliby mnie do życiowego piachu, ja chcę żyć, a nie cały czas pieluchy zmieniać... tyljeszcze dziewczyn czeka, by je przelecieć, a ja mam się zarzynać w związku z jedną, co NA PEWNO mnie będzie chciała osiodłać, zmisiaczkować i inne takie babskie fanaberie, jak mam ochotę na panienkę, to idę sobie do knajpy i już... bez zobowiązań, czyściutki seks, a nie żeby od razu się wiązać... ludzie są beznadziejni, po co im to wszystko, rodzina, dzieciaki, dom, stół, szafa orzechowa... lepiej przecież od nikogo w życiu nie zależeć, przyjść sobie do domu, wyjąć piwko z lodówki, obejrzeć mecz w telewizji, bez gderliwej dziewczyny nad uchem... a mój brat? Paweł jest głupkiem chyba największym, zamiast pomieszkać sobie z Marzeną jakieś parę latek, poużywać sobie (a jak mu zacznie podskakiwać to ją rzucić), to po roku się ożenił, po dwóch dał się wrobić w dzieciaka i teraz jest zwyczajnym pantoflem... pozuje na dobrego tatusia, ale ja wiem, że to tylko poza, maska, bo jak można być szczęśliwym człowiekiem z dzieciakiem, co wyciąga kasę i jedną kobietą, kiedy tylko marudzi i marudzi... *** Obudziłem się, otwarłem oczy... jaki straszny miałem sen... śniło mi się, że jestem kimś innym... 28 września 2005 Jestem homofobem... Widziałem kiedyś Paradę Równości w Vancouver – jest to miasto, w którym burmistrz jest homoseksualistą... patrzyłem na ten kolorowy, roztańczony, szczęśliwy tłum i myślałem sobie, że to nie dla mnie... jako heteroseksualista czułem niechęć, nie wrogość, a niechęć... nie obchodzi mnie czy ktoś jest gejem czy nie, nie przeszkadzałby mi taki sąsiad, ale manifestowanie swojej inności nigdy mnie nie przekonywało... Ja wiem, homoseksualiści są negatywnie postrzegani w społeczeństwie i muszą mieć możliwość wykrzyczenia, że są, ale... Już św. Tomasz z Akwinu uważał, że homoseksualizm nie prowadzi do prokreacji i przez to jest niezgodny z naturą (Boga odrzućmy i będzie to rozwinięcie teorii Arystotelesa)... jestem zwolennikiem teorii tego greckiego etyka i uważam, ze człowiek jest zwierzęciem myślącym, ale tylko zwierzęciem... O Paradzie w Polsce będziemy mogli pomarzyć patrząc na wyniki wyborów, ale ta sama w sobie jest nieszkodliwa, przejdą, zamanifestują i tyle... pokażą, że są, że istnieją, to dla nich ważne... mimo wspomnianej niechęci nie mam na to wielkiego wpływu... gorzej, kiedy homoseksualista będzie potem wykorzystywał fakt bycia kochającym inaczej. Wyobraźmy sobie inny kraj (jeszcze nie Polskę) i kogoś, kto bycie homo stawia jako atut... piętnuje rzekomą obłudę heteroseksualnych... kto mówi, że jest prześladowany, ma mniejsze prawa i posługując się populistycznymi hasłami (patrzcie na nich - ten zdradza żonę, ten kradnie, ten nie daje na tacę) zdobywa sobie elektorat, dostaje się na szczyty władzy itp. ... Czy ten człowiek jest lepszy od kogokolwiek innego? Nie – on jest taki sam, tak samo chce pieniędzy, władzy, panienek (pardon – chłopaków)... Słowem - wydaje mi się, że człowieka nie należy oceniać po tym, czy jest czy nie jest hetero... ani jedno, ani drugie nie jest atutem czy powodem do dumy... na tej zasadzie w ogóle nie powinno się podawać żadnych argumentów wykorzystujących te fakty... Odchodząc nieco - przenieśmy to na inny grunt – obok homoseksualisty co się puszy jest panienka, która się puszcza i uważa się zewsząd za dyskryminowaną... polityk, co oszukał, obraził, ukradł i uważa się za prześladowanego politycznie... A jak wygląda homoseksualizm widziany z mojego punktu widzenia, poprzez spotkania z różnego typu osobami i opowieści? Kiedyś wracam sobie piechotą nieco zawiany z Juwenaliów... na wysokości dworca PKP zaczepia mnie pewien gość i zaczyna rozmowę... Gdzie idziesz? Na Stradom? Słuchaj, niedługo będzie pociąg na Stradom, chodźmy do dworcowej kawiarenki, poczekamy, pogadamy... zbyłem faceta... Innym razem mój brat przechodził sobie przez wiadukt na Monte Cassino i przyczepił się do niego facet, na początku swobodna pogawędka, a potem? Dalej go namawiać na numerek... „Słuchaj, jak chcesz, to ty będziesz z tyłu”... a mój brat oczywiście nic... A facet? Widząc, ze nic nie wskóra w pewnej chwili chwycił go tam, gdzie nie powinien... Grzesiek zareagował błyskawicznie i, jak opowiadał, pierwszy raz widział by komuś buty oderwały się od podłoża (jak na filmach rysunkowych)... jeden cios wystarczył, zostawił później faceta przewieszonego przez barierkę... I gdzie tu dyskretny urok knajpek dla gejów? Gdzie to piękno miłości greckiej? Czy można w ogóle o nim mówić kiedy ma się podobne historie... homoseksualiści też ludzie, wraz z brudem dotyczącym swojej orientacji... raczej nieszczęśliwi, bo nie mający przyszłości i żyjący wyłącznie dla siebie... bo chyba trudno o bardziej przykry widok niż starzejący się homo, którego domu nie ma kto ożywić... 30 września 2005 Miłość w godzinach nadliczbowych... Tyle razy mówiłem jej, by nie dzwoniła do mnie wieczorem... kryć się muszę w łazience i uważać, żeby żona nic nie słyszała. - Możesz dzwonić do 16 na komórkę, jestem w terenie, nikt mi nic nie zrobi, a tak... - Ale ja ciebie chcę zawsze... kocham cię - Słuchaj, zasada jest prosta... wiesz, że mam żonę, wiesz, że jest zazdrosna... - Ale podobały ci się moje smsy, Tygrysku - Bardzo, Koteczku... uwielbiam je od ciebie dostawać - Zadzwonię jutro, na pewno, marzę o tobie, kocham cię - Ja cię też, pa Wiedziałem, że jutro znowu zostanę zarzucony smsami, gorącymi, erotycznymi, takimi, od których zawsze podnosiło mi się ciśnienie - „Nie przestawaj! Chciałbyś mnie? Jestem Twoja!”... I pomyśleć, że dzisiaj Sławek chciał mnie wziąć do knajpy, poznać mnie z jakąś podobno niebiańsko piękną dziewczyną - kiedy pokazałem mu kilka smsów od Marty to z miejsca zmienił melodię... - Mam i przysłać jej zdjęcia? Mam nawet takie, które zrobione zostały tylko dla mnie... - Przyślij te ogólne, prywatne mnie nie interesują... to kim ona jest? - Jest modelką, pracuje w Warszawie, a teraz wybiera się do Grecji na zdjęcia - Modelką?? – patrzył na mnie jak na ślepą kurę, której trafiło się ziarno - Tak, poznaliśmy się na czacie - Na czacie?? - Tak, Sławku, a co w tym dziwnego? - Nie, nic, ale jest to nieco zaskakujące, przepiękna dziewczyna wysyła ci zdjęcia, bombarduje smsami, Arku, no cóż, jestem zaskoczony Tak, widziałem, jak kręcił głową z niedowierzaniem... a jednak... o, kolejny sms... pokażę mu, bo nie wierzy... - Nieźle - I tak jest mniej więcej co pół godziny, dziewczyna jest o dziesięć lat młodsza ode mnie, nie przeszkadza jej moja żona, dziecko, napaliła się i tyle, a w tych sprawach jest świetna... - Ale ona może się tobą bawić - I co z tego, że się bawi, ja też się bawię... zabawa się skończy zacznie się z następną, tylko muszę uważać, by Irena się nie dowiedziała, bo bym miał „halo” w domu... Widziałem jak Sławek oswoił się z tą myślą, jeszcze raz pokiwał głową ale tym razem z uśmiechem niż z wyczuwalną poprzednio ironią... wiedziałem, że mi uwierzył, wiedziałem, że trochę zazdrości, chociaż nie dawał po sobie tego poznać... niech ma... on też jest niezły w te klocki, chociaż mało o tym mówi... był czas, kiedy wymienialiśmy się informacjami, z tym, że on robił to zawsze tak jakby teoretyzował, tymczasem wiele rzeczy się słyszało od znajomych... On też wiedział o mnie dużo, ale nawet będąc u mnie w domu, upijając się i patrząc w oczy Ireny nigdy mu się nic nie wyrwało, pilnował się zawsze, albo jeśli już to mówił wszystko tak, jakby opowiadał historie sprzed wielu lat dotyczące zupełnie innych ludzi... on to potrafi... - A nie boisz się o to, że w pewnym momencie Marta będzie chciała zająć miejsce Ireny, przecież pisze, że cię kocha, a dla kobiet dużo znaczą słowa – znowu rzucił prowokacyjnie, znał odpowiedź, chciał się tylko upewnić, zawsze tak robił - Słuchaj, Sławku, ona zna zasady, podporządkowała się im, czasami dzwoni, kiedy nie powinna, ale poza tym nie dzieje się nic. To taka gra... gdyby nie pisała, że mnie kocha, czułaby się jak dziwka będąca w beznadziejnym związku, a tak... bawi się w uczucia, bawi się w romans rozpoczęty na czacie, bawi się i nic więcej... ona wie, że jest tylko do rżnięcia i mnie tak właśnie traktuje „miłością” dodając temu smaczku... w momencie, gdy zacznie fikać dostaje kopa i tyle... i tak nic nie zmieni tego, że ją posuwałem, że była moja... a nawet gdyby, to z Ireną jakoś sobie w końcu poradzę, nie jest to pierwszy i pewnie nie ostatni raz... - Dobre... Nie chciał się przyznać do tego, że myśli tak samo, a przecież wielokrotnie to powtarzał... - Ja się bawię, ona się bawi, wszyscy są zadowoleni – kontynuowałem... – przyślę ci jej zdjęcia, to zobaczysz... Miał tą rozmowę opisać... ciekawe, czy to zrobi... 02 października 2005 Słodkie winogrona i kwaśne pomarańcze... Ewelina pracowała ze mną kilka lat, kiedy zaczynałem swoją „karierę”... była osobą bardzo nad wyraz asertywną, otwartą, śmiałą, ale jednocześnie nie potrafiła przyznać się przez to do słabości. Kiedy otrzymała decyzję o wypowiedzeniu pracy nawet nie była załamana, ale zła... tym bardziej, że mówiło się, że tym co o nim przesądziło było drugie dziecko, które nie pozwalało jej na tak zwany rozwój... Nie załamała się, od razu znalazła sobie inna pracę, potem kolejną, kolejną i jeszcze jedną... zawsze o kolejnych zwolnieniach decydował jej niewyparzony język i związana z tym niesubordynacja... ciekawe było też to, że zawsze dzięki temu znajdowała sobie kolejną... Łączyły mnie z nią interesy, najpierw wynajmowałem jej mały domek po dziadku na Warszawskiej, potem ten domek jej sprzedałem... i przez wiele lat potem gościłem na imprezach ostatkowych, zabawach sylwestrowych i „prywatnych audiencjach”... Każda z tych wizyt wyglądała podobnie... a właściwie podobne były jej początkowe tematy, bo Ewelina zawsze na początku obgadywała mojego szefa, znała na jego temat najnowsze plotki, rozczulała się nad moim losem, że muszę pracować z kimś takim i w takiej firmie... towarzyszyło temu zawsze rozpływanie się nad jej własnym miejscem pracy... o dziwo w czasie kolejnych wizyt słyszałem, że znowu to miejsce zmieniła... O ile pierwsze wizyty były dla mnie swoistym szokiem, o tyle kolejne przyjmowałem już ze spokojem... wiedziałem, że będzie podobnie... najpierw kilka gorzkich pomarańczy, które przyjmowałem z pokorą nie chcąc się niepotrzebnie kłócić, potem kilka słodkich winogron o jej cudownym zawodowym życiu jako specjalistki, menadżera... Okazuje się, że ta dziwaczna tendencja chwalenia tego co się ma połączona z totalną negacją tego co mają inni jest cechą nie tylko tej dziewczyny... kilka tygodni temu wyczytałem w liście zamieszczonym w tygodniku, że pewna kobieta wyjeżdża z Polski ponieważ tutaj są nieuprzejmi urzędnicy... lekarze, którzy biorą łapówki... o przyjęciu na studia czy do pracy decydują znajomości i kilka jeszcze argumentów, których nie powstydziliby się w kampanii wyborczej co bardziej radykalni antyliberalnie politycy. Jednocześnie chwaliła uroki Szwajcarii, do której się wybierała na stałe... uczciwość, perspektywy, służbę zdrowia... Daleko mi od zachwytów nad naszym krajem, ale odebrałem to podobnie jak odwiedziny u Eweliny... w pierwszej chwili chciałem pisać do gazety, że tak nie do końca jest, wykrzyczeć swe oburzenie i nagle poczułem się jak ktoś, kto powinien raczej siedzieć cicho, że nie ma sensu przekonywać kogoś, kto bazuje na mocno zwietrzałych argumentach... dla niego zawsze to co myśli będzie miało smak słodkich winogron, a opinie innych będą dla niego jak kwaśne pomarańcze... Na szczęście nie zawsze siedzę cicho... chyba lubię bezsensowne dysputy, nie szkodzą mi przecież wcale... 10 października 2005 Chcę komciów… Ilekroć pojawiam się w dwudziestce najchętniej czytanych blogów na onecie tylekroć mam wątpliwą przyjemność zbierać „zaproszenia” na inne blogi… i byłoby to nawet miłe, gdyby osoby zapraszające chciały przynajmniej przeczytać treść notki, ustosunkować się do niej, napisać, czy im się podobała… I mogę nawet zrozumieć tych, którzy przeczytawszy notkę poprzednią uznali, że to moje życie, moje opinie, bo ci chociaż przeczytali, a że się pomylili i dali pobieżną ocenę, cóż… Zastanawia mnie tylko od dawna dlaczego w blogach tyle propozycji „daję komcie”, „pięć komci za jeden”?… pomijam fakt, że wkurza mnie zdrabnianie słowa „komentarz” na infantylny „komć” jest mordowaniem z premedytacją języka polskiego (o ortografii nie wspomnę)… można odnieść wrażenie, że cała ta karuzela kręci się tylko i wyłącznie wokół jakiejś dziwnie rozumianej popularności… takiej, w której miarą są komcie, statystyki, liczby mające potwierdzić wspaniałość naszej osoby jako autora… A przecież wszystko zależy od nas samych i jeśli nasze dobre samopoczucie uzależniać będziemy od odzewu na głupoty, które piszemy, to może się okazać, że w pewnym momencie zostaniemy sami, nieszczęśliwi, pogrążeni w internetowych kompleksach („prowadzę blog i nawet jego nikt nie chce czytać, jestem beznadziejny, nie chce mi się żyć”)… Bo czym jest blog?? Formą przedstawienia siebie i swoich opinii, pamiętnikiem elektronicznym, miejscem chorych prowokacji ludzi, których się nie zna (można, czemu nie, tylko po co??)… Ja sam zawsze twierdziłem, że do tego, co się robi trzeba mieć dystans… mnie samemu tego dystansu brakowało i pewnie brakuje, tylko rzadko się do tego przyznaję… Ciekawe, że gdybym dzisiaj miał lat piętnaście to pewnie też założyłbym bloga i pewnie też wysyłałbym po innych swoje adresy… pisałbym o szkole, ciekawe czy chciałbym się pokazać jako wspaniały erotyczny kochanek (teoretyk)… może jako macho, co całuje się już z dziewczynami i zaliczył nawet więcej pierwszą bazę (dla niezorientowanych – termin „bazy” jest z baseballu – pierwsza oznacza pocałunki, druga pieszczoty piersi, trzecia – pieszczoty innych miłych miejsc, no i punkt, hmmm, jakby to powiedzieć, wiadomo)… zapewne w jakiś czas potem doszedłbym do wniosku, że nikt mnie nie czyta, to doprowadziłoby kruchą chłopięcą psychikę do kresu wytrzymałości, kompleksy goniłyby kompleksy… ech – szczęście, że dwadzieścia lat temu nie było internetu w Polsce… Dzisiejsze nastolatki wchodzą w dorosłe życie z przekonaniem, że trzeba się wyróżniać za wszelką cenę, oglądać pornole, tworzyć blogi, w których pozują na pornograficznie wyzwolone panienki i facetów, uczyć się internetowych oszustw (autentyk – przy czacie koleżanka do mojej siostry kilka lat temu - nie przyznawaj się, że masz czternaście lat, bo nikt nie będzie chciał z tobą gadać)… brak jakby miejsca na normalność, indywidualizm, a przede wszystkim rzeczywistość… Młodość musi się wyszumieć, tylko dlaczego oznaczać to musi wejście w świat jako osoba pełna głupich ambicji („zajrzyj i koniecznie zostaw komcia”) i fałszywych wartości… 12 października 2005 Rafał... - Już... – obudziła go... Druga... wstał szybko, ubrał się, bez zbędnych słów wypił kawę czekając na taksówkę... słowa nie były potrzebne, wszystko było przygotowane od kilku dni... ona skupiona i spokojna, choć wiedział, że wcale spokojna nie jest, on zresztą też, w końcu to pierwszy raz... Taksówka przyjechała szybko... kilka minut i już byli w szpitalu, telefony, szukanie lekarza, powinien już być... badanie, w porządku, bez żadnych komplikacji... na szczęście... Przed wejściem na blok położniczy pocałował ją... mógł pójść do domu, to jeszcze potrwa... nie zdecydował się na poród rodzinny? Nie żałował tego... Kilka miesięcy temu spotkał kolegę pchającego przed sobą wózek, jakże on się rozpływał nad tym, że był przy porodzie swego dziecka, opowiadał ze szczegółami, a na słuchającym nie robiło to żadnego wrażenia... Tak, istotnie musi to być niesamowite przeżycie, ale widok ukochanej osoby zakrwawionej i wijącej się z bólu przyprawiał go raczej o mdłości niż o wzruszenie... ociekająca krwią pępowina również nie jest najlepszym wspomnieniem... no i wiedział, że ona nie chce, by widział ją w takim stanie... I jeszcze coś - zawsze uważał, że nie ma znaczenia czy trzyma się ukochaną za rękę, ważne jest jakim się jest dla niej i dla dziecka później... sam poród to nic w porównaniu z nocnym wstawaniem, nawałem mlecznym u matki, przewijaniem i nieustanną troską o dziecko... co z tego, że ktoś teraz kupi sobie możliwość uczestniczenia w porodzie rodzinnym, skoro za kilka miesięcy będzie uciekał w pracę, by tylko się tym dzieckiem nie zajmować... a on postanowił być dobrym, a nie modnym ojcem... Tym niemniej przez kilka chwil żałował tego idąc z powrotem do domu, wiedząc, ze jeszcze nie czas... Trochę się zdrzemnął... po siódmej znowu był na oddziale, spotkał się z nią, miała chodzić, jeszcze kilka godzin, to dzisiaj... kazała mu iść do pracy i dzwonić... znowu dom, nie wiedział co z sobą zrobić, próbował być spokojny, włączył telewizor, obejrzał coś, czekał, zaraz potem zadzwonił... - Czy można rozmawiać z panią Kowalską? - Właśnie urodziła, syna... - Już jadę... – rzucił słuchawką... 8.35... W kilka minut był przed szpitalem, oddział, nie wpuszczą, normalne, wizyty od 12.00 – nigdy nie dał łapówki, nie umiał tego robić, zresztą i tak nie miało to znaczenia, spała... zdrowy, 10 punktów w skali Apgar... zważą i zmierzą później... - Proszę powiedzieć, że ją kocham i że będę o dwunastej... Serce mu waliło jak młot, znowu dom, telefony do mamy, brata... szczęście, duma, wszystko w porządku, wszystko w porządku... W pracy powiedział tylko, że dzisiaj nie jest w stanie pracować... O dwunastej był na miejscu, była zmęczona, ale szczęśliwa... obok niej w łóżeczku leżał Rafał... 14 października 2005 Dzień Nauczyciela… - A co Pan by chciał dostać na Dzień Nauczyciela - Nie uważam się za nauczyciela, więc nie ma powodu, dla którego miałbym cokolwiek dostawać – odparł opryskliwie - Ale zawsze Pan może nim zostać – podniosła brwi prowokująco i uśmiechnęła się dwuznacznie… - Nie rozumiem – nie zmieniał tonu - Myślę, że doskonale Pan rozumie, do zobaczenia na dzisiejszych zajęciach – odwróciła się i odeszła zostawiając go z mętlikiem w głowie… Pracował już piętnaście lat na uczelni prowadząc zajęcia z teorii zarządzania i był nieco zmęczony tą pracą i ciągłym użeraniem się ze studentami… przed kilkoma laty opuściła go żona, odeszła do innego, zabrała jedyne dziecko… rozwód przebiegł szybko i bezboleśnie, nie chciał niczego, był zniechęcony do życia… od tej pory był sam i nawet liczne studentki nie robiły na nim wrażenia… miał kilku kolegów, brata, u którego spędzał Święta, własne mieszkanie, pewną pracę, tytuł, średniej klasy samochód, trochę pieniędzy i to wystarczało… To, że nagle tak ładna studentka nie zwróciła uwagi na jego podniszczoną marynarkę, a na niego samego było dla niego zaskoczeniem… jednocześnie w jego głowie zabrzmiał sygnał ostrzegawczy… Czego ona może od niego chcieć? Przecież ten przedmiot jest łatwy, a on sam łaskawy dla studentów… ale był początek roku, może jeszcze tego nie wiedzieli, może to był jakiś zakład, żeby uwieść go, a potem śmiać się z niego w studenckich knajpach … Co ma robić? Ale przecież to tylko niewinna rozmowa, nic się jeszcze nie stało… jego umysł pracował na zdwojonych obrotach, bo nagle nie wiedział jak zareagować na tą sytuację… uspokoić się, nie myśleć sobie za wiele rozejdzie się po kościach – mówił sobie w duchu… Zajęcia… unikał jej wzroku, błądził po sali, by tylko nie dać się jej speszyć, wiedział, że na niego patrzyła, cały czas, uporczywie, pożerała go wzrokiem… Po wykładzie podeszła do niego… - Zastanowił się Pan już? - Nie, nie myślałem o tym – skłamał - A czy da się Pan zaprosić na kawę? - Jak to? - Zwyczajnie, na kawę, na dół, proszę Przez chwilę się zawahał, ale w końcu ciekawość zwyciężyła - Dobrze… ale ja płacę - Będę czekała na dole Stało się, dał się złapać… ale przecież tego właśnie chciał, schodząc po schodach czuł się jak młody chłopak idący na pierwszą randkę… „głupiec ze mnie” myślał, ale nie przeszkadzało mu to wcale, czuł się wspaniale i nawet jeśli byłoby to tylko złudzenie, to na tyle przyjemne, że nie obchodziło go nic wokoło… Siedziała przy stoliku, teraz dopiero dostrzegł jej piękno - Czego się Pani napije? - Proszę mi mówić po imieniu - Ale... - Nie ma ale... – była nadzwyczaj śmiała, ale wiedziała już, że może sobie na to pozwolić... – proszę mi mówić po imieniu, kawę z mlekiem, bez cukru - Dobrze Pierwszy raz studentka go tak potraktowała, ale nie czuł złości, najwyżej zdziwienie... kupując patrzył jeszcze podejrzliwie na ludzi wokół, ale nikt nie zwracał na niego uwagi... poczuł się nieco pewniej... usiadł przy niej i nie patrzył już na nic innego, podziwiał jej piękno, jasne, długie włosy i niebieskie oczy, wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu... po raz pierwszy od wielu lat chciał żyć chwilą, choćby ta miała się zaraz skończyć... 17 października 2005 Zasada czwarta: Tylko spokojnie... Euforyczny stan, którym jest zachwycenie i zakochanie odbiera zmysły... jeszcze wczoraj byłeś mężem i ojcem, pogrążonym w codzienności, a dzisiaj stałeś się kochankiem... porwał cię świat sekretów, tajemnic, które skryć musisz przed małżonką, rodziną (dla bezpieczeństwa), sąsiadami i wścibskimi znajomymi... spotykacie się dwa, trzy razy w tygodniu na kilkadziesiąt minut, ślecie sobie smsy, maile pełne zapewnień o miłości i pożądaniu... Chciałbyś wykrzyczeć, że znowu kochasz, że masz kogoś kto pokochał ciebie (przynajmniej tak ci się wydaje), a nie możesz... W stanie tym najłatwiej o błędy... Bohater filmu „Rybka zwana Wandą” – adwokat duszący się w swym życiu, grany przez fantastycznego Johna Cleese w zamyśleniu mówi do żony „Dobrze, Wando” myśląc o tej, która nim zawładnęła... Niedoświadczony kochanek we śnie szepce imię innej, bądź proponuje na rodzinnej imprezie, z godnym podziwu zapałem, by nowe dziecko w rodzinie nazwać imieniem tej, o której śni od kilku tygodni... oczy mu błyszczą, jest ożywiony, podniecony następnym dniem, zrywa się na każdy dźwięk smsa w swoim telefonie, zachowuje się jak małe dziecko, które chce jak najszybciej się pobawić nową zabawką... Ileż to razy widziałem jak małżonek z kilkuletnim stażem zafascynowany mówi o nowej osobie w jego życiu, każdy wątek rozmowy gotów jest sprowadzić na temat tej właśnie, która posiadła jego umysł i ciało (to przede wszystkim)... wiem, że przy mnie traci czas, że najchętniej wykorzystałby go umawiając się właśnie z inną... W całej tej euforii małżonka traktowana jest jak nierozumne zwierzę, które cieszy się z każdej minuty poświęconej przez męża na dom i dzieci... tymczasem niedostrzeganie w połowicy groźnego przeciwnika grozi daleko idącymi konsekwencjami, przy których karczemna rodzinna kłótnia to naprawdę nic... dalej idą rozmowy o rozwodzie, o tym, czy jest lepsza i w czym, jak się poznaliście i strach przed odwetem (skoro ty mogłeś to czemu nie ja – ale to raczej rzadkie, chociaż...), a kiedy po wielu latach już nie masz ochoty na żadne romanse żona w najmniej odpowiednim momencie wspomni ci ten grzech śmiertelny... przecież zna cię od lat, wie kiedy kłamiesz, kiedy jesteś zamyślony, nieobecny, kiedy zachowujesz się nienaturalnie... to widać... Jak uniknąć kłopotów? Zachować spokój... schować się we własnym świecie, ukrywać podniecenie, kiedy przychodzi sms, nie odpisywać od razu (a wtedy, gdy małżonka się kąpie, a ty słyszysz szum wody), nie czekać na maile po raz kolejny w ciągu godziny włączając komputer, nie wyłączać go gwałtownie, kiedy wybranka spod znaku ołtarza wejdzie do pokoju, nie chować się w ubikacji, by porozmawiać z kochanką (ewentualnie poczekać na lepsze warunki), nie kombinować, nie wymyślać nagłych wyjść z domu, wyjazdów w delegacje, nadgodzin, które można łatwo sprawdzić... żona myśli, szanuj to... A wtedy przy kochance będziesz mógł odtajać, rozluźniać się i odpoczywać bardzo często... aż ci się ona nie znudzi... 19 października 2005 Muchowiec... Październik, wspaniały, kolorowy liśćmi i słońcem... uwielbiam ten miesiąc, ubóstwiam Ciebie... Pamiętasz kiedy szliśmy oboje alejkami parku przy lotnisku na Muchowcu? Lekki, zimny wiatr dotykał Twoich włosów a słońce je rozjaśniało... rozmawialiśmy, niepośpiesznie przemierzając żółtoczerwone drzewa i brodząc w suchych liściach... Usiedliśmy na ławce... chciałem Cię poczuć... dotknąć... przy ławce obok dwóch mężczyzn grało w szachy, nie zwracali na nas uwagi... przytuliłem się do Ciebie, pocałowałem, Twoje miękkie usta przyjęły mnie chętnie, zatopiliśmy się w siebie... jak przed narkotycznym snem poczułem odpływającą rzeczywistość, liczyłaś się tylko Ty i Twoje usta... Cicho wyszeptałaś „chcę ciebie”... i pocałunek połączył nas powtórnie, a moje ręce znalazły drogę pod Twą niebieską kurtką... pozwoliłem, by się ogrzały zanim dotknąłem Twego ciała... Nikt nie zwracał na nas uwagi panowie nie przerywali gry, nie było też ludzi na ścieżce... w nieruchomej fontannie poruszały się tylko liście... Dotknąłem policzkiem Twej twarzy, przesuwałem wolno tak, by słyszeć Twój przyspieszony oddech... me dłonie pod kurtką niecierpliwie, ale wolno, powstrzymując się, dotykały już Twych piersi... lekko, delikatnie, ale zdecydowanie... Nie liczyło się nic wokół nas, świat zwolnił... przytuliłaś się do mnie mocniej, tak, by ukryć to, że powoli traciłaś poczucie rzeczywistości... znałem Cię doskonale, wiedziałem co robić, byś nie myślała, nie bała się, by było Ci błogo i miło... Ręce przesuwały się powoli pod swetrem przez nic nieskrępowane, a ja szeptałem Ci do ucha najpiękniejsze słowa i kąsałem koniuszki uszu... Zamknęłaś oczy słuchając mnie, a ciepło mej dłoni rozlewało się po Tobie... z piersi przesunąłem rękę niżej na brzuch, potem jeszcze niżej, rozpiąłem guzik spodni... w pewnej chwili otrząsnęłaś się patrząc z przestrachem dokoła, ale nikt na nas nie patrzył, byliśmy sami na tym świecie... pocałowałem Cię, szepnąłem „śpij” i przywarłaś do mnie znowu... Palce moje dotykały Ciebie i czułem jak narasta w Tobie i we mnie podniecenie... nikt tego nie widział, nikt tego nie chciał przerwać, panowie przy szachach leniwie patrzyli w planszę nie domyślając się nawet, że kilkanaście metrów od nich dwoje ludzi traci świadomość... błądziłem to ledwie dotykając to mocno napierając w pełne żaru miejsce... Nagle ścisnęłaś uda zamykając je w tym gorącym potrzasku, przygryzłaś wargi, by nie krzyknąć... przez Twe ciało przeszedł dreszcz, jeden, drugi... Obudziłaś się jakby ze snu, rozluźnienie przywróciło trzeźwość myślenia, spojrzałaś wokoło, słońce, liście, fontanna, panowie przy szachach... pocałowałem Cię i przytuliłem bardzo mocno... Pamiętasz?... 24 października 2005 Rumcajs... Lubię chodzić do kina, na filmy... jeszcze kilka lat temu nie było u nas prawdziwego kina, seanse odbywały się w filharmonii, aż po przepychankach między inwestorami powstało w Częstochowie pierwsze Multikino, osiem sal, szeroki wybór filmów, ale... nigdy tam nie byłem... Jestem filmowym konserwatystą – nie lubię odgłosów chrupania, ciumkania, siorbania szeleszczenia oraz wszechobecnego zapachu prażonej kukurydzy w sali kinowej, kojarzy mi się bardziej z marną żarłodajnią niż z przybytkiem kultury (nawet masowej)... nie lubię i tyle... jeśli mam spędzić blisko dwie godziny w takich warunkach i zapłacić za siebie i nie tylko to dziękuję... Zresztą chodzić samemu do kina oduczyłem się w czasie studiów, kiedy wygrałem bilet (podwójny) na „Operację Słoń” w kinie „Warszawa” w Krakowie – tylko nikt nie chciał ze mną iść... poszedłem sam, na sali było chyba sześć osób... film śmieszny, właściwie dla dzieciaków, ale jaka to przyjemność, kiedy wychodzisz i nawet z kim pogadać nie ma na jego temat... od tej pory mówię, że chodzenie do kina samemu to tak jakby ktoś sam ze sobą uprawiał miłość... efekt jest, ale satysfakcja marna... Nie chodzę do kina sam, czasem jest to ktoś bliski, czasem tylko brat lub siostra... Chodziłem najpierw do maleńkiej, kameralnej salki Ośrodka Kultury Filmowej koło Kojota, gdzie czeka kilkadziesiąt krzesełek i gdzie trzeba było mieć szczęście, by nie padał deszcz, bo wtedy kapanie kropel do podstawionych wiader niszczyło całą przyjemność oglądania... Potem na nowo odkryłem, działający co tydzień od października do czerwca w poniedziałki na osiemnastą, Dyskusyjny Klub Filmowy „Rumcajs”... klub istnieje od 50 lat, mało dziś w nim dyskusji nad filmami, ale od lat projekcję rozpoczyna kilka ciekawych słów dr Kołodziejskiego (Dyrektora Liceum im. Traugutta i pracownika częstochowskich uczelni) kierującego klubem od wielu lat... Od kilkudziesięciu lat sprawdza tam bilety mój wujek, który najpierw pasją filmową „zaraził” moją starszą siostrę, a potem mnie... a pracuje tam na zasadzie swego rodzaju wolontariatu... był tam wtedy, gdy klub mieścił się jeszcze przy kinie Relax na Rakowie do momentu aż zamieniono je na Leader Price... od kilkunastu lat projekcje odbywają się w klubie „Politechnik”... Dwanaście filmów na kwartał, wszystkie (lub prawie wszystkie) z gatunku tych niekomercyjnych, pokazywanych tylko na festiwalach filmowych i mających nikłe szanse na multikino... cena trzykrotnie niższa (dla mnie sześciokrotnie - kochany fundusz socjalny i motywacje pozapłacowe) niż na seanse w Cinema City... I tak pierwszym seansem było „Sin City” – masakra, ale ciekawa (szczególnie dla mnie, wychowywanego także na komiksach)... drugim „Vera Drake” – dramat kobiety, która pomagała bezinteresownie usuwać niechciane ciąże... A dzisiaj dwa filmy, bo za tydzień wolne... „liczbowe”... futurystyczny „2046” i ponoć świetny francuski „5x2”... cztery godziny w kinie przede mną, już się cieszę... 26 października 2005 Wyliczanka Pana Janka... Pan Janek jak na postać fikcyjną przystało ma problemy wyjątkowe... ostatnio jego myśli zaczęła zaprzątać myśl o sensie życia, a właściwie jego utracie... dlaczego? Pan Janek bowiem jest osobą o ogromnym powodzeniu wśród płci przeciwnej (sam mówi, że na szczęście tylko u przeciwnej), miał w życiu partnerek dużo, a że fantazję również ma dużą to lista jego dokonań erotycznych jest nad wyraz bogata... i to mimo tego, że podchodzi do tych spraw właściwie konserwatywnie, żadnych perwersji, zboczeń, wzajemnego okaleczania się, zwierząt, mężczyzn... Niestety, stanowi to dla niego swego rodzaju przeszkodę, bo w dążeniu do nowych wrażeń przestały mu wystarczać jak sam mówi zwyczajne i miejsce i okoliczności i osoba... ze zdenerwowaniem mówi, że brak mu seksu takiego „z jajem”, że jego życie bez tego jest życie jest puste, bylejakie i takie "radiomaryjowe"... Słuchając jego zwierzeń zapytałem zaciekawiony – A co to znaczy „z jajem”? - Wiesz Sławku, ja już wszystko miałem... W samochodzie, na masce samochodu, w łóżku, w wannie, w windzie, na ławeczce w centrum nocnego miasta, w lesie, parku, kinie, nawet kościele... z mężatką, wolną, dziewicą, nimfomanką i wstydliwą... czarną, śniadą i jasną... blondynką, brunetką, łysą... w domu jej męża, w moim domu, na korytarzu hotelowym... na biurku, pod biurkiem, za biurkiem, przy parapecie, pod kaloryferem... w pociągu relacji Częstochowa - Koluszki, autobusie PKS do Garnka, miejskim na Lisiniec... w słońcu, gradzie, śniegu, mgle, gołoledzi i zimowych przymrozkach... za darmo, za pieniądze i ogórki kiszone... trójkąciki, grupowo... wszystkie strony „Kamasutry” (specjalnie kupiłem)... wszystko już było... ostatnio wziąłem nawet film z wypożyczalni „Wesoła zakonnica w Bawarii”, ale i tu nie spotkałem niczego, czego bym sam nie przeżył z kobietami mego życia... - A próbowałeś z jedną dziewczyną , taką zakochaną w Tobie do szaleństwa? - Sławek, nie ściemniaj... po co? By mi mówiła co mam robić, gdzie chodzić, z kim się spotykać, znasz mnie, wiesz, że nie jestem do tego zdolny... skończ... - Dobra – wiedziałem, że i tym razem Pan Janek nie zmięknie – zaraz... a właściwie dlaczego nie możesz się powtarzać - Ależ ty marudzisz... wiesz, żeby życie sens miało, żeby było co wspominać, nie? - Ale to tylko wspomnienie – drażniłem się z Panem Jankiem - Skończ! Ważne, że jest! Cóż, człowiekowi trzeba pomóc... mam! - Słuchaj Janku – a próbowałeś na środku Alei? Dalej na chodniku przed Domem Pielgrzyma, na świeżo skoszonej trawie na Rondzie Mickiewicza, na dachu Urzędu Powiatowego, pod schodami w budynku Wydziału Metalurgii Politechniki, szczytować w szczycie skupu buraków cukrowych, więcej - na wiezionej do cukrowni hałdzie tychże buraków... na wozie strażackim podczas gaszenia wypalanych traw, w bagażniku na parkingu pod Schotem, w kotłowni Szkoły Podstawowej numer 42 (znam palacza, mogę załatwić wejście za piwo), na dzwonnicy Kościoła św. Jakuba, podczas spustu żeliwa w hucie, tuż przed obchodem w Szpitalu Miejskim na PCK, z bezrobotną przed kasą, gdzie wydają zasiłki, w ZUS-ie, w Urzędzie Skarbowym w lutym, z aktywistką Koła Gospodyń Wiejskich, praktykantką w dziale obsługi klienta Telekomunikacji Polskiej SA... - Kurczę, stary, jaki odjazd, przywróciłeś mi wiarę w życie... tyle jeszcze do zrobienia – pędzę, dzięki... I poszedł... tak, jak łatwo przywrócić sens życia... na szczęście już mu nie mówiłem, że kiedyś moja znajoma kiedy rozmawialiśmy na takie tematy zwierzyła się, że kochała się tylko we własnym łóżku, ale zawsze było zaj... Pan Janek by nie uwierzył... 31 października 2005 Jesienna zaduma... Dzień Wszystkich Zmarłych od wielu lat wita mnie słońcem... przyzwyczaiłem się już do tego, że w tej wędrówce w przeszłość towarzyszy mi ta złocista, piękna jesień... Lubię tradycję, lubię wykonywać te same rzeczy jednego dnia w roku, zwłaszcza tak szczególnego... A zawsze jest tak samo, najpierw cmentarz Kule, a wieczorem Stradom... tam leżą moi bliscy... I tak około dziewiątej odwiedzam najstarszy cmentarz w Częstochowie, a trasa jest niezmienna od lat... idę pośród ludzi, staram się nie dostrzegać futer założonych specjalnie na ten dzień, odpustowych balonów, „krzyków mody na 1-go Listopada” – widzę znicze i przepiękne chryzantemy, widzę ludzi, którzy tego dnia przyszli dla tych, którzy odeszli... nie dla siebie... Grób pierwszy... 1997 rok - 49 lat - udar mózgu, dziewięć miesięcy walki, opieki, rehabilitacji – nie pomogło... dziś byłaby babcią... widzę inne lampki, ludzie nie zapominają... Wchodzę w główne wejście – po prawej stronie cmentarz żydowski i Aniczki, przyjaciółki rodziny, samotne, dały pieniądze na to, by po latach klasztor opiekował się ich grobami... mała wiązanka na każdym z pojedynczych grobów... zapalam lampki... Dalej – żołnierze radzieccy – przecież zginęli tutaj po to, byśmy mogli żyć... Coroczne szukanie grobu ojca mojej bratowej, nigdy nie pamiętam miejsca, ale po jakimś czasie trafiam... cisy nad nim nie zmieniają się od lat... mój brat i bratowa już byli... Na lewo od Alei Zasłużonych duży grób cioci... zabił ją rak, teraz jej syn walczy, by żyć... nawet jej nie znałem, nie szkodzi – lampka... W drodze do mojej babci – żołnierze polscy i żołnierze AK... Zawsze przy grobie babci wspominać będę jedną z wizyt u niej, kiedy opowiadała, jak mój dziadek i ona pobrali się zaraz po wojnie, w Lubece (była na robotach)... pokazała mi wtedy swe zdjęcie z tamtego okresu - była piękna... zmarła na białaczkę dziesięć lat temu... Dwie godziny spaceru, kilkanaście złotych do puszek harcerzy... Stradom – wieczór... lubię tę kolorową łunę zniczy nad cmentarzem... Tata – lipiec 1989 - umarł dwa dni przed swoim pięćdziesiątymi urodzinami... wypadek, trzy tygodnie w szpitalu w Piekarach... to dlatego zaraz po maturze musiałem iść do pracy, by utrzymać niepracującą matkę i pięcioro rodzeństwa... studia poczekały... kiedy myślę o jego śmierci pamiętam obraz, gdy żukiem wieziono trumnę z nim do Częstochowy – siedziałem przy niej... wielokrotnie zastanawiałem się jak potoczyłoby się moje życie, gdyby nie ten wypadek, nie byłoby studiów, nie byłoby dzisiejszego życia... zawsze żałuję, że nie doczekał lepszych czasów, choc dziś pewnie by narzekał, lubił to... Wujkowie, dziadkowie, siostry – dla każdego inna historia życia i śmierci... pijaństwo, starość, choroba, słabość... Wracam piechotą... jesienny chłód, szeleszczące pod nogami liście... rozmyślam o tych, których nie ma... wspominam, uśmiecham się do siebie... i nigdy nie myślę kiedy do nich dołączę... 07 listopada 2005 To żyrafa fa fa fa fa... Mój brat rodzony jest osobą, która nigdy nie przejmowała się ludźmi, tym, co o nim myślą, co o nim mówią... jest zachwycony swoim synem, żoną i życiem... żyje sobie wygodnie i bez ekstrawagancji... Kiedy kilka lat temu kupił sobie pierwszy samochód był przeszczęśliwy, ale zamiast na niego chuchać i dmuchać postawił na to, by nie tyle nim się chwalić, ale przede wszystkim go wykorzystywać... katował go ropą z różnych dziwnych źródeł, dość powiedzieć, że doprowadził go do stanu takiego, że w trakcie jazdy moja bratowa musiała spinać kabelki, by zapaliły się światła stopu... a z golfa jedynki mieli ubaw wszyscy, z Mariuszem na czele... Potem pozostał wierny marce i po jedynce przyszła kolej na dwójkę, ładny, czerwony i działanie podobne... samochód od roku jeździ nieco stuknięty i mimo to jest dumą całej mojej rodziny, szczególnie Mariusza, który słowa o nim złego nie da powiedzieć, chyba, żeby ktoś się z niego pośmiać, wtedy Mariusz też jest pierwszy... Czasem prowokacyjnie mówię mu, że golf dwójka to wstyd, a wtedy odpowiada mi rubasznie „wstyd to kraść i z baby spaść”... dzięki niemu ja sam przyjąłem pewnego rodzaju zasadę, że nie zależy mi na osobach, które oceniają mnie na podstawie wyglądu... guzik mnie obchodzi, co myślą inni kiedy mam na sobie ubiór markowy czy też kupiony na ryneczku na Wałach, ważne, że czuję się w nim dobrze... szczerze żal mi ludzi, co przeliczają wszystko na kasę, szmal, mamonę, by być trendy, cool, dżezi... to tak jakby bez kasy nie istnieli, a bez swojego opakowania nic nie mieli do zaoferowania, byli nadzy, głupi i puści jak pudło rezonansowe... i oczywiście mówić będą, że inni są gorsi, by samym sobie poprawić samopoczucie, bo inaczej nie potrafią podnieść swojej wartości... może to kwestia głupoty i niedojrzałości, braku szerszego spojrzenia na życie, wychowania, egoizmu czy krańcowego snobizmu „debilnego”... w każdym razie jest patrzę na takich ludzi z politowaniem... Kiedy słyszę, że ważny jest pieniądz, samochód, bycie „na topie” (pytanie - „topie” czego?) myślę o Mariuszu... drugiego tak szczęśliwego człowieka nie znam, potrafi żartować z siebie, śmiać się ze swoich rzeczy, zachowań, a przy okazji inteligentnie kpić z innych, dla których najistotniejszy jest model noszonych butów, z tych, którzy dobre samopoczucie uzależniają od tego, jakich kosmetyków użyją, czy jakie majtki włożą... i tu nie chodzi o brak dbałości o siebie, chodzenie w podartych spodniach, a raczej o stosunek do ludzi wynikający ze snobizmu i jego idiotycznych przejawów... pod tym względem jesteśmy bardzo podobni... I tak przypomina mi się pewna scena opowiadana przez niego, która weszła na stałe do opowieści przy rodzinnym stole... Pewnego dnia Mariusz z rodziną wracał z Katowic, w magnetofonie kaseta „Misia i Margolci” umilała czas podróży najmłodszemu jej członkowi...na skrzyżowaniu z DK1 w Siewierzu stoi się nieco dłużej, brat przystanął swoim golfem obok wypasionej bryki, z której płynął głośny rytmiczny dźwięk – um pa, um pa um pa... nie namyślając się długo mój brat opuścił szybę, pogłośnił „Misia i Margolcię” „na full”, wystawił łokieć i kiwając się rytmicznie głową zaczął śpiewać na cały głos: „To żyrafa fa fa fa fa Wysoka jest jak szafa Żyrafa fa fa fa” I jeszcze raz: „To żyrafa fa fa fa fa Wysoka jest jak szafa Żyrafa fa fa fa” I wszyscy: „To żyrafa fa fa fa fa Wysoka jest jak szafa Żyrafa fa fa fa” ... 13 listopada 2005 Wiele się zmieniło, a właściwie nic się nie zmieniło... Dwunasta... stał przed Markurym i czekał na Kasię – śliczną dwudziestodwulatkę z jasnymi włosami... sms... „Mogę się spóźnić około 10 minut” ... Dobrze wiedzieć - pomyślał... nie lubił czekania, w życiu naczekał się już bardzo długo... dziesięć minut pozwalało akurat na to, co lubił najbardziej... na obserwację ludzi tych, którzy przechodzili, jedna, druga, setna twarz... Nagle jego uwagę przyciągnął widok twarzy, którą znał Monika, jego przekleństwo... szła z dzieckiem, nie widziała go, więc mógł się przez tych kilka chwil skupić na niej... szła spokojnie, bez uśmiechu... A więc ciągle nie pracuje, ciągle jest domową kurą pomyślał... Związek z nią trwał kilka miesięcy, ona mężatka z dzieckiem, pełna niespełnionych marzeń, niedoceniana przez męża fajtłapę... związek bujny i zakończony tym, że on się dowiedział... a wtedy ona zupełnie odwróciła się od kochanka ratując rodzinę... rozumiał doskonale ten wybór, wycofał się, pragnął tylko niezobowiązującej do niczego pamięci, chciał żeby była gdzieś tam w przestrzeni, by mógł się do niej odezwać (i tak by tego nie zrobił, ale liczył się fakt,) ale nie chciała nawet o tym słyszeć... potraktowała go jak śmieć...spaliła wszystkie mosty... I na dobrą sprawę to spowodowało, że pozostała jedyną osobą, której źle życzył... życzył jej samotności we dwoje... życzył jej, żeby pamięć o ich zakazanym związku tkwiła w nich jak zadra, żeby ona sama zatopiła się w nudzie, codzienności, żeby pozostała kurą domową i żeby zatęskniła kiedyś za przyjaźnią, którą tak łatwo odrzuciła... Wiedział, że było to wredne i egoistyczne, ale nie przejmował się tym wcale... skrzywdziła go jak nikt nigdy przedtem... Widząc ją teraz w duchu triumfował... tak, Moniko – nic się nie zmieniło... wstajesz przed siódmą, robisz mężowi śniadanie do pracy, kładziesz się, budzisz się ponownie o dziewiątej, robisz śniadanie dziecku, ubierasz je, włączasz komputer, sprawdzasz pocztę – jak zwykle żadnych wiadomości, bo mąż od czasu romansu zna hasło na Twą pocztę i nie ma możliwości nawet rozpoczęcia czegoś nowego... zresztą sama wytłumaczyłaś sobie, że nie chcesz, że go kochasz, bo musisz przetrwać w małżeństwie dla córki... Potem długi spacer z dzieckiem Alejami albo na Północ... powrót około 13.30, żadnych telefonów, najwyżej przyjdzie koleżanka, by poplotkować o pani spod dwudziestki... obiad dla męża, wraca 15.15, po obiedzie siada przed komputerem lub telewizorem, wieczorem kąpiel, seks, jeśli on ma ochotę... czasami da ci wyjść, wtedy snujesz się sama po centrum miasta, wolno, smutno... Kiedy przychodzi niedziela obowiązkowy wyjazd do mamy na obiad... z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, kłótnie o pieniądze, wychowanie dziecka, pretensje o przeszłość... właśnie tak wyobrażał sobie jej życie, bo tak to wyglądało wtedy, kiedy spotykała się z nim... Myślał, że po tym wszystkim zmieni się jej świat, że znajdzie pracę, że będzie uśmiechnięta, szczęśliwa w związku... widząc ją teraz, widząc jej twarz bez uśmiechu i energii, wiedział jednak, że nic się nie zmieniło... Uśmiechnął się do siebie, jak to dobrze, że nie musi już być jej pocieszycielem, nie musi powodować, by się śmiała, nie musi do niej wysyłać maili, nie musi do niej dzwonić... teraz niech sama dba o swoje życie... wybrała i niech się tego trzyma... powrotu (nawet do przyjaźni) nie ma... „Dzień dobry” – jasna twarz Kasi wyrwała go z tych myśli, uśmiechnął się promiennie, wyglądała ślicznie... „Dzień dobry. Idziemy na kawę, może dzisiaj do „Bianco”?... 15 listopada 2005 Wiola ma bloga... - Cześć Zuza, długo czekasz? - Nie, chwilkę... - Czego się napijesz? A w ogóle sprawdzają dowody? - Tak, sprawdzają, cholera, nie kupimy tu niczego z wyjątkiem soczku... - Nie szkodzi, i tak nie mam ochoty na piwko... - Dobra, zaczekaj, zamówię przy barze... chwilkę *** - No mów, Wiola, co u Ciebie?... - Odjazd totalny, bloga założyłam, normalnie, erotycznego - Nie ściemniaj, naprawdę, jaki adres, zajrzę, ocenię, dam komenta... - Później ci podam, ale normalnie szok... wiesz, opisuję sobie różne dziwne rzeczy, że niby jestem bogata, z dobrego domu no i oczywiście uwielbiam seks... żeby było śmieszniej wymyśliłam sobie, że uprawiam ten seks za pieniądze, wiesz, sponsoring, takie sprawy... i do tego luksusowa jestem, a nie zwykła blachara... rozreklamowałam się też na czatach - tekścik "możesz mnie mieć za darmo" jest idealny... - I co? - Rzucili się na mnie jak na mięso... kilku od razu z propozycjami, ale zbywałam zdaniami, że, wiesz, nie stać ich na mnie... - Żartujesz, wiesz no nie spodziewałam się... - Kilku od razu do mnie od najgorszych, no im odpisałam, że zazdroszczą mi takiego życia, weszli tu tylko po to, by sobie dobrze zrobić i w ogóle są beznadziejni... - I co oni na to? No mów... - Zaczęli się buldoczyć to im odpisałam, że w życiu nie będą mieć takiej kobiety jak ja, że mają kompleksy, bo są pewnie brzydcy, a z kobiet to tylko gumowa na nich poleci... - Tak, ludzie są beznadziejni, opisze się dziewczynę, która używa życia, a oni zachowują się jak banda moralistów, tak – już dzisiaj mam mieć bachora, męża co chrapie na kanapie i mam gotować obiadki... ludzie są beznadziejni - No i tak tez im napisałam... że są zaściankowi, katoliccy, że ciemnota panuje, a ja się tylko bawię i chcę czerpać przyjemność z seksu... no i oczywiście, że nigdy ręki po pieniądze nie wyciągam, bo kasę to ja mam a sami mi dają... - Ja cię podziwiam, twoją odwagę i to, że potrafisz pisać o swoich sprawach tak publicznie - Zuza, co ty? Przecież ja nie piszę o sobie... opisuję jakieś fantazje, które mam ochotę przetestować kiedyś w przyszłości... ludzie na to lecą, już miałam kilka propozycji spotkań, a jeden to nawet opisał co by ze mną robił... zboczeniec jakiś, prześlę ci mailem... wiesz, trzeba co kilka dni dawać jakąś zmyśloną historyjkę, kilkadziesiąt zdań, popsioczyć trochę na Kościół, religię, księży, że są obłudni, że kochanki mają i samo się kręci... czasem umieszczę jakiś list napalonego małolata, żeby się z niego pośmaili... - A nie boisz się, że ktoś cię namierzy? Wiesz, zboczeńców jest mnóstwo... - A jak mnie ma namierzyć? Piszę, ze jestem z Wrocławia, biorę z internetu kilka nazw wrocławskich knajp, szukam, która jest najbardziej trendy, szukam strony, patrzę jak tam jest i opisuję, że ostatnio miałam ochotę na przyklejenie się do gościa w Queen czy gdziekolwiek indziej i od razu masz tłum napaleńców, co proponują, że będą w tym klubie w następną sobotę... normalnie boki zrywać... a ja sobie grzecznie siedzę w domku i nabijam się z debili - Słuchaj, a Michał o tym wie? Ty się nie boisz, że to dojdzie do niego, że ty tak publicznie piszesz do facetów, że prowadzisz coś takiego? - Michał na razie nie jest moim facetem, fajny jest, ale niech o mnie powalczy to zobaczymy co z tego będzie... wiesz, nie mogę mu pokazać, ze łatwa jestem, bo co by o mnie pomyślał... a nawet jak trafi na tą stronę to i tak mnie nie rozpozna... zresztą ja tam piszę, że facet na dłużej to głupota i najlepsze są jednorazowe wyczyny, a to z woźnym, a to ze znanym prezenterem telewizyjnym... nie ma mowy, żeby mnie ktokolwiek namierzył - To masz niezły ubaw z tych kretynów... i co – wierzą ci w każde słowo? - A jak – piszę na przykład, że kochałam się z najprzystojniejszym facetem w klubie, wierzą i czekają jak pieski na następne notki... ale największy odzew budzą zawsze notki o klasztorach, w których odbywają się orgie... no mówię, wojna, a mnie licznik bije... i zazdroszczą i pytają i mam powodzenie jak żadna... ile ja fotek musiałabym przesłać, żeby zaspokoić potrzeby tych „lepkich paluszków”... mówię, jestem przeszczęśliwa... a w przyszłości na podstawie bloga może książkę jaką wydam? 18 listopada 2005 Jest przy mnie... Jest przy mnie, wyciągam rękę i mogę jej dotknąć, co za wspaniałe uczucie... patrzę na nią , pożeram ją wzrokiem i chcę ją mieć już teraz... ale spokojnie, muszę czekać... co najmniej kilka minut... Długo czekałem na ten moment, wpatrywałem się w nią wiele razy, spotykałem ją na imprezach u kumpli, zazdrościłem tego, że oni mogli ją mieć, dotykać, korzystać do woli... jakże ja jej pragnąłem... ja mogłem tylko patrzeć, tylko podziwiać jej niespotykaną urodę... przyjmować jak gorzką pigułkę to, że nie jest moja, że należy do innego... te krótkie chwile, które z nią spędziłem pod czujnym okiem kolegów przekonały mnie jednak, że ona jest dla mnie, że muszę ją mieć... teraz mam... Bo teraz jest moja, jednym dotknięciem mogę sprawić, by otworzyła się przede mną, by zdradziła mi wszystkie swoje tajemnice... jedno dotknięcie mogło uczynić mnie szczęśliwym ponad wszystko... spokojnie, cierpliwości, poczekam na moment, kiedy me podniecenie sięgnie zenitu i wtedy ją rozwinę, rozpakuję jak najpiękniejszy prezent od życia... na razie niechaj się oswoi, niechaj przyzwyczai się do myśli, że teraz to ja będę jej Bogiem i Mistrzem... kimś, kogo jeszcze nigdy nie miała... To nic, że pewnie szybko zmienię ją na inną, to nic, że mi się zwyczajnie znudzi, cóż – taki jestem, że nic i nikt nie potrafi mnie utrzymać na wodzy, że oczekuję od życia ciągłych zmian, ciągłych wyzwań i niezapomnianych wrażeń... Wgapiam się w nią... jej blask mnie onieśmiela, ale już niedługo zostanę dla niej mistrzem, wiem o tym, że będę spełniał najskrytsze jej pragnienia, wypełniał jej polecenia tak, by była w pełni zaspokojona, bym kiedyś doczekał się od niej słów „Jesteś najlepszy! Wygrałeś!”... Ona wie, że jej pragnę, skusiła mnie do siebie... wiele mnie to kosztowało wyrzeczeń, środków, ale wierzę, że satysfakcja będzie niesamowita, że po każdej nocy z nią spędzonej będę najszczęśliwszym z ludzi... móc jej dotykać, móc widzieć, jak reaguje na mnie w cudowny sposób i sprawia tym, że czuję się wspaniale... Panuję jednak nad nią całkowicie, jeszcze tylko kilka minut i wiem, ze mi ulegnie, jeszcze tylko kilka chwil i będzie moja, tylko moja... nie oddam jej nikomu, aż nie spełni wszystkich moich życzeń, aż do momentu, kiedy uznam, że nie ma już w niej takiej tajemnicy, której bym nie odkrył... Jest cudowna, nigdy nie widziałem niczego i nikogo piękniejszego od niej, jej kształtów, skarbów, które ciągle jeszcze ukrywała przede mną, marzyłem o tym, by jak najszybciej ją posiąść, okiełznać, zdobyć bez pamięci... - Sławek, może byś się mną zajął – kobiecy głos wyrwał mnie z niemego zachwytu - Przecież widzisz, że instaluję Fifę 2006, nie przeszkadzaj... Wróciłem do niej, jest moja, wspaniała, kolorowa, emocjonująca, nie opuszczę jej dzisiaj w nocy... 21 listopada 2005 Polowanie na szarą myszkę… Nie ma brzydkich kobiet, są tylko te, których nikt nie odkrył… ja sam zwykle nie zwracam większej uwagi na urodę, a właściwie jej wyznaczniki (wyzywający makijaż, zrobione włosy, drogie ciuchy, miniówka, figura modelki), a staram się znajdować to piękno, które jest ukryte… takie szukanie piękna jest bardziej fascynujące, niż kiedy to piękno podaje się na talerzu, bo jak tu powiedzieć „jesteś piękna” komuś, kto wie doskonale, że paszczurem nie jest i słyszał ten banał kilkaset razy… a przecież zwykle zaczyna się od banałów… Jak mówi jedno ze słynniejszych zdań Prousta „piękne kobiety zostawmy mężczyznom bez wyobraźni”… ja uważam, że mam wyobraźnię i dlatego mimo, że piękne kobiety mi się naturalnie podobają, to zwykle kieruję się w stronę tych, które mają w sobie to coś, tajemniczego, magicznego, w oczach, w kolorze włosów, twarzy, figurze, a co przygłusza niejako niestaranny ubiór, niedobrana fryzura czy wrodzona nieśmiałość… Dlaczego? Może dlatego, że mi się nie chce… może dlatego, że nie mam ochoty sterczeć o boku laleczki Barbie, na którą wszyscy patrzą, nie bawi mnie podniecanie się myślą, że wszyscy mi zazdroszczą… może dlatego, że lubię przystępować do walki z pozycji silniejszego… a może dlatego, że mój SWOT podpowiada inną strategię… W każdym razie w osobach, które spotykam częściej zwracam uwagę na błysk w oku niż na kreację… Tylko jak postępować z takimi, które mają ten błysk, skoro w wielu przypadkach (a mówię o osobach wolnych) są to osoby pełne kompleksów, zawirowań życiowych, przeżytych rozczarowań… widzą bowiem jak w świecie piękne i bogate znajdują swych pięknych i bogatych, a ona jest sama, mała, niepozorna, zagubiona, czuje się brzydka i nikomu niepotrzebna… Szara myszka boi się odezwać, czerwieni się, kiedy tylko dłużej na nią spojrzysz, myśli „dlaczego on to robi? Przecież za mną siedzi najładniejsza dziewczyna na roku… a on wyraźnie patrzy na mnie… co mam robić? Co się dzieje? Dlaczego on TAK patrzy?”… odpowiedzi na te pytania to ciężki orzech do zgryzienia dla takiej dziewczyny…zagubionej, nieśmiałej, widzącej swoje niedostatki (ale tylko na tle koleżanek)… Kiedy podchodzę do dziewczyny w oczach której odkryłem magię, widzę jej zmieszanie, niepewność i wiem, czego ona oczekuje… wiem, że nie należy popisywać się wtedy swoimi podróżami, doświadczeniem, wiedzą, pozycją, bo to wciśnie szarą myszkę jeszcze głębiej w jej norkę… pomyśli „on – taki ważny, a ja – szara, niepozorna myszka”… i zasmuci się biedactwo i stwierdzi, że wykorzystać ją chcę haniebnie i zostawić, by obnosiła swój wstyd… a ona oczekuje nie tyle gry pozorów, co normalności… tego, by ktoś w niej zobaczył kogoś ważnego, atrakcyjnego, pięknego… by wyznał to szczerze i odpowiedział wprost na jej pytania… dlaczego właśnie ja… „Ty, bo jesteś piękna swą naturalnością, bo masz w oczach blask, który mnie skusił, bo przy Tobie czuję się dziwnie miło…” ... i nie musi być to wcale nieprawda… 30 listopada 2005 Czerwonowłosa... Dzieje przypadku są zawiłe... sam często powtarzam, że to przypadek rządzi, że przypadkowi trzeba pomagać, by stał się przeznaczeniem, by ktoś tak o nim pomyślał... samo pojęcie „przeznaczenie” jest jak dla mnie nieco przereklamowane... człowiek żyje, spotyka ludzi na swej drodze i to on decyduje na dobrą sprawę czy z ich doświadczeń skorzysta, czy nie... czy będzie mu z nimi dobrze czy nie... czy staną się oni dla niego ważni, czy nie... jednym słowem to kim będziemy, jak będziemy myśleć, czy damy sobie wpoić pewne myśli do głowy, które nas zmienią zależy wyłącznie od nas samych... Przeznaczeniem nazywamy spotykanie tych, którzy nas zmienili, otworzyli, pokochali (a my ich), ale tylko od przypadku zależało to, czy będą w określonym miejscu i czasie, od przypadku zależało to, że mieliśmy ochotę ich wysłuchać i poznać... gdybyśmy wstali lewą nogą i nie poszlibyśmy na imprezę, zajęcia, spóźnilibyśmy się na pociąg może niczego by nie było, nie byłoby spotkania, zainteresowania, miłości, szczęścia, związku, małżeństwa, dzieci, życia... Uwielbiam „Przypadek” Kieślowskiego z Lindą w roli głównej, gdzie pokazuje się, jak to kogo spotykamy wpływa na nas i nasze wybory... bohater spóźnia się na pociąg lub na niego zdąża... dlaczego ten film nie nazywa się „Przeznaczenie”? Kilka lat temu jechałem pociągiem z Wrocławia do Legnicy... wsiadłem do przedziału, w którym siedziała młoda czerwonowłosa dziewczyna... zająłem się sobą i mały przypadek, uśmiech wystarczył, byśmy zaczęli rozmowę... dowiedziałem się, że Kamila studiuje we Wrocławiu na Politechnice jako jedna z pięciu dziewcząt w grupie, że uwielbia psy i że kupuje sobie teraz wymarzonego czworonoga... akurat jechała do domu, do Bolesławca, a po drodze w Legnicy umówiła się z chłopakiem trenującym sumo... I ta mała, niewinna rozmowa, jakich pełno w pociągach pospiesznych i osobowych spowodowała, że czerwonowłosa Kamila została moja przyjaciółką, taką „od serca”, taką aseksualną, kumpelą... Byłem u niej we Wrocławiu kilka razy, przyjmowała mnie w wynajmowanym mieszkaniu, gdzie mieszkała z koleżanką... ponieważ przyjeżdżałem wcześnie rano robiła mi śniadanie, rozmawialiśmy na różne tematy, jej chłopaków, moich kobiet, rozgadywałem się niesamowicie, tłumaczyłem, prostowałem światopogląd, tłumaczyłem zachowanie jej facetów... opowiadała o swojej ogromnie kochanej suczce – Baxie, zawsze z uśmiechem, szczęściem na twarzy, bez względu jakie zakręty losu jej zgotowane... Seks miedzy nami nie istniał, nie wchodził w grę... nawet pocałunków nie było, była za to szczera przyjaźń... wprawdzie przysłała mi kiedyś stringi (słonik z trąbą) i obrożę, abym je założył, kiedy będę u niej, ale, hmmm, nie złożyło się... czekam na okazję... jestem pamiętliwy... A o wszystkim zadecydował mały, niewinny przypadek... 05 grudnia 2005 Kwa, kwa... Bardzo impulsywnie reaguję ostatnio na to, co dzieje się wokół sceny politycznej... i nie ma to wiele wspólnego z rządem, a raczej z opiniami osób, które w wyborze Kaczorów widzą koniec Rzeczypospolitej i drogę do skrajnej postaci katolicyzmu... A cóż się takiego zmieniło się przez tych kilka tygodni rządów nowego premiera? I nie pytam tu o jakieś bzdurne projekty ustaw (projekt ustawy może przygotować każda partia, nawet opozycyjna) tylko o nasze normalne życie... Czy po wypadkach w Poznaniu i sprzeciwowi wobec działań policji jakikolwiek prezydent odważy się zakazać Parad Równości? Nie sądzę, będzie się bał o elektorat, o stołek... Czy z księgarni znikną książki Dana Browna („Kod Leonarda DaVinci) – czołowego heretyka dla mas, Melissa P. i inne dziewczątka i chłopcy, opisujące swe barwne przygody? Bez przesady... Czy zakażą nam korzystania z internetu? Odwiedzania stron pornograficznych? Czy zamkną blogi Szpareczki i siedemnastoletnich wirtualnych nimfomanek? Na pewno nie... Czy z telewizji znikną seriale „VIP” (Pamela Anderson), „Zakręcone”, „13 posterunek”, „’Allo, ‘Allo”, co dalekie są od „myśli chrześcijańskiej” a zastąpią je „Don Matteo” i „Detektyw w sutannie”? Nie łudźmy się... Więc gdzie ta hekatomba? Gdzie te zmiany tzw. moherowych beretów? Becikowe? Już teraz są problemy czy płacić każdemu czy tylko biednym... jeśli tylko biednym to można zaskarżyć tą ustawę do Trybunału Konstytucyjnego i on na mocy równości wszystkich obywateli ją odrzuci... Bykowe? Było w latach siedemdziesiątych i szybko się skończyło, bo wpływy były nikłe... teraz może prowadzić do zawierania fikcyjnych małżeństw... Podatek od „niemania” dzieci? A bezpłodność? Jeśli stworzy się furtkę dla małżeństw bezpłodnych to zarobią lekarze, którzy będą brali pieniądze za fikcyjne zaświadczenia... jeśli nie – będzie to skrajna niesprawiedliwość... nie dość, że nie można mieć dzieci to jeszcze trzeba będzie za to płacić... Radio Maryja? Ja nie słucham ani tego radia, ani osób, które należą do jego rodziny... ich sprawa, że słuchają – wolno im, a moje życie na tym i tak nie ucierpi... Ruchawki LPR? Liga traci poparcie, dlatego musi zaistnieć i dlatego czepia się największych pierdół, jak teatr niezależny czy koncert Brodki w Łańcucie... to element gry politycznej, a nie znak, że są silni... zawsze były takie akcje, że przypomnę tylko Papieża pod krzyżem czy genitalia na tym krzyżu rozpięte... Nagle zaczynamy wszystkie takie rzeczy brać jako dowody, że rządzą nami ludzie nietolerancyjni z gruntu którzy wreszcie dorwali się do władzy, a przecież prezydent Poznania jest z PO, a nie z PiS... a przecież przeciwko ruszaniu sprawy aborcji jest sam Kościół... przecież rozdmuchana do granic możliwości sprawa trójek parafialnych chodzących z patrolem policyjnym i szukających młodzieży dotyczy JEDNEGO miasta... przecież nie pojawiła się jeszcze ANI JEDNA ustawa... przecież rządzi nami mydłkowaty premier mniejszościowego rządu, który po przejściu Samoobrony do opozycji (jeśli ta nie dostanie ważnych stanowisk) przestanie istnieć... i wybory mogą być w marcu Nagle o polityce rozprawia cały naród, a kiedy trzeba było pójść do urn to poszło 40% (wybory parlamentarne) i 50% (wybory prezydenckie)... gdzie była reszta, ilu z nich dzisiaj krzyczy o państwie kościelnym? Ja daję czas i Kaczyńskim i rządowi... głosowałem na Tuska i na Partię Demokratyczną... nie rzucam kamieniami w homoseksualistów... teraz tylko czekam i rozliczę później z każdej ustawy, z każdego ruchu... 14 grudnia 2005 Szarość dnia... Grudniowa jesienna szaruga - na dworze szaro, pusto, dżdżysto... gnijące liście na trawnikach, o których zapomnieli już dawno panowie w pomarańczowych kufajkach... smutek, brak słońca... Nie jestem wyjątkiem, nie lubię jesiennej szarugi, kiedy nie ma słońca, kiedy widok za oknem to mgliste kontury szarego domu sąsiada... ani nie chce się wyjść ani siedzieć w domu... zapadam w sen jak Misio i tak drzemiąc wykonywać muszę swoją pracę... Nic mi się nie chce, nie pomaga nawet, niepijana właściwie przeze mnie, kawa... oczy się same zamykają, gęba drze się w ziewanej wokalizie, najchętniej położyłoby się (nawet samemu) i przespało tych kilkanaście dni... dopóki nie spadnie śnieg, biały, lśniący, dopóki drzewa nie pokryją się śnieżnym puchem, a zza chmur nie wyjrzy słońce... Szarugowe dni, dziewczyny piękne, choć opatulone kurtkami i płaszczami, spod czapek których widać jasne włosy... kształty skryte co pozwala wyobraźni tworzyć ich rzeczywiste obrazy, wymyślać i szkicować w głowie zarysy ich ciał... a kiedy wyobraźnia jest zmęczona to skupiam się na twarzach i usiłuję odgadnąć na ich podstawie charakter, piękno, urok danej osoby... nie mam pojęcia czy mi się udaje czy nie, nigdy tego nie sprawdzam, ale jest to bardzo zajmujące umysł, pobudzające zmysły i ciało... W grudniu czekam zawsze do zmroku, zapada wcześnie, już po czwartej, kiedy miasto jeszcze kipi od przemieszczających się w tę i z powrotem ludzi... szum samochodów, gwar ulicy i wspaniałe pomarańczowe światła Alei... Jakże lubię, tak jak wczoraj, iść po zmroku w stronę szarej, oświetlonej bladym światłem, wieży jasnogórskiej, pod różnokolorowymi lampkami, będącymi elementem świątecznego wystroju... wokół stylizowane lampy, założone z okazji przyjazdu Jana Pawła II na Światowy Dzień Młodzieży w 1991 roku... Od kościoła św. Zygmunta słychać gwar ludzi z lodowiska ustawionego na Starym Rynku, idę dalej, wolno obserwując z dwóch stron światła mniejszego miasta... Mijam ryneczek na Wałach Dwernickiego, i wjazd na Biznes Centrum, zagłębie knajpiane... Po jakimś czasie widzę stylizowany na lata trzydzieste neon Cinema City – co z tego, ze po drodze jest komunistyczny gmach Merkurego i koszmarny architektonicznie Megasam ze słynnymi Kwadratami (miejsce spotkań młodzieży idącej na imprezę)... dochodzę do Placu Biegańskiego, iluminowany pomnik Piłsudskiego, postawiony zamiast monumentalnego Wańki, odnowiony Ratusz, coroczne wspaniałe żółte światła na drzewach oplatające nagie gałęzie drzew... każda Aleja (a są ich trzy) ma swój klimat, pierwsza handlowa, druga reprezentacyjna, trzecia restauracyjna, to widać nawet w nocy... Jasna Góra coraz bliżej, coraz wyraźniej widać jej kształt, częstochowska mila pokonana... docieram do pomnika księdza Popiełuszki, potem Grobu Nieznanego Żołnierza, dochodzę do Klasztoru, robi wrażenie, piękne... tu trzeba jasno i zdecydowanie odeprzeć ataki Cyganek i przypinaczy... ale do samego Klasztoru nie wchodzę, boję się, ze spadnie na mnie grom z szarego nieba... Piękno jest wokół nas, tylko trzeba je chcieć dostrzegać, może wyjść czasem z samochodu i zacząć cieszyć się każdą głupotką, choćby oczywistą... ja to robię... 19 grudnia 2005 Sturm und Drangperiode… "Okres burzy i naporu" - w literaturze niemieckiej to lata 1767-1778. Wtedy do głosu doszło młode pokolenie głosiło poglądy oparte na buncie wobec zastanego porządku (chodziło przede wszystkim o feudalizm i rozbicie Niemiec na liczne państewka). Pisarze tego czasu w literackiej formie protestowali przeciwko owemu porządkowi. Chcieli zmieniać świat, ich ideały przeciwstawiały się niesprawiedliwości społecznej i absolutyzmowi, cenili instynkt twórczy, talent za źródła inwencji artystycznej, popierali swobodną twórczość wyzwoloną od reguł i tradycji. Każdy z nas ma lub miał swój Sturm und Drangperiode, a zawsze przypadał on na czasy młodości, dojrzewania, budowania własnego świata i jego podstaw… dopiero kiedy dojrzejemy, dorośniemy, nabierzemy nieco doświadczenia nasze młodzieńcze zasady wydają się tak kruche, tak naiwne, ideały tak romantycznie głupie jak ideały młodego Wertera… Młodość musi się wyszumieć, młodość jest głupia, młodość jest naiwna… takie sloganowe, schematyczne, a takie prawdziwe… ileż młodych dziewcząt ma dziś problemy z rodzicami, iluż chłopców uważa, że wie lepiej co jest dla nich dobre, iluż rodziców narzeka na „dzisiejszą młodzież”… a żeby było śmieszniej za lat dziesiąt ci, którzy dziś tak wyrwać się chcą z rodzinnej klatki, a dużym prawdopodobieństwem, będą identycznymi rodzicami dla swym pociech… i znowu (tym razem z drugiej strony) przeżywać będą okres burzy i naporu… jak silna będzie to burza będzie zależało od nich samych, od tego ile w nich pozostanie ideałów, albo czy w ogóle jakieś pozostaną… A jak przebiega ten okres dzisiaj? Dzisiaj - w czasach internetu przybiera on na sile, bo internet (oczywiście między innymi) to umożliwia – sieć to inny świat, świat wymiany poglądów, świat wirtualnej obłudy, świat oszustw, świat cynizmu i łatwych kontaktów, które można szybko zerwać zmieniając mail lub usuwając bloga… internet to też sfera podwójnej osobowości, tworzenia wyimaginowanych postaci, dowolnego kształtowania własnego wizerunku… Internet to też miejsce wykrzyczenia z siebie złości na świat, miejsce negacji zasad, deprecjacji autorytetów, buntu przeciwko rodzicom... to tu można znaleźć tych, którzy zgodzą się z nami bez mrugnięcia okiem, bo mają takie same sturmperiodowe przemyślenia... to tu możemy tym, z którymi się nie zgadzamy, krzyknąć prosto w wirtualną twarz, że ich świat jest pełen... (i tu następuje wyliczanka powiązana z kompleksami, szarością życia, starością, moheryzmem – do wyboru do koloru)... Dlaczego? Skąd ta siła? W rzeczywistości pozawirtualnej często boimy się ujawniania własnego zdania, boimy się reakcji na to zdanie kolegów, koleżanek, przyjaciół, obawiamy się tego, że sami w ICH oczach okażemy się słabi, schematyczni lub zwyczajnie głupi... dlatego też zawsze będzie tak, że sieć będzie pełna młodych zbuntowanych panienek i chłoptasiów, bo sieć dająca anonimowość daje też bezkarność... można się ukryć za plecami innych, można podeprzeć się ich słowami, można spokojnie wyżywać się na innych wiedząc, że ZAWSZE znajdzie się ktoś, kto będzie nam kibicował... Na szczęście z tego się wyrasta... przeważnie... mam nadzieję... a jeśli nie (i tego czasem boję się sporadycznie trafiając na strony młodych gniewnych)? Czy powstanie wtedy pokolenie osób, dla których istnieje tylko jedna słuszna droga, bez jakiejkolwiek samokrytycznej oceny, bez marginesu dla siebie, bez umiejętności rozmowy, przyjmujących każdą próbę polemiki jak skomasowany atak?... szkoda by mi ich było... 21 grudnia 2005 Koszmar świątecznych zakupów... Kiedy zaczynamy myśleć o Świętach? Czy kiedy spadnie pierwszy śnieg? Czy może wtedy kiedy będziemy wracać po andrzejkowej zabawie? Może w Mikołajki? Nie... Święta w naszej świadomości pojawiają się wtedy, gdy zobaczymy pierwsze katalogi z hipermarketów z propozycjami prezentów i wystawy sklepów... A dzieje się to już w listopadzie... to wtedy zaczynamy myśleć o tym, co kupić dla najbliższych, przeliczamy na ile starczy nam pieniędzy, kombinujemy by o raz któryś z rzędu nie dawać bratu kompletu skarpet a mamie szalika lub rękawiczek... Co roku obiecuję sobie, że prezenty kupię we wrześniu, by uniknąć kolejek i pośpiechu i co roku nie udaje mi się dotrzymać słowa... Powód jest prosty - jak każdy prawdziwy mężczyzna do hipermarketu chodzę z kartką, na której wypisane są potrzebne i tylko potrzebne rzeczy... nawet jeśli pojawi się tam enigmatyczne słowo „prezenty” to oznacza ono jedynie pobieżne rozpoznanie asortymentu i własne typy (które poddawane są później weryfikacji i ocenie punktowej oraz przechodzą różnego rodzaju testy), rzadko natomiast zakup... impulsowo kupuję tylko rzeczy dla siebie – kosmetyki (nigdy nie wącham pięćdziesięciu dezodorantów, biorę markę, który miałem ostatnio lub nieco wcześniej – Święta są okazją do zmiany tejże marki, bo dostaję wtedy kosmetyki od innych), komplet kluczy imbusowych, osprzęt komputerowy... Natomiast wyprawa do sklepu wyłącznie po prezenty (bez uprzednich typów) jest dla mnie katorgą nie do zniesienia, wybieram, przebieram, nie mogę się zdecydować... potencjalny prezent raz włożony do koszyka wyjmuję, oglądam, sprawdzam, myślę, czy będzie się podobać... po kilkunastu minutach cofam się, odkładam z powrotem na półkę... samoobsługa to koszmar... W sklepach mniejszych nie jest lepiej, kilkanaście minut potrafię tkwić w sklepie, zanim się na cokolwiek zdecyduję, aż ekspedientki zaczną podpytywać, proponować i wkładać mi do rąk towar, do którego nie mam przekonania... wtedy można mi sprzedać wszystko, a ja im nie odmówię przecież (kobiecie się nie odmawia, bo póki proponują jest dobrze)... Można kupować pierwszą rzecz, na którą się trafi, zamknąć oczy, nie zastanawiać się długo nad wyborem, bo chwila zawahania kosztuje bardzo dużo... ale rzecz w tym, że ja lubię kupować to, co będzie się (w moim przekonaniu) podobać osobie obdarowywanej i muszę to wiedzieć niejako przed zakupem... dlatego zastanawiając się nad masą niepotrzebnych nikomu pierdolników tracę czas i nerwy decydując się najczęściej w ostatniej chwili... Co roku czekam na Święta i na koszmar świątecznych zakupów, bo tak właściwie to lubię ten stan wytężonych poszukiwań i lubię patrzeć na siebie z boku, jak na małego, zagubionego w wirze zakupowym człowieczka, gdzie wokół słychać pikanie czytników i nieśmiertelne, słodziutkie jak miód „Last christmas I gave You my heart” George’a Michaela z Wham... 23 grudnia 2005 A Mikołaj przyjdzie po zgaszeniu świec... Święta... kolejne Święta... od zawsze spędzam je w domu, nigdy nie wyjeżdżam, nawet nie mam takich myśli, bo dla mnie świąteczny nastrój to przede wszystkim zamieszanie, gonitwa, żeby zdążyć, choinka przeze mnie ubierana... Boże Narodzenie daje mi szczęście, a powtarzalność rytuałów i tradycja daje mi siłę i energię... W moim rodzinnym domu ze Świętami bywało różnie, były kłopoty, kłótnie... bywało, że brakowało ich zupełnie... Kiedy coś mi nie odpowiada w moim życiu to próbuję to zmienić, sam, na przekór wszystkiemu i wszystkim i tak też było z Bożym Narodzeniem... Zaczęło się siedemnaście lat temu, za moje pierwsze skromne pieniądze kupiłem prezenty wszystkim w mojej rodzinie, braciom, siostrom, rodzicom, każdy coś dostał... w tym też roku wprowadziłem rytuał ubierania choinki, 23 grudnia, wieczorem i nawet kiedy mieszkałem już gdzie indziej zawsze dbałem, by pojechać do mamy i ubierać choinkę, zaczynając od bombki najstarszej (mającej dzisiaj chyba ze trzydzieści lat)... w kolejnych latach już po przeprowadzce też przyjeżdżałem, by dwa lata temu oddać pałeczkę ubierania drzewka w ręce najmłodszej siostry... Rytuały ulegały modyfikacjom, wino po kolacji, rodzinne rozmowy (pozbawione, o dziwo, nawet cząstki kłótni), gaśnięcie świec, by przyszedł Mikołaj (nie lubię określenia „Gwiazdor”, kojarzy mi się z nowostaromową w rodzaju „Dziadek Mróz”), pasterka (to już beze mnie, bo... nieważne)... Ta powtarzalność, ta tradycja, ten koloryt są dla mnie siłą Świąt Bożego Narodzenia... każdy element jest dograny, niby nieprzewidywalny, ale wiem, że do południa w Wigilię ubiorę choinkę, potem posprzątam, w kuchni utrę ajerkoniak ze spirytusem, wszystkie z potraw są już wcześniej przygotowane – kupione lub zrobione, siądę do kolacji po dziewiętnastej przy skrzącej kolorami choince w dużym pokoju, światło świec, opłatek, sianko, potem prezenty... Po kolacji jadę do mamy, tam już jest oczywiście po i trafiam w sam kocioł rozmów o życiu... wracam przepełniony, nie tylko wielością jadła i napoju, ale przede wszystkim taką dziwną radością, wspólnoty, rodziny, szczęścia... czegoś czego brakuje w życiu codziennym... nie jesteśmy sami, jeśli mamy kogoś, kto nas kocha... Kolejne dni to naprawdę słodkie lenistwo... Tegoroczne Święta będą nieco inne, dużo mniej statyczne... dlaczego? Mam ślub i wesele... Moja siostra wychodzi za mąż i pierwszego dnia Świąt bawił się będę na weselu oraz zdarzy się jeszcze coś, o czym nie napiszę, bo to temat na zupełnie inne historie... A wszystkim moim czytelnikom życzę optymizmu, uśmiechu w każdej chwili, siły na cały rok, zdecydowania w dążeniu do własnego szczęścia, by nikt Wam nie odebrał radości z życia, ani w wirtualnej rzeczywistości, ani tym bardziej w prawdziwym życiu... poszukujcie w życiu tego co Was zachwyca, dzięki czemu życie zyskuje niespotykany koloryt... cieszcie się każdym dniem, każdą chwilą... Ja sam będę przy Was myślami i sercem, będę myślał czym Was zaskoczyć, wzruszyć, rozweselić, zmusić do zastanowienia się przez kolejne miesiące... Do zobaczenia już w Nowym Roku... 01 stycznia 2006 Noworoczny koncert życzeń... Jak co roku pora sobie coś postanowić... wszyscy postanawiają, więc i ja powinienem – muszę się tylko zastanowić czego mam się wystrzegać, czego unikać, co wyeliminować... Proste, bardzo proste, a więc... Na pierwszy ogień pójdą papierosy... mój brat rzuca palenie pierwszego stycznia każdego roku i wytrzymuje w postanowieniu, bez żadnych dodatkowych motywacji... aż do piątego stycznia... no tak, ale ja nie palę... mógłbym zacząć, by potem móc rzucić, to jest pomysł!!! Więc postanawiam najpierw zacząć palić, potem rzucić... Dwa... picie... rzucić picie napojów wysokoprocentowych, wszystko w porządku, tylko, że ja lubię pić... z tradycyjnego ajerkoniaku zrobionego w ilości 2 litrów na spirytusie nie zostało już prawie nic, śliwowica się trzyma, ale w sobotę przychodzą koledzy, więc ciężko będzie... czy noworoczne postanowienia mają polegać na wyzbywaniu się przyjemności – no nie, chyba nie... więc abstynencja odpada... Trzy... schudnąć... czasem zastanawiam się dla kogo są te postanowienia - ja nie lubię siłowni, basenu (nie mówiąc już o tym, że w Częstochowie trudno o dobry basen), ja nie lubię zrzucać kilogramów , które z takim pietyzmem hodowałem przez wiele miesięcy... poza tym i tak robię dużo, gram w piłkę, kosza, siatkówkę, często jeżdżę na rowerze, spaceruję... zatem mnie postanowienie „schudnąć” nie dotyczy... Cztery... kobiety... ech, jak ja kocham kobiety... muszę ograniczyć swe kontakty z nimi do góra dwóch kobiet... tylko które wybrać? Poprzestańmy na tym, że zastanowię się nad tym jeszcze z pół roku, przyjdą wakacje to niektóre z nich, rzekłbym w naturalny sposób, same odejdą... Pięć... zakochać się... Ach, jakie to piękne postanowienie, takie romantyczne, takie, ach... ale ja nie chcę się zakochiwać, nie chcę być opętany miłością, nie chcę wariować z jej powodu i robić rzeczy, których potem mogę żałować... miłość jako stan ekstatyczny zostawiam więc innym i im jej życzę... ja chcę stać twardo na ziemi, a nie bujać w obłokach... chcę miłości zrównoważonej, stałego szczęścia - Tybetu, a nie szczytów Himalajów, na które jestem chyba już zbyt leniwy... Sześć... nie oglądać telewizji w nadmiarze... ale telewizja ma swój urok, a poza tym ja nie siedzę przed tym pudełkiem godzinami... odpada... Siedem... czytać więcej książek... no tak, to przydałoby się wprowadzić... ech... ale nie mam czasu... odpada... Osiem... ograniczyć komputer, internet, a co za tym idzie nie wdawać się w idiotyczne dyskusje, które do niczego nie prowadzą z osobami, które i tak wszystko wiedzą lepiej, nie reagować też na marne prowokacje... z tym, że to zacząłem robić już dawno, więc nie wiem... może życzyć sobie jedynie wytrwałości w tej kwestii... Dziewięć... odpowiadać na listy... gdyby to było takie proste, byłoby pięknie... więc tego postanawiał sobie nie będę... Dziesięć... być miłym dla ludu wszelakiego miast i wsi... ale ja jestem miły, bardzo miły, wręcz nieprzyzwoicie miły, tak miły, że aż strach, na tym byciu miłym wielu już się poznało i pewnie pozna się wielu innych... już się nie mogę doczekać by być tak samo miłym w tym roku... Jedenaście... nie wpychać się między wódkę i zakąskę... no, z tym muszę walczyć, walczyć i jeszcze raz walczyć, ale pokusa jest czasem taka, że... ech... No i tym sposobem rozprawiłem się z postanowieniami, pozostanę więc w tym roku taki sam, niezmienny - jak dobrze, że nie muszę nic robić ze sobą, że jestem, dla siebie oczywiście, wprost idealny (żebym ja jeszcze wierzył w to co piszę)... 13 stycznia 2006 Piątek, czternastego... Miała przyjść po piątej, znaliśmy się nieco ponad dwa miesiące, a już moje wszystkie myśli biegły do niej... miała w sobie coś niecodziennego, blask w oczach, naturalność, dziewczęcość... coś w niesamowity sposób pchało mnie do niej... Przygotowania, lubię wyobrażać sobie scenariusze spotkania, lubię dążyć do spełnienia takich oczekiwań, wtedy mam wrażenie, że spełniają się także moje marzenia... drobne zakupy, wybór odpowiednich kaset do słuchania... chciałem, by to spotkanie było zwyczajnie miłe... Przyszła punktualnie, jej osoba rozświetliła półmrok panujący w moim pokoju... pocałowałem ją na powitanie, usiadła naprzeciwko i rozmowa pochłonęła nas bez reszty... wpatrywałem się w nią zastanawiając się jednocześnie cóż ona w sobie takiego ma magicznego, dlaczego tak mnie porywa, dlaczego tak o niej opętańczo myślę i marzę... mówiła o tym, co ją zajmuje, wspominała o tantrze, o sztuce miłości, o Frommie, którego książkę mi podarowała na Gwiazdkę... ja dzieliłem się swymi myślami...było czarodziejsko, kiedy tylko blade, przytłumione światło lampki padało na jej postać, a spokojna muzyka płynęła z głośników... Jeszcze trzy miesiące temu rzucałem się jak ryba w sieci w poszukiwaniu sensu istnienia, chciałem się zakochać, pragnąłem wznieść się ponad wszelkie szczyty, zatonąć w powodzi uczuć, rzucić się w wir miłosnej euforii, poczuć magnetyzm, werwę, siłę, zapomnieć o wszystkim, co złe, a pamiętać tylko o tym, że spotkam się a tą wyśnioną, pocałuję, będę marzyć i realizować te marzenia... teraz to miałem, ukochaną, wyśnioną, magiczną... Uklęknąłem przy niej, chciałem poczuć miękkość jej warg, jej zapach, otwarła się przede mną, wtuliliśmy się w siebie... przeniosłem ją na łóżko... Szeptałem jej najpiękniejsze słowa, nie mogące wszak wyrazić ogromu miłości, który czułem będąc blisko niej... rozbierałem powoli, rozkoszując się każdą chwilą, każdą częścią odsłoniętego ciała, każdym jej oddechem, cichym jękiem, przyjemnością, którą jej daję... zdjąłem koszulę, nasze ciała przywarły do siebie i poczułem gładkość jej piersi, brzucha, kiedy nasze usta ponownie się spotkały w głębokim pocałunku... - Dzisiaj chcę ciebie całego... *** To był jej pierwszy raz... co ja czułem wracając po odprowadzeniu jej do domu? Niesamowite... przede wszystkim szczęście, niewysłowione szczęście... to tak, jakby ktoś nam dał świadomie coś najcenniejszego w swoim życiu i nikt mi tego nie odbierze do końca moich dni... duma, chyba nic nie jest w stanie zastąpić tego poczucia dumy... odpowiedzialność za wprowadzenie kogoś w inne życie, odpowiedzialność za tą chwilę, za reakcje po niej... W życiu możemy mieć wielu partnerów, ale zawsze będziemy pamiętać tego pierwszego i tego, dla kogo byliśmy pierwsi... Z drugiej strony można za pierwszym razem być pijanym, odurzonym narkotykami, można zrobić to w ubikacji, można nie pamiętać z kim, co i jak? Co wtedy? Nic... po prostu zabieramy sobie przyjemne wspomnienia... zabieramy sobie wtedy poczucie szczęścia, dumy, odpowiedzialności zastępując magię chwili zwierzęcą fizycznością... można, tylko po co?... 16 stycznia 2006 Niech żyje wpadka!... Co by było, gdyby nie było wpadek? Iluż z nas by nie było na świecie, gdyby nie wpadki? Ilu z nas jest planowanych, wyczekanych? Zacznijmy od tego, że wpadka powoduje, że (przeważnie) para się pobiera… gdyby nie ten maleńki szczegół, że otóż jesteśmy sprawcami ciąż, w tym przypadku, jako nie mąż, wiele z par w ogóle nie zdecydowałoby się na ten krok… no bo najpierw trzeba się wyszaleć, potem iść na studia i zdobyć wykształcenie, potem kariera, a żyć można przecież bez ślubu, bo po co papierek, skoro i tak się kochamy, a jakby co to rozstajemy się bez niepotrzebnych sądów, spraw, podziałów majątku… kupmy sobie psa czy kota, by mieć namiastkę odpowiedzialności, wyremontujmy nasze gniazdko miłości, będzie pięknie… małżeństwo i dziecko jawią się jak kataklizm, co zniszczy nasze życie, spowoduje, ze koniec z imprezami, wyjazdami, koniec ze swobodą… to nic, że to marna wymówka, że żyć można w trójkę, czy czwórkę i wyjeżdżać razem z dzieciakami, załatwiać opiekunkę itp… a zatem wpadka kojarzy małżeństwa… Dalej - wpadka zmusza do odpowiedzialności… łatwo być odpowiedzialnym za siebie, łatwo być odpowiedzialnym za związek, kiedy ma się dziewczynę od kilku lat i swego rodzaju pewność, że nic się nie stanie… kiedy pojawia się wizja narodzin potomka to wtedy bierzemy już odpowiedzialność za tą bezbronną istotkę, a jest to spore wyzwanie… już nie można żyć z dnia na dzień, byle jak, przepijać kasy, trzeba zacząć myśleć o kimś, kto bez nas sobie nie poradzi… Strach przed wpadką powstrzymuje seksualną anarchię, która zaczynałaby się w wieku lat nastu a kończyła u schyłku życia… w wieku lat dziestu nie mielibyśmy żadnych skrupułów czy się kochać, czy się bać… bez strachu eliminowalibyśmy też pytań: z kim się kochać i kiedy zacząć? Przecież jedyną zaporą byłoby wtedy jakże subiektywne sumienie… jest to pogląd dyskusyjny, ale coś w tym jest... Dzięki wpadce ( a dokładniej jej skutkowi) zyskujemy sens… sens życia, który pojawia się zawsze przy dziecku, kimś, kto jest nasz i będzie nas kochać, bezinteresownie i bezwarunkowo… i dzięki niemu sami możemy nauczyć się kochać – na innym poziomie miłości… Czasami się zastanawiam co by było, gdyby nie wpadka… gdyby o tym, czy się ma mieć czy nie mieć dzieci podejmować całkowicie świadomie – naciskamy oboje guziczek i mamy, nie naciskamy oboje guziczka, nie mamy - łatwizna… naciskamy oboje, bo decyzja jednej strony (najczęściej żony) też wpadką jest… no przecież wielu rodziców nas nie planowało, a jeśli już to pojawialiśmy się w jakiejś odległej przyszłości… czyż nie jesteśmy tacy sami jak nasi rodzice, czy nasze dzieci nie będą podobni… chcieli tylko jedno, góra dwoje dzieci, a tu trójeczka się zdarzyła – o bliźniaki od razu, co za pech – a może i więcej! A dzisiaj? Gdyby zapytać kiedy mieć dzieci? Jakie byłyby odpowiedzi? Jak na nie zarobimy, bo w naszym kraju ble ble ble…? Jak zrobimy karierę? Jak wybudujemy dom? Jak się pobawimy? Nigdy, bo po co je mieć? Wszystkie powody i wymówki wydają mi się bzdurne, bo dziecko przecież nie wymaga bogactwa, wystarczy, żeby było kochane… nawet, a może szczególnie wtedy, gdy jest niekoniecznie spodziewane… Oczywiście dzisiaj łatwiej nie mieć tego „kłopotu” niż kiedy my się rodziliśmy, można planować, uważać, używać, zażywać… może jednak dlatego warto się czasem zastanowić co by było gdyby nie taka wpadka… I jest druga strona medalu, ale to już zupełnie inna historia… 23 stycznia 2006 Recepta – słuchać... - Cześć Sławku... - Cześć Iza... - Przepraszam, że się spóźniłam, ale wiesz, śnieg, ślisko, miałam trudności z dojazdem, a poza tym po raz kolejny miałam pecha... wyobraź sobie, że jadę sobie wolno Śląską, a tu jak mi nie wyskoczy jakiś facet prosto pod koła, ledwo mogłam przyhamować... tak się tym zdenerwowałam, że zamiast skręcić w Aleje pojechałam dalej, a potem musiałam się sporo nakręcić, żeby tutaj dotrzeć... dlaczego w tej Częstochowie jest wszystko tak dziwnie poznakowane... ale powiem ci, że to jeszcze nic, byłam kiedyś w Łodzi – przejechać przez centrum to koszmar! Ciągle jednokierunkowe, ciągle zakazy wjazdu, normalnie pół godziny błądziłam po tym mieście zanim dotarłam na miejsce - Czego się napijesz? - Jakiegoś soczku. Jestem zmotoryzowana... hihi... nigdy nie wsiądę do samochodu nawet po jednym małym piwie... widziałeś ostatnio „Teraz my” o tym trenerze? Facetowi – jakiś ustawiony - dali się napić i normalnie fruwał, jakby się Red Bullem naszprycował, ale ustać nie mógł... a moi znajomi po imprezie czasem prowadzą – normalnie idioci, życie im nie miłe... w ogóle to pijany facet to zakała, ja tam nigdy bym takiego nie prowadziła, a mówiła mi ostatnio Asia, jak musiała odstawiać Wojtka do domu... jechała z nim autobusem, a on dalej zaczepiać ludzi i krzyczeć na cały głos... ona go ucisza a on nic, bała się, że ich z tego autobusu wywalą, a potem zaczepiał jeszcze ludzi po drodze, wstyd jak diabli... ja to bym z takim już na pewno nie była, ale ona będzie... kurczę, syndrom ofiary, potem pewnie będzie pił i bił, a ona słowa nie powie, bo zakochana... ja tam w miłość nie wierzę, kochałam kiedyś jednego faceta i puścił mnie dla mojej koleżanki, od tej pory nikomu nie uwierzyłam, faceci to świnie... wybacz, że tak mówię, ale przy Tobie mogę, sam mi przecież opowiadałeś o tym mężu, co oszukiwał swoją żonę i wiele innych rzeczy... ja jakoś nie mogę trafić na odpowiedniego... szkoda, że Ty jesteś moim kumplem, a tam gdzie wchodzi seks kończy się przyjaźń... myślę, ze wiele by się między nami zmieniło, gdyby coś... poza tym ja w końcu mam tego Piotrka... ale wiesz co, ja go nie kocham, jesteś chyba jedyną osobą, której mogę to powiedzieć, nie kocham go... jestem z nim po to, by mieć z kim pojechać na narty, pobyć, czasami pogadać o niczym, ale nie o wszystkim... oduczyłam się kochania raz na zawsze, bo w życiu według mnie nie zależy na tym, by kogoś kochać, ale o to, by nie być samemu... możesz się ze mną nie zgodzić, ale na dobrą sprawę o to chodzi, miłość oślepia, mnie oślepiła i nie widziałam, jak Darek ślini się na widok Justyny, a teraz oni być może są razem, może nie, bo „przesiadł się” na inną, a mnie to ani ziębi ani grzeje... znalazłam sobie faceta, jest mi z nim średnio, ale stabilnie, bo o to mi chodziło, mam co chcę, a miłość przyjdzie, albo nie... jak spadnie jak grom z jasnego nieba to świetnie, jak nie, to zostanę przy Piotrku i będę z nim żyła, miała dziecko... właściwie to już chcę mieć dzieci, jak ja bardzo chcę mieć dzieci! Ten wiek, powiesz, ale coś w tym jest – moje koleżanki z pracy mają już po dwójce, albo przynajmniej jedynce, a ja siedzę sobie w i zazdroszczę tych opowieści, tych albumów, tych anegdot z dzieciakami w roli głównej... Piotrek nie chce, uważa, że póki co to nie ma sensu ich mieć, a ja go nie chcę łapać... o cholera jak późno... muszę lecieć, następnym razem powiesz mi co słychać u ciebie... uwielbiam się z Tobą spotykać... cześć... - Cześć, do następnego spotkania... Jak przyjemnie jest czasem porozmawiać… 25 stycznia 2006 Bajkopisarz... Marta jest jedną z moich najlepszych kumpeli, ma stałą pracę, wesoła, uśmiechnięta, zadowolona z życia i zakochana w swoim narzeczonym... Ale nie zawsze jej życie układało się tak jak teraz... a najgorszy jego okres przypadł na czas, kiedy związana była z Szymonem... To był i jest dziwny człowiek, seksu nie lubił, kobiet nie lubił, a jedyne co mu w duszy grało to muzyka z Winampa, uwielbiał też pieścić swój komputer, podziwiać jego kształty, dotykać lekko i delikatnie klawiatury, spojrzeniem pożerać monitor... Marta w tym wszystkim była jakby z boku... to ona musiała prosić się o to, by łaskawie nią się zajął, to ona dbać musiała o ten związek, męczyła się okrutnie... aż nie wytrzymała i rzuciła go w diabły... Kilka miesięcy później dostała od niego informację jakoby to znalazł pracę za granicą, potem osiadł i zaczął pracować w Warszawie... jak się okazało było to tylko bajką... w ogóle bajkopisarz jest z niego niezły... Jakiś czas temu Marta, nie mając co robić w pustym domu o wieczorowej porze postanowiła odezwać się do Szymona, ale nie chciała tego zrobić jako jego była, tylko jako zwykła nowa dziewczyna – wiedziała, że o tej porze, jak zawsze do 2 w nocy siedzi przed swą namiętnością i klepie w klawiaturę słowa czy znaki, które wyrażają jego dozgonne do niej przywiązanie... - Cześć, jestem Magda, masz ochotę pogadać? Oczywiście miał ochotę pogadać, a ona powoli zaczęła się z nim bawić, skąd jesteś? Co robisz? Szmerki – bajerki... jednocześnie przedstawiła się jako Magda z Poznania, mająca 25 lat, samotna, szukająca pokrewnej duszy... Jako, że znała go doskonale wiedziała, jak z nim porozmawiać, by utrzymać jego uwagę... facet był w siódmym niebie, gadał, popisywał się co on to nie robi, kim on to nie jest... umówili się na następny dzień na rozmowę... takie przeciąganie zabawy trwało kilka tygodni, ona mu pisała rzeczy, o których wiedziała, że mu się będą podobać, a on przyjmował je z uśmiechem na wirtualnej twarzy... jednocześnie nie było między nimi żadnych propozycji czy nawet opowiadań dla dorosłych... ona doskonale wiedziała, że takie rzeczy go nie ruszą... Aż oboje zostali zaproszeni do wspólnego kolegi na zakończenie studiów... fajna impreza, ale mimo, że była sama właściwie na tej imprezie się do siebie nie odzywali, dopiero w kilka dni później wspominając imprezę dowiedziała się, że oto Szymon ma nową dziewczynę i z wielkim zdziwieniem usłyszała, że to właśnie Magda z Poznania (oczywiście nie zdradziła się z tym, że dziewczynę tą doskonale zna)... usłyszała jak bardzo Magda ta kocha Szymona, żyć bez niego nie może, czeka zawsze na rozmowę i spotkanie (bo widzieli się już z Magdą wiele razy i było im w łóżku cudownie)... Dlaczego mężczyźni kłamią przy znajomych i swoich byłych? Dlaczego wymyślają bajki? Dlaczego nie przyznają się do tego, że są samotni? Boją się opinii? Dzisiaj? Chcą uchodzić za Casanovę? Szymon jest na pewno oryginałem, zapatrzonym w monitor wirtualnym chłopcem niezdolnym do czegokolwiek, ale ilu takich wirtualnych chłopców jest wśród nas? Cieszę się, że daleko mi do niego i że nie muszę opowiadać aż takich bajek... nawet dzisiaj, gdy spotkam się z Martą... 27 stycznia 2006 Satyra na leniwych chłopów... Sobota, ciężkie powieki nie chcą się podnieść, a radio wyje... po co ja je nastawiłem, przecież dzisiaj mam wolne, lekko mdły zapach papierosów, wypalonych wczoraj wieczorem, unosi się w powietrzu... szkoda czasu, wstaję, tylko musze uważać na butelki i puszki przy łóżku... nie chce mi się tego sprzątać, zresztą po co, wystarczy, że przygotowałem sobie wczoraj poszewkę na nieoblekaną od wielu tygodni kołdrę... ale nie przydała się, zapomniałem... Światło dnia nie dociera do oczu, bo zasłaniają je meble na środku pokoju... kiedyś siostra je przywiozła do mnie wstawiła mi je i tak stoją od kilku lat... kiedyś kumpel przyszedł do mnie i powiedział, ze mój pokój wygląda jak Dolny Manhattan po 11 września 2001... odebrałem to jako komplement... Wstaję, nieodwołalnie wstaję, ale za chwilę – zimno, nie chciało mi się palić wczoraj, będzie zimna woda, ale ciało mam przyzwyczajone do zimna... szybki truchcik do łazienki, najpierw ulubione zajęcie na początek dnia, potem szybko wypluskać się pod prysznicem... Kawa, papieros... trzeba wreszcie pozmywać te naczynia, bo ich poziom dawno przekroczył stan alarmowy... włączam telewizor, patrzę tępo na Hugo... co za durny program, ale gdzie indziej nie jest lepiej, a coś grać musi... kątem oka spoglądam na ekran, gdzie jakiś szkrab męczy się hugokopterem... komputer – sprawdzam stronę, pocztę, wiadomości sportowe, gg – czy ktoś do mnie pisał... o, znowu Iwonka całuski przesłała... ona mi spokoju nie daje, ale miło jest... O kurcze, Iwonka! Od roku się za mną ugania, jeździmy sobie na wycieczki, chodzimy na imprezy, ale deklaracji z mojej strony ( a na to widać czeka) nie było i nie będzie... za to ona szaleje, nawet na żużel ze mną poszła, ale bardziej zajmowała się moimi siostrzeńcami niż wynikiem – ignorantka... Nagłe otrzeźwienie – chyba wczoraj pisała, że czas by mnie wreszcie odwiedzić, spotykamy się jak zwykle paczką w knajpie, a potem mówiła coś o tym... pewnie nic z tego nie będzie, wykręcę się, bo nie chce mi się sprzątać... a jeśli jednak? Może posprzątać... na wszelki wypadek... jak ja tego nie lubię! Od kiedy mieszkam sam w małym domu po dziadku mam taki spokój, że nawet na Święta sprzątać nie muszę, dziewczyn właściwie nie przyprowadzam, a chłopaki u siebie mają podobnie, więc im nie przeszkadza, kiedy przychodzą z piwem na mecz... zresztą po imprezie i tak wygląda tak, że sprzątać przed nią nie trzeba... Od czego zacząć, chyba od butelek i puszek, dobra, jakiś worek się znajdzie i nie ma... co tam dalej? Ubrania – o ulubione skarpetki się znalazły! Nieco nieświeże, ale zaniosę do mamy to mi upierze podobnie jak resztę... kurze mogą zaczekać, przecież i tak sprawdzać nie będzie, a ważne, by wszystko upchnąć tak, by widać nie było... wrzucę kołdrę do tapczanu... ubrania nie chcą się zmieścić w szafie, nie szkodzi, pomogę sobie kolanem i się zmieszczą... naczynia, pod zlew, nikt tam nie zajrzy, omiotę kuchnię, przelecę się z mopem (zakurzył się) i będzie dobrze... zasłonki brudne od papierosów, może nie zauważy... gazety wyrzucę do pieca, zresztą wszystko, co niszczy estetykę dam do piwnicy, później się to posprząta... no w piętnaście minut się oporządziłem, teraz mogę siąść spokojnie komputera... co tam na blogu ciekawego? do 30 stycznia 2006 Droga... Świat wokół nich zmienił się od poprzedniego spotkania, liście przykrył śnieg, na chodniku pojawił się lód, było zimno – przy przystankach tramwajowych pojawiły się koksiaki dające ciepło i iluzję wspomnień... jak zwykle raz na trzy miesiące ten wieczór należał do nich... spacer tą samą drogą, prosto w stronę mieszkania, gdzie czekał jej narzeczony... kochała go, czekała na niego długo, odpowiadał jej pod każdym względem, a jednak teraz oddawała swą duszę innemu... Szli oblodzonym chodnikiem pod rękę, wdychali magię chwili, która zawsze im towarzyszyła, zawsze kiedy byli sami... tak jak wtedy, kiedy ich ciała się połączyły... - Jesteś dla mnie kimś bardzo ważnym... jak ojciec, kochanek, przyjaciel w jednym... mogę Ci powiedzieć wszystko i wiem, że nic się nie stanie, że on się nie dowie, że nie będziesz chciał niszczyć mojego życia dla siebie - Jesteś moją przyjaciółką, nigdy Cię nie zapomnę i nigdy nie zapomnę tego nastroju, wtedy... to było jeden z najpiękniejszych wieczorów mego życia... ale wiem też, że kiedy w sierpniu wyjdziesz za mąż dużo się zmieni, w Tobie, nie we mnie... to naturalne - Widzimy się tak rzadko i zawsze przed spotkaniem mi się śnisz i zawsze wspominam, to nie jest normalne, może nie powinnam wychodzić za mąż wiedząc, że tak właśnie jest... powiedz... - Chyba Cię nie zmartwię mówiąc, że to właśnie jest normalne... wiesz, według mnie każdy człowiek żyje w dwóch światach – można je rozumieć różnorako – Ty żyjesz w świecie rzeczywistym i świecie fantazji... Twój przyszły mąż jest częścią rzeczywistości, Twojego realnego życia, będziesz z Nim, będziesz Go kochać, będziecie mieć dzieci... ja i myśli o mnie to fantazja, jestem nierzeczywisty, pojawiłem się w Twoim życiu pewnie po to, by skierować Cię na właściwe tory... wtedy, tych kilka lat wcześniej potrzebowałaś kogoś takiego jak ja i się zjawiłem, sama mnie sobie wymyśliłaś... ten wieczór przy świecach, ten szał, wszystko co się wtedy działo... to nie była zabawa, to była magia, której potrzebowaliśmy oboje... i Ty i ja... i będę o tym pamiętać i Ty też... - A co się stanie jeśli zapomnę? Przecież mogę zapomnieć, choć dzisiaj wydaje mi się to niemożliwe Zapomnisz tylko wtedy, kiedy Twe rzeczywiste życie stanie się życiem nierzeczywistym, kiedy w każdej codziennej czynności znajdować będziesz coś czarownego... - Skąd Ty to wszystko wiesz? - Ja tego nie wiem, wymyślam sobie tylko pewien idealny świat, dla Ciebie... bo ja nie chcę Cię zawłaszczać, nie mam po co... chcę byś była szczęśliwa, z Nim i będziesz... wtedy i ja się uśmiechnę... Doszli powoli do małego parku... ścieżka doń wiodąca była drogą do innego świata, wchodzili w ciemność, gdzie mogli się zanurzyć w siebie, przyciągani chwilą... dziś zaśnieżona ławka nie pozwalała na spoczynek... przytuliła się mocno, jej miękkie usta dotknęły jego ust, poczuł jej skórę, pieścił delikatnie policzki, zamknął oczy... jak zawsze alejka stała się świadkiem zakazanych pocałunków, słów, a tych kilka minut wydawało się wiecznością... energia przepływała przez nich oboje... - Chciałabym Cię jeszcze mieć przed sierpniem, bo potem, wiesz, przysięga ma dla mnie znaczenie - A nie mówiłem... – zaśmiał się - po ślubie dużo się zmieni... nie martw się, zobaczymy co się da zrobić... nic na siłę... poszukajmy nastroju, poszukajmy magii... nie dla Ciebie „TOP”, potrzebujesz dużo więcej... - Bardzo się cieszę, że Ciebie spotkałam w moim życiu... - Ale na ślub i tak nie przyjdę... za duże przeżycie... Zza drzew wyłonił się jej blok, pocałowali się w policzki... jeszcze patrzył za nią, kiedy znikała za drzwiami klatki schodowej... do zobaczenia za trzy miesiące... 01 lutego 2006 Zasada piąta: Jak najdalej od rzeczywistości... Kompletnie nie rozumiem facetów, którzy: 1. Mają kochankę w pracy 2. Rozmawiają z kochanką o tzw. „problemach z żoną” Mógłbym do tego dodać punkt trzeci – nie rozumiem facetów, którzy w ogóle mają kochankę, ale przekornie nie dodam... Dlaczego nie rozumiem? Kiedy źle nam z żoną (a w swej głupocie, zaślepieniu, znudzeniu czy megalomańskich zapędach sądzimy, że to tylko i wyłącznie jej wina) zaczynamy wtedy szukać w swoim otoczeniu siostrzanej duszy, co to nie tylko siostrą dla nas będzie... ale patrzymy na ewentualny romans nadzwyczaj krótkowzrocznie, kombinując tak – „teraz ta beeee, a ta cacy (proszę nie przestawiać liter) – a potem niech się dzieje co chce”... nie chcemy bynajmniej zmieniać statusu męża, ojca, głowy gospodarstwa domowego... chcemy odpoczynku od rzeczywistości, nowej energii, motywacji, potwierdzenia, a nie zamiany modeli... a zatem nasz kryzys małżeński jest rozpatrywany w bardzo małym czasowym horyzoncie – teraz, chwila, a przyszłości nie ma... Kiedy zwracamy uwagę na koleżankę z pracy, podnieca nas, uwodzimy ją (albo pozwalamy się uwodzić jej) nie wiemy, czy po skonsumowaniu fascynacji na biurku w naszym pokoju ona na pewno ODWRÓCI się na pięcie i POTRAKTUJE całość jako wspaniałą zabawę będącą uwieńczeniem jej starań... nie mamy pojęcia, czy oto nie pokazaliśmy jej nowego wymiaru uciech cielesnych połączonych z przyjemnością rozmowy, kontaktu, magii uwodzenia... skąd mamy to wiedzieć??? Przecież koleżanki z pracy ( a przy okazji sekretarki, pielęgniarki i stewardessy) co to są łatwe, bezpruderyjne, chętne i gotowe na wszystko to najczęściej wymysł marnych scenarzystów... Co się stanie więc jeśli dla naszej pocieszanki staniemy się kimś ważniejszym niż kawałek mięska? Kiedy wkroczymy na grząski grunt kobiecych uczuć... i co dalej? Klęska... o ile w sytuacji, kiedy ta jest daleko możemy uciec, schować się to wtedy kiedy pracuje z nami trudniej jest patrzeć jej w oczy... Jeszcze gorzej kiedy z rzeczoną mówimy o żonie, która jawi się w naszych opowieściach jako zło wszelakie, roztyty baleron, wulkan pretensji i seksualnej Arktyki... poprzez takie opinie o naszej (jakby nie było) wybrance budujemy tylko przekonanie, że się rozwiedziemy dla nowej, innej... a przecież można żyć w oderwaniu od rzeczywistości, nie mówić o żonie, dzieciach, kreować się jako wolny i niezależny od niczego, i można to robić z uśmiechem na twarzy i przekonująco... tworzy się w ten sposób pewną iluzję związku, a nie każdego na to stać... Jak najdalej od rzeczywistości – kochanka powinna być z nami związana jedynie poprzez luźne spotkania, by umożliwić sobie ewentualną zmianę obiektu uczuć, kiedy to ciało już nas przestało brać... telefony (nigdy do domu), za to częste maile, smsy, w miarę częste spotkania nastawione głównie na seks, żadnych wycieczek w stronę rodziny, wspólnych planów, czysta zabawa, czysta przyjemność... A która kobieta na to pójdzie? Okazuje się, że i tu nie jest tak źle, bo coraz więcej myślenia w kategoriach „jestem młoda, to „se” poszaleję, mam czas, żyję chwilą”... i tak obydwie strony są zadowolone, i facet, który poszukuje młodszej i młodsza, która poszukuje wrażeń u boku „doświadczonego mężczyzny”... gruboskórne to i krótkowzroczne jak nosorożec, ale zawsze będę zdania, że gdyby nie głupie kobiety nie byłoby cynicznych facetów... 03 lutego 2006 Mój serial... "- Ewo, od pierwszej chwili kiedy cię zobaczyłem nie jestem w stanie myśleć o kim innym. Cały czas myślę o tobie,, przy śniadaniu, przy goleniu - Jesteś wariat - Musze się z Tobą dzisiaj zobaczyć - Nie mogę, musze opiekować się ojcem... muszę kończyć... do widzenia - Do widzenia Telefon odezwał się znowu - Dzwoniłeś przed chwilą - Przed chwilą, dla mnie to była wieczność..." Przed sobą mam chusteczki, jaka piękna miłość, jakie cudowne słowa, nie mogę się uwolnić od jej wzroku z ekranu telewizora... jakaż ona piękna, jakaż nieszczęśliwa ta miłość... przepraszam, muszę wytrzeć nos... już... Zanim zacząłem oglądać „Mój serial” traktowałem go sceptycznie, ale od pierwszego tekstu porwał mnie swoją energią, która każe myśleć, ze miłość prawdziwa istnieje i to mimo tego, ze źli chcą ją zniszczyć... on był tak idealny, tak przystojny, taki prawdziwy, każde jego zdanie brzmiało jak najpiękniejsze na świecie miłosne strofy... Zawsze chciałem być taki jak on, tak działać na kobietę, by śmiała się przy mnie z lubością... kiedyś stanąłem przed lustrem i zacząłem wypowiadać kwestie z filmu, które z czasem poznałem na pamięć... - Chcę by Twoje oczy były tymi, które widzieć będę każdego ranka... - Znowu piłeś! Tyle razy Ci mówiłam, abyś nie zaglądał do barku, poprzynoszą Ci petenci wódek, a potem widać efekty – Kasia widocznie nie podzielała mego zapału - Ależ Kochanie, to piękne - Ty nie zmieniaj tematu, zadzwoniłeś po gaz, kończy się - Nie, ale zaraz zadzwonię - No tak, gapisz się w ten telewizor, oglądasz głupie romansidła, a robota stoi - Ależ ja mogę za Ciebie ten obiad przygotować, zrobię ucztę godną Twej piękności - Tak jak wtedy kiedy poprzypalałeś niemal wszystkie garnki, wybacz, ale na razie to zadzwoń po gaz... byłeś w piecu, zimno się robi - Nie, jeszcze nie, wiesz, że tego nie lubię, ręce mi się brudzą - Ale przynajmniej jest ciepło, przecież nie będziemy tak dużego domu grzać grzejnikami elektrycznymi, liczyłam to specjalnie i wyszło, że węgiel będzie bardziej ekonomiczny, odłóżmy trochę to kupimy taki z podajnikiem i problemu nie będzie - Ja się na tym nie znam, Żabusiu - Tyle razy Cię prosiłam, byś nie mówił do mnie per „Żabusiu” – to infantylne... idź do sklepu po ketchup, po południu pojedziemy do M1, musimy zrobić większe zakupy - Dobrze Kochanie... ale nie lepiej pójść na romantyczny spacer w świetle księżyca i upajać się chwilami z sobą - Słucham?! Wieczorem to ja chcę się położyć, przeczytać książkę, a nie biegać kiedy zimno i mokro... - Dobrze, jak sobie życzysz Wyszła z pokoju, zostałem sam, na szczęście jutro kolejny odcinek mego serialu, może wreszcie Ewa ulegnie namowom Adama i zgodzi się na to, by kochał ją całym sercem... 05 lutego 2006 Stan klęski żywiołowej... Wczoraj w godzinach wieczornych ponownie pokazały swą niszczycielską siłę dwa potężne żywioły... Pierwszy z nich to Rafaello, siedmioletnie tornado, a nawet siedmioletnie i czteromiesięczne... pozostawił po sobie totalne zmęczenie tak zwane posportowe, wiążące się z tym, że jego obecność zmusza ofiarę do uczestnictwa w grach, zabawach, sportach wszelakich od koszykówki domowej poprzez strzelanie bramek na punkty oczywiście... Uwaga – tornado Rafaello w razie niespełnienia próśb czy też przegranej w sporty wymienione zaczyna wyć przeraźliwie czym potęguje zniszczenie... największym dokonaniem Rafaella jest zrzucenie onegdaj telewizora fi 21 marki Unimor... Prócz tego pozostawia po sobie tony papieru zapisanego znakami runicznymi i wyrazami w rodzaju „Simba” oraz własnoręcznie narysowane plany miasta „Kotkowo” z ulicami takimi jak Frotkową, Gamborską, Fronocką, Wysocką, Podwórkową, Serową i tajemniczo brzmiącą ulicami Sofa i Erla... trzeba pamiętać również, że w Kotkowie mieszkają: Kotek, Ko-córka i Gandzior, a samo miasto jest większe niż Polska i jest na Słowacji... Rafaello pozostawia też po sobie mnóstwo rozkruszonych ciasteczek, papierków po cukierkach... jego cechą charakterystyczną jest to, ze lubi się przytulać do ofiary i zmuszać ją do gry na komputerze w wymiarze ponadnormatywnym... Jedyna drogą prowadzącą do uniknięcia negatywnych skutków zetknięcia z żywiołem jest bezgraniczne oddanie i wypełnianie poleceń szybko i bez zająknięcia, niedozwolone są zwlekanie, mówienie „później”, bo swym piskliwym głosikiem doprowadzi układ nerwowy do większego rozstroju... Żywioł drugi, nieco groźniejszy od Rafaello to huragan Carolina, młodszy, bo pojawiający się z różnym natężeniem od pięciu i pół roku, ale za to bardziej bezlitosny nie tylko dla tak zwanego porządku, ale również dla urządzeń w jego zasięgu... Carolina w stanie uśpionym uwielbia malować, rysować i szyć ubranka dla lalek... do dziś jej największym dziełem (kiedy odpoczywała) pozostaje różowa bluzka dla umięśnionego nad wyraz strażaka połączona z piórami wokół jego szyi... poza tym nawet, gdy nie powoduje zniszczeń nieustannie mówi i pyta... „o mróweczka, mróweczka idzie, a dokąd ona idzie, do męża, a gdzie są jej dzieci, a jaki mróweczka ma dom?”... nim zdąży się odpowiedzieć zadawane jest kolejne pytanie, potem kolejne i tak dalej... Carolina należy do żywiołów, które należy nieustannie monitorować, bo nawet niesłyszalna jest gotowa siać zniszczenie... jej największym dokonaniem pozostaje zalanie wodą otworu do wkładania kart pamięci w drukarce, przez co ta zmuszona została do odmówienia posłuszeństwa... Zdecydowanie najgorzej jest, kiedy obydwa żywioły spotkają się, bo wtedy łączą się w tak zwaną „głupawkę”... natężenie dźwięków, energia i uszkodzenia ciała są nieodłączną cechą niniejszego stanu... z najbardziej typowych zachowań wymienić można: skakanie po łóżku, szarpanie się, podkładanie nóg, wylewanie wody w różnych miejscach domu, popychanie się wzajemne, pastwienie się nad ofiarami żywiołów przez skakanie po głowie, ciągnięcie za kończyny, uwieszanie się nóg i szyi i piski wszelakich częstotliwości... i cóż z tego, ze „głupawka” kończy się zawsze płaczem któregoś żywiołu... nie pomaga... Ratunku, znowu idą... 08 lutego 2006 POM... Powolny Objazd Miasta... Kiedyś napisałem o „blondynkach”... napisałem bawiąc się słowem, a moje przemyślenia były czysto teoretyczne oparte tylko na opowieściach, schematach i nieco parodystycznym ujęciu... bo w gruncie rzeczy myślałem, że „świat nie jest zły”, jak śpiewa najbardziej medialna przedstawicielka tej grupy... tymczasem... - Mówisz o eksperymentach, badaniach socjologicznych, społeczeństwie, zmianach w nim, o młodzieży, a wiesz co to jest POM? - Nie... - To jest Powolny Objazd Miasta... No tak, „za moich czasów” to chodziło się „pieszkom” bo samochód był luksusem, a teraz każdy na dobrą sprawę może go mieć... a kolega dalej... - Kiedyś zrobiliśmy z kumplem pewien eksperyment. Polegał ona na tym, że pożyczyliśmy od jego ojca Audi 6 na warszawskich numerach rejestracyjnych... ubraliśmy się elegancko i jechaliśmy wolno Alejami... kiedy zobaczyliśmy jakąś fajną dziewczynę spuszczaliśmy szyby i pytaliśmy ją „Czy nie wiesz gdzie tu jest jakaś fajna knajpa?”... „Wiem, to ja Was poprowadzę, może razem się pobawimy” - wyobraź sobie, że w ten sposób, w ciągu nieco ponad godziny do samochodu władowało nam się w sumie trzydzieści podlotków! Oczywiście po tym, jak już weszła, czy weszły, tłumaczyliśmy o co chodzi, prosiliśmy je o wyjście i od nowa... trzeba było widzieć ich miny, ale niektóre wychodziły ze słowami "szkoda, fajni jesteście"... W ogóle w Częstochowie jeśli chcesz poderwać panienkę to tylko w Alejach i na Biznes Centrum... najlepszy dzień to oczywiście piątek i sobota, na dobrą sprawę wystarczy to o czym mówiłem, samochód i wygląd i każda (no, prawie każda) głupia gęś na to poleci... jeśli jeszcze masz blachy z Warszawy, Wrocławia czy Poznania to masz jak w banku, że jak tylko chcesz się zabawić to się zabawisz... ja ci mówię, to jest coś wspaniałego... jedziesz sobie powoli w stronę Jasnej Góry i szukasz... najlepiej na Placu Daszyńskiego, w okolicach Wałów Dwernickiego, w okolicach przystanków autobusowych, Plac Biegańskiego, potem prawa strona Trzeciej Alei przy Don Kichocie i Koyocie, nawrót, niemal cała lewa strona, Empik, Milano, Blikle, Druga Aleja i do mostu nad torami... i z powrotem... głównie w piątki i soboty wieczorem jeżdżą małolaty z syndromem zimnego łokcia... napatrzyli się amerykańskich filmów i szpanują swoimi dwudziestoletnimi oplami... kiedy pojawi się lepszy samochód to ma takie zbiory, ze tylko brać, wybierać... - Ale która na to idzie? Przecież to absurd! To jest tak schematyczne, że aż boli, to tak jakby mówić, "Hej, chce mi się panienki! Która zrobi mi dobrze?" a te zlatywały się ze wszystkich stron... przecież tak nie jest... - Oj, chyba musisz u mnie przejść jakiś kurs życia... jeśli chcesz poznać przyjemną intelektualistkę, porządną, z przeżyciami, kochającą wiatr, wegetariankę, ćwiczącą jogę z poglądem, że tylko miłość może połączyć dwoje ludzi to idź do biblioteki... na piątym czy szóstym spotkaniu (o ile będziesz miły, dżentelmeński, uroczy, w jej typie, niezbyt nachalny, ale zdecydowany, grzeczny, umiejący się zachować) MOŻE da ci się pocałować... jeśli chcesz szybkiej zabawy, bez zobowiązań (nie chodzi tu tylko o seks) to wsiadasz w samochód i ruszasz w miasto... wybór należy do ciebie... już nastolatki potrafią się zrobić na bóstwo, że wyglądają na dorosłe, pełny przekrój od 16 do mniej więcej 25 roku życia - chcą poczuć wielki świat, buntują się przeciwko rodzicom, chcą się bawić... wiesz, w tym największy jest ambaras... jeśli obydwie strony chcą to jaki to problem... żaden... tylko chcieć... 10 lutego 2006 Relacja na żywo... - Dzień dobry Państwu. Dzisiaj oto jesteśmy ponownie na zawodach mających na celu wybór Najzajefańszego Bloga Statusiałych Nastolatków – części konkursu na Bloga Roku 2005!!! Proszę Państwa – od samego początku w tej kategorii prowadzi niezagrożenie Wawrzyniec Prusky (owacja!!!)... wspaniały blog, humorystyczny, świetnie pisany, nie na darmo już teraz można powiedzieć, że to jemu przypadnie główna nagroda, ale to sport, niczego nie można wykluczyć... Drugie miejsce, Władca Motyli, równie duża przewaga nad rywalami, niestety dla autora nie został on zgłoszony do oceny przez Jury, więc jego walka skończy się na tej części... blog romantyczny, ciekawy... Zdecydowanie najciekawiej jest w walce o trzecie miejsce, na którym od dwóch dni mamy zupełnie niespodziewanego Pana W. W kategoriach żartu, hihi, powiem, że czasem jadam ryż u Pana Woo (śmiech z taśmy), tuż za nim grupka, w której są : „Supul”, „Zapiski z życia”, „Just nineteen”, a gdzieś między innymi „Dwa światy”... I oto, Proszę Państwa, do naszych uszu doszła sensacyjna wiadomość... blog ten, który zaczął wędrówkę w górę klasyfikacji od siódmego, a teraz jest na czwartym miejscu zawiesza działalność... Mam przy swoim stanowisku Sławka, autora... - Sławku - czy mogę Ci mówić Sławku? - Oczywiście - Co się stało!!!??? - Dzień dobry Państwu. Nic się nie stało. Jadę na wakacje zimowe. - Ale Sławku, przecież masz szansę na trzecie miejsce, jeżeli przestaniesz teraz to Twoje szanse się zmniejszą... - Cóż, to jest sport... styczeń i początek lutego są zawsze najcięższym miesiącem w pracy, po którym mam tydzień wypoczynku, teraz go zamierzam wykorzystać... mam nadzieję, że czytelnicy nie odwrócą się ode mnie i czekać będę na kolejne notki już za dziesięć dni, o ile wena dopisze... - A Konkurs??? - Wie Pan, Panie Redaktorze, w części na Najzajefańszego Bloga Statusiałych Nastolatków już mamy zwycięzcę... - Nikt nie dopędzi Wawrzyńca???!! - Nie, serdecznie mu tego gratuluję, prowadzi bloga w sposób perfekcyjny, sam uwielbiam tam wchodzić, zresztą mamy podobne poczucie humoru... kontynuuję w części na Najzajefańszego Bloga Statusiałych Nastolatków już mamy zwycięzcę, potem będzie bój o wycieczkę na Rodos, ale obiektywnie stwierdzam, że są lepsi, zresztą ja sam traktuję blog jako intelektualną zabawę, forum wymiany myśli na różne tematy... poza tym w Jury jest Ewa Drzyzga, a czego dobrego można się spodziewać po Ewie Drzyzdze? - Jest pan męskim szowinistą? - Nie, absolutnie, a wyglądam? - Zmieńmy temat - ostatnio pokazały się głosy, że za dużo w notkach o związkach, zdradzie... - Do czego Pan zmierza? - Że blog Pana stał się monotematyczny... - Nie zgodzę się z tym, owszem, opisuję dużo chorych sytuacji, związków, zdrad, ale staram utrzymywać pewne proporcje, poza tym blog nosi nazwę „Dwa światy” a z lewej strony tekstu jest napisane jakie tematy będę poruszał... - A jednak będę się upierał, że te głosy są powodem rzekomego odpoczynku... - Ale ja naprawdę jadę do Poronina i Zakopanego, na tydzień, już wpłaciłem zaliczkę... chcę zwyczajnie odpocząć od komputera, ludzi, pojeździć na desce - może się w końcu nauczę – pochodzić po Krupówkach, dolinkach tatrzańskich... - Interpretację zostawmy czytelnikom, dziękuję uprzejmie, do widzenia Panu... - Do widzenia Państwu, mam nadzieję, że mimo mojej nieobecności znajdziecie na moim blogu cząstkę siebie... - Tak, proszę Państwa, Sławek wyjeżdża, ale czy na pewno, czy nie jest to czasem ucieczka od problemów, które go przerastają... interpretację pozostawiam Państwu, chociaż ja myślę, że tak właśnie jest... do widzenia z Konkursu na Najzajefańszego Bloga Statusiałych Nastolatków mówił do Was Wasz Reporter!!! (standing ovation) 20 lutego 2006 Smak wspomnień... Połowę z czasu swoich studiów spędziłem w Krakowie... przemieszczałem się w trójkącie Katowice –KrakówCzęstochowa, śmiejąc się sam z siebie, że niedługo powinienem zamieszkać tam, gdzie te kolejowe szlaki się spotykały, czyli w Ząbkowicach... I lubię Kraków, i często tam wracam, to znaczy wtedy, kiedy podróżuję na południe Polski i z niego wracam... tak było i teraz... O atmosferze Krakowa pisać nie ma sensu, chyba, że o przyjemności kluczenia po mniej znanych ulicach niż Floriańska, Bracka czy Grodzka... Szpitalna, Mały Rynek, Jagiellońska z Collegium Maius... Kiedyś ktoś mi powiedział, że Kraków jest snobistyczny, że ludzie jeżdżą tam de facto na pokaz, bo wypada być, widzieć i koniecznie podziwiać i zachwycać się... jej krytyka Krakowa była miażdżąca... próbowałem dyskutować – nic to nie dało, aż dziewczyna pojechała do Krakowa z chłopakiem i... no i okazało się, że to krytykowane miasto wcale już nie jest dla niej tak snobistyczne, złe, modne (w złym tego słowa znaczeniu)... czasem nie lubię mieć racji... Dla mnie Kraków miał oczywiście nieco inny wymiar, bardziej codzienny... w końcu jakiś czas tam pomieszkiwałem, nie sam znajdowałem uliczki odległe od szlaków turystycznych w okolicach Młyńskiej, na żydowskim pięknym Kazimierzu, w okolicach Tynieckiej... Teraz jednak rzadko schodzę ze szlaków, mam mniej czasu, a zwiedzania starych kątów dużo... Jednym z moich symboli „dawnego” Krakowa były lody czarno-białe i kawiarnia na rogu Szewskiej i Jagiellońskiej, gdzie je serwowano... trzynaście i czternaście lat temu to miejsce było obowiązkowym w wędrówkach po Starym Mieście, smak tych lodów to była rozkosz – o towarzystwie nie wspomnę... naturalna polewa czekoladowa, likier, bita śmietana, wprost niebiańskość... Przypomniałem sobie o nich kiedy ostatnio zatrzymałem się w Krakowie, bez trudu odnalazłem lokal, który wizualnie raczej nie zmienił się od wielu lat, zamówiłem i... Smaku wspomnień się nie zapomina, smak teraźniejszości był zupełnie inny, polewa jakaś sztuczna, śmietana jakby kwaśna, a likier taki sobie... wspomnieniowy nastrój zniknął, pozostała teraźniejszość, w której trzeba było szukać drobnych przyjemności, takich jak smak gałki czekoladowej czy partia likieru na łyżeczce... Wyszedłszy z lokalu zastanawiałem się, czy smak wspomnień jest lepszy od smaku teraźniejszości i czy konfrontacja po latach zawsze kończy się rozczarowaniem? Pewnie nie... ale wiele rzeczy w przeszłości idealizujemy jak smak lodów – dziewczynę, porywy serca, wczesną młodość, miłość, szaleństwo – tymczasem już Heraklit z Efezu powiedział, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki... lody będą inne, niezapomniana dziewczyna stanie się heterą, młodość przeminie z pierwszym bólem kości nad ranem, miłość przejdzie w Tybet, a szaleństwo przybierze bardziej cywilizowane kształty... Co robić? Żyć teraźniejszością nie myśląc o przeszłości, z tej brać co najlepsze i nigdy nie chcieć wracać? Można, ale powroty są tak przyjemne... 23 lutego 2006 Intelektualistki... Nudzę się, mam już dosyć zimy, a początek lutego jest martwym sezonem w wielu sprawach, także sercowych... stare znajomości już się trochę zużyły, znużyły, ucodzienniły... wiele się zdewaluowało, ich blask przyblakł albo odeszły w przeszłość... trzeba się ruszyć... No i co robić? Dyskoteki są dobre dla debili, bo kogo tam można spotkać? Blondynki, dla których sztuka rozmowy kończy się na chichocie, a pustki może pozazdrościć próżnia... od krzesła nie różni ich zarówno iloraz inteligencji jak i to, że dowolnie i swobodnie można je posuwać... nie, to za łatwe jak dla mnie... O, mam pomysła! Wczoraj byłem na Studenckim Forum BCC, takie ładne tam były te forumowiczki, może w tą stronę... najpierw trzeba wybrać grupę docelową – wybrałem, są zatem trzy kandydatki: Kandydatka numer 1: Ładna blondynka, przyjemna twarz, zaangażowana w pracę, ale spokojna i milutka... brawa dla Ani!!! Kandydatka numer 2: Czarnulka z długimi, ciemnymi włosami, ładne rysy twarzy, ubrana elegancko i ze smakiem... oklaski dla Agnieszki!!! Kandydatka numer 3: Niepozorna, z krótkimi włosami, ale z energetyczną siłą, ciepła, miła, ale energiczna i poważna... owacje dla Renaty!!! Każda z nich na pierwszy rzut oka wygląda jak intelektualistka, więc zadanie ciężkie, przez to bardziej podniecające... Punkt pierwszy to sprawdzić, czy koleżanki są zajęte... jeśli pierwszy warunek zostanie spełniony i koleżanki będę zaangażowane jedynie w pracę, karierę, a głupoty o miłości zostawią na „postudiach” to kontynuujemy... jeśli nie to możemy iść na „czarny szlak” i wierzyć, że sobie nóg nie połamiemy (żenić się w każdym razie nie chcemy), albo się wycofać bez wchodzenia (na rynek)... Punkt drugi... części wspólne... trzeba znaleźć taki punkt ich życia, który umożliwi mi dosyć częste spotykanie się z kandydatkami, a potem z jedną z nich (nie bądźmy pazerni, chociaż wybór trudny)... takim dobrym punktem wspólnym są debaty na planem rozwoju regionu częstochowskiego i Częstochowy, w którym dzięki mej funkcji mogę uczestniczyć jako koordynator lub doradca... stąd już niedaleko do wspólnych dyskusji na tematy... na razie zawodowe... Punkt trzeci... słabe miejsca... w trakcie rozmów patrząc głęboko w oczy najłatwiej można odkryć, gdzie taka jedna z drugą ma słabe punkty i powoli je zacząć wykorzystywać... zwierzęta, ekonomia, nieszczęśliwa miłość, kłopoty z facetem... trzeba pocieszyć, pogłaskać po głowie lub nieco pokrzyczeć (na innych, którzy z całą pewnością są powodem smutku, frustracji i różnych takich dziewczyńskich żalów na świat)... Punkt czwarty... wykorzystać... wykorzystać wszelkie nadarzające się okazje do zawładnięcia psychiką dziewczęcia nieszczęsnego, by idąc spać myślała, by chciała się spotykać, by przysyłała maila, by traktowała jak najwspanialszego przyjaciela... a przecież nam chodzi tylko o zabawę... no i wykorzystać wszelkie okazje do innych rzeczy... w tym celu uruchamiamy pełen zestaw narządzi i środków... Punkt piąty... skończyć... w wielkim stylu, bez palenia mostów, z uśmiechem na twarzy, z wielkimi słowami na ustach... kiedy nam się koleżanka znudzi... w czasach internetu i smsów zerwanie jest najłatwiejszą rzeczą pod słońcem, zawsze przecież zwalić można na brak czasu... No to na której by wypróbować swe umiejętności? Szybciej, bo się nudzę... 04 marca 2006 O przemyślności kobiety niewiernej... Tak, zajmuję się miłością, zdradą, opisuję zasady zdrady doskonałej, a przecież w swych teoretycznych (przypuśćmy, że teoretycznych) rozważaniach nigdy nie brałem pod uwagę, że to ja mogę być zdradzany... A przecież kobieta także niewierną jest, nieważne, że rzadziej, że nie każda, ważne, że jest... i o tym wiedział też Boccaccio, który w połowie XIV wieku napisał „Dekameron” i jemu wcześniejsi wiedzieli o tym też... Chociaż Sharon Stone powiedziała kiedyś, że „kobiety umieją udawać orgazmy, za to mężczyźni potrafią udawać całe związki” to sytuacja odwrotna (przynajmniej w przypadku udawania związków) jest możliwa... No i co? Jak to wygląda? Jakże to moja partnerka (hipopotamicznie) mogłaby mnie zdradzać? Przecież ja jestem zaborczy i zazdrosny, nie pozwoliłbym, wiedziałbym, domyśliłbym się... ale czy na pewno? Po pierwsze – telefony... domowy – dla utrudnienia... - Dzień dobry – czy mogę rozmawiać z panią Kowalską? - Tak, już proszę – oddaję słuchawkę i nie słyszę nic, tylko je „tak, oczywiście, może jutro, dobrze, do widzenia” - Kochanie, kto dzwonił? - Kolega z pracy, na jutro mamy projekt do oddania, wrócę trochę później... I co, mają czy nie? Być podejrzliwym do końca, a może mieć zaufanie, wszak projekty to nic nowego, powroty nieco później też... pozostaje dokładna obserwacja ale to dopiero jutro, przyjazd pod pracę też niewiele da, bo przecież może wyjść sama... Po drugie... zachowanie... kobieta zakochana promienieje, widać, ze coś ją podnieca... ale skąd wiadomo, czy to akurat nie moja osoba, poranne igraszki czy po prostu dobry humor spowodowany słońcem... Po trzecie... spotkania z koleżankami... no co ja mam zrobić, kiedy ona wychodzi niby na spotkanie ze znajomą, ale ja nie wiem czy tak jest... a może właśnie ma kilka godzin dla swojego gacha i mi rogi przyprawiają w bardzo niekonwencjonalny sposób... Po czwarte... wyjazdy w delegację... patrząc na opowieści kolegów, jak to się panie z ZUS-u bawią, chyba nie pozostaje nic innego jak dzwonić co pół godziny, by przekonać się, czy moja i tylko moja nie jest właśnie „niemoja” a i tak przecież nie wiem czy jest po, przed czy w trakcie... Kilka sytuacji, kilka stanów umysłu i popadamy w obsesję... zaczynamy podejrzewać, martwić się, domniemywać, analizować każdy ruch, telefon, uśmiech... potem zamykamy kobietę w złotej klatce a ta uważając nas za tyrana zaczyna myśleć o kim innym (samospełniająca się przepowiednia) Podstawowym pytaniem, które zadaję rozmawiając o dylematach etycznych jest pytanie: Czy chciałabyś (chciałbyś) wiedzieć, że Twój, partner Cię zdradza? Ja zawsze odpowiadam – Nie, nie chciałbym... pal diabli przyprawianie mi rogów, pal diabli, że kochankowie śmieją się ze mnie - ja jestem spokojny, ja nie myślę, nie zastanawiam się, nie przejmuję się... Dla mnie nie ma chyba gorszej rzeczy niż potwierdzona świadomość porażki, świadomość, że ktoś rzuca się na innego tylko dlatego, że ma ciebie dość, z twojej (wyłącznie Twojej) winy... Pomyślmy przez chwilę jak uniknąć tegoż przybytku? I cóż, najlepszym sposobem jest po prostu o nią dbać, bo „kobiety potrzebują powodu, żeby uprawiać seks. Mężczyźni potrzebują jedynie miejsca” jak powiedział Billy Crystal i to można rozciągnąć na zdradę – kobieta jeśli ma powód zawsze znajdzie sposób, by cię zdradzić, z byle kim lub z kimś nie byle kim, ze złości, z przyjemności, pod wpływem chwili, alkoholu... kobieta, o którą się dba, raz na jakiś czas przynosi kwiaty, zaprasza do kina, z którą się rozmawia (jak szaleć to szaleć) zdradza niezwykle rzadko... bo mało jest kobiet nimfomanek (mnie jeszcze się taka nie trafiła, a żyję raczej długo), które swoich mężczyzn traktują jak kogoś stałego, resztę jako ciekawe eksperymenty genetyczne... Być na tyle przy niej – duchem, jeśli ciałem nie można by tego NIE CHCIAŁA ZROBIĆ... a to bardzo łatwe, często wystarczy po prostu chcieć... jaka szkoda, że w przypadku panów jest to o wiele bardziej skomplikowane... 08 marca 2006 Kocham kobiety... Nieczęsto można zastanawiać się jak wyglądałby świat bez Was - kobiet, ja wiem jedno, byłby to świat przepełniony testeronowym samczym szałem pełnym walki o władzę, pieniądze (tylko po co one skoro, według Freuda, większość zakupów jest uzależniona od naszego libido), rozmów o piłce nożnej i samochodach, gdyby nie kobiety... Kocham Was niemal za wszystko... Za piękno... wprost niewyobrażalną przyjemność sprawia mi obserwacja piękna, pójść „na miasto” i widzieć piękno – w twarzach, sylwetkach, dostrzegać je w gestach... kiedy w pracy spotykam mającą w twarzy ten błysk potrafię przez ponad godzinę nie odrywać od niej wzroku, lubię patrzeć, podziwiać... czasem zatrzymuję się przed kioskiem i patrzę na twarze dziewcząt na krzyżówkach Technopolu, są tam też moje dalsze znajome... tylko kobiety dają tą przyjemność... Za niezdecydowanie... za to samo niezdecydowanie, które czyni nas bardziej męskimi - „wiesz, ja nie wiem jak będzie dobrze, może ty zadecydujesz”... te pozory władzy, które dawane są nam, a my przyjmujemy je jako wyraz władzy – i nie mamy pojęcia, że władza ta jest tylko iluzją... Za brak logiki... jakże wyglądałby ten świat, gdyby nie brak logiki, gdyby wszystko było poukładane, posegregowane, powkładane w szufladki inżynierskich umysłów ścisłych... nieprzewidywalność Waszych zachowań sprawia, że każdy dzień wydaje się być zagadką... brak jasnych reguł sprawia, że rzeczy niemożliwe stają się realne, bo kobiety działają zgodnie tylko z zasadami, które same tworzą... od wielu lat staram się poznawać Wasz świat i mimo wszystko jestem na samym początku i nie sądzę, bym kiedykolwiek dotarł do końca... Za idealizm... kiedy rozmawia się z facetem wiadomo, że w środku jest albo misiem albo cynicznym draniem... męski idealizm gubi się gdzieś między polowaniami a kanapą... kiedy kobieta jest idealistką to jest to kwintesencja dobra – „mój świat ma wyglądać tak, bym miała dwójkę dzieci i kochającego męża, do którego będę miała stuprocentowe zaufanie, będziemy tworzyć szczęśliwą rodzinę, będziemy dzielić się obowiązkami i żyć w miłości do końca swoich dni” – ileż ja razy słyszałem podobne zdania! Ale są to zdania tak piękne, że życie – choćby najbardziej cyniczne i podłe – nie może zniszczyć ich siły... Za uczucia... miłość jest dla kobiety najważniejsza, nic nie może się z nią równać, zakochana kobieta promienieje i to jest piękne... Można wymieniać jeszcze dużo cech... cech, bez których życie byłoby puste, nieciekawe, byłoby tylko nędzną wegetacją... kocham kobiety... Dlatego dzisiaj życzę wszystkim Paniom, by nigdy nie zabrakło im tego, co dla nich jest najważniejsze, miłości, zaufania, szczęścia... aby nigdy nie zabrakło Wam zakochanych Romeów, którzy żyć będą tylko dla Was Wam poświęcać każdą wolną chwilę... byście zawsze spotykały szczęście, a nie rozmijały się z nim w codzienności... byście były piękne na tyle, by się same sobie podobać... byście miały pełne szafy, mnóstwo kwiatów i poezji w swym życiu... Dziękuję Wam za to, że jesteście... 10 marca 2006 Kolejny 10 marca... Kolejny rok, kolejny siwy włos na już nieco szpakowatej skroni... nigdy nie przepadałem za urodzinami, a jednak są tak przyjemne, choćby ze względu na ten mijający czas... Już kiedyś pisałem, że nigdy nie chciałbym wrócić do czasów młodzieńczej głupoty, nie czuję żadnego żalu z uwagi na przemijanie, mniej hipopotamicznych szans u kobiet w wieku ciekawym... naprawdę cieszę się... Statystycznie mężczyzna w Polsce żyje 74 lata, więc za rok środek wieku i pytanie... czy ja już przeżywam kryzys środka życia, czy mam go za sobą? Trzydzieści kilka lat temu Elliot Jaques w artykule „Śmierć i kryzys połowy życia” dowodził, że połowa życia to przełom. Opisywał w nim, że w wieku około 37 lat talent wygasa (Rossini) albo wtedy się rozwija (Gaughin, Bach, Joseph Conrad) ewentualnie rozważania stają się bardziej refleksyjne i pojawia się w nich nuta rozważań o śmierci i przemijaniu (Goethe, Goya, Beethoven, Balzac)... podsumowania, chęć zmian... bodaj najwyraźniej widać to w książce Thomasa Manna „Śmierć w Wenecji”... Może i w moim życiu przyszedł czas na zmiany, wyjazd sportowym porsche ze striptizerką na drugi koniec Polski czy Europy, by wyrwać się ze szponów codzienności i odgonić widmo już gdzieś daleko widocznej starości i śmierci... Dobra... koniec filozoficznych rozważań... to tylko data – 10 marca 1970 roku o godzinie 12.10 przyszedłem na świat, 10 minut po moim bracie Grzegorzu... przyszedłem na świat jako trzecie dziecko w rodzinie robotniczej... A tego dnia „Życie Częstochowy” donosiło: - „Akcje komandosów palestyńskich. Daremne próby Tel Awiwu zmierzające do sterroryzowania narodów arabskich” - „Naloty B-52 na tereny położone nad granicą Kambodży”, Dziennik „Prawda” o wojnie w Laosie” - „Następna faza wymiany poglądów Polska – NRF", - „Przeciwko dominacji USA. Trudności z traktatem Intelsat”, - „Norweski polityk o planie Gomułki”, - „Współpraca Polski i Bułgarii. Sesja ekonomiczna w Warszawie”, - „Zamachy bombowe w Irlandii Północnej”, - „Seria imprez odwetowych w NRF” (chodzi o związek wypędzonych), - „Modernizacja placówek naukowo-technicznych. Unowocześnienie produkcji i procesów technologicznych”, - „Przed krajowym zjazdem kółek rolniczych”, - „Lenin o literaturze”, - „Sesja naukowa w Krakowie poświęcona Leninowi”, - „Polska cementem stoi!”, - „Bitwa o szyby 15 tys. kolejarzy. Ponowne zamiecie na Dolnym Śląsku”, - „Łąka żywi pole” (o przydatności suszu w hodowli), - „Zobowiązania Załogi Częstochowskich Zakładów Chemicznych”, - „Nowe domu w dzielnicy Tysiąclecia w Częstochowie” (konkretnie na ulicy Gwiezdnej i 16 stycznia (dzisiaj Kiedrzyńska), - „Poprawa zaopatrzenia mieszkańców dzielnicy Tysiąclecia”, - „Zbiorowe bilety na film „Księżniczka” (kino Stradom, dziś – Wyższa Szkoła Zarządzania”. Tak, świat naturalnie się zmienia i bardzo dobrze, że przy okazji i ja nie stoję w miejscu... A na marginesie to już się boję co to dzisiaj będzie... Epilog części pierwszej... Moje życie składa się z dat... lubię przystawiać sobie fiszki przy określonych numerkach w kalendarzu – tu spotkanie, tu rozstanie, tu urodziny, tu ślub czy Komunia. Tak było zawsze i taki już jestem... I tę część kończę na moich urodzinach - dacie, która zawsze będzie jakąś granicą... Kiedy rozpoczynałem mą blogową przygodę w listopadzie 2004 roku miałem na celu jedynie dotrzeć wspomnieniami do tego co się działo we mnie przez ostatnich piętnaście lat. Jedno, drugie wspomnienie były w mej pamięci i nie pozwalały mi się uspokoić. Pisanie do szuflady nie pomoże, kiedy masz wrażenie, że to wszystko gdzieś w Tobie ciągle drzemie... Z czasem ta moja pisanina przybrała zupełnie odmienne formy, pisałem o ludziach, których spotykałem, sytuacjach, które dano mi było zasłyszeć czy przeżyć... Pierwszy rok i okazało się, że cała ta grafomania znajduje swych wiernych czytelników, którzy bawili się razem ze mną przy porannej kawie, z którymi kłóciłem się i rozmawiałem, którzy przyprawiali mnie nieraz o ból głowy, ale byli... I jak w każdym blogu to nie Autor jest najważniejszy, ale jego komunikacja z ludźmi, czytelnikami, zgadzającymi się czy tez nie... Sądziłem często, że trafiam na mur niezrozumienia, obojętności, a w skrajnych sytuacjach wręcz zawiści, ale okazało się tylko nieprzyjemnym snem... Zyskałem wirtualnych znajomych, obserwowałem ich zmiany w życiu, ich szczęścia i smutki... to im tę książkę i zapiski poświęcam... Część pierwsza jest wstępem do przyszłej częsci drugiej, ale na razie na resztę zapraszam do internetowych „Dwóch światów” www.slawek.34.blog.onet.pl.