BANG BANG

Transkrypt

BANG BANG
Greg Marinovich & João Silva
BRACTWO
BANG BANG
Migawki z ukrytej wojny
przełożył
Wojciech Jagielski
Kraków 2012
PROLOG
Pisząc tę książkę, musieliśmy się zmierzyć z wieloma problemami.
Ze swoimi mglistymi wspomnieniami, niechęcią, by wracać myślą
do bolesnych czasów, z wątpliwościami czy potrafimy się uporać
z tak złożonym problemem i opowiedzieć historię czterech ludzi,
którzy, choć ze sobą związani, mieli tak odrębne i różne koleje losu
i doświadczenia.
W końcu zdecydowaliśmy, że najlepiej opowiemy tę historię
ustami tylko jednego narratora – Grega. Gdybyśmy jednak ze sobą
nie współpracowali, ta książka nigdy by nie powstała. Pojedynczy
człowiek nie widzi wystarczająco wiele, by złożyło się to na tak specyficzną opowieść. Zbieranie materiałów do książki i samo jej pisanie
pomogło nam dowiedzieć się wiele o naszych przyjaciołach, o nas
samych, a także o czasach, w jakich żyliśmy. Nie sposób dowiedzieć
się wszystkiego, co naprawdę siedzi ludziom w głowach, nawet głowach ludzi nam najbliższych. Podjęliśmy jednak szczery wysiłek,
by rozproszyć mgłę, która w tamtych bolesnych czasach osnuwała
postacie naszych przyjaciół i nas samych.
Nigdy nie zamierzaliśmy stworzyć książki, która opowiadałaby
o tamtych czasach. Ale kiedy zaczęliśmy ją w końcu pisać w roku
1997, przypominało to raczej odkrywczą podróż niż próbę drobiazgowego udokumentowania tego, co uważaliśmy już za raz na zawsze
ustaloną prawdę. Mieliśmy dopiero odkryć, że pytania o to, co tak
Bractwo Bang Bang
naprawdę robiliśmy i jak byliśmy w stanie to wszystko znieść, były
trudniejsze i bardziej złożone niż to, w jaki sposób szufladkowaliśmy je w swoich głowach. Z tamtych czasów pozostało w nas wiele
goryczy i złości. I trudno mieć do nas o to pretensje. To część nas
samych, a także kraju, w którym żyliśmy. Ale jest w nas i w nim
także zdumiewająco wiele wspaniałego przebaczenia, wdzięczności
i humanitaryzmu. Południowa Afryka, ta, którą znamy, jest właśnie
taką mieszaniną emocji.
Bractwo Bang Bang, grupujące południowoafrykańskich fotoreporterów, zostało w znacznej mierze opisane w czasie zamieszek,
które znaczyły schyłek porządków apartheidu. Jego nazwa obrazuje
psychologiczny portret grupy ludzi żyjących na krawędzi, pracujących, bawiących się i spędzających ze sobą praktycznie cały czas.
Postawmy sprawę jasno – nigdy czegoś takiego nie było, nigdy nie
było takiego bractwa. I nigdy nie było też tak, że tylko my czterej
byliśmy członkami tej swoistej sekty kultu światłoczułych. Było nas
kilkunastu, którzy relacjonowaliśmy zamieszki trwające od uwolnienia Nelsona Mandeli z więzienia aż do pierwszych, w pełni wolnych
wyborów.
Odkryliśmy, że jedną z rzeczy, która łączyła nas najbardziej, były
wątpliwości dotyczące tego, co robiliśmy. Kiedy człowiek naciska
spust migawki, a kiedy przestaje być fotografem? Odkryliśmy, że
aparat fotograficzny nigdy nie był dla nas filtrem, za pomocą którego
broniliśmy się przed tym, czego byliśmy świadkami i co fotografowaliśmy. Było dokładnie na odwrót – wydawało się nam, że sceny, które
utrwalaliśmy na filmach, wypalały się także w naszych umysłach.
Mieliśmy też łączącą naszą czwórkę przyjaźń. Nie była to jednak przyjaźń w sensie dosłownym, lecz raczej indywidualne więzy,
które czasami zachodziły na siebie. Mieliśmy też z pewnością jeden
wspólny mianownik – wszyscy relacjonowaliśmy dramatyczne
Prolog
wydarzenia z lat dziewięćdziesiątych, mając poczucie misji i historycznego znaczenia. Ale rozumiemy, że ktoś z zewnątrz ten nasz
chwytliwy przydomek mógł potraktować dosłownie.
Przy pisaniu książki posłużyliśmy się wieloma określeniami charakterystycznymi wyłącznie dla Południowej Afryki. Niektórych
użyliśmy w wersji angielskojęzycznej, innych – po afrykanersku,
w którymś z dziewięciu języków afrykańskich obowiązujących w RPA,
a także ze slangu towshipów, nazywanego tsotsitaal.
Niektóre z określeń wyjaśniamy w tekście książki, inne są oczywiste, ale na końcu książki można znaleźć również słowniczek, stworzony, by pomógł zrozumieć niektóre określenia i frazy, mające szczególne znaczenie wśród mieszkańców Południowej Afryki. Podobnie
z kalendarzem wydarzeń historycznych, który, jak uznaliśmy, może
się przydać w lepszym zrozumieniu tego, co się wydarzyło odkąd
biali koloniści po raz pierwszy osiedlili się na południowym skraju
Afryki.
1
MUR
Gdybym tylko mógł sięgnąć
Do zagrody, w której mieszka matka Śmierci
Och, córko
Zrobiłbym długą pochodnię z traw
Spaliłbym wszystko do cna, do cna...
Tradycyjna pieśń pogrzebowa ludu Acholi
Township Thokoza, Południowa Afryka, 18 kwietnia 1994
„Zdjęcia z tego nie będzie”, mruknąłem, patrząc przez wizjer aparatu
na żołnierza metodycznie ostrzeliwującego hotel. Znów odwróciłem
się w stronę przerażonych, niechętnych i źle wyszkolonych żołnierzy, szukających osłony pod murem tuż obok mnie. Spod krawędzi
hełmów widać było ich rozbiegane spojrzenia. Chwilę później otrzymałem cios – potężny, obezwładniający – prosto w pierś. Gdzieś
umknęła mi chwila, ułamek mojego życia, a potem zrozumiałem, że
leżę na ziemi pod nogami innych fotografów. Ból przeszył mi lewą
pierś i rozszedł się po całym ciele. I trwał, choć dawno przekroczył
granice wszelkich wyobrażeń. „Kurwa! Dostałem, dostałem! Kurwa,
kurwa, kurwa!”
2
Bractwo Bang Bang
Pośród wybuchających serii z broni maszynowej João i Jim
desperacko próbowali zaciągnąć mnie pod mur, bliżej żołnierzy,
poza linię ognia. Wtem przez kakofonię dźwięków przedarł się
przerażony głos:
– Ken O dostał!
Próbowałem odwrócić głowę, z szyją oplecioną paskami aparatów
fotograficznych. Kilka jardów na prawo, pośród zielska obrastającego mur zobaczyłem parę długich, chudych nóg, które niewątpliwie
należały do Kena. Były zupełnie nieruchome, ułożone pod dziwnym
kątem. Jim podbiegł do miejsca, gdzie Gary kurczowo obejmował
Kena, doszukując się w nim oznak życia. Sporadyczne trzaski i grzechot karabinów maszynowych rozdzierały powietrze wokół gromadki
dziennikarzy i żołnierzy próbujących wcisnąć się w mur.
Krew wyciekała z ziejącej pustką dziury w moim T-shircie. Zacis­
nąłem na niej rękę, żeby powstrzymać krwawienie. Byłem pewny, że
w plecach mam śmiertelną, otwartą ranę w miejscu, gdzie wyszedł
pocisk.
– Sprawdź ranę wylotową – poprosiłem João. Zignorował mnie.
– Nic ci nie będzie – odparł. Uznałem, że musi być źle, skoro nie
chce spojrzeć, i jakbyśmy grali w kiepskim filmie, poprosiłem, żeby
przekazał wiadomość mojej dziewczynie.
– Przekaż Heidi, że przepraszam... że ją kocham – powiedziałem.
– Sam jej powiedz! – burknął.
Nagle spłynął na mnie całkowity spokój. A więc stało się. Przyszedł
czas rozliczenia. Teraz odpokutuję za dziesiątki niebezpiecznych
sytuacji, z których cudem uchodziłem z życiem, a ginął albo zostawał
ranny ktoś inny. Ja opuszczałem scenę zamętu nawet nie draśnięty,
ze zdjęciami w ręku, a moją winą było tylko to, że miałem więcej
szczęścia od innych.
Jim wrócił, kuląc się pod ostrzałem.
Mur
3
– Ken nie żyje – wyszeptał tuż przy moim uchu. – Ale ty z tego
wyjdziesz.
João usłyszał i zerwał się, żeby pobiec do Kena, ale ponieważ inni
już się nim zajmowali, tylko podniósł aparat.
– Ken chciałby to potem zobaczyć – powiedział. Zirytował się,
ponieważ włosy zasłaniały Kenowi twarz, psując zdjęcie. Sfotografował nas obu, swoich dwóch najlepszych przyjaciół. Mnie rozciąg­
niętego na popękanym asfalcie, ściskającego dłonią ranę. I Kena
­wnoszonego niezdarnie do pojazdu pancernego przez Gary’ego
i jednego z żołnierzy, z głową zwisającą luźno jak u szmacianej lalki,
z bezużytecznymi aparatami dyndającymi u szyi. W następnej kolejności do pojazdu załadowano mnie; Jim wziął mnie pod pachy, João
pod kolana, ale jestem z natury potężny, a dzięki kulinarnym zdolnościom Heidi zyskałem jeszcze parę kilo.
– Człowieku, jesteś za gruby! – zażartował João.
– Mogę chodzić – zaprotestowałem i chciałem się roześmiać, ale
wypadło to dziwnie słabo. Chciałem im przypomnieć, że aparaty
też swoje ważą.
Po czterech długich latach, podczas których byliśmy obserwatorami walk, kule w końcu i nas zaczęły się imać. Aż do tej pory zabawa
w bang bang uchodziła nam bezkarnie.
Tamtego ranka pracowaliśmy w bocznych ulicach i zaułkach Thokozy, zniszczonego przedmieścia będącego ziemią niczyją. Znaliśmy
je – Ken Oosterbroek, Kevin Carter, João i ja – bardzo dobrze, od
lat śledząc konfrontacje między policją, żołnierzami, współczesnymi
wojownikami Zulu i młodzieżą z kałasznikowami, w czasach, gdy
apartheid dobiegał krwawego końca.
Kevina nie było z nami podczas strzelaniny. Wyjechał z Thokozy,
żeby porozmawiać z miejscowym dziennikarzem o nagrodzie Pulitzera, którą zdobył za szokujące zdjęcie z Sudanu – wygłodzonego
4
Bractwo Bang Bang
dziecka i sępa czekającego na jego śmierć. Kevin miał mieszane uczucia w kwestii wyjazdu. João radził mu, żeby został, bo choć chwilowo
jest spokój, na pewno znowu zacznie się dziać. Ale Kevinowi podobała się rola świeżo upieczonego celebryty i pojechał mimo wszystko.
Przy lunchu w johannesburskiej restauracji relacjonował historie,
w których o włos uniknął śmierci. Po deserze powiedział dziennikarzowi, że rano była w Thokozie strzelanina i musi wracać. Jadąc
do townshipu, jakieś szesnaście kilometrów za Johannesburgiem,
usłyszał w wiadomościach radiowych, że ja i Ken zostaliśmy postrzeleni i że Ken nie żyje. Pognał prosto do szpitala, do którego nas
zabrano. Prawie nigdy nie nosił kamizelki kuloodpornej, jak zresztą
my wszyscy – João odmówił wprost. Ale założył ją przy wjeździe do
townshipu, jeszcze zanim dotarł do szpitala. Nagle poczuł strach.
Chłopcy nie byli już nietykalni. Zanim przyblakły plamy krwi na
asfalcie pod murem, jeszcze jeden z nas stracił życie.

Podobne dokumenty