PDF na ćwiczenia
Transkrypt
PDF na ćwiczenia
a4101.qxd 2008-10-04 16:59 Page 1 Nadciąga kryzys finansowy Jak zabezpieczyć swój majątek – czytaj str. 12-13 TYGODNIK www.angora.com.pl ISSN 0867 8162 Nr indeksu 378739 K 45850 wap.angora.com.pl PRZEGLĄD PRASY KRAJOWEJ I ŚWIATOWEJ Nakład: 457 611 egz. WARSZAWA-CHICAGO-DORTMUND-TORONTO-NOWY JORK Nr 41 (956) Rok XIX 12 października 2008 r. Cena 3,50 zł (w tym 7 % VAT) Wojciech Jaruzelski przed sądem Fot. A. Chełstowski/Forum USA – 3,00 USD; CANADA – 2,80 CAD; EUROPA – 1,50 EUR – czytaj str. 16-17 a41x2 rekl renault.qxd R E K L A M A 2008-10-04 11:15 Page 2 a41x2 rekl renault.qxd 2008-10-04 11:16 Page 3 R E K L A M A a4104.qxd 2008-10-04 17:45 Page 2 4 KTO CZYTA, NIE BŁĄDZI ANGORA nr 41 (12.X.2008) 72 12 Jak uchronić swoje oszczędności. 13 Banki boją się pożyczać (Rzeczpospolita) Wysokie zarobki to za mało, by dostać kredyt. 14 Tusk miał się ślizgać, a został twardzielem (Polska. The Times) Jadwiga Staniszkis ocenia polską scenę polityczną. 16 Polityczny testament generała Jaruzelskiego Fragmenty wystąpienia sądowego. 18 Wałęsa i bzikowata interpretacja historii Laudacja Normana Daviesa na cześć przewodniczącego „Solidarności”. 19 Za drogi koncert ku czci (Rzeczpospolita) Dlaczego TVP nie pokazała koncertu dla Wałęsy. SPOŁECZEŃSTWO 20 W obronie Polski i Europy Fragmenty książki Józefa Szaniawskiego „Marszałek Piłsudski”. 22 Prawi i honorowi (za 300 zł) (Przegląd) Liderzy PiS pisali ewidentne kłamstwa, byle tylko dostać poselską dietę. FELIETONY Janusz Korwin-Mikke, Sobczak&Szpak .10 Henryk Martenka . . . . . . . . . . . . . . . .11 A TO POLSKA WŁAŚNIE . . . . . . .28-29 POLSKI PACJENT . . . . . . . . . . . . . . .36 PRAWNIK RADZI . . . . . . . . . . . . . . . .37 DOWCIPY . . . . . . . . . . . . . . . . . . .38, 47 ANGORKA – TYGODNIK DLA DZIECI .39-46 SPODPRASY . . . . . . . . . . . . . . . . . . .47 RECENZJE FILMOWE . . . . . . . . . . . .54 WITRYNA . . . . . . . . . . . . . . . . . . .60, 61 WIERSZÓWKA . . . . . . . . . . . . . . . . . .62 HOROSKOP . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .62 OBCY JĘZYK POLSKI . . . . . . . . . . . .63 POCZET NAZWISK POLSKICH . . . . .63 LISTY OD CZYTELNIKÓW . . . . . .64, 65 KRZYŻÓWKI . . . . . . . . . . . . . .66, 67, 68 KRONIKA TOWARZYSKA . . . . . . . . .83 24 Polak porwany w Pakistanie (Polska – Gazeta Krakowska) 25 Niechciani Irakijczycy (Gazeta Wyborcza) Co zrobić ze współpracownikami naszej armii w Iraku? 26 Podniebni szeryfowie (Polska Zbrojna) Sky marshale czuwają nad naszym bezpieczeństwem w samolotach. 30 Rozdwojenie Haliny (Gazeta Wyborcza) Ciężki los córki gwałconej przez ojca. POZA PRAWEM 32 Szukamy ciągu dalszego – granice błędu (Angora) Postrzelone przez policjantów małżeństwo od ośmiu lat nie może doczekać się sprawiedliwości. 34 Funkcjonariusz na gazie (Angora) Afera gruntowa (3). OBYCZAJE 48 Gwiazdy uciekły na molo „Angora” na salonach warszawki. 49 Pierwszy siwy włos Marty Mirskiej (Angora) 58 Od Paderewskiego do Franka Sinatry Fragmenty książki Henryka Martenki „Wielki akord” (20). 60 Książki i Nagroda Nobla (Angora) Dzieła noblistów nie znajdują dziś czytelników. ŚWIAT – WYDARZENIA 69 Marionetka z duszą? (La Repubblica) Joaquin Navarro-Valls o Janie Pawle II i Wojciechu Jaruzelskim. 72 Odszedł tak, jak żył... (Herald Sun) Cały świat składa hołd Paulowi Newmanowi. ŚWIAT – OBYCZAJE 73 Jak nasiąka skorupka (Polish Express) Dzieci polskich emigrantów zapominają, jak mówi się po polsku. 74 Jak bezpiecznie latać (Berliner Morgenpost) Stare samoloty przyczyną wszystkich tegorocznych katastrof. 75 Windą do nieba... (The Times) Nowe wyzwanie japońskiej nauki. 76 Sekrety długiego życia (The Times) Żeby długo żyć, trzeba utrzymywać odpowiednią wagę. 77 Szybkie numerki (The Sun) Czterosekundowa scena miłosna jest możliwa do zrealizowania tylko na filmie. ŚWIAT – TURYSTYKA 78 Noc nad rzeką Kwai (Peryskop) ... pozwoli poznać uroki tajlandzkiej dżungli. ŚWIAT – ROZMAITOŚCI 80 Proszę wstać! Nauka idzie! (Peryskop) Nie zawsze „szkiełko i oko” radzą sobie z naszymi codziennymi problemami. 82 Seksparty dla pani domu (SMH) Wibratory nowej generacji mają kształt jajek, owali, nabojów i małych katamaranów. 83 Kant przy małej czarnej (Peryskop) Korespondencja własna Leszka Turkiewicza z Paryża. Na dobry początek Jak powstają przeboje(13). 50 Nie głaskać! Ja tu pracuję! (Nowa Trybuna Opolska) Historia psa Arusia, przewodnika niewidomej. 52 Dopłata za całowanie (Zwierciadło) Dziewczyny do towarzystwa chcą zarobić na dostatnie życie. Fot. P. Deska/Ag. Gazeta. Oprac.: Paweł Wakuła AKTUALNOŚCI 12 Kryzys bankowy bliżej Polski (Gazeta Wyborcza) KULTURA 54 Śpiewająca mrówa (Rzeczpospolita) Rozmowa z Michałem Foggiem, prawnukiem słynnego śpiewaka. 56 Salonowe burze Bohdana Gadomskiego (Angora) Piosenka daje mi poczucie bezpieczeństwa, wyznaje Katarzyna Groniec. Fot. Fotolink, Reuters/Forum a4105.qxd 2008-10-04 13:12 Page 1 R E K L A M A a4006-07.qxd 2008-10-04 14:17 Page 2 6 PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA ANGORA nr 41 (12.X.2008) ŻEBY TYLKO CHLEBA I SŁONINY NIE ZABRAKŁO. Białoruska ordynacja wyborcza przewiduje, że starsi ludzie mogą głosować w swoich domach. Fot. AFP/East News (Rzeczpospolita nr 232) PAMIĄTKA Z DAWNYCH LAT. Znak drogowy wrośnięty w drzewo. Fot. PAP/Krzysztof Świderski TYGODNIK ANGORA działa na podstawie przepisów art. 25, 26, 29 (zamieszczając także wypisy dla celów dydaktycznych) 33 i 49 ust. 2 ustawy o prawie autorskim i „prawach pokrewnych z dn. 4 lutego 1994 r. (DzU z dn. 23 lutego 1994 r. nr 24, poz. 83) oraz przyjętych zwyczajów edytorskich. Szczegóły wyjaśniamy w rozesłanym do redakcji i udostępnianym na żądanie liście intencyjnym. Sprostowania i odpowiedzi drukujemy jedynie po opublikowaniu w pismach, skąd dokonaliśmy przedruku. Redakcja nie zwraca nie zamówionych materiałów. Zastrzega sobie prawo do skrótów i opracowań tekstów. Tygodnik ANGORA płaci autorom za przedruki. STRATEGICZNE FRAGMENTY POD OCHRONĄ. Wakacyjny obrazek z Majorki. Fot. DPA/Forum Tygodnik ANGORA nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam. DYREKTOR WYDAWNICTWA – Jerzy Wyrozumski REDAKTOR WYDAWCA – Anna Kuliś REDAKTOR NACZELNY – Paweł Woldan SEKRETARZ REDAKCJI – Janusz Glanc-Szymański KIEROWNIK REDAKCJI – Henryk Krupiński SEKRETARIAT – Elżbieta Białkowska, Elżbieta Walecka FOTOSKŁAD – Zbigniew Galant (kierownik), Małgorzata Kruczkowska, Grzegorz Ożga, KOREKTA – Alojza Tomaszek, Agnieszka Freus-Garbala, AGENCJA RYSOWNIKÓW – ANGORA – Jolanta Piekart-Barcz (kierownik), Sławomir Kiełbus, Marek Klukiewicz, Piotr Rajczyk, Paweł Wakuła, Tomasz Wilczkiewicz, REKLAMA – Robert Kuliś, Bogdan Wojdyła, PROMOCJA – Andrzej Wójtowicz, DZIAŁ SPRZEDAŻY – Mariusz Witkowski, Krzysztof Kosiński, Adam Piotrowski, Bogdan Witkowski, ZESPÓŁ – Andrzej Berestowski, Jacek Binkowski, Mirosława Gabrysiak, Bohdan Gadomski, Tomasz Gawiński, Henryk Głowacki, Katarzyna Gorzkiewicz, Danuta Kotkowska, Adam Lewaszkiewicz, Bogda Madej, Bohdan C. Melka, Zbigniew Natkański, Katarzyna Pastuszko, DZIAŁ ŁĄCZNOŚCI Z CZYTELNIKAMI – Marek Koprowski, Mateusz Koprowski. Adres redakcji: 90-103 ŁÓDŹ, ul. Piotrkowska 94, tel.0-42 632-61-79, fax 0-42 632-07-67, nasz adres e-mail: [email protected]; nasza strona www w internecie: www.angora.com.pl, www.angor- ka.com.pl; Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 457 611 egz.; Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162. Cięgi za numer zbiera: PAWEŁ WOLDAN At the area of the USA PETER RACZKIEWICZ is an exclusively authorised distributor, 3148 N. Laramie, Chicago Il 60641, tel. 1-773-2867169. Herausgeber in Deutschland; Niemcy: Verlag Hübsch & Matuszczyk KG, Postfach 101723, 44017 Dortmund, tel. 0231-101948, fax 0231-7213326; www.angora-online.de. Dział reklamy: 0231/92527276 Prenumerata krajowa: do 5 każdego miesiąca poprzedzającego okres rozpoczęcia prenumeraty w kasach oddziałów Ruchu SA. Prenumerata zagraniczna: infolinia 0-800 1200-29. Wpłaty na prenumeratę kartami kredytowymi i w Internecie www.ruch.pol.pl. Ceny prenumeraty zagranicznej – priorytet – wysyłanej przez redakcję (kwartalnie): Europa 180 zł (50 euro), USA 220 zł (88 USD), Australia 350 zł (140 USD). Wpłat należy dokonać na konto: Wydawnictwo Westa-Druk, Bank PEKAO XI O/Łódź 57124030731111000034646955. Bank Swift: PKOPPLPWLDZ. IBAN: PL Prenumeratę dostarczono do Urzędu Przewozu Poczty w Łodzi 5 października 2008 r. o godz. 800 a4006-07.qxd 2008-10-04 ANGORA nr 41 (12.X.2008) 14:17 Page 3 PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA 7 KIEDYŚ PROSIŁ O EUTANAZJĘ, DZISIAJ ŚCIGA SIĘ Z MOTOCYKLAMI. Całkowicie sparaliżowany Janusz Świtaj jedzie na promocję swojej książki na specjalnie skonstruowanym wózku. Fot. PAP/Janusz Grygiel KOREAŃSKIE MORSKIE OKO. Górskie jezioro Baekdu w Korei Północnej. Fot. PAP/EPA Opracował: Andrzej Berestowski, [email protected] a4108.qxd 2008-10-04 14:16 Page 2 8 NA SKRÓTY... Przeczytane POLSKA BEZ WĘGLA Według tygodnika „Wprost”, sytuacja w górnictwie jest wynikiem braku odpowiedniej polityki kolejnych rządów. Bez nowych inwestycji nie da się nadrobić wieloletnich opóźnień. Uruchomienie nowej kopalni zajmuje 10 lat, a otworzenie nowych szybów co najmniej lat kilka. Do 2015 roku spółki węglowe będące własnością państwa muszą znaleźć 19,5 miliarda złotych na inwestycje, aby sprostać zapotrzebowaniu na węgiel na krajowym rynku. Do tego czasu będziemy zmuszeni go sprowadzać z Czech, Rosji, Ukrainy, RPA, Kolumbii, a nawet Australii miliony ton węgla, aby w polskich elektrowniach było czym palić! Według prognoz Ministerstwa Gospodarki, w 2008 r. zakupimy 10 milionów ton czarnego złota, aby zaspokoić potrzeby polskiego sektora energetycznego. Krajowe wydobycie w tym roku sięgnie 78 milionów ton węgla. Jest to dwukrotnie mniej niż w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Tak duży import surowca energetycznego spowoduje wzrost cen ogrzewania, ciepłej wody i prądu w naszych domach. DOBRZE PŁATNA ROLA W rolnictwie też nie dzieje się najlepiej. Budżet państwa musi wygospodarować rocznie 15,8 miliarda złotych na emerytury z Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. O potrzebie reformy KRUS mówi się od dawna i nikt nie ma odwagi zrobić porządku w tej dziedzinie z obawy o utratę społecznego poparcia w wyborach. W Polsce jest blisko 2,5 miliona rolników. Pierwsza najliczniejsza ich część to właściciele działek przyzagrodowych o powierzchni od kilku do dziesięciu hektarów. 1,9 miliona tych gospodarstw produkuje na własne potrzeby, bądź sprzedając coś zarabia kilkaset złotych miesięcznie. Aby utrzymać się na powierzchni, muszą dorabiać w miastach lub na wsi, pracując w handlu lub usługach. Prawdziwi rolnicy uprawiają 60% gruntów rolnych i osiągają dochody około 1316 złotych miesięcznie. „Newsweek” uważa, że ci rolnicy winni płacić sobie KRUS tak jak inni przedsiębiorcy. Pozwoliłoby to zaoszczędzić budżetowi państwa 5 miliardów złotych rocznie. Niestety, na takie rozwiązanie nie pójdzie ani PSL, ani Platforma Obywatelska. Przygotowali oni kosmetyczny plan, który obejmie zaledwie 15,5 tysiąca rolników. Na tym rozwiązaniu budżet państwa zyska 0,022 miliarda złotych. Śmiechu warte. ZBIGNIEW NATKAŃSKI Obejrzane JEDZENIE JAK NARKOTYK Wydaje się, że największym zagrożeniem dla ludzi na świecie, poza niedostatkiem wody, jest brak jedzenia. Specjaliści oceniają, że prawie miliard ludzi nie dojada lub wręcz głoduje, a miliony umierają na choroby związane z nieprawidłowym odżywianiem. Problem ten dotyczy głównie krajów Trzeciego Świata. A ludność krajów rozwiniętych boryka się w coraz większym stopniu ze zjawiskiem wręcz odwrotnym – mianowicie z otyłością. Naukowcy mówią wręcz o epidemii nadwagi, która dotyka paradoksalnie również około miliarda ludzi. Liczby są bezwzględne. W Niemczech 20 procent dzieci i nastolatków waży za dużo. W Irlandii z tego powodu co roku umiera przedwcześnie 2 tys. osób. Leczenie otyłych, głównie dzieci i ludzi młodych, kosztuje tamtejszą służbę zdrowia 400 milionów euro! Czesi 5 proc. wszystkich wydatków na ochronę zdrowia przeznaczają na leczenie rodaków z nadwagą. Proporcjonalnie podobne sumy wydają inne kraje Europy. Wszystko po to, by postawić na nogi nierzadko ciężko schorowanych ludzi, którzy nie mogą zapanować nad swoją ulubioną czynnością – jedzeniem. Pasja ta prowadzi ich prostą drogą do wielu chorób. Potencjalnie czeka na nich niezły zestaw: cukrzyca, nadciśnienie, choroby układu ruchu, zawał serca i mózgu, zwyrodnienie kręgosłupa i stawów, kamica żółciowa,wylew lub zator, a wreszcie zwiększone zagrożenie nowotworami. Ale zamiłowanie do spożywania zbyt wielu kalorii nie jest jedyną przyczyną kłopotów. Warto wspomnieć np. siedzący tryb życia, spędzanie wielu godzin przed ekranem telewizora lub komputera, co jest w ostatnim czasie ulubionym sportem młodzieży. Niemieccy autorzy filmu o otyłości prezentują kilka recept, które mają zaradzić złu. Np. młodzi Niemcy są wysyłani na specjalne turnusy, w czasie których zmieniają swoje nastawienie do życia i jedzenia. Bardzo ważne przy tym jest wsparcie rodziny, która dzieli z delikwentem jego ograniczenia. A co będzie, jeżeli nie przejmiemy się nadmierną wagą młodego pokolenia? Cóż, według prognozy Światowej Organizacji Zdrowia w samych tylko Stanach Zjednoczonych odsetek populacji otyłych w 2030 roku będzie wynosił 41 procent. Europa jest następna w kolejce. TVP 2, Europa XXL, 1 października ANDRZEJ BERESTOWSKI ANGORA nr 41 (12.X.2008) Usłyszane PIENIĄDZE NA TAJNY FUNDUSZ PIS Jest śledztwo w sprawie wyprowadzania pieniędzy na tajny fundusz PiS – dowiedziało się Radio Zet. Prowadzi je Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Chodzi o zeznania Tadeusza M., podejrzanego o korupcję współpracownika byłego ministra sportu Tomasza Lipca. M. opisał, jak planowano przy okazji budowy Stadionu Narodowego w Warszawie wyprowadzić 100 milionów złotych dla polityków PiS-u. „Od 23 lipca tego roku prowadzone jest odrębne śledztwo w sprawie uzależnienia powołania na stanowisko dyrektora Centralnego Ośrodka Sportu od przeznaczenia środków pieniężnych na finansowanie partii politycznych” – powiedział rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Katarzyna Szeska. Wiadomości Radia Zet, 30.09 PLEMNIKOBÓJCZA COCA-COLA? W Stanach Zjednoczonych wręczono Ig-Noble, czyli nagrody za najdziwniejsze lub najbardziej absurdalne odkrycia. W tym roku główną nagrodę zdobyła praca naukowa o plemnikobójczych właściwościach Coca-Coli. Autorką odkrycia, że Coca-Cola ma właściwości plemnikobójcze, jest profesor Deborah Anderson z Akademii Medycznej Uniwersytetu w Bostonie. Ustaliła ona, że sperma wchłania cząsteczki popularnego napoju, po czym dochodzi do swego rodzaju eksplozji. Najskuteczniejsza jest Coca-Cola dietetyczna. Nagrodę Ig-Nobla w dziedzinie ekonomii otrzymał profesor z Uniwersytetu Duke Dan Ariely, który odkrył, że efekt placebo zależy od przekonania chorego o cenie leku, jaki zażywa. Pacjenci, którym powiedziano, że lek jest droższy, czuli się znacznie lepiej od tych, którym podawano rzekomo tańszy. Charles Spence z Oksfordu został z kolei nagrodzony za pracę naukową, z której wynika, że Brytyjczykom bardziej smakują chipsy, które wydają bardziej chrupiący dźwięk. Ig-Noble, czyli parodie nagród Nobla, przyznaje pismo satyryczne wydawane na Uniwersytecie Harvarda. Serwis Informacyjny Trójki, 3.10. B.W. Złapane w sieci JARUZELSKI NA WAWEL? Gen. Wojciech Jaruzelski może zyskać na planowanej przez PO obniżce emerytur byłych funkcjonariuszy Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON). Z mocy prawa nadal przysługuje mu bowiem emerytura prezydencka, czyli około 10 tys. złotych miesięcznie – doniósł „Dziennik”. Internauci podzielili się w sprawie oceny generała. drogowzkaz: – Zasłużony dla Rosjan i przez nich utrzymywany. Czy Rosjan nie stać, aby utrzymać na starość swojego wypróbowanego żołnierza – janczara? Kujawiak: – To jest wzór Prezydenta i generała! Człowiek honoru. Ma wyższe przywileje, a korzysta z niższych. Jak tu porównać z tymi „honorowymi” za 300 zł, co piszą fałszywe usprawiedliwienia... boolek: – Jaruzelski honorowy? Blida to była kobita honorowa. Arszcvzur: – To wierny uczeń Wielkiego Stalina i osobisty towarzysz towarzysza Michnika. Autorytet Moralny Pierwoj Rangi (AM-1-R). A na drzewach... – Zdaje się, że w Rumunii „towarzysz Cauczesku” dostał nieco inny rodzaj emerytury... Polak: – A ja po prostu kocham Generała. Nawet mam zdjęcia w mojej „cieciówce” i jak patrzę na niego, to aż płaczę... Polak patriota: – Generał Jaruzelski na Wawel! lep: – Drodzy Polacy! Pierwszy prezydent to ponoć morderca, drugi zdrajca, trzeci to Olo alkoholo, czwartemu media i pół Polski zarzucają za niski wzrost... Zastanówcie się przy następnych wyborach. Ara: – Jaruzelski to w porzo gość. A co ma, Lenin mać, żyć w nędzy? To wy sobie chamy żyjcie w nędzy! Komunista ma żyć po komunistycznemu!!! w.cz.: – Pomijając już działalność tego pana w czasach PRL, to nie został wybrany na prezydenta w demokratycznych wyborach. mich: – Przypomnij sobie, jak Tusk obczyścił budżet państwa na wycieczkę życia do Peru. matka: – My w PZPR i SB ciężko pracowaliśmy dla ZSRR i cuś nam się należy! argument: – Gdyby gen. Jaruzelski służył Niemcom hitlerowskim, to pewnie okrzyknięto by go zdrajcą i słusznie osądzono. I to jest OK. Natomiast dlatego, że służył pod Sowietami, dla niektórych jest „bohaterem”. w.j.: – Trzeba też zabrać Kaczyńskim willę przydzieloną przez komuchów. Niech też odda tytuły naukowe przyznane przez komuchów. Na podstawie: www.onet.pl, www.interia.pl Zebrał: (bin) Fot. TVP, PAP/EPA a4109 blogi.qxd 2008-10-04 15:50 Page 1 9 GADU, GADU, GADU... ANGORA nr 41 (12.X.2008) Blogi i blagi.pl Afera w PZPN pozbawi nas EURO 2012? Coraz ostrzejszy staje się spór wokół Polskiego Związku Piłki Nożnej, do którego w poniedziałek wkroczył kurator. Wprowadzenie go było efektem łamania prawa przez zawieszony zarząd związku. PZPN nie uznał jego zwierzchnictwa. Związek poparła UEFA, dając do zrozumienia, że jeśli kurator nie wycofa się z urzędu, to zagrożone będzie Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie. W piątek wieczorem rozmowy Ministerstwa Sportu i Turystyki z Polskim Związkiem Piłki Nożnej zostały zerwane. Szef gabinetu politycznego ministra sportu Adam Giersz poinformował, że nie będą one kontynuowane, dopóki FIFA nie wycofa ultimatum. – Polska piłka nożna jest do cna zepsuta. Rządzona przez mafię kiedyś Dziurowicza, dziś Listkiewicza. W wielu krajach jest podobnie, ale u nas osiągnęło to rozmiary groteskowe. Niestety, mafie – europejska i światowa – stoją za naszym gangiem murem – pisze Cezary Krysztopa (http://bozeuchowaj.salon24.pl). – Minister Drzewiecki wypowiedział im wojnę. Może się nie do końca przygotował. Może nie zdawał sobie sprawy z tego, że odpowiedzi FIFA i UEFA napisane zostaną w biurach PZPN, ale teraz cofnąć się nie wolno! Mafie postawiły nam ultimatum. Tak jakby to ich mafijne struktury były solą piłkarskiej ziemi, a nie kibice, którzy mają prawo do oglądania nieustawianych meczów. Mafie mają w ręku kij, ale nie bójmy się go. Co nam mogą zrobić? Odbiorą Euro? Trudno, niech biorą. Wykluczą z rozgrywek? Trudno, i tak nam nie idzie. Wykluczą ze struktur? Trudno, za parę lat przyjmą nazad, a w międzyczasie być może wyzdychają z głodu członkowie pezetpeenowskiego gangu. Ministrze Drzewiecki. No pasaran! Ani kroku wstecz! Prezesie Listkiewicz, brać manele, kumpli i sp...! – Coś mi się widzi, że do Tuska dotarło to, o czym mówi ulica – pisze Casper (http://casper.salon24.pl). – Euro 2012 w Polsce nie wypali, bo najnormalniej w świecie nie zdążymy jako państwo. Nie zdążymy dlatego, że samo się nie zrobi, a „nicnierobienie” temu nie pomaga. Więc TYTAN UMYSŁU SŁOŃCE KASZUB i jego minister Drzewiecki, ratując słupki sondażowe, są gotowi poświęcić reprezentację i nieumiejętnie prowadzić wojnę z FIFA i UEFA, którą niechybnie przegrają. Chyba że zdecydują się na rozwiązanie PZPN jako organizacji skorumpowanej, nie przestrzegającej polskiego prawa, czyli przestępczej, w drodze odpowiednich ustaw i rozgonienie jej na cztery wiatry, a w jej miejsce powołają nową strukturę Polskiej Piłki. Na taki krok Tusk się nie zdecyduje bo brak mu jaj. – PZPN jest strukturą, która pozostała nietknięta od czasów PRL-u. Związek zarażony jest tymi samymi chorobami, co inne instytucje PRL-owskie – nepotyzm, niegospodar- dziadków byłby początkiem drogi do odbudowy siły polskiej piłki. Na pewno w Polsce jest mnóstwo młodych, wykształconych ludzi, którzy nie są uwikłani w układy koleżeńskie, a zajęliby się piłką nożną. Na poważnie i z pasją. – W pełni popieram ministra sportu i decyzję Trybunału Arbitrażowego. Nawet jeśli mielibyśmy przez tę decyzję nie zagrać w eliminacjach do mundialu, nawet jeśli nasze drużyny nie mogłyby startować w europejskich rozgrywkach (może to i lepiej, bo i tak przegrywają), to warto, nawet nie tyle warto, co trzeba – pi- zajmować. Kiedy wreszcie Kaczyński z Ziobrą powiedzieli „dość” i chcieli pogonić kolesiów z PZPN, po kilku dniach musieli rakiem się wycofywać. Wystraszyli się. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że obecna ekipa wykaże więcej odwagi – pisze Igor Janke (http://jankepost.salon24.pl). – A wykazała. Odwagi i sprytu, bo podeszli Listkiewicza od tyłu, kiedy ten się najmniej spodziewał. Pierwsza runda: Listkiewicz na łopatkach. Ale ten błyskawicznie użył swoich wpływów, które okazują się silniejsze niż struktury państwa, i dwaj wielcy lu- Fot. PAP. Opracował Paweł Wakuła ność, układy, a przede wszystkim korupcja – pisze Patryk Gorgol (http://kacik.salon24.pl). – Nie ma jednak odważnego, który podjąłby się tego zadania. Trudno oczekiwać, by zapowiadane wybory cokolwiek zmieniły. Takie nasze bagienko. Popieram wprowadzenie do związku kuratora – szczególnie że nie jest to widzimisię ministra Drzewieckiego, a decyzja Trybunału Arbitrażowego. Pora posprzątać te zabawki w piaskownicy, bo dzieci widocznie nie mają na to ochoty. One preferują chaos, bo wtedy robi się najlepsze interesy (ty mnie, a ja tobie...). Koniec rządów leśnych sze Andi (http://polskainietylko.salon24.pl). – Oby tylko nie skończyło się to tak jak ostatnie takie próby podejmowane jeszcze czy to przez ministra sportu w rządzie PiS, czy to podczas afery wywołanej przez Piotra Dziurowicza w 2005 roku. Oby udało się rozbić to towarzystwo wzajemnej adoracji i wprowadzać wreszcie niezbędne zmiany w polskiej piłce. – Duże państwo w środku Europy od lat nie może sobie poradzić z organizacją, która wszystkim kojarzy się z korupcją, układami, kolesiami wódą i załatwiactwem. Do pewnego momentu nikt się nie chciał tym dzie światowej piłki nożnej – Blatter i Platini – natychmiast stanęli za nim. Jak to możliwe, że międzynarodowe organizacje o takim prestiżu wstawiają się za tak skompromitowaną organizacją jak PZPN? Nie interesuję się tak bardzo sportem, ale ta sprawa jest dla mnie fascynująca, bo pokazuje całkowitą niemożność państwa. Pokazuje, jak wiele jest tu do zrobienia. Polskie państwo wymaga radykalnej przebudowy, wręcz rewolucji, żeby można było powiedzieć, że to jest państwo... Wybrał: (WA) a4110 mikke.qxd 10 2008-10-04 16:10 PRZEGLĄD TYGODNIA – Arcybiskup Tadeusz Pieronek miał rację, żeby to wszystko przykryć betonem na najbliższe 50 lat – powiedział w Radiu Zet abp Tadeusz Gocłowski, odpowiadając na pytanie, czy otworzyć archiwa IPN, czy spalić. Dziwne, że znawca tematyki archiwalnej nie zaproponował likwidacji akt NKWD. Wbrew rozlicznym protestom opozycji i związkowców rząd przyjął projekt ustawy o emeryturach pomostowych. Przewiduje, że z pomostówkami pożegnają się m.in. nauczyciele, kolejarze, twórcy i dziennikarze. Prawo do wcześniejszej emerytury ma stracić 70% uprawnionych do jej pobierania. O ile ustawa wejdzie w życie. Ale nawet gdyby nie przeszła, można powiedzieć, że rząd chciał dobrze. Policjanci masowo odchodzą z pracy. W tym roku zrobiło to już 4255 funkcjonariuszy. Winny jest rząd, który skąpi im grosza („tanie państwo” – he, he!). Podwyżek czynszu mogą spodziewać się lokatorzy mieszkań w prywatnych kamienicach. Od 1 października wzrósł bowiem wskaźnik przeliczeniowy, czyli średni koszt budowy nowych mieszkań. Jego wysokość jest zróżnicowana w zależności od województwa. Średnio wynosi ok. 9 zł. To dobra wiadomość nie tylko dla kamieniczników, ale i dla fiskusa. 17 mld złotych Polacy wydadzą w tym roku na hazard. To więcej niż roczny zarobek wszystkich kasyn w Las Vegas – policzył „Puls Biznesu”. W ubiegłym roku w grach i zakładach utopiliśmy niemal 12 mld zł – prawie o 50% więcej niż rok wcześniej. 88% pracowników biurowych skarży się na bóle kręgosłupa, a ponad 80% ma kłopoty ze wzrokiem – wynika z badań Ergotestu we współpracy z łódzkim Instytutem Medycyny Pracy. Skutkiem jest rosnąca liczba orzeczeń o rencie. Co prawda, zgodnie z rozporządzeniem Ministerstwa Pracy pracodawca powinien tak zorganizować pracę i stanowisko pracy, aby uchronić ludzi przed czynnikami szkodliwymi dla zdrowia, ale... Ojcowie ze Stowarzyszenia na Rzecz Poszanowania Praw Dzieci i Rodziny zakłócili przebieg X Kongresu Stowarzyszenia Sędziów Sądów Rodzinnych w Polsce. Zorganizowali happening na rzecz takich zmian w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym, by w sądach nie zapadały krzywdzące wyroki. Poruszali również problem matek, które nie respektują wyroków – np. w sprawach widzeń ojców z dziećmi. Spoko, sądy rodzinne są tak sfeminizowane, że nic się nie zmieni. W wieku 98 lat zmarł prof. Józef Wolski, wybitny historyk starożytności. Był ostatnim z grupy 182 naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, aresztowanych 6 listopada 1939 r. w hitlerowskiej akcji Sonderaktion Krakau. Do 1941 r. więziony w obozach koncentracyjnych. Odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim i Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. BOHDAN MELKA ZBIGNIEW NATKAŃSKI Page 2 FELIETONY NIEKONTROLOWANE MACHAJEWSZCZYZNA Janusz Korwin-Mikke Urodziłem się w Warszawie i właściwie całą młodość spędzałem w Warszawie. Warszawie właściwej. Na Pragę, czyli prawy brzeg Wisły, zaglądałem raczej tylko na bazar Różyckiego... To był dla mnie inny, egzotyczny świat. Tak się jednak złożyło, że poznałem kilka dziewczyn z tego innego świata. Poznałem też ich rodziny. I uderzyła mnie jedna zasadnicza różnica. Ja żyłem w świecie warszawskiej „inteligencji” – czyli naturalnego zaplecza socjalistów. Intelektualiści – utrzymujący się z państwowych dotacyj i zasiłków, urzędnicy. Natomiast na Pradze mieszkali robotnicy, handlarze – czyli: ludzie swoją pracą utrzymujący ten pasożytniczy światek. Ta różnica tyczyła podejścia do pracy i pieniądza. Na Pradze uważano, że za wszystko trzeba zapłacić. Jak ktoś zrobił komuś jakąś przysługę – to za to należy się jakaś odpłata. Niekoniecznie w gotówce – ale na Pradze wszystko miało swoją cenę. Natomiast w Śródmieściu uważało się, że człowiek powinien bliźniemu Rynek się zbiesił Oszalali z miłości do wolnego rynku ortodoksyjni liberałowie, monetaryści i ich dziennikarskie tuby propagandowe na wieści dochodzące ze Stanów Zjednoczonych podkulili ogony i nabrali wody w usta. Ich nieskazitelne, ukochane USA, ten wspaniały kraj, na ziemi raj, stanął na progu recesji, totalnego krachu gospodarczego. Najtęższe amerykańskie głowy zastanawiają się, jak wyjść z kryzysu, co zrobić, aby nie dopuścić do całkowitego załamania finansów państwa. Rada w radę, postanowiono rzucić koło ratunkowe w postaci planu Paulsona, czyli wpompować w system finansowy USA 700 miliardów dolarów. Taki plan (o który usilnie zabiegał Pan Bóg polskiego establishmentu Bush) musi bardzo boleć naszych Balcerowiczów, Orłowskich i Winieckich. Jak to tak? Przez lata wmawiali Polakom, że nie masz nic lepszego dla rozwoju kapitalizmu niż brak państwa w państwie, że tylko prywatna własność ANGORA nr 41 (12.X.2008) świadczyć usługi bezpłatnie, po prostu z życzliwości. Oczywiście, my też powinniśmy być dla innych życzliwi (nawet dla tych, którzy dla nas życzliwi nie są!!) – ale nie robi się żadnych rachunków korzyści. Przyjęcie jakiejś odpłaty za życzliwość było witane „Ależ, nie, no skąd...” – a już próba odpłaty w gotówce byłaby wręcz obrazą! Prowadziło to do wielu nieporozumień – to był naprawdę egzotyczny świat! Na Pradze uważano, że skoro coś tam mi załatwiono, to nie odpłacając się zaraz, popełniam nietakt – ja, odwrotnie, czułem się nieco dziwnie, gdy mnie od razu pytano, co chcę w zamian za jakąś usługę. Inne światy, inna kultura. Światek, w którym się wychowałem, uważał się za nieskończenie wyższy kulturowo – a tam to były jakieś nieokrzesane prostaki. Uważano, że żeniąc się z dziewczyną stamtąd, popełniam mezalians. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że kultura, w której rosłem, to nie jest kultura „wyższa”, lecz kultura dekadencka. Nie iżby była szkodliwa – tacy ludzie w społeczeństwie są potrzebni. Nie mogą jednak swoich zdegenerowanych wartości narzucać zdrowej większości społeczeństwa! To było dla mnie szokiem – bo w szkole byłem uczony, że socjalizm to ustrój stworzony przez ludzi pracy. Tymczasem okazało się, że „ludzie pracy” jak najbardziej cenią pieniądz, prowadzą rachunek ekonomiczny, twardo stąpają po ziemi – natomiast Polska „Ludowa”, gdzie wszystko miało być (w przyszłości...) za darmo, gdzie nie prowadziło się rachunku ekonomicznego, tylko podejmowało się inwestycje, bo tak się jakiemuś wybitnemu partyjniakowi podobało – to nie państwo „ludzi pracy”, tylko państwo stworzone przez bujających w obłokach yntelygentów spod nie tyle ciemnej, co czerwonej gwiazdy! Wtedy udało mi się trafić na nazwisko niejakiego Jana Wacława Machajskiego (który pisał pod ksywką „A. Wolski”). Facet należał do pokolenia, które zrobiło tę zbrodniczą „rewolucję październikową”, popierał ze wszystkich sił obalenie caratu – był zresztą Polakiem, ale duchowo lgnął do rosyjskich buntowszczyków. Po obaleniu caratu pojechał do Moskwy, ale tam zaraz został odstawiony na boczny tor – w końcu został bodaj dyrektorem biblioteki. Udało Mu się szczęśliwie umrzeć w 1926 r. – bo na pewno stałby się ofiarą stalinowskiej Wielkiej Czystki, gdzie bolszewickiemu plugastwu strzelało się w łeb bez dłuższych procesów. A Machajski twierdził – w XIX wieku – że socjalizm nie będzie ustrojem dla chłopów i robotników – tylko ustrojem dla pasożytniczej inteligencji! I tak jest. Dotyczy to zarówno PRL, jak i euro-socjalizmu w dzisiejszej Jewropie... Geniusz to był ten Machajski. [email protected] i wolny rynek. A tu masz, taka niepryjatność! I jak tu teraz nazywać USA liderem światowego liberalizmu? Jak zachwalać amerykański kapitalizm, najlepszy z kapitalizmów? Nie udało się udowodnić, że Stany mogą się obyć bez interwencjonizmu państwowego. Że wszystko załatwi i ureguluje niewidzialna łapa wolnego rynku. No i patrzcie państwo. Ta niewidzialna ręka zacisnęła się w pięść i walnęła w Wall Street tak, że aż zatrzęsło się w posadach. Sławna amerykańska giełda do dziś nie może złapać oddechu. Cóż, okazuje się, że nie ma żadnego wolnego rynku. Rynek tworzą ludzie! I oni decydują, jaki będzie miał charakter i kto na nim zbije kapitał. Niestety, ostatnimi czasy ten wolny rynek zdominował (ulubione określenie Balcerowicza) KAPITAŁ PORTFELOWY, czytaj: SPEKULACYJNY, ZŁODZIEJSKI! To ci od tego kapitału stworzyli między innymi sławną KREATYWNĄ KSIĘGOWOŚĆ i doprowadzili amerykańskie finanse do stanu przedzawałowego. Oczywiście, nie ma najmniejszej wątpliwości, kto w tym kryzysie ucierpi najbardziej. Zwykli, przeciętni Amerykanie! Oni poniosą największe straty, oni zapłacą te 700 miliardów dolarów. Bo przecież nie wielkie korporacje czy banki. Nad nimi już dawno rozpięto złoty parasol. Balcerowicz powiada, iż kapitalizm działa metodą prób i błędów oraz korekt. Szkoda tylko, że w tych próbach za króliki do- świadczalne nigdy nie robi elita władzy, bankierzy, przemysłowcy. Zawsze eksperymentuje się na społeczeństwie. A jak nie wyjdzie, to nie prokurator, tylko SORRY i dokonujemy KOREKTY! Przy okazji amerykańskiego kryzysu jeszcze jedna sprawa. W polskich mediach bredzi się namiętnie, iż polskich banków to zawirowanie finansowe niespecjalnie dotyczy i nie dotknie. JAKICH POLSKICH BANKÓW?! Proszę nam wskazać te polskie banki, bośmy ciekawi! Przecież prawie wszystkie znajdują się w rękach obcego kapitału (francuskiego, niemieckiego, włoskiego, koreańskiego, norweskiego itp., itd.). My nie mamy banków! My jedynie administrujemy i zarządzamy nimi! Chyba nikt nie ma wątpliwości, że jeżeli zacznie się coś złego dziać w finansach włoskich, francuskich czy niemieckich, to nie będą mieli żadnych oporów, żeby dla ratowania własnej skóry poświęcić „nasze” banki. I nic na to nie poradzimy, bo oni są właścicielami i ze swoją własnością mogą zrobić, co zechcą. SOBCZAK i SZPAK PS A tak na marginesie. Unia Europejska zachęca USA do interwencjonizmu państwowego. Uważa, że jest jak najbardziej wskazany i cacy. A dlaczegóż to ta sama Unia sprzeciwia się interwencji państwa w polskie stocznie, twierdząc, że jest be i ze wszech miar karygodna? No, dlaczego?!! a4111 martenka.qxd 2008-10-04 15:51 Page 1 Z ŻYCIA SFER POLSKICH „Mission impossible”, czyli w kółko Macieju... Henryk Martenka Dziwna sprawa... Im dalej od wydarzenia (a minął już tydzień), tym mocniej rośnie we mnie głuchy sprzeciw, uczucie zażenowania i gniew. Fatalni z nas, Polaków, ludzie. Mamy pośród siebie człowieka, który – jak pisze się w podręcznikach – zmienił bieg dziejów, a traktujemy go tak, jak nikt nie powinien traktować psa. Tak, niewątpliwie, naród z nas wielki, ale ludzie – zbyt często – nikczemni. Chodzi mi o akademię ku czci Wałęsy, którą odprawiono w warszawskim Teatrze Wielkim i świadomie pominiętą przez TVP z powodów, no, właśnie – z jakich? Żenujących! Ćwierć wieku właśnie minęło, jak Komitet Nagrody Noblowskiej w Oslo wręczył Danucie Wałęsowej dyplom przyznania Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla. Niewiele o tym wówczas mówiono i uroczystości nie transmitowano, bo – jak uznały zdruzgotane tym faktem władze PRL – nie mieściło się to w charakterze misji publicznych mediów, a – tu mało błyskotliwie zauważmy – innych wówczas nie było. Ale jak to się mówi, historia raz dzieje się jako fakt, a drugi raz jako farsa. Dziś, po 25 latach od tamtego faktu, rozegrała się farsa. Wtedy Urban, rzecznik rządu, ironicznie przekonywał, że nie ma co się z tym Wałęsą gorączkować, skoro to prywatna osoba i nikt więcej. Lecz telewizja państwowa w Polsce, niezależnie od ustroju, działa według tej samej halucynacyjnej zasady: w koło Macieju. Więc i dziś publiczna telewizja uznała, że nie ma sensu transmitować uroczystości rocznicowych. To strata czasu i pieniędzy. Wałęsa – znów osoba prywatna? – nie mieści się bowiem w „publicznej misji” telewizji publicznej. Jak podała „Wyborcza”, dyrektorka z TVP, nomen omen Macieja, podczas rozmów z organizatorami uroczystości nie uznała ceremonii za wydarzenie misyjne, lecz typowo komercyjne, które nie przyciągnie... reklamodawców. Zauważmy, telewizyjna dyrektor Macieja nie bała się, że koncert nie przyciągnie widzów. Bała się o reklamodawców! Nie uznała też owa Macieja koncertu w Teatrze Wielkim za wydarzenie artystyczne, ale ja też nie lubię Kukiza. 11 FELIETON NIEKONTROLOWANY ANGORA nr 41 (12.X.2008) Rys. Paweł Wakuła Wielka gala odbyła się jednak, mimo Maciejowej niechęci. Wałęsie oddano publicznie cześć, trzymano do niego mowy podniosłe i podejmowano pod kolana... Bo to się Wałęsie należy, niezależnie od tego, czy Macieja i jej podobni tego chcą, czy nie. I wszyscyśmy powinni wziąć udział w tym akcie strzelistym, bo Wałęsie jesteśmy to winni. Dziś widać to o wiele wyraźniej niż przed laty. Ale ignorancja telewizji publicznej jest monstrualna. Nie tylko „w temacie” Wałęsa. To ignorancja co do misji, jaką za publiczne pieniądze ma wypełniać. Po prostu nikt w War- szawie przy ulicy Woronicza nie wie, jaką i dla kogo misję publiczną realizuje. Poza oczywiście misją własnego przeżycia na posadzie. A to przecież bezcenne. I nie myślę tu tylko o Andrzeju Urbańskim, bo ten się utrzyma przy życiu, jeśli nie tu, to tam, ale o dziesiątkach „szeregowych” dyrektorów, takich jak rzeczona Macieja, którzy raz wysadzeni z siodła już nigdy nie dostaną takiej władzy, jaką mają dziś. Nikt o nich nie wspomni, chyba że źle. I o to ci ludzie do upadłego walczą. Z historią, z politycznymi przeciwnikami, a nawet z własną uczciwo- ścią. Bo nie wierzę, że Macieja i jej ideowi koledzy misję publiczną państwowej telewizji ograniczają do akwizycji reklam i zachowania status quo. Podejrzewam, że to ich partyjność czyni z nich ludzi pozbawionych honoru. Tak jak tych, których ostentacyjnie zabrakło na noblowskiej gali w Teatrze Wielkim. Widać zgasili już w sobie ducha... Z prezydentem państwa na czele. Telewizja publiczna, moloch, który dawno stracił już sterowność i ekonomiczny instynkt, chłepce publiczną kasę bez umiaru. W zamian ma wypełniać misję. Przy czym, jako się rzekło, nikt nie wie, o co w niej chodzi. Według Andrzeja Urbańskiego, misją jest pokazywanie wieczorami serialu „M jak miłość”, bo to buduje ciepły klimat dla... rządu Tuska. Według wspomnianej Maciei, misją jest łapanie reklamodawców. Dla kogoś innego misja TVP to „Fort Boyard”, chałowaty teleturniej, w którym udział grozi jednak śmiercią lub trwałym kalectwem. Kto nie wierzy, niech spyta generała Polki. Misją dla katolików domatorów są transmisje nabożeństw, ewentualnie – dla rozbudzonych literacko – „Plebania”. Dla prostych mścicieli emituje się „Misję specjalną”, zaś dla prokuratorów amatorów misyjny jest wyłącznie „Bronisław Wildstein przedstawia”. Zatem, ogólnie rzecz biorąc, misyjne w publicznej telewizji misyjnej jest wszystko, ale przede wszystkim misyjny jest reklamodawca. Więc z tej perspektywy widać dopiero, dlaczego nie mieści się w tej misji Lech Wałęsa. Pewnie dlatego, że to, czego dokonał, było misją nie do wypełnienia. Taką „Mission impossible”... [email protected] FELIETON ROTACYJNY Z loży szyderców Nr 233 (4-5. X.). Cena 1,50 zł Nie bardzo rozumiem, o co tyle hałasu i skąd te obawy, że polskie drużyny zostaną wykluczone z rozgrywek międzynarodowych, jeśli nie zostanie wycofany kurator z PZPN. Przecież FIFA wcale nie musi nas wykluczać. My wykluczymy się sami. W czwartek zrobiła to już Wisła Kraków, przegrywając z Totten- hamem, wcześniej Legia. W fazie grupowej Pucharu UEFA z rozgrywek wykluczy się Lech Poznań. Biorąc pod uwagę formę naszych reprezentantów po meczach z Czechami i Słowacją, kadra Beenhakkera też będzie miała z głowy eliminacje mundialu 2010. A Euro 2012 i tak by nam UEFA wcześniej czy później zabrała, bo przecież nie zbudujemy na czas tych wszystkich stadionów, autostrad, lotnisk, hoteli, ośrodków pił- karskich, o rozgardiaszu na Ukrainie nie wspominając. Tak więc kurator może spokojnie w PZPN zostać, FIFA może nas wykluczać – i tak nic nie tracimy. Dlatego cieszy mnie twarde stanowisko premiera Tuska, który chce zaryzykować, zadrzeć z szantażystami z FIFA i zrobić porządek z PZPN oraz polską piłką. Jeśli tak się stanie, pozostanie tylko jedno pytanie. Czy nowa ekipa, która wejdzie do PZPN, jest w stanie uzdrowić nasz futbol, czy ma pomysły na reformy? Odpowiedzcie sobie Państwo sami... ROBERT ZIELIŃSKI a4112-13.qxd 2008-10-04 17:36 Page 2 12 PILNUJ PORTFELA ANGORA nr 41 (12.X.2008) Jak zabezpieczyć swoje pieniądze Kryzys bliżej Polski Nr 230 (1. X.). Cena 1,50 zł 1. Pieniądze na koncie osobistym, oszczędnościowym i lokatach Bankowcy zapewniają, że nasze oszczędności są bezpieczne, nawet jeśli zagraniczny właściciel straci wypłacalność. Polskie banki są samodzielnymi przedsiębiorstwami, niezwiązanymi ściśle ze spółkami-matkami za granicą. Nasze banki nie inwestowały na dużą skalę poza Polską. Zajmują się głównie zbieraniem lokat i wypłacaniem kredytów. Polacy w przeciwieństwie do Amerykanów są zadłużeni umiarkowanie i spłacają kredyty terminowo. A gdyby zbankrutował zagraniczny bank, który jest właścicielem banku w Polsce? Prawdopodobnie nic strasznego by się nie stało. Majątek polskiej filii kupiłby inny bank. A jeśli nie byłoby chętnych do przejęcia bankruta? Wtedy polski bank trafiłby pod kontrolę syndyka, który starałby się zamienić jego majątek na gotówkę. Wypłatę pieniędzy z lokat, kont osobistych i kont oszczędnościowych przejąłby Bankowy Fundusz Gwarancyjny. W takiej sytuacji nie mamy gwarancji, że odzyskamy wszystkie oszczędności. BFG odda wszystkie pieniądze, jeśli lokata nie przekracza równowartości 1 tys. euro (3,4 tys. zł), oraz 90 proc. pieniędzy z lokat od 1 do 22,5 tys. euro (czyli o maksymalnej wartości ok. 75 tys. zł). Jeśli np. masz w banku 50 tys. zł, to po bankructwie otrzymasz z powrotem 45 tys. zł. Pozostałe 5 tys. zł, niestety, przepada. Dlatego warto rozkładać oszczędności na kilka banków – limity dotyczą bowiem każdego banku z osobna. Jeśli masz w różnych bankach pięć lokat po 50 tys. zł, to z każdej z nich odzyskasz po 45 tys. zł. W Polsce są banki bez gwarancji Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. To te, które nie mają u nas centrali, a jedynie zarejestrowały oddział. Z większych banków to np. Polbank, który ma centralę w Grecji, i to tamtejszy fundusz gwarancyjny trzyma pieczę nad bezpieczeństwem pieniędzy klientów. Zasady jego działania oraz limity wypłat są bardzo podobne jak w polskim BFG. Informacja, jaka instytucja – polska czy zagraniczna – gwarantuje pieniądze klientom, powinna być w każdym oddziale banku. Mikrofon ANGORY PiS ciągle w czołówce Kolejny tydzień dominacji Prawa i Sprawiedliwości w rankingu aktywności medialnej. Spośród dwudziestu konferencji prasowych zorganizowanych w Sejmie w minionym tygodniu siedem przygotowali posłowie Klubu Parlamentarnego Prawo i Sprawiedliwość, pięć zwołali posłowie Klubu Poselskiego Lewica, dwa spotkania – europosłowie, a po jednym Polska XXI, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, SdPl, prezydia komisji „Przyjazne Państwo” oraz Kultury Fizycznej i Sportu. Macierewicz pyta „Przecież ci ludzie o związkach z KGB powiedzieli mu (marszałkowi Komorowskiemu – red.), że planują zdobycie ściśle tajnych dokumentów. Oni mu powiedzieli, co chcę zrobić. Chcę okraść państwo polskie z najści- Fot. PAP/Tomasz Gzell ślej tajnych dokumentów. A on o tym nikogo nie informuje. Przez dwa tygodnie! Dlaczego pan marszałek, jak sam zeznał w prokuraturze, i to jest cytat, wyraził zainteresowanie propozycją pułkownika Aleksandra Lichockiego wykradzenia aneksu, chociaż wiedział, że jest to ściśle tajny dokument. Przecież wiedział, że jest to przestępstwo. Rozumiał, że próba wykradzenia takiego dokumentu jest przestępstwem. Nie rozumiem, dlaczego w takim razie wy- 2. Kredyty gotówkowe, hipoteczne, karty kredytowe Upadek banku nic nie zmienia w zobowiązaniach klienta. Muszą być spłacane, tyle że raty wędrują na konto syndyka zarządzającego upadłym bankiem lub do budżetu państwa. W przypadku zbankrutowanego brytyjskiego banku hipotecznego Bradford&Bingley wszystkie kredyty przejął budżet Wielkiej Brytanii. I to on będzie inkasował raty. Czy bank, gdy zacznie mieć kłopoty z płynnością, może zażądać natychmiastowej spłaty całego długu lub jego części? Nie, nie może. To, na jakich warunkach spłacasz kredyt, reguluje umowa kredytowa i bank nie ma prawa jej zmienić bez twojej zgody. Nie ma ryzyka, że bank postawi cię pod ścianą, dlatego że sam ma kłopoty finansowe. W przypadku bankructwa banku bez zmian pozostają też umowy dotyczące korzystania z kart płatniczych i kredytowych. Będziesz mógł korzystać ze swojej karty do czasu wygaśnięcia jej ważności (data jest podana na karcie). Bank – tak samo jak w przypadku kredytu – nie może jednostronnie zmienić umowy (jeśli prawidłowo spłaraził zainteresowanie dokonaniem przestępstwa. Jak my mamy teraz odpowiadać obywatelom, którzy do nas przychodzą i mówią: To jak panie pośle? Jak ktoś przyjdzie i powie, że chce ukraść dla mnie samochód, to ja mam wyrazić zainteresowanie? Tak?” – to jedno z wielu pytań, jakie na konferencji prasowej zadał marszałkowi Sejmu Bronisławowi Komorowskiemu poseł Klubu Parlamentarnego Prawo i Sprawiedliwość Antoni Macierewicz. Pytania jak dotąd nie doczekały się odpowiedzi. Pozostałe pytania można usłyszeć, oglądając całą konferencję prasową posła Macierewicza na portalu www.polityczni.pl. Tam też można wysłuchać i obejrzeć pozostałe wydarzenia polityczne ubiegłego tygodnia. Zwierzęta jak ludzie „Czasami słyszy się takie opinie, że zajmujmy się zwierzętami, chociaż tak wiele niezałatwionych jest potrzeb ludzkich. Między tymi wartościami nie ma sprzeczności. Jeżeli czynimy coś, co polepsza los zwierząt, to na ogół, a właściwie zawsze łączy się to z lepszym podejściem do ludzi. Bo od okrucieństwa zwierząt do okrucień- casz dług na karcie). Ale może nie podwyższyć limitu, gdybyś o to wystąpił. 3. Udziały w funduszach inwestycyjnych Czy z powodu kryzysu możesz stracić wszystkie oszczędności? Raczej nie, choć wszystko zależy od tego, w jakie papiery wartościowe zainwestował twój fundusz. Jeśli miał np. obligacje wyemitowane przez jakiś zbankrutowany bank amerykański, możesz ponieść straty. Ale fundusze mają obowiązek rozkładać pieniądze między różne inwestycje, więc jest mało prawdopodobne, by miały w portfelach wyłącznie złe papiery. Na wszelki wypadek warto podzielić swoje inwestycje pomiędzy kilka funduszy. Upadłość firmy zarządzającej funduszem nie powoduje żadnych strat dla klienta. Prawo mówi, że majątek funduszu (a więc pieniądze powierzone przez klientów) nie wchodzi do masy upadłościowej. Syndyk nie może użyć tych pieniędzy do zaspokojenia wierzycieli towarzystwa. W razie kłopotów towarzystwa fundusz jest przejmowany przez inne towarzystwo lub zamykany – wszystkie pieniądze wracają wówczas do klientów. MACIEJ SAMCIK Współpraca: MARCIN BOJANOWSKI stwa wobec ludzi jest tylko najczęściej niewielki krok” – powiedział Janusz Wojciechowski, były prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego, były wicemarszałek Sejmu, były prezes Najwyższej Izby Kontroli, a obecnie europoseł, któremu w czerwcu kończy się pięcioletnia kadencja w Parlamencie Europejskim. Szantażowany poseł „9 czerwca złożyłem doniesienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa, czyli mówiąc popularnie o szantażu w stosunku do mojej osoby. Jestem szantażowany od 5 miesięcy. Zeznałem również i jest to zapisane w prokuraturze. Wszystko, co ja teraz będę mówił, proszę państwa, ma swoje potwierdzenie w dokumentach śledztwa” – wyjaśnił Krzysztof Grzegorek. To były wiceminister zdrowia podejrzewany o korupcję, który zrezygnował z funkcji politycznych i niemal z życia publicznego. Po kilku miesiącach od momentu, gdy oznajmiono, że jest podejrzany, publicznie zabrał głos. WOJCIECH NOMEJKO a4112-13.qxd 2008-10-04 17:36 Page 3 13 PILNUJ PORTFELA ANGORA nr 41 (12.X.2008) Kto kontroluje nasze banki Nr 231 (2. X.). Cena 1,50 zł Ekonomiści nie martwią się o przyszłość polskich banków, choć większość jest kontrolowana przez zagraniczne instytucje finansowe. Są to bowiem samodzielne przedsiębiorstwa niezwiązane ze spółkami-matkami za granicą. Gdyby mimo wszystko jakiś bank zagraniczny zbankrutował, jego majątek w Polsce kupiłby inny bank. Na giełdzie w Mediolanie akcje UniCredit, właściciela Pekao, były kilkakrotnie zawieszane. Bank zapewnił jednak, że jest w dobrej kondycji finansowej. Według Komisji Nadzoru Finansowego aż w 55 polskich instytucjach finansowych udziały ma kapitał obcy. MARIUSZ WACHOWICZ Udział kapitału zagranicznego w polskich bankach Deutsche Bank Nordea Fortis Bank Kredyt Bank Citi Handlowy 100% 99,97% 99,19% 80% 75% Deutsche Bank (Niemcy) Nordea Bank AB (Szwecja) Fortis Bank SA/NV (Belgia) KBC BANK NV (Belgia) COIC (USA) ING Bank Śląski BZ WBK BRE Bank BPH Millennium 75% 70,5% 70% 65,9% 65,5% ING Bank N.V. (Holandia) AIB EI Ltd. (Irlandia) Commerzbank (Niemcy) GE Money Bank (USA) Banco Comercial Portugues (Portugalia) Źródło: Informacje banków. Oprac. Marek Urbańczyk Wysokie zarobki to za mało, by dostać pieniądze Banki boją się pożyczać Nr 233 (4-5. X.). Cena 3 zł (...) Niechęć do wzajemnego pożyczania sobie pieniędzy przez instytucje finansowe to skutek kryzysu. W sytuacji gdy najwięksi potentaci upadają niemal z dnia na dzień, branżą rządzi nieufność. A w konsekwencji rosną poziomy rynkowych stóp procentowych, które z kolei służą wyliczaniu oprocentowania przez banki. Także te działające w Polsce. Najpopularniejszy wskaźnik dla złotówki – trzymiesięczny WIBOR – wzrósł we wrześniu o 20 pkt bazowych, do 6,7 proc. I może rosnąć dalej. Według wyliczeń Comperii, wzrost tej stopy do 7 proc. przy pożyczce na poziomie 300 tys. zł rozłożonej na 30 lat podniósłby ratę kredytu o ponad 60 zł, z 2227 zł. Na podwyżkę ceny pieniądza na rynku najszybciej, niemal automatycznie, reagują kredyty hipoteczne, ale w dalszej kolejności mogą wzrosnąć koszty kredytów konsumpcyjnych. W spokojniejszych czasach stawka WIBOR jest determinowana przez oczekiwania na zmiany stóp procentowych. – Dziś poziom WIBOR jest wyraźnie powyżej stopy interwencyjnej, więc tu działają czynniki niezwiązane z oczekiwaniami na działania RPP – mówi Piotr Bielski, ekonomista BZ WBK. – Wzrost WIBOR we wrześniu był reakcją na wydarzenia na świecie, m.in. upadek Lehman Brothers i kłopoty Fortisu – mówi Agnieszka Decewicz, analityk Banku Pekao. Ekonomiści oczekują, że do końca roku WIBOR nieznacznie wzrośnie, ale w 2009 powinien się obniżyć do ok. 6,5 proc. w połowie roku. To jednak nie oznacza, że koszt kredytu się obniży – marże pobierane przez banki będą wciąż rosły. – Nawet jeżeli sytuacja się unormuje, to już nie wrócimy do czasów sprzed początku kryzysu. Pieniądz nie będzie już tak tani. Sektor bankowy będzie żył w warunkach permanentnej konieczności zapewnienia finansowania akcji kredytowej. Nie ma wątpliwości, że stopniowo marże będą rosły, zarówno w przypadku kredytów dla firm, jak i mieszkaniowych – mówi ŁukaszTarnawa, ekonomista PKO BP. Marże kredytów hipotecznych podniosły już m.in. GE Money Bank i Polbank. Jeśli marża na złotowych kredytach hipotecznych zostanie podniesiona średnio o 0,25 pkt proc., to przy jednoczesnym wzroście stóp rynkowych do 6,95 proc. miesięczna rata kredytu będzie wyższa o ponad 100 zł. Dlatego podwyżki rat mogą dotknąć także posiadaczy kredytów we frankach, mimo że analitycy nie przewidują wzrostu stóp procentowych dla tej waluty. Obecnie marża dla kredytów we frankach wynosi ok. 1,4 pkt proc., ale gdyby wzrosła o ćwierć punktu proc., to oprocentowanie podniosłoby się średnio do poziomu 4,5, a rata o blisko 50 zł. Wzrost kosztów to niejedyny kłopot dla osób zadłużających się na mieszkanie. Jak już pisaliśmy w środowym wydaniu „Rz”, banki zaostrzają kryteria udzielania kredytów, a np. Dom Bank wprowadził ograniczenie dotyczące maksymalnej relacji pożyczanej kwoty do wartości nieruchomości ze 110 do 90 proc. Z nieoficjalnych informacji wynika, że podobne ograniczenie wprowadzi także Millennium. Z kolei sposób liczenia zdolności kredytowej zaostrzył mBank i Multibank. MONIKA KRZEŚNIAK MIROSŁAW KUK R E K L A M A a4114-15.qxd 2008-10-04 16:12 Page 2 30 14 POLSKIE ZOO ANGORA nr 41 (12.X.2008) O gadce szmatce Jarosława Kaczyńskiego, o tym, za co należy mu się kawa i ciastko, o zgaszonym Waldemarze Pawlaku i o czerwonych szminkach Tusk miał się ślizgać, a został twardzielem Rozmowa z profesor JADWIGĄ STANISZKIS, socjologiem Nr 233 (4-5. X.). Cena 1,50 zł – Kto nami rządzi? – Nie ma jednej osoby pociągającej za sznurki. To jest jak sieć, która wiąże różne mechanizmy. – Polską też rządzi ta sieć różnych interesów? – Polska jest po prostu ogniwem sieci. Są inne mechanizmy. – Rozczarowała nas Pani. Nie ma oligarchów, którzy, rozkoszując się whisky i cygarami, podejmują ważne decyzje? – Nie ma. Popatrzcie na takiego Aleksandra Gudzowatego. Załóżmy, że zarobił wszystkiego 100 milionów dolarów. I co to za skala? Oligarchowie w Polsce byli za słabi, żeby przejąć banki, wejść w fundusze emerytalne, w ubezpieczenia. A to właśnie przynosi prawdziwe pieniądze. – Czyli wielki biznes jest w Polsce cienki w uszach? – To łabędzi śpiew. Oni są już tylko rentierami. – Bracia Kaczyńscy przeszacowali ich wpływy? – No przeszacowali. Jarosław Kaczyński trzeźwo patrzy na rzeczywistość, ale przeszacował nośność publiczną tego hasła o zagrożeniu ze strony oligarchów. Zwykli ludzie myślą o wiele racjonalniej niż wydaje się politykom. Tak przecież było w sprawie stoczni. – Co to znaczy? – Popatrzcie na związkowców ze stoczni, którzy przechodzą skomplikowany proces uczenia się zachodnich instytucji, myślenia w kategoriach moralnej gospodarki. – Dość mocno zaboli ich ta lekcja. – Wiedziałam, że tak będzie, gdy zobaczyłam, jak związkowcy zakładali na szyję unijnej komisarz ds. konkurencji Nelly Kroes chusteczkę z napisem „Solidarność”. To było chytre z ich strony, ale takie osoby można uwieść jakimś symbolem tylko na chwilę. Na dłuższą metę taki szantaż emocjonalny tylko irytuje. – Dlaczego przegraliśmy stocznie? – Unia Europejska sygnalizuje nowe regulacje i daje krótki czas na ich przyjęcie lub odrzucenie. Brak naszej odpowiedzi oznacza ich przyjęcie. Takie niezauważalne wprowadzenie pewnych standardów miało miejsce w sprawie stoczni. – Czyli to Unia nas załatwiła? – Sami się załatwiliśmy. Władza jest dziś rozproszona, poza państwem i jego granicami. Jest poza polityką, w mechanizmach integracji funkcjonalnej, które działają samoczynnie. Takie perpetuum mobile. – Czyli nie ma winnego? Nikt nie zawalił? – Gdyby kanały urzędnicze między Komisją Europejską a naszym rządem działały sprawnie, prawdopodobnie sytuacja byłaby inna. To wymaga jednak kontynuowania działań niezależnie od cykli wyborczych. Innymi słowy, to wymaga służby cywilnej. – Jest taka rzecz, za którą chciałaby postawić Pani kawę Jarosławowi Kaczyńskiemu? – Za likwidację WSI. – Ciastko Pani do tej kawy dołoży? – Ciastko mogę dołożyć za wprowadzenie do polityki mnóstwa młodych ludzi. Kaczyński wielu młodych postawił na odpowiedzialnych stanowiskach, choćby Pawła Szałamachę z Instytutu Sobieskiego albo Pawła Poncyljusza. – To prawie za bezcen prezes PiS dostanie od Pani kawę i ciastko. Nie za bardzo go Pani chwali? – Niezupełnie. On mówił znacznie bardziej populistyczne rzeczy, niż robił w praktyce. Przez to wpadł w pułapkę, którą sam skonstruował. – Dlaczego? – Widać, że próbował wyjąć pewne tematy z bieżącej walki partyjnej. Służbę zdrowia, reformę emerytalną, zmianę konstytucji. Tak jeszcze niedawno proponował Kaczyński, podobnie Dorn. Ale później, być może, chcąc stworzyć przestrzeń dla Okrągłego Stołu, który ma zorganizować jego brat, Jarosław Kaczyński wahnął się w drugą stronę. Czyli wrócił do partyjnej bitki. – Dorn, wytaczając proces Kaczyńskiemu za alimenty, popełnia polityczne harakiri? – Trudno będzie Dornowi wygrać tę sprawę w oczach opinii publicznej. Bo wybrane pole konfrontacji stawia w złym świetle obie strony. – Następuje rozwód jednego z najtrwalszych związków w polityce? – Trudno powiedzieć. Być może Dorn spróbuje jeszcze stoczyć walkę o PiS. Ale nie wiem, czy będzie w stanie ją wygrać. Wtedy nastąpi rozwód. – PiS będzie inny bez Dorna? – Tak. Dorn wnosił do fundamentalizmu retoryki PiS-owskiej trochę autoironii i intelektualizmu. Bez niego PiS będzie jeszcze mniej atrakcyjny dla młodych ludzi. – Kaczyński nie wykorzystał szansy, którą mu historia dała? – Jego historia jeszcze się nie kończy. – Wróci do władzy? – Już wam mówiłam, że dziś władza się rozlewa. Przecież Tusk też nie ma władzy. – Donald Tusk tylko panuje? – Zdaje sobie sprawę z różnych ograniczeń. Ja naprawdę nie doceniałam Tuska. Wydawało mi się, że jest za miękki, bo nie wierzę we władzę personalną. Ale Tusk podjął się rzeczy, które są znacznie trudniejsze niż rozwiązanie WSI, przegłosowanie lustracji czy CBA. – Rzeczywiście. Uchodzi za mistrza PR. – Nie doceniacie go. Jeżeli uda mu się wprowadzić budżet zadaniowy, to zmieni w Polsce wszystko. Udało się to w Szczecinie, gdzie taki budżet wprowadził samorząd i wydłużył się horyzont myślenia, tamtejszy samorząd nawet kolonizuje dawne NRD, realizując różne zadania za granicą. – Premier dużo rzeczy zapowiada, ale to na razie tylko słowa. – Ale rząd przyjął już emerytury pomostowe. – Może zawetować je prezydent, czeka je jeszcze długa droga przez Sejm. – To mistrzostwo świata, majstersztyk. Rząd znalazł genialny sposób: wyczekał z pomostówkami. Jeśli teraz nie zostaną one przyjęte w okrojonej formie, to wszystkie zostaną automatycznie zlikwidowane. Czas jest do końca roku, więc nikt nie zdoła nic zmienić. To genialne w sensie logistycznym. – Rety, może Pani Profesor zostać PR-owcem tej ekipy. – Bo to są gigantyczne pieniądze. Jeżeli przerzuci się je na edukację, wsparcie innowacyjności, to rzeczywiście bardzo poprawione zostanie państwo. – Tusk dokonuje pełzającej rewolucji? – Rewolucja to może jest za dużo, ale jesteśmy blisko tego określenia. – Co powinien teraz zrobić? – Przywrócić służbę cywilną, podwiązać ją pod odpowiednie filary w Unii Europejskiej. Bo dziś dusimy się w siatce unijnych rozporządzeń. Dowiadujemy się o nich dopiero, gdy pojawia się problem. A unijni biurokraci mówią: przecież nie sprzeciwialiście się wtedy, kiedy można się było sprzeciwiać. – Donald Tusk był miękki, a okazał się twardzielem? – Okazał się twardzielem. Na początku byli nieprzygotowani, nie mieli dobrych ludzi i to ministerstwa nimi rządziły. – Wtedy nadrabiali PR-em? – Tak, od tego mają Sławka Nowaka, który jest drażniący, ale skuteczny. Może na początku myśleli, że po prostu jakoś na tym pojadą, ale dziś decydują się zrobić parę rzeczy, które są piekielnie trudne. Już sam plan systematycznego podnoszenia nakładów na naukę, po raz pierwszy ze wskazaniem ścieżki finansowania, jest imponujący. Absolutnie nie zgadzam się z tymi, którzy mówią o leniwej władzy. – Dziś nie ma wokół rządu tyle PR-u? – Jest go mniej. Myślałam, że Tusk będzie się ślizgał, że premierowanie go zniszczy, kiedy zrozumie, jak niewiele można zrobić. – Odkrywa Pani Tuska na nowo? – Odkrywam. To, co robi rząd Tuska, to jest korekta nieudanych reform Buzka. – Kto jest dżokerem w ekipie Tuska? – Radek Sikorski na pewno jest lepszy niż Anna Fotyga. To najlepszy szef MSZ, jakiego mieliśmy. Choć nie jest idealny. – Co jest jego zasługą? – Potrafi wydeptać jakąś rolę dla Polski w Unii Europejskiej. Ale papierkiem lakmusowym będzie dla niego sposób rozegrania reżimu Łukaszenki. Zbytni pragmatyzm, niedocenienie wagi symboli i emocji może pozostawić niesmak. A to może rzucić na Sikorskiego cień. – Jak wysoko Sikorski zajdzie? – On potrafi być skuteczny, robi bardzo dobre wrażenie na salonach europejskich. Ale karierę raczej zrobi w strukturach zagranicznych, może uda mu się kiedyś zostać sekretarzem generalnym NATO. – Kto jeszcze w rządzie jest niezły? – Bogdan Klich jest lepszy niż Szczygło. Udało mu się rozdzielić kompetencje w MON. – A Waldemar Pawlak? a4114-15.qxd 2008-10-04 16:12 Page 3 POLSKIE ZOO ANGORA nr 41 (12.X.2008) – Został zgaszony ostatnio. On chciał rozwiązać geopolitycznie problem dostarczania do Polski źródeł energii. Penetrował intensywnie kierunek irański, jeśli chodzi o sprowadzenie gazu. Miał wizję wykorzystania zasobów krajowych, chciał gazyfikacji węgla. – I został zgaszony? – Tak. W sprawie Iranu zapewne przez Amerykanów. Poślizgnął się jednak na J&S. Ale ma w sobie dużo wytrwałości i jego pomysły stawiające na krajowe źródła, wracają. Choćby po zmianach w Orlenie. – A Schetyną jest Pani rozczarowana? – Nie miałam co do niego żadnych złudzeń. A te rozgrywki wokół prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza są dla mnie małostkowymi zachowaniami. – A minister Rostowski zabezpieczy nas przed kryzysem finansowym? – Główną zaletą Rostowskiego jest to, że nie jest ideologicznym liberałem, w odróżnieniu od Zbigniewa Chlebowskiego. Widać to w jego księgowym podejściu do spraw podatków. Jego kompetencje budzą zaufanie inwestorów, a to jest kluczowe dla osłabienia kryzysu. – Kryzys w USA odbije się czkawką rządowi Tuska? – Pośrednio tak, poprzez ewentualną recesję w UE, ale nasze rynki finansowe nie są aż tak nasycone produktami finansowymi z wyższej półki, które stanowią główne jądro problemu. – Sondaże dają PO 58 procent poparcia. Ekipa Tuska będzie rządzić wiecznie? – Trudno ocenić reakcję na konieczne, ale bolesne reformy, np. dotyczące emerytur pomostowych albo służby zdrowia. No i trudno ocenić skutki retorycznej wojny, które wokół tych spraw będzie rozgrywał PiS. To może nie dać długowieczności, ale tym bardziej należy się pochwała za odwagę podjęcia tych reform. – Jak długo PO wytrzyma z PSL? – Na pewno do końca kadencji. PSL, mimo wpadek, jest lojalnym i niezbędnym dla rządzenia partnerem. – PO i PSL różnią się kulturowo i mentalnie. Naprawdę mają przed sobą świetlaną przyszłość? – Mówimy o przyszłości do nowych wyborów. To raptem dwa i pół roku. PSL lepiej funkcjonuje w tej koalicji niż w poprzednich. – Prezydent Lech Kaczyński od czasu konfliktu gruzińskiego próbuje wrócić do gry? – Na razie przyczynił się do nasilenia problemów Juszczenki na Ukrainie, zabierając go do Tbilisi. Miał niezłe wystąpienie w sprawie głosowań w Radzie Bezpieczeństwa. I zmienił szefa kancelarii na Piotra Kownackie- go, on też jest o niebo lepszy od Fotygi. Prezydent wciąż jest w głębi duszy tradycyjnie lewicowy, a równocześnie koniunkturalnie tradycyjny w sprawach obyczajowych. – Lech Kaczyński jest lepszym prezydentem niż Aleksander Kwaśniewski? – Lepszym, co nie znaczy, że dobrym. Kwaśniewski był po prostu parasolem nad resztkami układu kapitalizmu politycznego. Kiedyś miałam okazję poznać go na jakiejś konferencji, na której nie zostawiłam suchej nitki na rządzie Millera. Zresztą, chyba po to na nią mnie zaprosił. Gdy wychodziłam powiedziałam: „Było mi przyjemnie pana poznać”. – Jak Pani to przeszło przez gardło? – Sama się zdziwiłam. Ale on taki jest, nie budzi agresji czy negatywnych uczuć. On był, a właściwie go nie było. Nie był ambarasujący, przylepiał się do wszystkiego, dlatego go lubili na Zachodzie. – Lecha Kaczyńskiego nie ma Pani ochoty pocieszyć? – Raz czy dwa byłam na spotkaniu z nim w gronie naukowców. Ale to był koszmar. – Dlaczego? – Bo strasznie to było nudne. Nasłuchałam się wtedy od anarchistek, bo mówiłam, co się dzieje z władzą. Prezydent siedział w pierwszym rzędzie, myślałam, że drzemie. Ale jak wyszedł na mównicę, to mi przyłożył. Jarosław Kaczyński byłby znacznie lepszym prezydentem. – To jest możliwe? – Nie, choćby ze względu na super lojalność bliźniaków. Jarosław zamiast pójść na sensowną współpracę z PO, wybrał ze względu na drugą prezydenturę dla brata kurs kolizyjny z rządem. I to jest straszne. Bo to zniszczy PiS. – Dlaczego? – Bo ta obowiązująca zasada blokowania dla blokowania jest niszcząca dla PiS i frustrująca. Wystarczy popatrzeć na Pawła Poncyljusza czy młodego Mariusza Kamińskiego, jak nudzą się w Sejmie. – Lech Kaczyński ma szansę wygrać drugą kadencję? – Raczej nie, ludzie widzą ten brak charyzmy. On jest nieustannie spięty, co media jeszcze lepiej wydobywają. Szkoda tylko PiS, bo Jarosław poświęca go dla brata. – Co to znaczy? – Nie chce być konstruktywną opozycją. To jest wielki błąd, bo ludzie chcą przede wszystkim rozwiązywania problemów. – Jarosław Kaczyński się zmienił? – Jest innym człowiekiem niż kiedyś. Kiedyś był jak Sarkozy, lansował program „laickość plus”. Jarek miał coś z niego. – Teraz, widząc go na barykadach Radia Maryja, przeciera Pani oczy ze zdumienia? – Uważam, że traci wszystko. Kilka milionów ludzi w średnim i młodym wieku dla miliona babć. A przecież jego energia i inteligencja wydawały się bardziej pociągające niż to, co prezentuje Tusk. – Co Panią denerwuje w Jarosławie Kaczyńskim? – Ten język, w którym nie czuje się myślenia. To jest gadka szmatka. On staje się mechaniczny jak brat. – Wszystkie karty w polskiej polityce są już rozdane? – Rafał Dutkiewicz jest inteligentny, ma bardzo dobrą biografię, umie pracować zespołowo, ma wdzięk Radka Sikorskiego. Ale musiałby odnaleźć się między PiS a PO. Miałby szansę, gdyby Kaczyński albo Tusk z jakichś powodów się zużyli. Wtedy jedna albo druga partia mogłaby po niego sięgnąć. – Sam się nie przebije? – Raczej nie. – A lewica w Polsce wróci do pierwszej ligi? – Z kim? Znam Sierakowskiego, bo jest doktorantem w moim instytucie. To intelektualista i jak pojechał w Polskę z Wojciechem Olejniczakiem i zobaczył te rybie oczy działaczy SLD na niego wybałuszone, oczekujące, że da im wreszcie władzę na talerzu, to się zwyczajnie przestraszył. Ale uwiódł Olejniczaka i przyczynił się do jego końca. – Dlaczego lewica jest nieudolna? – Bo nie ma dziś w Polsce miejsca na lewicowość. To, co robiła lewica, choćby Tony Blair, próbując osiągnąć sprawiedliwość przez wyrównywanie szans, wcale już nie jest lewicowe. Wszyscy o tym mówią. Nawet mamy współczujący konserwatyzm. – Czyli lewica jest już martwa? – Nie, ale żadnym rozwiązaniem problemów społecznych nie jest marnowanie kolosalnych publicznych pieniędzy. A polska lewica wciąż jest na takim właśnie etapie. – Jest ktoś w polityce, kto Panią uwodzi? – Nie. Polscy politycy wciąż nie rozumieją, że aby osiągnąć sukces, muszą otaczać się lepszymi od siebie. Są ludzie inteligentni jak Ludwik 15 Dorn, ale te jego maniery, to przychodzenie z psem do Sejmu, były żałosne. Generalnie, jeśli kobiety przebiją się w polityce, to są naprawdę dobre. – Ale seksizm. Która z kobiet w polityce sprawdza się? – Choćby Natali-Świat czy Bieńkowska. – To co Panią dziś ujmuje? – Zwykli ludzie, zwykli Polacy. Uczą się liczyć na siebie, dostrzegają, że władza jest słaba i naprawdę nie oczekują od niej zbyt wiele. To oni są największymi bohaterami. – Jest Pani dumna z Polaków? – Tak. Francuzi czy Niemcy nie potrafią sobie wyobrazić, że będą mieć emerytury na poziomie 65 proc. ostatniej pensji. A Polacy będą mieć 35 proc. To już nie jest roszczeniowe społeczeństwo. – Pewnie dlatego, że po prostu ludzie o tym nie wiedzą. – Niektórzy może o tym nie wiedzą, ale większość nie liczy na zbyt wiele. Spójrzcie na Polaków za granicą. Potrafią podejmować ryzyko. To, jak reprezentują Polskę za granicą, naprawdę traktowane jest z podziwem. Odtwarzają małe wspólnoty, wydają własne gazetki, tworzą kluby czy drużyny piłkarskie. – Gdzie się Pani ostatnio „włóczyła”? – Po wyjeździe do Peru nabawiłam się rozedmy płuc, więc wyjazd do Tybetu, jaki miałam w planie, wziął w łeb. Pozostały mi małe wyprawy. Do Nowego Sącza, gdzie mam taki mały szałas, parę dni też byłam na Helu. – I będzie Pani jutro o 6 rano na peronie w Podkowie? – O 6 to ja już muszę być w Warszawie. Więc w Podkowie na peronie będę o 4.45. – Ile ma Pani czerwonych szminek? – To zależy, ile mam pieniędzy. Niedawno byłam w Norwegii, miałam referat w Instytucie Noblowskim i właśnie kupiłam sobie nową. Ale czasami, jak jest krucho, to muszę wydłubywać ze starych szminek. Nie wybrzydzam. Rozmawiali: ANITA WERNER (TVN 24) i PAWEŁ SIENNICKI R E K L A M A a4116-17.qxd 2008-10-04 16:10 Page 2 16 ZDRAJCA CZY BOHATER? ANGORA nr 41 (12.X.2008) Polityczny testament generała Jaruzelskiego W Sądzie Okręgowym w Warszawie odbyła się kolejna odsłona procesu autorów stanu wojennego z 1981 r. Na ławie oskarżonych zasiedli: Wojciech Jaruzelski (85 lat), wówczas I sekretarz PZPR, premier PRL i minister ON, przewodniczący Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, generał Tadeusz Tuczapski (86 lat), Stanisław Kania (80 lat). Z powodu choroby nie stawił się generał Czesław Kiszczak. Poniżej fragmenty czterogodzinnego wystąpienia Wojciecha Jaruzelskiego. Akt oskarżenia sporządzony przez prokuraturę IPN przyjąłem do wiadomości. Postawione mi zarzuty uważam za bezpodstawne, nacechowane jaskrawą jednostronnością. Jest to proces bezprecedensowy, o historycznej randze. Przed sądem stają jeszcze osoby z najwyższych władz państwa, oskarżone o wieloczłonową zbrodnię, przy tym uznanie jej za zbrodnię komunistyczną zaostrza efekt propagandowy, staje się zbrodnią szczególnego rodzaju, niejako zbrodnią do kwadratu. Oskarżony powinien mieć możliwość zasadniczego, merytorycznego wyjaśnienia. Tymczasem na posiedzeniu sądu 26 marca 2008 roku pan prokurator ocenił moje wnioski dowodowe, w tym postulujące uzupełnienie akt sprawy, jako kwestie uboczne, nie mające dla nich znaczenia. Wprowadził w ten sposób akt oskarżenia na wąską ścieżkę, która ma ograniczyć pole obrony. Uznał bowiem za bezcelowe uzyskanie odpowiedzi na kluczowe pytania, jakie fakty i okoliczności, uwarunkowania i motywacje, spowodowały realizację przygotowań, a następnie wprowadzenie stanu wojennego. A także czy i na ile spowodowane to było wyższą koniecznością. Zarzucane w akcie oskarżenia decyzje i działania były przecież pochodną ówczesnej sytuacji, a w szczególności narastających zagrożeń. Polityczny obstalunek Wysoki Sądzie, strona internetowa IPN wita słowami: „Stan wojenny był wszczepiony w społeczną tkankę groźną chorobą, rodzajem trądu, który niszczy w sposób podstępny, skryty, długoterminowy”. Oto polityczne przesłanie dla wszystkich ogniw składowych IPN. Co więcej, nie bez podstaw można założyć, że akt oskarżenia koresponduje z politycznym obstalunkiem, wyrażanym oficjalnie przez wysoko usytuowane osoby oraz różne wpływowe środowiska. Pan prokurator na wspomnianym już posiedzeniu sądu oświadczył, iż oskarżenie powstało bez politycznych intencji oraz inspiracji. Pozwolę więc sobie zauważyć, przypadkowe nie owych demokratycznych mechanizmów stało się możliwe. Moja odpowiedzialność Fot. J. Wojszczak/Reporter być może, współbrzmienie oskarżenia ze słowami pana Jarosława Kaczyńskiego z 23 października 1992 r., wypowiedzianymi w czasie konferencji prasowej w Sejmie, cytuję za gazetą „Nowy Świat” z 24-25 października 1992 r. „Generał Jaruzelski i jego towarzysze, którzy wprowadzili stan wojenny, są zdrajcami narodu i jako tacy winni stanąć przed sądem w świetle prawa karnego, jako przestępcy, powinni zostać skazani na najwyższy wymiar kary, a wyrok powinien zostać wykonany”. Przypomnę, iż w ówcześnie obowiązującym kodeksie karnym kara śmierci istniała. W czasie konferencji prasowej w Brukseli, 19 kwietnia 2007 r., pan Jarosław Kaczyński, wówczas jako premier, odnosząc się do pytania korespondenta włoskiej gazety „La Stampa”, powiedział, że jeśli przed sądem postawiono Eichmanna, to dlaczego nie może być sądzony Jaruzelski. W ten sposób awansowałem do grona największych zbrodniarzy wszech czasów. W książce wywiadzie z 2006 r. pod tytułem „O dwóch takich” pan Jarosław Kaczyński na s. 117 m.in. mówi: „Jeśli stan wojenny był do uniknięcia, to Jaruzelskiemu należy się kula w łeb”. Dziennikarz prowadzący zauważa: „Był jednak twórcą Okrągłego Stołu, a potem wycofał się, oddał władzę”. Odpowiedź: „Robił to wszystko, żeby ratować skórę. Może rzeczywiście los Ceauşescu byłby dla niego zbyt surowy, ale kryminał, dlaczego nie”. Jest to wspólna książka braci Kaczyńskich, muszę więc założyć, iż pan prezydent podziela owe opinie i oczekiwania, tym bardziej, że 3 kwietnia 2006 r. na łamach gazety „Rzeczpospolita” stwierdza: „Cieszę się, że dożyłem chwili, kiedy odpowiedni organ państwa formal- nie postawił zarzut autorom stanu wojennego”. W tej sytuacji, ja wraz z panem prezydentem też się cieszę, ponieważ ufam, że sprawę wnikliwie, wszechstronnie, obiektywnie rozpatrzy niezawisły sąd. Moje zadowolenie ma zresztą swój rodowód. Już ponad dwa i pół roku temu, w pisemnym oświadczeniu z 10 maja 2006 r. przekazanym panu prokuratorowi, stwierdziłem: „Zależy mi na tym, ażeby sprawa została rozpatrzona przez niezawisły sąd w jawnej procedurze, w toku której przedstawię obszerne, wszechstronne wyjaśnienia”. Wreszcie, jakby to dziwnie nie zabrzmiało, skorzystam również ze świadectwa pana Jarosława Kaczyńskiego, który na łamach wydanej w 1994 r. książki pt. „My” s. 118, mówi: „Żartowałem wtedy – chodzi o ’81 r. – że gdybym nawet nie był pełnomocnikiem Moskwy, a musiał tutaj rządzić, tobym z «Solidarnością» jakoś się rozprawił, bo razem z nią rządzić by się nie dało, ponieważ ten monstrualny ruch ze względu na swój charakter i konstrukcję do demokracji się nie nadawał. Gdyby «Solidarność» w 1989 r. miała siłę z 1981 r., to w ogóle żadnego normalnego mechanizmu demokratycznego w Polsce byśmy nie zbudowali. I do dzisiaj dziwię się, że nasi szanowni koledzy sobie tego nie uświadamiali”. Idąc śladem tego wywodu można powiedzieć, że zasadniczo osłabienie „Solidarności”, powstrzymanie jej burzliwego impetu zrealizował właśnie stan wojenny. Logicznie więc biorąc, czy ktoś ten pogląd podzieli, czy nie, przyczynił się w sposób istotny do tego, iż po kilku latach, w odmienionej sytuacji międzynarodowej, zbudowa- Wysoki Sądzie, odnosząc się do aktu oskarżenia, nie pozuję na uciśnioną niewinność, nie mówię, że byłem inny, niż byłem, co nawiasem mówiąc, zdarza się wielu osobom z różnych zresztą politycznych orientacji. Bliskie mi było ideowe przesłanie socjalizmu, a potem narastająca świadomość konieczności jego gruntowego reformowania i jednocześnie obowiązek obrony widziany integralnie z bezpieczeństwem Polski, właśnie szeroko rozumianym bezpieczeństwem, w realnie istniejącym świecie. Przy tym nieustannie powtarzam – odpowiedzialność biorę na siebie. Składając urząd prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, w orędziu z 11 grudnia 1990 r. powiedziałem: „Jako żołnierz wiem, że dowódca, więc każdy przełożony, odpowiada i za wszystkich, i za wszystko”. I dalej: „Jeśli czas nie ugasi w kimś gniewu lub niechęci, niechaj będą one skierowane przede wszystkim do mnie”. I tak się od lat dzieje, włącznie z zamachem, ciężkim zranieniem. Zwracając przysługujący mi na mocy ustawy z 17 października 2003 r. Krzyż Zesłańców Sybiru, w liście skierowanym 30 marca 2006 roku do prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej pana Lecha Kaczyńskiego m.in. napisałem: „Jako porucznik na przedpolach Berlina, w kwietniu 1945 r., i jako generał armii na najwyższych urzędach czuję się, w stosownym oczywiście zakresie, odpowiedzialny za wszystko, co działo się w Polsce takiej, jaką w realiach podzielonego świata ona była. Za to, co było dobre, i za to, co było złe, o tym pierwszym myślę i mówię z satysfakcją, o tym drugim – przypomnę – że w kilku napisanych przeze mnie książkach, chyba już setkach artykułów, wywiadów, wypowiedzi, w tym oficjalnych oświadczeniach często pojawiają się słowa: »żałuję«, »ubolewam«, »przepraszam«. Odnosi się to szczególnie do wszystkich okoliczności i faktów, jakie niosły za sobą jakąś ludzką krzywdę i ból. Jeśli przyczyniłem się do nich w sposób bezpośredni czy pośredni, widzę to tym ostrzej”. W tym szczególnym miejscu i momencie potwierdzam te słowa raz jeszcze z całą mocą. Nie oznacza to jednak uznania winy w rozumieniu aktu oskarżenia. W szczególności chodzi o kwestie kluczową – wprowadzenie stanu wojennego. Oświadczam niezmiennie, iż ta tak dramatycznie trudna decyzja dyktowana była wyższą koniecznością, ocaliła Polskę przed wielowymiarową katastrofą. Uzupełnię tę ocenę wypowiadanym już wielokrotnie stwierdzeniem – stan wojenny był a4116-17.qxd 2008-10-04 16:10 Page 3 ZDRAJCA CZY BOHATER? ANGORA nr 41 (12.X.2008) złem, ale złem mniejszym wobec tego, co groziło realnie i niechybnie. „Solidarność” miała rację Po raz kolejny również oświadczam – „Solidarność” miała dalekosiężną historyczną rację, która w ostatecznym rachunku, jako demokratyczny, wolnościowy cel i wizja, chociaż w zupełnie innej niż w latach 1980-81, społeczno-ekonomicznej filozofii i praktyce, zwyciężyła. My, władze, mieliśmy rację sytuacyjną, pragmatyczną. Pozwoliło to zapobiec katastrofie, dojść do punktu, w którym przemiany mogły dokonać się nie jako konfrontacyjne zderzenie i burzenie, ale jako cywilizowany pokojowy demontaż. Bez zrealizowania tej drugiej racji nie wiadomo kiedy i jak, a zwłaszcza jakim kosztem mogłaby być zrealizowana ta pierwsza racja. W tym miejscu niech mi wolno będzie przedstawić kilka wstępnych uwag. Po pierwsze, sytuacja siedzącego na ławie oskarżonych nieuchronnie powoduje, iż główny akcent w jego wyjaśnieniu położony jest na obronę. Tym bardziej, że tematowi stan wojenny, zdecydowanie, wręcz przytłaczająco towarzyszy tonacja jednostronnie oskarżycielska. Przy tym paradoksalnie, im dalej od ówczesnych wydarzeń, tym jej ostrość jest coraz większa. Następuje eskalacja, żądanie rozliczeniowe, słowa zbrodnia i zdrada, degradacja i pozbawienie emerytury, a wszystko to dzieje się po pozytywnych dla autorów stanu wojennego decyzjach Sejmu z 25 stycznia 1982 r. i 23 października 1996 r., oraz co wielce znamienne, wyprzedzająco w stosunku do oceny, jakiej w czasie tej rozprawy dokona i wyda postanowienie niezawisły sąd. Chyba że zatriumfuje filozofia babci Pawlakowej z filmu „Sami swoi” – sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Po drugie, powyższe oznacza, że nie muszę wyręczać oskarżycieli, jednakże tam, gdzie krytyka i zarzuty są zgodne z rzeczywistością przyjmuję je z pełnym zrozumieniem i poszanowaniem. Dawałem temu wielokrotnie wyraz. Potwierdzam to również w tym wyjaśnieniu. Po trzecie, pamiętając o tej roli „S”, jednocześnie nie mogę pominąć spojrzenia na charakter i skutki jej niektórych działań, tym bardziej że akt oskarżenia wobec tego tematu stosuje unik. Przy tym nietrudno zauważyć, że im dalej od lat 1980, 1981, tym bardziej w sposób odświętny, wygładzony rysowany jest jej ówczesny wizerunek. Stoją za tym zarówno względny wspólnotowe, ideowe, emocjonalne, które rozumiem i szanuję, ale stoją też nieraz względy przyziemne, koniunkturalne, które przekładają się na aktualny, polityczny użytek. W im ciemniejszych, diabolicznych barwach przedstawiany jest stan wojenny i w ogóle PRL, tym mocniej po latach zagrzmią oskarże- nia, głosy odwetu, żądanie rozliczeń oraz własne, bardzo zresztą różnej wagi, zasługi. Przy tym bywa i tak, że im są one lżejsze, tym cięższe padają oskarżenia. Karol Modzelewski na łamach „Gazety Wyborczej” 4 sierpnia 1997 r. mówi: „W polityce polskiej uwija się sporo wojowników, którzy w czasie komunizmu siedzieli cicho za piecem”. Ja dodam, że wielu nawet jeszcze nie było na świecie. To właśnie w większości oni, choć towarzyszą im i nadają polityczny koloryt niektórzy znani politycy, demonstrują pod moimi oknami w każdą noc z 12 na 13 grudnia, nawet wówczas, kiedy ciężko chory przebywałem w szpitalu. Być może będzie to kontynuowane na powrót. Minimalizowanie czynnika zewnętrznego Wysoki Sądzie, odpowiadając na akt oskarżenia, nie mogłem pominąć opisu tych działań „Solidarności”, które miały istotny wpływ na przygotowanie, wprowadzenie i realizację stanu wojennego. Narażę się w ten sposób na krytyczne, a być może nawet gniewne reakcje ze strony niektórych kręgów i środowisk. Mówię o tym nie bez powodu, bo jak uczą doświadczenia, niemało jest osób, które już zawczasu wiedzą, co powiedzą. Potwierdzają to w większości polityczno-medialne relacje z pierwszego dnia tego procesu, w tym skrajny, rynsztokowy przykład a nazwanie go polską Norymbergą. Apeluję więc, ażeby zechciano cierpliwie wysłuchać, do końca, w całości, mojego wyjaśnienia, co jak sądzę pozwoli spojrzeć na sprawę bez przedwczesnych emocji i cząstkowych, fałszywych interpretacji. Tym bardziej że zróżnicowanie historyczno-politycznych ocen, stanowisk i poglądów zostało przeniesione na płaszczyznę karno-sądową i wtłoczone w kryminalny kostium. To prokuratura Instytutu Pamięci Narodowej, stając nie tylko ponad ustawą i uchwałami Sejmu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ale również Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej, doprowadziła do sytuacji, w której konieczne staje się publiczne, oficjalne przywołanie, roztrząsanie szeregu nie dla wszystkich wygodnych tematów oraz wskazanie na różne białe plamy. Podstawowym kryterium powinny być fakty i logicznie z nich płynące wnioski. Ażeby nie być gołosłownym, będę więc często przywoływał różne dokumenty oraz inne materiały mające znaczenie dowodowe. Spowoduje to znaczną objętość wyjaśnienia, ale przecież chodzi o to, ażeby słowa oskarżonego miały ewidentne potwierdzenie. Oceni to Wysoki Sąd. Mija 27 lat od wprowadzenia stanu wojennego, 19 lat od Okrągłego Stołu, 12 lat uchwały Sejmu z 23 października 1996 r. umarzającej sprawę. Sejm podjął tę decyzję na podstawie pięcioletniej działalności Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, o której społeczeństwo było systematycznie, na bieżąco informowane przez obecnych na jej posiedzeniach licznych przedstawicieli mediów. Komisja ta przesłuchała osoby objęte wnioskiem wstępnym, tak zwanych autorów stanu wojennego, a także według reguł artykułu 247 kk, który mówi, że za złożenie fałszywych zeznań oraz zatajenie prawdy grozi odpowiedzialność karna do 5 lat pozbawienia wolności. Uzyskała zeznania licznych świadków, przestudiowała wielkie ilości dokumentów, materiałów, ze źródeł zarówno krajowych, jak i zagranicznych, zapoznała się z różnorodnością prawniczych i naukowo-historycznych ekspertyz, dysponowała więc wystarczającą wiedzą dotyczącą przygotowań do wprowadzenia stanu wojennego. Poznała też i oceniła okoliczności, jakie złożyły się na podjęcie tej decyzji, a następnie jej realizacji. O dość swobodnym stosunku prokuratury IPN do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej świadczy błędne jej nazywanie, na s. 145 aktu oskarżenia, Komisją Odpowiedzialności Karnej Sejmu, być może stąd wynika faktyczne przypisywanie sobie przez Prokuraturę większych kompetencji w zakresie materii konstytucyjnej, niż miała je owa komisja, a następnie Sejm. Prokuratura IPN, dezawuując pracę Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, zastosowała osobliwą selekcję. Akta obecnej sprawy w porównaniu z zakresem dociekań tej komisji są bowiem dalece niepełne. Zupełnie niezrozumiały jest brak w nich wielu istotnych dokumentów i materiałów o randze dowodowej. Nie zostali również przesłuchani liczni, przy tym kluczowi świadkowie. Treść aktu oskarżenia stanowi tego potwierdzenie. Zawiera on swoisty rejestr czynności i decyzji różnych organów władzy, natomiast szczególnie rażące jest niemal całkowite pominięcie działalności drugiej, opozycyjnej strony ówczesnego konfliktu, a także wielopostaciowych, istniejących i narastających zagrożeń oraz minimalizowanie w nich czynnika zewnętrznego. Jednym słowem wielce złożone, wielowarstwowe procesy i dramatyczne wydarzenia o państwowym, narodowym i międzynarodowym znaczeniu zostały zredukowane do osobliwej prokuratorskiej wykładni. Nie mówię tego z intencją relatywizowania zła. W minionym okresie istniało w różnych postaciach i różnej skali, chodzi jedynie o spojrzenie szersze, o realia czasu historycznego, o obraz pogłębiony i obiektywny. A w szczególności o poważne traktowanie artykułu 4 kpk, który stanowi, że organy prowadzące postępowanie karne są obowiązane badać oraz uwzględniać okoliczności 17 przemawiające zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść oskarżonego. Prokuratura tych pierwszych okoliczności w ogóle nie dostrzegła. Wysoki Sądzie, każdy proces, a ten w sposób szczególny, ma również swój wymiar społeczny, edukacyjny, tym bardziej że obecna rozprawa odbywa się w trybie jawnym, w obecności licznych przedstawicieli mediów, ma więc i mieć będzie wielomilionową widownię ze wszystkimi jej zróżnicowanymi poglądami, ocenami, emocjami. Nie wiem, czy i kto z nas, oskarżonych, doczeka końca tego procesu, który rysuje przed nami, co odczytuję raczej żartobliwie, optymistyczną perspektywę (na str. 138 aktu oskarżenia), iż w 2020 roku, to jest za 12 lat, karalność popełnionych czynów ulega przedawnieniu. Dopóki jednak uczestniczymy w tym procesie, ja, a myślę, że i pozostali oskarżeni, pragniemy ażeby z historycznego dystansu, sine ira et studio zrozumieć lepiej ówczesną sytuację, jak tamto wczoraj w imię jutra odczytaj dziś. Krótko mówiąc, ażeby historia w nieskończoność nie dzieliła Polaków. Tu zacytuję końcowy fragment sprawozdania Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej z 28 maja 1996 r.: „Problem stanu wojennego w Polsce będzie jeszcze przez wiele lat przedmiotem dyskusji i sporów. Opinie w tej sprawie są i będą formułowane głównie pod wpływem własnych doświadczeń życiowych i osobistych przekonań politycznych. Ale w sensie politycznym ta karta historii Polski zostać powinna już zamknięta. Komisja wyraża nadzieję, że wyniki jej prac będą dobrze służyć temu celowi oraz że nie będą wykorzystywane do wzniecania waśni i sporów służących realizacji doraźnych celów politycznych”. Porozumienia Okrągłego Stołu miały szeroki, międzynarodowy rezonans, przez cały cywilizowany, demokratyczny świat są doceniane jako wielki dowód mądrości Polaków. Co więcej, jako impuls i wzorzec dla historycznych przemian w całym regionie. O tym, że wyprzedzaliśmy innych, świadczą chociażby takie fakty – Obrady Okrągłego Stołu rozpoczęły się 6 lutego 1989 r. W tymże czasie odbył się w Pradze Czeskiej proces doprowadzanego z więzienia Vaclava Havla i jego współtowarzyszy. W innych krajach naszego regionu stosowano wciąż represje, byli więźniowie polityczni. 4 czerwca odbyły się w Polsce wybory i idące za nimi konsekwencje. Dopiero później dokonały się tak zwane aksamitne rewolucje. Wreszcie 9 listopada rozpoczęto burzenie berlińskiego muru. Tych dat nie dzieli wiele, ale ich kolejność i współzależność miała faktycznie historyczną rangę. Skrót i opracowanie: „Gazeta Wyborcza” a4118-19.qxd 2008-10-03 15:33 Page 2 18 25 LAT MINĘŁO... ANGORA nr 41 (12.X.2008) Laudacja na cześć przewodniczącego „Solidarności” z okazji 65. urodzin i 25-lecia otrzymania Pokojowej Nagrody Nobla Wałęsa i bzikowata interpretacja historii Lech Wałęsa jest jedynym w naszych czasach Polakiem, który zaszedł tak wysoko i stoi przy takich nazwiskach jak Matka Teresa lub Nelson Mandela lub Dalajlama – mówił na Zamku Królewskim Norman Davies Fot. S. Kamiński/Ag. Gazeta Według norm naukowych, słowa historyka mają być wyważone. Konwencja wymaga, żeby naukowiec patrzył spokojnie na obydwie strony tematu, rozważał plusy i minusy i przedstawiał neutralną, obiektywną ocenę rzeczy. Typowa naukowa konkluzja brzmi mniej więcej tak: „Jestem za i nawet przeciw”. Zadanie laudatora natomiast jest całkowicie odwrotne. Laudator ma chwalić. Moje słowa będą więc dzisiaj wybitnie niewyważone. 25 lat temu, w 1983 roku, mieszkałem i pracowałem w Japonii, gdzie spotkało mnie żywe zainteresowanie sytuacją w Polsce. Mało kto wie, że i Japończycy, i Chińczycy pilnie śledzą sprawy w Polsce. W tamtym czasie szalał w Polsce stan wojenny. Cały świat, wstrzymując oddech, czekał, czy wejdą, tak jak kiedyś powiedział prezydent Wałęsa „Turyści i wojskowi Sowieci”. W takiej sytuacji zaproszono mnie w objazd po Japonii z wykładem o „Solidarności”. Pokonałem bardzo długą trasę, odwiedzając każde większe miasto japońskie, od Sapporo na północy po Tokio, Kobe, Kioto, Hiroszimę, Osakę, Nagasaki. Na każdym etapie słyszałem te same hasła, te same nazwy: „Porando” (Polska), „Papa” (Papież) i „Varesa-san” (czyli: pan Wałęsa). Podobnie było na każdym kontynencie tego świata. Światowa sława naturalnie doprowadziła go do Pokojowej Nagrody Nobla. Lech Wałęsa jest jedynym w naszych czasach Polakiem, który zaszedł tak wysoko i stoi przy takich nazwiskach jak Matka Teresa lub Nelson Mandela lub Dalajlama. Nagroda ta była wielkim uznaniem dla całego narodu walczącego. Podczas tego pobytu w Japonii poznałem kuriozalne zjawisko, które nazywam, „bzikowatą interpretacją historii”. Zjawiska tego nie należy zaliczać do normalnych kategorii historii tradycyjnej, rewizjonistycznej, alternatywnej, spekulacyjnej. Ta historia, zaczynając od fałszywego założenia, konsekwentnie buduje struktury myślenia odnoszące się do absurdu. Chyba w Kioto na wielkim uniwersytecie poznałem nobliwego profesora, specjalistę od historii Polski, który wy- myślił sobie, że kluczową rolę w jej dziejach odgrywa sól. Dla niego najważniejszym miejscem w Polsce jest oczywiście Wieliczka. Rozbiory Polski tłumaczył przez fakt, że akurat Wieliczka przeszła do rąk Austriaków. I wielkość „Solidarności” wynikała z nazwy, której pochodzenie wziął od „daru soli”, czyli „solidarność”. Słowo honoru. On o tym potrafił mówić godzinami. Dla niego żupy krakowskie to: żurek, krupnik i ogórkowa. – Podobne kuriozum spotkałem kiedyś w dziedzinie historii napoleońskiej. Według pewnego koła sfrustrowanych Francuzów, wielki Bonaparte miał być kreaturą wywiadu brytyjskiego. Takim TW, który od samego początku kariery tylko udawał wielkie zwycięstwa, aby podzielić po wojnach owoce ostatecznej klęski. Austerlitz? – to tylko skok w bok, aby zniszczyć rosyjskich i austriackich konkurentów Anglii. Somosierra? Nieznacząca przepychanka, aby otworzyć w Hiszpanii miejsce dla Wellingtona. Kozietulski? Toż to frajer wystrychnięty na dudka itd., itd. „Szatani” angielscy nawet trzymali się obietnicy, że Napoleon będzie „imperatorem wysp”. Tylko nikomu nie powiedzieli, że chodzi o Elbę i Świętą Helenę. Poza tym zdradliwa propaganda angielska rozsiała dezinformację, jakoby Napoleon Bonaparte miał śmiesznie niski wzrost. Nazwali go „małym kapralem”, podając jego wzrost na 5 stóp i 2,5 cala. Nie poinformowali natomiast, że przedrewolucyjny francuski cal był ciut większy od imperialnego cala brytyjskiego. W rzeczywistości Napoleon mierzył w systemie metrycznym, 167168 cm, dokładnie tyle samo, co prezydent Lech Wałęsa... i profesor Norman Davies. Wszyscy wiemy, że historie tego kalibru krążą po Polsce w sprawie „Solidarności” i Okrągłego Stołu. Trzeba powiedzieć jasno: są to śmieszne, sekciarskie gry równoległe, podobne do teorii, że kula ziemska jest płaską tacą na ramionach wielkiego słonia. Analizując ruch „Solidarności”, chciałbym przedstawić kilka uwag. – Rola jednostki jest ważna, ale nie najważniejsza. Lech Wałęsa służył jako przewodniczący 10-milionowego ruchu i nie miał żadnego ważnego konkurenta. Te miliony dały mu autorytet i siłę. One są głównym zbiorowym bohaterem tego okresu. Owszem, był kiedyś Lech młodszy i był Prezydent starszy. Ale mało kto zaprzecza temu, że właśnie ten naczelnik w latach 80. służył „Solidarności”: dzielnie, honorowo i sprawnie. – „Solidarność” jako masowy ruch była parasolem dla wielu nurtów politycznych, i lewicowych, i prawicowych; i po zwycięstwie nad PRL bolesny rozpad takiego ruchu był nieunikniony. – „Solidarność” z Wałęsą na czele wybrała drogę bez przemocy. Uruchomiła powstanie o charakterze niezbrojnym, toczyła walkę, ale bez krwi i bez ofiar. Robiła to bardziej według etosu i Gandhiego niż tradycyjnie polskiego, czyli powstania. I akurat było to zgodne z linią myślenia Ojca Świętego. Konieczną konsekwencją tego wyboru, który omijał gilotyny, terror i mordy innych rewolucji, był fakt, że zwycięstwo miało formę kompromisu, współpracy z dawnymi wrogami, pojednania ludzi z różnych obozów. Nie mogło być inaczej. Trzecia RP jest tworem niedoskonałym, a mimo wszystko lepszym od wszystkich innych. Niestety, złośliwa mitologia rozszerza się lepiej niż solidna historiografia, a ludzie często robią z dziejów to, co im się podoba. Tak było z marszałkiem Piłsudskim i tak jest z prezydentem Lechem Wałęsą. Na końcu swojej wypowiedzi do a4118-19.qxd 2008-10-03 15:33 Page 3 ... JAK JEDEN DZIEŃ ANGORA nr 41 (12.X.2008) Komitetu Nobla przesłanej z internowania Lech Wałęsa napisał: „Pokój i Sprawiedliwość: te wartości są jakby chlebem i solą w życiu społeczeństw”. Powtarzam: Pokój i Sprawiedliwość. Lech Wałęsa w oczach wszystkich uczciwych jest człowiekiem pokoju i sprawiedliwości, i nadziei, i wolności. NORMAN DAVIES (Za „Gazetą Wyborczą” nr 229) Norman Davies, profesor uniwersytetów w Oksfordzie, Perugii, Sussex, Londynie, Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Walijczyk, wielki znawca historii Polski i jeden z najpopularniejszych historyków. Autor m.in.: „Orzeł biały, czerwona gwiazda”, „Boże igrzysko”, „Europa”, „Mikrokosmos”, a ostatnio „Europa walczy”. Prof. Davies wczorajszą laudację wygłosił po polsku. Czuję się jak cesarz Napoleon i marszałek Piłsudski naraz Z Lechem Wałęsą, byłym prezydentem i laureatem Pokojowej Nagrody Nobla – rozmawia Dorota Abramowicz. – Panie Prezydencie, chusteczka była jednak potrzebna. Kilka razy wzruszył się Pan, słuchając podziękowań i pochwał podczas uroczystości na Zamku Królewskim. – Jakże było się nie wzruszyć! Wiele spraw się przypomniało, dużo powiedziano o tym, jak naprawdę było. – Niektórzy mówcy przyrównywali Pana do Józefa Piłsudskiego, a Norman Davies nawet do Napoleona. Jak Pan się z tym czuje? – (śmiech) Jak Napoleon i Piłsudski! A poważnie mówiąc – każdy żył w innych, chociaż w równie ciekawych czasach i działał w innych warunkach. Dlatego trudno robić takie porównania mojej osoby do postaci historycznych. – Sam Andrzej Wajda chce zrobić film o Lechu Wałęsie. Czy to dobry pomysł? – Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek miałby zrobić o mnie film, to na pewno najodpowiedniejszą osobą do tego zadania byłby właśnie pan Andrzej Wajda. To doświadczony i mądry człowiek. On doskonale rozumie sytuację, wie i pamięta, jak wyglądała historia, jakie były okoliczności różnych wydarzeń. Wyreżyserowany przez niego film na pewno będzie prawdziwy. (Polska. The Times nr 229) 19 Instytut Lecha Wałęsy chciał, by telewizja publiczna wydała miliony złotych na transmisję urodzinowego koncertu byłego prezydenta Za drogi koncert ku czci Nr 231 (2. X.). Cena 3 zł Olbrzymie kontrowersje wzbudziła rezygnacja z transmisji przez TVP koncertu ku czci Lecha Wałęsy, który odbył się 29 września w warszawskim Teatrze Wielkim. Był to najbardziej spektakularny element obchodów 25. rocznicy przyznania legendzie „Solidarności” Pokojowej Nagrody Nobla. Przedstawiciele Instytutu Lecha Wałęsy oraz niektórzy politycy twierdzili, że to skandal i zaniechanie przez TVP realizacji działalności misyjnej. Jak jednak ustaliła „Rz”, o tym, że TVP nie będzie transmitować koncertu, było wiadomo już w czerwcu. – Po oświadczeniach ze strony telewizji publicznej, z których wynikało, że TVP nie jest zainteresowana relacjonowaniem uroczystości, zgłosił się do nas Polsat, z którym rozpoczęliśmy rzeczowe rozmowy – przyznaje Piotr Gulczyński, prezes Instytutu Lecha Wałęsy. Gulczyński najpierw rozmawiał o transmisji z prezesem TVP Andrzejem Urbańskim. Było to na przełomie lat 2007 i 2008. Jak twierdzi prezes Instytutu Lecha Wałęsy, wówczas Urbański był zainteresowany pomysłem. Pierwsze oficjalne pismo w tej sprawie wpłynęło do TVP wiosną. Instytut Lecha Wałęsy proponował przekaz ze spotkania rocznicowego na Zamku Królewskim 29 września w TVP Info oraz transmisje wieczornego koncertu w TVP 1 lub TVP 2. W pakiecie były też imprezy gdańskie, planowane na grudzień: uroczysta kolacja dla VIP-ów i międzynarodowa konferencja w filharmonii. W czerwcu okazało się, że TVP nie może transmitować koncertu z Teatru Wielkiego, bo w tym samym terminie zaplanowano przyznanie Nagrody Mediów Publicznych. – Potem już nikt z TVP się z nami nie kontaktował – twierdzi Gulczyński. Dorota Macieja, szefowa TVP 1, odpowiada: – Doczekaliśmy się tylko informacji o odwołaniu grudniowej gali. Potem negocjacje utknęły. – Nikomu w TVP nie przychodzi do głowy deprecjonowanie tak wielkich postaci jak Lech Wałęsa – zapewnia rzecznik TVP Aneta Wrona. – Nasze drzwi są dla niego zawsze otwarte. W Teatrze Wielkim Lecha Wałęsę i jego żonę Danutę przywitała Fot. East News prezydent Warszawy Z informacji „Rz” wynika, że poszło o pieniądze. Instytut Lecha Wałęsy zażądał od TVP pokrycia wszelkich kosztów związanych z realizacją i transmisją uroczystości. Sama transmisja z Teatru Wielkiego kosztuje około pół miliona złotych. Licencje dla wykonawców (a Instytut chciał zaprosić wielkie gwiazdy) mogły wynieść nawet do 800 tys. zł dla jednego artysty. Ile zapłacił Polsat, który retransmitował imprezę? – Pokryliśmy koszty pracowników, sprzętu, realizacji – przyznaje Tomasz Matwiejczuk, rzecznik prasowy Polsatu, ale kwot nie chce ujawnić. Ostatecznie koncert pokazano 30 września w Polsacie o godz. 22.15. Oglądało go około 700 tys. widzów, co dało stacji 8 proc. udziału w rynku. – Spodziewaliśmy się, że nie będziemy mieli takiej oglądalności jak programy rozrywkowe, jednak najważniejsza była ranga uroczystości – zapewnia Matwiejczuk. ROBERT STĘPOWSKI 23 440 R E K L A M A a4120-21.qxd 2008-10-03 14:01 Page 2 20 NIEWYKORZYSTANA SZANSA ANGORA nr 41 (12.X.2008) Marszałek Piłsudski: – Nawet, jeżeli to my napadniemy na Hitlera, to i tak będzie to obrona W obronie Polski i Europy FRAGMENT KSIĄŻKI Piłsudski przez całe swoje życie był konspiratorem politycznym. Zamysł wojny prewencyjnej z Niemcami powziął jeszcze przed 1933 r. Dojście do władzy Hitlera zdeterminowało jedynie Marszałka do działań. Z natury rzeczy były to działania tajne nie tylko ze względu na konspirację przed Niemcami czy Rosją. Chodziło też o Francję, Anglię, Belgię i inne kraje Europy, gdzie dominował pacyfizm, a właściwie pacyfizm fałszywie pojmowany, doprowadzony do politycznego absurdu. Tak zwany układ Brianda-Kelloga był tylko na rękę totalitarnym dyktatorom: Stalinowi, Hitlerowi, Mussoliniemu. Zgodnie z tym traktatem potępione miało być każde państwo, które szykuje wojnę, a nie prowadzi pertraktacji pokojowych. W ten sposób mogła zostać potępiona na arenie międzynarodowej Polska, a nie Niemcy, chociaż to Polska broniła swej wolności oraz wolności Europy zarazem. Dlatego Piłsudski, uchodzący i tak w Europie za „Polskiego Sfinksa”, ukrywał prawdziwe cele swych działań lub je minimalizował. Nie ulega jednak wątpliwości: Marszałek chciał wojny prewencyjnej z Niemcami, bo wiedział, że Polska może tę wojnę w pewnych warunkach wygrać. Chciał wojny prewencyjnej i zwycięskiej. W 1919 r. w wyniku takiej wojny odzyskał na Wielkanoc Wilno. Wyprawa na Kijów w kwietniu 1920 r. była również wojną prewencyjną, ostatecznie zakończoną zwycięstwem Polski. Jakie szanse miała Polska w starciu z III Rzeszą Hitlera w 1933 roku? Niemcy były w tym momencie w ciężkim kryzysie ekonomicznym. Na trudną sytuację gospodarczą nakładał się kryzys polityczny, a także społeczny, w tym bardzo silne skłócenie milionów Niemców pomiędzy sobą. Co chciał zrobić nowy kanclerz Niemiec, aby wyjść z tego kryzysu państwa? Otóż Hitler chciał w krótkim terminie zmilitaryzować Niemcy, ale wtedy były to zaledwie zamiary. Niemcy nie miały jeszcze armii, ale jedynie słabą Reichswehrę – 100 tysięcy ludzi. Wojsko Polskie miało 400 tysięcy bitnego żołnierza, co prawda z małą ilością sprzętu motorowego i czołgów, ale Niemcy mieli wtedy jeszcze mniej. Polska artyleria, mobilne i groźne brygady kawalerii znakomicie uzbrojonej w działa, karabiny maszynowe, moździerze. Polska mogła przeprowadzić mobilizację powszechną 250–300 tysięcy żołnierzy. Polska miała spore zapasy amunicji, Niemcy nie mieli ich wcale. Prusy Wschodnie, Wolne Miasto Gdańsk, a na- wet zachodnia część Śląska były właściwie bezbronne. Wojsko Polskie mogło je zająć nieomal bez walki. Pozostawało jednak pytanie: Co dalej, co potem, jak obalić Hitlera? Na to Polska była za słaba jako państwo, do tego potrzebna była Francja, a najlepiej oba mocarstwa: Francja i Anglia. Przekonanie narodów obu mocarstw, że Hitler stanowi zagrożenie dla całej Europy, że należy go zniszczyć, zanim wzrośnie potęga III Rzeszy, a Polska może w tym pomóc – stało się w latach 1932–33 głównym zamysłem Marszałka i pilnie strzeżoną tajemnicą państwową Rzeczpospolitej. Elementem tej gry politycznej było zawarcie paktu o nieagresji między Rosją sowiecką a Polską 25 lipca 1932 r. Dawało to minimum gwarancji, że w przypadku wojny z Niemcami nie zostaniemy zaatakowani od wschodu. niemieckich Wolnego Miasta Gdańska, 15 czerwca 1932 r. do portu gdańskiego wpłynął polski kontrtorpedowiec „Wicher”, by czynić honory domu wobec wizytującej Wolne Miasto eskadry kilku okrętów brytyjskich Royal Navy. Załoga „Wichra” otrzymała rozkaz otwarcia ognia do najbliższego budynku rządowego, gdyby władze Gdańska, które w 1930 r. wypowiedziały Polsce umowę o używalności portu, zdecydowały się na demonstrację wobec polskiej bandery. Kroki te wystarczyły, by sekretarz generalny Ligi Narodów Eric Drummond i brytyjski minister spraw zagranicznych John Simon – w obawie, że podczas przewidywanej wizyty okrętów brytyjskich w Gdańsku Polska także wyśle gle Niemcom ultimatum. 2 maja 1933 r. w gmachu Kancelarii Rzeszy na spotkaniu z kanclerzem Adolfem Hitlerem polski poseł w Berlinie Alfred Wysocki przedstawił w imieniu marszałka Piłsudskiego alternatywę: albo wojna, albo wyrzeczenie się przez Niemcy żądań rewizji granicy z Polską. Hitler, nie dysponujący jeszcze silną armią, zadeklarował wolę dotrzymania obowiązujących traktatów. Na zmianę decyzji Hitlera w sprawie kursu polityki wobec Polski miały wpływ liczne narady generałów niemieckich z kanclerzem. Wojskowi wskazywali, iż Niemcy mogą skutecznie bronić przed Polakami tylko 50-kilometrowego frontu i nie mają jeszcze środków do prowadzenia wojny. Między 25 a 30 kwiet- Enigma i wicher Marszałek już w 1929 r. żądał od swych inspektorów armii gruntowego przepracowania dwu zagadnień – Gdańska i Śląska – oraz dokonania oceny ich wartości i braków z punktu widzenia analizy nieprzyjaciela, zabezpieczenia, względnie zagrożenia granic. Wówczas prawdopodobnie rozpoczęła swe prace specjalna ekipa operacyjna Oddziału III Sztabu Głównego, a w roku 1930 uwagę wszystkich inspektorów armii Marszałek skierował właśnie na kierunek zachodni. Marszałek polecił, aby przygotowania do wojny z Niemcami objęły całe wojsko. Dlatego nie było przypadkowe, że właśnie wtedy, kiedy stosunki Polski z Niemcami wchodziły w fazę krytyczną, na kilka tygodni przed dojściem Hitlera do władzy – w grudniu 1932 r. rozszyfrowany został supertajny główny kod niemiecki – „Enigma”. Pracujący dla Biura Szyfrów Sztabu Głównego WP trzyosobowy zespół młodych matematyków-kryptologów z Uniwersytetu Poznańskiego (Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zegalski) złamał kod niemieckiej maszyny szyfrującej „Enigma”, której używały niemieckie siły zbrojne do przekazywania utajnionych rozkazów i meldunków. Było to ogromne osiągnięcie polskiego wywiadu, które zostało wykorzystane przez Wielką Brytanię i USA w latach II wojny światowej. Jak dzisiaj wiadomo, rozszyfrowanie „Enigmy” przyczyniło się istotnie do klęski Hitlera i III Rzeszy. Piłsudski w latach 1932–33 wywierał silną presję na słabych jeszcze Niemców, a jednocześnie dążył do wciągnięcia Francji i Wielkiej Brytanii w konflikt z Niemcami. Znamienny był incydent z czerwca 1932 r., kiedy to na osobisty rozkaz Marszałka, a bez zgody władz Marszałek Piłsudski wita się z zagranicznymi attaché wojskowymi akredytowanymi w Polsce w czasie defilady na Błoniach w Krakowie 6 października 1933 roku Fot. archiwum autora swą flotę i dojdzie do nieobliczalnego w skutkach starcia – skłonili delegację Wolnego Miasta do zgody na odnowienie z Polską układu o używalności portu. Ultimatum dla Hitlera Kiedy Adolf Hitler 30 stycznia 1933 r. został kanclerzem, Piłsudski brał pod uwagę możliwość krótkiego i lokalnego konfliktu z Niemcami wiosną 1933 r. Chciał sprowokować Hitlera, aby to Niemcy pierwsi napadli na Polskę. 6 marca 1933 r. polski transportowiec „Wilia” wyładował w polskiej strażnicy na Westerplatte dodatkową, nie przewidywaną w umowach kompanię piechoty. Był to jeden z kroków, jakie marszałek Piłsudski przedsięwziął w celu zamanifestowania zamiaru zdecydowanej obrony zachodnich granic Polski i praw II Rzeczpospolitej w Gdańsku. W trzy miesiące po dojściu Hitlera do władzy Rzeczpospolita postawiła na- nia 1933 r., na skutek pogłosek o przygotowywanej wojnie prewencyjnej, odbyła się w Berlinie narada z udziałem Hitlera i dowódców Reichswehry. Szef sztabu generał Adam oświadczył, iż Niemcy nie mogą jeszcze prowadzić wojny z Polską. To mało znany fakt w historii przed wybuchem II wojny światowej. Polska postawiła ultimatum Hitlerowi, a zbrodniczy dyktator musiał się cofnąć. Nie na długo, ale jednak się cofnął przed Polską! Hitler się cofnął, bo rozumiał jedynie język zdecydowanej siły. Cofnął się, bowiem Abwehra donosiła z Polski, że na kresach Rzeczypospolitej w województwach wschodnich Wojsko Polskie odbywa manewry w warunkach bojowych. Na 10 dni przed ultimatum, z osobistym udziałem Marszałka, odbyła się w Wilnie wielka defilada wojskowa, poprzedzona wcześniej manewrami, pozorującymi przygotowania do ataku na Prusy Wschodnie. a4120-21.qxd 2008-10-03 14:01 Page 3 NIEWYKORZYSTANA SZANSA ANGORA nr 41 (12.X.2008) Równolegle do tych działań Piłsudski podjął niezwykle ważne decyzje w polityce wewnętrznej, co potwierdza, że był zdeterminowany rozprawić się z Hitlerem. Tak więc mianował nowym ministrem spraw zagranicznych pułkownika Józefa Becka, wybitnego oficera polskiego wywiadu, który zadał poważne ciosy Rosji i Niemcom. 18 kwietnia 1933 r. Józef Piłsudski własnoręcznie napisał projekt dekretu prezydenckiego dotyczący sformowania Rządu Obrony i Jedności Narodowej na wypadek wojny z Niemcami. Były w nim przepisy dotyczące utworzenia takiego rządu i ustalenia nowych władz wojskowych i cywilnych. Na oryginale było napisane ręką prezydenta: Zgadzam się. I. Mościcki. Adiutant Lepecki, przepisując ten projekt, zapytał, czy Hitler ma zamiar napaść na Polskę. Piłsudski odpowiedział: Nawet gdybyśmy na niego napadli, to też byłaby obrona. Odnośnie do Niemiec Piłsudski w tym czasie powiedział w rozmowie z ppłk. Kazimierzem Glabiszem, oficerem do zleceń Marszałka: „Marzeniem Niemiec jest doprowadzić do kooperacji z Rosją, jak za czasów Bismarcka. Dojście do takiej kooperacji byłoby naszą zgubą. Do tego dopuścić nie można. Mimo ogromnych różnic w systemach i kulturze Niemiec i Rosji trzeba stale pilnować tej sprawy. Na świecie powstały już dziwniejsze sojusze. Jak przeciwdziałać? Zależnie od danej koniunktury: bądź nastraszeniem słabszego, bądź kolejnym odprężaniem stosunków. Gra będzie trudna przy paraliżu woli i krótkowzroczności Zachodu oraz nieudania się moich planów federacyjnych”. Misja we Francji Opinia Piłsudskiego była słuszna. Zachód był „sparaliżowany” w swej polityce, zapatrzony w niedołężną Ligę Narodów, szukający bezpieczeństwa w wielostronnych, a przez to słabych, porozumieniach międzynarodowych. Brak było dalekich myśli przewidujących rozwój wypadków politycznych w Europie. To będzie stałą cechą polityki europejskiej aż do wybuchu wojny w 1939 r. W lutym i marcu 1933 r. dwaj specjalni wysłannicy Marszałka, tj. generał Wieniawa-Długoszowski oraz senator Jerzy Potocki, prowadzili kilkakrotnie poufne rozmowy z przedstawicielami francuskich kół politycznych i wojskowych. Celem tych rozmów było wspólne wystąpienie Polski i Francji przeciwko Niemcom przy najbliższej sposobności, tj. natychmiast po naruszeniu przez Niemcy postanowień traktatu wersalskiego. Nie ma pewności, czy propozycja została otwarcie przedstawiona, czy tylko sondowano gotowość sojusznika do wystąpienia antyniemieckiego. Pół roku później w październiku i listopadzie z tajną misją od Marszałka przybył do Paryża słynny poeta i pisarz, a zarazem szara eminencja wywiadu i dyplomacji polskiej Ludwik Hieronim Morstin. Przedstawił on dwukrotnie sprecyzowane polskie plany wojny z Hitlerem w obronie Europy. Morstin za pośrednictwem szefa sztabu generalnego generała Maxime’a Weyganda postawił rządowi francuskiemu następujące pytania: 1) Czy w razie napaści Niemiec na Polskę Francja zarządzi ogólną mobilizację? 2) Czy skoncentruje wszystkie swe siły na granicy z Niemcami? Odpowiedź nie była zachęcająca. Skończyło się na obietnicy współpracy sztabowej i zapewnieniu dostaw sprzętu wojskowego i amunicji oraz na mobilizowaniu opinii publicznej. Niestety, francuski partner i sojusznik nie podzielał polskiego stanowiska, wierząc w pokojowe intencje Berlina i lekceważąc możliwości Warszawy. Marszałek Piłsudski mimo odmowy Francji nie zrezygnował z próby wojny prewencyjnej. Nadal uważał, że Polska w tym momencie może taką wojnę wygrać, a przynajmniej wygrać na lokalnym teatrze działań bojowych. W takich właśnie okolicznościach politycznych doszło do słynnej rewii kawalerii polskiej – 70 kilometrów od granicy polsko-niemieckiej. To wojna! 6 października 1933 r. odbyła się w Krakowie na Błoniach największa w historii Polski defilada kawalerii. Defiladę zarządził i odbierał Marszałek z okazji 250 rocznicy wielkiego zwycięstwa w bitwie pod Wiedniem w 1683 r., kiedy to polski król Jan III Sobieski rozbił potężną armię turecką i uratował chrześcijańską Europę. Ale bitwa pod Wiedniem została stoczona w dniach 11 i 12 września 1683 r., a rewia kawalerii miała miejsce wcale nie w 250 rocznicę, ale miesiąc bez mała później. Rocznica była jedynie pretekstem, w rzeczywistości doszło do koncentracji najgroźniejszych i najbardziej mobilnych jednostek Wojska Polskiego ze wschodnich województw. Były to ogromne manewry nie tylko kawalerii. Chociaż w defiladzie brały udział jedynie pułki jazdy, to pod Kraków ściągnięto też piechotę, artylerię konną, a nawet ze Lwowa najcięższe haubice do burzenia fortyfikacji. Te oddały zresztą salut armatni – 101 salw na cześć króla Jana III Sobieskiego. To też było pretekstem, zwłaszcza że rewię obserwowali ambasadorzy wszystkich państw akredytowani w Polsce, również niemiecki attaché wojskowy – osobisty obserwator Hitlera. Defilada w Krakowie była wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Wojsko przybywało na nią tak jak na wojnę – z pełnym oporządzeniem, zapasami amunicji, a nawet lazaretami i kuchniami polowymi. Defiladą dowodził generał Gustaw Orlicz-Dreszer, najbardziej błyskotliwy z generałów Wojska Polskiego, autor przyjętego przez Marszałka planu wojny z Niemcami z 193031 roku. W tym samym czasie – 6 października 1933 r., kiedy na błoniach w Krakowie odbywała się rewia, w garni- zonach w całej Polsce generał Dreszer zarządził alarm bojowy. Rozkaz dotyczył 21 spośród istniejących w czasie pokoju 30 dywizji piechoty oraz 11 spośród 13 brygad kawalerii – w sumie około 80 proc. wszystkich dużych jednostek Wojska Polskiego. Przeprowadziły one ćwiczenia sztabowe w miejscu ich przypuszczalnej koncentracji w pobliżu granicy niemieckiej. W tym samym czasie w Katowicach wojewoda Śląski Michał Grażyński otrzymał polecenie, aby „uruchomić” struktury POW po drugiej stronie granicy z Niemcami. (Polska Organizacja Wojskowa POW powołana przez Piłsudskiego, jako formacja konspiracyjna pod koniec I wojny światowej, nigdy nie została rozwiązana.) Między Krakowem a Katowicami nastąpiła 6 października 1933 koncentracja ponad 110 tysięcy żołnierzy Wojska Polskiego w pełnej gotowości bojowej. Kawaleryjskie pułki wzięły udział w defiladzie na Błoniach. Piechota i artyleria czekała na rozkazy uderzenia na Śląsk. Niemcy wzięli groźbę wojny prewencyjnej poważnie, a na skutek raportów Abwehry wystraszony minister wojny generał von Blomberg wydał 25 października 1933 r. dyrektywę dla niemieckich sił zbrojnych na wypadek wybuchu konfliktu z Polską. Hitler zrozumiał ponownie język siły, zrozumiał, że Piłsudski jest zdeterminowany, a nawet jeśli Polska wojny nie wygra, to może dojść w Niemczech do gwałtownej zmiany władzy. Był dopiero koniec 1933 r. i Hitler naprawdę nie był jeszcze silny. Co było dalej, opisuje znakomicie pułkownik i minister Wacław Jędrzejewicz: Po wysłuchaniu informacji polskiego Sztabu Głównego Piłsudski, przetrawiwszy w bezsennych nocach całość zagadnienia, kazał Beckowi wezwać nowego posła w Berlinie Józefa Lipskiego i wysłuchawszy jego opinii o sytuacji w Niemczech, powiedział do Becka: „No co, w takim razie zrobimy próbę”. Po czym dał bardzo szczegółową instrukcję posłowi Lipskiemu, który miał z polecenia Marszałka zażądać rozmowy z Hitlerem i przedstawić mu tok myśli Piłsudskiego. Przyjście do władzy w Niemczech rządu narodowo-socjalistycznego wywołało duże poruszenie w opinii międzynarodowej, zaczęto mówić o możliwości konfliktów zbrojnych. Polska musiała rozważyć potrzebę zarządzeń, które by wzmocniły jej bezpieczeństwo. Jednak Marszałek zaufał. Nim Marszałek przystąpi do zarządzeń, wzmacniających bezpieczeństwo Polski, pragnie lojalnie zapytać Hitlera, czy nie widzi on możliwości zrównoważenia w stosunkach polsko-niemieckich ubytku tego czynnika bezpieczeństwa. 15 listopada 1933 r. Hitler przyjął Lipskiego i odniósł się pozytywnie do sugestii Piłsudskiego. Tegoż dnia wydany został komunikat, w którym, omawiając 21 przyjęcie posła polskiego przez kanclerza, stwierdzono, iż oba rządy zamierzają na drodze bezpośrednich rokowań traktować sprawy dotyczące obu krajów i zrzekają się użycia siły w stosunkach między sobą. Hitler był w trakcie umocnienia swej władzy w Niemczech i zajęty przede wszystkim sprawami wewnętrznymi. Podchwycił więc wystąpienie Piłsudskiego i przezwyciężając opory we własnym Ministerstwie Spraw Zagranicznych, wystąpił z propozycją podpisania deklaracji o nieagresji, której tekst poseł niemiecki w Warszawie Hans von Moltke przedstawił Piłsudskiemu 27 listopada. Rozmowa w Belwederze była utrzymywana w formie bardzo uprzejmej. Marszałek zgodził się w zasadzie na propozycję niemiecką i zapewnił, że będzie ona przestudiowana. Wyraził chęć ułożenia, na zasadach przyjaźni, stosunków polsko-niemieckich na przyszłość, ale jednocześnie podkreślił tysiącletnie uczucia Polaków do Niemców w tak ostrej formie, jakiej Moltke nigdy nie słyszał ze strony polskich polityków. Piłsudski zaznaczył, że te uczucia odegrają swoją rolę w ułożeniu nowej polityki z Niemcami, więc nie trzeba jej budować na motywach sentymentu, lecz wyłącznie rozumu. Deklaracja o nieagresji między Polską a Niemcami zastała podpisana w Berlinie 26 stycznia 1934 r. i obowiązywała na 10 lat, czyli do 1944 r. Stosunek do tego układu wyraził Piłsudski jednoznacznie: „Ja nikomu nie wierzę, a co dopiero Niemcom! Muszę jednak grać, bo Zachód jest obecnie parszywieńki. Jeżeli nie przejrzy niebawem na oczy i nie stwardnieje, będziemy musieli przestawić się w pracach”. Tak też się stało. Marszałek wydał tajny rozkaz, aby utworzyć niemal konspiracyjne „Laboratorium” kierowane przez generała Fabrycego wewnątrz Sztabu Głównego WP .„Laboratorium” miało na bieżąco analizować, które zagrożenie jest aktualnie dla Polski bardziej niebezpieczne – Rosja czy Niemcy. Sam Marszałek stwierdził: „W razie wojny z Niemcami Polska osamotniona najprawdopodobniej nie będzie. Natomiast w przypadku wojny z Rosją zostaniemy pozostawieni sami”. Był czerwiec 1934 r. Józefowi Piłsudskiemu pozostał niespełna rok życia. Do wybuchu II wojny światowej pozostało 5 lat. W 1933 r. Europa straciła szansę na uratowanie pokoju. JÓZEF SZANIAWSKI MARSZAŁEK PIŁSUDSKI W OBRONIE POLSKI I EUROPY. Wydawnictwo EX LIBRIS, Warszawa 2008. a4122-23.qxd 2008-10-03 13:54 Page 2 22 PIENIĄDZ NIE ŚMIERDZI ANGORA nr 41 (12.X.2008) Liderzy PiS pisali ewidentne kłamstwa, byle tylko dostać poselską dietę. Zajmie się nimi prokurator? Prawi i honorowi (za 300 zł) Nr 40 (5. X.). Cena 5 zł Czy prokurator zdziesiątkuje klub PiS? To jest możliwe, tego nie wykluczają najpoważniejsi karniści. 27 posłów PiS pisało śmieszne rzeczy w przedstawianych marszałkowi usprawiedliwieniach, byle tylko otrzymać dietę w wysokości 300 zł. Niektórzy ewidentnie kłamali. Wśród nich byli najważniejsi ludzie w PiS – Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro, Wojciech Jasiński, Paweł Kowal... Kodeks karny interpretuje to jednoznacznie – w grę wchodzą dwa jego artykuły – poświadczenie nieprawdy przez funkcjonariusza publicznego i usiłowanie oszustwa. Kara za taki czyn jest również jasna – od sześciu miesięcy do ośmiu lat pozbawienia wolności (przepraszam, czy Ziobro chce dalej zaostrzenia kar, zwłaszcza dla złodziei publicznych pieniędzy?). Jest to też przestępstwo ścigane z urzędu, więc prokuratura już powinna wszcząć w tej sprawie postępowanie wyjaśniające. Oczywiście, nie wszczyna, co po raz kolejny pokazuje, jak bardzo jest uwikłana w politykę i jak bardzo przetrącony ma kręgosłup. Ale wydarzenie z oszukańczymi usprawiedliwieniami pokazuje nam jeszcze inne mało ciekawe fragmenty naszego kraju. Pokazuje życie sejmowe, a przede wszystkim pokazuje PiS. Rycerze moralnego wzmożenia Latem PiS dwukrotnie się obrażało i wychodziło z sali głosowań. Pierwszy raz 13 czerwca, podczas głosowania nad ustawą o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw. Poszło o zadawanie pytań. Posłowie PiS chcieli je zadawać, a ponieważ głosowanie było transmitowane, pytania przeciągały się w wielominutowe oświadczenia. Zamiast głosowania mieliśmy w Sejmie debatę. W końcu prowadzący obrady marszałek Komorowski przerwał tę serię, wykorzystując swoje uprawnienia zapisane w regulaminie Sejmu. „Jest czas na debatę i jest czas na głosowanie”, argumentował. To wywołało furię PiS. Posłowie PiS wyszli z sali obrad, krzycząc: „Skandal!”, „Hańba!”, „Dyktatura!”. I nie głosowali. „Komorowski złamał dobre obyczaje i należy rozważyć odwołanie go 11 lipca posłowie PiS zamiast uczestniczyć w głosowaniach, wzięli udział w „spontanicznej” konferencji prasowej na sejmowych schodach Fot. W. Rozbicki/Reporter z funkcji”, mówił dziennikarzom Jarosław Kaczyński. „On się nie nadaje. Opozycja ma siedzieć cicho, a jak mówi, to wielki skandal. Platforma zmierza do ograniczenia demokracji, stworzenia systemu, w którym tylko PO będzie rządzić”. Drugie wyjście posłów PiS miało miejsce 11 lipca. Tego dnia rano PiS chciało uzupełnić porządek obrad o wysłuchanie informacji ministra sprawiedliwości w sprawie nacisków na krakowskiego prokuratora Wojciecha Miłoszewskiego. To ten prokurator, który na polecenie Zbigniewa Ziobry pokazywał Jarosławowi Kaczyńskiemu materiały ze śledztwa w sprawie mafii paliwowej. Było to w czasie, kiedy Kaczyński był jedynie prezesem PiS i nie miał prawa zapoznawać się z materiałami z prokuratorskiego śledztwa. Właśnie w tej sprawie prokuratura wnioskowała o odebranie Ziobrze immunitetu. Ale w międzyczasie Miłoszewski opowiedział, że prokuratorzy prowadzący w tej sprawie postępowanie wyjaśniające namawiali go, by to on oskarżył Ziobrę o nakłanianie do ujawnienia tajemnicy służbowej. Miłoszewski odmówił. A te namowy PiS-owcy uznali za naciski na prokuratora. I zażądali wielkiej na ten temat debaty. To się nie udało, większość sejmowa na to się nie zgodziła. Na znak protestu posłowie PiS wyszli więc z sali i ustawili się na sejmowych schodach, gdzie – choć podobno protest był spontaniczny, pod wpływem chwili, na Jarosława Kaczyńskiego czekała już mównica (patrz: zdjęcie). „W kraju, gdzie dzieją się takie rzeczy, demokracji już nie ma – mówił Kaczyński. – Mamy do czynienia z sytuacją, która zaczyna przypominać Białoruś. Na prokuratora, który pokazywał mi akta, były wywierane nielegalne naciski. To oczywiste przestępstwo. Kolejnym aktem tej akcji politycznej jest odrzucenie wniosku o dyskusję na ten temat w Sejmie. To podniesienie ręki na demokrację”. Hańba, dyktatura, Białoruś, podniesienie ręki na demokrację – tak krzycząc, posłowie PiS dwukrotnie opuszczali salę obrad. Demonstrując, że gnębić się nie dadzą, że swój honor mają i swoje przywiązanie do procedur. Chyba nikt nie przypuszczał, że kilka tygodni później te wydarzenia będą miały tak zaskakujący ciąg dalszy. LISTA POSŁÓW, których usprawiedliwienia wraz z dokumentacją zostały decyzją Prezydium Sejmu przekazane do Komisji Etyki Poselskiej Lp. 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. Imię Andrzej Andrzej Ludwik Przemysław Elżbieta Wojciech Krzysztof Jarosław Paweł Marek Tomasz Jan Filip Gabriela Wojciech Marek Bolesław Nelly Andrzej Wojciech Aleksander Krzysztof Jacek Zbigniew Waldemar Tadeusz Jarosław Zbigniew Nazwisko Ćwierz Dera Dorn Gosiewski Jakubiak Jasiński Jurgiel Kaczyński Kowal Kuchciński Latos Libicki Masłowska Mojzesowicz Opioła Piecha Rokita-Arnold Sośnierz Szarama Szczygło Tchórzewski Tomczak Wassermann Wiązowski Woźniak Zieliński Ziobro Usprawiedliwienie za dzień 13.06.2008 r. 09.07.2008 r. 11.07.2008 r. 13.06.2008 r. 13.06.2008 r. 13.06.2008 r., 9.11.2008 r. 13.06.200 r. 13.06.200 r., 11.07.2008 r. 09.07.2008 r. 13.06.2008 r., 09.11.2008 r. 09.07.2008 r. 13.06.2008 r. 13.06.2008 r., 09.11.2008 r. 13.06.2008 r., 09.11.2008 r. 13.06.200 r., 09.11.2008 r. 09.11.2008 r. 13.06.2008 r. 09.11.2008 r. 13.06.2008 r., 09.11.2008 r. 09.07.2008 r. 13.06.2008 r., 09.11.2008 r. 13.06.2008 r., 11.07.2008 r. 13.06.2008 r., 09.07.2008 r. 13.06.2008 r. 09.11.2008 r. 09.11.2008 r. 13.06.2008 r. a4122-23.qxd 2008-10-03 13:54 Page 3 PIENIĄDZ NIE ŚMIERDZI ANGORA nr 41 (12.X.2008) Gdy wzmożenie przeszło Gdy wzmożenie moralne posłom PiS przeszło, zaczęli kalkulować. Nieobecność podczas głosowania to strata 300 zł diety, co przypomniał im w swoim piśmie wicemarszałek Jarosław Kalinowski. Zaczęli zatem na chybcika pisać usprawiedliwienia. Bądź co bądź 300 czy 600 zł piechotą nie chodzi. Choć trzeba przyznać, że nie wszyscy posłowie postanowili zakombinować, raptem 27, za to sam PiS-owski kwiat. Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro, Wojciech Jasiński, Marek Kuchciński, Przemysław Gosiewski... „Uprzejmie informuję, iż powodom absencji i brak podpisu na liście, spowodowane było niemożliwymi do przewidzenia przeszkodami, jakie miały miejsce w wyżej wskazanych dniach”, napisał w swoim usprawiedliwieniu Jarosław Kaczyński (pisownia oryginalna). Okazuje się więc, że prezes PiS, który nie ma konta i majątku, w sprawach dotyczących swojej kieszeni jest jednak skrupulatny i nie odpuszcza. Krzysztof Tchórzewski pisał z kolei, że nie uczestniczył w głosowaniach „ze względu na wykonywanie obowiązków Sekretarza Klubu PiS”. A Przemysław Gosiewski pisał tak „Szanowny Panie Marszałku (...), uprzejmie proszę o ponowne rozpatrzenie sprawy obniżenia należnych mi (sic!) środków pieniężnych za miesiąc czerwiec 2008 roku, w związku z nie uczestniczeniem w odpowiedniej liczbie głosowań (...). Pragnę wyjaśnić, iż w wyżej wymienionych dniach nie uczestniczyłem w głosowaniach ze względu na wcześniej zaplanowane zadania wynikające z pełnienia przeze mnie funkcji Przewodniczącego Klubu Parlamentarnego Prawo i Sprawiedliwość”. Z kolei nieobecność Wojciecha Jasińskiego podczas głosowania 13 czerwca była spowodowana „koniecznością wykonywania innych ważnych obowiązków poselskich”. Podobnie Zbigniew Ziobro – nie mógł uczestniczyć w głosowaniu „z powodu ważnych spraw poselskich”. A Ludwik Dorn musiał „opiekować się dzieckiem”. Marek Kuchciński dwukrotnie domagał się „utraconych” diet i tłumaczył: „podczas powyższych głosowań wykonywałem inne ważne obowiązki parlamentarzysty”. Z kolei Gabriela Masłowska wyjaśniała, że nie głosowała 13 czerwca „z powodu choroby”. Wojciech Mojzesowicz tłumaczył nieobecność „kłopotami zdrowotnymi”, Nelly Rokita „poważnymi problemami zdrowotnymi”, a Zbigniew Wassermann „udziałem w audycji TVN-u”. Waldemar Wiązowski walczył zaś o 300 zł takimi argumentami: „W związku ze śmiercią najbliższego, samotnie żyjącego sąsiada, jednego z trzech mieszkańców mojej wioski Poniatów k. Długopola Zdrój zmuszony byłem w dniu 13 czerwca opuścić obrady Sejmu w celu zajęcia się sprawami pogrzebowymi”. Bardziej bezpośredni był natomiast Krzysztof Jurgiel, który napisał do marszałka Komorowskiego po prostu tak: „Wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy obniżenia należnych świadczeń pieniężnych. Proszę o usprawiedliwienie nie wzięcia przeze mnie udziału w głosowaniach na posiedzeniu Sejmu w dniach 11-06-2008 r. i 13-06-2008 r. Uzasadnienie 1. dn. 11-06-2008 r. z powodu udziału w innych zajęciach sejmowych 2. dn. 13-06-2008 r. w związku z decyzją KP PiS o nie wzięciu udziału w głosowaniach”. Szast-prast. Klub PiS zdecydował, więc Sejm musi usprawiedliwić. Cytować można dłużej, usprawiedliwienia posłów PiS brzmią żałośnie i bezczelnie zarazem. Dla pieniędzy wypisywali niepoważne rzeczy. A w wielu przypadkach świadomie kłamali, świadomie pisali nieprawdę, żeby otrzymać 300 zł. Na tym tle niczym gwiazda błyszczy poseł Tadeusz Woźniak, który pisze: „za niewzięcie udziału w trzech głosowaniach w dniu 11 lipca 2008 r. gotów jestem ponieść konsekwencje przewidziane Regulaminem Sejmu, gdyż moja absencja na tych głosowaniach była świadomą manifestacją polityczną”. Brawo, panie pośle! Bo do dziś posłowie PiS w tej sprawie milczą. Na stronie internetowej pis.org.pl o wydarzeniu nie ma nawet wzmianki. Śmiesznie zachowały się w tej sprawie również pro-PiS-owskie pisma. „Rzeczpospolita” informację na ten temat zamieściła w środku numeru, na samym dole, pokrętną, z której wynika, że jest jakiś spór o diety i tyle. To też sygnał wiele mówiący o kondycji polskich mediów. Delegowany do komentowania całej sprawy poseł PiS Mariusz Kamiński tłumaczył, że zawsze pisano takie fikcyjne usprawiedliwienia i nikt się nie czepiał. Więc o co chodzi? I groził, że PiS będzie wnioskowało o przejrzenie usprawiedliwień wszystkich posłów. Na marginesie dodajmy, że tłumaczenie, iż zawsze tak robiono, a dopiero nas za to złapano, jest samobójcze. Bo jakaż w nim logika? Że jak inni kradli, to my też możemy kraść? Że jak inni brali łapówki, to my też możemy brać? PiS-owcy idą więc w całej sprawie w zaparte, nie widać u nich cienia refleksji, nie mówiąc o jakiejś skrusze. Przyzwoitość nakazywałaby, ażeby posłowie PiS przynajmniej przeprosili wyborców za swe niegodne zachowanie. Tymczasem – nic z tych rzeczy. Oni zamiatają te brudy pod dy- 23 wan, licząc, że ludzie nie zauważą albo zapomną. Jest w tym zachowaniu prosta, bolszewicka filozofia – my możemy więcej, a jeżeli ktoś coś nam wypomina, to jest to atak polityczny. Sprawa ma też szerszy kontekst. Bo czym zajmują się posłowie? Stanowią prawo, a jednocześnie pełnią funkcje kontrolne wobec władzy wykonawczej. To są ich obowiązki. Tymczasem okazało się, że wybrańcy Polaków, ludzie, którzy stanowią prawo i pilnują jego przestrzegania, sami to prawo łamią, kłamią dla 300 zł. A złapani za rękę, udają, że nic się nie stało, ba, odgrażają się. Z jednej strony, mają usta pełne frazesów o demokracji, wolności, prawie, a z drugiej, po cichutku wykłócają się o niewielkie (w porównaniu z ich uposażeniem) pieniądze. I chachmęcą, żeby je wyrwać. Takimi wydarzeniami, takim zachowaniem nie buduje się szacunku dla instytucji państwa, niszczy się ład społeczny. Przykład przecież idzie z góry. Sposób, w jaki zostanie załatwiona ta sprawa – poświadczenia nieprawdy i próby wyłudzenia publicznych pieniędzy – będzie papierkiem lakmusowym, pokazującym i stan polskiej demokracji, i wolę walki z patologią. Warto śledzić, jak będzie się rozwijać. ROBERT WALENCIAK Łobuzy czy złodzieje? Komentując zachowanie posłów PiS, Bronisław Komorowski szydził, że swój honor sprzedali za 300 zł. To sugestywny komentarz, tylko że niepełny. Bo w tej sprawie chodzi o coś więcej niż tylko o honor kilkudziesięciu posłów PiS. Ma ona wątek karny, polityczny, nawet ustrojowy. Wątek karny jest najprostszy. Posłowie PiS kłamiąc w usprawiedliwieniach, żeby wyrwać od Sejmu 300 zł, ewidentnie naruszyli kodeks karny. To nie był jakiś mało elegancki strzał, tylko było to przestępstwo. „W grę wchodzą dwa artykuły kodeksu karnego: poświadczenie nieprawdy przez funkcjonariusza publicznego i usiłowanie oszustwa. Mamy w tym przypadku do czynienia z oszustwem, jeśli ktoś starał się wprowadzić w błąd inną osobę w celu uzyskania korzyści majątkowej”, tłumaczył „Gazecie Wyborczej” prof. Jan Skupiński z Instytutu Nauk Prawnych PAN w Warszawie. Tak naprawdę posłami PiS i ich fałszywymi usprawiedliwieniami powinna się więc zająć prokuratura. Ciekawe, co wówczas będą mówić? R E K L A M A a4124-27.qxd 2008-10-03 16:18 Page 2 24 SKUTKI UBOCZNE ANGORA nr 41 (12.X.2008) Rodzina i sąsiedzi drżą o los Piotra S. Polak porwany w Pakistanie Nr 229 (30. IX.). Cena 1,70 zł Rodzina porwanego w Pakistanie 42-letniego polskiego inżyniera martwi się o to, co z nim będzie. Nikt nie myśli nawet o tym, żeby choć na chwilę zasnąć. Nie wiadomo, dlaczego porwano akurat Piotra S. – Najgorsze jest to, że nic nie wiadomo – mówi Danuta Paszek, siostra uprowadzonego Polaka. W swoim mieszkaniu w Krośnie kobieta od dwóch dni nie odchodzi od telewizora. W tym czasie ani na chwilę nie zmrużyła oka. – Jestem pewna, że to przypadek, że padło akurat na niego. Jestem już potwornie zmęczona tym wszystkim. Bardzo się boję o jego życie – dodaje siostra porwanego. Podobnego zdania jest Elżbieta Janocha, sąsiadka inżyniera, która pod jego nieobecność opiekuje się jego domem w małej wiosce Potok pod Krosnem. – Czekam niecierpliwie, aż porywacze wyznaczą okup. To na pewno pomyłka – mówi Janocha. Cała wieś żyje zresztą plotkami o porwanym sąsiedzie. Wczoraj rozeszły się wieści, że porywacze zażądali za jego wydanie miliona dolarów okupu. Szybko okazało się jednak, że to nieprawda. Inżynier przeprowadził się do małej miejscowości pod Krosnem 10 lat temu. Rzadko bywał w domu. Jego życie to praca w krakowskiej Geofizyce, w której przepracował już przeszło 20 lat. Ciągle wyjeżdżał na różne kontrakty, często za granicę. – Z nikim się tu nie przyjaźnił, nikogo nie odwiedzał – mówi o Piotrze S. emerytowany proboszcz z Potoku, ks. Franciszek Brzyski. Jedyną sąsiadką zżytą z inżynierem jest właśnie Elżbieta Janocha. Przyznaje, że jest skryty i niewiele mówi. – Ale to bardzo dobry i pracowity człowiek – mówi. Bardzo się boję o mojego pana Piotra – dodaje. Geofizyka Kraków, w której pracuje porwany, już zerwała kontrakt z pakistańską firmą Oil&Gas Development, w ramach którego Polacy prowadzili badania sejsmograficzne. Trwają przygotowania do ewakuacji z Pakistanu pozostałych 18 polskich pracowników. – Pamiętamy także o Pakistańczykach, którzy polegli: dwóch zatrudnionych u nas kierowcach i współpracującym z naszą firmą ochroniarzu – mówi Leopold Sułkowski, prezes Geofizyki. – Pomagamy materialnie ich rodzinom. Opiekujemy się także rodzinami naszych pracowników, którzy są w Pakistanie. Sułkowski nie chciał się wczoraj wypowiadać w sprawie ewentualnych przyczyn porwania inżyniera. – Nasza Z tego samochodu uprowadzono Piotra S. Terroryści stawiają warunki Nr 232 (3. X.). Cena 1,70 zł Do porwania polskiego inżyniera w Pakistanie przyznali się talibowie. Mężczyzna żyje. Terroryści mają go uwolnić, gdy pakistańskie więzienia opuszczą ich kompani. Jednak ambasada polska w Islamabadzie nie potwierdza tych doniesień. Informację o przyznaniu się pakistańskich fundamentalistów do porwania polskiego inżyniera podała w czwartek irańska rządowa agencja informacyjna IRNA, powołując się na wypowiedź rzecznika terrorystów. obecność w Pakistanie nie jest związana z żadnym wydarzeniem politycznym, więc reagujemy jak instytucja biznesowa, a nie grupa specjalna. Najważniejsze dla nas jest bezpieczeństwo naszych ludzi – powiedział. O przyczynach porwania niewiele mówi też polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Tłumaczy, że milczy dla dobra uprowadzonego. – Niekończące się serie narad, zebrania i spotkania, by podejmować kolejne decyzje – tak wczorajszy dzień podsumował Piotr Paszkowski, rzecznik prasowy ministra spraw zagranicznych. MSZ nie ujawniało jednak żadnych informacji. Źle się stało, że w mediach zaczęła się dyskusja o rzekomym odbiciu przez GROM polskiego inżyniera. Takie sprawy nie znoszą rozgłosu – ocenia ppłk Dariusz Kacperczyk z Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych. Zdaniem szefa Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych wysłanie pol- To pierwsza od momentu niedzielnego uprowadzenia wiadomość o losach Polaka. Żyje, został przewieziony przez talibów w bezpieczne miejsce. Odzyska wolność dopiero wtedy, gdy pakistańskie więzienia opuści 136 aresztowanych bojowników. Talibowie twierdzą, że swoje żądania przekazali już negocjatorom. Ambasada Polski w stolicy Pakistanu Islamabadzie na razie studzi emocje. – Nie mamy najmniejszego potwierdzenia tej wiadomości, ale z naszych informacji wynika, że porwany inżynier żyje. Cały czas koordynujemy działania, by go odnaleźć. Nie chcemy na razie komentować donie- Fot. PAP/EPA sień na temat miejsca jego przetrzymywania – mówił wczoraj sekretarz generalny ambasady polskiej w Islamabadzie Piotr Adamkiewicz. Zdaniem prof. Janusza Daneckiego, arabisty z Uniwersytetu Warszawskiego, negocjacje z terrorystami będą trudne, ale sytuacja nie jest beznadziejna. – Okazuje się, że porwanie to element rozgrywek wewnątrzpakistańskich. Zostało przeprowadzone z motywów politycznych. Dobrze, że terroryści nie mają roszczeń wobec polskiego rządu, nie domagają się wycofania wojsk z Afganistanu. Wtedy uwolnienie Polaka byłoby znacznie trudniejsze – mówi prof. Danecki. (...) JUSTYNA TROCKA skich służb nie jest takie proste: – Mogłoby to nastąpić wyłącznie na prośbę tamtejszego rządu – wyjaśnia Krzysztof Lisek, poseł Platformy Obywatelskiej. Pakistan ma bardzo sprawną jednostkę specjalną do walki z terroryzmem, szkoloną przez Amerykanów. A Pakistańczycy zapewniają, że robią co mogą, by pomóc Polakowi. Na miejscu działa też sztab kryzysowy Geofizyki. – Współpracujemy z prowadzącymi poszukiwania służbami pakistańskimi i z polskimi służbami konsularnymi – zapewnia prezes Sułkowski. – Porwanie polskiego inżyniera w Pakistanie nie było przypadkiem, a ataki na naszych obywateli mogą się powtarzać – mówi naszej gazecie prof. Sebastian Wojciechowski, szef Zakładu Studiów Strategicznych Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Wojciechowski przygotowywał ekspertyzę na ten temat dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Zdaniem Wojciechowskiego, są trzy możliwe motywy porwania Polaka. Pierwszy zakłada, że atak jest dziełem pakistańskich talibów. Być może chcą zdyskredytować nowy rząd lub wymienić ofiarę na uwięzionych współtowarzyszy. Kolejna możliwość to porwanie dla okupu. Trzeci wariant mówi o przesłankach politycznych – za atakiem może stać Al-Kaida. Jego celem byłoby zmuszenie Polski do wycofania się z Afganistanu. Za tą ostatnią możliwością przemawia fakt, że do porwania Polaka doszło blisko granicy z tym państwem. W sierpniu w tamtej okolicy porwano dwóch chińskich inżynierów. Większość zachodnich firm ewakuowała już stamtąd swoich pracowników. Wśród nielicznych obcokrajowców, którzy pozostali, byli Polacy. – W tej chwili trudno wyrokować, co zamierzają porywacze – zaznacza Sebastian Wojciechowski. – Na pewno jednak mamy do czynienia z profesjonalistami. Byli bardzo brutalni. Stosują przy tym tak zwany marketing terrorystyczny. Grają na zwłokę. Do tej pory nie sformułowali żądań. Zapewne niebawem je ujawnią, ale ich milczenie ma wzmóc napięcie u polskich władz i zwiększyć grozę całej sytuacji – dodaje. PIOTR ODORCZUK Współpraca: ŁUKASZ CIEŚLA AGATA KONDZIŃSKA DOROTA CZYŻ, EDYTA TKACZ Tytuł oryginalny: „Bliscy czekają na wieści o porwanym inżynierze” a4124-27.qxd 2008-10-03 16:18 Page 3 25 SKUTKI UBOCZNE ANGORA nr 41 (12.X.2008) Wojsko to ostateczność W ścisłej tajemnicy pod Bydgoszczą powstał obóz dla irackich współpracowników naszej armii, którym grozi śmierć za kolaborację z Polakami. Ale rząd nie ma pomysłu, co z nimi zrobić Rozmowa z mjr. KRZYSZTOFEM PRZEPIÓRKĄ, prezesem Fundacji Byłych Żołnierzy GROM Niechciani Irakijczycy – Jakie szanse mieliby żołnierze GROM, gdyby przyszło im uwalniać polskiego inżyniera porwanego w Pakistanie? – Duże. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że Pakistan jest niepodległym krajem, oficjalnie nieuwikłanym w żadną wojnę. Tamtejsze kręgi polityczne i wojskowe alergicznie reagują na wszelkie próby naruszania pakistańskiego terytorium. – Pakistańscy żołnierze znów strzelali ostatnio do amerykańskich śmigłowców. – Wiadomo, że Amerykanie nie cieszą się tam uznaniem blisko 90 procent Pakistańczyków, przepytywanych przez Instytut Gallupa po zamachu na World Trade Center, wyrażało poparcie dla Al-Kaidy. Dlatego sytuacja tamtejszego rządu jest nie do pozazdroszczenia. Nie wyobrażam sobie na przykład, żeby w Polsce, gdyby doszło do porwania Amerykanina, interweniowały amerykańskie Delta Forces! – A gdyby udało się te trudności pokonać? – Nasi żołnierze są świetnie przygotowani do takiej misji. Choć trzeba się liczyć z kłopotami. Przypomnę organizowaną z rozmachem akcję uwalniania amerykańskich zakładników z okupowanej przez Irańczyków ambasady w Teheranie w 1980 roku, która skończyła się spektakularną porażką. – Wolę przywołać inny przykład – uwolnienie Polaka i trójki Włochów w Iraku w 2004 roku, dokonane w imponującym stylu. – Tam sytuacja była dużo łatwiejsza. Rzecz działa się w kraju okupowanym, przy dobrym rozeznaniu terenu i rozpoznaniu wywiadowczym. Musimy brać pod uwagę wszystkie czynniki pojawiające się w czasie operacji, a sugerowanie, że „pojedziemy i zrobimy porządek”, jest, delikatnie mówiąc, dość ryzykowne. Rozpoczął się wielki odwrót polskiej armii z Iraku. Żołnierze ostatniej, dziewiątej zmiany pakują bagaże. Amerykańskie samoloty przewożą ich do bazy Victoria w Kuwejcie. Stąd polecą do kraju. Jednocześnie wojsko, służby specjalne i MSWiA prowadzą tajną operację, w ramach której do Polski mają trafić iraccy współpracownicy naszej armii. Jawni, jak np. tłumacze, oraz tajni – agenci wojskowych służb. Zabieramy ich z Iraku, bo po wyjeździe naszych żołnierzy grozi im śmierć z rąk bojówek, które uważają współpracę z Polakami za kolaborację. Przedstawiciele instytucji zaangażowanych w operację nie udzielają żadnych informacji na jej temat. Nieoficjalnie ustaliliśmy: jawnych współpracowników ma przylecieć do Polski około 200, liczba agentów okryta jest tajemnicą. Robert Rochowicz, rzecznik MON: – Mogę jedynie powiedzieć, że operacja jest w trakcie realizacji, ale do Polski nie przyleciał jeszcze ani jeden współpracownik naszej armii. Z dwóch wiarygodnych źródeł w dowództwie armii wiemy, że obóz przejściowy dla Irakijczyków zorganizowano w ośrodku wypoczynkowym na Kujawach. Znamy jego położenie, nie ujawniamy go z przyczyn bezpieczeństwa. Rozmawiał: FILIP RATKOWSKI („Polska – Gazeta Krakowska nr 229) Nr 231 (2. X.). Cena 1,50 zł Co dalej? Nie wiadomo Co będzie potem z irakijskimi współpracownikami Polaków? Nikt nie chce o tym mówić. Armia chce, aby zaraz po przewiezieniu Irakijczyków do Polski odpowiedzialność za nich przejął Urząd ds. Cudzoziemców. – Nie mamy pomysłu, jak asymilować ich w polskim społeczeństwie – mówi wysoki rangą urzędnik MON. – W Danii był z nimi problem, bo dostali prawo do łączenia rodzin. Niektórzy mają po kilka żon, zaczęli je sprowadzać. Najlepiej, gdyby wyjechali od razu do innego kraju Unii, ale to nie jest takie proste, bo i tam mogą ich nie chcieć. Szef MON Bogdan Klich (wczoraj był nieuchwytny) przed kilkoma tygodniami na pokładzie samolotu lecącego z Bagdadu mówił nam: – Najwy- Ali ma 35 lat i z polską armią współpracuje od trzech. Żonaty, ma syna. Snuje już nawet plany, co będzie robił w demokratycznym kraju. – Chciałbym założyć iracką restaurację albo jakąś kawiarnię Fot. Materiały PKW – Irak Firas ma 29 lat. Jest kawalerem, z założeniem rodziny woli poczekać na przyjazd do Polski. Z wykształcenia inżynier, liczy na pracę w zawodzie. Rebelianci w Iraku zabili mu czterech kolegów – tłumaczy. – Nie chcę być następny – mówi Fot. Materiały PKW – Irak godniejsze z naszego punktu widzenia byłoby udzielenie jednorazowej pomocy finansowej w wysokości do 40 tys. dol. Wtedy Irakijczycy musieliby sami zadbać o swój los, wyjeżdżając np. do Jordanii. Klich zaznacza: – Jesteśmy jednak gotowi nadać im status uchodźcy. Mogą także liczyć na tzw. pobyt tolerowany. Każdy taki wniosek będzie rozpatrywał specjalnie powołany do tego zespół. Irak nie puszcza Operacja stanęła jednak w miejscu, bo iracki rząd niespodziewanie odmówił wypuszczenia z kraju swoich obywateli. To w większości dobrze wykształceni ludzie: inżynierowie, lingwiści, absolwenci uniwersytetów. Są dla Iraku cenni. – Mamy poważny kryzys. Nasz rząd niepotrzebnie ogłosił chęć sprowadzenia ich do Polski – twierdzą nasze źródła w MON i armii. – Duńczycy i Brytyjczycy wywieźli swoich po cichu i nie było problemu. O sprawie nie chce w ogóle rozmawiać wiceminister obrony narodowej Stanisław Komorowski odpowiedzialny za sprowadzenie Irakijczyków, a także rzecznik dowódcy polskiego wojska w Iraku płk Janusz Górski. Teraz do gry mają wejść dyplomaci. W poszukiwaniu kretów Na wszystkim rękę trzyma Służba Kontrwywiadu Wojskowego, która w polskiej bazie Echo w Diwanii zorganizowała coś w rodzaju obozu filtracyjnego. 26 a4124-27.qxd 2008-10-03 16:18 Page 4 26 NIEWIDZIALNI Niechciani Irakijczycy 25 Irakijczycy, którzy zgłosili chęć wyjazdu do Polski, są poddawani wnikliwym przesłuchaniom. SKW chce wyłuskać osoby, które mogą współpracować z terrorystami. Dowódcy polskiego kontyngentu opowiadali nam o „kretach”. W jednym przypadku, w czasie ostrzału artyleryjskiego polskiej bazy, iracki tłumacz został złapany na tym, jak przez telefon komórkowy pomagał napastnikom wstrzelać się w bazę. W innym obozie zatrzymano Irakijkę, która była szpiegiem rebeliantów. Wszyscy współpracownicy naszej armii byli już wcześniej sprawdzani co najmniej dwukrotnie. Najpierw przeszli przez sito amerykańskich służb wywiadowczych (pod ich kontrolą jest np. wojskowa firma Global Linguist Solutions rekrutująca tłumaczy wojsk koalicji). Potem w bazach, jeszcze przed podjęciem pracy, zajmowała się nimi SKW. Jaser marzy o Polsce Każdy kraj zaangażowany w wojnę w Iraku załatwia problem swoich współpracowników na własną rękę. Np. Duńczycy, wycofując się z Iraku, zabrali do siebie wszystkich 80 współpracowników. Dostali azyl polityczny. Po ściągnięciu rodzin jest ich już w Danii kilkuset. Jak podała „Polska Zbrojna”, w Wielkiej Brytanii z 700 zgłoszeń złożonych w 2007 r. odrzucono już 300. Bo władze brytyjskie chcą przyjmować tylko tych, których życie jest realnie zagrożone. Irackimi tłumaczom pomaga medialna kampania rozpętana przez „The Times”, który napisał, że przygarnięcie współpracowników to sprawa honoru. Wśród marzących o wyjeździe do Polski jest 29-letni Jaser z Bagdadu, z którym rozmawialiśmy przed dwoma miesiącami. Jego dwaj bracia, którzy też byli tłumaczami, zginęli z rąk bojówkarzy. Jaser siedzi w bazie Echo w Diwanii i powtarza słowa: – Jestem uchodźcą z Iraku. Przyjechałem do Polski, bo byłem tłumaczem waszych żołnierzy. Za to w Iraku chcą mnie zabić. *** Amerykanie przejęli już od Polaków nadzór operacyjny w „polskiej” prowincji Kadisija w Iraku – podaje PAP. Oficjalna ceremonia przekazania bazy odbędzie się za kilka dni. Obecnie jest jeszcze w Iraku około 600 polskich żołnierzy, którzy wrócą do końca października. MARCIN GÓRKA ADAM ZADWORNY ANGORA nr 41 (12.X.2008) Sky marshale od 2004 roku pełnią na pokładach polskich samolotów funkcję ostatniego zaworu bezpieczeństwa antyterrorystycznego na wypadek, gdyby się okazało, że naziemny system ochronny po prostu zawiódł Podniebni szeryfowie Nr 38 (21. IX.). Cena 4,70 zł Aby porozmawiać z Adamem, Marcinem i Krzysztofem, funkcjonariuszami Straży Granicznej, którzy nie tylko przelatali wiele setek godzin na pokładach samolotów, ale również tworzyli w Polsce formację sky marshali, musieliśmy uzyskać zgodę w Zarządzie Zabezpieczenia Działań Straży Granicznej. Tam zaś powiedziano otwarcie: „Nie ma dla nas nic ważniejszego od strzeżenia tajemnicy systemu operacyjnego oraz taktyki stosowanej przez funkcjonariuszy sprawujących warty ochronne na pokładach samolotów, jednakże zdajemy sobie sprawę, że mówienie i pisanie na ten temat, uświadamianie problemu pasażerom linii lotniczych jest elementem bezpieczeństwa lotów”. „Czy wiesz, jak wygląda koszmarny sen sky marshala?”, pyta Krzysztof. „Pokład samolotu, trzydzieści rzędów siedzeń, wszystkie fotele wypełnione pasażerami. Znajdujemy się pośrodku Atlantyku, nie ma turbulencji, stewardesa podaje napoje, zachodzi słońce... Lot trwa już kilka długich, męczących godzin i nic się nie dzieje. Nagle słychać szarpaninę, krzyki, padają strzały. Budzący się pasażerowie z tylnych siedzeń nie są w stanie dostrzec, co dzieje się z przodu. A maszyna zaczyna właśnie bardzo gwałtownie manewrować, spadają z półki maski, gaśnie światło. Przekonanie, że samolot spada, powoduje wybuch zbiorowej histerii, nawoływania w wielu językach, płacz dzieci... Niektórzy wstają, przewracają się... W tym rozgardiaszu zupełnie nie słychać, że ktoś krzyczy: straż graniczna!”. Szkolenie funkcjonariuszy prowadzone jest w taki sposób, by ten sen nigdy nie stał się rzeczywistością. Scenariusz tego snu na jawie powinien więc wyglądać, zdaniem mojego rozmówcy, następująco: Instruktorzy szkolący sky marshali uczą, że w żadnym przypadku nie można lekceważyć ludzi, którzy staną po drugiej stronie Fot. Krzysztof Niemiec „Sky marshale po pięciu godzinach jednego z wieluset lotów, podczas których dotąd nic złego się nie działo, w ułamku sekundy wyrywają się z pozornego letargu, oceniają sytuację i w jakimś niewyobrażalnie krótkim czasie podejmują działanie. Nie może być mowy o walce, o strzelaninie w piekielnej ciasnocie, w rozhisteryzowanym tłumie. Ocena sytuacji, podjęcie decyzji i wyeliminowanie zagrożenia... albo absolutna porażka. Nie ma bowiem w tej robocie ocen pośrednich, nie ma poprawek, jest celujący albo pała”. Naturalne środowisko Gdy w 2004 roku zapadła decyzja o tworzeniu nowej służby, z najlepszych, najbardziej doświadczonych ludzi, zaczęto formować zespół organizacyjny, następnie ogłoszono nabór funkcjonariuszy SG do służby na pokładach statków powietrznych. Mimo surowych kryteriów, znaleziono ich we własnych szeregach, bez konieczności werbowania kandyda- tów z zewnątrz. Ochotnicy przeszli bardzo ostrą selekcję, w pierwszym rzucie z grupy kilkuset wybrano jedynie garstkę, którą niemal natychmiast wysłano na szkolenie za ocean. Nie było już bowiem czasu na wydeptywanie krok po kroku własnych ścieżek, należało się uczyć od liderów, między innymi od Niemców i Amerykanów, mających w tej dziedzinie znaczący dorobek i doświadczenie. Co jest do dziś dla funkcjonariuszy pełniących warty ochronne na pokładach samolotów najtrudniejsze? Moi rozmówcy są w tej kwestii jednomyślni: „Z pewnością odnalezienie się na lotnisku, a następnie w samolocie. Musimy poruszać się tam pewnie i swobodnie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, sprawiać wrażenie pasażerów korzystających po raz setny czy pięćsetny z usług linii lotniczych”. A tej naturalności nie można wypracować inaczej niż poprzez prak- a4124-27.qxd 2008-10-03 16:18 Page 5 NIEWIDZIALNI ANGORA nr 41 (12.X.2008) Nowa era Po atakach terrorystycznych na Pentagon i wieże World Trade Center 11 września 2001 roku rozpoczęła się nowa era w podejściu do ochrony komunikacji lotniczej. Włączyliśmy się w ten nurt z niewielkim opóźnieniem, dziś jednakże polscy sky marshale są pełnoprawnymi obywatelami międzynarodowego środowiska. tykę. Po prostu trzeba sobie po świecie polatać. „Znaczący dorobek zebraliśmy w tej dziedzinie podczas lotów deportacyjnych”, mówi Krzysztof. Marcin zastrzega jednak natychmiast, żeby nie mieszać ze sobą dwóch spraw: wart ochronnych na pokładach samolotów i deportacji lotniczych, chociaż obiema zajmuje się ten sam Zarząd Zabezpieczenia Działań Straży Granicznej. Potwierdza, że deportacje są znakomitą praktyką, wprowadzeniem do wart na pokładach: „Z czasem samoloty i porty lotnicze stają się naszym naturalnym środowiskiem, zachowujemy się tam tak, jakbyśmy nic innego nie robili przez całe życie”. Jak sobie wyobrażają przeciwnika? Zdaniem Marcina, instruktorzy przygotowujący sky mashali do pracy widzą go bardzo realnie: „Ludzi, którzy staną po drugiej stronie, w żadnym wypadku nie należy lekceważyć. Mogą bowiem latać miesiącami, obserwować, przygotowywać się w szczegółach, mieć nieograniczone wręcz środki finansowe i profesjonalne przygotowanie bojowe. Co najgorsze, skrajnie zdeterminowani, działający bez żadnych ograniczeń prawnych czy moralnych, jeśli nie zostaną wcześniej namierzeni, pierwsi wykonają ruch”. „Nie można jednakże ograniczać się do wizji terrorysty profesjonalisty”, idzie w sukurs koledze Adam, „bowiem znacznie częściej zdarzają się ataki szaleńców, ludzi, którym uroi się coś w głowie. A do głowy nikomu nie zajrzymy. Największym niebezpieczeństwem jest jednak to, że gościa, który, obudziwszy się rano, postanowi porwać samolot, nie możemy potraktować jako nieszkodliwego amatora”. Sky marshale nie są przesądni, ale Krzysztof uważa, że nie należy kusić losu: „Przez kilka lat, odkąd istnieje nasza formacja, nic złego u nas się nie działo, a tu nagle w ciągu kilkudziesięciu godzin mamy dwa zdarzenia, w których piloci decydują się na awaryjne lądowanie na terenie naszego kraju. W pierwszym pasażer twierdzi, że właśnie wszystkich zabije, bo jest terrorystą. Pilot podejmuje więc decyzję o lądowaniu. Kilkanaście godzin później podobna sytuacja – awanturujący się, pijany pasażer doprowadza do takiego zagrożenia, że lot zostaje przerwany”. Czuła zapora Sky marshale to wyjątkowo ciężka służba, chociaż być może z pozoru na taką nie wygląda. Wartownicy siedzą na pokładzie samolotu między pasażerami, pilnując, żeby „nic nie wybuchło”. Nie jest jednak tak, że funkcjonariusz wsiada i leci... Prostocie stosowanej przez nich taktyki towarzyszy bowiem niesłychanie skomplikowany proces wcześniejszego planowania. Wszystko, co dotyczy bezpieczeństwa lotu, cała wielka robota wykonywana jest wcześniej, na ziemi. Krzysztof oddaje honor kolegom: „Niezwykle ważną rolę odgrywają funkcjonariusze z Nadwiślańskiego Oddziału SG, z lotniskową grupą interwencyjną na czele, stanowiący dla osób niepożądanych ostatnią zaporę przed wejściem na pokład. Ta zapora działa niezwykle czule, wystarczy bowiem najmniejsza przesłanka dotycząca zagrożenia, 27 a samolot z pewnością nie wzbije się w powietrze, zaś podejrzani zostaną zatrzymani. Nikt bowiem nie będzie szafował zdrowiem czy życiem pasażerów. Nikt nie wprowadzi uzbrojonych ludzi na pokład samolotu jedynie po to, by dramatyczne wydarzenia rozstrzygnęły się w powietrzu”. Ostatnie pytanie: dlaczego rolę ochrony statków powietrznych powierzono Straży Granicznej? W Polsce, nie ma co ukrywać, w okresie przemian ustrojowych temat gdzieś się zagubił, jakby nie było problemu. Do 2002 roku nikt tej luki nie wypełniał profesjonalnie, przede wszystkim zaś brakowało jasnego sprecyzowania kompetencji i odpowiedzialności, dopasowania kolejnych koncepcji do prawa międzynarodowego. Wreszcie zadecydowano, że jedyną instytucją ustawowo uprawnioną do sprawowania takiej funkcji jest Straż Graniczna. Formacja ma bowiem za zadanie ochronę granicy państwowej, a pokład samolotu, również poza granicami, stanowi terytorium Polski. Chronią więc w ten sposób naszych obywateli tam, gdzie zgodnie z prawem nie ma dostępu żołnierz ani policjant. PIOTR BERNABIUK R E K L A M A A4128-29 POLSKA.qxd 2008-10-03 16:45 28 Page 2 A TO POLSKA WŁAŚNIE ANGORA nr 41 (12.X.2008) Psycholodzy są przeciwni karaniu dziewczyny. Uważają, że należy jej uświadomić, że zachowała się niewłaściwie Nastolatka w krematorium Nr 28 (13. IX.). Cena 1,20 zł Prokuratura szuka nastolatki, która sfotografowała się w piecu krematoryjnym Muzeum na Majdanku w Lublinie. Jeśli dziewczyna ma już skończone 17 lat, może usłyszeć zarzut znieważenia pomnika. Organy ścigania zajęły się sprawą po opublikowaniu najpierw w internecie, a potem w mediach fotografii nastolatki, która uśmiecha się z krematoryjnego pieca. Robert Kuwałek, naukowiec z Muzeum na Majdanku, rozpoznał, że zdjęcie zostało zrobione na lubelskim Majdanku. Widać na nim piec ze starego krematorium, w którym palono zwłoki zabijanych więźniów obozu koncentracyjnego. Szukaniem dziewczynki ze zdjęcia najpierw zajmą się policjanci. Śledczy pójdą tropem zamieszczonej w internecie fotografii. Jeśli okaże się, że dziewczyna ze zdjęcia ma więcej niż 17 lat – może usłyszeć prokuratorski zarzut znieważenia pomnika. Jeśli jest młodsza – jej sprawa prawdopodobnie zostanie przekazana do sądu rodzinnego. Zdjęcie, które wywołało burzę w środowisku socjologów, psychologów i pedagogów. Bohaterka zamieściła je na swoim blogu, a teraz ma poważne problemy Fot. Internet Psycholodzy uważają jednak, że dziewczynki nie należy karać, ale porozmawiać z nią, żeby zrozumiała, że postąpiła niewłaściwie. – Gdyby prokuratura ścigała tę dziewczynę za to, co zrobiła, toby się tylko ośmieszyła – uważa prof. Marian Filipiak, socjolog z lubelskiego UMCS. – Winni jesteśmy my wszyscy. Bo żyjemy w takich czasach, że dzieci w wieku 12 czy 14 lat zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, czym był Majdanek. Sam byłem świadkiem, jak grupa młodzieży żydowskiej zwiedzająca to muzeum bardzo dobrze się bawiła, żartowała i śmiała. Tu trzeba edukacji, wychowania. – Karanie nie jest żadną metodą – przekonuje Jolanta Marciniak, pedagog z Zespołu Szkół nr 1 w Lublinie. – Jedynym sensownym wyjściem jest rozmowa z pedagogiem lub psychologiem, najlepiej w obecności rodziców. Ta dziewczynka musi zrozumieć, co zrobiła. Zdaniem Marciniak, warto ustalić, w jakich okolicznościach doszło do zrobienia tego zdjęcia. – Jeśli dziewczynka była z wycieczką szkolną, to znaczy, że była z jakimś opiekunem. Dlaczego nie zareagował? Ja z grupą w tym wieku w ogóle nie odważyłbym się na wycieczkę do takiego muzeum – dodaje prof. Filipiak. – A jeśli już, to po odpowiednim przygotowaniu dzieci. One muszą zrozumieć, gdzie idą. Zrozumieć, a nie tylko o tym posłuchać. Ta dziewczynka po prostu nie rozumiała. Ale to nie jej wina. MIŁOSZ BEDNARCZYK DARIUSZ JĘDRYSZKA Zdaniem nidzickiego sądu kot spowodował zniszczenia na cztery tysiące złotych Francik na spacerze zdemolował auto? Nr 215 (13-14. IX.). Cena 1,60 zł Ma 6 lat, waży 3 kilogramy i zdaniem pewnego kierowcy spowodował zniszczenia samochodu na 4 tysiące złotych. Ten „wandal” to kot Francik, który wpadł pod koła auta. Właściciele zwierzaka aż w Sądzie Apelacyjnym w Olsztynie muszą udowadniać, że to bzdura. Takiej historii nie pamiętają chyba najstarsi sędziowie ani lekarze weterynarii. W czwartek w Olsztynie rozpocznie się rozprawa apelacyjna, której głównym bohaterem jest kot. Francik wpadł pod koła samochodu, gdy włóczył się koło domu. Właściciel auta zażądał od właścicieli kota odszkodowania. Sąd w Nidzicy uznał, że kierowca ma rację i orzekł wypłatę odszkodowania. A wszystko zaczęło się w ubiegłym roku w Wiknie koło Nidzicy. Francik jak co dzień wyszedł na spacer po wsi. Pech chciał, że przechodząc przez jezdnię, wpadł pod koła volkswagena golfa. Kierowca dotarł do właścicieli kota i poinformował ich, że najechał na zwierzę. Wezwał też policję. Właściciele dostali 20 zł mandatu za niedopilnowanie zwierzęcia. Policja nie dokonała oględzin auta. – Od razu pojechaliśmy z kotem do kliniki w Olsztynie – opowiada Piotr Golimowski, współwłaściciel zwierzęcia. – Lekarz ocenił, że wystająca z auta śruba zrobiła Francikowi jedynie ranę w udzie. Poza tym zwierzę było całe. Szybko zapomnieli o historii. Po kilku miesiącach Piotr Golimowski dostał pozew do sądu o odszkodowanie za zniszczenia auta na 4 tys. złotych. – W ocenie rzeczoznawcy była mowa o uderzeniu w zwierzę, a nie konkretnie w kota. A przecież takie szkody mogła wyrządzić sarna, wielki pies, ale nie miękki kot – mówi Teresa Leszczyńska, współwłaścicielka Francika. Lista zniszczeń samochodu była bardzo długa: została zarysowana środkowa część zderzaka, uszkodzona listwa ozdobna, spojler, kraty wlotu powietrza, spodnia osłona zespołu napędowego, chłodnica, wspornik zamka z osłoną chłodnicy. Oskarżeni poprosili o powołanie biegłego sądowego, aby ten jeszcze raz obejrzał samochód, ale kierowca sprzedał już auto. Więc biegły na podstawie fotografii oświadczył, że większość uszkodzeń pochodzi z innych zdarzeń drogowych. Jednak sędzia orzekł, że właściciel kota musi zapłacić za straty, tyle że połowę kwoty. Uznał też, że pani Leszczyńska mogła zrobić zdjęcia zniszczonego auta telefonem komórkowym i mieć swój dowód. Czy trzykilogramowy kot może uszkodzić ponadtonowe auto? – To ja- kaś bzdura – mówi dr Anita Procajło, lekarz weterynarii z kliniki uniwersyteckiej w Olsztynie. Po pierwsze, jakby kot zniszczył metalowe elementy w samochodzie, musiałby już nie żyć. Jeśli ktoś mówi takie rzeczy, to po prostu chce kogoś naciągnąć. A może rzeczoznawcy motoryzacyjni słyszeli o takim przypadku? Hmm... nie spotkałem się nigdy z taką sprawą. Pomyślmy. Kot chodzi nisko przy ziemi. Chłodnica jest dużo wyżej – to pierwszy argument za tym, że choćby ten jeden element nie mógł zostać uszkodzony – wyjaśnia Leonard Wojtkowski, rzeczoznawca Polskiego Związku Motorowego w Olsztynie. – Kot może ewentualnie doprowadzić do pęknięć części plastikowych w podwoziu, jeśli się dostanie pod spód auta. Tylko nasuwa się pytanie, czy wówczas by to przeżył? KINGA KAMIŃSKA A4128-29 POLSKA.qxd 2008-10-03 16:45 Page 3 Kobietę uratował telefon komórkowy Uwięziona w grobowcu Nr 36 (9. IX.). Cena 1,50 zł Wydarzenia niczym z filmu grozy rozegrały się na cmentarzu przy Al. 600-lecia. Czyszcząca pomniki kobieta wpadła do głębokiego na trzy metry grobowca. Aby ją wydostać z grobu, musiała interweniować straż pożarna. Takiego wydarzenia nie odnotowały do tej pory żadne kroniki Sochaczewa. Nie ma się czemu dziwić, gdyż takie sceny można oglądać jedynie na filmach grozy. Jednak to, co przeżyła sześćdziesięcioletnia mieszkanka Chodakowa, wydarzyło się naprawdę na trojanowskim cmentarzu. W środę, 4 września, kobieta udała się na grób swoich rodziców, aby wyczyścić pomnik. W pewnym momencie ziemia pod jej stopami zapadła się i kobieta spadła na samo dno grobowca o głębokości ponad trzech metrów. Na szczęście upadek został zamortyzowany przez dwie warstwy trumien. Uległy jednak one uszkodzeniu, a część znajdujących się w nich ludzkich szczątek spadła wraz z kobietą na dno grobu. Mieszkanka Chodakowa, mimo sytuacji, w jakiej się znalazła, zachowała zimną krew. Zdała sobie sprawę, że jej wołania o pomoc nikt nie usłyszy. Nawet gdyby tak się stało, to osoba spiesząca jej z pomocą, mogłaby dostać zawału, słysząc wołanie z grobu. Na szczęście miała przy sobie telefon komórkowy, przez który o całym zdarzeniu powiadomiła policję. – Szczerze mówiąc, to nikt początkowo nie chciał jej uwierzyć, że dzwoni z takiego miejsca – powiedział nam jeden z pracowników Komendy Powiatowej Policji w Sochaczewie. Nasz rozmówca dodaje, że kiedy kobieta zadzwoniła do dyżurnego KPP i powiedziała, że dzwoni z grobu na trojanowskim cmentarzu, ten potraktował to jako głupi żart. Nie ma się jednak czemu dziwić, gdyż dyżurni często otrzymują podobnie niedorzecznie brzmiące informacje. – Patrol został wysłany na miejsce dopiero wtedy, gdy uwięziona w grobie podała swoje nazwisko, które jest dość znane w mieście. Policjanci skontaktowali się także z jej mężem – dodaje nasz rozmówca. Jednak przybyli na miejsce funkcjonariusze nie byli w stanie wydostać kobiety uwięzionej w grobie. Wydobyli ją dopiero przybyli na miejsce strażacy. Jak udało nam się ustalić, kobieta poza stłuczeniami nie doznała żadnych obrażeń ciała. Wszystko wskazuje na to, że przyczyną wypadku była wadliwie wykonana konstrukcja grobowca. Piętra grobu nie były wykonane z betonu, tylko z desek, na które kładziono trumny. Także samo sklepienie krypty wykonano z drewna. Było ono przykryte folią i kilkucentymetrową warstwą ziemi. W ciągu kilkudziesięciu lat deski tworzące sklepienie grobu spróchniały. Jak nam powiedziano, do wypadku mogło dojść w każdej chwili. Kobieta może mówić o olbrzymim szczęściu, gdyż spadając do grobu, mogła się nadziać nie tylko na spróchniałe sklepienia, ale i na fragmenty trumien. (atu) Historia znikającego opla Nr 177 (10. IX.). Cena 1,30 zł Huśtawkę emocji przeżył w nocy jeden z mieszkańców Szczecina. W ciągu kilku godzin kupił auto, świętował zakup, potem je stracił, by za jakiś czas odzyskać. Jego historia nadaje się na scenariusz sensacyjnego filmu. – Do zdarzenia doszło w nocy w podszczecińskim Pilchowie – informuje nadkom. Artur Marciniak z komisariatu Szczecin-Pogodno. – Dwaj mężczyźni umówili się, by sfinalizować transakcję. Szczęśliwy nabywca opla vectry postanowił w kupionym aucie świętować udaną transakcję z poprzednim właścicielem. W tym miejscu komunikat policji robi się enigmatyczny. Wiadomo jednak, że świętowanie było równie udane jak zakup. Tyle że opel tę jedną noc miał jeszcze spędzić u dawnego posiadacza. Nowy właściciel nie był w stanie wrócić nim do domu. Gdy spotkanie w pojeździe dobiegało końca, nabywca postanowił jeszcze udać się do pobliskiego sklepu po papierosy. W stacyjce zostawił kluczyki, a w aucie dawnego właściciela, który miał opla pilnować. Ten jednak szybko się znudził czekaniem i postanowił pójść do domu. Po chwili z przerażeniem stwierdził, że auto odjeżdża. Obaj mężczyźni zaalarmowali policję i podali tyle szczegółów, ile byli w stanie przekazać. Pechowego nabywcę z Pilchowa 29 A TO POLSKA WŁAŚNIE ANGORA nr 41 (12.X.2008) odebrał radiowóz, by przewieźć go do komisariatu przy ul. Mickiewicza. Jego stan nie pozwalał na przyjęcie oficjalnego zgłoszenia, miał je złożyć dopiero rano. Mimo to funkcjonariusze podjęli działania i zanim jeszcze dojechali do komisariatu, inna załoga zauważyła skradzionego opla. Auto stało na parkingu przy ul. Zawadzkiego. – Policjanci w cywilu dyskretnie obserwowali auto – mówi nadkom. Marciniak. – Po jakimś czasie podszedł do niego mężczyzna i wsiadł. Nie zauważył nawet, jak funkcjonariusze zbliżyli się do samochodu i otworzyli drzwi. Był zaskoczony, nie próbował ucieczki. Informację o odzyskaniu opla przestraszony nowy właściciel dostał telefonicznie, zanim jeszcze wrócił z komisariatu do domu. Bardzo się ucieszył. Nie był natomiast zadowolony zatrzymany w kradzionym pojeździe 25-letni Andrzej S. Grozi mu bowiem do 5 lat pozbawienia wolności. (ToT) FOTOSZOPA Drogowa niespodzianka Zdjęcie wykonane w miejscowości Przybyszyce gm. Jeżów pow. Brzeziny Nadesłał: Paweł Orlicki Zdjęcia: pocztą lub na [email protected]. Dane autora, kontakt, gdzie i kiedy je zrobiono. Wybrała: A.P. Taka gmina! Zaklików (woj. podkarpackie) Setki dziur i dołków, w których spokojnie można urwać sobie koło – tak wygląda ulica Zaśluzie w Zaklikowie. Kierowcy, aby omijać drogowe atrakcje, jeżdżą niemalże po płotach okolicznych gospodarstw. Zaniedbanie urzędników i dramat kierowców trwa od pięciu lat – pisze tygodnik „Sztafeta”. Oczywiście włodarze gminy bronią się, że rok w rok remontują drogę. Zbulwersowani mieszkańcy dopowiadają, że owszem – zamiast zrobić porządny remont, zasypują dziury żwirem, który po kilku tygodniach znów odkrywa księżycowy krajobraz ulicy. Urzędnicy pocieszają, że pojawiły się plany remontu ulicy. Złośliwi komentują, że jeszcze co najmniej 5 lat papiery poleżą na biurkach i może coś się zmieni... Łomża (woj. podlaskie) Drogowcom, którzy wykonywali modernizację drogi krajowej nr 61 od Miastkowa do rogatek Łomży, należy pogratulować fantazji, bo na pewno nie zdrowego rozsądku i profesjonalizmu. Albo od razu zarzucić układ z zakładem pogrzebowym. Tygodnik „Kontakty” pisze, że działkowcy z ogródków Relax mogą pożegnać się z pieszymi spacerami do swoich ogródków. Podobnie rowerzyści mogą zapomnieć o dojazdach do działek. No, chyba że życie jest im niemiłe. Remont drogi został wykonany bez wyobraźni. Zlikwidowano pobocze, które przekształcono w betonowy rynsztok. Drogowcy nie wpadli też na pomysł wykonania pasa wyłączeń dla skręcających do ogródków działkowych. Aby wjechać za ich bramę, trzeba zatrzymać się na ruchliwej trasie i tylko patrzeć, jak dojdzie do tragedii – przestrzega gazeta. Mikołów (woj. śląskie) Gołębie z mikołowskiego rynku czeka ciężki los. Urzędnicy lokalnego magistratu wypowiedzieli im wojnę. Metody są brutalne. Postanowili wziąć ptactwo głodem. Rozlepili kartki zabraniające petentom dokarmiania gołębi – pisze górnośląski tygodnik regionalny „Echo”. Powód? Bystre oko biurokratów spostrzegło, że ptaki brudzą płytę rynku. Straszą art. 145 kodeksu wykroczeń, na mocy którego strażnik miejski może nałożyć na dokarmiającego mandat do 500 zł. A że ludzie w Mikołowie kochają ptaki bardziej niż urzędnicy, z dokarmianiem podobno zeszli do podziemia... WOJCIECH ANDRZEJEWSKI a4130-31.qxd 2008-10-03 13:53 Page 2 30 WSZYSTKO W RODZINIE ANGORA nr 41 (12.X.2008) Do domu wróciła późno, radiowozem. Rano poszła po bułki i już cała wieś wiedziała. W sklepie usłyszała za plecami: „To ta kur..., co sypiała z ojcem” – Z komisariatu zawieźli mnie na badanie ginekologiczne do miasta. Ale i z tym był problem – pielęgniarka piekliła się: „Kto za nie zapłaci?!”. Policjant dzwonił do prokuratury, prokuratura do szpitala. A lekarz się dziwił: „Po co badania, skoro gwałt był 12 lat wcześniej? Tak do pięciu godzin to można coś stwierdzić, ale po latach nie ma że gdy była mała, sprawdzał pal- szans” – wyjaśniał. cem, czy jest dziewicą. Dla jej doHalina: – Pewnie liczyli, że wciąż bra. jestem dziewicą, że konfabuluję Zanim poszła na komisariat, mu- i sprawa sama się rozwiąże. siała przełamać lęk przed ojcem. Ale Kiedy Halinę przesłuchiwano, poliprzede wszystkim pogodzić się cja aresztowała jej ojca. Na drodze z tym, że występuje przeciwko oso- za wsią. Do domu wróciła późno policyjnym radiowozem. Rano o siódmej poszła po bułki. I już cała wieś wiedziała. W sklepie usłyszała za plecami: „To ta kurwa, co sypiała z ojcem”. A potem cały czas docinki: „Tak długo trwało, to pewnie sama chciała” albo: „Ojca za kratki wsadziła, bo dawanie mu dupy przestało jej się podobać”. Do niej nikt się nie odzywał. Nawet babka. Mama matki. Okazało się też, że każdy coś widział – jak z ojcem na kocu leżała, jak się migdalili w lesie albo w komórce. – Tych, co tak Rys. Katarzyna Zalepa mówili, na świadbie bliskiej, głowie rodziny, człowie- ków podałam, ale żaden nie pokowi, który zarabia na dom i podej- twierdził tego, co gadał na boku, muje wszystkie decyzje. przed sądem. O swojej decyzji powiedziała matPsycholożka: Przepraszam, ce. Ta udawała, że o niczym nie wiejestem umówiona na kawę działa: „Jak mogłeś jej to robić?!” – krzyczała na ojca. Rodzina jest po jej stronie, ale po cichu ma pretensję, że zabrała jej Wieś: Pewnie sama chciała ojca. Zwłaszcza młodszy brat. Tatę W komisariacie dwie godziny cze- kocha, bo odprowadzał go do szkokała na psychologa. Gdy przyjechał, ły i grali w ping-ponga. – Na Wigilię prosił mnie przy żydługo nie potrafiła wykrztusić z siebie słowa. W końcu opowiedziała czeniach: „Halinka, odwołaj, co powiedziałaś, żeby tata mógł wrócić wszystko. Policjant zapewniał, że to, co mó- do domu”. Bratu pomaga psycholog. Do powi, nie ujrzy światła dziennego. Później jednak uściślił: – Ja nie po- radni wysłała go szkoła, bo jak wywiem, ale mam przełożonych, tłumaczyć 13-latkowi to, co się staa media za takie informacje dają ło? Ojca w więzieniu też badali psypieniądze i mają swoich podpłacocholodzy i psychiatrzy. – Lepiej się nych ludzi. Dobrze, że wzięła dyktafon, bo nim zajęto niż mną, ja żadnej pomow komisariacie nie mieli. Ale poli- cy nie miałam – mówi Halina. Na początku bała się wychodzić cjant, który spisywał z taśmy, i tak był niezadowolony – już prawie pią- na ulicę. Taka blokada. Ciągle płakała. – Do dziś mam sny, że ojciec móta, a on musi siedzieć w pracy. Rozdwojenie Haliny Nr 229 (30. IX.). Cena 1,50 zł Na policji powiedziałam, że ojciec dwanaście lat mnie wykorzystywał. I teraz żałuję. Po tym, co później przeszłam, drugi raz bym tego nie mówiła. I nie będę namawiać innych dziewczyn. Bo niby jest tyle instytucji pomagających ofiarom przemocy w rodzinie, ale mi nikt nie pomógł. Ze wszystkim musiałam sobie poradzić sama – opowiada Halina. – mówił – masz swoje potrzeby, ale możesz trafić na mężczyznę, który cię wykorzysta, więc lepiej te potrzeby załatwiać w domu, ze mną. Wmówił mi, że bez niego sobie nie poradzę. Myślę, że zwyczajnie się we mnie zakochał. Był zazdrosny, Wiosną sąd skazał jej ojca na 15 lat więzienia. Pierwszy raz zgwałcił Halinę, gdy miała 12 lat. Matka wyjechała właśnie do szpitala rodzić jej braciszka. Ewka: Pożyczyła mi dyktafon Sypiał z Haliną regularnie, choć w małym, dwupokojowym mieszkanku, w którym mieszkała z rodzicami i dwoma braćmi, wydaje się to niemożliwe. Matka przyzwalała, aby córka sypiała z ojcem w jednym łóżku, a ona sama – w drugim pokoju, z synami. Raz złapała ich prawie na gorącym uczynku. Nie zareagowała. – Na początku mnie to nawet nie dziwiło, bo ojciec mówił, że to normalne i pewnie u koleżanek jest tak samo. Jednak przez skórę czułam, że coś jest nie tak – wspomina Halina. – W domu potrafiłam się rozdwoić: jedna Halina kładzie się, zamyka oczy i czeka, aż on skończy, druga ma normalne życie, uczy się, jest wesoła. Specjalnie udawała, że wszystko jest w porządku, bo nie chciała, żeby ktoś się dowiedział. Wstyd przed ludźmi był najważniejszym powodem. Że to tak długo trwało. Drugi powód to strach przed ojcem. Nie bił jej, ale szantażował ją psychicznie. – Od dziecka tresował mnie jak psa. Przekonywał, że to dla mojego dobra: Jesteś kobietą zawsze chciał mieć mnie w zasięgu wzroku. Ludzie widzieli, że jej pilnuje. Dopingowali go: „Pilnuj córki, pilnuj, to ci się nie skurwi!”. Dopiero gdy miała 24 lata, zdecydowała się z tym skończyć. – Musiałam się od niego uwolnić. Nie widziałam innego sposobu niż taki, że ojca zabiorą z domu. Pomogła jej koleżanka Ewka. Dzięki niej zrozumiała, że ma prawo do normalnego życia. To Ewka w internecie znalazła fundację, która pomaga rodzinom i ofiarom przemocy. – Pojechałyśmy, przyjęła nas prawniczka. Opowiedziałam, z czym przychodzę. – A gdzie dowody? – westchnęła. – Ja pani wierzę, ale sąd? Czy może pani np. zrobić zdjęcie podczas stosunku albo dostarczyć coś innego, namacalnego? Pożyczyła od koleżanki dyktafon. Ojciec był lekko podchmielony. Zaczęła rozmowę. Nagrało się m.in., a4130-31.qxd 2008-10-03 13:53 Page 3 wi, że się zemści i mnie zabije. Szukałam kogoś, kto pomoże mi zapomnieć. Policyjna psycholog nie pomogła. – Zajmujemy się tylko funkcjonariuszami, a ofiarami przemocy tylko doraźnie, tuż po zdarzeniu. Nie prowadzimy terapii – wyjaśnia Joanna Markiewicz, szefowa zespołu psychologów przy wrocławskiej Komendzie Wojewódzkiej Policji. – Ale zawsze dajemy ofiarom adresy i telefony instytucji, które taką pomoc świadczą nieodpłatnie. Ta, z którą rozmawiała Halina, nie dała. Poszła więc do fundacji, w której poradzono jej nagrać ojca. – Ale jedna psycholożka nie chciała się mną zająć, bo pomaga już osobie w podobnej sytuacji i nie może nas dwóch leczyć. A inna podczas rozmowy cały czas patrzyła na zegarek i w końcu zniecierpliwiona przerwała sesję: „Przepraszam, jestem umówiona na kawę, resztę opowie mi pani przy następnym spotkaniu”. W internecie znalazła więc inną fundację, ale poradzono jej, aby trzymała się specjalisty, który zaczął leczenie. Wróciłam, ale już do innej psycholożki. Powiedziała, że mam poważny problem i dobrze by było, gdyby za- 31 WSZYSTKO W RODZINIE ANGORA nr 41 (12.X.2008) jęła się mną profesjonalistka, jej znajoma. Pani profesor za sesję bierze jednak 200 zł, ale z jej polecenia to może 170. A w ogóle to one robiły duże oczy, jakbym opowiadała im jakieś opowieści z krypty. Może dlatego, że Halina nie wygląda na ofiarę. Wesoła, wygadana, zrobiła maturę, skończyła szkołę pomaturalną. Z nauką nie miała kłopotów: – Jak siedziałam nad książkami, to mnie ojciec nie ruszał. Dlatego często uczyłam się do nocy – tłumaczy. W końcu uciekła ze swojej wsi do miasta. Wynajęła mieszkanie, ma pracę. Proces: Mecenas po wyroku był bardzo zdziwiony Adwokata wynajęła za 4,5 tys. zł i do dziś jest mu trochę dłużna: – Nie chciałam z urzędu. Wolałam zapłacić, żeby po pierwsze: ojciec się nie wywinął, a po drugie: trzymać wszystko w tajemnicy. Ale choć proces był z wyłączeniem jawności, media się o nim dowiedziały. Jakaś dziennikarka zrobiła Halinie zdjęcie telefonem. Dali je na pół strony z przepaską na oczach. Podczas siedmiu rozpraw ojciec był spokojny, jakby otumaniony le- kami. Nie mogła przy nim zeznawać. Nie protestował, gdy wyprowadzali go z sali. Mimo to denerwowała się, bo protokolantka nie wszystko zapisywała. Na przykład o tym, że policja kilka razy interweniowała u nich w domu, gdy ojciec bił matkę. I że policjanci nic nie zrobili. „Co pan robi, taki porządny człowiek?” – pytali ojca. Nie zapisali też w protokole, że ojciec w szale pociął jej rzeczy, a czego nie mógł pociąć, przypalał papierosem. I wtedy dzielnicowy do niej zadzwonił i powiedział, że te awantury w domu są przez nią. Więc na kilka dni wyprowadziła się do babki. Ani tego, że przez osiem lat podstawówki ani razu nie rozmawiała ze szkolnym psychologiem. – A może gdybym rozmawiała, to ojciec nie wykorzystywałby mnie tak długo. Mecenas mówił, że ojca skażą najwyżej na sześć lat. Gdy dostał maksymalny wyrok, był bardzo zdziwiony. – Myślę, że dostał 15 lat, bo sądziła kobieta. Tylko kobieta może zrozumieć, jaką krzywdę mi zrobił – uważa Halina. Teraz ojciec apeluje, bo sąd jako okoliczności łagodzącej nie wziął pod uwagę jego lekkiego upośledzenia. Na rozprawę apelacyjną Halina na szczęście nie musi iść. Stara się już o ojcu nie myśleć. – Wszystko jednak wraca, jak słyszę takie historie, jak ostatnio o tej dziewczynie przez lata więzionej przez ojca. Jak ja ją rozumiem! Kilka miesięcy temu razem z Ewką podejrzewały, że pewną dziewczynkę z sąsiedztwa molestuje wujek. Sypiali razem w pokoju. Zadzwoniły na policję. – Żeby wszcząć śledztwo, musi być oficjalne zgłoszenie, bo przecież możemy kogoś niesłusznie oskarżać – usłyszały od policjantki. Zadzwoniły do szkolnej pedagog. Obiecała, że sprawdzi. Po tym, co przeszła, Halina wie jedno: – Nigdy nie poradzę żadnej dziewczynie gwałconej przez ojca, żeby poszła na policję. Niech ucieka z domu, żyje na własny rachunek i nie wraca. A przede wszystkim niech się nie ujawnia. Wie, że takich dziewczyn jest dużo. Wystarczy wpisać w internecie: „Jestem gwałcona przez ojca” i wyszukiwarka znajduje setki stron. – A co do kastracji farmakologicznej, to powinien być przymus. Jak ojciec brał przez chwilę leki uspokajające, to dawał mi spokój. KATARZYNA LUBINIECKA Wiosna, lato, jesień, SITA Bardzo lubię zmieniające się pory roku. Nie umiałabym powiedzieć, która z nich jest moją ulubioną. Każdą lubię za coś innego. Wiosnę za zieleń, zapach bzu i oszołamiający zapach w powietrzu. Lato za pomieszanie lenistwa i olbrzymiej energii, za spokojne dni i szalone noce. Zimę za śnieg, który sprawia, że wszystko nabiera baśniowego charakteru. I jesień... Wielobarwna jesień wprowadza w moje życie porządek. Czekam na nią zawsze z utęsknieniem, uwielbiam te długie i spokojne wieczory, mam wtedy dużo czasu dla siebie. Dzieci rozpoczynają naukę, ja z mężem wracamy po urlopach do pracy. Jednym słowem, wszystko wraca do normy. Na jesieni planuję swoje zajęcia i nowe obowiązki. Jesień to dla mnie początek... W tym roku chcę zacząć naukę języka włoskiego. Wybrałam ten język dlatego, że jest taki „słoneczny”, miło będzie się uczyć i myśleć o słońcu i ciepłym morzu. Kto wie, może w nagrodę za pilną naukę w przyszłe wakacje zafunduję sobie wycieczkę do Włoch. Jeszcze nigdy tam nie byłam. Poza tym po wszystkich codziennych obowiąz- kach wspaniale będzie rozłożyć się w fotelu, zamknąć oczy i odpłynąć... Bo właśnie tak zamierzam się uczyć. Wybrałam metodę SITA i naukę w stanie relaksu. Dzięki temu połączę przyjemne z pożytecznym. Nauczę się języka, wypoczywając. Stan głębokiego odprężenia ma dobroczynny wpływ na cały organizm. W stanie relaksu oddycha się wolniej i głębiej, a serce pracuje oszczędniej. Sesje relaksacyjne sprawiają, że regeneruje się układ trawienny, układ krążenia i układ oddechowy. Nasz umysł również wiele zawdzięcza chwilom odprężenia. Dzięki treningom relaksacyjnym lepiej radzimy sobie ze stresem i łatwiej nam się wyciszyć. Najważniejsze jednak jest to, że w stanie relaksu łatwiej przyswajamy nowe informacje, a nasza pamięć zaczyna lepiej funkcjonować, a mózg pracuje po prostu wydajniej. Na co dzień nie wykorzystujemy w pełni jego możliwości. W zależności od tego, czym się zajmujemy w danej chwili, przeważa działanie jednej z półkul. Kiedy pomagam synowi w rozwiązywaniu zadań z matematyki, dominuje moja lewa półkula, kiedy rysuję razem z córką wspomnienia z wakacji przeważa działanie prawej. W stanie relaksu obydwie półkule pracują jednocześnie, wspólnie uczestniczą w działaniach, które podejmujemy. Stan głębokiego odprężenia osiągamy w warunkach naturalnych dwukrotnie w ciągu dnia, po przebudzeniu i na chwilę przed zaśnięciem. Jednak dzięki urządzeniu SITA możemy go osiągnąć o dowolnej porze dnia, a więc naukę i relaks możemy zaplanować sobie wtedy, gdy mamy na to czas. Autorzy metody opracowali również specjalne kursy językowe do nauki w stanie relaksu. Oprócz wspomnianego już języka włoskiego dostępne są różne poziomy języka angielskiego, niemieckiego, francuskiego i hiszpańskiego. Jeden poziom zawiera ok. 700-800 słów i zwrotów. Wystarczy zatem przerobić dwa, aby móc swobodnie porozumiewać się na ulicach obcego miasta. Nauka metodą SITA to także duża oszczędność czasu. Przerobienie jednego poziomu zajmuje ok. 44 godzin. Przy założeniu, że będziemy uczyć się dwie godziny dziennie, przerobimy go w ciągu niecałego miesiąca. Wszystko dzięki temu, że w stanie relaksu przyswajamy szybciej i efektywniej. A więc dla tych, którym zależy na czasie – SITA to nieoceniona pomoc. Na koniec warto powiedzieć, że w stanie relaksu można się uczyć wszystkiego, nie tylko języków, można samodzielnie opracować i nagrać materiał, który chcemy zapamiętać. Pomyślałam, że mojemu mężowi przydałoby się nagranie z listą wszystkich imienin i urodzin oraz rocznic w naszej rodzinie, skutecznie bowiem zapomina o każdej z nich. Ale powoli, na razie włoski… już od września. BOŻENA BIAŁA R E K L A M A a4132-33 gawinski.qxd 2008-10-03 32 13:52 Page 2 TRAGICZNA POMYŁKA ANGORA nr 41 (12.X.2008) SZUKAMY Zamiast do przestępców funkcjonariusze strzelali do kobiet. Od tego zdarzenia minęło CIĄGU DALSZEGO osiem lat. Czy sprawiedliwości stało się zadość? TOMASZ GAWIŃSKI To miała być akcja przeciwko bandytom. W efekcie ranni zostali przypadkowi ludzie. Na szczęście nikt nie zginął. Małgorzata D. do dziś nie potrafi opanować emocji. – To był koszmar – mówi. – Wszyscy byliśmy w szoku. Myśleliśmy, że napadła nas mafia i za chwilę zginiemy. Strzelali jak do kaczek. To nie byli jednak bandyci, lecz funkcjonariusze policji i straży granicznej. Zaszła pomyłka. Ten dramat spowodował w naszym życiu nieodwracalne skutki. Był czwartkowy wieczór, 7 września 2000 roku. Państwo D. przyjechali do Michałowa do domu znajomego. Wcześniej odwieźli go do umierającej córki w gdańskiej klinice (dziewczynka nie żyje). Prosił ich, aby z domu zabrali wyniku rezonansu. – Spotkaliśmy tam Janusza N. – opowiada Małgorzata D. – Był z 10-letnim synem Tomkiem. Właściciel zadzwonił do niego z kliniki, żeby wydoił krowę. Państwo D. mieszkają w Cieminie pod Główczycami, w okolicach Łeby. Do Michałowa nie jest daleko. Pojechali całą rodziną, z dwoma córkami, 17-letnią Lilianą i 15-letnią Joanną. Zabrali wyniki rezonansu, pożalili wspólnie nad losem gospodarza posesji i jego chorej córki i wsiedli do samochodu. Było kilka minut po godzinie 23.00. Za kierownicą audi 80 usiadł Mariusz D., mąż pani Małgorzaty. Z tyłu siedziały córki. Za autem państwa D. ruszył Janusz N. z synem. Jechali polonezem. Audi kierowało się w stronę Główczyc, polonez w przeciwną, w kierunku Stowęcina. – To były sekundy – wspomina drżącym głosem Małgorzata D. – Z ciemności wyskoczyli jacyś mężczyźni. Na głowach mieli kominiarki, w rękach broń. Próbowali nas zatrzymać. Zaczęli strzelać. Bez ostrzeżenia. Ich samochody nie były oznakowane. – Myśleliśmy, że napadła nas mafia i za chwilę zginiemy – mówiła rok Granice błędu po zdarzeniu córka Asia, która dziś mieszka w Anglii i nie chce wracać do tamtych chwil. – Byłam ranna, mama także. – Kilka tygodni wcześniej, w tym samym miejscu też próbowano nas napaść – kontynuuje pani Małgorzata. – Dlatego krzyknęłam do męża: „Cofaj, na gaz i uciekajmy”. A oni nas gonili. Biegli za nami. Kiedy mąż zawracał, zaczęli walić kolbami w szyby. Umieraliśmy ze strachu. Ja dostałam w stopę, Asia w udo. Byłam pewna, że nas zabiją. Strzelali też do poloneza Janusza. Po chwili zajechali nam drogę. Na szczęście, udało się nam jakoś przecisnąć. Uciekaliśmy w stronę Główczyc. Po drodze mąż zatelefonował na policję. – Widziałem, co się dzieje – opowiada Janusz N. – Syn także. Próbowałem uciekać. Wrzuciłem wsteczny. Nie patrzyłem nawet do tyłu, tylko krzyknąłem do Tomka: „Schowaj się chłopcze, schowaj”. Złapałem go za głowę i wcisnąłem na dół. Wtedy wjechałem do rowu. Z tyłu było drzewo, nie miałem szans na ucieczkę. Janusz N. wyskoczył z auta. – Jeden z nich złapał mnie wówczas za kark – mówi. – Kopnął w twarz i klatkę piersiową. Położyli mnie na ziemi, rozkraczyli i skuli. Jak bandziora. Zajrzeli do samochodu. Tomka nie zauważyli. Pytali, kto uciekał. Odparłem, że nie powiem, dopóki nie powiedzą, kim są. Dopiero po chwili jeden z nich zaświecił latarką i pokazał mi legitymację. Nie widziałem wyraźnie, ale potem usłyszałem rozmowę przez krótkofalówkę. Wtedy dotarło do mnie, że to naprawdę policja. Wołałem, żeby szukali Mariusza. W audi przecież mogli być ranni. Państwo D. uciekli do Główczyc. Zatrzymali się pod ośrodkiem zdrowia. Wszyscy byli w szoku. Przyjechali policjanci ze Słupska. Dopiero wtedy okazało się, że akcję w Michałowie przeprowadzili ich koledzy. – Z ośrodka zabrała nas karetka – mówi Małgorzata D. – Asi podawali kroplówkę. Zawieźli nas do szpitala. Dziewczynkę zabrali na pediatrię. Obejrzeli nogę, zawinęli i powiedzieli, że zajmą się nią jutro. Nazajutrz przyjechała prokurator ze Słupska. Asia powiedziała jej, że jest nieletnia i bez rodziców nie będzie zeznawać. Ona stwierdziła jednak, że nie musi być przy niej rodziców, że wystarczy ktoś dorosły. Obok był lekarz, więc dla niej wszystko było w porządku. – Przy przesłuchaniu powinien być psycholog – zauważa pani Małgorzata. – Ale panią prokurator nie interesowało, w jakim stanie jest dziecko. Robiła swoje. Prokurator pytała dziewczynkę, co się stało. Po co jechali do Michałowa? Czy ktoś już z nią rozmawiał? Odpowiadała z płaczem. Cała się trzęsła. Dla policji sprawa była jasna. Podejrzewali, że audi pochodzi z kradzieży. Dzień wcześniej skradziono bowiem z Łeby granatowe audi B-4. W wyniku działań operacyjnych ustalono, że takie właśnie auto parkuje na prywatnej posesji w Michałowie. Zdecydowano zatem o akcji. Czterej policjanci i czterej funkcjonariusze Straży Granicznej w Łebie urządzili zasadzkę pod gospodarstwem. Nie poinformowali jednak o tym komendy w Słupsku, mimo że powinni. Michałowo znajduje się bowiem w powiecie słupskim. A zasada mówi, że wchodząc na teren działania innej jednostki, winno się ją o tym powiadomić. Kiedy więc z gospodarstwa zaczęły wyjeżdżać samochody, funkcjonariusze przystąpili do ataku. Przekonywali, że próbowali zatrzymać auta, ale kierowcy nie reagowali. Otworzyli ogień dopiero w chwili, kiedy jeden z nich omal nie został przejechany. W oficjalnym stanowisku policji poinformowano, że funkcjonariusze mieli na sobie odblaskowe kamizelki z odpowiednimi napisami. Zgodnie z prawem oddali najpierw strzały ostrzegawcze. Dopiero groźba potrącenia jednego z nich sprawiła, że oddano strzały w koła samochodu. Podobnie miało być w przypadku poloneza. Ponadto, kierowca Janusz N. miał we krwi 1,09 promila alkoholu. „Zachowanie obu kierowców jest niewytłumaczalne i nieracjonalne” – napisała w marcu 2001 roku kom. Gabriela Sikora w komunikacie Biura Prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. – Każdy by uciekał, gdyby w nocy zobaczył ubranych na czarno, uzbrojonych mężczyzn – mówi jeden z mieszkańców Michałowa. – Dziś tyle bandytyzmu wokół, a policji jak na lekarstwo. Świadkowie mówili, że oni nie byli oznakowani. Trudno się zatem dziwić, że ci ludzie po prostu się bali. A policjanci spartolili robotę. Surowi w ocenie są także niektórzy policjanci. – To była amatorszczyzna – mówi jeden z nich. – Mieli złe rozpoznanie. „Dziupla” samochodowa była po drugiej stronie wsi. Pomylili się. Chłopakom puściły nerwy. Rozumiem ich, ale dlatego do tego typu akcji nie powinno się wysyłać takich ludzi. – To dziwne – zastanawia się inny policjant. – Bo skoro były to działania operacyjne, to przecież do takiej roboty nigdy nie zakłada się kamizelek odblaskowych. Ciekawe, dlaczego zaraz po zdarzeniu, kiedy wiadomo już było, że popełniono pomyłkę, pozbierano wszystkie łuski, zanim przyjechała ekipa z wykrywaczem metalu. Tak przynajmniej twierdzą świadkowie. Czyżby chodziło o ukrycie dowodów, ile faktycznie oddano strzałów? – Wątpliwości budził też fakt, że w jednym z ostrzelanych aut znaleziono kulę z pistoletu funkcjonariusza, który jakoby nie brał udziału w strzelaninie – mówi pani Małgorzata. – Miał podobno pełny magazynek. Po co zatem wykonywano badania balistyczne, skoro później nie wzięto ich pod uwagę? – pyta. – W sumie oddano do nas 25 lub więcej strzałów. Śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy prowadziła Prokuratura Rejonowa w Słupsku. Starano się przede wszystkim wyjaśnić zasadność użycia broni. Potem, na wniosek prokuratora rejonowego śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych przejęła Prokuratura Okręgowa w Słupsku. – Przez dwa miesiące od tego dramatycznego zdarzenia nikt się nami nie interesował – żali się pani Małgorzata. – Pierwszą konfrontację zaplanowali w listopadzie, ale się nie odbyła, gdyż dwaj policjanci byli w sanatorium. Musieli odpocząć po tak silnych przeżyciach. A my? Dopiero po jakimś czasie, podczas drugiej konfrontacji zobaczyli, że ja chodzę o kulach. W grudniu komendant Rojek z Lęborka, który za nich odpowiada, zawiózł mnie do lekarza do Kościerzyny. Ale Asią w ogóle się nie interesowali. A dziewczynkę czekała operacja. Państwo D. załatwiali ją prywatnie. Asia miała przestrzelone udo. – Starsza córka, Liliana, była najlepszą uczennicą. Po tym wszystkim jej osobowość zupełnie się zmieniła. Zaczęła opuszczać lekcje, gorzej się uczyła. Ponieśliśmy ogromne koszty. Musieliśmy kupić specjalne buty, kule itd. Za remont ostrzelanego samochodu nikt nam nic nie zwrócił. Wychowywaliśmy dzieci, niczego nie braliśmy od państwa i tak nas skrzywdzono. Pani Małgorzata dodaje, że to zda- a4132-33 gawinski.qxd 2008-10-03 13:52 Page 3 TRAGICZNA POMYŁKA ANGORA nr 41 (12.X.2008) rzenie spowodowało nieodwracalne skutki w życiu rodziny. – Ale nikt nie poczuwał się do winy. Nie otrzymaliśmy ani grosza. Nawet słowa przepraszam. Tomek, syn pana Janusza, też ciągle się czegoś boi. Ma lęki. Prokurator nie wniósł do słupskiego sądu aktu oskarżenia. Wystąpił o warunkowe umorzenie postępowania karnego. I sąd tak postanowił. – Ta decyzja jest orzeczeniem o winie – tłumaczył w 2001 roku prokurator Dariusz Iwanowicz. – Stwierdzono, że czterech funkcjonariuszy ponosi winę i że dopuścili się przestępstwa. Gdybyśmy uznali, że jest to znikoma szkodliwość społeczna czynu, to przestępstwo w ogóle nie byłoby uznane. Sąd orzekł o warunkowym umorzeniu na okres próbny. W 2001 roku słupski sąd stwierdził, że funkcjonariusze dopuścili się zarzucanych im przestępstw, czyli przekroczyli swoje uprawnienia do użycia broni palnej i nie dopełnili obowiązku traktowania tej broni jako ostateczności. Dlaczego prokuratura dała wiarę napastnikom, a nie ofiarom? – Były dwie wersje zdarzenia – twierdził prokurator Iwanowicz. – Obowiązuje zasada, iż nie dające się usunąć wątpliwości rozstrzyga się na korzyść podejrzanego. Nie byliśmy w stanie usunąć sprzeczności między funkcjonariuszami a ofiarami. Szukaliśmy wszelkich obiektywnych dowodów. Były okoliczności, które nie budziły wątpliwości, ale były i takie, które nie dały się wyjaśnić. – Policjanci działali w błędzie – tłumaczył nadkom. Kazimierz Rojek, ówczesny komendant powiatowy policji w Lęborku. – Każdy może się pomylić. To były sekundy. A cała sytuacja bardzo dynamiczna. Czuję brzemię tego zdarzenia, bo funkcjonariusze działają w moim imieniu. Sąd uznał ich winę. I ponieśli konsekwencje finansowe i służbowe. Przez dwa lata nie mogą awansować, nie otrzymają też żadnej premii. Komendant Rojek przekonywał, że wobec państwa D. ma czyste sumienie. – Pani Małgorzacie załatwiłem specjalistyczne leczenie w szpitalu – mówił. – Poświęciłem prywatny czas i zawiozłem do Kościerzyny. Była też w sanatorium w Kołobrzegu. Zawiozłem paczki na święta i szampana na Nowy Rok. Jest mi przykro, że twierdzi, iż nie uzyskała z naszej strony żadnej pomocy. Mówiłem też przepraszam. Co więcej mogę zrobić? – To prawda, były jakieś próby pomocy – przyznaje Małgorzata D. – I co dalej? Ja na miejscu komendanta Rojka nic bym nie mówiła. Zajęli się nami dopiero wtedy, kiedy okazało się, że nie mogę chodzić. Dla mnie pomoc, to jest pomoc. Nie chodziło mi o kawę czy szampana. Niedługo po strzelaninie wszyscy funkcjonariusze uczestniczący w zdarzeniu w Michałowie wrócili do pracy. A ofiary pozostawiono samym sobie. – W ogóle się nami nie interesowali. Publicznie nas nikt nie przeprosił. Musieliśmy walczyć o zadośćuczynienie. Państwo D. wystąpili na drogę cywilną. Chcieli odszkodowania i zadośćuczynienia. W 2003 roku sąd przyznał im odszkodowanie. Pani Małgorzata otrzymała 37 tys. zł, star- Chodziła prywatnie do psychologa. Ale ciągle boi się sama wychodzić. Mimo że zrobiła magisterkę z bardzo dobrą oceną i dostała pracę, wciąż się o nią martwię. Bo w niej to ciągle tkwi. Bardzo mocno. Z Asią było podobnie. Stale miały poczucie zagrożenia, to w nich siedziało. Państwo D. zaczęli podróżować. Chcieli w córkach przełamać obawy. Trochę się to udało. Niestety, nie do końca. Bo jak zatrzymała ich kiedyś policja, to Asia wpadła w traumatyczny płacz. – Ta blizna pozostanie na zawsze – mówi Małgorzata D. Zniszczono życie naszej rodziny – mówi pani Małgorzata sza córka Liliana 20 tys. zł, Asia 42 tys. zł, zaś mąż 12 tys. zł. To były kwoty z odsetkami. Wszyscy musieli zapłacić od tego podatek. – To żadne pieniądze za zniszczone zdrowie i życie. To wszystko kosztowało nas więcej. Lekarze, prawnicy itd. Gdyby oni od razu poczuli się winni, byłoby po sprawie. Chciałam ugody, nie potrzebowałam walki. Ale dla nich 50 tys. to było za dużo, więc przegrali więcej. Najgorsze jest to, że to my musieliśmy udowodnić, że jesteśmy ofiarami. Przed każdą rozprawą wpadałam w depresję. Nie odwoływaliśmy się jednak, bo chcieliśmy o tym zapomnieć. Niestety, nie zapomnieli. Asia wyjechała do Anglii, by uciec od tego wszystkiego. Długo utykała, już raz ją operowano, ale czeka ją kolejny zabieg. Wciąż odczuwa ból nogi. Nie ma mięśnia, a dziura została. Jak mówi pani Małgorzata, Liliana nie była ranna, ale najbardziej przeżyła to psychicznie. Nawet nie zeznawała. Bała się, płakała. Obecnie mieszka w Słupsku. Ukończyła WSP. – Do dziś jednak ponosi konsekwencje zdrowotne. I nie wiadomo, co będzie dalej. Do winy choć w części poczuł się Morski Oddział Straży Granicznej. – Zaproszono nas do Gdańska. To było po wyroku. Przyjął nas komendant. Ciepło, serdecznie i przeprosił. Proponował nawet córce pracę. Te słowa były ważne, czuliśmy się usatysfakcjonowani. Niestety, policja wciąż nie potrafi oficjalnie przeprosić. – Bez wątpienia interwencję policjantów i Straży Granicznej w Michałowie należy uznać za tragiczną pomyłkę – stwierdza nadkom. Jan Kościuk, rzecznik prasowy KWP w Gdańsku. – Jednak okoliczności towarzyszące tej akcji – późna pora, panujące ciemności, dynamika, być może w pewnym stopniu, podkreślam w pewnym, usprawiedliwiają ówczesne działania funkcjonariuszy. Byli przekonani, że mają do czynienia z niebezpieczną grupą przestępczą, której członkowie, aby uciec, nie zawahają się nawet przejechać interweniujących policjantów i pograniczników. Nadkom. Kościuk podkreśla, że zdaje sobie sprawę z tego, jak dramatyczne chwile tamtego wieczoru 33 przeżyła pani Małgorzata D. i jej rodzina. – Nikt z nas na pewno nie chciałby czegoś takiego doświadczyć. Jednak nie możemy zapomnieć o tym, że i sami funkcjonariusze całą sytuacją są właściwie zdruzgotani. Byli przekonani, że w zaciemnionym samochodzie jadą bandyci, a okazało się zupełnie coś innego. Sprawa trafiła do sądu, gdzie została wnikliwie oceniona. 19 marca 2001 roku Sąd Rejonowy w Słupsku wydał postanowienie, w którym nie podał w wątpliwość winy funkcjonariuszy. Jednak w świetle zgromadzonego materiału dowodowego, w tym wyjaśnień samych podejrzanych, zeznań świadków oraz wyników przeprowadzonych ekspertyz postanowił pomimo uznania ich winnymi skutków zdarzenia, warunkowo umorzyć postępowanie na okres 2 lat. Rzecznik dodaje, że obaj policjanci biorący udział w tamtej akcji nadal pełnią swoje obowiązki w jednym z komisariatów podległych KPP w Lęborku. – Do dziś bardzo to przeżywają, a wspomnienia tego feralnego wieczoru wzbudzają w nich ogromne emocje i spędzają sen z oczu. Pewnych rzeczy jednak nie da się cofnąć, choć bardzo by tego chcieli. – „Przepraszam” to magiczne słowo – mówi kmdr por. Grzegorz Goryński, rzecznik prasowy komendanta Morskiego Oddziału Straży Granicznej im. płk. Karola Bacza w Gdańsku. – Cóż więcej można powiedzieć? Szkoda tylko, że tak rzadko wypowiadane. Jeśli popełnia się błąd, to – w mojej ocenie – należy do niego się przyznać i przeprosić, szczególnie gdy jego skutki dotknęły inne osoby. Zwłaszcza wtedy, gdy dotyczy to relacji urząd (instytucja) – obywatel. Kmdr por. Goryński uważa, że słowo „przepraszam” skierowane bezpośrednio do poszkodowanych przez kontradmirała Konrada Wiśniowskiego, ówczesnego komendanta MOSG, było właściwym gestem. Także w ludzkim wymiarze. – Dobrze, że do takiego spotkania w gabinecie komendanta doszło. Był to także jasny sygnał dla nas, funkcjonariuszy Straży Granicznej, na przyszłość, jak należy rozwiązywać własne błędy i pomyłki. Oby było ich jak najmniej. – Oni nam zniszczyli życie – mówi pani Małgorzata. – Naszą rodzinę. Nigdy nie byliśmy już tak spontaniczni. Nasze życie już nie będzie takie jak kiedyś. Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać. a4134-35 rozycki.qxd 34 2008-10-03 16:25 Page 2 ZSYP Bogaty urząd marszałkowski To się w głowie nie mieści! Po co kupować superszybkie pociągi, skoro nie mają po czym jeździć? Śląski urząd marszałkowski wydał na nowe składy dla PKP aż 90 mln złotych, ale to pieniądze wyrzucone w błoto! Bo pociąg, którego główną zaletą miała być prędkość (160 km/godz.), nie ma gdzie się tak rozpędzić. Śląskie torowiska są tak zniszczone, że można po nich jechać co najwyżej 50 km/godz. Miało być cudownie, a wyszło jak zwykle (...). Piękne luksusowe wnętrza pociągu zaprezentowano w sierpniu zeszłego roku na specjalnej uroczystości. Były przemówienia i toasty. Flirt, bo tak nazywa się pociąg, miał pędzić z Katowic do Tychów z zawrotną prędkością 160 km/godz., i pokonywać tę trasę w 25 minut. Powinien kursować od września, ale nic z tego nie będzie, bo PKP nie zdążyły wyremontować torów. Zdezelowane, zardzewiałe torowiska są tak niebezpieczne, że miejscami maszyniści muszą zwalniać nawet do 15 km/godz.! (...) („Fakt” nr 224) Może za dużo było toastów? Jak widać, urzędnikom przed podjęciem tak istotnych decyzji finansowych należy obligatoryjnie nakazywać dmuchanie w alkomat. Głodny bandyta Do jednego z mieszkań w Częstochowie zapukał głodny bandyta. Najpierw zapytał o męża mieszkającej tam 34-latki, a kiedy kobieta wpuściła go do mieszkania, przewrócił ją na podłogę, zabarykadował drzwi. Następnie zrabował kosztowności i rzucił się do lodówki! Wyżarł niemal wszystko: kiełbasę, szynkę i pomidory! Po ponadgodzinnym pobycie w obcym mieszkaniu uciekł. Policjanci już następnego dnia zatrzymali rabusia, Stanisława S. (45 l.), w Warszawie. Jak ustalili, skradzione rzeczy złodziej zdążył sprzedać. Nienażartemu bandycie grozi kara 10 lat więzienia. („Super Express” nr 221) Bandyci chodzą coraz bardziej głodni. Czyli: należy mieć zawsze pełne lodówki. Wtedy taki oprych zajmie się jedzeniem, zamiast, z braku alternatywy, naszymi przewróconymi na podłogę kobietami. Z WOKANDY ANGORA nr 41 (12.X.2008) Afera gruntowa(3) Funkcjonariusz na gazie Tym razem przed gmachem sądu nie było wozów transmisyjnych. Na sali zabrakło kamer i fotoreporterów. Na miejscach dla publiczności pojawili się tylko czterej dziennikarze, bo kto chciałby słuchać wielogodzinnego odczytywania wyjaśnień ze śledztwa jednego z oskarżonych. Afera, która przed dwoma laty stała się bezpośrednią przyczyną rozpadu koalicji PiS-LPR-Samoobrona, nie wywołuje już emocji. Nawet większość pracowników sądu przy Marszałkowskiej nie pamięta już, o co w niej chodziło. Sędzina rozpoczyna odczytywanie długich zeznań oskarżonego Andrzeja K., jakie ten złożył podczas śledztwa. „Szemrany” biznesmen Pierwsza rozmowa z Piotrem Rybą na temat możliwości załatwienia odrolnienia gruntów miała miejsce na dwa tygodnie przed odejściem premiera Leppera z rządu (Andrzej Lepper został zdymisjonowany z funkcji wicepremiera 22 września – przyp. autora). On (Ryba – przyp. autora) powiedział, że ma takie możliwości i szuka klienta, który byłby zainteresowany taką sprawą. Ja wtedy zacząłem pytać ludzi, czy są zainteresowani taką sprawą. Pamiętam, że pytałem o to Tomasza K., prezesa giełdowej spółki medialnej (...). Z zeznań można odnieść wrażenie, iż Andrzej K. od samego początku chciał wycofać się z całej sprawy. Twierdził, że miał zamiar wystawić oficjalną fakturę i zmniejszyć (ustaloną ustnie) prowizję z 3 milionów do kilkuset tysięcy. Jednak po jakimś czasie pragnął ostatecznie zrezygnować z pomocy przy odrolnieniu ziemi Oskarżeni: Andrzej K. (41 lat) i Piotr Ryba (36 lat). Zarzut: art. 230 par. 1 k.k. (płatna protekcja). Oskarżonym postawiono zarzut, że za wielomilionową łapówkę chcieli odrolnić ziemię na Mazurach. To odrolnienie fikcyjnej działki okazało się prowokacją funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Sąd: Dorota Radlińska, II wydział karny Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia. Obrońcy: Mariusz Paplaczyk z Poznania (adwokat Piotra Ryby), Robert Marciniak z Warszawy (pełnomocnik Andrzeja K.). Oskarżyciel: Arkadiusz Dura, prokurator Prokuratury Okręgowej w Warszawie. na Mazurach. Na dowód zeznał, że przypadającą na niego czwartą część prowizji (czytaj łapówki), to jest około 800 tys. zł zamierzał przeznaczyć na budowę domu, u zaprzyjaźnionego developera, pod Wrocławiem. Tuż przed aresztowaniem poszedł jednak do niego z butelką wina i stwierdził, że wycofuje się z budowy domu, gdyż nie ma pieniędzy. Jego zastrzeżenia budziła przede wszystkim osoba Sosnowskiego (biznesmena, dla którego załatwiał odrolnienie). Gdy pewnego razu zatelefonował do Sosnowskiego, ten był kompletnie pijany. Bełkotał przez telefon tak, że K. nie mógł nic zrozumieć. Oskarżony doszedł do wniosku, że Sosnowski (który później okazał się funkcjonariuszem CBA) to „szemrany” biznesmen, który może mieć powiązania ze światem przestępczym. Obawiał się jednak wycofać z obietnicy odrolnienia ziemi, gdyż przypuszczał, że będzie musiał zapłacić ogromne odszkodowanie. Moja żona zauważyła, że ktoś za nią jeździ i ja wyobrażałem sobie, że to ci panowie. Bałem się o swoją rodzinę. Gdy K. udał się na spotkanie z Sosnowskim do warszawskiego hotelu, ten miał przy sobie walizkę z 2,7 miliona złotych, które zostały przeliczone w hotelowym pokoju. Oskarżony K. zeznał, że wiele razy telefonował wówczas do Piotra Ryby z pytaniem, czy odrolnienie zostało już załatwione w ministerstwie. Ten jednak nie dawał jednoznacznej odpowiedzi i przeciągał sprawę. K. doszedł do wniosku, że jest oszukiwany zarówno przez Sosnowskiego, jak i przez Rybę. Wyszedł więc z pokoju, pozostawiając pieniądze, żeby „to sobie przemyśleć”. Po wyjściu z hotelu K. miał roz- mawiać telefonicznie z Rybą, który powiedział mu, że ta sprawa „jest miną”. Gdy obaj oskarżeni przebywali już w areszcie, Andrzej K. zeznał, że za pośrednictwem innego aresztanta dostał wiadomość od Ryby: nie obciążaj Leppera. Jak prezes z ministrem Po trzech godzinach od rozpoczęcia rozprawy na korytarzu pojawiają się świadkowie. Jako pierwszy zeznaje Jacek W., prezes i współwłaściciel dużej wrocławskiej firmy obrotu nieruchomościami. Wygląda na silnie pobudzonego, a może tylko zdenerwowanego. Na wniosek obrońcy Piotra Ryby sędzina odbiera od świadka przyrzeczenie, że będzie mówił prawdę. Ponieważ zeznaje tyłem do dziennikarzy, przewodnicząca postanawia, żeby mówił do mikrofonu. Z niewiadomych powodów gdzieś zaginął klucz od pokoju dla świadków. Mecenas Paplaczyk ma wątpliwości, czy zeznań W. nie będą słyszeli świadkowie obecni na korytarzy. Dorota Radlińska prosi dziennikarza „Gazety Wyborczej” o sprawdzenie, czy słowa świadka są słyszalne na korytarzu. Redaktor na kilka chwil wychodzi z sali. – Przytknąłem ucho do szpary w drzwiach i słyszałem tylko pojedyncze słowa – zapewnia dziennikarz. Z zeznań wynika, że Jacka W. z oskarżonym poznał prezes Tomasz K., który poinformował go, że Andrzej K. ma jakiś interes związany z nieruchomościami. – Spotkaliśmy się we Wrocławiu na kortach przy ulicy Hallera – zeznaje Jacek W. – Andrzej K. po- a4134-35 rozycki.qxd 2008-10-03 16:25 ANGORA nr 41 (12.X.2008) wiedział mi, że ma możliwość wyłączenia z produkcji rolnej dowolnych gruntów, z tym że czas nagli, bo w Ministerstwie Rolnictwa mogą zajść zmiany personalne, więc mamy na to 2-3 dni. Oczywiście było jasne, że miało to być odpłatne. Powiedział, że nie chodzi o jakieś 30 czy 50 tysięcy, ale o znacznie większe kwoty. Byłem zaskoczony i potraktowałem to jako niepoważną i abstrakcyjną propozycję. Po kilku tygodniach Jacek W. brał udział w biznesowym spotkaniu zorganizowanym przez firmę Tomasza K. Było to w czasie, gdy po rekonstrukcji rządu wicepremierem i ministrem rolnictwa ponownie został Andrzej Lepper. – W pewnym momencie Tomasz K. poprosił mnie do drugiej sali, gdzie przebywał już pan O., wiceprezes telefonii Dialog – zeznaje świadek. – Tomasz K. twierdził, że Andrzej K. nęka go telefonami w sprawie odrolnienia ziemi. Wówczas O. powiedział, że Andrzej K. usiłuje w Dialogu zawierać kontrakty w zamian za korzyść majątkową. Jacek W. dowiedział się, że poinformowano już odpowiednie służby i w najbliższym czasie do Wrocławia przyjadą funkcjonariusze CBA. – Tomasz K. poprosił, żebym też się z nimi zobaczył – wspomina świadek. – Spotkaliśmy się w restauracji hotelu „Wrocław”. Powtórzyłem oficerom CBA moją rozmowę z Andrzejem K., która miała miejsce na kortach. Jeden z funkcjonariuszy zapytał, czy nie zechciałbym im pomóc posłużyć się prowokacją. Chciał, żebym wziął udział w procedurze odrolnienia gruntu za pośrednictwem usług pana K. Odmówiłem. Wówczas oficer CBA poprosił, żebym spotkał się z Andrzejem K. i przekazał mu, że mam klienta, który może skorzystać z jego usług. Do spotkania Jacka W. z oskarżonym Andrzejem K. doszło ponownie na kortach przy Hallera. Podczas rozmowy świadek miał przy sobie mikrofon, który dostał od oficera CBA. – W czasie rozmowy powiedziałem Andrzejowi K., że jest klient, która ma problemy z odrolnieniem ziemi i zgłosi się do niego, powołując na moją osobę – twierdzi W. Osobą, która miała problemy z odrolnieniem, okazał się funkcjonariusz CBA, podający się za przedsiębiorcę zamieszkałego w Austrii. Zaproponował, żeby jego interesy w kraju reprezentował polski biznesmen o nazwisku Sosnowski. Page 3 Jacek W. kończy składanie zeznań i prosi sąd o pozwolenie na opuszczenie sali, gdyż za kilka minut ma pociąg do Wrocławia. Pojawiają się jednak wątpliwości, czy na korytarzu nie będzie rozmawiał o sprawie z pozostałymi świadkami. Sędzia Radlińska postanawia, że dziennikarz „Gazety Wyborczej”, który tak dobrze wywiązał się z pierwszego zadania, będzie „konwojował” Jacka W. do wyjścia, którego strzegą sądowi ochroniarze. I tym razem dziennikarz bezbłędnie wywiązuje się z powierzonej misji. Kolejnym świadkiem jest Tomasz K. Na pytanie sędziny, co panu jest wiadome o sprawie, odpowiada: – Razem z prokuratorem włożyliśmy w nią wiele wysiłku. Wywołuje to cichutką salwę śmiechu. Nawet obrońcy, którzy do tej pory zachowywali kamienną twarz, nie potrafią ukryć uśmiechu. Tomasz. K potwierdza słowa pierwszego świadka. Teraz przychodzi czas na ze- 35 ZSYP Z WOKANDY znania Sławomira Sz., byłego prezesa Dialogu. Jednak wbrew oczekiwaniom nie wnoszą one do sprawy nic interesującego. Po byłym prezesie zeznaje były wiceprezes Marcin O. Twierdzi, że o zamiarach pośrednictwa w odrolnieniu ziemi Andrzeja K. (który był wówczas wiceprezesem tej samej spółki) poinformował telefonicznie Mariusza Kamińskiego, szefa CBA. Wywołuje to powszechną konsternację. Zdziwiona jest nawet sędzina. Na pytanie, dlaczego świadek zdecydował się na zawiadomienie samego ministra, O. odpowiada, że predysponowało go do tego jego stanowisko. Na liście świadków jest 45 osób. Kilku byłych i obecnych prezesów dużych firm (w tym jeden o książęcym nazwisku), były wicepremier, kilku byłych parlamentarzystów i jeden świadek, którego nazwisko zostało utajnione. – Będzie się działo – zapewniają pracownicy sądu. KRZYSZTOF RÓŻYCKI Z łóżka do aresztu Jakież musiało być zdziwienie mężczyzny, który w swoim domku letniskowym w Węgorzewie znalazł śpiącą w łóżku kobietę. 47-letnia Bożena K. najpierw włamała się do domku letniskowego, a później wypiła znaleziony w lodówce alkohol. Poczuła się tym tak zmęczona, że nie mogła się oprzeć krótkiej drzemce. Obudzona przez gospodarza powiedziała, że nie wyjdzie z łóżka. Wezwani na miejsce policjanci zawieźli kompletnie pijaną kobietę (miała 3,2 promila) do aresztu. Mieszkanka gminy Srokowo usłyszy zarzut kradzieży z włamaniem. Grozi jej nawet do 10 lat pozbawienia wolności. („Gazeta Olsztyńska” nr 221) Gdyby pani była trzeźwa, pan pewnie nie wzywałby policji. Kobieta pijana mało apetyczna bowiem w łóżku jest. Alkohol mogła więc zostawić sobie na deser. Nadpijak Od lat genialni Rosjanie zaskakiwali swymi możliwościami, jeśli chodzi o zawartość promili alkoholu we krwi, ale rosyjski elektryk z Wołogdy urasta do rangi nadczłowieka pijaka, co można by uczcić neologizmem: „nadpijak”. Jurij Liklin, bo o nim mowa, wypił po pracy trochę wódki (ciekawe, co to znaczy?). Potem udał się do kolegi stróża, by kontynuować ucztę. Następnego dnia, Jurij obudził się w łóżku ze strasznym kacem. Poszedł do pracy, ale brygadzista, widząc jego stan, odesłał Liklina do domu. W drodze powrotnej Jurij zasnął w autobusie i kilka razy objechał miasto od krańcówki do krańcówki. Gdy wrócił do domu, najadł się i poszedł spać. Żona, która wróciła z pracy, zobaczyła, że z pleców małżonka wystaje rękojeść noża. W szpitalu lekarze przeprowadzili operację wyjęcia 15-centymetrowego ostrza i ze zdziwieniem stwierdzili, że nóż tkwiący w plecach dobę nie uszkodził żadnych ważnych organów. Okazało się, że poprzedniego dnia, po balandze, elektryk nie chciał iść do domu, więc kolega stróż dźgnął go nożem w plecy. Oczywiście, Liklin nie ma żalu do przyjaciela, bo jak stwierdził: – W trakcie picia różne rzeczy się zdarzają. („Express Ilustrowany” nr 27) Nóż w plecach to pryszcz w porównaniu z tym, co Rosjanie przez lata musieli znosić jako Sowieci. Okrzepli więc i się zahartowali. Jak stal. SZPERACZ R E K L A M A a4136 PACJENT.qxd 2008-10-03 13:55 36 Page 2 PRAWO I MEDYCYNA Raport ANGORY – Polski pacjent ANGORA nr 41 (12.X.2008) (205) Pieczątka prawdy nie powie Przez 15 lat technik protetyk, pod bokiem Naczelnej Izby Lekarskiej, udawał lekarza stomatologa. – Do gabinetu przy ulicy Gdańskiej w Warszawie trafiłam pod koniec 2001 roku za sprawą mojej koleżanki, której K. leczył zęby i zrobił uzupełnienia protetyczne – wspomina Janina Mazgal. – Gabinet był w dobrym punkcie, miał maszynę do borowania i wyglądał zupełnie normalnie. Po wielu wizytach K. zrobił mi dwa dolne mosty, które były jednak źle ustawione i spowodowały złamanie kilku zębów, dwa górne oraz 9 koron. Szlifował mi zęby. Podnosił też dziąsła. Dopiero po czasie dowiedziałam się, że jest to zabieg zastrzeżony dla chirurgów szczękowych. Mimo że zapłaciłam mu 7250 zł, to oba górne mosty założył na fleczer (materiał do tymczasowego wypełnienia zęba – przyp. autora). Nic dziwnego, że po dwóch latach mosty spadły i wdał się stan zapalny. K. rozpoczął więc leczenie kanałowe dwóch górnych zębów. Nie tylko borował je i zatruwał, ale także dał mi antybiotyk. Ponieważ efekty jego pracy były fatalne, chciałam, żeby zrekompensował mi poniesione straty, ale on gotów był oddać mi zaledwie 6 tysięcy. Lekarka z ulicy Siennej poinformowała mnie, że naprawienie szkód leczenia będzie mnie kosztowało kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy złotych. Poradziła, żebym złożyła skargę w Izbie Lekarskiej. Gdy z Izby przyszła odpowiedź, że K. nie jest lekarzem, nie chciałam w to wierzyć, bo przecież używał pieczątki „lekarz stomatolog”. Podczas śledztwa prokuratura zabezpieczyła ponad 100 kart pacjentów. Moja zupełnie nie odpowiada rzeczywistości, ale na szczęście miałam w domu opieczętowane przez „stomatologa” kartki z poszczególnych wizyt. Mimo takich nieprawidłowości, prowadzący sprawę prokurator powiedział dziennikarce, że to sprawa o niskiej szkodliwości społecznej, bo przecież samouk też może być świetnym fachowcem. Życzę temu prokuratorowi, żeby o jego zdrowie dbali tacy fachowcy samoucy jak pan K. 29 stycznia 2008 roku Sąd Rejonowy dla Warszawy-Żoliborza wydał wyrok. Pacjent: Janina Mazgal (65 lat). Choroba: rozległe jatrogenne uszkodzenie znacznej części uzębienia. Miejsce leczenia: Lab. Dent. Warszawa, ul. Gdańska 4a, lokal 2. Pozwany: Maciej Krzysztof K. (*), właściciel gabinetu Lab. Dent. Zarzut: brak staranności i ostrożności zawodowej, przekroczenie uprawnień zawodowych. K. został już skazany prawomocnym wyrokiem za leczenie bez uprawnień oraz sfałszowanie lekarskiej pieczątki. Kwota roszczenia: 140 tys. zł odszkodowania i zadośćuczynienia. Podstawa prawna: art. 415, 444, 445 k.c. oraz 270 par. 1 k.k. i art. 58 ust. 2 ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty. Macieja Krzysztofa K. oskarżonego o to, że (...) w okresie od 1991 roku do 27 czerwca 2006 roku w Warszawie przy ul. Gdańskiej 4a, lokal 2, działając czynem ciągłym, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej udzielał świadczeń zdrowotnych w postaci zabiegów stomatologicznych, w tym rozpoznawania chorób i ich leczenia (...). W tym samym miejscu i czasie, działając czynem ciągłym, posługiwał się uprzednio zrobioną pieczątką o treści „Maciej K. lekarz stomatolog 68-1-01388S”, nie mając do tego uprawnień (...). Uznaje za winnego popełnienia zarzucanych mu czynów (...). Wymierza oskarżonemu karę łączną w wysokości 2 (dwóch) lat pozbawienia wolności. (...) Wykonanie orzeczonej kary łącznej pozbawienia wolności warunkowo zawiesza oskarżonemu na okres próby wynoszący 5 (pięć) lat. (...) Orzeka wobec oskarżonego zakaz prowadzenia działalności gospodarczej, której przedmiotem byłoby świadczenie usług z zakresu techniki dentystycznej na okres 3 lat. Inni byli zadowoleni – Ta pieczątka („lekarz stomatolog” – przyp. autora) to była moja straszna głupota, za którą mogę tylko przeprosić – mówi Maciej K. – Nie odwołałem się od wyroku, więc jest on prawomocny. Dlatego nie mam już nic do ukrycia. Ja tej pani nie robiłem żadnych zabiegów stomatologicznych. Wykonywałem typowe prace protetyczne. Opracowałem zęby i wstawiłem korony. Ponieważ pacjentka nie była zdecydowana, czy praca podoba się jej pod względem estetycznym, więc zażyczyła sobie, żeby korony na górze zostały umiejscowione na tzw. miękkim cemencie zamiast „na sztywno”. W takim stanie chodziła aż dwa i pół roku. Na efekty nie trzeba było czekać. W przeciwieństwie do górnych zębów uzupełnienia protetyczne, jakie zrobiłem pacjentce na dole, do dziś nie budzą jej zastrzeżeń. Inne pacjentki, przesłuchane przez prokuraturę, są zadowolone z moich usług (w wyroku skazującym 22 wspomnianych przez K. pacjentów zostało uznanych przez sąd za osoby pokrzywdzone – przyp. autora). Tylko pani Mazgal była obecna na sprawie. W 2004 roku ta pani chciała ode mnie 11,5 tys. zł odszkodowania, na co się zgodziłem. Ale jak się dowiedziała, że nie jestem lekarzem, podwyższyła kwotę do 80, a teraz do 140 tys. zł. Na skutek wyroku nie mogę samodzielnie prowadzić działalności protetycznej. Nadal mogę jednak świadczyć takie usługi w innej firmie, gdyż nie zostałem pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Ale nie wiem, czy mam na to ochotę. Może w ogóle zmienię zawód. Kasa w gabinecie Janina Mazgal złożyła także pozew cywilny, w którym domaga się od K. 140 tys. zł odszkodowania i zadośćuczynienia. – Straciłam przez niego 9 zębów, naraził mnie na straszny ból i cierpienie – żali się pacjentka. W pozwie cywilnym sporządzonym przez aplikanta adwokackiego, postawiony jest zarzut błędu w sztuce medycznej. Czy błąd w sztuce medycznej może popełnić ktoś, kto nie jest lekarzem? K. udawał stomatologa, a stomatolog w przeciwieństwie do innych lekarzy zobowiązany jest do określonego rezultatu swojej pracy. Sąd zwrócił się o sporządzenie opinii do biegłych sądowych, bydgoskich lekarzy, Jolanty Kwaśniewskiej i Barbary Jundziłło. (...) Leczenie przeprowadzono niezgodnie z zasadami postępowania lekarskiego przez osobę bez przygotowania zawodowego i uprawnień do wykonania czynności leczniczych w jamie ustnej – czytamy w opinii. – (...) Pacjentka wymaga ponownego, pilnego przeprowadzenia leczenia protetyczne- go po uprzednim zdjęciu istniejących uzupełnień protetycznych. – Ta historia wydaje się całkowicie nieprawdopodobna – mówi dr Ryszard Frankowicz. – W centrum Warszawy, pod bokiem Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej Naczelnej Izby Lekarskiej protetyk udawał lekarza. Przypomnę, że nie tak dawno Izby Lekarskie uzurpowały sobie prawo do potwierdzania czy też autoryzacji prywatnych gabinetów lekarskich i chciały delegować do tych działań swoich przedstawicieli. Korporacja lekarska jest instytucją, na polskie warunki, niesłychanie majętną. Nie miałaby najmniejszego problemu z opłaceniem specjalistów, którzy przeprowadziliby taką weryfikację. Tego typu wypadki nie mogłyby się zdarzyć, gdyby wszystkie prywatne gabinety lekarskie były obligatoryjnie wyposażone w kasy fiskalne. Skoro istnieje obowiązek montowania kas w taksówkach, to dlaczego nie mają go lekarze? Rachunek z kasy fiskalnej z pewnością ograniczyłby ilość łapówek w służbie zdrowia i był też dowodem na wykonanie konkretnego medycznego świadczenia. – Dowiedziałam się, że mimo wyroku K. nadal przyjmuje pacjentów jako lekarz – zapewnia Janina Mazgal. – Potwierdził to interwencyjny program w telewizji Polsat. Zawiadomiłam Prokuraturę Rejonową dla Warszawy-Żoliborza, która właśnie przesłuchuje kolejnych pokrzywdzonych przez pana K. Chciałabym także rozszerzyć mój zarzut karny wobec protetyka o spowodowanie rozstroju zdrowia i trwały uszczerbek na zdrowiu. Mam nadzieję, że tym razem prokuratura nie uzna tego za czyn o niskiej szkodliwości społecznej. Zastanawiające, że w internecie do tej pory Lab. Dent., na wielu stronach figuruje jako gabinet stomatologiczny (www.stomatolog24.pl, www.warszawa.dlastudenta.pl, www.firmy.pkt.pl). KRZYSZTOF RÓŻYCKI (*)Cytując prawomocny wyrok sądu, mogliśmy podać pełne nazwisko skazanego. Nie zrobiliśmy tego ze względu na kolejne śledztwo, które toczy się przeciw niemu w prokuraturze. Tekst powstał przy pomocy dr. Ryszarda Frankowicza. Telefon kontaktowy 0 602 13-31-24 i 0 14 627-01-24 (od godz. 10 do 12). a4137_prawnik.qxd 2008-10-03 14:03 Page 1 Prawnik radzi Wyższa emerytura? Słyszałem, że od następnego roku będzie można korzystniej przeliczać przyznane emerytury. Kogo to dotyczy i jak będzie można to robić? – Kazimierz Małecki (e-mail) Rys. Piotr Rajczyk Zgodnie z nowelizacją ustawy o emeryturach i rentach z FUS, która wejdzie w życie w dniu 1 stycznia 2009 roku, jeżeli nie można ustalić podstawy wymiaru składek w okresie pozostawania w stosunku pracy wskazanym do ustalenia podstawy wymiaru emerytury i renty, za podstawę ich wymiaru przyjmuje się kwotę obowiązującego w tym okresie minimalnego wynagrodzenia pracowników. Osoby, którym do ustalenia podstawy wymiaru emerytury i renty przyjęto podstawę wymiaru składek z uwzględnieniem okresu pozostawania w stosunku pracy, za który nie można ustalić podstawy wymiaru składek, od 1 stycznia 2009 roku będą mogły składać wnioski do ZUS o ponowne przeliczenie wysokości emerytury lub renty, z uwzględnieniem podstawy wymiaru świadczenia ustalonej w sposób opisany powyżej. Emerytura lub renta w wysokości przeliczonej przysługuje: 1) od dnia wejścia w życie ustawy – jeżeli wniosek o ponowne obliczenie wysokości emerytury lub renty został zgłoszony nie później niż w ciągu 12 miesięcy od dnia wejścia w życie ustawy; 2) od pierwszego dnia miesiąca, w którym zgłoszono wniosek – jeżeli wniosek o przeliczenie został zgłoszony po upływie 12 miesięcy od dnia wejścia w życie ustawy. Rozliczenie z dzieckiem Jestem matką samotnie wychowującą 20-letnią córkę, która po ukończeniu szkoły podjęła staż pracy i była zatrudniona w okresie od października do maja. Kiedy dostała PIT od pracodawcy, okazało się, że ten do dochodu córki 37 WARTO WIEDZIEĆ ANGORA nr 41 (12.X.2008) (245) za ostatni rok kalendarzowy jej zatrudnienia wliczył jej wynagrodzenie za grudzień roku poprzedniego (pieniądze za ten miesiąc wypłacono w styczniu). To spowodowało, że dochód córki przekroczył ustawową granicę i nie mogłyśmy się wspólnie rozliczyć. Czy takie rozliczenie jest zgodne z prawem? – Krystyna Hachuła ze Śląska Prawdopodobnie tak. Zgodnie z art. 11 ust. 1 ustawy z dnia 26 lipca 1991 r. „o podatku dochodowym od osób fizycznych” przychodami są otrzymane lub postawione do dyspozycji podatnika w roku kalendarzowym pieniądze i wartości pieniężne oraz wartość otrzymanych świadczeń w naturze i innych nieodpłatnych świadczeń. Z zastrzeżeniami opisanymi w ww. ustawie (a jest ich kilka i nie mają zastosowania w opisanej sytuacji) zasadą jest, że podatek dochodowy w związku z przychodem płaci się więc za ten rok, w jakim ów przychód został uzyskany przez podatnika. Ile można czekać na odszkodowanie? Złożyłem do starostwa wniosek o wypłatę odszkodowania za zajęcie części działki na poszerzenie drogi. Niedługo minie 3 lata, a rozstrzygnięcia jak nie było, tak nie ma (otrzymałem 3 terminy załatwienia sprawy – żaden nie został dotrzymany). Czy są jakieś granice czasowe określające rozstrzygnięcie sprawy? – Józef Świst z Jarosławia Gdy działka gruntu zajmowana jest na poszerzenie drogi publicznej, właścicielowi należy się od właściwego organu odszkodowanie ustalane na podstawie przepisów o wywłaszczaniu nieruchomości przez starostę. Starosta – stosując w szczególności ustawę o gospodarce nieruchomościami oraz kodeks postępowania administracyjnego – dokonuje rynkowej wyceny wartości zajętej nieruchomości (z pomocą rzeczoznawcy majątkowego) i wydaje decyzję o odszkodowaniu. Do tego postępowania stosuje się przepisy k.p.a. o terminach załatwiania spraw, co oznacza, że starosta, zgodnie z art. 35 k.p.a. obowiązany jest załatwić sprawę bez zbędnej zwłoki. Załatwienie sprawy wymagającej postępowania wyjaśniającego powinno nastąpić nie później niż w ciągu miesiąca, a sprawy szczególnie skomplikowanej – nie później niż w ciągu dwóch miesięcy od dnia wszczęcia postępowania (w postępowaniu odwoławczym – w ciągu miesiąca od dnia otrzymania odwołania). Do terminów określonych powyżej nie wlicza się terminów przewidzianych w przepisach pra- wa dla dokonania określonych czynności, okresów zawieszenia postępowania oraz okresów opóźnień spowodowanych z winy strony albo z przyczyn niezależnych od organu. O każdym przypadku niezałatwienia sprawy w terminie określonym powyżej organ administracji publicznej obowiązany jest zawiadomić strony, podając przyczyny zwłoki i wskazując nowy termin załatwienia sprawy (ten sam obowiązek ciąży na organie administracji publicznej również w przypadku zwłoki w załatwieniu sprawy z przyczyn niezależnych od organu). Na niezałatwienie sprawy w terminie określonym lub ustalonym powyżej stronie służy zażalenie do organu administracji publicznej wyższego stopnia (w tym wypadku do wojewody). Kłopot z obcym Kilka lat temu zmarła moja mama. Od tej pory mieszkam w jednopokojowym mieszkaniu z dorosłym bratem i byłym konkubentem mamy. Mieszkanie wykupiłam od spółdzielni na odrębną własność – konkubent (bezrobotny) jest w nim zameldowany i nie chce się z niego wyprowadzić. Najgorsze jest to, że pije i awanturuje się, a w związku z długami, które robi, do mieszkania wchodzi komornik, który próbuje zajmować rzeczy moje, a nie konkubenta. W urzędzie powiedzieli, że aby go wymeldować, muszę mu załatwić mieszkanie – za co? Co mam robić? – Teresa Rybicka z Piły Skoro mieszkanie jest Pani i konkubent nie ma żadnego tytułu do przebywania w nim (np. umowa najmu czy użyczenia), powinna Pani złożyć pozew o jego eksmisję do sądu rejonowego, miejscowo właściwego dla miejsca zamieszkania pozwanego konkubenta. Zgodnie z obowiązującymi obecnie regulacjami wykonanie eksmisji będzie jednak możliwe dopiero wtedy, gdy gmina (lub Pani) znajdzie konkubentowi pomieszczenie tymczasowe, do którego można będzie go przenieść. Usunięcie niechcianego lokatora może nastąpić także w sytuacji jego oskarżenia i skazania za przestępstwo wskazane w art. 13 ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie – zgodnie z tym przepisem, umarzając warunkowo postępowanie karne wobec sprawcy przestępstwa popełnionego z użyciem przemocy lub groźby bezprawnej wobec członka rodziny (członkiem rodziny w rozumieniu ww. ustawy jest też osoba wspólnie zamieszkująca lub gospodarująca), albo zawieszając wykonanie kary za takie przestępstwo, sąd może nałożyć obowiązek powstrzymywania się od kontaktowania się z pokrzywdzonym albo opuszczenia lokalu zajmowanego wspólnie z pokrzywdzonym. W przypadku, gdy komornik na poczet długów byłego konkubenta zajmie rzecz, która należy do Pani, może Pani złożyć (w terminie miesiąca od dowiedzenia się o takim zajęciu) powództwo – w sądzie rejonowym, w obszarze którego działa ten komornik – przeciwko dłużnikowi, o zwolnienie zajętej rzeczy spod egzekucji, wraz z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa przez zawieszenie egzekucji w zakresie licytacji zajętej rzeczy, do czasu zakończenia sprawy w sądzie. Po udowodnieniu, że dana rzecz jest Pani, sąd nakaże jej zwrot. Podatek od sprzedaży mieszkania W 2000 roku rodzice darowali mi mieszkanie, w którym zameldowana byłam do 2003 roku. Jaki podatek zapłaciłabym teraz przy jego sprzedaży? – Anna Bilska (e-mail) Ponieważ nabyła Pani własność mieszkania przed 1 stycznia 2007 roku, zastosowanie znajdą „stare” przepisy podatkowe. Zgodnie z nimi, w przypadku sprzedaży nieruchomości powinna Pani zapłacić zryczałtowany, 10-procentowy podatek dochodowy od ceny sprzedaży, chyba że w ciągu 14 dni od podpisania aktu notarialnego zadeklaruje Pani w urzędzie skarbowym, że pieniądze ze sprzedaży mieszkania, w ciągu dwóch lat licząc od dnia sprzedaży, przeznaczy Pani na kupno innego mieszkania, zakup działki, rozbudowę lub remont własnego domu bądź lokalu mieszkalnego, albo też wyda je na spłatę wcześniej zaciągniętego kredytu bankowego. Kto nadzoruje SKOK? Jestem członkiem Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej, do której postępowania mam szereg zastrzeżeń (odmawia mi np. podania informacji o aktualnej kwocie mojego zadłużenia z tytułu zaciągniętego w niej kredytu!). Gdzie mogę złożyć skargę na SKOK? Kto to nadzoruje? – Ewa Woźniak (e-mail) Nadzór nad działalnością Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych sprawuje obecnie Krajowa Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa (ma się to zmienić, jeśli uchwalona zostanie przygotowywana nowelizacja przepisów, przekazująca nadzór nad SKOK-ami organowi państwowemu, a mianowicie Komisji Nadzoru Finansowego). Jeżeli SKOK nienależycie wywiązuje się z obowiązków wynikających z łączącej go z Panią umowy kredytowej, może dochodzić Pani swoich praw, w tym naprawienia ewentualnej szkody, w drodze powództwa cywilnego przed sądem powszechnym. Mecenas JAN PARAGRAF Pytania, z dopiskiem „Prawnik radzi”, prosimy wysyłać pod adresem redakcji lub elektronicznym: [email protected]. Z uwagi na ogromną ilość pytań prosimy o cierpliwość. a4138 Supereksfakty.qxd 2008-10-03 38 15:43 Page 2 ANGORA POD GRUSZĄ ANGORA nr 41 (12.X.2008) Supereksfakty TELEWIZOR POD GRUSZĄ Nie wiemy, ile osób oglądało w POLSACIE (prawie nieobecną w zapowiedziach) retransmisję koncertu z okazji 25 rocznicy przyznania Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla. Kto nie oglądał, niech żałuje, i to bardzo. To jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy tego typu koncert, jaki dane nam było oglądać. Jego scenarzystą i reżyserem był Janusz Zaorski, któremu w tym momencie serdecznie gratulujemy i dziękujemy za widowisko, które stworzył. Bez żadnego zadęcia, bez pompy i patosu opowiedział historię nie tylko Wałęsy, ale całej „Solidarności”, w drodze do zwycięstwa. Zrobił to najprostszymi z prostych środków. Oparł się na 21 postulatach z sierpnia 1980 r. Odczytywali je Krystyna Janda i Jerzy Radziwiłowicz. Potem była piosenka, która w sposób mniej lub bardziej dosłowny ilustrowała treść postulatu. I tu następuje najważniejszy element programu. Janusz Zaorski, chyba jako pierwszy pokazał, że na czele walki z propagandą poprzedniego ustroju stały przede wszystkim kapele rockowe. Do tej pory, przy tego typu okazjach nie pamiętano o nich. A przecież bez tych sztandarowych utworów, kształtujących nastroje i świadomość młodzieży, trudno sobie wyobrazić tamte lata. Oczywiście, wielu ważnych piosenek zabrakło, ale nie sposób wszystkich pomieścić w jednym koncercie. Janusz Zaorski docenił rockowców, ich niewątpliwy wkład w historię powojennej Polski i chwała Mu za to. Jeszcze słów kilka na temat odczytywanych postulatów. Niektóre z nich trącą już teraz myszką, niektóre nie są już być może zrozumiałe dla najmłodszego pokolenia, ale są też takie, które nic nie straciły na aktualności. Niektóre, a ich przypomnienie spotkało się z żywą reakcją publiczności. Które to? Proszę odszukać sobie listę sierpniowych postulatów i przeczytać 12, 14, 16, 17, 18 i 19. Cieszymy się bardzo, iż przy okazji podwójnego jubileuszu Lecha Wałęsy Janusz Zaorski wpadł na tak znakomity pomysł. Ten koncert wart jest niejednej powtórki. Oby tak się stało! SOBCZAK i SZPAK Według „Faktu”, nasi politycy dają sobie znów podwyżki! I tak, prezydent Lech Kaczyński (59 l.) teraz zarabia 20 140 złotych. Ale nie płaci za jedzenie i mieszkanie. Podwyżki dostanie 690 złotych. Premier Donald Tusk (51 l.) pensji ma 16 700 złotych, a wzrośnie mu ona o 565 złotych. Waldemar Pawlak (49 l.) ma 14 900 złotych. Dodatkowe pieniądze, jakie zarobi, to 500 złotych. Pozostali członkowie rządu, Ewa Kopacz (52 l.), Radosław Sikorski (45 l.) i Jacek Rostowski dostaną po 490 złotych. Julia Pitera (55 l.) i Rafał Grupiński (56 l.) – po 420 złotych, a Andrzej Kremer (52 l.) – po 390 złotych. Dzięki interwencji Marii Kaczyńskiej czeczeński bohater Abi Amajew (35 l.) dostał... nogę! „Super Express” dowiedział się, że Amajew walczył z Rosjanami o wolność swojego kraju i odłamek bomby urwał mu nogę. Gdy Rosjanie opanowali Czeczenię, uciekł do Polski. – Na moją protezę zbierało wiele osób, ale to właśnie prezydentowa przekazała brakującą sumę. Podarowała mi nową przyszłość – tłumaczył Abi. – Prezydent Kaczyński i jego żona wiele zrobili dla Republiki Czeczeńskiej, nie tylko dla mnie osobiście. Śmieję się zawsze, że to nasza, czeczeńska para prezydencka, a nie wasza, polska – opowiada czeczeński bojownik. W Sejmie huczy od plotek! Ponoć Krzysztof Jurgiel (55 l.) z PiS-u i jego partyjna koleżanka Izabela Kloc (45 l.), to zakochana para! Jurgiel, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, wyczekuje na swą wybrankę godzinami u fryzjera, spaceruje z nią po ulicach Warszawy. – Nie będę niczego komentował, bo nie wiem, czy to jest prowokacja, czy też nie – powiedział „Super Expressowi” Krzysztof Jurgiel, gdy dziennikarze zapytali go o jego relacje z Izabelą Kloc. Widać, że nie chce on postawić swojej przyjaciółki w niezręcznej sytuacji. Matka Przemysława Gosiewskiego (44 l.), Jadwiga (72 l.), na łamach „Super Expressu”, broni go przed byłą żoną, która zaatakowała go o to, że nie płaci alimentów na syna. – Przemek kocha wszystkie swoje dzieci i tak samo dba KRÓTKIE Pielęgniarka pyta pacjenta. – Miewa pan czasem jakieś nudności? – Nie, mam tu takie małe radyjko. *** o dobro każdego z nich. Przemek nigdy nie kłócił się o pieniądze i nie oszczędzał na chłopcu. Bardzo kocha Eryka, jego dobro leży mu na sercu. Zawsze o niego dbał. Pamiętał o jego urodzinach i imieninach, wysyła prezenty. To bardzo odpowiedzialny człowiek. Mimo że małżeństwo zostało rozbite, nie zapomina o swoim synu. W zeszłym roku Przemek zapłacił nawet za naszą wycieczkę do Bawarii. „W kwietniu opalali się w Tunezji, w sierpniu zwiedzali czeską Pragę, a teraz wczasują w słonecznej Chorwacji. Grupa urzędników ZUS z Łodzi, Pabianic i Zduńskiej Woli odpoczywa od pracy w ślicznym miasteczku Porec na półwyspie Istria. Za 10-dniowy pobyt ponad 40-osobowej grupy zapłacili prawie 50 tysięcy złotych (...)” – czytamy w „Fakcie”. „Fakt” jako pierwszy zobaczył to na własne oczy! A co? Potężne koparki na Stadionie Dziesięciolecia. 53-letni obiekt właśnie przeszedł do historii. Na jego gruzach wyrośnie Stadion Narodowy. „(...) To był niesamowity widok. Wielki, poszarzały ze starości i opustoszały stadion, a na nim stado głośnych żółtych koparek. Maszyny jedna za drugą gorączkowo zrywały betonowe ławki. A w tle majaczące centrum stolicy(...)”. Michał Kamiński (36 l.), prawa ręka prezydenta Lecha Kaczyńskiego (59 l.), obchodził niedawno imieniny. „Fakt” napisał, że dostał krawat, spinki do mankietów, książki i albumy. Na uroczystości nie zabrakło szefa Kamińskiego. – To była uroczystość w prawdziwie rodzinnej atmosferze. Spokojna, bez żadnych ekscesów – opowiedziała dziennikarzom asystentka Kamińskiego. Goście zebrali się w restauracji Vinoteka w Warszawie. Byłyrymowane toasty na cześć pana Michała, które wznoszono czerwonym winem. W Prawie i Sprawiedliwość wrze! „Super Express” dowiedział się, że Jacek Kurski (42 l.), wybiegając z lotniska, szybko wpadł do sejmowej limuzyny i nie poczekał na partyjnego kolegę Zbigniewa Kozaka (47 l.). Teraz Kozak żąda od Kurskiego przeprosin, bo przez niego spóźnił się na posiedzenie ważnej komisji. Napisał nawet w tej sprawie skargę do Szefowej Kancelarii Sejmu. Ale jaja! – Samolot miał opóźnienie. A ponieważ spieszyłem się na posiedzenie Komisji Infrastruktury, zarezerwowowałem samochód sejmowy. Miał nas wszystkich zawieźć do Sejmu. Od dyspozytora dowiedziałem się jednak, że kierowca waz z innymi posłami odjechał. Podobno na wyraźne polecenie Kurskiego. Zachowal się niekulturalnie i niekoleżeńsko. – żali się Kozak. Zebrała: KATARZYNA GORZKIEWICZ Krzysztof Jurgiel i Izabela Kloc często ze sobą spacerują. Czy to jest przyjaźń, czy kochanie? Fot. Ag. SE/East News Nieudany rzut miotacza młotem z Polski przerwał udany bieg biegacza z Kenii. *** „Raz na łożu, raz pod łożem”. Don Juan. *** Bajka o długopisie: – Długo PiS nie porządził. *** W przypadku wyborów miss, powiedzenie „dać za wygraną” nabiera nowego znaczenia... *** – Jaki jest szczyt męskiej perswazji? – Wmówić kobiecie, że miękki jest lepszy, bo nie uwiera... *** Kwitnąca jabłoń jest cudowna, urocza, piękna – ale co szarlotka, to szarlotka. *** Na łące leży facet, na plecach ma plecak, wokół latają muchy. Co jest w plecaku? Spadochron. www.joemonster.org Zebrał: R.K. a4147_spod prasy.qxd 2008-10-03 15:39 Page 1 SPODPRASY chanym? – Iza będzie już kilka dni przed premierą. Z tego, co wiemy, prosiła już o rezerwację hotelu dla dwóch osób. Jesteśmy pewni, że nie przyjedzie sama – ujawnia realizator filmu. Andrzej Grabowski został pisarzem! Tytuł pierwszej książki sygnowanej nazwiskiem znakomitego aktora to „Na garnuszku życia”. Utożsamiany głównie z rolą Ferdynanda Kiepskiego, Grabowski zawsze unikał blasku fleszy i medialnego rozgłosu wokół siebie. O swojej popularności mawiał: – Mam to gdzieś, dupa, nie gwiazda ze mnie. Dlatego bardzo długo nie dawał się namówić na napisanie książki o sobie. W końcu nabrał przekonania do pewnej serii, w której poprzez kulinaria opowiada się o postaciach z aktorskiego świata, zdradza „Życie na Gorąco”. Grabowski poświęcił tydzień na podyktowanie materiału do książki. Później sam skorygował i autoryzował wszystkie opowieści. – Ta książka to taka moja autobiografia. Nadałem jej tytuł, jaki wydał mi się odpowiedni – mówi Grabowski. Tatiana Okupnik (30 l.) rzuciła pracę w telewizji! Informacja o tym, że u boku gospodarza programu „Gwiazdy tańczą na lodzie” Macieja Kurzajewskiego (35 l.) nie zobaczymy już piosenkarki, zaskoczyła wszystkich. Tym bardziej że sprawa ta wyszła na jaw zaledwie na kilka dni przed rozpoczęciem trzeciej edycji show! – Nie biorę udziału w programie, gdyż pracuję nad nowym materiałem i chcę się całkowicie skoncentrować na tworzeniu nowej płyty. Praca związana jest z licznymi wyjazdami, które ciężko pogodzić z prowadzeniem programu na żywo – oficjalnie tłumaczy „Gwiazdom” swoją decyzję Okupnik. Bożena Dykiel (60 l.) lubi Izabela Miko (27 l.) szybko znalazła sprawiać przyjemność innym. O tym, pocieszenie po rozstaniu z Maciejem że aktorka jest wspaniałą Zakościelnym (28 l.). Po powrocie gospodynią, wiedzą nie tylko jej do USA od razu zaczęła się bawić, ponajbliżsi. Tego samego zdania jest kazywać na bankietach, w dodatku... też cała ekipa serialu „Na Wspólnej”, nie sama. Na nowojorskim pokazie w którym Dykiel gra jedną z mody Miko towarzyszył przystojny Dogłównych ról, czytamy w gazecie minik Cooper (30 l.) – aktor, którego „Świat&Ludzie”. Jeden z zobaczyć możemy u boku Meryl Stredźwiękowców pracujących na planie ep i Pierce’a Brosnana w hicie „Mamopowiadał ostatnio, że pani Bożena ma Mia!”. – Rozmawiała z innymi gośćchciała zrobić śniadanie tylko dla mi. Była uśmiechnięta, pewna siebie siebie. Ostatecznie, jak zwykle, i wdzięcznie przytulała się do Domininakarmiła całą ekipę. – Na planie ka. Nie ma wątpliwości, że oni są razem zakasuję rękawy i biorę się do – zdradził gazecie „Świat&Ludzie” gotowania dla całej ekipy. Myślę świadek zdarzenia. Niedługo Miko bęsobie – ech, życie jest jednak piękne. dzie musiała wrócić jednak do Polski. I o to chodzi, żeby się nie torturować, Czeka ją promocja filmu „Kochaj tylko umieć sprawić sobie i tańcz”. Czy przyjedzie z nowym ukoprzyjemność – uważa aktorka. Premiera nowej płyty zespołu Ich Troje coraz bliżej, toteż Michał Wiśniewski (36 l.) dwoi się i troi, aby zrobić koło siebie trochę zamieszania. I tak przypomniał sobie nagle o zaległych 100 tys. złotych i oskarżył o oszustwo finansowe ekskumpla, lidera Bayer Full Sławomira Świerzyńskiego (46 l.). – Ostrzegam przed nim wszystkich łatwowiernych. Sławomir Świerzyński wraz z żoną oszukał wielu ludzi. Jednym z nich jestem ja... – pisze na blogu Wiśniewski. Świerzyński atakami na swoją osobę jest zbulwersowany i już teraz zapewnia, że całą sprawą zajmie się jego prawnik. – To wierutne kłamstwa! Pieniądze dawno zostały wpłacone. Dostał je Jacek Łągwa. Rozumiem desperację Michała, ale zamiast oskarżać, powinien skupić się na pracy i nagrać wreszcie jakiś przebój – mówi „Życiu na Gorąco” oczerniany muBożena Dykiel chętnie gotuje dla całej ekipy zyk. serialu „Na Wspólnej” Fot. Studio 69 Baba umarła i już nie przychodzi do lekarza, więc lekarz odwiedził ją na cmentarzu. Stanął nad jej mogiłą i nagle słyszy głos z grobu: – Panie doktorze, ma pan coś na robaki? („Nowa Trybuna Opolska” nr 226) *** Na łożu śmierci leży stary człowiek. 47 PROSIMY POWTARZAĆ ANGORA nr 41 (12.X.2008) Wokół gromadzi się cała rodzina. On otwiera oczy i zaczyna słabym głosem: – Tobie, żono, chcę dać w spadku sto tysięcy złotych. Tobie, córko – osiemdziesiąt tysięcy, tobie, synu, tyle samo, tobie, kochany wnuku – pięćdziesiąt tysięcy. Wszyscy z żalem, miłością, ale i ze zdziwieniem spojrzeli na dziadka, a gdy w pewnym momencie odwrócili od niego wzrok i zajęli się sobą, dziadek przymknął oczy i wyszeptał: – K..., skąd ja wezmę tyle pieniędzy? („Polska – Dziennik Zachodni” nr 226) MAŁGORZATA KOPEĆ *** Przychodzi baba do lekarza: – Panie doktorze, po czym poznać, że pacjent ma sklerozę? – Wczoraj to pani mówiłem. („Supernowości” nr 182) *** – Ty idiotko! – krzyczy mąż do żony. – Wszędzie mamy długi, wszędzie! W gazowni, w piekarni, w masarni, w monopolowym... A ty musisz mieć romans akurat z listonoszem, który przynosi nam pocztę za darmo! www.joemonster.org Zebrał: R.K. Jestem przekonany, że każdy wpadł kiedyś na pomysł, który sprawdził się lepiej niż rady fachowców. Podzielcie się z nami takimi pomysłami. Najciekawsze opublikujemy, a wśród autorów pod koniec roku rozlosujemy nagrody. Mocne kotwienie Zamocowanie karniszy, lustra czy szafek nie stwarza nam już większych problemów. Bariery napotykamy dopiero podczas mocowania ciężkich urządzeń narażonych na działanie sił obciążających czy też wibracji i wiatru (miski ustępowe, ciężkie umywalki, maszty antenowe, klimatyzatory zewnętrzne, barierki schodowe itp.). Wymagane mocne kotwienie w tych przypadkach możemy zapewnić poprzez stosowanie kotew chemicznych. Bogata oferta i dostępność materiałów takich firm jak: Koelner, Fischer, Pattex pozwala na stosowanie kotew chemicznych bez potrzeby zapraszania „fachowca”. Najprostszą kotwą jest szklany nabój zawierający żywicę poliestrową, piasek kwarcowy i utwardzacz. Przeznaczona jest do mocowań w masywnych materiałach takich jak beton, kamień naturalny, cegła. Po wywierceniu otworu, oczyszczeniu go z brudu pompką lub wyciorem, wkładamy nabój i rozbijamy go, wbijając pręt gwintowany ocynkowany lub ze stali nierdzewnej. W przypadku mocowań w materiałach o pustych przestrzeniach, takich jak cegła dziurawka czy pustak ceramiczny, stosujemy tuleje nylonowe oraz siatki metalowe. Stosujemy tu inny system kotwienia– do wywierconych otworów aplikujemy ze specjalnych pojemników odpowiednią ilość żywicy, wkładamy tuleję i wciskamy element kotwiący (zawsze postępujemy zgodnie z instrukcją zastosowania). ALEKSANDER JANIK [email protected] a4148-49.qxd 2008-10-03 15:01 Page 2 48 ŚWIATOWE ŻYCIE ANGORA NA SALONACH WARSZAWKI Ależ zmęczyła nas ta słota – deszcz i jesienne chłody nadeszły w tym roku zdecydowanie za wcześnie. Na poprawę ponurego nastroju świetne jest Trójmiasto – spacer po sopockim molo, kawa na bulwarze w Gdyni, krótki wypad do Gdańska – warszawskie VIP-y wiedzą, co dobre. Gdy tylko meteorolodzy zapowiedzieli ciepły weekend, warszawka ruszyła nad morze. Publiczna telewizja przyjechała całą wielką ekipą – na spokojnej plaży w Orłowie kręcili kilka wywiadów, a jedną z przepytywanych osób była Krystyna Prońko. Pamiętam, że Marek Niedźwiecki opowiadał kiedyś, jak do Listy Przebojów Trójki ktoś przysłał kartkę: „Głosuję na piosenkę pani Prońko pt. „Jesteś mlekiem na całe zło”. Od tej pory ten piękny utwór – ku zdziwieniu innych słuchających – potrafi mnie naprawdę rozśmieszyć. Trzeba przyznać, że piosenkarka świetnie wygląda, spacerowała brzegiem morza z ogromnym psiakiem, szczerze i dużo się uśmiechała. Widać znalazła swoje „mleko” na całe zło. Po Gdyni spacerował też Rafał Maserak, a towarzyszyła mu jego partnerka z „Tańca z gwiazdami” Sylwia Gruchała. Oboje skończyli już treningi do programu, bo odpadli w poprzednim odcinku. Jak się okazuje, nie przeszkadza im to wcale w konty- ANGORA nr 41 (12.X.2008) Gwiazdy uciekły na molo nuowaniu znajomości, która według warszawskich plotkarzy jest coraz bardziej zażyła. Do sopockiego Grand Hotelu przyjechała na rodzinny weekend Justyna Steczkowska. Przed tym najsłynniejszym i najbardziej prestiżowym hotelem w Sopocie stał jej czarny citroën C6 – jak mówią znaw- cy: jedno z najpiękniejszych aut świata. To wyjątkowo elegancka, stylowa limuzyna, a jej dodatkową zaletą jest to, że po Warszawie jeździ ich zaledwie kilka. C szóstka to coś o niebo lepszego niż opatrzone BMW czy audi albo nawet snobistyczne porsche. Jest piękna, wyjątkowa i z klasą – coś Po czterech latach od debiutu swój nowy film pokazała Magdalena Piekorz. Na zdjęciu w towarzystwie Krzysztofa Zanussiego Spowiedź praktykującego alkoholika Powrót z rozbawionej, sylwestrowej Pragi małej grupki niepijących alkoholików, był naszym małym sukcesem, a właściwie dużym krokiem w trzeźwe życie. Być pośród tłumu miliona raczących się szampanem i innymi trunkami ludzi i nie ulec pokusie napicia się, to naprawdę wyczyn. Tym bardziej że nikt nas nie pilnował, nie sprawdzał, nie podglądał. Chodziliśmy, jak kto chciał, gdzie i z kim chciał. Dopiero rano okazało się, że nikt nie pękł i odliczyliśmy się trzeźwi co do sztuki. Nikt jednak z tego powodu nie śpiewał hymnów ani nie rozwieszał transparentów. Byliśmy z siebie dumni, ale po cichu, to był każdego z nas osobisty, zgoła intymny sukces. Wracaliśmy do Polski w zatłoczonym pociągu, na korytarzu, całą noc na stojaka, ale to nie pozbawiło nas dobrego humoru. Naprawdę czuliśmy się jak zwycięzcy. Zostało jeszcze kilkanaście dni do końca terapii w Ośrodku Leczenia Uzależnień i znów mieliśmy samodzielnie pożeglować w trzeźwe życie, choć pełne alkoholowych pokus. Znów, bowiem nie tylko dla (43) mnie był to kolejny przystanek na szlaku prowadzącym do permanentnej trzeźwości. Terapia ta miała jednak szczególne znaczenie dla mojej partnerki, która zgodziła się brać udział w zajęciach dla osób współuzależnionych, bo tak określa się bliskich i bardzo bliskich przebywających w polu rażenia alkoholików. Otóż, dowiedziała się ona tak dużo na temat choroby, której wcześniej nigdy by nie zakwalifikowała do kategorii przypadków medycznych, że zmieniło się jej myślenie na temat tych, co w nałogu. Nie stała się, co prawda, z dnia na dzień wyrozumiała i pobłażliwa, nie o to zresztą chodzi, ale próbowała przynajmniej dotrzeć pod podszewkę natury alkoholika. I była coraz bardziej przerażona, ale nie załamana, ani zrezygnowana. Chciała pomóc, bo dowiedziała się, że można pomóc. Dowiedziała się również, jak to można zrobić. Nie jej wina, że ta wiedza była o wiele za mała w stosunku do arcyprzebiegłości, tupetu i cynizmu faceta, który chce się napić. Niestety, jak chce, to się napije i nie pomoże tu nawet tuzin ukończonych kursów i terapii. Uważam mimo to, że kobiety, które są zdecydowane (bo są takie!) albo skazane na życie w związku z człowiekiem powalonym przez nałóg, powinny dowiedzieć się czegoś więcej o przypadłości, która niszczy jej wybranego, więcej niż tylko obiegowe opinie mam, sąsiadek, teściowych, koleżanek z pracy, że pijakami nie warto się przejmować, że szkoda, aby Fot. AKPA jak rasowa kobieta wyróżniająca się na tle ładnych, ale pospolitych buź. Piosenkarka postanowiła wolne chwile z mężem i dziećmi spędzić jak wszyscy inni turyści – jedli gofry, spacerowali i wyglądali na bardzo szczęśliwych. Swoją drogą, jak ona to robi, że nawet na wakacjach chce się jej chodzić w superwysokich szpilkach? A w Warszawie salonowy lans wciąż trwa – życie towarzyskie po wakacyjnym lenistwie nabiera rozpędu i trzeba nieźle się namęczyć, żeby obskoczyć wszystkie stołeczne imprezy. Niektóre są właściwie niewarte uwagi, jak chociażby niedawny turniej golfowy w Rajszewie, gdzie panował straszny tłok na parkingu i w niewielkiej restauracji, a co gorsza, jedzenie było marne. Grą w golfa zainteresowanych było kilku graczy, reszta godzinami okupowała stoły. Na dodatek organizatorzy próbowali bezskutecznie zlicytować na cele charytatywne sukienkę Ewy Minge, a wiadomo nie od dziś, że jak ludzie przychodzą za darmo najeść się i napić, to nie mają ochoty sięgać do portfeli. Trzeba przyznać, że świetnie przygrywał duet Backstage Acoustic grający tzw. covery, czyli dobre, sprawdzone przeboje. Do Rajszewa przyjechała Anna Samusionek z córką – mam wrażenie, że ta aktorka nie opuszcza żadnej imprezy. Wśród marnowali oni życie swoich kobiet – słowem – że należy wywalić ich ze wspólnego mieszkania i życia na bruk, niech się zachleją na śmierć. Można i tak na problem spojrzeć, ale taka postawa niczego nie rozwiązuje. Alkoholicy to przeważnie dobrzy, wrażliwi ludzie, bardzo potrzebujący pomocy. Niestety, nie wszystkie uszy słyszą ich krzyk rozpaczy. A gdy człowiek szuka usilnie pomocy, ale jej nie znajduje, wraca do starych kumpli, starych przyzwyczajeń, starych miejsc, gdzie niekoniecznie jest mu dobrze, ale je zna, bo tam jest u siebie. Normalność trwała jakiś czas. Chyba z pół roku. Czy to długo? Dla jednych tak, dla innych nie, zależy. Mnie się niespecjalnie czas dłużył, tylko że jakoś tak niezauważalnie, powolutku, cichcem słabło postanowienie niepicia. Najpierw żarty, najgłupsze chyba, w postaci: na pytanie partnerki, „gdzie idziesz?”, odpowiadałem z głupia frant: „na piwo”, choć wcale nie zamierzałem na żadne piwo iść. Do czasu jednak. Wreszcie sprowokowane myśli skropliły się, a właściwie skufliły i na to piwo poszedłem. I znów knajpy, puby i kluby zakołysały się jak żaglowce na pełnym wietrze, poszedł ulicami śpiew chóru starych, ale jakże bliskich sercu opojów, roztańczyły się nogi zesztywniałe od abstynencji. Wszystkie lekcje i nauki diabli wzięli. Po powrocie z ogrodu pełnego zakazanych owoców, znów zacząłem szukać miejsca, gdzie pomogą mi wybić sobie picie z głowy. I znów wydawało mi się, że znalazłem. Ale o tym za tydzień. MAREK KOPROWSKI a4148-49.qxd 2008-10-03 15:01 Page 3 gości pojawiła się też Natalia Kukulska z dziećmi – jej córeczka Ania wygląda identycznie jak Natalka w jej wieku. Piosenkarka próbowała zachęcać do udziału w loterii UNICEF-u, którego jest ambasadorem, ale sto złotych za los okazało się dla większości zbyt wygórowaną kwotą. Szkoda, że organizacja nie zbierała dobrowolnych datków – na pewno do wielkiej skarbonki wpadłoby dużo więcej pieniędzy. Jedynym jasnym punktem ProAm Tour był pokaz tricków golfowych w wykonaniu znakomitego golfisty z Danii – zaimponował umiejętnościami, a na dodatek rozbawił zziębniętych widzów, bo pogoda była tego dnia fatalna. Bardzo udane spotkanie zorganizował dystrybutor najnowszych perfum sygnowanych nazwiskiem słynnego malarza Salvadora Dali. „It is love” słodko pachną i na pewno spodobają się niejednej dziewczynie i kobiecie. Prezentację nowego zapachu w efektownym flakonie przygotował Michał Piróg – troje tancerzy odtańczyło przed nami zmysłowe tango. Po ostatnim pokazie Solara – też w rytm tanga – mam wrażenie, że usłyszę je tej jesieni w Warszawie jeszcze nieraz. Prezentacja perfum odbywała się w restauracji Belvedere w Łazienkach i podczas gdy przedstawicielki kobiecych pism zajadały się – mimo późnej pory – przepyszną kolacją, w jednym z restauracyjnych zakątków biesiadowała w niewielkim gronie Aldona Orman. Tę aktorkę zapamiętałam z serialu „Klan”, a także z salonu manicure, w którym swego czasu obie „robiłyśmy sobie” paznokcie. Pamiętam, że pani Aldona zawsze dużo i głośno rozmawiała przez telefon i robiła wokół siebie sporo zamieszania – dziś wygląda na spokojną i wyciszoną. Nic dziwnego, jest już w zaawansowanej ciąży i za kilka tygodni spodziewa się narodzin córki – wszystkiego najlepszego! 49 ŚWIATOWE ŻYCIE ANGORA nr 41 (12.X.2008) Po czterech latach od słynnego debiutu swój nowy film pokazała Magdalena Piekorz. „Senność” to poruszająca opowieść o ludzkich losach – złych wyborach, życiowych pomyłkach – mimo wszystko z happy endem. Małgorzata Kożuchowska zagrała tak intrygująco, że teraz chciałabym zobaczyć ją w jakimś dobrym psychologicznym dreszczowcu. Michał Żebrowski – znów świetna rola. Wcale nie chciałam, ale chyba będę jego fanką. On – dla odmiany – mam nadzieję, doczeka się fantastycznej roli komediowej – jestem pewna, że widzowie pokochaliby go na nowo. Na ekranie pojawia się też na chwilę Weronika Rosati – śliczna, fotogeniczna, dziewczęca. Jaka szkoda, że w życiu tak bardzo postarza się strojem i fryzurą. Bartosz Obuchowicz chyba w pewnym sensie zagrał siebie – w każdym razie przeklinanie wychodziło mu w tym filmie bardzo naturalnie. Rafał Maćkowiak – kolejna rola, którą udowodnił swój talent. Idźcie koniecznie na „Senność”, ale pamiętajcie, że raczej nie poprawia humoru. Multikino w Złotych Tarasach było szczelnie wypełnione – nie dosyć, że to długo wyczekiwana premiera, to jeszcze na dodatek urodziny pani reżyser. Cała filmowa ekipa stawiła się z kwiatami i prezentami, był olbrzymi tort i zbiorowo odśpiewane „Sto lat”. Solenizantka wyglądała świetnie i jakby młodziej niż cztery lata temu, gdy debiutowała jako reżyser. Kożuchowska przyszła z niedawno poślubionym mężem, który zawsze sprawia wrażenie, jakby nie był pewien, jak się zachować. Weronice Rosati towarzyszyli rodzice, którzy po niedawnych aferach z Żuławskim pełnią chyba przy córce rolę aniołów stróżów. Więcej już wam dziś nic nie opowiem, bo muszę pędzić na kolejną imprezę. W Orłowie gościła Krystyna Prońko PLOTKARA Fot. Plotkara Jak powstają przeboje(13) Pierwszy siwy włos Marta Mirska Profesor Henryk Jabłoński wtedy jeszcze nie był profesorem. Był dwudziestoczteroletnim absolwentem Polskiego Konserwatorium Muzycznego w Gdańsku, kiedy wybuchła wojna i Wolne Miasto Gdańsk nazwano Danzig. Zamknięto polską rozgłośnię, w której Henio zdążył już się zadomowić i trzeba było szukać roboty. Grał więc przyszły profesor w dancingowych orkiestrach, a w wolnych chwilach, trzeba przyznać, że było ich w nadmiarze, komponował. Kiedy zużył już niewielki zapas papieru nutowego, zapisywał swoje pomysły na arkuszach szarego, pakowego papieru, na którym śliczna żona pieczołowicie ołówkiem kreśliła pięciolinie. Dorobek umieszczano w szufladzie kuchennego stołu. Z jednej strony kompozytor był płodny, z drugiej papier pakowy gruby, w każdym razie szuflada się zapełniła i nie mogła służyć swojemu pierwotnemu przeznaczeniu, czyli przechowywaniu łyżek, tłuczków, wałków. Henryk nie za bardzo przejmował się swoją twórczością, więc kiedy żona zaczęła narzekać na tę niewygodę, powiedział krótko – Spal to, po wojnie napiszę więcej i lepiej. No i pani Jabłońska spaliła te muzyczne szkice swojego męża. Ale nie wszystkie. Zanim trafiły do pieca, zostały starannie przegrane na lekko rozstrojonym domowym pianinie, a te, które się wydały dobre, uniknęły stosu i zostały starannie schowane. Po wojnie Henryk Jabłoński wrócił do gdańskiej rozgłośni. Był tam akompaniatorem. Gdzieś tak w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych z Warszawy przychodzi polecenie. Organizujemy konkurs na radiową piosenkę, wszystkie oddziały mają przysłać propozycje. Podpisano: kierownik Działu Muzyki Lekkiej Polskiego Radia Władysław Szpilman. Szpilman był apodyktycznym, wymagającym szefem, trzęsącym wtedy polską rozrywką. Termin nadsyłania prac był bardzo krótki, a poleceń z centrali nikt wtedy nie śmiał lekceważyć. W Gdańsku padło na Henryka Jabłońskiego. Napiszcie coś, ale dobrego i szybko, wydał polecenie dyrektor rozgłośni. I tu nie po raz pierwszy nieoceniona okazała się pani Jabłońska. Nie martw się Heniu, mam tu te twoje stare piosenki. Wybrano jedną. Kierownik literacki gdańskiego radia napisał miły tekst, zatytułował go Dziewczyna z tramwaju i piosenkę wysłano do Warszawy. Po jakimś czasie, telefon. Piosenka zakwalifikowana do koncertu, pan Jabłoński proszony o przyjazd. Jakież było jego zdziwienie, kiedy przeczytał, że jego piosenka nazywa się teraz Pierwszy siwy włos, a śpiewać ją będzie Marta Mirska. Tekst był słaby, powiedział Szpilman, nie pasował do muzyki, poleciłem więc napisanie no- Fot. East News wego. Zrobił to doświadczony tekściarz Kazimierz Winkler. Za to teraz nie pasuje on Mirskiej, odmówiła śpiewania. Mówi, że to piosenka dla starszej piosenkarki. A ona co, młoda? Ma już dobrze po trzydziestce. Poza tym musi zaśpiewać, bo program koncertu jest już wydrukowany. Bo wtedy radiowe, nadawane na żywo koncerty traktowano niezwykle poważnie. Słuchała ich w niedzielne popołudnia cała Polska, a ich program podawały gazety. Nie chciała śpiewać Mirska, ale musiała. Stanęła więc przed orkiestrą Jana Cajmera, popłynął wstęp, a potem słodki alt piosenkarki babie lato wolno płynie... Spojrzała na widownię i wiedziała. Narodził się przebój. Ta widownia, tak oczarowana piosenką i wykonaniem domagała się bisów. No i Mirska bisowała. Czternaście, wyobrażacie sobie państwo, razy. Koncert szedł na żywo, widowni nie udało się okiełznać i tak cała Polska czternaście razy usłyszała Spostrzegłam dzisiaj pierwszy siwy włos na twojej skroni. I miała swój przebój na następnych wiele lat. Szpilman nie wybaczył jednak krnąbrnej piosenkarce. Polecił nagrać, co nie było wtedy w zwyczaju, tę samą piosenkę Mieczysławowi Foggowi. Fogg to była megagwiazda i szybko to jego wykonanie stało się bardziej popularne od oryginału. Opowiadano, że w pewnej restauracji, podczas zakrapianej kolacji, Marta Mirska, a była bardzo porywczą osobą, miała się rzucić za Foggiem z nożem w ręce, przewracając stoły, krzesła, zrywając obrusy i tłukąc zastawę, ze słowami Ty (tu proszę sobie wstawić, co tam komu wyobraźnia podpowiada) ukradłeś mi piosenkę. Może i ukradł, ale ta kobieca wersja wydaje się być jakaś cieplejsza, bardziej romantyczna. No i gdyby nie te czternaście bisów, nie wiadomo, czy byłoby co kraść. ADAM HALBER a4150-51 zmarszczka.qxd 2008-10-03 50 14:04 Page 2 ŁAPY, ŁAPY, CZTERY ŁAPY... ANGORA nr 41 (12.X.2008) Zna różnicę między przychodnią a laboratorium, zaprowadzi do pani Joli i trafi do krawcowej. A w tłumie zamiast łokciami, rozpycha się... pyskiem. Oto Aruś, przewodnik niewidomej Nie głaskać! Ja tu pracuję! Nr 227 (27-28. IX.). Cena 1,40 zł Wdrapuję się po schodach. Od samego parteru towarzyszy mi poszczekiwanie. „Idzie, idzie!” zdaje się oznajmiać swoim właścicielom rosły biszkopt sięgający moich kolan. Ujadanie cichnie, pies plącze się pod nogami, a ja z ledwością utrzymuję równowagę. W drzwiach wita 46-letnia kobieta, Maryla Jedynak. Uśmiecha się, ale nie patrzy na mnie. Jej wzrok utkwiony jest gdzieś daleko poza horyzontem. Jestem dla niej ciemną plamą na tle klatki schodowej w centrum Nysy. Jest prawie całkiem niewidoma. Degeneracja żółtej plamki, przebarwienie siatkówki. – Aruś, spokój! Połóż się! – labrador zostaje przywołany do porządku, a ja opadam na wygodną kanapę. W niewielkim pokoju czeka cała familia – pa- ni Maryla, jej małżonek Janusz oraz 15-letni syn Mateusz. No i, rzecz jasna, Arak, pies przewodnik. Równoprawny członek rodziny. Takich psów w Polsce jest może ze dwieście. Aruś to jedyny labrador przewodnik na Opolszczyźnie, a do Nysy trafił z ośrodka szkoleniowego w Pile. Specjalnie tresowany do pomocy ludziom niewidomym lub niedowidzącym. Takim jak Maryla. – Mąż pyta go czasem: dobrze ci tu u nas? A on rękę mu liże. No to chyba dobrze... – uśmiecha się kobieta. – Jest częścią naszego życia, ale swoje miejsce w szeregu zna. Aruś wie, że spacer z Januszem to czysta przyjemność. Do upadłego może uganiać się za sukami, biegać tam i z powrotem. Oraz obsikiwać wszystkie napotkane po drodze drzewa w sposób typowo męski – z nogą zadartą do góry. – Bo jak z Marylą idzie na przechadzkę, to raczej się powstrzymuje. A jak już Dziennik starzejącej się kobiety(4) 66 zmarszczka – Będziemy mieli stażystkę – zakomunikował Szef Najważniejszy. – Ładna? – zapytał Szef Pierwszy. – Młoda – odpowiedział Najważniejszy. Byłam jedynym babskim świadkiem tego swobodnego dialogu. Z dziesięć lat temu pewnie zaczęłabym się zastanawiać, czy Najważniejszy chciał zrobić mi przykrość, pewnie nawet przykro by mi się zrobiło. Teraz uśmiechnęłam się w środku, przyznaję, złośliwie. Miałam tylko nadzieję, że nic z tej złośliwości nie wpełzło mi na twarz, którą od lat nadaremnie ćwiczę, żeby wyglądała pokerowo. Uśmiechnęłam się w sobie, bo natychmiast zobaczyłam kolegów raczej niecodziennie uroczych, pełnych merytorycznej galanterii, troskliwie pochylonych nad tekstem stażystki, a przy okazji pożądliwie sondujących młody dekolt. Jeden przyjdzie do pracy bardziej pachnący dobrą wodą toaletową, drugi bez powodzenia będzie wciągał brzuch, czwarty będzie prostować koślawą sylwetkę. Czy stażystka to doceni? *** Pracę magisterską napisałam na piątkę. Wybrałam sobie, hm, sympatyczny, ale dość łatwy temat, w każdym razie rewolucji w świecie nauki nie miałam ambicji wywołać. Egzamin dyplomowy też zdałam na piątkę. Zadowolona wracałam szybko do domu, żeby jak najprędzej pochwalić się sukcesem. – Nieładnie cię dzisiaj Baśka uczesała – powiedziała na powitanie Mama. Tę krytykę fryzjerki pamiętam do dziś. Mama mnie zraniła, jakkolwiek pompatycznie by to brzmiało. Teraz to już nie boli, dopuszczam myśl, że chciała w ten sposób rozładować swoje zdenerwowanie. Ale, bo ja wiem? Nigdy sobie tego nie wyjaśniłyśmy. Dlaczego przypomniało mi się to teraz? Miało przecież być o atucie młodości, a nie o jakichś ranach. *** Musiałam sięgnąć po indeks, żeby przytoczyć dokładną nazwę i czas tych zajęć. Mam. II rok, semestr III zimowy i IV letni. Tytuł – „Proseminarium z wybranych zagadnień ekonomii politycznej”. Jasne, że była to głównie ekonomia socjalizmu. Nudne jak diabli, a i oka nie było na kim zawiesić, bo mgr D.M. przypominał mi wypłowiały snopek słomy. Widzę w indeksie, że III semestr zaliczyłam na czwórkę, co z punktu widzenia opozycyjnej martyrologii chluby mi nie przynosi. Trudno. musi, to po damsku, kucając – tłumaczy Janusz. – To oznacza spolegliwość. Aruś wie, że jest w pracy. Że jego jedynym i najważniejszym zadaniem na tym spacerze jest doprowadzić żonę całą i zdrową do celu. W końcu to nie jakiś tam byle labrador z rodowodem. To pies przewodnik, który cztery lata temu otworzył Maryli okno na świat. Poprowadził przez ciemne i jasne plamy tego świata. Aruś albo żaden – Zdecydowaliśmy się na przewodnika, bo chciałam w końcu zacząć samodzielnie funkcjonować – tłumaczy kobieta. – Ileż można ciągać rodzinę w tę i z powrotem. Do sklepu, do apteki, do przychodni. W końcu nogi mam zdrowe i sama mogę wszędzie dojść. Przeszkodą była tylko ciemność... No i złożyli wniosek do Polskiego Związku Niewidomych. Maryla od początku upierała się przy labradorze, koW IV semestrze, razem z Teresą, ciężko podpadłyśmy magistrowi. Za co? Nie pamiętam, ale zagroził nam, że nie dostaniemy zaliczenia. Pewnie zamiast proseminarium za często wybierałyśmy kino albo wiosenny park w pobliżu uczelni. Pierwsze podejście do zaliczenia spaliłyśmy. Na drugie weszłyśmy razem, tłumacząc chaotycznie, że pojedynczo nie damy rady, razem zarywałyśmy noce, strasznie się denerwujemy, a Teresa to nawet zemdlała ze strachu. Magister się zgodził. Teresa cały czas skubała przyciasną bluzeczkę z dużym dekoltem, miała świetne piersi. Ja wachlowałam przyczernionymi rzęsami i co chwila pocierałam kolanem o kolano. Nogi ubrałam bowiem w kaprony. To były pończochy pochodzące – ze szmuglu? – z ZSRR, które uroczo szeleściły w użyciu. Przekonywałyśmy magistra, że pokochałyśmy tę ekonomię, nie bardzo ją tylko rozumiemy. Prosimy, niech nam wytłumaczy swoimi słowami, bo w podręczniku jakoś to skomplikowano. Magister tłumaczył, my słuchałyśmy z entuzjazmem, a cały czas – dekolt, rzęsy i szelest pończoch. Magister otworzył wreszcie indeksy i podpisując nam zaliczenie – znowu ta dziś kompromitująca czwórka – zapytał, czy nie mamy jakichś swoich zdjęć. Akurat miałam nowiutkie, legitymacyjne, więc z radością mu pokazałam. Z radością, bo przecież zaliczyłam nie tylko wybrane niecznie biszkopcie i najlepiej, żeby to była suka. Szczeniak do tego. Pech chciał, że damska część psów przewodników się wykruszyła i w barwach złotego piasku ostał się tylko roczny Aruś. – Miałam mnóstwo obaw, jak to będzie. Dorosły pies, czy go polubimy. A on nas? – zastanawiała się wówczas pani Maryla. – No i facet. A ja sukę chciałam! No, ale jak jeszcze raz nam go przyprowadzili, to już wiedziałam. Aruś albo żaden! Okres zżywania, czyli czas, kiedy niewidomy uczy się chodzić ze swoim przewodnikiem, Maryla wspomina do dzisiaj. – W głowie mi się nie mieściło, jakim cudem mam powierzyć swoje zdrowie i życie czterem psim łapom – uśmiecha się, głaszcząc biszkopta po łbie. – Od hamowania, zapierania się o podłoże miałam całe zdarte pięty. Zaufanie przyszło jednak bardzo szybko i dziś zagadnienia z ekonomii politycznej. Zaliczyłam na czwórkę pierwszy egzamin z kobiecości. *** Około pięćdziesiątych urodzin, z uporem i jakąś dziką zawziętością przechodziłam pierwszy kryzys starzejącej się kobiety. Na te lekko histeryzujące żale patrzę dzisiaj ze zdziwieniem. Wszak wtedy nie musiałam jeszcze regularnie wklepywać pod oczy unikalnego kremu. Miałam obok siebie mężczyznę, z którym przyjaźnie przegadywaliśmy pół nocy. Który spokojnie wygładzał moje wściekłe opowieści po spotkaniach z rodziną. Który umiał przegonić lęki i strachy dotknięciem ciepłej dłoni. – Jestem biedna, malutka i nikt mnie nie kocha – deklamowałam często. Ludwik nie cierpiał tego mojego szantażyku. – Kocha cię, nie jesteś biedna, nie jesteś malutka, przestań! Miał rację. Po jego śmierci naprawdę byłam biedna i nikt mnie nie kochał. – Znam takie piękne słuchowisko Stanisława Grochowiaka o kobietach cmentarnych. Nie sądziłem, że potrafisz stać się taką kobietą – powiedział mi, w jakieś cztery lata po pogrzebie Ludwika, nasz wspólny przyjaciel, dr M. To miał być duży komplement i tak go wtedy przyjęłam. Przez następne, prawie trzy lata dalej byłam kobietą cmentarną. To był duży błąd. JOANNA DĘBOWSKA a4150-51 zmarszczka.qxd 2008-10-03 14:04 Page 3 już dzielnie maszerujemy przez życie. Ja, Aruś i biała laska. Biszkopt oplótł się wokół mojej lewej stopy i udaje, że śpi. Całkiem sympatycznie, gdyby nie fakt, że kilkanaście minut temu straciłam czucie w kończynie i zastanawiam się, jak przywrócić jej życiowe funkcje. Kręcę się wymownie, ale sympatycznego labradora nie śmiem szturchać. Zwłaszcza że pan Janusz zapewnia, iż Aruś nie wszystkich akceptuje i często obrażony wychodzi do innego pokoju. – Aruś! Gdzie masz piłeczkę? Przynieś! – krew powoli napływa mi do palców, a psisko radosnym galopem puszcza się do przedpokoju w poszukiwaniu piłki. Słychać szuranie, jakiś łomot – Aruś usiłuje wydobyć swoją ulubioną zabawkę gdzieś z dna psiego koszyka. Po kilku minutach, które upływają na tajemniczych odgłosach, przybiega z zieloną piłką w pysku gotowy do zabawy. ny, ale skoro widzi tylko, że z jego panią wszystko w porządku, bagatelizuje problem i ciągnie dalej naprzód, posyłając mi – odnoszę takie wrażenie – pełne politowania spojrzenie. Stara się prowadzić środkiem alejki, chodnika, ścieżki. Nigdy z brzegu, od strony ulicy. Żeby było bezpieczniej. W tłumie też sobie poradzi – wówczas idzie przodem i rozpycha pyskiem wszystkich przechodniów. Toruje drogę swojej pani. Przed ulicą, zejściem z krawężnika przystaje. Tutaj kończy się jego rola, bo chociaż mądry, to nie aż tak, żeby sprawdzić i powiedzieć Maryli, czy aby samochód nie nadjeżdża. To ona musi zdecydować, w którym momencie przejdą oboje. – Pies nie może myśleć za mnie – tłumaczy pani Maryla. – On ma tylko pomagać w miarę normalnie żyć. miast rzuci się do obwąchiwania i obsikiwania wszystkiego wokół. To mądry i ułożony pies, który na hasło „kasa” podprowadzi mnie wprost do ekspedientki – żali się Maryla. – On jest w pracy i wie, że ma zadanie do wykonania. Jeśli przywiążę go do jakiegoś słupa i zostawię samego, to potwornie się zestresuje. To może zakłócić cały cykl tresury, która trwała przecież blisko rok. Stąd też niepełnosprawna i jej przewodnik musieli zrezygnować z niektórych nyskich sklepów, gdzie biszkopt do tej pory nie jest mile widziany. Te omijają z daleka. Mają za to kilka ulubionych, gdzie właściciele witają ich z otwartymi rękami. W tym roku znaleźli nawet biuro podróży, które zgodziło się umieścić Arusia na liście pasażerów wybierających się do Chorwacji. – Obdzwoniliśmy chyba wszystkich Trafi nawet do krawcowej W czasie gdy wszyscy bez wyjątku (kolejka ustalona przez Arusia) podrzucamy piłeczkę do góry, a on ją łapie w paszczę, państwo opowiadają, jaki z niego mądry zwierz. – Na hasło „apteka” wie, gdzie iść. Jak powiem „do Joli”, zaprowadzi mnie do ulubionego warzywniaka. Rozumie słowo kiosk, poczta, zna imiona i adresy kilku moich znajomych i potrafi rozróżnić komendę „przychodnia” i „laboratorium”. Trafi nawet do krawcowej – wylicza pani Maryla. – A przy tym samodzielnie myśli – dodaje pan Janusz. – Nieraz zdarza się przecież, że na znajomej drodze jakaś przeszkoda stanie – kałuża, dziura, roboty drogowe. Wówczas zadaniem psa przewodnika jest wymyślić naprędce inny wariant, dojścia do celu. Najlepszy, najbezpieczniejszy dla człowieka, którym się opiekuje. No i nasz Aruś główkuje. Jeszcze nie zawiódł. Idziemy na spacer. Biszkopt na razie leży leniwie, ale dźwięk obroży z blaszkami oznacza, że czas się podnieść. Maryla krząta się po mieszkaniu w poszukiwaniu kluczy, chusteczek higienicznych (służą do wycierania rąk po oślinionych patykach, które należy mu rzucać w czasie spaceru), „gadającej” komórki oraz frolików. Znaczy psich smakołyków, za pomocą których Aruś jest korumpowany, gdy instynkt bierze górę nad obowiązkiem. Jeszcze tylko szorki z pałąkiem – kierownica ślepca. Na rozstaju dróg pies przewodnik kręci łbem we wszystkie strony po kolei, tak jak prowadzą ścieżki. Dzięki temu osoba niewidoma może zorientować się w nieznanym terenie i wydać odpowiednią komendę: prawo, lewo, naprzód. – Aruś, idziemy do parku – Maryla instruuje swojego przewodnika tuż po wyjściu z klatki. No i idą. Ona, Aruś i biała laska. Z ledwością za nimi nadążam. Za zakrętem potykam się o krawężnik. Aruś ogląda się zdezorientowa- 51 ŁAPY, ŁAPY, CZTERY ŁAPY... ANGORA nr 41 (12.X.2008) W głowie mi się nie mieściło, jakim cudem mam powierzyć swoje zdrowie i życie czterem psim łapom – mówi pani Maryla Fot. Klaudia Bochenek/NTO I Aruś pomaga. Od kiedy chodzą wszędzie razem, Maryla czuje się niezależna, odżyła. – Jestem szczęśliwa. Jak chcę iść do koleżanki na ploty, to nikogo nie muszę informować. Do kiosku po papierosy też sama dojdę – opowiada. – A korzyść jest podwójna, bo Aruś przynajmniej nie wyszczeka mężowi, że na piwo z przyjaciółką skoczyłam. Albo że znowu palę, chociaż na trzy lata rzuciłam. To się nazywa przyjaźń! Arak pomaga nie tylko swojej pani. Jego czujny słuch i węch również dla Mateusza często są wybawieniem. – Niedawno rodzice poszli do kościoła i zostaliśmy z Arusiem sami w domu – opowiada chłopiec. – Zasiedziałem się trochę przy komputerze, a czas mam limitowany. Gdyby mnie przy nim zastali, to pewnie byłby krzyk, ale psiak mnie uratował. Bo jak wchodzili do klatki, a on ich wyczuł, to od razu podniósł alarm. No i komputer wyłączyłem na czas. Aruś jedzie do Chorwacji – Niestety, nie wszyscy rozumieją, że to nie jest zwykły kundel, który natych- możliwych przewoźników, ale o psie nawet mowy nie było – wspomina Janusz. – Dopiero agencja z Zawadzkiego podeszła do sprawy ze zrozumieniem i pozwoliła Arusiowi na wycieczkę. No i pojechaliśmy wszyscy razem na wczasy! – Urlop miał nawet Aruś, bo starałam się jak najrzadziej zakładać mu szorki – wtrąca pani Jedynak. – Ale nawet bez nich potrafi bezpiecznie doprowadzić mnie do celu, bo w razie przeszkody trąca mnie mordką w kolano. Psia polanka. Biszkopt znalazł jakiegoś badyla, którego wlecze za sobą po ziemi. Im większy, tym lepsza uciecha. Maryla cierpliwie rzuca, pies aportuje. – W inną stronę proszę rzucać! – krzyczy z drugiego końca polany jakaś pani, która przyszła na wybieg z wilczurem. Niewidoma poznaje ją po głosie. – To ta, która o wszystko się czepia. Że bez kagańca, że puszczam go wolno. Ludzka złośliwość nie zna granic – wzdycha ze smutkiem, zrezygnowany labrador układa się na ziemi. Jest słusznej postury, to i szybko się męczy. Złota sierść, rude rzęsy, oczy jak migdały. Po kiego licha jej biszkoptowy pies, skoro i tak nie widzi? – Kiedyś byłam wzrokowcem. Lubię barwy – uśmiecha się kobieta, a przysłuchujący się naszej rozmowie Mateusz wtrąca swoją teorię. – Jasną plamę na trawie mama szybciej dostrzeże niż czarne kudły. Maryla kuca, biszkopt rzuca się jej w ramiona. Liże dłonie, nogi, nos – co popadnie. I jak tu nie przytulić takiego? Czas na pieszczoty Na pieszczoty jest jednak odpowiedni czas i miejsce. Na pewno nie na spacerze z Marylą, nie, gdy ma szorki na sobie. I napis na grzbiecie „Nie głaskać! Pracuję!”. Taką szmatkę nosi od kilku miesięcy. Jak tylko pojawiły się w Polsce, Janusz zadzwonił, gdzie trzeba, i zdobył. – Ciężko przejść przez miasto z takim psiakiem, któremu dobrze z oczu patrzy, mordka cały czas uśmiechnięta. Aż ręce same wyciągają się do głaskania – twierdzi Mateusz. – No, ale ludzie nie wiedzą, że tego właśnie robić nie wolno. Każda próba pogłaskania psa przewodnika może się bowiem skończyć dekoncentracją. A co za tym idzie – zagrożeniem dla niepełnosprawnego. Pies wybija się z rytmu, zapomina o zadaniu i traci orientację. Może wyprowadzić niewidomego na manowce. – Za każdym razem musiałam upominać przechodniów, żeby nie zaczepiali Arusia, bo on pracuje – mówi Maryla. – Niestety, ludzie odbierali moje sugestie opacznie. Że jestem zadufana w sobie, że opryskliwa i wariatka. Bo psa pogłaskać nie pozwalam. Dziś z informacją na grzbiecie pracuje mu się trochę łatwiej. A zapłatą jest miłość i zaufanie jego właścicieli. No i codzienny wikt i opierunek. – Jest dla nas bardzo ważny. Nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedyś go zabraknie. Że będę musiała zastąpić go innym przewodnikiem – Maryli szklą się oczy. Janusz: – Przeraża mnie, jak widzę, że się starzeje. Jak szybko biegnie przez życie. To fascynujące, ale bardzo smutne... Dlatego póki Aruś jest z nimi, Jedynakowie chcą mu nieba przychylić. Na wszystko pozwolić, wszędzie zabrać, dać, co najlepsze. Odwdzięczyć się za jego pracę. I przywiązanie. Powoli zapada zmrok. Dla Maryli wprawdzie żadna różnica, ale czas do domu wrócić. Psia dniówka dobiega końca. Jeszcze tylko przejdą z Arusiem jedną alejką. Ona jeszcze sprawdzi, jak pachną drzewa i posłucha szeleszczących liści. Potem ona powie „dom” i zapnie mu szorki. On spuści ogon, pochyli łeb i karnie poprowadzi ją przez ciemność. KLAUDIA BOCHENEK a4152-53 Dop‡ata za calowanie.qxd 52 2008-10-03 14:53 Page 2 BO WE MNIE JEST SEKS... ANGORA nr 41 (12.X.2008) Młoda, ładna, inteligentna, wykształcona. Z normalnej, kochającej się rodziny. Mogła zostać, kim tylko chciała. Została... Nie, nie myśli o sobie, że jest prostytutką. Woli określenie: dziewczyna do towarzystwa Dopłata za całowanie Nr 9. Cena 8,90 zł Zadzwoniłam pod numer podany na ulotce znalezionej za wycieraczką samochodu. Moja rozmówczyni bez wahania zgodziła się na spotkanie. – Ale nie mogę powiedzieć, jak się nazywam. – Załóżmy, że ma pani na imię Karolina, dobrze? Karolina ma 20 lat, wielkie ciemne oczy okolone długimi rzęsami, niefarbowane ciemnoblond włosy spięte w grzeczny kucyk, cerę jak z reklamy kremu, zęby jak z reklamy pasty do zębów, usta jak z reklamy szminki. Pełne biodra, pełne ramiona, pełne uda, żadna tam anorektyczka. Ubrana w dżinsy, koszulkę, buty z wąskim czubkiem. Dyskretny makijaż, dyskretna biżuteria, zadbane dłonie. Doskonałe maniery. Szybko przekonam się, że Karolina jest też bardzo inteligentna. lat i twarz nie do zapamiętania. W ogóle Karolina nie pamięta ich twarzy. Przychodzą, robią swoje, wychodzą. Ona tam, w łóżku, też jakby wychodziła z siebie. Po pracy nie pamięta, ilu ich było. Dopiero barmanka, która zajmuje się buchalterią dziewczyn, mówi: dzisiaj zarobiłaś tyle a tyle. Czasem Karolina się dziwi. To aż dziesięciu ich dzisiaj było? Nie pamięta, jakby wymazywała ich z pamięci gumką. szybciej się starzeje, zużywa, a i faceci zupełnie inni wtedy przychodzą. Jak człowiek pracuje w dzień, to łatwiej ukryć przed całym światem, co się właściwie robi. Nie, nikt nie wie, czym zajmuje się Karolina. Nawet jej współlokatorki. Rodzice myślą, że pracuje w biurze. Ostatnio mama powiedziała: – Córuś, co przyjedziesz do domu, to w innych butach jesteś. Karolina jej na to, że ma bogatego faceta, Michała, który zakupy. Tydzień też spędziła w Warszawie. Eleganckie hotele, codziennie dyskoteki, wykwintne kolacje w restauracjach, zakupy, prezenty. A urodziny spędziła z pewnym gangsterem, Robertem, na Wyspach Kanaryjskich. Robert ma 58 lat i jest wspaniałym kochankiem. Ma ogromny „atrybut”, jest też szarmancki, potrafi prawić komplementy, pamięta o kwiatach i tych wszystkich uwodzicielskich jej takie prezenty robi. Na imprezie go poznała. Mamie nie przyszłoby do głowy, że Michał jest jej klientem, ma 48 lat i rodzinę na karku. Michał też zresztą nie wie, że Karolina pracuje w agencji. Myśli, że jest jego kochanką, że ma ją na wyłączność. I że wspomaga rezolutną, ambitną studentkę. Ego mu rośnie, śmieje się Karolina. Takich stałych jak Michał ma czterech (mówi o nich, że ma „cztery układy”). Nie wiedzą o sobie nawzajem, nie wiedzą, że pracuje w agencji. Nie zawsze uprawia z nimi seks, czasem jest tylko dla towarzystwa. Ostatnio była z jednym w Wiedniu. Kiedy on załatwiał interesy, ona robiła całymi dniami gestach. Każda kobieta przy Robercie czuje się jak gwiazda filmowa, byłe żony wydzwaniają do niego, żeby wrócił. Karolina nie chce brać od Roberta pieniędzy, tak jest jej z nim dobrze. Ale on zawsze jej wciska zwitki banknotów, że to niby na taksówkę. Ostatnio Robert się śmiał, że zrobi z Karoliny swoją prawą rękę w interesach, taka jest inteligentna i tak doskonale się z nim dogaduje. Nie pamięta ich twarzy Karolina mówi, że bardzo wiele młodych dziewczyn zarabia w taki sposób. Jeśli nie w agencjach towarzyskich, to na własną rękę. Dają ogłoszenia w Internecie czy prasie: „szukam sponsora”. Czasem piszą, że szukają przyjaciela, ale w anonsie wymieniają takie cechy, że oczywiste jest, czego po takiej znajomości oczekują. Karolina studiuje dziennikarstwo i komunikację społeczną, ale nie wiąże z tym swojej przyszłości. Nie wie jeszcze dokładnie, co chce robić w życiu. Nie, nie myśli o sobie, że jest prostytutką. Jest dziewczyną do towarzystwa, woli to określenie. W zawodzie od ośmiu miesięcy. Zaczęło się od tego, że po maturze zastanawiały się z przyjaciółką, co dalej. Otworzyły gazetę, a tam ogłoszenie, że w agencji towarzyskiej można zarobić 12 tysięcy tygodniowo. Przyjaciółka zdecydowała się od razu. Karolina długo się zastanawiała. Jak długo? Trzy dni. Pierwszy raz pamięta bardzo dokładnie. Facet zapłacił za godzinę. Rozbierała się tyłem do niego, szybko, żeby jak najszybciej skończyć. Wszystko trwało może z pięć minut, bo facet był chyba bardziej speszony niż ona. Może to też jego pierwszy raz w agencji? Miał ze 40 Rys. Paweł Wakuła Niektórych tylko kojarzy po szczegółach. Jeden przychodzi zawsze z takim samym neseserem. Inny jest masażystą i zawsze robi jej rozluźniający masaż. Jeszcze innego zapamiętała, bo miał tak ogromnego penisa, że się go bała. Większość jednak znaków szczególnych nie posiada. Ilu ich było przez te osiem miesięcy? Karolina nie chce liczyć, mówi, że się boi, że woli nie wiedzieć. Ale liczymy. Wychodzi, że około pięciuset. Pięciuset mężczyzn w ciągu ośmiu miesięcy. Karolina wygląda na przerażoną. Cztery układy Pracuje tylko w dzień. Mówi, że praca w nocy męczy, że człowiek Żadnych gratisów Karolina bardzo dba o to, żeby nikt się nie dowiedział, co robi. W torebce ma dwa telefony komórkowe. Jeden dla rodziny, przyjaciół, znajomych, drugi – dla klientów. Każdy klient ma inny dźwięk a4152-53 Dop‡ata za calowanie.qxd 2008-10-03 14:53 Page 3 dzwonka. Numer daje tylko tym, których sprawdzi, że normalni, że bezpiecznie można się z nimi spotykać. I że są hojni oczywiście. Jak ognia unika prywatnych kontaktów z dziewczynami z pracy. Zawsze ubiera się skromnie, klasycznie i elegancko, tak jak kobiety ubierają się dla swoich mężczyzn, kiedy chcą się im podobać. Zarabia jakieś 20 tysięcy miesięcznie. Około tysiąca idzie na taksówki, ze dwa na kosmetyki i ciuchy. Czasem mniej, bo dostaje dużo prezentów. Perfum na przykład nigdy jeszcze nie kupowała, zawsze przywożą jej z zagranicy. Bardzo dba o zdrowie. Od klienta zawsze wymaga prezerwatywy, to podstawa. Regularnie robi wszystkie badania. Nie boi się, że coś złapie. Nie ma szans. Przychodzą bardzo różni. Najwięcej jest takich koło czterdziestki, może ma to coś wspólnego z kryzysem wieku średniego? To tacy zwykli kolesie z ulicy, co to się ich mija codziennie. O dobrze ubranych i ładnie pachnących można zapomnieć. Są jeszcze „chłopaki z miasta”, tacy jak Robert. Takich, co widać, że uzbierali, żeby do agencji przyjść, i o każde pięć złotych się wykłócają, Karolina stara się załatwić szybko. Żadnych gratisów. Jeśli chcą, żeby krzyczała, to niech dopłacają. Nie ma całowania ani dotykania piersi, za wszystko są dopłaty. Ale kiedy Karolina widzi, że jakiś gość ma dużą kasę, to się stara. Wie, że to się może opłacić. Jeśli się gościowi spodoba – zostawi duży napiwek, poza tym do niej wróci. Czy mężczyźni korzystają z jej usług dlatego, że żony czy partnerki czegoś im nie dają, nie zaspokajają jakichś ich potrzeb? Zdarzają się tacy, którzy mówią: zrób mi to czy tamto, bo żona mi tego nie robi. Ale chyba nie o to chodzi. O co im chodzi, Karolina też nie wie do końca. Może o zwykłą zabawę. Z klientami nie ma orgazmów. Robi, za co zapłacą. Nie uprawia seksu analnego. Dominacji też nie robi, bo nie ma sprzętu. Chociaż ostatnio był taki jeden, co nalegał. To go związała ładowarką do telefonu, a drugą chłostała aż do krwi. Aż błagał, żeby przestała. Zgwałciła go świecą, chociaż płakał, że już nie chce. Krew mu z pleców leciała, a ona dalej chłostała. Nie wie, co w nią wstąpiło. Teraz to sobie myśli, że może zemściła się, bo zawsze ona tak klęczy z wypiętym tyłkiem i wszyscy sobie jej używają, jak chcą. Ten jeden raz to ona była górą, to ona rządziła, pomiatała, poniżała. Zdumiał ją jej brak litości. 53 BO WE MNIE JEST SEKS... ANGORA nr 41 (12.X.2008) Ostatecznie facet był zadowolony. Ale powiedział potem, że jednak nie tego szukał. W ogóle to dziwni czasem przychodzą faceci. Niektórzy, jak na filmach, chcą się tylko przytulać. Jeden zabiera ją do hotelu, tylko ją pieści i masuje, sam nigdy się nie rozbiera. Karolina myśli, że może jest impotentem. No, w każdym razie coś z nim nie tak. Inny kiedyś bardzo nalegał, żeby na niego nasikała, to nasikała. Ale to jej nie kręci. Czasem spotyka ich w mieście, jak w galeriach handlowych robią zakupy z żonami i dziećmi. Czasem patrzą jej znacząco w oczy albo uśmiechają się porozumiewawczo. Ale najczęściej odwracają wzrok, udają, że coś tam zauważyli na wystawie, nie patrzą i bardzo się boją, że ich pozna, zdemaskuje. I ona boi się zdemaskowania. W czasie kiedy rozmawiamy, do kawiarni wchodzą różni mężczyźni. Chyba „chłopaki z miasta”. Jeden, ogromny grubas z długimi włosami, uśmiecha się do Karoliny szeroko. Kiedy wchodzi inny, w białym dresie, Karolina udaje, że jej nie ma. My to po prostu lubimy Czy Karolina miała trudne dzieciństwo? – Nie, nie miałam – śmieje się. Jej rodzina jest zupełnie normalna, tradycyjna, przeciętna. Niczego jej nie brakowało, rodzice uczyli właściwego stosunku do siebie, najbliższych, rodziny, całe życie wpajali jej, że na wszystko trzeba zapracować, że nie ma nic za darmo. Siostra Karoliny wiedzie normalne życie, ma męża, urodziła dziecko, pracuje, wszystkiego dorabia się powoli. To mit, że jeśli się ma trudne dzieciństwo i traumy, to się zostaje prostytutką. Takie poranione wewnętrznie, które chcą jakoś odreagować, to się puszczają za darmo gdzieś po dyskotekach. – My to po prostu lubimy – mówi Karolina, obnażając w uśmiechu doskonałe zęby. Seks jest dla Karoliny bardzo ważny. Uwielbia seks. Dlatego umawia się z grupą zaufanych przyjaciół na imprezy (nikt z nich nie wie, gdzie Karolina pracuje). Spotykają się w willi u Krzyśka, czasem w jego domku w górach. Muzyka, jedzenie, alkohol, sauna, a potem – seks. Każdy z każdym. Karolina lubi trójkąty, z dziewczyną czy z chłopakiem – nie ma znaczenia. Niedługo Krzysiek bierze ślub z Magdą. Ona nic nie wie o jego zabawach. Są razem osiem lat. Ich życie seksualne – Karolina wie to od Krzyśka – wygląda porażająco: Magda nie chce się z Krzyśkiem kochać. Krzysiek planuje, że po ślubie imprezy nadal będą się odbywać. Karolina mówi, że wielu jej kumpli, żeniąc się, mówiło, że to już koniec takiego życia, że teraz to już tylko żona. Ale wracają do willi Krzyśka. Plany na przyszłość? Najpierw skończy studia. Potem się zobaczy. Oszczędza pieniążki (tak mówi: „pieniążki”), co tydzień jest w banku z zarobionymi tysiącami. Nie tak jak inne dziewczyny. Niektóre wydają wszystko od razu. Na alkohol, narkotyki, żyją rozrzutnie. Nie wie, jak długo zostanie w zawodzie. Kiedyś myślała, że do trzydziestki, ale teraz już nie jest pewna. Na Wyspach Kanaryjskich Robert pokazał jej na plaży nudystów starszą kobietę. – Patrz, to stara kurwa jest – powiedział. Tłumaczył, że to można poznać, nawet jeśli człowiek jest goły. Zarzekał się, że i gangstera na odległość rozpozna. Tacy ludzie mają rozbiegane, nerwowe spojrzenie, nigdy nie są spokojni. Karolina bardzo stara się tak nie zachowywać, ale nie do końca nad tym panuje. Gdy ktoś wchodzi do kawiarni, zawsze musi kątem oka zobaczyć, kto to. Czy przypadkiem nie jakiś jej klient? Nie, nie ma poczucia bezpieczeństwa. W miłość wierzy, ale nie była jeszcze nigdy zakochana. Kiedyś, w dalekiej przyszłości, chce mieć normalną rodzinę, to znaczy męża i dziecko. Dziecko adoptuje, żeby sobie nie zepsuć figury. Boi się też, że się podczas porodu „tam w środku” porozciąga. Mąż musi lubić imprezy tak jak ona, inaczej będzie go zdradzała. Nigdy mu nie powie, co robiła. Niektóre dziewczyny tak robią, niektóre nawet wy- chodzą za swoich klientów. Nieraz mężowie wiedzą, co robią ich żony, ale to im nie przeszkadza. Karolina pracuje z taką jedną, najstarsza jest, ma już 32 lata i troje dzieci, jej mąż pracuje fizycznie. Wie, co żona robi, ale mu wygodnie, kiedy ona co miesiąc kilka tysięcy przyniesie. W Krakowie była taka jedna, co się z nią ożenił bogaty Rosjanin. Ale ona po ślubie i tak przyjechała na kilka dni do Polski do pracy, żeby sobie na komputer i oprogramowanie zarobić. Architekturę studiowała i strasznie te jej programy były drogie. Mówiła, że nie chce go tak ciągle prosić o pieniądze, że jest ambitna i sama sobie poradzi. Rosjanin nie wiedział, gdzie przez kilka dni była jego żona. Wciąż kogoś oszukuję Karolina mówi, że czuje się bardzo, bardzo samotna. Dlaczego? – Czy nie każdy czasami czuje się samotny? – odpowiada pytaniem na pytanie. Gdy widzi, że jej koleżanki mają partnerów, siostra urodziła śliczne dziecko i buduje wspaniałą rodzinę, myśli sobie, że przez to, co robi, nigdy nie stworzy prawdziwego związku. Bo wciąż kogoś oszukuje – w mniejszym lub większym stopniu. Czuje czasem, że sama odcina się od ludzi. Gdy jest bliżej z mężczyzną, często stwarza sytuacje konfliktowe, jakby chciała sporu, jakby chciała wszystko zakończyć, jakby nie była gotowa, by z kimś być. Choć tego chce i wie, że byłaby partnerką idealną. Przecież zna mężczyzn doskonale. JUSTYNA POBIEDZIŃSKA R E K L A M A a4154-55.qxd 54 2008-10-03 15:02 Page 2 CO NAM ZOSTAŁO Z TYCH LAT KINO „TROPA DE ELITE” Dobre kino „ELITARNI” to film niezwykły. Zanim zdążył trafić do brazylijskich kin, obejrzało go ponad 10 milionów widzów. Jak to możliwe? A możliwe, bo skradziono kopie. Zrobiła to (hi, hi) brazylijska policja. Już sam ten fakt uwiarygodnia niebywałą, a momentami wręcz absurdalną historię, z jaką mamy do czynienia w filmie José Padilha. BOPE to elitarna jednostka brazylijskiej policji. Działa ona na specjalnych prawach (czytaj) rozprawia się bez pardonu z przestępcami zamieszkującymi fawele – slumsy Rio de Janeiro. Oczywiście można „ELITARNYCH” porównać do innego głośnego brazylijskiego filmu „Miasto Boga”. Tylko po co? Te dwa obrazy, poza wspólnym miejscem akcji, wszystko różni. W „Mieście...” policja była tłem, nie odgrywała specjalnej roli. W „ELITARNYCH” jest na pierwszym planie. Głównymi postaciami filmu Padilha są dwaj początkujący policjanci – ideowcy, Neto i Matias oraz bezwzględny, kończący karierę w BOPE kapitan Nascimento. Szczególny los tych młodych oficerów uświadamia nam, dlaczego tak bardzo zależało brazylijskiej policji na wstrzymaniu dystrybucji tego filmu. To, co oglądamy w „ELITARNYCH”, naprawdę poraża i przeraża. Korupcja, układy, agresja, biurokracja, a wszystko w rozmiarze XXXL. Sumując, Brazylijczycy raczą nas dobrym, choć ponurym i brutalnym kinem. BRAZYLIA 2007 „BABYLON A.D.” Czyste sumienie Dla Tooropa (Vin Diesel) wojna to chleb powszedni. Śmiało rzec można, miejsce pracy. Gość wyspecjalizował się w zabijaniu i żyje z niego jak Bóg przykazał (z tym Bogiem to oczywiście żart). Żeby było jasne, Toorop wykańcza ludzi nie z pobudek moralnych, ideowych czy politycznych, tylko z chęci zysku, dla kasy. Kieruje się przy tym jedną regułą: jak ja nie zabiję, to mnie zabiją. Zasada prosta jak konstrukcja cepa, a właściwiej będzie powiedzieć: filmu „BABYLON A.D.”. Nie zachęcam do oglądania tej amerykańsko-francuskiej produkcji, bo to schemat przerobiony w kinie do obrzydzenia. No, chyba że ktoś czuje ciągle niedosyt, to proszę bardzo. Ja uprzedziłam, co to za dzieło i sumienie mam czyste. USA/F 2008 BEATA KLAPS ANGORA nr 41 (12.X.2008) Śpiewająca mrówa Rozmowa z Michałem Foggiem, prawnukiem słynnego śpiewaka, producentem wydanej niedawno płyty „Cafe Fogg” Nr 227 (27-28. IX.). Cena 3 zł – Był czas, kiedy z pana pradziadka żartowano, jaki jest niedzisiejszy, że z muzycznego lamusa. Spotkały pana z tego powodu jakieś przykrości? – Odpukać, same miłe rzeczy, ale faktem jest, że władze PRL w latach 60. doszły do wniosku, że Fogg jest niemodny. Robiły sporo, by ludzie o nim zapomnieli. To był czas, kiedy każdy artysta musiał być reprezentowany przez regionalną Estradę. Pradziadek był jednym z najbardziej warszawskich pieśniarzy, ale Estrada Stołeczna nie chciała z nim współpracować. Przygarnęła go poznańska. Akcja władzy się nie udała, bo zbyt duże było zapotrzebowanie na piosenki pradziadka. Występował z powodzeniem jeszcze 20 lat. A że były kawały na jego temat – to fakt. Znał je dobrze. Jeden z nich brzmiał tak: ktoś niezwykle leciwy idzie do nieba, spotyka u bram świętego Piotra, który pyta: „A czy Fogg jeszcze śpiewa?”. – Była też wersja laicka, z polską wycieczką w Egipcie. Na jej widok ożywa mumia jednego z faraonów i pyta: „Wy z Polski?” – „Tak”. „A Fogg jeszcze śpiewa?”. – Wszystko brało się z tego, że pradziadek dożył pięknego wieku – zmarł, mając 89 lat. A zaczął występować w 1928 r. Śpiewał do 86. roku życia. Dał wtedy ostatni koncert, na którym miałem przyjemność być z ojcem. Siłą pradziadka było to, że mijały dekady, mody, a on był wierny swojej stylistyce. Wielokrotnie namawiany, żeby pójść z duchem nowych czasów – odmawiał. Adaptował dużo nowości, ale jedyny kompromis, na który się zgodził, była współpraca z bigbitowymi zespołami Klipsy i Karaty, a potem Babyjagi, do których dodawał swoją sentymentalną nutę. – Pana pradziadek nazywał się Mieczysław Fogiel, dlaczego zdecydował się na pseudonim? – To nie był klasyczny pseudonim, skrócił tylko nazwisko, a żeby nie brzmiało jak po angielsku „mgła”, dodał jedno „g”. – Nazwisko wiązało się z niemieckimi czy żydowskimi korzeniami? – Nasza rodzina zjechała do Polski ze Szwecji. Jej historia liczy sobie 600 lat, a papiery, do których się dokopałem, mówią o ponad 300-letniej obecności w Warszawie. Nazwisko brzmiało w oryginale „Vogel”. W związku z dziejową zawieruchą – zmieniało pisownię i brzmienie. Dokopałem się do aktu ślu- bu pradziadków mojego pradziadka, gdzie zapisano je w trzech wersjach – Vogiel, Vogel, Wogel. Rodzina ma typowe mieszczańskie korzenie. Kwitł kult techniki i inżynierii. (...) – Czy w pana rodzinie śpiewał ktoś zawodowo przed pradziadkiem? – Nic mi o tym nie wiadomo. Ale pradziadek śpiewał od najmłodszych lat. Już mając pięć lat, wykonywał dla rodziny „Góralu, czy ci nie żal”. Tradycją stał się jego świąteczny koncert. Uwielbiał to. Dlatego do rodzinnej anegdoty przeszła historia, kiedy jego ojciec za karę zabronił mu śpiewać podczas jednej z Wielkanocy. To była kara najsurowsza z możliwych. Za to, że jako podrostek został gazeciarzem. Rzecz wzięła się z tego, że Mieczysław uwielbiał tramwaje. Jeździł wyłącznie konnym, tymczasem w jego dzieciństwie pojawiły się pierwsze elektryczne. Jazda takim tramwajem była marzeniem. Zrealizował je, umawiając się z kolegą z podwórka – zamiast niego sprzedawał gazety w tramwaju, gdzie gazeciarze mieli darmowy wstęp. Niestety, został zauważony przez sąsiada i rzecz się wydała. To nie powstrzymało zamiłowania pradziadka do elektrycznych tramwajów. Jak każdy chłopiec w tamtych czasach nauczył się wskakiwać do pędzącego pojazdu. – Od tramwajów wolał jednak śpiewanie? – Tak. Rodzina mieszkała na warszawskim Nowym Mieście i kiedy z kościoła Paulinów na Długiej wyruszała pielgrzymka do Częstochowy, prosił rodziców, żeby pozwolili mu spać w sionce domu od ulicy Długiej. Już od rana nasłuchiwał śpiewów. Uwielbiał też podwórkowych artystów w kapeluszach z szerokim rondem i w charakterystycznej pelerynie. Zawsze nosił kopiejkę w kieszeni, żeby wynagrodzić ich za śpiew. – Pana pradziadek zaczął karierę od występów w chórze przy kościele Świętej Anny w Warszawie. – Trafił tam, pracując w kasach PKP na Miodowej. Ojciec pradziadka był maszynistą pierwszej klasy. Prowadził ekskluzywne ekspresy do Petersburga. I marzył, że syn zostanie inżynierem i zbuduje mosty, po których on pojedzie. Skończyło się na pracy w kolejowym biurze. Pradziadka chyba to zajęcie nie bardzo interesowało, bo zdarzało mu się mylić listy przewozowe i pociąg mający jechać do Biłgoraja wysłał do Poznania. A pewnego dnia, idąc do pracy, usłyszał śpiew w pobliskim kościele Świętej Anny. Został tam zauważony przez profesora Ludwika Sempolińskiego, ówczesnego artystę warszawskiej operetki, który przekonał Mieczysława, że warto zająć się wokalistyką na poważnie. Nauczyciele chcieli, by był tenorem, ale w końcu zdecydowali się na baryton liryczny. Ojciec Mieczysława martwił się, że syn wybrał muzykę. Mawiał, że prędzej mu na dłoni Lasek Bielański wyrośnie, niż zrobi karierę. Ale potem zmienił zdanie. – Nieznanym muzycznym epizodem była praca klakiera. – Pradziadek wspomina o tym żartobliwie w swojej książce „Od palanta do belcanta”, którą chciałbym wznowić. Mówił, że sam korzystał z klakierów. Takie były czasy. Uczył się tego trudnego fachu w Operze, gdzie na początku miał rzucać gwiazdom kwiaty pod nogi już przy pierwszym wejściu na scenę. Niestety, zdarzało mu się nie trafiać. Kwiaty lądowały w orkiestrionie, na głowach muzyków. – Sławę zaczął zdobywać w chórze Dana. – Teraz mamy modę na boysbandy, wtedy naśladowano amerykańskich revellersów. Pierwszy występ w kabarecie Qui Pro Quo był nieudany. Ale słynny kapelmistrz teatrzyku Ivo Wesby, którego rodzinę pradziadek uratował później z getta, pocieszał go i mówił, żeby się nie poddawał, bo głos ma znakomity. Kolejna próba poszła pomyślnie. Chór Dana zaśpiewał repertuar argentyński. Tak świetnie, że po występie do garderoby przyszedł z gratulacjami ambasador Argentyny. Pradziadek musiał uciekać pod byle pozorem, nie znał bowiem ani jednego hiszpańskiego słowa, choć wrażenie robił wręcz przeciwne. – Czy już wtedy stał się wielką gwiazdą? – To były dopiero początki. Ale nawet stając się coraz bardziej sławny, pradziadek pracował dalej na etacie kasjera w PKP. W Qui Pro Quo występowało się dla prestiżu. Tam byli wszyscy najwięksi przedwojennej estrady. Fryderyk Jarossy, Adolf Dymsza, Mira Zimińska, Zula Pogorzelska. Kiedy chór Dana występował w Teatrzyku Banda, dla pradziadka pisał Julian Tuwim. Tekst słynnej „Melodii” okrasił dopiskiem „Ładne, co? Julian Tuwim”. W Bandzie spotkał się ze Stefanem Jaraczem. Wielki aktor powiedział: „Gdyby można przetransponować moje aktorstwo na sztukę gastronomiczną, to nazwałbym się wykwintnym obiadem. A ty jesteś jak dobra kawa”. Pradziadek odpowiedział zaproszeniem na kawę! W 1930 roku pradziadek zaczął nagrywać. Podpisywał kon- a4154-55.qxd 2008-10-03 15:02 Page 3 ANGORA nr 41 (12.X.2008) trakty na 100 piosenek rocznie. Nazywano go śpiewającą mrówą. „Ta ostatnia niedziela” sprzedała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy. Była przebojem przez cały rok. I dzisiaj jest to wynik imponujący. – Mieczysław Fogg śpiewał również w filmie. – Tak, a kiedy w Berlinie wraz z chórem z Dana nagrywał piosenkę „Flisacy” do obrazu „Dziesięciu z Pawiaka”, chór został zaangażowany do największego europejskiego music-hallu CO NAM ZOSTAŁO Z TYCH LAT władz państwa podziemnego. Jego piosenki były odbierane przez warszawiaków aluzyjnie, patriotycznie. Został za to wezwany na Szucha. Potem dostał ostrzeżenie od AK, że Niemcy mają go na oku. Wtedy zaczął pracować jako kelner. A kiedy wybuchło powstanie, zameldował się u dowódcy, któremu powiedział: „Marny ze mnie strzelec, ale śpiewak dobry”. I poprosił o swobodne, o ile to było możliwe, poruszanie się po stolicy. Występował tylko z akordeonistą. Przedzierał się od barykady Pradziadek śpiewał od najmłodszych lat. Już mając pięć lat, wykonywał dla rodziny „Góralu, czy ci nie żal” Fot. F. Klimaszewski/Ag. Gazeta „Scala” i zaczął międzynarodową karierę. Posypały się propozycje z całej Europy. Chór śpiewał nawet w Leningradzie, a tam dostał zaproszenie do Moskwy. A potem do Ameryki. Na transatlantyku „Isle de France” doszło do pojedynku chóru Dana z najlepszymi amerykańskimi rewelersami Mill Brothers. Pojedynkowali się wokalnie na bisy wywoływane przez publiczność. Chór Dana wygrał 3:1. Z Ameryki Mieczysław Fogg przywiózł mojemu dziadkowi krokodylka Kubusia, który jak tylko urósł, musiał zamieszkać w zoo. Dopiero przed wyjazdem do USA pradziadek rozstał się z PKP. A kiedy wrócił, zdecydował się na solową karierę. Jeździł na tournée z Mirą Zimińską i Tadeuszem Sygietyńskim. Własnym citroenem. Sam prowadził. – Jak wyglądał jego udział w powstaniu warszawskim? – Tuż przed wybuchem wojny dziadek występował w słynnym przedstawieniu „Orzeł i reszka” w teatrze Ali Baba, które wywołało protesty Ambasady III Rzeszy za parodię Hitlera w wykonaniu Ludwika Sempolińskiego. Pradziadek nie miał co do Führera złudzeń. Widział go podczas jednej z wizyt w Berlinie. Mówił, że emanowała od niego nieprzyjemna aura, że szedł jak koń z klapkami na oczach. Kiedy wybuchła wojna, pradziadek śpiewał wraz z Ordonką dla rannych żołnierzy. Potem był Lwów i powrót do okupowanej Warszawy. Na występy miał zgodę do barykady, od szpitala do schronu, ze schronu do kanału. Dał ponad 100 koncertów. – Był kilkakrotnie ranny. – Ale to nie przeszkodziło w śpiewaniu. Jeszcze przed powstaniem, przeczuwając, co się święci, wywiózł rodzinę, Tadeusza Sygietyńskiego, Mirę Zimińską i innych znajomych do Złotokłosu pod Tarczynem. W domku, gdzie mogły się pomieścić cztery osoby, zamieszkało ich kilkanaście. Przed poddaniem powstania udało mu się kupić papiery ziemianina, które w świetle obowiązującego prawa pozwoliły mu bezpiecznie wyjechać z Warszawy pod pretekstem powrotu do gospodarstwa ziemskiego. W Złotokłosie, na poddaszu domu, założył Cafe Fogg. Chodziło o to, żeby mógł znowu śpiewać ku pokrzepieniu serc. Kiedy wrócił do Warszawy, dostał przydział na kawiarnię w kamienicy na Marszałkowskiej 119 – bez wody, gazu i okien. Ale miejsce miało tradycję muzyczną, przed wojną mieścił się tam słynny skład nut. – Co teraz jest pod tym adresem? – Jezdnia przed wspaniałymi halami KDT, vis-à-vis Sezamu i wylotu ulicy Moniuszki. Kawiarnia działała przez rok. Pradziadek reklamował się codziennym występem na żywo. 90 procent koncertów dawał sam, co odbiło się na zdrowiu. W kawiarni panowała wilgoć, wszystko było w oparach dymu papierosowego. Lekarz powiedział: śpie- WARTO POSŁUCHAĆ wanie albo życie. Kiedy znalazł się właściciel kamienicy, razem z nim prowadził zakład fryzjerski. A potem kamienicę zburzono pod budowę Pałacu Kultury im. Józefa Stalina. Pradziadek był jednak osobą przedsiębiorczą. Lubił być zawsze pierwszy i założył wytwórnię fonograficzną Fogg Record. Nazwa była szumna, ale firma mieściła się w mieszkaniu na Koszykowej 69. Pradziadek nagrywał w domu. Cały stołowy pokój był wyciszony wełnianym materiałem od podłogi aż po sufit. Aparatura stała w sypialni. Płyty były tłoczone w pomieszczeniu wynajętym w alei Krakowskiej od przetwórstwa owocowo-warzywnego. Wytwórnia funkcjonowała do 1951 r. Pośród wielu pamiątek rodzinnych przechowujemy dokument, w którym jest napisane, że zamyka się działalność gospodarczą w związku z dekretem pewnego pana. Na szczęście dziadek kolejny raz wykazał się wyczuciem. W ostatniej chwili sprzedał aparaturę do tłoczenia płyt, tam gdzie ją kupił, czyli w Niemczech. – Ile wydał albumów? – Katalogi niestety poginęły, ale osoby dobrze zorientowane mówią o 100. Pradziadek wydał m.in. rewelacyjną serię 12 płyt z kolędami wykonywanymi przez ówczesny chór harcerstwa. Z tego, co wiem, ma ją tylko jeden kolekcjoner w kraju. Fogg Record wydawało także bajki dla dzieci. Pierwotnie były plany, że Fogg Record ma przejąć mój dziadek. Nie śpiewał, nie grał, ale miał słuch absolutny. Kształcił się jako akustyk, był inżynierem dźwięku. Napisał książkę o adapterach. W warunkach przodującego ustroju skończył w firmie Polam produkującej żarówki. Gdyby nie to, podejrzewam, że sytuacja mojej rodziny wyglądałaby inaczej. – Powstałby rodzinny koncern. – Niewykluczone. Osobiście korzystam z czasów, kiedy można wrócić do idei Fogg Record i kontynuować jej działalność. Ciężko samemu nadrobić 50-letnią przerwę. Ale płyta „Cafe Fogg” to dobry początek. Jest znakomicie przyjmowana. (...) Młodzi artyści przypomnieli piosenki Mieczysława Fogga na płycie „Cafe Fogg”. Dzięki jazzującej interpretacji „Bluzeczki zamszowej” Michała Rudasia znowu zrobiło się w naszej muzyce elegancko i romantycznie. Gonzales Koletiv i Mika Urbaniak połączyli nowocześnie grane tango, anglojęzyczny rap z oryginalnymi partiami wokalisty. Świetnie brzmi nowa, acid jazzowa wersja „Bo to się zwykle tak zaczyna” przygotowana przez Bumelants. W stylu funky śpiewa „Tę ostatnią niedzielę” Marysia Sadowska. W stylu retro „Fredzia” zinterpretował Sławomir Uniatowski. Novika odświeżyła „Kiedy będziesz zakochany” w rytmach reggae. A kto złapał bakcyla – niech rozsmakuje się w oryginalnych wykonaniach! Rozmawiał: JACEK CIEŚLAK (Skróty pochodzą od redakcji „Angory”) 55 CHARLOTTE PERRELLI – „HERO” Radość rządzi! Denerwuje mnie…Nie, autentycznie wkurza ton większości recenzji, opisów czy to filmów, płyt, książek i sztuk. Jest zdecydowanie negatywny. Nie prowokuje do obejrzenia, tudzież słuchania, czytania, ale zniechęca do jakiegokolwiek działania. Ludzie, przecież ktoś włożył w swoją pracę kawał serca. Ileś poświęconych dni, czasem lat. Z zawodowego założenia nie czytam opinii innych osób na tematy osobiście mnie interesujące, ale zrobiłem wyjątek i stąd moje zażenowanie i frustracja. Dlatego z podwójną przyjemnością polecam krążki trzech pań. Kuszących, prowokacyjnych. Jeszcze nie gwiazd, a gwiazdeczek, ale tak jasnych na szarym firmamencie, że godnych uwagi. Ponieważ wstęp był nieco przydługi, przechodzę do sedna. Długonoga Charlotte w 1999 r. wygrała Eurowizję. Jakiś czas świętowała sukces, aż dojrzała do albumu „Hero”. Lekkiego, muzycznego popu z pazurem. Brylującego na listach przebojów, a jakże. Komuś przeszkadza radość życia? Niech nie słucha. Warner Music. Cena ok. 40 zł. KATY PERRY – „ONE OF THE BOYS” Radość rządzi cd. Szukając własnego stylu, powieliła wszystkie schematy. Od lalki Barbie po… Micka Jaggera. Przyznaje się do całowania z płcią własną, czym akurat świata muzycznego nie zaskoczyła. Truskawka w ogrodzie, słodka kocica, której singel „I kissed a girl” podbił Amerykę i resztę świata, popada w skrajności, ale jakże jej z tym do twarzy. I co? Też zjeżdżamy? Że płytkie, miałkie etc., etc. Nie! Cieszymy się z życia. Universal Music. Cena ok. 50 zł. JORDIN SPARKS – „JORDIN SPARKS” Radość rządzi cd. 2 I ostatnia niewiasta w tym tygodniu, najmłodsza zwyciężczyni American Idol w 2007 r. Podobnie jak koleżanki, piosenkarka muzyki pop i R&B. Czy ambitniejszej? No, jak to rozsądzić? Na pierwszy rzut oka (ucha), tak. Jednak wracam do głównej konkluzji: łatwiej oczerniać niż doceniać. Dlatego nie śmiem porównywać, a jedynie polecam. Wszystkie trzy: „kobiełki” naprawdę „warto posłuchać”. I najzwyczajniej w świecie cieszyć się z życia! To też sztuka. Sony/BMG. Cena ok. 50 zł. Wysłuchał: PRZEMYSŁAW BOGUSZ a4156-57 gadomski.qxd 2008-10-03 56 13:59 Page 2 WOLNY STRZELEC SALONOWE BURZE BOHDANA GADOMSKIEGO ANGORA nr 41 (12.X.2008) Nie można konkretnie określić kogoś takiego jak ona Osobisty teatrzyk Rozmowa z KATARZYNĄ GRONIEC KATARZYNA GRONIEC, lat 36, znak Ryby, niezapomniana Anka z musicalu „Metro”, którą debiutowała w 1991 roku na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie. Już w 1988 roku została laureatką głównej nagrody na Festiwalu Młodych Talentów w Poznaniu. W 1997 roku na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu otrzymała Grand Prix i Nagrodę Dziennikarzy. 10 lat później przyznano jej „Prometeusza” w dowód uznania odwagi tworzenia i kreatywności artystycznej. W kwietniu tego roku otrzymała Dyplom Mistrzostwa im. Aleksandra Bardiniego – za wybitne osiągnięcia artystyczne w dziedzinie piosenki aktorskiej. Brała udział w spektaklach muzycznych w wielu teatrach na terenie kraju (m.in. „Nie opuszczaj mnie”, „Trzy razy Piaf”, „Opera za trzy grosze”, „Mandarynki i pomarańcze”). Na koncie ma 4 CD. Obecnie ukazał się piąty, podwójny album „Na żywo” z koncertu w Filharmonii Szczecińskiej. Artystka właśnie go promuje na koncertach i podczas spotkań z fanami. – Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że dla siebie jest nudna. Czyżby nie lubiła pani siebie? – Lubię, ale dla siebie jestem przewidywalna. Znam się ze sobą od trzydziestu sześciu lat, dlatego moje reakcje nie są dla mnie żadnym zaskoczeniem, również sposób myślenia nie zmienia się z dnia na dzień. – Może dlatego szuka pani inności na scenie, stroi się w różne piórka i przeistacza w rozmaite osobowości? – To, co robię na scenie, nie jest aktorstwem, to przefiltrowanie przez siebie, przez własne poczucie humoru, własną wrażliwość tych wszystkich piosenek, które wykonuję. Nie mam warsztatu aktorskiego, bo nie uczyłam się go w szkole teatralnej, w związku z tym bliżej mi do mnie samej niż do tworzenia psychologicznie uzasadnionej, wymyślonej postaci. – Ale możliwość przeistaczania się w różne postacie jest ponoć w tym zawodzie najbardziej fascynująca? – Dla mnie jest to możliwość wyrzucania z siebie skumulowanych emocji, co jest mi bardzo potrzebne, bo na co dzień, w kontaktach z ludźmi, jestem osobą zamkniętą i skrytą, zdystansowaną i wbrew pozorom ciągle nieśmiałą. To wszystko, co się we mnie kłębi, ta cała energia, która nie ma ujścia w codzienności, może być nareszcie wyrzucona, mogę się jej pozbyć. Uważam, że jest to Piosenka jest dla mnie miejscem schronienia i daje mi poczucie bezpieczeństwa Fot. Wojciech Małkowicz najlepsze, co mogło mi się w życiu przytrafić. – Jak określić muzykę, którą pani uprawia. Nie jest to pop ani rock... – Nie jest to również piosenka poetycka, ani tak do końca piosenka aktorska. Trudno powiedzieć, jaki to gatunek, nie znajduję trafnego określenia ani też odpowiedniego, jednoznacznego nazewnictwa dla kogoś takiego jak ja. Nie jestem typową piosenkarką, która z reguły bardzo muzycznie podchodzi do materiału. Skupiam się przede wszystkim na tekście, który jest dla mnie głównym powodem śpiewania piosenek. Jednocześnie zwracam ogromną uwagę na wrażliwość dźwiękową muzyków, z którymi współpracuję, ich otwartość na poszukiwania oraz kreatywność. Od kilku lat współpracuję z muzykami jazzującymi i na razie ta opcja wydaje mi się najlepsza dla piosenek, które śpiewam. Chyba jestem hybrydą. – Z pewnością ma pani świadomość, że to, co robi, nie jest modne, że panująca nam komercja, nie dopuszcza do siebie tak ambitnych artystów jak pani? – Panie Bohdanie, ile lat my się znamy? Z 15 lat na pewno, a ja z uporem maniaka uprawiam ten zawód, jeżdżę w trasy na koncerty po Polsce, na które przychodzą ludzie, nagrywam płyty, które są wydawane... Gdybym nie mogła z tego żyć, zajęłabym się sprzątaniem mieszkań. Mam stałą grupę odbiorców, która słucha moich piosenek. Nigdy nie chciałam zostać popową gwiazdą, chociaż miło byłoby zarabiać koszmarnie wielkie pieniądze, ale, niestety, nie jest to dla mnie wystarczającym argumentem, aby robić coś, czego nie chcę. – W jakiej ilości sprzedają się pani płyty? – Ostatnia płyta „Przypadki” sprzedała się w ilości około 10 tysięcy egzemplarzy. – To dużo, czy mało? – Moim zdaniem to dużo, bo realia sprzedaży płyt w Polsce bardzo się zmieniły. Za wysokie są ceny płyt i za duże możliwości ich kopiowania. – Który z pani dotychczasowych albumów jest najbardziej intymny? – Ostatni, „Przypadki”, bo ile by się płyt nagrało, to zawsze ta ostatnia będzie najbliższa wykonawcy, bo najświeższa. Poza tym to album autorski. Dla mnie duży krok naprzód. – O czym najczęściej opowiadają pani teksty? – Piszę o stanach emocjonalnych, nie udało mi się jeszcze napisać niczego, co nie byłoby moim osobistym do- świadczeniem. Może uda się, jak już okrzepnę i przejdę w tej dziedzinie na zawodowstwo. Tymczasem czuję się amatorem, dla którego pusta kartka to nie lada wyzwanie. Muszę coś przeżyć, wyszarpać z siebie, żeby móc o czymś napisać. Jestem osobą nawet zbyt emocjonalną i bywa, że reaguję za szybko w sytuacjach, które często mnie zaskakują. – Ale prywatnie nie lubi pani o nich mówić? – Rzeczywiście nie. Pod tym względem niewiele się zmieniło. – Jakich emocji mogą się spodziewać ci, którzy sięgną po pani najnowszą płytę? – To płyta z emocjami koncertowymi. Nosi tytuł „Na żywo” i jest zapisem koncertu w Filharmonii Szczecińskiej. Pomyślałam, że warto taką płytę wydać, ponieważ studyjne nagrania są czymś zupełnie innym. W studiu bardzo brakuje mi kontaktu z widownią, dlatego wolę koncerty i emocje, które gdzieś tam się kłębią między mną a odbiorcami. Na tej płycie są piosenki, które nie ukazały się na żadnej z płyt. – Jak powstawała płyta „Na żywo”? – Pojechaliśmy w trasę i moi muzycy postanowili zarejestrować te koncerty. Ponieważ wiedzieli, że się tego boję, nie powiedzieli mi o tym. O tym, że zostały zrobione nagrania dowiedziałam się po fakcie. I choć zarejestrowaliśmy kilka koncertów, wybraliśmy w całości ten szczeciński zagrany na dobrze brzmiącym fortepianie. – To rzadki przypadek, żeby wykonawca nie wiedział, że jego koncert jest nagrywany i ukaże się w zapisie płytowym! – Rzeczywiście. Premiera płyty odbyła się 26 września. Podpisywanie płyty będzie miało miejsce podczas obecnej trasy koncertowej, która zakończy się 6 października. W ten sposób płyta będzie prezentowana i promowana. – To są aż dwa CD, czyli cały pani bieżący repertuar? – Cały repertuar nie mieścił się na jednej płycie, musiałabym zrezygnować z niektórych piosenek i tym samym ingerować w przebieg koncertu, a bardzo zależało mi, żeby ukazał się bez zmian. W sumie na obu płytach jest 20 piosenek. Jedyna ingerencja, na jaką sobie pozwoliłam, to dołączenie do szczecińskiego koncertu jednej piosenki, którą zagraliśmy na bis na koncercie w Poznaniu. – Co jest głównym atutem tego albumu? – Zapis chwili. a4156-57 gadomski.qxd 2008-10-03 13:59 Page 3 – Słucha pani płyt innych wykonawców? – Tak. Szczególnie w samochodzie. Zabieram ze sobą ulubione płyty, do których wracam. Od Elvisa Costello przez Tori Amos, Fionę Apple, Anthony And The Johnsons do Stanisława Sojki, Kasi Nosowskiej, Mariusza Lubomskiego. Ci artyści inspirują mnie. – Jakie miejsce w pani życiu zajmowała muzyka? – Jedno z najważniejszych. Piosenka jest dla mnie miejscem schronienia i daje mi poczucie bezpieczeństwa. Bardzo szybko zorientowałam się, że śpiewając piosenki, lepiej kontaktuję się z ludźmi niż rozmawiając z nimi bezpośrednio. Jako dziecko korzystałam ze swoich umiejętności, żeby zaskarbić sobie przychylność grupy albo bez konsekwencji zwolnić się z matematyki na próby muzyczne. Chętnie przygotowywałam akademie ku czci, żeby tylko nie siedzieć na znienawidzonych lekcjach. – Muzyka ewoluowała wraz panią? – Wrażliwość i poczucie estetyki kształtują się poprzez poszerzanie świadomości muzycznej, obcowanie z ludźmi o określonej wrażliwości, poszukiwania, a co za tym idzie – również błądzenie. W moim przypadku, pierwszą rzeczą, jaką musiałam się o sobie dowiedzieć, było to, czego nie chcę. – Dlaczego nie śpiewa pani w Teatrze Buffo? – Od 8 lat jestem wolnym strzelcem. Poczułam, że nadszedł czas odciąć pępowinę i ruszyć w swoim kierunku, tym bardziej, że niczego nowego nie byliśmy sobie w stanie nawzajem ofiarować. Buffo było dobrą szkołą, nauczyłam się tam podstaw zawodu, kolejnym krokiem musiało być odnalezienie własnego języka. – Czyli, jednak jest pani piosenkarką estradową, bo zamieniła teatr na estradę, chociaż jak sama mówiła, nie lubi jej. – Teraz sama tworzę swój osobisty miniteatrzyk. Nie wykonuję w nim charakterystycznych dla występów estradowych grepsów. Układ piosenek w moim koncercie nie jest przypadkowy, każda z nich ma swoje miejsce uzasadnione dramaturgicznie. – Od kiedy istnieje ten osobisty teatrzyk? – Świadomie zaczęłam w nim pracować z pełną odpowiedzialnością pięć lat temu. Dopiero podwójny album „Emigrantka” stał się początkiem mojej w pełni odpowiedzialnej drogi artystycznej. – W kwietniu tego roku otrzymała pani Dyplom Mistrzowski im. Aleksandra Bardiniego za wybitne osiągnięcia artystyczne w dziedzinie piosenki aktorskiej, czyli jest pani przedstawicielką tego nurtu wykonawczego. – Skoro tak mówią fachowcy i jeszcze nagradzają, niech tak będzie. Ten dyplom wręczono mi w tym roku na Prze- 57 WOLNY STRZELEC ANGORA nr 41 (12.X.2008) glądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Nie pracuję dla nagród, ale otrzymywanie ich jest na pewno miłym, motywującym przeżyciem. – Kto uczył panią mistrzowskiego interpretowania piosenek? – Śpiewania piosenek uczyłam się, pracując w Teatrze Buffo, tam dowiedziałam się najważniejszych rzeczy dotyczących interpretacji. Jednocześnie przeszłam tam bezwzględną szkołę życia. – Bezwzględną?! – Bezwzględność jest wpisana w ten zawód. Nieustannie jesteśmy oceniani, a to powoduje ogromny stres. Szczególnie kiedy umiejętności zdobywa się na oczach widowni, a nie w zacisznej sali szkoły aktorskiej lub piosenkarskiej. Uczyłam się na własnych błędach i wstydzie. – Pisze się o pani „kobieta-kameleon”. Co kryje się za licznymi wcieleniami? – Katarzyna Groniec. – Nigdy nie dbała pani o popularność. Nadal tak jest? – Nadal o nią nie dbam. – Ale swoje płyty musi pani promować, żeby ludzie wiedzieli, że pani je nagrywa... – Zaciskam zęby i promuję. – Był moment, że była pani największą rywalką Edyty Górniak, że mogła zostać tak jak ona piosenkarką komercyjną, festiwalową, zarabiając krocie. Ale nie została. Co zadecydowało o wyborze innej drogi? – Poczucie estetyki, bo ta mi bardziej odpowiada. Niezbyt dobrze czuję się na festiwalach, na wielkich galach. Wolałam iść swoją drogą, powoli i troszkę ciszej. – Nie zazdrości pani śpiewającym koleżankom, że są takie popularne, lansowane, że zasiadają w jury telewizyjnych show na lodzie, na parkiecie, w wielkim studiu telewizyjnym? – Nie zazdroszczę. To byłoby dla mnie straszne, gdybym się na coś takiego zdecydowała. Trzeba mieć specyficzną osobowość, żeby zdecydować się na masową popularność. Jestem przekonana, że nie potrafiłabym sobie z nią poradzić. – Na przykład być kimś takim jak Doda? – Twórczość Dody przegrywa z jej popularnością. Wiedza na temat jej związków partnerskich i silikonowych piersi zdominowała ewentualną możliwość uzyskania informacji o jej talencie. – Ogląda pani program „Fabryka gwiazd”, gdzie młodzi śpiewający ludzie siedzą zamknięci w domu, są tresowani na gwiazdy i z trudem wytrzymują reżim i łamanie ich prawdziwych osobowości, łkając, aż im z nosa woda kapie? – O Boże! Wiadomo, żeby gdzieś można było zaistnieć, trzeba się ścigać i być wytrzymałym. Każdy z nas tak zaczynał, to jest wpisane w ryzyko tej drogi. Ludzie odpadają na studiach aktorskich, wokalnych, bo nie potrafią czegoś tam wykonać, nie wytrzymują psychicznie, nie potrafiąc narzucić sobie wewnętrznej dyscypliny, nie potrafią się otworzyć. Pozostają tylko ci, którzy mają największy po- tencjał i szansę na to, że w tym zawodzie będą działać. W przypadku takich programów wszystko jest sztucznie napędzane, a młodym ludziom biorącym w nich udział robi się krzywdę, bo oni wierzą w to, że mogą zostać gwiazdami, a tymczasem słuch ginie o nich po pół roku od zakończenia programu. Oczywiście, zdarzają się wyjątki. – Czy pani mogłaby już nauczać śpiewania piosenek? – Już mi się to zdarzyło. To strasznie fajne zajęcie, ale jednocześnie bardzo wyczerpujące, bo wkłada się w to całą energię. Prowadziłam warsztaty z młodymi ludźmi i po 8 godzinach pracy byłam wykończona. – Jest pani usatysfakcjonowana z tego, co dał jej los i zawód artystki? – Jestem, mam tylko prośbę do losu, żebym się nie wypaliła w tym zawodzie i pozostała uczciwą w tym, co robię. – Była inna alternatywa, inny pomysł na życie? – Co jakiś czas były myśli, że może byłoby fajniej, gdybym znalazła inną pasję, ale okazało się to niewykonalne, bo to jest moja największa pasja. Ja naprawdę nie mam żadnego hobby, tylko ten zawód i nic poza nim. Niedawno założyłyśmy z moją menadżerką Madzią Falkowską firmę „Adapter”, która, być może, stanie się małą firmą fonograficzną. Może uda się nam na tyle mocno stanąć na nogach, że będziemy mogły wydawać płyty innych wykonawców. To by mnie mogło pochłonąć bez reszty. Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI Pod patronatem Tygodnika ANGORA 100 lat ratownictwa górskiego w KARKONOSZACH Karkonosze to góry nadzwyczajne. Niewysokie, ale groźne. Malownicze i łatwo dostępne. Przez całe wieki przyciągały nie tylko turystów, ale też poszukiwaczy skarbów, myśliwych, pątników. To tu, znacznie wcześniej niż gdzie indziej, zaczęło się narciarstwo i saneczkarstwo. Karkonosze, zwane kiedyś górami olbrzymimi, zaistniały już na mapie Ptolemeusza w II wieku. Były też i są górami narodów. O nie toczyli spory nasi przodkowie. Od ostatniego konfliktu minęło wiele lat. Zniknęła biegnąca grzbietem granica, zwana przez lata drogą przyjaźni, na której wcale przyjaźnie nie było. Góry, o których niemiecki poeta powiedział, że są „poza złem dobrem”, stały się jednością poza podziałami politycznymi. Łącznikiem wspólnoty górskiej było ratownictwo. Istniała już dobrze zorganizowana sieć schronisk górskich, Towarzystwo Karkonoskie budowało ścieżki turystyczne, uprawiano z zapałem zjazdy na saniach rogatych oraz narciarstwo. W Szklarskiej Porębie działał jeden z najdłuższych i najszybszych torów saneczkowych w Europie. Do uprawiania sportów zimowych zachęcała sieć skoczni narciarskich. Rozwijający się niezwykle dynamicznie na początku XX wieku ruch turystyczny charakteryzował się licznymi wypadkami. Dlatego 18 października 1908 r. w dzisiejszym Karpaczu powołano Kolumnę Sanitarną Górskiej Służby Wypadkowej niemieckiego Czerwonego Krzyża. Pierwsza organizacja ratownictwa górskiego w Karkonoszach była ochotnicza i miała swoja siedzibę w budynku dzisiejszej Straży Pożarnej w Karpaczu. Ta bardzo pożyteczna organizacja działała do roku 1945, a jej członkowie w latach następnych bardzo często brali udział już w polskich akcjach ratunkowych jako dobrze znający teren przewodnicy. Potem były lata milczenia. Dominowało hasło – „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”. Jego skutki odczuwamy do dziś. Uświetnienie tej górskiej rocznicy od początku budziło i budzi kontrowersje. Przypomnienia tamtych lat podjęli się działacze i Związek Gmin Karkonoskich oraz Gimnazjum Karpackie im. Ratowników Górskich. Uroczystości z tej okazji odbędą się 25 i 26 października w Karpaczu pod egidą władz lokalnych i wojewódzkich. Przyjadą delegacje: czeska, austriacka i niemiecka. Gospodarzami będą Polacy. Nasz tygodnik będzie temu patronować. Transport rannego na saniach rogatych a4158-59.qxd 2008-10-03 14:05 Page 2 58 ZA KULISAMI ANGORA nr 41 (12.X.2008) (20) Od Paderewskiego do Franka Sinatry Wspomniałem już Marka Żebrowskiego. Człowieka talentów wielu, poliglotę, pianistę, kompozytora i zdolnego aranżera, szefa Polish Music Center, unikalnej placówki afiliowanej przy Uniwersytecie Południowej Kalifornii w Los Angeles, a założonej w latach 80. przez Wandę i Stefana Wilków. To niezwykle zasłużone małżeństwo kardiochirurga i pani muzykolog, dziś już wiekowego bardzo i schorowanego, zrobiło dla spraw polskich w Kalifornii więcej niż cały warszawski MSZ do kupy wzięty. Ludzie warci sążnistej monografii, niezwykle ważni dla polskiej medycyny i muzyki… Na sam rozruch Centrum przekazali 100 tysięcy dolarów. Prywatnych dolarów. Otóż Żebrowski, który po 2004 roku przejął po Wandzie Wilk kierownictwo Centrum, pewnego zimowego piątku pojawił się w Bydgoszczy i zaproponował naszemu Towarzystwu współpracę, ponieważ wiele punktów stycznych, w jego i naszej działalności, wprost zachęcało do takiej kolaboracji. Rozmowa miała ciąg dalszy kilka tygodni później (luty 2007) w Warszawie, a zakończyła się uściśleniem form współpracy. Wtedy też zamówiłem u Żebrowskiego obszerny esej, który opublikowaliśmy w czerwcu 2007 roku w elegancko wydanym programie koncertu z okazji 66. rocznicy śmierci Paderewskiego. Na przełomie września i października 2007 roku Marek Żebrowski organizował w Los Angeles dwie ważne imprezy. Obie bardzo nas interesujące. Pierwsza, to odsłonięcie w kampusie USC pomnika Paderewskiego, druga to dwudniowy festiwal w Paso Robles, pod egidą naszego patrona, wspólnego patrona, rzecz jasna. Pomnik, przedstawiający postać Paderewskiego naturalnej wielkości, jest repliką monumentu, który od kilku lat sterczy w krzakach przy podjeździe do Ambasady Polskiej w Waszyngtonie. Bodaj to ambasador Przemysław Grudziński opowiadał mi w swoim ambasadorskim gabinecie o licznych zabiegach podejmowanych przez placówkę, by wyjednać u władz municypalnych zgodę na lokalizację dla pomnika w Washington District Columbia. Było to długotrwałe zajęcie dla dwóch co najmniej obsad ambasady, pomnik tkwi więc z zaroślach, które z wolna przerastają postać… W tym samym czasie Żebrowski załatwił replikę pomnika, zebrał pieniądze, zapłacił, ustawił i odsłonił… Może takim ludziom należy oddawać polskie placówki dyplomatyczne w ajencję? Na odsłonięciu pomnika, 4 października 2007 roku, pojawił się w Los Angeles ambasador Janusz Reiter, dyplomata rzadkiej klasy, niegdyś wypełniający bardzo udanie misję w Niemczech, potem w Waszyngtonie, niedługo niestety, bo nie zdobył biedak zaufania braci Kaczyńskich i został przed końcem misji odwołany. Szkoda wielka, bo ludzi tej rangi mamy w świecie mniej niż palców u ręki. Reiter wygłosił na uroczystości zgrabne przemówienie ładną angielszczyzną, sytuując Paderewskiego wśród nowoczesnych twórców, utrzymujących się z pracy twórczej, inwestujących swe dochody w biznes, a jednocześnie niezwykle wrażliwego na służbę publiczną. Odniesienia do Madeleine Albrigth, byłej sekretarz stanu USA, zrobiły spore wrażenie na słuchaczach, dowodząc, że przemawia do zebranych nie byle kto. Przemówienie prorektora Uniwersytetu, C. L. Maxa Nikiasa, Greka z pochodzenia, który nawiązał – dość brawurowo, ale całkiem rozsądnie do greckiego Paderewskiego – Eleftheriosa Venizelosa (rewolucjonisty i premiera państwa tylko cztery lata młodszego od Ignacego), było tylko cieniem wrażenia, pozostawionego przez Reitera. Ceremonii towarzyszyły inne mowy, cytowano fragmenty listów Marii Kaczyńskiej i urzędującego wiceministra kultury. Studencki kwartet smyczkowy wykonał transkrypcję „Menueta” Paderewskiego. Uroczyście przecięto biało-czerwoną szarfę, którą wcześniej przepasano pomnik, a potem fotografowano się masowo z pomnikiem, ambasadorem, prorektorem i dziekanem. Dzień kończył koncert muzyki współczesnej, choć nie, moment! – najpierw na estradzie w Alfred Newman Recital Hall pojawił się, szkoda, że na chwilę, Wojciech Kocyan, który pięknie zagrał „Nokturn” Paderewskiego. I gdy tak wprowadził wypełnioną po brzegi kameralną salę (250-300 osób) w klimat modernizmu, nastrój zmienił się radykalnie i resztę wieczoru wypełniła muzyka Krzysztofa Meyera. Głównej postaci cyklu „Paderewski Reprise”, organizowanego przez Żebrowskiego. Usłyszeliśmy „Sonatę breve”, „Canzonę” na wiolonczelę i fortepian, wreszcie „Kwartet smyczkowy” op. 103. Muzyki było więc dość, brakło tylko kompozytora, który w Los Angeles się nie pojawił, bowiem nie dostał… amerykańskiej wizy. Zaplątana w absurdalny węzeł amerykańska biurokracja uznała światowej klasy twórcę za jakiegoś łachmytę, który korzystając z łaski mocarstwa, może zechciałby nielegalnie rwać azbest na budowach New Jersey? Półtoragodzinny koncert w wykonaniu muzyków z USC zakończył się małym przyjęciem na wolnym powietrzu, gdzie wśród przekąsek rozstawionych na kilku długich stołach królowały kanapki z polską kiełbasą i inne, nostalgiczne w tym miejscu frykasy. Tu właśnie poznałem sympatyczne panie z Klubu Modrzejewskiej, też chętne do współpracy, ale które mimo żarliwych zapewnień nigdy więcej nie dały znaku życia. Tu poznałem też kilka eleganckich pań, reprezentujących polonijny biznes, również deklarujące wsparcie Towarzystwa Paderewskiego w LA. Zewsząd rozlegały się głosy aprobaty dla konkursu, Towarzystwa i naszych pomysłów! *** Do Paso Robles, z LA, dojechać nie tak łatwo. Ponad 200 mil najlepiej pokonać samochodem. Podjął się tej misji, mimo niedzieli, Krzysztof Onzol, wykształcony w Polsce archeolog, niegdyś zielonogórski konserwator zabytków, dziś pracownik kalifornijskiej firmy produkującej silniki do kosmicznych wahadłowców. Onzolowie mieszkają wygodnie i dostatnio w San Fernando, w przylegającej do Los Angeles dolinie, godzinę-półtorej od wybrzeża Pacyfiku (w zależności od natężenia ruchu na międzystanowej autostradzie nr 10). Wyjechaliśmy z San Fernando po godzinie 11, licząc się z ponad 3-godzinną jazdą na północ. Paso Robles mieliśmy osiągnąć wczesnym popołudniem. Zgodna z przepisami jazda, nie przekraczająca 75 mil na godzinę, działała na mnie anestezyjnie. Miałem wszak za sobą 11 godzin lotu z Londynu i 9-godzinną różnicę czasu. Barwna opowieść Krzysztofa o pionierskich latach adaptowania się jego rodziny w Kalifornii była jednak frapująca. Odległa od prostego heroizmu bohaterów Wańkowiczowskiego „Tworzywa”, miała jednak wiele z tego samego klimatu walki o przetrwanie w obcym środowisku, daleko od ojczyzny, od bliskich, zmaganiu się z żywiołem nowego języka, chorobami, nieznanymi obyczajami. Takie doświadczenie uczy pokory każdego, nawet tego, kto tylko tej opowieści słucha, bo życie napisało dlań inny scenariusz… Przystanąłem nad tym epizodem, długą drogą do Paso Robles, pustą i prostą autostradą, prowadzącą z Meksyku do Kanady, bo Krzysztof Onzol w historii Konkursów Paderewskiego, bydgoskiego Towarzystwa jest i będzie postacią ważną. Także on, obok Żebrowskiego, popełnił ciekawy artykulik, będący przyczynkiem do losów Paderewskiego w Kalifornii, opublikowany przez bydgoskie Towarzystwo Muzyczne, w którymś z okolicznościowych programów. To Krzysztof właśnie, wskazany nam przez Wojciecha Kocyana, podjął się skutecznie zorganizowania Towarzystwa Paderewskiego w Kalifornii, będącego suwerenną, rzecz jasna, ale ściśle z bydgoskim Towarzystwem działającą strukturą. Naszym programowym przedstawicielstwem, informującym o konkursach, wspierającym nas w przygotowaniu preselekcji i pomagającym w organizacji recitali laureatów Konkursów Paderewskiego. Paso Robles, jak informuje tablica przy wjeździe do miasta, liczy sobie 28 tysięcy dusz. Typowa, amerykańska prowincja. Rozległe przedmieścia, parterowa zabudowa, obszerne domostwa w ogrodach, krzyżujące się pod kątem prostym ulice. W centrum ratusz, kilka miejskich instytucji, hotel, a przy nim słynny Ball Room, w którym przez dziesiątki lat organizowano koncerty, czczące pamięć Paderewskiego. Mistrz bywał tu często między 1914 i 1939. Poddawał się kuracji w gorących źródłach, co zalecił mu lekarz, a z czasem okolica spodobała mu się na tyle, że kupił tu dwie rozległe posiadłości, liczące niemal 3 tysiące akrów, nazwane przezeń z miłością: Rancho San Ignacio i Rancho Santa Helena. Sala balowa hotelu, dziś całkiem przyzwoita, jest po renowacji, gdyż po którymś z trzęsień ziemi, została poważnie uszkodzona i groziła zawaleniem. Fakt, że salę odbudowano, a mieści ona czterysta miejsc, wykorzystał i Marek Żebrowski, i Frank Meecham, którzy niemal jednocześnie zrozumieli, że nastał czas, by reaktywować letnie serie koncertów, gdyż miasto łaknie tego, jak kania dżdżu, a i dla admiratorów Paderewskiego Paso Robles jest „kąskiem” atrakcyjnym bardzo. Jednym z elementów kulturalnej reaktywacji miasta stał się recital laureatów Konkursu Pianistycznego dla Młodzieży im. Paderewskiego. Tej słonecznej niedzieli w Paso Robles, popołudniem, w sali balowej Paso Robles Inn brzmiała muzyka Paderewskiego, Krzysztofa Meyera, Zygmunta Stojowskiego oraz innych kompozytorów, których dzieła wykonali artyści sprowadzeni przez Żebrowskiego. Sala – pełna. Zarezerwowano co prawda dwa rzę- a4158-59.qxd 2008-10-03 14:05 Page 3 ANGORA nr 41 (12.X.2008) dy dla sponsorów, a ci, co jest regułą pod każdą szerokością geograficzną, pieniądze dali, ale żeby się przy muzyce męczyć? W życiu! Więc dwa rzędy świeciły pustkami jak łysina Yula Brynnera.– Mogliśmy te miejsca sprzedać – mówił potem ze smutkiem Steve Cass, organizator koncertu, jeden z dwustu miejscowych właścicieli winnic. – Zainteresowanie było dużo większe, niż mogliśmy je zaspokoić. W jednej z recepcyjnych sal na piętrze hotelu ulokowano niewielką wystawę poświęconą Paderewskiemu, złożoną z przedmiotów osobistego użytku Mistrza. Imponował wielki kufer podróżny, który ustawiony pionowo, stawał się poręczną szafą; szerokie, żelazne łóżko, nakryte kapą z misternie wyhaftowanym polskim orłem; anglojęzyczne książki poświęcone Mistrzowi, wiele zdjęć i unikalnych afiszy z kolekcji naszej Christine Smith, a także imponująca kolekcja gadżetów reklamujących m.in. Port Lotniczy im. I. J. Paderewskiego w Bydgoszczy. Jak to się dostało do Paso Robles? Dalibóg, nie wiem. W ideę restytuowania serii koncertowych włączył się Joel Peterson, młody biznesmen z branży winiarskiej, którego rodzona babcia przez długie, bardzo długie lata (bo dożyła 103 lat!) wielbiła Paderewskiego myślą, mową i uczynkiem, organizując koncerty pod jego wezwaniem. A zatem pokolenie obecne do tej tradycji powraca. I tu małe wyznanie komercyjne. Moja wizyta w Paso Robles miała też na celu dotarcie do producenta wina, który posługuje się na etykiecie Paderewskim. Panowała niezwykle sympatyczna atmosfera. Grupa wolontariuszy obsługiwała bar z winem (szklanka – 7 dolarów), stoisko z książkami, koszulkami polo, T-shirtami, a także bufet z daniami lunchowymi. Wszystko w naturalnej scenerii soczyście zielonego ogrodu, w którym na przemian powiewały powtykane w trawnik flagi amerykańskie i polskie. Paso Robles Inn, jeden z ważnych sponsorów imprezy, też wart jest wzmianki. Ma oprócz pieknie odrestaurowanej, historycznej sali balowej kilkadziesiąt pokoi, kawiarnię utrzymaną w stylu lat 40. i obowiązkowy Steak House. Spotkałem tam kilkoro starszych Polonusów, już nie mówiących po polsku, za to bardzo życzliwie wypytujących o nasz pobyt w Paso Robles. Pozostali to Amerykanie, też ujęci faktem, że na ich skromny festiwalik przyjechali goście nie tylko z LA, lecz także z dalekiej Polski. Swoje polskie korzenie przy tej okazji obnażył publicznie mer Frank Meecham, który życzliwie oklaskany, przyznał się do babki Polki. Polityk z przyszłością! Wtedy też, po raz pierwszy, Krzysztof Onzol, został przedstawiony naszym gospodarzom w Paso Robles jako Chairman of the Paderewski Association in Los Angeles. Podczas tego pobytu w Los Angeles odbyłem spotkanie z Deborah Berman, dziekanem Colburn School of Performing Arts. Świetnie położona uczelnia w centrum LA, sto metrów od zachwycającej bryły Disney Hall, czyli filharmonii Los Angeles, była mi znana już z sprzed kilku lat, kiedy odwiedziłem szkołę, by zobaczyć jej najoryginalniejszą atrakcję, autentyczny domek-studio Jashy Heifetza, zrekonstruowany na I piętrze szkoły. Do studia można zaglądać przez jego okna, oglądać wnętrze, w którym pracował legendarny skrzypek. Dziś największym atutem szkoły, rozwijającej się z imponującym rozmachem, jest obecność w niej, w charakterze etatowego pedagoga, prof. Johna Perry’ego, przez wielu traktowanego jako papieża amerykańskiej pianistyki, profesora, u którego kształcił się i doktoryzował nasz Wojtek Kocyan. Idea, by w Colburn zorganizować preselekcje do VIII Międzynarodowego Konkursu im. Paderewskiego zostanie przedłożona Zarządowi Towarzystwa oraz prof. Piotrowi Palecznemu, bo jak się wydaje, Colburn to dobry adres, by tu przyciągnąć na eliminacje spory tłumek kandydatów nie tylko z Zachodniego Wybrzeża. Długa rozmowa z panią dziekan, zwiedzanie szkoły, jej nowego gmachu (dwa lata temu jeszcze go nie było), zapowiada ciekawą ofertę dla naszego Konkursu. Ciekawym dla mnie doświadczeniem była wizyta w Loyola Marrymount Univeristy, gdzie pracuje Kocyan. Pięknie położony kampus uczelni oferuje fantastyczny widok na panoramę Gór Skalistych, wieżowce Century City, a jeszcze bardziej ku południowi, na strzelistą wyspę Downtown, wieżowce śródmieścia, które rzeczywiście wyrastają niczym skały nad morską tonią. Z kolei spoglądając ku zachodowi, widzi się połyskującą taflę Pacyfiku. Osiem tysięcy studentów LMU ma do dyspozycji wszystko, co trzeba. Pomimo że uniwersytet jest prywatny i katolicki, prowadzą go jezuici, nie czuje się jakiejkolwiek religijnej indoktrynacji, ale kiedy samorząd studencki wystąpił z postulatem zainstalowania w toaletach automatów z prezerwatywami, władze uczelni zgody nie wyraziły. Studio Kocyana, w którym uczy swoich studentów, jest wygodnie na parterze położonym gabinetem, w którym stoją dwa fortepiany, biurko i podręczna biblioteczka. Z okien rozciąga się sielski widok na rozległe trawniki kampusu. – A to jest instrument – wskazał na jeden z fortepianów Wojtek – który należał do Franka Sinatry, hojnego sponsora uczelni. CDN HENRYK MARTENKA, WIELKI AKORD. Ze wspomnień dyrektora Międzynarodowych Konkursów Pianistycznych im. Ignacego Paderewskiego w Bydgoszczy. 1985-2008. Cena 25 zł. REKLAMA a4160-61 witryna.qxd 2008-10-03 15:23 Page 2 60 WITRYNA Jakie piękne powstanie… Kinderszenen to cykl fortepianowych miniatur Schumanna, ale Jarosław Marek Rymkiewicz stworzył swoje miniatury według własnej melodii. Pełne krwi i grozy, bo los zesłał autorowi surowe dzieciństwo. Miał 9 lat, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie i gdy niemiecki czołg pułapka, wyładowany toną materiałów wybuchowych, rozerwał na strzępy setki ludzi przy ulicy Kilińskiego. Krew zalała dom do trzeciego piętra. Mimo tego dramatu i innych okrucieństw i okropieństw Powstania, Rymkiewicz zachwyca się nim i uznaje za jedno z najpiękniejszych i najważniejszych wydarzeń w historii Polski, jakie nam się przytrafiło. Ale to nie jest tylko rzecz o okupacji i naszym narodowym zrywie w 1944 roku. To także esej o szaleństwie mordowania, szaleństwie odpowiedzi na to szaleństwo i o dorastaniu wśród obydwu tych szaleństw. To również opowieść o losie, który decyduje o tym, że będąc na krawędzi życia, jedni przeżywają, a drudzy nie. Daleko Rymkiewiczowi do tak zwanej poprawności politycznej. W swojej poprzedniej książce „Wieszanie” ubolewał nad tym, że zbyt mało powiesiliśmy zdrajców, a kiedy rządził Jarosław Kaczyński pisarz nie zawahał się napisać, że tylko przywódca PiS „ugryzł żubra w dupę” i zmienił bieg naszej historii. Tym razem autor brawurowo i bezkompromisowo ocenia wydarzenia sprzed lat. „Kinderszenen” to kolejna wyjątkowa książka. Porywająca, szokująca, wzbudzająca emocje i prowokująca dyskusje. JACEK BINKOWSKI JAROSŁAW MAREK RYMKIEWICZ. KINDERSZENEN. Wydawnictwo SIC!, Warszawa 2008. Cena 39,90 zł. Polaka portret wstrętny Zubożały szlachciura xiążę Stanisławczyk żyje w otoczeniu brzydkiej rodziny, której nie lubi, wszechobecnego, potwornego brudu i bałaganu, w niszczejącym dworze, co to kiedyś sławnym gniazdem był, a teraz tylko „kupa kamieni i pokrzywy”. W nocnych majakach, a później w coraz bardziej chorych rojeniach niesennych widział siebie Królem Polski, co – jako nierealna fiksacja – pogłębiało tylko jego permanentną frustrację i nienawiść do świata i ludzi. A nienawidził wszystkiego, co ruszało się wokół niego: zwłaszcza chłopów, ich lenistwa i gnuśności, widząc w nich przede wszystkim złodziei, jak we wszystkich zresztą, nie wyłączając nawet przyjaciela. Nie rozumie, więc nienawidzi cudzoziemców, a w najlepszym okolicznym gospodarzu, Niemcu, widzi zagrożenie dla swoich kulawych interesów, bo Stanisławczyk nie potrafi zarządzać, więc każe go spalić i mordować. Nie cierpi Żydów, choć z nimi handluje, ale i tak ma ich za złodziei. Wszędzie dookoła węszy spisek, dziś powiedziałoby się układ, jest nieufnym, zazdrosnym pesymistą i fatalistą. Wiedzie pustą, nudną egzystencję, pozbawioną jakichkolwiek perspektyw. Czasami się upija do nieprzytomności albo gra w karty. „Prawdziwy” Polak całą gębą. Autor, cudownie szydząc z naszych przywar, nie zostawia suchej nitki na bohaterze – tyleż odrażającym co groteskowym przedstawicielu tytułowego gatunku. To trzeba przeczytać! MAREK KOPROWSKI KRYSTIAN PIWOWARSKI. HOMO POLONICUS. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2008. Cena 22 zł. ANGORA nr 41 (12.X.2008) Książki i Nagroda Nobla W minionej epoce miesiącem książki był u nas tradycyjnie maj. Warszawiacy ciągnęli do Pałacu Kultury i Nauki, by zobaczyć nie zawsze prawomyślne książki z Zachodu albo i z Chin, nacieszyć oko albumami, których u nas zawsze brakowało, dostać w prezencie kolorowy folderek, balonik czy też maskotkę. Prowincja również świętowała i na wiosennym kiermaszu można było nie tylko zobaczyć lokalnego poetę, ale i kupić ostatnie wydanie encyklopedii, w księgarniach oczywiście nieosiągalne. Teraz maj kojarzy się z książkami chyba głównie maturzystom. Staliśmy się europejscy i międzynarodowi, więc święto książki obchodzimy – podobnie jak cały świat – jesienią, gdy w Sztokholmie wybraniec losu otrzymuje wraz z czekiem przepustkę do nieśmiertelności. Nie daje ona co prawda gwarancji, że dzieła laureata czytane będą przez następne pokolenia. Jednak pomyłki jurorów, w przeszłości nierzadkie, również są pamiętane. Święto trwa krótko, trzy dni, może tydzień. Rozpoczyna się od medialnych spekulacji. Jak każdy wyścig, także i ten ma swoich faworytów, choć kryteria są dla publiczności mało czytelne. Ogłoszenie nazwiska kolejnego noblisty stanowi punkt kulminacyjny. Niezależnie od trafności dokonanego wyboru, podnosi niebotycznie sprzedaż książek laureata, o ile akurat są na rynku. Sypią się propozycje przekładów i sprzedaży praw autorskich. Jednym słowem, literacka Nagroda Nobla to wyśmienity interes. Sinolog wśród jury? Perspektywa sztokholmskiego sukcesu wywołuje zresztą emocje przez cały rok. System wyłaniania kandydatów jest mało przejrzysty i dlatego aż do ogłoszenia werdyktu nie wiadomo, kto ostatecznie zatriumfuje, a kto odejdzie z kwitkiem. Pamiętam, jak pewien redaktor wydawnictwa przekonywał mnie, że złożone z osiemnastu akademików szwedzkie jury czyta absolutnie wszystkie książki wydane w minionym roku na świecie. Mają w swoich szeregach nawet sinologa, dodawał z miną człowieka dobrze zorientowanego. I ten sinolog czyta na przykład wszystkie książki wydane w Chinach Ludowych i na Tajwanie! No cóż, założyłem sobie – wariant chyba nazbyt optymistyczny – że każdy z osiemnastu znawców literatury czyta co najmniej w dziesięciu językach. Sto osiemdziesiąt języków to jednak kropla w morzu! Oczywiście, są przekłady, ale… To już nie to! W Polsce ukazuje się co roku ponad dwadzieścia tysięcy tytułów, oczywiście część z nich to wznowienia, a większość nie należy w ogóle do literatury pięknej. Mimo wszystko mam wraże- nie, że najbardziej pracowity krytyk nie jest w stanie ogarnąć całej polskiej produkcji wydawniczej! A wyobraźcie sobie, ile książek ukazuje się co roku w Indiach, Chinach czy USA! Kolejka do Nobla wydaje się tak długa jak droga z Ziemi na Marsa albo jeszcze dłuższa. Wybrańcom trzeba, niestety, dopomóc – i to w dwojaki sposób. Po pierwsze – reklamując zalety najlepszego kandydata, po drugie – likwidując konkurencję. Bardzo rzadko pisuję recenzje z nowości wydawniczych, ale raz – zachwycony ostatnim tomem jednego z najwybitniejszych polskich poetów – zabrałem głos i opatrzyłem swój tekst obiecującym tytułem Nobel dla naszego powiatu. Ostatecznie Macondo w początkach swego istnienia nie było nawet powiatem, a przyniosło Kolumbii literacką Nagrodę Nobla. Bez Marqueza nie byłoby oczywiście ani Macondo, ani czytanych przez pół świata Stu lat samotności. Ale bez zapomnianego przez Boga i ludzi Macondo nie byłoby także wielkiego Márqueza. A czy nasze powiaty gorsze? Jak się okazuje – gorsze! Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem w druku recenzję pod zmienionym tytułem: W naszym powiecie. Redaktor czasopisma starannie wykreślił wszystkie noblowskie aluzje i pretensje, tłumacząc potem, że omawiana przeze mnie książka wcale nie jest aż tak wybitna, no i gdzie jej tam do Nobla. Może wystraszył się, że ktoś przeczyta i najbardziej prestiżowa nagroda świata naprawdę powędruje w okolice Warszawy? Trudno mi w to uwierzyć. Chodziło raczej o coś zupełnie innego. Pewnie i on – jak każdy człowiek zajmujący się literaturą – miał swoich faworytów. Nasze typy wyglądały inaczej, stąd zawód, niechęć i decyzja o redaktorskiej interwencji. Bez porozumienia z autorem, oczywiście… Nagród przeznaczonych dla pisarzy są na świecie tysiące, ale tylko ta jedna liczy się naprawdę. Przeszło sto lat istnienia nie pozostawia wątpliwości, że noblowska inicjatywa została dobrze pomyślana. Nobla dostaje się tylko raz i wyłącznie za życia. Skoro rozstrzygnięcie następuje raz w roku, a w dziedzinie literatury podziału nagrody dokonuje się bardzo rzadko, nie ma mowy o dewaluacji. Dotychczasowi laureaci tworzą elitarne towarzystwo, a nie tłum, w którym musiałyby zniknąć nawet największe indywidualności. Ochrona przed marketingową presją Tradycja – nade wszystko. Tradycyjna jest data ogłoszenia werdyktu, tajemnica otaczająca obrady jury, ceremonia wręczenia dyplomu i czeku, przemówienie noblisty i uroczysty bankiet. Właśnie tradycja chroni dość szczęśliwie Nagrodę Nobla przed marketingową presją. Popularność rzadko bywa poważnym atutem w pisarskim wyścigu. Liczba sprzedanych egzemplarzy nie robi na jurorach wielkiego wrażenia. Dlatego tradycyjnie już nie nagradza się autorów książek sensacyjnych, romansów czy twórców fantastyki naukowej. Pisarze dla dzieci i młodzieży mają odrębne nagrody. Krytycznie spogląda się nawet na autorów bestsellerów. To dobrze, że Nagroda Nobla rzadko przypada liderom księgarskich rankingów, jednak nie miejmy złudzeń: jeszcze rzadziej nagradzani są a4160-61 witryna.qxd 2008-10-03 15:23 Page 3 ANGORA nr 41 (12.X.2008) pisarze nieznani, zapomniani i niedoceniani. Przed stu laty francuski poeta Sully Prudhomme, pierwszy laureat zaszczytnego wyróżnienia, nie był zapewne znany całemu czytającemu światu. Zresztą ten świat czytał wówczas najchętniej romanse (o ile nie czytał gazet). Jednak już dobrych dziesięć lat przed ustanowieniem Nagrody Nobla Sully Prudhomme zainteresował u nas Miriama, czyli Zenona Przesmyckiego, który tłumaczył już wówczas wiersze przyszłego noblisty. Sto lat temu wszystko wyglądało zresztą inaczej. Nie było internetu ani telewizji, popularność mierzono w zupełnie innych kategoriach. Dziś nawet sztokholmskim jurorom trudno uwolnić się od demona medialności. Można lekceważyć czytelnicze i handlowe sukcesy wybitnych książek, ale trudno oderwać się od świata, w którym na literaturę, politykę, naukę, myślenie tak przemożny wpływ wywierają elektroniczne media. To, co istnieje poza obszarem mediów, pozostaje w gruncie rzeczy niezauważalne. Najlepiej widoczne jest zaś to, co koresponduje z najczęściej podejmowanymi przez dziennikarzy tematami. Zapadające w ostatnich latach wyroki dostojnego jury zaskakiwały nas więc chyba niesłusznie. Liczyliśmy na wyróżnienie tego czy innego znakomitego pisarza, zapominając, że Nagroda Nobla nie musi przypadać wielkim mistrzom sztuki pisarskiej takim jak Nabokov czy Borges. Ich miejsce w literaturze światowej pozostaje niekwestionowane i na dobrą sprawę niewielu noblistów mogłoby pod tym względem z nimi konkurować. Mam jednak wrażenie, że u schyłku XX i na początku XXI wieku nagradzano nie pisarzy i książki, lecz symbole. Za pomocą Nagrody Nobla mówiono o pewnych niewątpliwie ważnych, choć oczywiście wykraczających poza literaturę sprawach. Imre Kertész symbolizował wysiłki wszystkich autorów piszących o koszmarach Holocaustu. Proeuropejska orientacja Orhana Pamuka też zasługiwała na poparcie. Przy okazji doceniono wreszcie dwie interesujące przecież literatury: węgierską i turecką, których przedstawiciele nie mogli jakoś doczekać się wcześniej uznania. Sztuka ta nie udała się chyba w przypadku Elfriede Jelinek, w osobie której uhonorowano literacki feminizm. Właśnie feminizm, bo lepiej nie pamiętać, że Nagroda Nobla ominęła najwybitniejszych pisarzy austriackich: Rilke, Musil, Broch, Doderer nigdy jej nie dostali! Chińskim dysydentom pomogło na pewno wyróżnienie dla Gao Xingjiana. Przez chwilę oczy całego świata zwróciły się ku osobie i twórczości nieznanego dotąd artysty, podejmującego słuszną oczywiście walkę o przywrócenie demokratycznych swobód. Jednak w Pekinie krzywiono się – i pewnie nie bez powodu – że w ogromnych Chinach znaleźć można znacznie wybitniejszych literatów. Kłopot w tym, że nie jeżdżą oni do Paryża i nie popadają w konflikt z komunistyczną władzą. Niestety, artystyczna świetność i godna podziwu postawa moralna nie zawsze idą w parze. Laury dla Borysa Pasternaka i Aleksandra Sołżenicyna zaliczyć musimy więc chyba do szczęśliwych wyjątków. Przypominam sobie, że w przeszłości kilkakrotnie próbowano wydawać u nas serię złożoną wyłącznie z dzieł laureatów Nagrody Nobla. Żad- 61 WITRYNA ne z tych przedsięwzięć nie zostało doprowadzone do szczęśliwego końca. Wątpię zresztą, czy dziś znaleźliby się amatorzy gotowi wziąć do ręki dzieła niegdysiejszych noblistów: Heidenstama, Euckena albo Jensena. Wielcy niedocenieni Podobne próby skłaniają nas jednak do pytania, czy co roku w Sztokholmie nagradzane są książki czy raczej ludzie? A może decyduje jakiś zbieg okoliczności, który jednym sprzyja, innych zaś eliminuje z morderczej konkurencji? Przed laty jeden z moich pedagogów, sceptycznie oceniający nasze licealne lektury, wyznał, że sam czyta jedynie dzieła noblistów. Zdziwiło mnie to ogromnie, bo nigdy nie ufałem szwedzkim jurorom konsekwentnie pomijającym co roku nazwiska moich ulubieńców. Zdziwiło mnie tym bardziej, że ułożona przez mojego nauczyciela lista lektur zawierać musiała poważne luki. Nie było na niej ani Procesu Kafki, ani Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa. Brakowało dwóch najważniejszych zapewne powieści XX wieku: Ulissesa Joyce’a i W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Elegie duinejskie Rilkego też Nobla nie dostały, choć oddawano nieraz nagrodę w ręce poetów może nie drugorzędnych, ale jednak dalekich od światowego formatu. Przeoczenia i pomyłki czasem można zrozumieć. Najbardziej poruszające dzieła Kafki ukazały się dopiero po śmierci pisarza. Wybitny poeta grecki Konstandinos Kawafis nie opublikował za życia ani jednej książki. Jednak Heimito von Doderer doczekał siedemdziesiątki, Paul Valéry żył cztery lata dłużej, a Jorge Luis Borges zmarł mając osiemdziesiąt siedem lat. Żaden z wymienionych nie otrzymał Nagrody Nobla. Dziwne? Może i nie, skoro wcześniej sztokholmscy jurorzy odrzucili dziesięciokrotnie kandydaturę Lwa Tołstoja! Długie życie przypadło również Ingmarowi Bergmanowi, najwybitniejszemu artyście skandynawskiemu od czasów Strindberga. Chociaż Bergman bodaj trzydzieści lat przed śmiercią zamienił kamerę na pióro, nie słyszałem, by wymieniano go w gronie kandydatów do literackiego Nobla. Pewnie trzeba by przezwyciężyć rozmaite uprzedzenia, a może zapomnieć o pewnych pretensjach pod adresem wielkiego rodaka? W każdym razie Bergmana znali i czytali wszyscy, co trudno powiedzieć o innych nagrodzonych wcześniej Skandynawach. Zapewne, dzięki Nagrodzie Nobla przeczytaliśmy Naipaula i Pamuka, z różnym skutkiem próbowaliśmy pokochać Heaneya i Paza. Nie przeoczymy już sztuki Pintera w teatrze ani filmu o twórczości Mahfuza w telewizji. Dzięki dobremu pomysłowi wynalazcy dynamitu ten i ów przeczyta jedną książkę w roku więcej – powieść albo wybór wierszy aktualnego noblisty. Myślę, że pod względem medialnym Nagrodzie Nobla na razie nic nie grozi, bo ani pieniędzy, ani kandydatów z pewnością nie zabraknie. Szkoda tylko, że coraz częściej w wyścigu po noblowskie laury triumfuje poprawność, sprawne rzemiosło, czytelna idea. Coraz rzadziej zaś w nagrodzonych dziełach czujemy powiew wielkiej sztuki pisarskiej. JAN TOMKOWSKI Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą. Popołudnie wyższych sfer Trafiła do nas ostatnia powieść Virginii Woolf, skończona miesiąc przed samobójczą śmiercią, dotąd nie przetłumaczona na język polski. Trudna jak inne jej książki, ale mam wrażenie, że przy tej autorka już całkiem przestała troszczyć się o czytelnika. Poniosły ją wolność i fantazja dane pisarzowi. Od pierwszych stron nie czuje potrzeby wytłumaczyć nam, kim są bohaterowie, którzy nieustannie coś o kimś mówią, coś myślą, przeżywają różne emocje, coś sobie przypominają, cytują ulubione fragmenty poezji. Po pewnym czasie orientujemy się, że jesteśmy w Pointz Hall, posiadłości rodzeństwa Lucy i Barta Oliverów, bardzo już wiekowych. Ten chłodny, północny dom znajduje się na angielskiej wsi, niezbyt daleko Londynu. Jest czerwiec 1939 roku. Przeżyjemy tu jedno popołudnie, zaproszeni – podobnie jak inni goście – na doroczne przedstawienie reżyserowane przez ekscentryczną pannę La Trobe, odgrywane przez mieszkańców okolicznych wiosek. Między kolejnymi aktami sztuki popatrzymy sobie, jak ludzie odwiecznie walczą z miłością: w czworokącie Isa, synowa pana Olivera, jej mąż Giles, William Dodge i pani Manresa, i ze śmiercią: właściciele domu. Właśnie oni, rodzeństwo Oliverów, stworzyli wzruszający obraz starości. Tylko dla czytelników Woolf. ALEKSANDRA KONIECZNA VIRGINIA WOOLF. MIĘDZY AKTAMI (BETWEEN THE ACTS). Przeł. Magda Heydel. WYDAWNICTWO LITERACKIE, Kraków 2008. Cena 29,90 zł. „Niewidzialna ręka” czuwa Nasi żołnierze w Afganistanie aresztowali kuzyna kogoś od bin Ladena i ten umarł ze strachu, więc jakiś tam wice-Osama szykuje zamach terrorystyczny na Polskę. Może być skuteczny. Po weryfikacyjnych sukcesach pana M. służby są w rozsypce, pałace – mały i duży – żrą się między sobą, z czego relacje mamy codziennie w dzienniku telewizyjnym, i per saldo bronić Najjaśniejszej nie bardzo jest komu. Ale „niewidzialna ręka” czuwa. Już nie w „Ekranie z bratkiem”, ale w „realu”. Tajna organizacja MANUS ma wszelkie kompetencje i możliwości, aby stawić czoło złu wszelakiemu. Grupa składa się z wysokiej klasy zabijaków cywilnych i wojskowych, jednego buddyjskiego mnicha-mistrza wszelakich walk wschodnich i jednego dziennikarza śledczego, znanego z poprzedniej powieści mistrza Twardowskiego „Archiwum Soni”. Wszystkich jednak na głowę bije Rubik, który potrafi ciosem „z karata” spowodować, że mało groźny bandziorek womituje na trzy metry albo się smrodliwie sfajda. Bardziej groźnemu potrafi szybkim ruchem wyrwać żebro i chlasnąć go tym żebrem w pysk. Ale to jeszcze nic. Kiedy trzeba ratować przyjaciół, Rubik potrafi się teleportować, czyli przemieszczać nawet na duże odległości z szybkością światła. A ruszać się trzeba szybko, bo terroryści ante portas... Bardzo fajne czytadło – terroryści, spiski, tajne służby z twardymi facetami, a każdy z licencją na zabijanie, ładne samochody i szybkie kobiety, ale z tymi nadprzyrodzonymi rzeczami to autor trochę przesadził. BOGDAN WOJDYŁA IRENEUSZ TWARDOWSKI. INTERWENCJA SONI. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2008. Cena 32 zł. a4162-tarot.qxd 2008-10-03 14:05 Page 2 62 WIERSZÓWKA to co nam zostanie? No to jak? Nie pisać?! Wierzę w Słowo Nie pisać? Jeśli narodzi się Słowo Ożyje, przeżyje jakiś czas W gazecie, książce... Wierzymy, że próbujemy naprawiać świat Wierzymy, że Ono ma siłę Wierzymy, że to Ono Wykrzyczy, zauważy, załatwi Powie tak lub nie Znajdzie Prawdę Obroni, oskarży, uderzy, gdy zawiodą ci, którzy powinni dobrać te najlepsze Słowa znaleźć je kiedy jednak umrze nieznalezione Słowo, kto nas obroni, kto znajdzie dla nas czas, a kiedy zwątpimy w Słowa, Horoskop z tarotem BARAN 21.03. – 19.04. DZIESIĄTKA MONET Nie przekonuj sam siebie, że „pieniądze nie dają szczęścia”. Spróbuj poprawić stan konta, bo w tym tygodniu może być wiele takich okazji. Dziesiątka pomoże Ci przeforsować pomysł przyspieszający awans, a przynajmniej znaczącą podwyżkę. Znajomi będą zapraszali na spotkania, oczekując Twojej rady i... pożyczek. Tych ostatnich udzielaj bardzo ostrożnie. Gotówka przyda się na cenny drobiazg dla ukochanej osoby... BYK 20.04. – 20.05. PIĄTKA PAŁEK Zakończ spór z przyjacielem. Mądrzejszy pierwszy szuka kompromisów. Wkrótce będzie Ci potrzebna jego pomoc i rada w sprawach zawodowych i dotyczących gotówki. Z tą ostatnią, niestety, weźmiesz „rozwód” na jakiś czas. Za to zdrowia można Ci będzie pozazdrościć. Wykorzystaj je, bo pewnie w domu przydałby się jakiś drobny remoncik. Kluczyki od samochodu „zgub” – będziesz miał więcej czasu na miłosne uciechy... BLIŹNIĘTA 21.05. – 21.06. AS KIELICHÓW Przekonasz się, że najważniejsze ze wszystkiego są potrzeby serca! Nie chodzi tu tylko o miłosne uniesienia, których na pewno nie zabraknie. Będziesz ostoją dla bliskich Ci ludzi. Czasami możesz zbyt mocno angażować się w cudze problemy. Za to rezultat będzie wspaniały. Szczególnie młodsze pokolenie uzna Cię za swego najlepszego przyjaciela. Zdrowie coraz lepsze, ale sytuacja zawodowa nie do końca spełni Twoje ambicje. RAK 22.06. – 22.07. DZIEWIĄTKA MONET Za sukcesy zawodowe trzeba niejednokrotnie zapłacić wysoką (zbyt wysoką?) cenę. Zastanów się, czy warto, dla niewielkiej podwyżki, tracić przyjaciół i sympatię współpracowników. Bowiem nie da się jej osiągnąć bez skrzywdzenia innej osoby. Twój urok osobisty i – niespodziewanie – rozkwitająca uroda – staną się przyczyną nowych, bardzo ciekawych znajomości. Ukochana osoba nie będzie tym specjalnie zachwycona... RENATA WILANT, Koszalin [email protected] Gołębiarz Spotkałam go w parku pytał żonkile, czy walca zatańczą zaklinał gołębie i z burzą flirtował i nie bał się deszczu. A pomnik nazywał swoim hotelem i nie chciał pieniędzy przewracał oczami tupiąc i skacząc i z ludźmi rozmawiał i nie bał się płakać. Zabronił mi mówić zakazał mi biegać podzielił się niczym i wyjął z kieszeni ten skrawek papieru przeczytał dwa słowa... ADAM KONDRUĆ, Bielsk Podlaski ([email protected]) ANGORA nr 41 (12.X.2008) Górskie rozdroża zaskrzypiała deska samotnie kierunkiem opadła w dół dzikie rozdroże w kroplach deszczu cisza gór moknie kwitnąc ostem pośród pól traw blade morze głosy lawin przebrzmiałych wczoraj niczym kruki rażone fruną stalowo kamieniem zwiędłym kręta droga wznosi gardło zwężone niebiańskim progom MARIA ŚWITALSKA, Warszawa/Kraków ([email protected]) Kochani nasi Poeci i Wierszokleci! Ujawniajcie się (nadsyłając wiersz, uwzględniajcie rozmiary naszej rubryki). Najlepsze utwory nagrodzimy publikacją. Nadesłanych wierszy redakcja nie zwraca. Wybrali: MATEUSZ i MAREK KOPROWSCY LEW 23.07. – 22.08. RYCERZ MIECZY STRZELEC 22.11. – 21.12. KRÓLOWA PAŁEK Zawodowe obowiązki przestaną być uciążliwe. Rycerz Mieczy sprawi, że koledzy chętnie wezmą na siebie ich znaczną część. Będziesz mógł więcej czasu poświęcić rodzinie, bo pewne drobne nieporozumienia niepokojąco urosły. Twoja interwencja zostanie przyjęta z wdzięcznością. Zdrowie nadal wymaga troski, ale do całkowitego wyzdrowienia już blisko. Dobry czas na zdawanie egzaminów. A w miłości okażesz się prawdziwym prymusem! Nie wyrywaj się w pracy, gdy szef będzie szukał ochotnika do nowych obowiązków. Poczekaj, aż zwróci się bezpośrednio do Ciebie. Więcej wytargujesz... Spokojnie odpocznij kilka dni i zadbaj, by dieta nie zrujnowała Ci zdrowia. Otaczający Cię ludzie będą chętnie udzielać pomocy. Jeśli więc masz do załatwienia jakieś urzędowe sprawy – nie zwlekaj. Finanse stabilne, a w uczuciach zobaczysz błysk zazdrości w oczach bliskiej osoby... PANNA 23.08. – 22.09. CESARZOWA Lekceważenie posiadanej gotówki może sprawić, że na długo odejdzie ona w siną dal. Uważaj więc z wydatkami, szanuj każdy grosz, bo zbliża się okazja, by stać się naprawdę poważnym inwestorem. W pracy przyhamuj trochę zawodowe ambicje. Lepiej, zamiast oglądać sport w telewizorze, wybierz się na jesienny spacer. Pieszo! Na przykład w kierunku kolektury, z ukochaną osobą, która podpowie numerki... Pora roku nie zachęca do wysiłku, ale Cesarzowa proponuje, byś spróbował wcielić w życie zaniechany pomysł. Tym razem jest duża szansa, że Ci się powiedzie. W razie problemów – zwróć się o radę do doświadczonej kobiety. Babski punkt widzenia bywa nieoceniony! Coraz lepsza atmosfera w pracy, w domu – niemal sielanka. W miłości Jej Wysokość wyraźnie ostrzega: tylko monogamia zaprowadzi Cię tam, gdzie pragniesz! WAGA 23.09. – 22.10. KRÓLOWA MIECZY Błędem byłoby w tym tygodniu unikanie towarzystwa plotkarzy. Sam nie zabieraj głosu, ale słuchaj uważnie. Możesz dowiedzieć się ciekawych rzeczy o bliskich Ci osobach, wykorzystać czyjś pomysł na zainwestowanie pieniędzy lub usłyszeć, że zajęcie, o jakim marzysz, jest chwilowo wolne. Zdrowie nie najgorsze, ale za kierownicą warto uważać. W miłości długa, burzliwa rozmowa. Bliska sercu osoba nie dopuści Cię do głosu... SKORPION 23.10. – 21.11. GŁUPIEC Głupiec przekonuje, że... wszystko już było, więc możesz z powodzeniem uniknąć popełnionych już raz błędów. Spójrz krytycznie na otaczających Cię ludzi, nie gadaj za dużo i... pilnuj portfela, bo ktoś chciałby z niego co nieco uszczknąć. Na przekór opiekuje się Tobą Arkana, która wzmacnia inteligencję i doskonale wpływa na problemy zawodowe. Zdrowie OK, a w miłości każde głupstwo da się wytłumaczyć. KOZIOROŻEC 22.12. – 19.01. SIÓDEMKA MONET WODNIK 20.01. – 18.02. AS MIECZY Twoja inteligencja i doświadczenie będą tym, co doprowadzi Cię do wymarzonego stanowiska w pracy i pozwoli zapełnić portfel po brzegi. As Mieczy doda Ci energii i przebojowości. Możliwe, że zamożny znajomy zaproponuje Ci wspólny interes. Warto skorzystać, szczególnie wtedy, gdy gotówkę wyłoży on. A że trzeba będzie przy tym nauczyć się nowego zawodu? Poradzisz sobie! Podobnie jak w miłosnych rozterkach... RYBY 19.02. – 20.03. KSIĘŻYC Znajdziesz się w świecie pełnym marzeń, pragnień nie do końca rozumianych. Będziesz chętnie poddawał się jesiennym smuteczkom. Sukcesy zawodowe? Wystarczy, że nie podpadniesz w tym tygodniu szefowi. Zdrowie trochę może się skomplikować. Zadbaj o nie, póki jeszcze czas. Kierowców tarot zachęca do kilkudniowej rozłąki z samochodem. W miłości Księżyc ukryje, co niepotrzebne, i wskaże to, co najpiękniejsze... MAŁGORZATA KABAŁA Wróżby spełniają się wyłącznie od 6 do 12 października 2008 r. A4163 MALINOWSKI.qxd 2008-10-03 15:39 Page 1 OJCZYZNA POLSZCZYZNA ANGORA nr 41 (12.X.2008) Jedynie kilkanaście wyrazów rodzaju OBCY JĘZYK męskiego ma w celowniku archaiczną (347) POLSKI końcówkę „-u” Maciej Malinowski Przy okazji niedawnej dyskusji o ustanowieniu (przywróceniu) 6 stycznia, czyli w święto Trzech Króli, dnia wolnego od pracy okazało się, że niektórzy politycy i dziennikarze ciągle miewają kłopoty z polszczyzną. Tym razem pułapką dla gości w telewizyjnym studiu (i prowadzącego) okazało się wyrażenie dzień wolny od pracy, a także forma celownikowa słowa dzień. W jednym z programów „Tomasz Lis na żywo” mówiono więc o! wolnym dniu od pracy i o tym, że należy przywrócić! dniu 6 stycznia to, co mu zostało odebrane. Rzecz jasna, za jedynie poprawną konstrukcję uchodzi wyrażenie dzień wolny od pracy, a wyłącznie dopuszczalną postacią celownikową rzeczownika dzień jest forma (komu? czemu?) dniowi (np. Dniowi Dziecka, Dniowi Kobiet). Spróbuję to Państwu bliżej wyjaśnić. W wypadku określenia dzień wolny od pracy mamy do czynienia z połączeniem rzeczownika dzień i przydawki składającej się z przymiotnika wolny oraz wyrażenia przyimkowego od pracy. Taka rozwinięta przydawka będąca określeniem rzeczownika charakteryzuje się Dzień wolny od pracy (a nie: wolny dzień od pracy); dniowi (a nie: dniu) tym, że występuje jako integralna całość, tzn. że nie wolno rozdzielać jej członów i wstawiać między nie innego wyrazu. Dla zobrazowania tego, o czym chcę napisać, przytoczę kilka innych tego rodzaju sformułowań, np. huk podobny do pioruna; osoba zwolniona z opłat; droga wiodąca do wsi; grypa wolna od powikłań. I w tym wypadku ingerowanie w szyk wyrazów stojących koło siebie w takiej, a nie innej kolejności doprowadzi do powstania wykolejonych konstrukcji. Żeby ustrzec się błędów, zawsze musimy powiedzieć czy napisać: Mam dziś dzień wolny od pracy; Słyszałem huk podobny do pioruna; Szybko znalazłem drogę wiodącą do wsi; Uniknąłem na szczęście grypy wolnej od powikłań. Za dopuszczalne uważa się wysunięcie członów wolny od pracy, podobny do pioruna, wiodąca do wsi czy wolna od powikłań przed rzeczowniki, czyli posłużenie się konstrukcjami: Mam dziś wolny od pracy dzień; Słyszałam podobny do pioruna huk; Szybko znalazłam wiodącą do wsi drogę czy Uniknęłam wolnej od powikłań grypy. Lepiej jednak stosować szyk rzeczownik plus przy- Poczet Nazwisk Polskich (189) Słuchajmy swych nazwisk… Szanowny Panie! Spisuję historię mojej rodziny, która wywodzi się od przodka o nazwisku SRZENIAWSKI. Jest to nazwisko wymieniane w dwóch herbarzach polskich, a pochodzi prawdopodobnie od szlacheckiego herbu SZRENIAWA. Moje badania genealogiczne utknęły na 2. połowie XIX wieku. Pierwszym znanym mi praprzodkiem jest pewien powstaniec styczniowy, który uchodząc przed represjami po powstaniu, schronił się w Galicji. Nie wiadomo, skąd przybył do Galicji i gdzie potem mieszkał. Czy żyją jeszcze w Polsce jakieś osoby noszące to nazwisko? Pozdrawiam, Barbara Majchrzycka Pani Barbaro. Możemy przyjąć, iż nazwisko jest od nazwy herbu Śreniawa lub Śrzeniewita, (czy może raczej od zawołania herbowego Śrzeniawa!) choć są wskazania, by potraktować je również jako odmiejscowe, od nazwy miejscowości Szreniawa pod Poznaniem lub Śrzeniawa pod Krakowem. Jest też lewy dopływ Wisły o tej nazwie. Herb jest XIV-wieczny i przedstawia rzekę w kształcie litery S z krzyżem złotym w polu czerwonym. Używany początkowo w Małopolsce, później – po Unii Horodelskiej – znany też na Litwie. Był znakiem wielkich rodów, m.in. Kmitów, Potockich, Lubomirskich i Stadnickich. K. Rymut podaje grupę starych, XV-wiecznych nazwisk typu: Śreniawa, Śrzeniawa, Śrzeniewa, Śrzyniawa jako ewentualnie pochodzące od dwóch powyższych źródłosłowów. Istniały też nazwiska bez nagłosowej palatalizacji (Ś-): Sreniawa, Srzeniawa, Sreniawski. W zasobie nazwisk współcześnie używanych nie ma dziś formy Srzeniawski, czyli nie ma już nikogo, kto nosiłby tę godność, jakże artykulacyjnie trudną. Szanowny Panie Henryku. Piszę do Pana z mało oryginalnym problemem, czyli z pochodzeniem mojego nazwiska. Od jakiegoś czasu poszukuję informacji na temat historii nazwiska Tojza, ale niestety nie znalazłem wiele wiarygodnych informacji. Przeglądałem polskie herbarze i książki o podobnej tematyce, jakie wpadały mi w ręce, przeglądałem internet. Ewentualny trop prowadzi do Niemiec, jako stare nazwisko pisane jeszcze jako „Teuza”, a w polsce „eu” zostało spolszczone na „oj”. Z pozdrowieniami! Mateusz Tojza dawka, gdyż w tym wypadku – jak już wspomniałem – przydawka jest rozwinięta (zawiera dodatkowe określenie). Inaczej mówiąc – warto zapamiętać następujące rozróżnienie: Mam dziś wolny dzień (albo dzień wolny), ale: Mam dziś dzień wolny od pracy, dzień wolny od zajęć, dzień wolny od obowiązków. Teraz odpowiedzmy na pytanie, dlaczego Tomasz Lis i inni mieli kłopot z formą celownikową słowa dzień i mówili (temu)! dniu zamiast (temu) dniowi. Otóż niewątpliwie III przypadek w deklinacji rzeczowników rodzaju męskiego (a także nierzadko rodzaju nijakiego) liczby pojedynczej jest tym, który sprawia użytkownikom polszczyzny najwięcej trudności. Po pierwsze – przywołuje się go w wypowiedziach mówionych i pisanych niezwykle rzadko, a po drugie – zdarza się, że w kilku wyrazach rodzaju męskiego do dziś zachowała się końcówka -u: (komu? czemu?): panu, ojcu, bratu, księdzu, chłopu, chłopcu, Bogu, diabłu, psu, lwu, kotu, światu. W staropolszczyźnie występowało o wiele więcej form męskich z końcówką -u, mówiono i pisano: (temu) dziadu, (te- 63 mu) kapłanu, (temu) pługu, (temu) sądu, (temu) urzędu, (temu) pieniądzu, (temu) ołtarzu, (temu) miesiącu, (temu) wilku, (temu) kraju, (temu) korzeniu, (temu) ołtarzu, (temu) ludu, (temu) płaczu, (temu) śniegu, (temu) synu. Generalna zasada była taka, że w deklinacji męskiej końcówka -u albo -owi zależała od tego, w jaki sposób kończył się temat danego wyrazu. Tematom na -o lub -io odpowiadała końcówka -u, tematom na -u – końcówka -owi. To, że ostatecznie o wiele więcej wyrazów rodzaju męskiego otrzymało w celowniku końcówkę -owi, podyktowane zostało tym, że chciano wreszcie wyróżnić formy III przypadka i „oddzielić” je od form dopełniaczowych i miejscownikowych, także obsługiwanych przez -u (np. kogo? czego?) wiatru, płaczu, śniegu itp. oraz (o kim? o czym?) o wieku, o śniegu, o płaczu. Czas na podsumowanie. Dawna końcówka -u celownika wyrazów rodzaju męskiego, kiedyś powszechna, utrzymuje się dziś jedynie w kilkunastu wymienionych na wstępie wyrazach. Są i takie, nieliczne, które mają oboczne postacie, np. orzeł (orłowi i orłu), człek (człekowi i człeku), osioł (osłu, rzadziej osłowi), kat (katowi albo katu). Wszystkie inne przyjmują końcówkę -owi, a więc słowo dzień także. Kto jak kto, ale Tomasz Lis powinien o tym wiedzieć. [email protected] www.obcyjezykpolski.interia.pl Panie Mateuszu, warto przysłuchać się brzmieniu swego nazwiska, to prawda. Słyszymy w nim wówczas dźwięki, które mogą postawić nas przed kolejnymi zagadkami albo nasunąć prawidłowe odpowiedzi. Ale nie zawsze tak się zdarza. „Słownik historyczno-etymologiczny. Nazwiska Polaków” K. Rymuta wskazuje jednak na polski rodowód pańskiego nazwiska, wyprowadzając je od tych, które powstały od imion zaczynających się na To-, a więc Tomasz czy Tomisław. W grupie tej znajdziemy również nazwiska: Tojak, Tojanowski, Tojka, Tojs, Tojsiak, Toia. Obecnie w użyciu jest 140 nazwisk Tojza. Po wielu chwilach rozmyślań o pochodzeniu nazwiska, postanowiłam zwrócić się do Pana z prośbą o pomoc (i zaspokojenie ciekawości). Moje na- zwisko to Podurgiel. Nie wiem, ile osób je nosi, nie spotkałam nikogo spoza mojej rodziny o tym nazwisku ani w szkole, ani teraz na studiach, ani nawet w środkach masowego przekazu i nie mam pojęcia, skąd się wzięło, gdyż nie udało mi się znaleźć żadnych informacji na ten temat. Z poważaniem, Anna Podurgiel Szanowna Pani, nazwisko Pani jest złożeniem przyimka pod oraz gwarowego i dźwiękonaśladowczego czasownika urgać, czyli gruchać. „Słownik gwar polskich” J. Kasprowicza przytacza taki oto przykład: Jestem jak polna garliczka, co we dnie w nocy urgała. W zasobie znajdujemy dziś 162 takie nazwiska. Skąd się wzięło? trucht konia. W użyciu jest 201 nazwisk. Pluskota, tak w staropolszczyźnie nazywano słotę, deszczową pogodę. W zasobie 1860 nazwisk. Majdańczyk, utworzone od rzeczownika majdan, czyli plac. W użyciu pozostaje niewiele, bo tylko 10 nazwisk. Romaszko, XV-wieczna forma nazwiska utworzonego od imienia Roman. W zasobie 551 nazwisk. Cyrek, pochodzi od gwarowego czyrka, czyli kornika, owada toczącego drzewo. Albo potrawy mącznej. Czyr to także gwarowa nazwa narośli na pniu drzewa. W zasobie 758 nazwisk. Grądys, najpewniej od staropolskiego rzeczownika grąd, czyli wzniesienie, a pierwotnie: pierś. Ale może też od słowa gręda, jak nazywano kiedyś JAN CHRYZOSTOM PRZYDOMEK [email protected] A4164-65 LISTY.qxd 2008-10-03 14:04 Page 2 64 „Bbbędzie orędzie” Ja ręki nie przyłożyłam Na początku krótko się Państwu przedstawię. Mam 29 lat, jestem mężatką, osobą niepracującą, mój mąż jest w stanie utrzymać nas oboje. Nie mamy dzieci, ale planujemy mieć. Tematem mojego listu jest polityka, a konkretnie jej znaczenie dla mnie. Nie mam określonych preferencji politycznych, a nawet więcej – polityką nie interesuję się od zawsze, w ogóle absolutnie – nie. Na wyborach byłam tylko raz w życiu – „prezydenckich”, a oddając swój głos kierowałam się li tylko wyglądem zewnętrznym kandydata. W tym moim prywatnym castingu zwyciężył Pan Tusk. Odkąd tylko zaczęłam „myśleć po swojemu”, wychodzę z założenia, że cokolwiek zrobimy jako naród, na kogokolwiek oddamy swój głos, „góra”, czyli szanowny rząd na czele ze wszystkimi „głowami państwa” i tak zrobi, co zechce. I tak wyjdzie na swoje, mało przejmując się nami, szaraczkami. Moim skromnym zdaniem nie mieliśmy i nie mamy żadnego wpływu na polepszenie sobie bytu poprzez wybór takiego czy innego rządu, takiego czy innego prezydenta. Bo ludzie już tacy są – nie potrafią dotrzymywać obietnic. I nie przekonuje mnie argument, iż to mój obywatelski obowiązek, ani to, że gdyby wszyscy myślący podobnie jak ja nagle zmienili zdanie i szturmem ruszyli na wybory, to udałoby nam się coś z tym krajem zrobić. Otóż nie udałoby się, bo to „oni” mają głos, „oni” rządzą i rządzić będą. Bez względu na nasze wybory. Patrząc na to, co dzieje się na arenie politycznej w Polsce, jestem przerażona, a do napisania tego listu skłonił mnie felieton Pana Mateusza Cieślaka (ANGORA nr 36). Czytając felieton „Bbbędzie orędzie”, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że od dobra narodu, dobra jednostki, dobra człowieka zawsze będą ważniejsze międzynarodowe układy, zakłady, korzyści, znajomości („Gorące łącza tabloidów i polityków”, czy „Kaczyński dobijał się do Brukseli” – ten sam numer ANGORY). I wstyd mi, że są w Polsce ludzie, którzy na Prezydenta RP wybrali człowieka, który – cytując felieton red. Cieślaka – mówi: „Urząd prezydenta Rzeczpospolitej, KTÓY dzięki waszemu wyborowi SPAWUJE, POOGROMNĄ odpowiedzialność przed Polakami (...)” itp., itd. I na co komu jego przekonania polityczne, skoro wszyscy większą uwagę zwracają na jego koślawe i niewyraźne wypowiedzi czy ośmieszanie siebie i nas przed innymi prezydentami i wszystkimi, którzy tylko na niego patrzą i słuchają. POCZTA Ja mogę dodać tylko jedno: „SPAWUJ” Pan ten urząd dalej. Dobrze, że ja ręki do tego nie przyłożyłam. LILIANA MILEWSKA (adres do wiadomości redakcji) „Chcę dziadować...” Nie chcę dłużej płacić „naszym” Brawo Panie „Skorpion” z Dąbrowy Górniczej, jestem z Panem („Chcę dziadować...” ANGORA nr 38). Ja też od lat, gdzie tylko mogę, walczę z tym zapyziałym, nieprzystającym do rzeczywistości naszym systemem parlamentarnym, niestety, jak dotąd bezskutecznie. Od kilkunastu lat wyborcy pomstują na tych naszych, pożal się Boże „naszych” przedstawicieli na te cyrkowe obrady, chamskie, buńczuczne zachowania „naszych” wybrańców. Na ich całkowity brak kompetencji, brak stosownego wykształcenia, lenistwo, nieudolność i bezprzykładną pazerność na niezasłużony szmal. No i co? I nic. A przecież można by bez specjalnego wysiłku położyć temu kres. Jak? Poprzez wniesienie do konstytucji czy ordynacji wyborczej zapisu, że: 1. W przypadku niewypełniania podstawowych obowiązków posła (senatora), brak aktywności, sprzeniewierzenie się swoim obietnicom przedwyborczym, gorszące zachowanie, brak etyki, naruszanie regulaminu sejmowego – wyborcy z danego okręgu wyborczego mają prawo do odwołania danego parlamentarzysty. 2. Kadencja parlamentarzysty, podobnie jak całego Parlamentu ma trwać 4 lata. Szczególnie ważna, zarówno na ponoszone przez podatników koszty, jak i jakość pracy parlamentarzystów, jest sprawa liczby naszych przedstawicieli w parlamencie. Było 49 województw – opłacaliśmy 560 parlamentarzystów. Dziś mamy 16 województw, a liczba „naszych” przedstawicieli nie zmieniła się. I kolejna sprawa. Kiedy wreszcie doczekamy tego, że w wyborach będziemy głosowali na kompetentnego, uczciwego człowieka, a nie partię? Sądzę, że moje propozycje spotkałyby się z uznaniem wielu wyborców. Jak możemy wymóc te zmiany?”. ARTUR JERZY KARPIK (adres do wiadomości redakcji) „Inżynier niepotrzebny (1) od zaraz” Ambitny też niepotrzebny Z uwagą przeczytałam gorzkie zwierzenia pana Piotra, doktoranta zawarte w liście pt. „Inżynier niepotrzebny od zaraz” (ANGORA nr 38). Mam podobne doświadczenia. Ostatnio, kiedy rejestro- ANGORA nr 41 (12.X.2008) wałam się jako osoba bezrobotna, przemilczałam fakt, że kończę studia doktoranckie. Bo i po co. Jeśli zdobędę pieniądze i obronię się, będzie to ważne tylko dla mnie. Ludzie mający ambicje, podnoszący swoje kwalifikacje nie są w tym kraju potrzebni. Wielu moich znajomych, z którymi kończę studia, ma dokładnie takie same doświadczenia. Po wielokroć tracimy pracę bez jednoznacznych przyczyn. Mamy trochę inne horyzonty, patrzymy dalej i to jest nasza „wada”. Coraz częściej myślę o tym, że po obronie wyjadę z Polski. Kraju nepotyzmu i zaściankowości, gdzie za pięć srebrników mogą zniszczyć każdego. Jest mi szczególnie przykro, ponieważ zaraz po rozpoczęciu studiów doktoranckich, znalazłam się w dramatycznej sytuacji losowej. Gdyby nie wsparcie uczelni, na której studiuję, nie wiem, co by się ze mną stało. Dziś kończę studia i nie stać mnie ani na leki, ani na sanatorium. Jeszcze walczę o siebie. Z CV i listu motywacyjnego usunęłam informację o tym, że kończę studia doktoranckie. Paradoksalnie, zbierając materiały, trafiłam na zdanie, że tematyka, którą się zajmuję, jest podstawą środków unijnych, które napływają do Polski w latach 2007-2013. Tak, Polska to dziwny kraj. D.Ł. (nazwisko i adres internetowy do wiadomości redakcji) „Inżynier niepotrzebny (2) od zaraz” Bezużyteczność edukacji Przeczytałem list inżyniera Pana Piotra z pewnym zażenowaniem i – nie ukrywam – satysfakcją. Satysfakcją, którą oczywiście wyjaśnię za moment. Powinienem właściwie zacząć od tego, że mam 24 lata, więc biorąc pod uwagę lata studiów i doświadczenia zawodowego, Autora listu, może On nie do końca poważnie potraktować to, co napiszę. W roku 2003, zaraz po liceum ogólnokształcącym rozpocząłem policealną szkołę z kierunkiem mnie interesującym – fotografii reklamowej. Od początku jednak wyszedłem – moim zdaniem – ze słusznego założenia, że tylko jednoczesne zdobywanie wiedzy i doświadczenia zawodowego zaowocuje w przyszłości. I, jak się okazało, miałem rację w 100 proc. Jest rok 2008, ja nie mam nawet licencjatu, co tam, technika nawet, a za sobą 5 lat doświadczenia zawodowego, z czego już rok w branży, w której się „kształcę”. Cudzysłów celowy. Dzisiejsza formuła szkolnictwa wyższego, którą mam nieprzyjemność obserwować, odbiega bardzo daleko od zasady jakiejkolwiek użyteczności edukacji. Jako sztandarowy przykład podam pytanie egzaminacyjne z przedmiotu „realizacja TV” – bardzo, z punktu widzenia potencjalnego pracownika reklamy bądź telewizji, przydatny przedmiot. Teoretycznie. W roku 2005 (!) pytanie to dotyczyło leksykonu pojęć filmowych i wymagało od studenta znajomości takiego twierdzenia, że: „W chwili obecnej telewizja kolorowa jest w około 5 proc. zamożnych gospodarstw domowych na świecie i powoli zastępuje telewizję czarno-białą, choć stacje telewizyjne nie dysponują jeszcze sprzętem, który może emitować obraz w systemie telewizji kolorowej”. Zapewniam, to było na poważnie. Taki jest efekt obecnej formuły edukacji, według której, aby szkoła stała się wyższą, należy zatrudnić jakąś tam ustawową liczbę doktorów i profesorów. Więc zatrudniają „naukowców”, którym nie chce się przyjąć do wiadomości, że tej przykładowej telewizji kolorowej jest już jednak trochę więcej, a podstawowym medium jest internet. Takich przykładów jest mnóstwo. Typowy student, jeśli nie studiuje czegoś bardzo „branżowego”, jak prawo, medycyna, nauki ścisłe, wychodzi ze studiów głupszy niż wszedł. Moja osobista koleżanka tytuł magistra określa jako „zaświadczenie o dziurze w d...”, czyli coś, co każdy ma, ale magister ma na to papier. I – szczerze śmiać mi się chce, kiedy rozmawiam ze znajomym ze szkoły średniej, moim równolatkiem, który mówi mi, że jest dumny, bo właśnie obronił magisterkę i zaczyna szukać pracy. Brawo. Złapałeś Pana Boga za nogi. Masz magistra. A ja mam 5 lat doświadczenia i firmy się o mnie biją, żyję na przyzwoitym poziomie i mam wspaniałe perspektywy. I nie wymaga to ode mnie odłożenia na boczny tor myślenia i potencjału intelektualnego – bo nim właśnie pracuję. Panie Piotrze. Czasy są takie, że żaden poważny pracodawca nie zapytał mnie nigdy, czy ja choćby podstawówkę skończyłem... I nie da mi ani grosza więcej, kiedy skończę studia, choćbym nawet profesorem został. Mam oczywiście na myśli, że nie da mi ani grosza więcej za sam fakt posiadania mgr przed nazwiskiem. Da tylko i wyłącznie za umiejętności, które ja już nabyłem i wykorzystuję, a których moi równolatkowie, po wspaniałych studiach dziennych, dopiero zaczną się uczyć. I przyjdzie rozczarowanie, kiedy okaże się, że dla magistrów resocjalizacji miejsce jest na kasach w supermarkecie za 1000 zł, dla logopedów – w sklepach z bielizną, dla ekonomistów – na call center sieci komórkowej. I nigdzie więcej! To właśnie jest to coś, co sprawia mi typowo polską, katolicką satysfakcję, kiedy mogę im powiedzieć: – A nie mówiłem? A mówiłem, kiedy wybierałem swoją drogę: – Czuję nosem koniunkturę, za parę lat pies z kulawą nogą o wykształcenie A4164-65 LISTY.qxd 2008-10-03 14:04 Page 3 nie spyta... „Chciałbym, Panie Piotrze, aby nie traktował Pan mojego listu jako ataku na siebie. To jest moje zawoalowane wyrażenie buntu przeciwko polskiej edukacji. Bo bardzo bym chciał, idąc na zajęcia na swojej uczelni, mieć świadomość, że czegoś się tam nauczę. Że wykładowca z tytułem mgr, inż., prof., dr hab., nie ogłupi mnie swoimi przestarzałymi formułkami i kiedy wrócę w poniedziałek do pracy, będę bogatszy o wiedzę praktyczną. Polskie uczelnie to uniemożliwiają. Obecny system preferuje zatrudnienie ludzi bez pojęcia o życiu, bo całe swoje życie spędzili na uczelniach albo w bibliotekach. I uczą tego, co przeczytali, a nie tego, co jest faktem i stanem rzeczywistym. Dopiero gdy uczelnie będą mogły zatrudniać praktyków, rezygnować na specyficznych kierunkach studiów z zupełnie niepotrzebnych zajęć (uczę się matematyki na kierunku strategia reklamy – paranoja...), ludzie po studiach będą szli do pracodawcy i będą mogli powiedzieć – umiem, ale także wiem. Na razie niestety – tylko umiem. I to teoretycznie. Ale nic nie wiem... TOMEK S. (dane internetowe do wiadomości redakcji) Dlaczego ustawa mnie krzywdzi? Chcę podzielić się z Czytelnikami tym, co mnie spotkało. Jestem emerytką, mam syna alkoholika, od lat nigdzie niepracującego. Żył, aby pić. Przez szereg lat nie utrzymywał ze mną żadnego kontaktu. Osiem lat temu dowiedziałam się, że jest w szpitalu, z udarem mózgu po ciągu alkoholowym. Pomagałam jak mogłam, lekarze jakoś go z tego wyprowadzili. Po wyjściu ze szpitala znów pił i po raz drugi dostał wylewu, do tego złamał biodro. Zainteresowała się nim Opieka Społeczna i chwała jej za to, bo to wrak człowieka, chociaż ma dopiero 55 lat. Nie będę opisywała moich starań, żeby mu pomóc. Groziła mu amputacja nogi. Wydałam pieniądze, jakie miałam, aby mu pomóc. Nogę odratowano, stracił tylko jeden palec. Ja jestem osobą chorą, po trzech operacjach serca. Mam rozrusznik i jestem wrakiem człowieka. Teraz umieścili syna w Domu Opieki, a mnie zawiadomiono, że jego pobyt muszę częściowo finansować. Jestem przerażona. Z jakiej racji chcą mnie zmusić do łożenia z mojej emerytury za pobyt syna w Domu Opieki? Ja mieszkam sama, sama muszę wszystko opłacić. Zażywam mnóstwo leków i nieraz nie mam ich za co wykupić. A pani z Opieki mówi, że taka jest ustawa. Dlaczego ta ustawa mnie krzywdzi? Jak ja mam z tym żyć? ANTONINA K., Kraków (nazwisko i adres do wiadomości redakcji) 65 POCZTA ANGORA nr 41 (12.X.2008) „Tańsze kredyty, wyższe ceny” Nie dajmy się zwariować Piszę do Państwa po tym, jak po raz kolejny czytam o strasznych – szczególnie dla osób najuboższych – skutkach wprowadzenia euro (ANGORA nr 38). Podobno ceny mają wzrosnąć po wprowadzeniu wspólnej europejskiej waluty, tak jak już wzrosły w krajach, które ją wprowadziły. Wobec tego pytam się: od kiedy ceny są zależne od nazwy waluty będącej na danym obszarze środkiem płatniczym? Zdaje się, że ceny dyktuje rynek. Nie rząd, nie banki, nie nazwa waluty i nie grono osób sprawujących potajemnie władzę nad światem, lecz siła podaży i popytu. Na normalnym wolnym rynku cena znajduje się zawsze na takim poziomie, na jakim popyt zrównuje się z podażą. Jeśli cena jest zbyt niska, owocuje to pustymi półkami, jeśli zaś zbyt wysoka – problemami ze zbytem, a w takiej sytuacji każdy przedsiębiorca obniża ceny sprzedaży. Naprawdę nie rozumiem, skąd ta cała nagonka na euro. Podaje się przykłady tego, jak wzrosły ceny na poszczególne produkty w krajach, które wprowadziły wspólną walutę. W życiu nie widziałem bardziej stronniczych przykładów. Proszę bardzo – po wprowadzeniu euro w Niemczech warzywa podrożały o 20 proc., a mleko o 10 proc. A ja wobec takiego przykładu mam parę pytań. Jaki był w Niemczech urodzaj w roku wprowadzenia euro? Jaka była inflacja (bo chyba nie 10 proc. czy 20 proc.)? Czy była wyższa niż w Polsce? I oczywiście najważniejsze pytanie: czy w Polsce w tym czasie nic nie podrożało? Proszę przejść się po sklepach, popatrzeć na ceny i zastanowić się, o ile one wzrosły w ciągu ostatnich 3 lat. No i jak wyglądają zapowiadane straszne skutki wprowadzenia euro wobec tych wzrostów cen, które już nastąpiły? A przecież my nie wprowadziliśmy euro, więc skąd te wzrosty? No skąd? A co z produktami, które obecnie są w Polsce droższe niż w strefie euro? Oczywiście niektórzy potrafią wytłumaczyć wzrost cen w Polsce. Już słyszę ich argumenty: bo ceny ropy, bo niski urodzaj, bo ceny żywności na rynkach światowych, bo niższe stopy procentowe, bo niższe bezrobocie i wyższe zarobki itd., itp. A dlaczego ceny wzrosły w Niemczech? Bo euro. Ludzie czytają to, oglądają w telewizji i zaczynają wierzyć w bzdury, że jak teraz chleb kosztuje 1,80 zł, to będzie kosztować 1,80 euro, a jego pensja zostanie oczywiście przeliczona według kursu 3,50. I z 3000 złotych zrobi się 857 euro. Ludzie, nie dajcie się zwariować! Tak naprawdę wystarczy wprowadzić nową walutę z głową i nie dać się robić w konia handlowcom. I nawet nie musimy tu niczego nowego wymyślać, wystarczy to zrobić tak, jak zrobili to Słoweńcy. Otóż u nich przez 9 miesięcy przed oficjalnym wejściem euro funkcjonowały podwójne ceny, funkcjonowały równolegle dwie waluty, więc przejście z jednej waluty na drugą przebiegało bardzo płynnie i w sposób nie pozwalający na żadne ukryte podwyżki cen. Jeśli Niemcy, Włochy i inne państwa zastosowały najgłupszy możliwy sposób wprowadzenia nowej waluty, czyli z dnia na dzień, to mają takie a nie inne skutki. Aby to zobrazować, posłużę się przykładem. Wyobraźmy sobie na pół roku przed wprowadzeniem euro podwójną cenę 100 zł/40 euro dla produktu kosztującego dotychczas 100 zł, przy kursie wynoszącym np. 3,33. Przecież oszustwo widać gołym okiem, cena w euro powinna wynosić 30. Jeśli sprzedawca jest uparty, to spróbuje innego sposobu i wystawi cenę – 133 zł/40 euro. Ale przecież klient nie jest idiotą i pamięta, że poprzedniego dnia produkt kosztował 100 zł. Może uda się przy przejściu na cenę w euro? Nasz sprzedawca chce mieć jednego dnia cenę 100 zł/30 euro, a drugiego dnia – 40 euro. I w tym przypadku klient połapie się, że coś jest nie tak. I tu pojawia się pole do popisu dla klienta. Niech zapyta sprzedawcę, dlaczego podwyższył ceny lub dlaczego stosuje taki „dziwny” kurs euro. Klient zawsze może powiedzieć: – Pan coś kręci, idę do konkurencji (...). Proszę pamiętać, że nie jesteśmy na łasce i niełasce nieuczciwych handlowców. I zachęcam, by po przejściu na euro, ale i teraz korzystać ze swoich praw klienta, bo to w końcu my zostawiamy w sklepie swoje pieniądze (...). PIOTR M. (nazwisko i adres internetowy do wiadomości redakcji) „Klika – Kabaret Autorów” Macie rację, ale... Panowie! Panie Marku, panie Antoni! Przeginacie. Przeginacie na potęgę. Wasze felietony ociekają jadem, nienawiścią. Są bezczelne i chamskie. Wasze sformułowania: zajoby, nabzdyczyć się, paranoik prezydent, Raduś, w pysk strzelił, kacza mózgownica, sługus, bezczelny, Jaruś, oszołomy, kretyni, idioci, barany... można mnożyć w nieskończoność. Panowie, powiedzcie tak szczerze, czym wy dwaj, pisząc tak jak piszecie, różnicie się od ludzi, których krytykujecie? Co odróżnia was od Giertycha, Leppera, Kaczyńskiego, Kurskiego? Nic. Jesteście tacy sami. Dwóch starszych panów chorych z nienawiści. Wasz język to rynsztok. Nie szanujecie ludzi, skoro piszecie o nich – per Jaruś, per Lesiu. O was nikt nie pisze – Maruś, Antoś. Nikt nie mówi – dwóch starych tetryków. Dobre samopoczucie bierzecie od czytelników, którzy was chwalą i do was piszą. Ale tylko słowo krytyki i zjecie delikwenta z kopytami. Wam trzeba klakierów, a nie rzeczowej dyskusji. Wasze felietony zostawiają we mnie niesmak. Za każdym razem zastanawiam się, jak dwóch, niegłupich facetów może pisać takie kretyństwa. Wyobrażam sobie, jak się spotykacie i zastanawiacie, komu by tu dowalić w następnym numerze. A potem może rechoczecie, czytając swe wypociny? I może zdaje się wam, że czytelnicy też rechoczą? Może tak... Nie mówcie na swoją obronę, że skoro politycy nie szanują nas, to my nie będziemy szanować ich. Nie tędy droga. Bo wiecie, jak to jest – pies szczeka, a karawana... Najśmieszniejsze jest to, że... cholera... macie rację. We wszystkim co piszecie. O prezydencie, o kłótniach na szczytach, o wpadkach na spotkaniach unijnych, o Gruzji, o Amerykanach, o tarczy, o PZPN-ie, o politykach, o klerze. Macie cholerną rację. Ale do diabła! Nie w ten sposób! Macie mało, bardzo mało miejsca na kolumnie, a połowę tego miejsca zużywacie na opluwanie wszystkich nielubianych osób. Nie krytykowanie, a właśnie opluwanie. Macie się za ostatnich sprawiedliwych czy jak? Z poważaniem PAWEŁ SAMUL, Słupsk Nasza okładka Otrzymaliśmy skargę, w której w ostry sposób zarzuca się ANGORZE antysemityzm – w związku z okładką w numerze 37/952 z 14.IX.08. Rada nie dostrzega powodów do tak drastycznego zarzutu, skoro jednak taki zarzut się pojawił, widać czyjeś uczucia zostały urażone. Rada zwraca uwagę Pana Redaktora na szczególne wyczucie Żydów na przejawy możliwego antysemityzmu, do czego przy swej historii i po czasach Zagłady mają oczywiste prawo. W związku z tym, w kraju, który był ich – wielu z nich – ojczyzną, musimy bardzo uważać na te sprawy. Ufamy, iż Pan Redaktor weźmie to pod uwagę w przyszłości, pamiętając, że nawet dość niewinne żarty mogą kogoś urazić. Łączę wyrazy szacunku. MACIEJ IŁOWIECKI wiceprzewodniczący Rady Etyki Mediów, Warszawa Poglądy i opinie wyrażane w listach Czytelników nie zawsze są zgodne z poglądami redakcji. Ze względu na ograniczoną ilość miejsca prosimy Czytelników o zwięzłe wypowiedzi (1-1,5 kartki). Redakcja zastrzega sobie prawo do skrótów. Kolumny opracowała: BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA A4166-67 KRZYZ WKI_1.qxd 2008-10-03 15:40 66 Page 2 TYLKO DLA ORŁÓW „Ścina nogi w salaterce” Krzyżówka z przymrużeniem oka nr 41 Nagroda: TELEFON KOMÓRKOWY ANGORA nr 41 (12.X.2008) POZIOMO: A6 różne zmiany odbierane jako pozytywne A17 sprawianie sobie radości z nabywania nowości B1 imitacja podpisu B11 selerowe dziecię C6 wg Tuwima – z niego słowiczy głosik D1 spory w książkowym stylu D17 zbożowy zagon wśród dawnych miar E6 regulują dopływ różnych cieczy E12 wielkie naczynie ze śmiechem kojarzone F17 tytuł naukowca z portowego basenu i szyn G1 sprzedaż pewnych towarów w czasie od – do G10 poza nim – każdy wykluczony H15 ćwierć litra w karczmie I1 antykorozyjna masa na powierzchni garnka? I8 apartamenty tam, gdzie szła produkcja J13 narzędzie kary w bożych rękach? K7 rozrywkowe spotkanie na zachodnią modłę L1 liche „dzieło” brakoroba L12 siatka na ramie umożliwiająca „fruwanie” Ł7 śledzi rogacza w celu pozbawienia go życia M12 z rodzaju dolin N1 jeszcze bezdzietna krówka O8 tabliczka topniejąca na języku PIONOWO: 1F upoważnienie z redakcji na przekazywanie wieści z imprezki 2A w nim żuk „śpi” 3F ścina nogi w salaterce 4A wolna w zodiaku 4M wyniszczająca zaraza 5I na wsypę najlepszy 6A podporządkowany na nim chodzi 7E „zadrapane” góry? 7J łykowaty koszyczek 9A mustangowe zgraje 9H casanova na „łowach” 11A płynący „most” przyczepiony do liny 11F psychiczna nieugiętość 13A zawsze odszczekuje mamie 14I uczuciowa reakcja, która wymknęła się spod kontroli 15A zamek bezkluczowy? 16H kartonik przedstawiający prezesa 17A „niezapominajka” między kartkami 19A trójkąt mający za zadanie – skłócanie 20E u niego kierujący 21A kwiatowy osesek 22D aura typu – światło, dźwięk i wody w bród Grażyna Anczewska (G-10, Ł-3, N-1, D-1, J-14, A-10, C-17, B-14, G-22, I-12, G-5) (G-5, M-15, D-1, M-1, B-21) (D-3, D-1, J-14, Ł-3, J-3, Ł-3)(N-1, O-1O, B-14, J-3) (B-14, D-9, C-17, M-1, O-10, B-14) Rozwiązanie diagramu nr 38. Poziomo: trykot, męstwo, Cerber, obscena, asesor, festyn, coś, Salem, zamach, awanse, izolatka, wymogi, nadwyżka, agitka, wieki, rosa, nadir, rewizja, grunt, wirus, umiar, intryga, plantacja. Pionowo: filantropia, debet, komitywa, obyty, kra, kabza, trans, alka, znawca, kastet, kinderbal, tort, cynk, ostrakon, hołubiec, pergamin, awanturka, marchand, Staś, anyż, wić, klepa. „Pracuje nad chmurami” Jolka nr 241 Nagroda: SUSZARKA DO PRODUKTÓW SPOŻYWCZYCH Rozwiązanie krzyżówki nr 38: WSZELKI GRZECH WYPŁYWA Z NIEWIEDZY. (L.N. Tołstoj) Wpłynęły: 1203 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych 273 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, ODTWARZACZ DVD, wylosowali pp. Larysa i Czesław Benc z Poznania. Znaczenia wyrazów (w zmienionej kolejności): ryba morska, która po uwędzeniu często gości na naszych talerzach grecki bóg miłości amerykański ptak o bardzo grubym, długim dziobie mama dla taty nożyce ogrodnicze kiwi lub ananas ćwierć godziny waluta, która coraz bardziej zbliża się do Polski wytwórca muzyczny odstęp od c do c tworzą szkielet ryby temat zakazany pracuje nad chmurami mogą być charytatywne fałszywe wytłumaczenie spacer po parku zamiast polskiego i matmy ojciec ojca badminton księga z fotografiami rodzinnymi owcza skóra wraz z wełną wynik dzielenia dolna ścianka konserwy bałagan miły zapach szwedzki zespół, który śpiewał „Mamma Mia” i „Waterloo” mieszkanka stolicy Grecji na medal dla wicemistrza płynie przez Opole i Szczecin skrzydlata bogini zwycięstwa trzeba ją udowodnić wymagający kręcenia biodrami taniec sprzed 40 lat barwna na garnku CV bardziej swojsko pomoc w niebezpieczeństwie zakaz eksportu do danego kraju drzewko kojarzące się z Wigilią naprawianie dziur w ubraniu klasyfikacja, zestawienie według miejsc W rozwiązaniu należy podać wyrazy rozpoczynające się literą S. Adam Sumera Rozwiązanie jolki nr 238: obelisk, owoc, osocze. Wpłynęło: 511 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 171 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, CIŚNIENIOMIERZ NADGARSTKOWY, wylosowała p. Weronika Babicz z Nowej Soli. A4166-67 KRZYZ WKI_1.qxd 2008-10-03 15:40 Page 3 Nagroda: 67 TYLKO DLA ORŁÓW ANGORA nr 41 (12.X.2008) „Grzebie w palenisku” „13 poziomo razy 3” Krzyżówka z hasłem nr 141 Plus minus nr 341 TELEFON KOMÓRKOWY Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM Nagroda: KALKULATOR I KSIĄŻKA 1 2 4 3 6 8 5 7 9 10 11 12 13 14 15 17 16 18 19 20 21 POZIOMO: PIONOWO: 1. 4 poziomo podzielić przez 3 1. 1 poziomo razy –89 2. 21 poziomo podzielić 3. (17 pionowo minus przez 2 1 pionowo) razy 3 4. 5 pionowo plus 10 poziomo 3. 10 poziomo plus 13 poziomo 6. (12 poziomo podzielić 5. 8 poziomo plus 20 poziomo przez 16 pionowo) razy 2 7. 16 pionowo razy 8. (17 pionowo plus 13 poziomo 18 pionowo) podzielić 8. 18 pionowo podzielić przez 9 przez 4 10. 14 pionowo minus 9. (17 poziomo minus 19 poziomo 16 pionowo) razy 4 12. 7 pionowo razy 0,75 10. 9 pionowo razy 1,25 13. Która rocznica wybuchu 11. 8 poziomo plus 8 pionowo Powstania Listopadowego 14. 10 pionowo plus przypada w tym roku? 6 poziomo 15. 13 poziomo razy 3 16. (15 poziomo plus 15) 17. 6 poziomo plus minus (13 poziomo plus 13) 13 poziomo 17. 15 poziomo minus 19. 18 pionowo minus 8 pionowo 11 pionowo 18. 14 pionowo minus 20. 17 poziomo minus 13 poziomo 2 pionowo 21. 3 pionowo razy 0,6 W rozwiązaniu prosimy podać numer krzyżówki oraz liczbę „jedynek” występujących w diagramie. rk Aby przesłać hasło krzyżówki, trzeba napisać SMS o treści: KRANG.XXX.HASŁO KRZYŻÓWKI. (W miejsce XXX wpisujemy numer krzyżówki. Uwaga, stosować tylko litery, cyfry i kropki. Wielkość liter nie ma znaczenia). Dla przykładu: jeżeli hasłem krzyżówki jest „Wesołych świąt”, a numer krzyżówki 37, to SMS będzie wyglądał następująco – KRANG.37.WESOLYCH SWIAT. SMS-y należy wysyłać pod numer 72037 (płatny 2 PLN+VAT). Odpowiedzi przyjmujemy do 21 października 2008 r. Wśród osób, które nadeślą rozwiązania SMS-em, dodatkowo rozlosujemy TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE DLA DWÓCH OSÓB. Dodatkową nagrodę, TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE, za rozwiązanie nadesłane SMS-em wylosował p. Stefan Bednarek z Pruszkowa. Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie miesiąca. Przesyłkę opłaca redakcja. Zgodnie z obowiązującymi przepisami nagrody są obciążone 10-procentowym podatkiem. Wylosowane nagrody nie podlegają zamianie na równowartość w gotówce. Nagrodą października jest ODKURZACZ. Życzymy szczęścia w losowaniu! 2 Wysyłając rozwiązanie SMS-em, wygrasz więcej! Możesz zwielokrotnić szansę wygranej, wysyłając więcej niż jeden SMS. Informację, że zostałeś zwycięzcą, otrzymasz wyłącznie SMS-em. W treści SMS-a znajdziesz numer telefonu, pod który należy zadzwonić w ciągu godziny. pa źd zie rn ika Rozwiązania krzyżówek – same hasła – prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych do 21 października 2008 r. pod adresem: Tygodnik ANGORA, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94. Rozwiązania krzyżówek można nadsyłać również SMS-em. Wśród osób, które nadeślą prawidłowe rozwiązania krzyżówek, rozlosujemy nagrody, które prześlemy pocztą. (Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie jednego miesiąca od ich ogłoszenia). Nagroda miesiąca nr 640 Aby wziąć udział w jej losowaniu, należy zgromadzić 4 kolejne kupony, które zamieszczamy poniżej. Należy je wyciąć i nadesłać do redakcji do 4 listopada 2008 roku wraz z rozwiązaniem dowolnej krzyżówki. UWAGA!!! Można też przesłać (do 4 listopada) rozwiązanie SMS-em. W tym celu należy pod numer 73550 (koszt 3 zł+VAT) wysłać SMS z hasłem, na które złożą się cztery litery zamieszczone na kuponach kolejno w 4 numerach ANGORY, o treści: KRANG.640.hasło. Na gr od a Rozwiązanie krzyżówki numer 138: DŁUGI SEN, KRÓTKIE ŻYCIE Wpłynęły: 1374 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych 638 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, TELEFON KOMÓRKOWY Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM, wylosowała p. Ewa Piss z Zabrza. hak Uwaga: cyfra „0” nie stoi na początku żadnej liczby. Rozwiązanie krzyżówki nr 338: Liczba szóstek: 6. Wpłynęło: 270 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 42 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, KALKULATOR I KSIĄŻKĘ, wylosowała p. Larysa Zarzycka z Gdańska. druga litera hasła: R a4168 krzyzowki_2.qxd 2008-10-04 14:17 Page 2 68 NIE TYLKO DLA ORŁÓW ANGORA nr 41 (12.X.2008) Sudoku Zadanie nr 541 1 NAGRODA: Dwutomowy przewodnik „Polska egzotyczna” 4 3 2 5 3 4 5 6 3 6 7 8 5 7 3 8 Sudoku to proste i przyjazne puzzle. W grze obowiązuje tylko jedna prosta zasada: uzupełnić puste pola diagramu w taki sposób, aby każdy wiersz, każda kolumna oraz każdy kwadrat 3x3 zawierał wszystkie cyfry od 1 do 9. Aby wziąć udział w losowaniu nagrody, wystarczy przepisać na kartkę pocztową pierwszy od góry wiersz z rozwiązanego diagramu wraz z numerem zadania, umieścić swoje dane osobowe i wysłać (można również SMS-em, np. KRANG.547/01.rozwiązanie) pod adresem redakcji z dopiskiem „Sudoku”. Rozwiązanie dwóch zadań zwiększy szansę na wygraną. 6 NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosowała p. Janina Paradowska z Warszawy. rk Sudoku można też rozwiązywać w komórce! Jeśli Twój telefon obsługuje programy Java*, wystarczy wysłać SMS o treści ASDK pod numer 71037, a następnie postępować zgodnie z otrzymywanymi instrukcjami. Koszt jednego 9 5 8 3 Rozwiązanie sudoku numer 538: 538/01 6 1 8 5 7 2 3 4 9 538/02 7 8 1 6 2 5 9 3 4 Wpłynęły: 464 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych 31 odpowiedzi nadesłano SMS-em. 2 2 2 6 1 3 8 1 1 6 4 7 2 6 3 5 9 3 3 8 1 9 3 2 8 6 2 7 5 3 7 4 6 9 6 1 4 7 1 9 8 3 Zadanie nr 541/01 Zadanie 541/02 SMS-a wynosi 1 zł + VAT. Podając wraz z pierwszym przesyłanym rozwiązaniem swoje imię lub pseudonim, zostaniesz automatycznie umieszczony na liście graczy i będziesz mógł sprawdzać swoją pozycję na liście rankingowej. Szczegóły: http://www.angora.com.pl/sudoku/ * Wykaz obecnie obsługiwanych telefonów: Nokia: Series 60, Series 40 (ekran 128x128), Series 30 color (ekran 96x65), 3410, 6310i; Siemens: S55(i), C60, MC60, M55, SL55, M(T)50, C55, C65, CX65, M65, S65, CX70; Motorola: T720(i), T722i,V300, V500, V525, V600; Sony Ericsson: T610, T630, K700i. Logiczna układanka Krzyżówka nr 441 NAGRODA KSIĄŻKOWA Aby rozwiązać naszą logiczną układankę, należy zaczernić odpowiednie pola diagramu, w myśl reguł zakodowanych ciągiem cyfr umieszczonych z jego boku. I tak: przykładowy szereg cyfr „2, 4, 3, 5” w pionie oznacza, że w odpowiedniej kolumnie należy kolejno zaczernić ciąg – dwóch, czterech, trzech i pięciu pól (analogicznie postępujemy w wierszach). Oczywiście, liczba zaczernionych pól musi się nam zgadzać w „pionie i w poziomie”. Utworzony w ten sposób rysunek stanowi rozwiązanie łamigłówki. Do redakcji wystarczy przesłać nazwę obrazka. Rozwiązanie krzyżówki nr 438: ul. Wpłynęło: 108 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 26 odpowiedzi nadesłano SMS-em. NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosowała p. Agnieszka Gać z miejscowości Skowroda Południowa. rk Marcin Prokop Dziennikarz Nie gram w totolotka i nigdy nie grałem. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet na czym polega dokładnie ta zabawa, ile liczb się obstawia itd. Nigdy również nie wygrałem niczego w żadnej grze – nie interesuje mnie żadna forma hazardu, loterii itd. Wierzę w ciężką pracę, a nie uśmiech losu:-). Gdybym jednak musiał obstawiać jakieś typy, to byłyby to liczby wariacje na temat mojej daty urodzenia, a więc: 14, 7, 19, 5, 10, 1. Notowała: A. Pacho, fot. AKPA LOTTO w Twojej komórce Jeśli chcesz dostawać wyniki 30 kolejnych losowań – wyślij SMS o treści: a g duzy – wyniki Dużego Lotka a g ekspress – wyniki Express Lotka a gmulti – wyniki Multi Lotka a gnumerek – wyniki Twojego Szczęśliwego Numerka pod numer 79550. Po wysłaniu SMS-a przez 30 kolejnych losowań będziesz otrzymywać wyniki. Chcesz otrzymać wyniki ostatniego losowania? – wyślij SMS o treści według opisu umieszczonego wyżej pod numer 71037. Jeśli chcesz otrzymać wynik najbliższego losowania, wyślij SMS o treści: a g xduzy – najbliższe losowanie Dużego Lotka * a g xexpress – najbliższe losowanie Express Lotka* a g xmulti – najbliższe losowanie Multi Lotka* xmulti a g xnumerek xnumerek – najbliższe losowanie Twojego Szczęśliwego Numerka* pod numer: 71037 *wyniki zakładów zostaną wysłane tuż po losowaniu. Opłata za SMS wysłany pod numer 71037 wynosi: 1 zł + VAT, pod numer 79550: 9 zł + VAT. A4169-71PERYSKOP.qxd 2008-10-04 13:30 Page 1 PERYSKOP Nr 41. Rok VIII PRZEGLĄD PRASY ŚWIATOWEJ 12 października 2008 r. Były rzecznik Watykanu o polskim Papieżu i generale Marionetka z duszą? Włochy Joaquín Navarro-Valls w dzienniku „Repubblica” twierdzi, że między dwoma słynnymi Polakami, kapłanem i wojskowym (rocznik 1920 i 1923) mogła zarysować się więź subtelnie wykraczająca poza pochodzenie narodowościowe. To idea niełatwa do przyjęcia dzisiaj, kiedy Rzeczpospolita braci Kaczyńskich oskarża generała w procesie autorów stanu wojennego. Były rzecznik Watykanu podkreśla, jak trudno krajom rozliczać się z własną historią – tym bardziej skłonnym do egzaltacji nacjom słowiańskim. W Polsce, w ramach porządkowania historycznych rubryk, ostatni jej komunistyczny lider – wraz z innymi funkcjonariuszami – musi zmierzyć się z trybunałem. Dlatego data 12 września 2008 roku, dzień rozpoczęcia procesu, chociaż dla Europy może nie bę- dzie historyczną, ale dla Polski – pełną znaczeń. Role za sprawą IPN-u i lustracji odwróciły się. W tamtych latach jeden człowiek pociągający za wiele sznurków – szef partii komunistycznej, szef rządu, minister obrony i zwierzchnik sił zbrojnych – musiał budzić respekt i strach. Obecnie to ówcześni polityczni scenarzyści mają się bać. Navarro-Valls ocenia, że Jaruzelski wydawał się dobrze usadowiony w biurokratycznej strukturze i pyta retorycznie o sens jego sądzenia – jako postaci historycznej, a jednocześnie żywej osoby w bardzo podeszłym już wieku. Takie są realia: sąd nad Jaruzelskim w Warszawie, nad Karadżiciem w Hadze. W ideologicznym polskim klimacie stawianie zarzutów generałowi jest nieuniknionym politycznym skutkiem – przecież Jaruzelski to symbol komunistycznego reżimu! Wszystko to historia miniona, czy jednak nietrwałość da się nazwać przedawnieniem? Navarro-Valls wtedy – w grudniu 1981 roku – planował wrócić do Warszawy i z bliska obserwować rozwój wyda- Jan Paweł II podczas spotkania w Belwederze w 1983 r. rzeń. Poważne zagrożenie miało nadejść nie od Rosjan, jak mówiono, ale od Niemców, ze Wschodu. Jeśli inwazja, to znowu z tamtej strony, jak zaledwie parę dekad wcześniej. Powrotna podróż do Polski byłego watykańskiego rzecznika zakończyła się w Wiedniu, stamtąd zabroniono mu jechać dalej. Sytuacja zmieniła się już pod wpływem pierwszej apostolskiej wizyty Jana Pawła II, w 1979 roku. „Polska stała się w naszych czasach ziemią szczególnie odpowiedzialnego świadectwa” – ta homilia wygłoszona w stolicy, na placu Zwycięstwa, rozpaliła w Polakach ducha pobożności, dotąd tłumionego przez sowiecki totalitaryzm, bez pardonu pozbawiający praw, także tych religijnych. „Chrystusa nie można wyłączać z dziejów człowieka w jakimkolwiek miejscu ziemi. Nie można też bez Chrystusa zrozumieć dziejów Polski – przede wszystkim jako dziejów ludzi, którzy przeszli i przechodzą 71 Fot. PAP/CAF PRZEGLĄD TYGODNIA Plany rządu Tuska rekompensaty dla ludzi okradzionych przez PRL wziął pod buty „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. – Polska jest jedynym członkiem UE z grona krajów Europy Środkowowschodniej, który po dziś dzień jeszcze nie przyznał odszkodowań ofiarom komunistycznych wywłaszczeń – zauważył. – Polska nie zabiegając o stosowną regulację, przegapiła czas przed wstąpieniem do Unii, co powoduje, że planowana ustawa restytucyjna będzie musiała teraz być zgodna z europejskimi zasadami. Sugerując, że grozi nam lawina roszczeń niemieckich „wypędzonych”. Drogą PiS poszedł premier Włoch Silvio Berlusconi, ogłaszając bojkot niektórych stacji telewizyjnych. – Nigdy więcej politycy koalicji nie pójdą do telewizji, by być obrażani – zagrzmiał, sugerując, że chodzi o programy, które uważa za stronnicze i lewicowe. – Jesteśmy osobami z godnością, nie możemy zgodzić się na takie traktowanie – dodał. Zapewne wziął pod uwagę opinię Włochów, których aż 68% uważa, że dziennikarze kłamią. Poza tym jest właścicielem trzech ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych. Zgodnie z oczekiwaniami Rada Europy nie ukarała Rosji za konflikt z Gruzją. Za taką decyzją głosowało 114 parlamentarzystów, 20 osób było przeciw, a 10 się wstrzymało. Karą miało być pozbawienie delegacji rosyjskiej prawa głosu. Na wszelki wypadek RE zagroziła, że może w każdej chwili ponownie podjąć tę kwestię, jeśli Rosja nie będzie respektować porozumienia rozejmowego. Uszami wyobraźni usłyszeliśmy chóralny wybuch śmiechu na Kremlu. I trudno się dziwić. – Cena gazu eksportowanego przez Gazprom do Europy przekroczyła w październiku 500 dolarów za 1000 m3 – oświadczył prezes koncernu Aleksiej Miller. Litwini pojadą do USA bez wiz już w drugiej połowie października – zapowiedział prezydent USA George Bush podczas spotkania z prezydentem Valdasem Adamkusem. Litwa zabiegała o to od 8 lat. Niedawno takie prawo wywalczyli też Słowacy. – Zniesienie wiz świadczy o tym, że USA nam ufają – powiedział Adamkus. A Polakom nie ufają. Co piąty nauczyciel brytyjskich szkół chce przywrócenia kary chłosty – wynika z sondażu na grupie 6200 belfrów. Dotyczy to głównie szkół ponadpodstawowych, gdzie uczniowie koncentrują się na opanowaniu swoich praw, nie zwracając większej uwagi na treści nauczania. Faktem jest, że Imperium Brytyjskie było najsilniejsze, gdy chłosta pełniła rolę zasadniczego środka wychowawczego, zwłaszcza w elitarnych szkołach. BOHDAN MELKA A4169-71PERYSKOP.qxd 2008-10-04 13:30 70 Page 2 ŻYCIE NA SAKSACH ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Czytelnicy PERYSKOPU debatują o współczesnej polskiej emigracji Misja specjalna? Bardzo mieszane uczucia wzbudził we mnie list p. Adama Olesa, zamieszczony w „Angorze” nr 31. Jest to podziw, któremu towarzyszy jednak nuta zwątpienia. Pan A. Oles po dwóch latach pobytu w Anglii postanowił wrócić do kraju. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale p. Adam był cenionym pracownikiem, otrzymywał podwyżki i uhonorowany został tytułem „Pracownik Miesiąca”. Kiedy podjął decyzję o wyjeździe, „główne szefostwo wystosowało pismo z prośbą, aby pozostał”. Pan Adam był jednak nieugięty i nie zmienił decyzji. „Nie trzeba być bogatym, aby żyć nawet w Polsce godnie i być szczęśliwym”, stwierdził. Nawet w Polsce – zadziwiające. Największy mój podziw budzi jednak powód, dla którego pan Adam postanowił wrócić do kraju. Nie powód, a rzec by można, misja. Otóż w Anglii zaimponowała panu A. wysoka kultura bycia. Nie ma kłótni, przepychanek w kolejkach w sklepie, u lekarza, ubliżania sobie w korkach; arogancji i nieodpowiednich zachowań. Patrząc na naszą rzeczywistość (vide politycy), tylko pozazdrościć. Tę oto kulturę, zdaniem autora, przywozimy zza morza. „Przy tych doświadczeniach, pisze, funty, euro, dolary nie są nic warte” (!) Najcenniejsze jest to, że „przywozimy zachodni styl życia”. Pan jest aniołem, panie Adamie. Porzuca pan intratne zajęcie, uznanie przełożonych, piękny, kulturalny świat, aby w siermiężnej Polsce szerzyć zachodni styl życia. Mam nadzieję, że w tej szczytnej misji nie przeszkodzi Panu „beton zaściankowości”. A jeśli już, to… kierunek lotnisko. Jerzy Szperkiewicz w wierszu „Pacierze polskie” pisał: „Dotknij mnie, Panie, niemiecką obsesją ciężkiej pracy, lekkością Francji, brytyjskim poczuciem obowiązku… przy tym wszystkim pozwól pozostać Polakiem”. Tego Panu życzę. Romana Chojnicka Brodnica Chciałabym odpowiedzieć na list pana Krzysztofa z Malmö („Angora” nr 39). Drogi Krzychu, włos mi się na głowie zjeżył, kiedy czytałam twój list. Narzekasz i psioczysz na polski rząd, na Polaków i na wszystko, co polskie. Jednocześnie piszesz, że masz firmę w Szwecji, w której zatrudniasz pracowników „na czarno”, bo państwo zabrałoby ci połowę tego, co zara- biasz, i pracownikom również. Brawo, Krzychu! – jesteś przykładem prawdziwego Polaczka, cwaniaczka za granicą. Masz pretensje do wszystkich, że w Polsce jest źle, że musisz płacić na służbę zdrowia itd. Ale co ty sam robisz!!! Oszukujesz tak samo jak ci, na których narzekasz. Wyjechałeś za granicę i oszukujesz szwedzki rząd, urząd skarbowy i własnych pracowników tylko po to, żeby się szybko wzbogacić. „Jesteście bandą złodziei i oszustów, drodzy Polaczkowie”, pi- jących legalnie, bez oszukiwania skarbówki, a szefowie dają sobie radę i stać ich na zatrudnianie pracowników oraz na życie na wysokiej stopie. Więc nie wmawiaj ludziom bzdur. Polska służba zdrowia ci się nie podoba? A co powiesz o szwedzkiej, która jest poniżej krytyki? Zapomniałeś wspomnieć, ile czeka się w Szwecji – czasem wiele godzin na pogotowiu, czasami w bólach, czasami z obciętym palcem. Bywa, że ludzie na pogotowiu umierają z braku pomocy Chcesz zmian, Krzysztofie, to zacznij od siebie, bo wiele jeszcze musisz w swojej mentalności zmienić. Dzięki takim jak ty opinia o nas, Polakach, jest straszna. Zresztą nie tylko Polacy, ale też ludzie innych narodowości na nowo wprowadzają korupcję w Szwecji. Na przykład płacąc lekarzom za skierowania na renty, za lewe zwolnienia, podczas których ludzie pracują na czarno. Czy uwierzycie, że odpowiednik polskiego ZUS-u posiada tu pracowników, którzy jeżdżą za granicę do krajów, z których pochodzą ludzie na fikcyjnych rentach i tam zbierają dowody, że taki to a taki siedzi w ojczyźnie pół roku, buduje dom i jest całkiem zdrowy. Szwedzi muszą jednoczyć siły, aby walczyć Rys. Piotr Rajczyk szesz, a ja się pytam, kim ty jesteś? Ty również oszukujesz i okradasz i nie ma żadnej różnicy między tobą, a tymi, których osądzasz. Zatrudniając około 20 osób, większość „na czarno”, jak wykazujesz urzędowi skarbowemu wykonaną pracę? Że sam wykonałeś tak wielką pracę, którą faktycznie wykonywało dwudziestu ludzi? Ja ci odpowiem, pracę wykonywałeś również „na czarno”, a urzędowi skarbowemu wykazałeś niskie zarobki i jakąś tam fakturę za jedną usługę, tak to wygląda! Jak możesz osądzać innych, skoro nie jesteś lepszy od nich?! Nikt nie zabrałby ci połowy zarobków, a tym bardziej twoim pracownikom, ale zarobisz większą kasę, zatrudniając wszystkich na czarno, bo nie płacisz żadnych opłat za pracowników i to jest praktyka często stosowana przez Polaków w Szwecji. Twoi pracownicy zapłaciliby 30% podatku od zarobków. Wiele jest firm w Szwecji działa- lekarskiej. Nie wspomniałeś, że dwóch polskich lekarzy w Malmö dostało zakaz wykonywania zawodu z powodu notorycznych zwolnień wypisywanych bezzasadnie i wysyłania Polaczków cwaniaczków na renty im nienależne. Z jakiegoś powodu pominąłeś, że zarejestrować się do przychodni można tylko telefonicznie, choć telefon jest wiecznie zajęty, a gdy już się człowiek dodzwoni, to pielęgniarka, która decyduje o tym, czy cię lekarz przyjmie, czy nie przyjmie, mówi: weź panodil (odpowiednik polskiego apapu) i poczekaj parę dni, może ci przejdzie. Nie wspomniałeś też, że u dentysty płaci się wysokie sumy, więc Polaczki cwaniaczki jeżdżą do Polski leczyć zęby. Pominąłeś również fakt, że Polacy mieszkający w Szwecji operują swoje psy w Polsce, bo różnica w cenie jest ogromna, nie wspomnę już o nagminnym przemycaniu psów z Polski, co Szwecja tępi jak może. z ludźmi, którzy wykorzystują system do osobistego wzbogacenia się i oszukiwania państwa szwedzkiego. Taka jest prawda, Krzysztofie, „cudze chwalisz, swego nie znasz”, a to cudze nie jest takie różowe, jakby się wydawało. Piszesz „czas ucieka, a złodzieje nadal rządzą”, a ja ci odpowiem, że złodzieje nadal będą rządzić, dopóki mamy ludzi z takim nastawieniem do życia i pieniądza jak ty, którzy wyjechali do innego kraju, aby go okradać, oszukiwać i psuć opinię innym rodakom, którzy chcą żyć praworządnie. Polacy to, niestety, taki naród, który zawsze będzie kombinował i zawsze narzekał, a nie tędy droga. Pozdrawiam i życzę sukcesów w dalszym kombinowaniu, jak oszukać skarbówkę. Z pozdrowieniami, Edyta Weryńska Na listy Czytelników czekam pod adresem: [email protected] A4169-71PERYSKOP.qxd 2008-10-04 13:30 Page 3 AKTUALNOŚCI ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Między Bogiem... W przypadku wrogiego ataku 69 Co planuje Teheran? przez tę ziemię”. Kim więc był generał? Po pierwsze – wojskowym. Przekonanym, że bezpieczeństwo i porządek publiczny są podstawowymi fundamentami i kryterium wyjściowym ku temu, by kierować krajem. Po drugie – polskim socjalistą. Zwolennikiem niepodległości i przeciwnikiem wszelkiej obcej interwencji bezpośredniej w sprawy państwa (z tego powodu Jaruzelski mógł być gwarancją dla narodu, że będzie dążył do zażegnania inwazji z zewnątrz). Ale po trzecie – był również komunistą. Z tej jego skłonności ideologicznej sowieccy notable wyprowadzili wiarę w rygorystyczne i przewlekłe aplikowanie marksizmu. Jednak osiem spotkań Polaka z Polakiem – Papieża z generałem – coś w nich obu wydrążyło, chociaż na pozór nic nie uległo zmianie. Wspomina Navarro-Valls: Gdy przyjechałem z Wojtyłą do Polski w 1983 i 1987 roku wydawało mi się, że tu zewsząd wyłazi istnienie dyktatury. Sytuacja polityczna to były znaki zapytania i wielkie zakłopotanie. Myślę, że wtedy wypłynęła jakaś siła społeczna, zdolna do zachowania w niezmieniony sposób tożsamości kulturowej i religijnej – w każdej sytuacji. Papież zdawał sobie sprawę, jak bardzo zdołał rozbudzić w rodakach religijność, stawiał sobie za cel rozbudzanie ich w kierunku śmiałych inicjatyw, w kierunku przełomowej zmiany. Polska wybijała się spośród krajów bloku komunistycznego jako szczególne miejsce, gdzie można było zweryfikować stopień załamania systemu totalitarnego, uwidaczniać jego przedawnienie poprzez epatowanie religijnością społeczeństwa. W tym kontekście postać Generała umożliwiła Papieżowi z Wadowic pierwszy eksperyment – pomiar skuteczności, także politycznej, jego charyzmy. Kiedyś wspomniał, że wśród wielu wątków losów Generała długo przeważał ten komunistyczny. Ale gdyby tylko wydobyć go ze szczelnego pancerza instytucjonalnych zobowiązań! Jan Paweł II był pewien, że nikt i nic nie zdoła definitywnie uśpić serca i duszy ludzkiej, nawet jeśli przekształciła się ona w marionetkę reżimu, który porusza jej nitkami. Czy Papież miał rację i co takiego zaszło w Generale – odpowiedzi na tak postawione pytania mało kto się spodziewa po procesie autorów stanu wojennego. Jedynie Navarro-Valls przewiduje, że prawdziwym efektem scenicznym w procesowym teatrze lalek może być odkrycie (między Bogiem a prawdą?) niewinności winnego. AGNIESZKA NOWAK (Na podst. „La Repubblica”) Iran 27.09.08 – Atak „bandami, jak wilki” przeciwko amerykańskiej flocie: taką taktykę wojenną przygotowuje na wodach Zatoki Perskiej marynarka wojenna Iranu w odpowiedzi na możliwość ataku na instalacje nuklearne Teheranu. Dwadzieścia małych łodzi z fanatycznymi strażnikami rewolucji na czele może wprost zalać zachodnie statki, których liczba na wodach międzynarodowych w ostatnich miesiącach znacząco wzrosła. Ataki samobójczych statków „nie dadzą wrogowi szansy ucieczki” – ostrzega Ali Shirazi, doradca politycznego i duchowego przywódcy Iranu, ajatollaha Chameniego. Reżim grozi agresją Tel Awiwowi i flocie amerykańskiej w Zatoce Perskiej, jeśli sam zostanie zaatakowany. – Irańczycy są w stanie poważnie zaszkodzić wielkim zachodnim statkom, posługując się swoim zwiadem i szybkimi kutrami zaopatrzonymi w pancerzownice rakietowe – przyznaje przedstawiciel Ministerstwa Obrony Narodowej w Paryżu, który śledzi irańskie ruchy w Zatoce. Poza trzema sowieckimi łodziami podwodnymi (typu Kilo) i dziesiątkami miniłodzi podwodnych mogących przewozić jednostki komandosów sił specjalnych, Teheran dysponuje łącznie ponad tysiącem jednostek uzbrojonej floty, w tym kilkoma setkami szybkich kutrów przygotowanych do samobójczych misji. – Ich szybkość i determinacja sprawia, że są szalenie niebezpieczni – ocenia Hubert Britsch, były attaché wojskowy w Teheranie. Słabe kraje arabskie po drugiej stronie Zatoki Perskiej obawiają się powietrzno-morskiej guerilli. Pod koniec sierpnia floty wojenne wielu monarchii zanotowały „wzmocnienie” aktywności żeglugi na wodach międzynarodowych. Czy oznaczało to nieuchronność ataku? Odpłynięcie części floty amerykańskiej wywołało spekulacje na temat bombardowań. Czy był to bluff ze strony Teheranu? Za każdym razem istnieje obawa o faux pas, które mogłoby spowodować nieporozumienie. Teheran mówi, że nie wierzy w możliwość ataku i chce sprawiać wrażenie nieprzygotowującego się na obronę, jednak Irańczycy testują Raad – wyrzutnię rakietową z nośnością ponad 300 km. Podobno skonstruowali też nowoczesną łódź podwodną średniej klasy – Ghaem, z wyrzutnią torped. Teheran uchodzi w Zatoce Perskiej za mistrza w rozpraszaniu lub pozornym zwiększaniu liczby swoich wojsk. Jednak jego „siła szkodzenia” powinna być tym bardziej doceniona, czy to oceniając flotę wojenną – która jest świetnie koordynowana, czy regularną armię. Siły morskie mogą szczególnie zaszkodzić wojskom zachodnim za pomocą samolotów zdolnych wykrywać nawet najcichsze łodzie podwodne przeciwnika. Czy Irańczycy posunęliby się do zaminowania wąskiego kanału w cieśninie Ormuz (przez który przebiegają szlaki eksportu ropy – tak ważne dla ich ekonomii), co mogłoby doprowadzić do jego zamknięcia? W ciągu ostatnich miesięcy Teheran dawał w tej sprawie różne, często sprzeczne znaki. Jedno wydaje się być pewne: żadna amerykańska instalacja w Zatoce Perskiej – czy to militarna czy polityczna, nie jest bezpieczna wobec potencjalnych represji ze strony Iranu. Jednak, żeby móc przeprowadzić kontratak, Irańczycy muszą uciec się do taktyki wypełnienia przestrzeni. Przez pewien czas ich rakiety będą musiały być na tyle liczne, by przedrzeć się przez obronę lotniczą i dosięgnąć celu. Te natomiast są już dawno ustalone – od amerykańskiej bazy w al-Udeid w Katarze do saudyjskich instalacji naftowych – i w miarę upływu czasu pojawiają się nowe. Iran przekazał już krajom arabskim wiadomość, by nie udostępniały Amerykanom swoich terytoriów do atakowania islamskiej Republiki. Przeciwko Zjednoczonym Emiratom Arabskim Irańczycy przygotowali już rakiety ziemia-ziemia CR8 Silwan, które rozmieszczono na wyspach Tomb i Abou Moussa, do których prawo rości sobie Abu Dhabi. Teheran dysponuje łącznie ponad tysiącem rakiet balistycznych i taktycznych, które mogą zostać wystrzelone z ruchomych wyrzutni z każdego punktu w kraju. Nawet jeśli ich system naprowadzania pozostawia wiele do życzenia, to „rozmieszczenie ich wojsk może być trudne do lokalizowania, gdyż mogą z łatwością kamuflować wehikuły jako cywilne półciężarówki”, ostrzega Hubert Britsch, który wierzy też w irańskie instalacje chemiczne. 450 irańskich rakiet ziemia-ziemia (CSS-8, Shahab 1 i 2) o nośności od 150 do 500 km może sięgnąć baz amerykańskich w Zatoce Perskiej. Jednak najbardziej niebezpieczne są 71 Shahab 3, w liczbie około dwudziestu, które mogą dosięgnąć Izrael dzięki nośności od 1300 do 1500 km. Niedawne próby rakietowe były jasnym dowodem determinacji Teheranu. Jednak jedna instalacja była wyraźnie „podrasowana”. Czy był to ulepszony Shahab 3 albo inna rakieta o jeszcze większej nośności, która dzięki nowej technologii mogłaby nieść pociski nuklearne? Sprawa pozostaje tajemnicza. Jeśli Teheran będzie mógł odpowiedzieć natychmiast, to z pewnością nie w ten, mogący mieć straszliwe skutki, sposób – twierdzą eksperci (...). U swojego sąsiada Irakijczycy wspierają bojówki szyickie od 2003 roku (Armię Mahdiego di Moqtada al-Sadr). 140 tys. amerykańskich żołnierzy jest wciąż celem ataku. W przypadku napaści na swoje terytorium Iran nie miałby powodu, aby hamować swoją niszczycielską siłę, jak robi to do tej pory w Iraku. W Afganistanie Iran również nie wahałby się zawiązać okolicznościowego paktu ze swoimi wrogami – sunnickimi talibami. Już teraz dostarczono tam broń i materiały wybuchowe. Jeśli chodzi o sprawę afgańską, Teheran czuje się nie dość doceniony za swoją „pozytywną neutralność”, którą przyjął po zamachach z 11 września 2001. A George Bush kilka dni po nich umieścił reżim mułłów w „osi zła”. Kierując się wciąż tym pragmatyzmem, Teheran nie wyklucza też szukania wsparcia w Al-Kaidzie. (...). W Libanie jego sojusznik Hezbollah ma najwyraźniej pozwolenie, by użyć swojej wyszukanej broni przeciwko Izraelowi. Eksperci twierdzą, że uzbrojenie bojówek szyickich, po wojnie przeciwko Izraelowi w 2006 roku, było możliwe pod warunkiem, że broń będzie używana tylko przeciwko niemu. Podobnie mogło być w Palestynie z Hamasem, który również ulepszył w ostatnich latach swoje wyrzutnie rakietowe. Jeśli chodzi o monarchie Zatoki, Iran mógłby uzyskać poparcie mniejszości szyickich, często dyskryminowanych przez sunnickie reżimy. Czy w Arabii Saudyjskiej, w Kuwejcie czy w Bahrajnie, gdzie szyici (stanowiący większość) zaczynają podnosić głowę. Niektórzy przywódcy religijni mogliby pociągnąć za sobą tłumy. W przeszłości szyici inspirowani przez Teheran stanowili zagrożenie, organizując ataki między innymi na rafinerię w Al-Khobar w Arabii Saudyjskiej w 1996 roku. Trudno się więc dziwić Nicolasowi Sarkozyemu, że mówił o „katastrofie”, kiedy tydzień temu w Damaszku uświadomił sobie konsekwencje izraelskiego ataku na Iran. (msz) GEORGES MALBRUNOT © Figaro Syndication, 2008 a4172-73.qxd 2008-10-04 13:27 Page 2 72 GWIAZDOR I FILANTROP ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Cały świat składa hołd Paulowi Newmanowi – gwieździe kina i wielkiemu człowiekowi Odszedł tak, jak żył... USA 29.09.2008 Paul Newman – gwiazda o magnetycznym uroku i przeszywających niebieskich oczach, uosobienie spokoju na ekranie i w życiu. Był jedną z najbardziej szanowanych osobistości w Hollywood i jednym z najbardziej kasowych aktorów. Jego kariera trwała 60 lat. Zmarł 26 września 2008 roku, w wieku 83 lat w swojej posiadłości w Westport (Connecticut) po długiej walce z chorobą nowotworową. „Jego śmierć nie była wydarzeniem publicznym. Była dyskretna. Odszedł tak, jak żył. Skromny artysta, który nigdy nie uważał się za «wielkiego». Był wśród ukochanej rodziny i najbliższych przyjaciół” – usłyszeliśmy w oświadczeniu wydanym przez rodzinę. Newman, który studiował w słynnym nowojorskim Actors Studio razem z Marlonem Brando i Jamesem Deanem, zagrał główne role w ponad 50 znaczących filmach. Był inteligentny, hojny, pogodny i niedoceniany. Wybił się dzięki roli boksera Rocky’ego Graziano w „Między linami ringu” (1956). Nie pozwolił, by klasyczna męska uroda ograniczała go i grywał rolę ludzi niedoskonałych – buntowników, przegranych alkoholików, bohaterów walczących z establishmentem. „Tak sobie wyobrażam swoje epitafium: Tu spoczywa Paul Newman, który zmarł jako nieudacznik, gdyż jego oczy zmieniły kolor na brązowy” – żartował kiedyś. Naprawdę jego niezapomniane niebieskie oczy nie rozróżniały kolorów. Był daltonistą. Newman zyskał uznanie i sławę w późnych latach 50. i 60. dzięki takim filmom jak „Kotka na rozgrzanym blaszanym dachu”, „Bilardzista” czy „Nieugięty Luke”. Pomimo sukcesu pozostał skromnym człowiekiem. Nad hollywoodzki blichtr przedkładał życie rodzinne na swojej farmie w Connecticut. W 1969 r. zrobił z Robertem Redfordem western „Butch Cassidy i Sundance Kid”, a cztery lata później obaj znów spotkali się na planie „Żądła”. Tym razem zagrali dwóch przestępców oszustów z czasów wielkiego kryzysu. Byli dwoma najprzystojniejszymi aktorami swojego pokolenia, a prywatnie się przyjaźnili. Paul Newman, pomimo sukcesu, pozostał skromnym człowiekiem Fot. SIPA PRESS/East News Późniejsze kreacje Newmana były równie poruszające: „Werdykt”, „Bez złych intencji” czy „Droga do zatracenia”. Jego ostatnią rolą było udzielenie głosu jednej z postaci filmu animowanego „Auta” (2006). Newman otrzymał 10 nominacji do Oscara. W 1987 r. dostał statuetkę dla najlepszego aktora za film „Kolor pieniędzy”, w którym partnerował mu Tom Cruise. W tym filmie powtórzył rolę szelmowskiego gracza, „Szybkiego Eddie’ego” Felsona z „Bilardzisty”. W 1986 r. otrzymał honorowego Oscara, a w 1994 r. po raz drugi przyznano mu tę nagrodę – za działalność charytatywną. Po rozwodzie z pierwszą żoną Newman cieszył się niezwykle trwałym – co w Hollywood rzadko się zdarza – związkiem z Joanne Woodward, którą poślubił w 1958 r. Poznali się na planie „Długiego, gorącego lata”. Zapytany o sekret swego małżeństwa, Newman w wywiadzie dla „Playboya”, stwierdził: „Mam w domu stek. Czemu miałbym wychodzić na hamburgera?”. Jako pełen pasji liberał i aktywista wylądował na „liście wrogów” Richarda Nixona – to osiągnięcie, z którego był niezwykle dumny. W maju zeszłego roku w programie Good Morning America emitowanym przez stację ABC powiedział, że porzuca aktorstwo: – Jako aktor nie jestem już w stanie pracować na takim poziomie, na jakim bym chciał. Traci się pamięć, pewność siebie i pomysłowość. Dla mnie to już zamknięty rozdział. W latach 70. uległ fascynacji wyścigami samochodowymi, która zaczęła się po tym, jak zagrał w filmie „Zwycięstwo”. W 1977 r. był już zawodowym kierowcą wyścigowym – zdobył wówczas piąte miejsce w wyścigu Daytona. W 1982 r. Newman i jego sąsiad z Westport – pisarz A.E. Hotchner, założyli firmę, która sprzedawała oryginalny dresing Newmana z octu i oliwy. Firma Newman’s Own – która początkowo miała być tylko żartem – rozrosła się do potężnych rozmiarów i stała się przynoszącym milionowe zyski przedsiębiorstwem o zasię- gu globalnym. Oprócz dresingu w jej ofercie znalazł się popcorn i sos do spaghetti. Wszystkie zyski z jej działalności – szacunkowo ponad 200 mln dolarów – przeznaczono na działalność charytatywną. W 1988 r. Newman zorganizował w północno-wschodnim Connecticut obóz dla dzieci chorych na nowotwory i inne choroby zagrażające życiu. Później podobne obozy odbywały się w całych Stanach i Europie. Trzy córki Newmana i Woodward to Elinor, Melissa i Clea. Z pierwszego małżeństwa z Jacqueline Witte ma również dwie córki – Susan i Stephanie – oraz syna, Scotta, który zmarł w 1978 na skutek przypadkowego przedawkowania alkoholu i valium. Po tym tragicznym wydarzeniu Newman założył fundację pomagającą młodym ludziom uzależnionym od narkotyków i alkoholu. Do płynących z całego świata kondolencji dołączył się Robert Redford: – Czasami uczuć nie da się wyrazić słowami – powiedział. – Straciłem prawdziwego przyjaciela. Dzięki niemu moje życie było lepsze i ten kraj też był lepszy. Sally Field, jego partnerka z „Bez złych intencji”, powiedziała: – Czasami Bóg tworzy ludzi doskonałych. Paul Newman był jednym z nich. George Clooney przyznał: – Ustawił poprzeczkę zbyt wysoko dla nas wszystkich. Nie tylko dla aktorów. Julia Roberts, która współpracowała z Newmanem przy organizowaniu obozów dla chorych dzieci, wyznała: – Był moim bohaterem. Kondolencje napływają z całego świata. W Los Angeles kwiaty leżą przy jego gwieździe na hollywoodzkim Walk of Fame. Wiązanki składano też przed domem w Westport. Dan Glickman, szef Motion Picture Association of America, powiedział: – Będziemy go pamiętać jako artystę, dżentelmena i filantropa, który nie tylko odniósł spektakularny sukces, lecz także wiódł przykładne życie. Nagrodzony Oscarem reżyser Sam Mendes, który z Newmanem spotkał się na planie „Drogi do zatracenia”, skłonił się przed tym „naprawdę wielkim człowiekiem” i przyznał, że współpraca z nim była „najważniejszym momentem w jego karierze”. Angielski aktor Daniel Craig uznał, że „to koniec pewnej epoki”. Swój smutek wyrazili także były prezydent USA Bill Clinton i jego żona Hillary: – Paul był amerykańską gwiazdą, filantropem i mistrzem dla dzieci... Modlimy się za Joanne i całą rodzinę Newmanów, jesteśmy myślami z nimi i wszystkimi ludźmi, którzy spotkali się z niezwykłą uprzejmością i hojnością Paula. (as) STEFANIE BALOGH © Herald Sun a4172-73.qxd 2008-10-04 13:26 Page 3 POLACY NIE GĘSI? ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Rośnie nam nowe pokolenie emigracyjne. Część z tych młodych ludzi nie powróci już prawdopodobnie nigdy do kraju i zwiąże swoją dorosłą przyszłość na stałe z Wyspami Jak nasiąka skorupka Rodzicom polskich dzieci na Wyspach dużą radość sprawia to, że ich pociechy dobrze aklimatyzują się w obcym kraju. Szczególnie cieszą postępy językowe, bo wiadomo, że znajomość angielskiego to świetny kapitał na przyszłość. Przy okazji umyka nam jednak pewien szczegół: mali Polacy ucząc się błyskawicznie angielskiego, równie szybko zapominają, jak mówi się po polsku. Na terenie Wielkiej Brytanii jak Bleadon, to mała wioska z sielskimi krajobrazami dookoła. Na jednym z trawników można zauważyć grupę chłopców ganiających za piłką. Po bliższych oględzinach okazuje się, że rozgrywany jest właśnie mecz międzynarodowy. Wyspiarzy reprezentują Harry, Morgan i Oscar, podczas gdy Polskę Filip i Maciek. Filip (11 l.) jest w Anglii od lipca 2005 r. Maciek (10 l.) ma nieco krótszy staż emigracyjny – od lipca 2007 r. Filip uczy się w angielskiej szkole podstawowej w Backwell, a Maciek w Worle. Do Bleadon przyjeżdżają, żeby spotkać się z kolegami. Obydwaj twierdzą, że nie chcą wracać do kraju, bo na Wyspach a czasami po prostu brakuje mu słów w języku ojczystym. A te polskie wypowiada na angielską modłę i z obcym akcentem. – Maciek często radzi sobie stylem dowolnym, przeplatając po prostu polskie wypowiedzi angielskimi zwrotami – dodaje Basia, mama Maćka. – Czytam dużo książek, ale wolę to robić po angielsku. Jakoś fajniej jest – mówi Filip. – A co teraz czytasz? – „The Saga of Darren Shan”. Kończę właśnie 12 część pod tytułem „Sons of Destiny”. To o wampirach i o ludziach. Ale dla dzieci tak jak „Harry Potter” – tłumaczy z powagą. Język obcy przydaje się nie tylko grzyby po deszczu czują się świetnie. do zrozumienia tekstu. powstają polskie szkoły sobotnie. Z reguły działają przy polskich lub angielskich kościołach, które gościnnie użyczają im sal. Przykładem takiej szkoły jest ta w Weston Super Marpe, niedaleko Bristolu. Placówka powstała z inicjatywy rodziców we wrześniu 2007 roku m.in. po to, „żeby utrwalić polskość w dzieciach i dać im jakieś pojęcie o korzeniach”. Trzeba pamiętać, że niektóre z nich przyjechały tu w bardzo młodym wieku i nie pamiętają dobrze kraju nad Wisłą. Zajęcia odbywają się według programu szkolnego obowiązującego w Polsce, pod nadzorem Polskiej Macierzy Szkolnej w Wielkiej Brytanii. Wiesława Pilasiewicz, dyrektorka i jedna z założycielek placówki, uczy historii z geografią jako wolontariuszka. Oprócz tego w szkolnym programie są zajęcia z polskiego, środowiska i prac technicznych. Odbywają się też lekcje religii prowadzone przez księdza Zygmunta Frączka, proboszcza polskiej parafii w Bristolu. Kadra to Nie ma bariery językowej – bezproblemowo porozumiewają się z rówieśnikami. Filip mówi w taki sposób, że nawet wprawny słuchacz miałby problem z określeniem narodowości chłopca. A wiadomo, że Anglia to kraj wielokulturowy i, co za tym idzie, wręcz sportem narodowym wyspiarzy jest zabawa w rozpoznawanie akcentów. – Akcent Filipa jest amerykański. Tak to odbieram – ocenia kolega z boiska, ośmioletni Morgan. To ciekawe, ponieważ Filip angielskiego nauczył się dopiero w Królestwie. – Kiedy tu przyjechał w wieku siedmiu lat, to właściwie nie znał słowa po angielsku. Ale chłonął język jak gąbka. Zapamiętywał długie zdania usłyszane w szkole, po czym pytał w domu, o co w nich chodzi. A teraz jest naszym podręcznym słownikiem. Często my sami go nie rozumiemy, gdy rozmawia z rówieśnikami – śmieje się Anna, mama Filipa. Rodzice Filipa mówią biegle po angielsku. A jego dziadek jest autorem wydanej w Polsce gramatyki języka angielskiego. Anna przypomina sobie anegdotę opowiadaną przez teścia. W Stanach Zjednoczonych zagadnięto go kiedyś tymi słowami: sądząc po akcencie, to ty chyba musisz być z Arizony. Może zatem amerykański akcent Filipa to kwestia dziedziczenia? – Zdarza się, że Filip zaczyna mówić po polsku z angielską składnią, Filip, mimo młodego wieku, „chodził” już z czterema dziewczynami. Angielkami. Ale nie lubi W. Brytania cztery nauczycielki z odpowiednim przygotowaniem i doświadczeniem pedagogicznym. Warto się jednak zastanowić, czy tylko takie inicjatywy załatwią sprawę. Dzieci spędzają przecież większość czasu w środowisku anglojęzycznym i chcąc nie chcąc nasiąkają zarówno językiem, jak i wyspiarskimi nawykami. 73 o tym mówić i ucieka, żeby pobrykać z kolegami. Rośnie nam nowe pokolenie emigracyjne. Część z tych młodych ludzi nie powróci już prawdopodobnie nigdy do kraju i zwiąże swoją dorosłą przyszłość na stałe z Wyspami. A z biegiem czasu może się okazać, że nie tylko nie będą znali polskiej historii i kultury, ale nawet mogą mieć problemy z artykułowaniem myśli w mowie ojczystej. Z drugiej jednak strony – mądra to przecież rzecz, gdy wtapiamy się w brytyjski krajobraz, zamiast tworzyć polskie getta czy hermetycznie zamknięte środowiska. Czyli całość rozbija się jak zwykle o znalezienie tzw. złotego środka. Warto też zwrócić uwagę na to, że mali Polacy dokonują już teraz pewnych wyborów: choćby deklarując chęć pozostania w Zjednoczonym Królestwie. Może więc po prostu przejść nad tym do porządku dziennego i darować dzieciom patriotyczne zadęcie, jakie fundowano nam przez lata nauki? Wybór, tymczasem, należy do rodziców. A potem, kiedy z malców wyrosną dorośli obywatele, to każdy z nich pokieruje życiem wedle własnego uznania. RADOSŁAW PURSKI © Polish Express, 2008 REKLAMA a4174-75.qxd 2008-10-04 13:23 Page 2 74 GRANICA WIEKU ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Wszystkie tegoroczne katastrofy lotnicze miały jedną wspólną cechę: maszyny były stare Jak bezpiecznie latać? Niemcy 28.08.08 W sierpniu spadł 14-letni hiszpański samolot pasażerski i 28letni kirgiski. Nasuwa się pytanie: czy 20-, 30-letnie maszyny są wystarczająco bezpieczne? W Kirgizji spadł 28-letni Boeing 737-200, należący do linii Itek Air. Zginęło 68 osób z 90, które były na pokładzie. 20 sierpnia na madryckim lotnisku tuż po starcie rozbił się należący do Spanair 14-letni McDonnell Douglas 82. Zginęły 154 osoby ze 172. 10 czerwca w Khartum przy lądowaniu zapalił się 17letni Airbus 310 Sudan Air. Zginęło 30 osób z 214, które nim leciały. 21 lutego, krótko po starcie w mieście Merida, spadł 22-letni ATR 42, należący do wenezuelskich linii Santa Barbara. Zginęli wszyscy – 46 osób. Wspomniane wypadki mają jedną cechę wspólną: uczestniczyły w nich wysłużone samoloty. Nasuwa się pytanie: czy stare samoloty pasażerskie są bezpieczne? – Nie ma bezpośredniego związku między wiekiem samolotu a jego bezpieczeństwem – mówi Jürgen Feldhoff z Luftfahrt-Bundesamt. – Bezpieczeństwo maszyny w znacznie większym stopniu zależy od właściwej konserwacji. W Unii Europejskiej każdy samolot musi regularnie przechodzić kontrole typu A, B, C i D. Testów nie przeprowadza towarzystwo lotnicze, lecz producent, który następnie przedstawia wyniki kontroli odpowiednim służbom. Najdokładniejsza jest kontrola typu D, którą przeprowadza się co pięć – siedem lat i która trwa około czterech tygodni. Sprawdza się każdą, najmniejszą część – zdejmuje się lakier, kontroluje kokpit, kabinę i wszystkie systemy, sprawdza się, czy na żadnej części nie ma rys, wymienia się przewody oraz wszystkie wadliwe i zużyte części. Najważniejsza jest konserwacja samolotów. Z tego powodu w Niemczech nie ma górnej granicy wieku, do której można eksploatować samoloty. Elmar Giemulla, profesor kolońskiego uniwersytetu, zajmujący się prawem obowiązującym w ruchu powietrznym uważa jednak, że przepisy należy zmienić. – W cywilizowanych krajach nie powinny latać samoloty starsze niż 25 lat – mówi. Uważa, że czas wpływa na zmęczenie materiałów, z których wykonany jest samolot. Jest ono tym większe, że samolot poddawany jest ciągłym zmianom ciśnień. Po każdym locie kadłub samolotu rozszerza się o kilka centymetrów. Ponadto, maszyna pracuje w zmieniającej się temperaturze, której wahania na zewnątrz przekraczają 100 stopni C. Za wprowadzeniem granicy wieku opowiada się również Andrew Harrison, szef linii Easyjet. Wezwał on Unię, by od 2012 roku zabroniła lotów na terenie Unii wszystkim maszynom zbudowanym przed rokiem 1990. Oznaczałoby to, że nie będzie się dopuszczać samolotów starszych niż mających 22 lata. Firma Easyjet nie ucierpiałaby na wprowadzeniu takich przepisów, gdyż średnia wieku jej floty wynosi w chwili obecnej 2,7 roku. Nowe przepisy mogłyby natomiast utrudnić pracę konkurencji. W całej Europie trzeba by wycofać z użycia około 700 samolotów. Firma Airbus jest przeciwna takim regulacjom: – Jeśli samolot pasażerski jest właściwie konserwowany, może służyć 30 lat – mówi rzecznik firmy Airbus Stefan Schaffrath. – Potem ma jeszcze przed sobą drugie życie jako samolot transportowy – dodaje. Boeing pracuje na zasadzie tzw. „Minimum Design Service Objectivities”, czyli samolot jest tak skonstruowany, żeby bez problemu latał przez zaplanowany czas lub odbył zaplanowaną liczbę lotów. Najbardziej popularny model Boeing 737 powinien służyć 20 lat lub odbyć 75 tys. lotów, Jumbojet B747 – 20 lat lub 20 tys. lotów na długich trasach, MD80 – również 20 lat. Rozbita hiszpańska maszyna miała 14 lat, więc Znaleziono samolot Steve’a Fossetta i być może szczątki jego ciała Wszystko wyjaśnią badania DNA USA 3.10.08 Ponad rok po tajemniczym zniknięciu Steve’a Fossetta – milionera i poszukiwacza przygód – w górach Sierra Nevada odnaleziono wrak jego samolotu oraz ludzkie szczątki, które zostaną poddane badaniom DNA. Fossett, 63-letni poszukiwacz wrażeń, zaginął 13 miesięcy temu, kiedy wybrał się na samotną wycieczkę samolotem. W minioną środę wieczorem z powietrza dostrzeżono szczątki jego maszyny. Rozbił się niedaleko miasta Mammoth Lakes. Samolot zidentyfikowano dzięki numerowi na ogonie. Wszystko wskazuje na to, że przy złej widoczności wleciał prosto w górę. – To musiało być potężne uderzenie. Pilot prawdopodobnie zginął na miejscu – mówi Jeff Page, koordynator służb ratowniczych z Lyon County, który brał udział w poszukiwaniach. Zastępca szeryfa Mono County (Kalifornia) wyraził przypuszczenie, że przyczyną katastrofy mogła być potężna burza, która rozpętała się w górach nad Mammoth Lakes w dniu wypadku. W czwartek na miejscu zdarzenia pojawili się przedstawiciele Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu (NTSB – National Transportation Safety Board), którzy ustalą przyczyny wypadku. Kadłub rozpadł się przy zderzeniu z górą. Silnik znale- ziono kilkadziesiąt metrów dalej, na wysokości 3 tys. metrów n.p.m. – Zanim ustalimy, co dokładnie się tam wydarzyło, miną całe tygodnie, a może miesiące – powiedział Mark Rosenker, prezes NTSB. – Strome zbocze góry przeszukiwali ratownicy z psami. Mieli nadzieję odnaleźć szczątki Fossetta, co pozwoliłoby raz na zawsze wyjaśnić wszystkie tajemnice, związane z jego zniknięciem. Udało się odnaleźć jedynie kawałek kości. – To wystarczy do przeprowadzenia badań DNA. Po zaginięciu Fosseta zorganizowano poszukiwania, które objęły obszar o powierzchni ponad 50 tys. km kwadratowych i kosztowały miliony dolarów. Wykorzystano urządzenia pracujące w podczerwieni. Osta- powinna być niezawodna przynajmniej przez kolejne sześć. Najstarszy MD80 we flocie Spanair liczy już 23 lata. Niektóre samoloty mają ponad 30 lat. W przypadku samolotów typu DC9, które przestano produkować w 1982 roku, minimalny czas eksploatacji według Boeinga też wynosi 20 lat. Amerykańskie linie Northwest Airlines nadal wykorzystują jednak maszyny, które liczą sobie już ponad 30 lat. Nie zdarzyła się jeszcze żadna katastrofa z ich udziałem, w której zginęliby ludzie, ale w maju jeden z tych starych samolotów musiał lądować awaryjnie w Milwaukee, gdyż doszło do awarii napędu. Co mogą zrobić pasażerowie, by zadbać o swoje bezpieczeństwo? Na stronie internetowej http://ec.europa.eu/transport/air-ban/list_pl.htm znajduje się lista linii lotniczych podlegających zakazowi wykonywania połączeń w Unii Europejskiej. Warto przeczytać ją przed zaplanowaniem podróży. Pomocna może okazać się również strona poświęcona bezpieczeństwu lotniczemu www.aviation-safety.net (po angielsku), gdzie znajdziemy m.in. listę najpoważniejszych wypadków lotniczych, statystyki, z których wynika, jakie towarzystwa lotnicze miały najwięcej katastrof oraz liczne wskazówki dla pasażerów. Podobne informacje znajdują się też na stronie www.airsafe.com (oprócz angielskiej dostępna jest też francuska i rosyjska wersja językowa). (as) SÖNKE KRÜGER © Berliner Morgenpost, 2008 tecznie w lutym sąd uznał Fossetta za zmarłego. Wielu jego przyjaciół do końca żywiło nadzieję, że jednak przeżył – szczególnie, że w minionych latach często ocierał się o śmierć. Przełom w poszukiwaniach nastąpił kilka dni przed odnalezieniem wraku samolotu, kiedy to turysta górski znalazł licencję pilota i inne dokumenty należące do Fosseta. Kilkaset metrów dalej odnaleziono wrak samolotu. Prawdopodobnie dokumenty przywlekły tu zwierzęta, które wcześniej rozszarpały szczątki Fossetta. – Mam nadzieję, że teraz będę mogła wreszcie zakończyć ten niezwykle bolesny rozdział w moim życiu – powiedziała w swoim oświadczeniu wdowa po Fossecie, Peggy. – Wolę pamiętać życie Steve’a niż jego śmierć. (as) TRACIE CONE MARCUS WOHLSEN © The Washington Times, 2008 a4174-75.qxd 2008-10-04 13:23 Page 3 ALE CUDO! ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Windą do nieba... Japonia 30.09.08. Cena 0,40 GBP The Times Tym razem najwybitniejsi japońscy naukowcy pracują nad największym wyzwaniem dla nauki – nad windą do nieba. Człowiek dotychczas zdobywał przestrzeń kosmiczną, stosując bolesne i nie zawsze efektywne wysadzenie się w atmosferę, a przecież XXI wiek powinien przynieść bardziej komfortowy sposób na wycieczkę po orbicie. Dla chemików, fizyków, astronautów czy po prostu marzycieli na całym świecie orbitalna winda jest bardzo kuszącym pomysłem, z którym wiąże się wiele wyzwań dla techniki, jak choćby to, że trzeba wymyślić liny mocniejsze, a jednocześnie lżejsze od wszystkich znanych dotychczas materiałów. Długie na 22 tys. mil (36 tys. km) liny – albo płaskie taśmy – wciągałyby kabiny kosmicznej windy w górę, a to wymaga niezwykłych przełomowych rozwiązań inżynieryjnych, których poszukują największe japońskie przedsiębiorstwa i uniwersytety. W kabinach windy może być przewożone dosłownie wszystko. Mogą to być ludzie, wielkie generatory zasilane energią słoneczną czy nawet skrzynie z radioaktywnymi odpadami. Ważne jest, że pokonanie ziemskiej grawitacji wymagałoby mniej energii – prawdopodobnie 100 razy – niż potrzebuje prom kosmiczny. – Tak jak teraz za granicę, tak już wkrótce każdy będzie mógł pojechać windą w kosmos – mówi Shuichi Ono, prezes Japońskiego Stowarzyszenia Windy Kosmicznej. Pomysł kosmicznej windy zainspirował naukowców i wiele państwowych instytucji na całym świecie, w tym również NASA. Prowadzonych jest kilka konkurencyjnych projektów windy, naukowcy prześcigają się w podawaniu kolejnych rozwiązań dotyczących kabin, lin czy setek innych części niezbędnych do zrealizowania planu. Stowarzyszenia naukowe wspierają naukowców, ogłaszając nagrody za przełomowe propozycje oraz najlepsze projekty kabin. Pomysł, po raz pierwszy przewidziany przez sławnego mistrza science fiction, Arthura C. Clarke’a w 1979 roku w powieści „The Fountains of Paradise”, ma najlepsze cechy wielkiego SF – jest śmiałym skokiem wyobraźni i może zmienić ludzkie życie. W przeciwieństwie do sposobu podróżowania ze Star Treka czy „Wehikułu czasu” H.G. Wellsa, idea kosmicznej windy nie wymaga zmiany praw fizyki, ale ko- nieczne jest rozwiązanie wielu skomplikowanych problemów technicznych. Japonia oszacowała koszty projektu na zdumiewająco niską cenę biliona jenów (5 miliardów funtów). Japonia jest światowym liderem w produkcji wysokiej jakości materiałów inżynieryjnych, bez których zrealizowanie pomysłu nie byłoby możliwe. Największe wyzwanie stanowią liny. Aby wyciągnąć windę z powierzchni Ziemi do stacji satelitarnej na orbicie, musiałyby mieć długość równą dwukrotności odległości, jednocześnie wytrzymując wszystkie napięcia. Liny muszą być więc wyjątkowo lekkie, ale też wytrzymałe, zdolne do wytrzymania ostrzału „kosmicznych pocisków” wrzucanych do i z atmosfery. Według naukowców pracujących nad projektem, rozwiązaniem są nanorurki węglowe – mikroskopijne cząstki, które można formować we włókna, a których masowa produkcja jest teraz celem największych japońskich przedsiębiorstw tekstylnych. Według Yoshio Aokiego, profesora mechaniki precyzyjnej z Uniwersytetu Nihon i dyrektora Japońskiego Stowarzyszenia Windy Kosmicznej, liny musiałyby być około cztery razy mocniejsze od obecnie najbardziej wytrzymałych włókien węglowych, to 75 jest około 180 razy wytrzymalszych od stali. Pionierskie prace nad nanorurkami w Cambridge poskutkowały stukrotnie zwiększoną wytrzymałością w ciągu ostatnich pięciu lat. Dzięki nanorurkom rozwiązana będzie również kwestia zasilania kabin, gdy wejdą w przestrzeń kosmiczną. – Nanorurki węglowe dobrze przewodzą prąd, więc myślimy o dodatkowej linie, którą będzie można dostarczać energię – mówi Aoki. Japonia będzie w listopadzie gospodarzem międzynarodowej konferencji, na której sporządzony zostanie harmonogram konstruowania maszyny. (ak) LEO LEWIS © The Times Newspaper Limited, 2008 REKLAMA a4176-77.qxd 2008-10-04 13:22 Page 2 76 STYL ŻYCIA ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Sekrety długiego życia W. Brytania 29.09.08. Cena 0,40 GBP The Times Załamania gospodarcze sprawiają, że wizja przyzwoitej emerytury staje się coraz bardziej odległa, ale ludzie i tak pragną żyć dłużej. Brytyjczycy chcą przegonić Amerykanów i w wieku siedemdziesięciu lat biegać po kortach tenisowych, skakać do basenu i zaliczyć 18 dołków na polu golfowym. Co ambitniejsi z ukłuciem zazdrości śledzą ostatnie wieści z Japonii, gdzie w latach 60. około 180 osób żyło dłużej niż 100 lat, a dziś jest aż 30 tys. stulatków. Jak to możliwe? Czy możemy dotrzymać kroku tym „nadludziom” z innych państw? Czy jeśli uda nam się dożyć siedemdziesiątki lub osiemdziesiątki, nie będziemy tylko godnymi współczucia, hipochondryków – przewodnik dla mężczyzn w średnim wieku) (...). Informacje zawarte w napisanej przystępnym językiem 470-stronicowej książce zostały dokładnie sprawdzone. Autor powołuje się na badania prowadzone przez autorytety medycyny tradycyjnej i alternatywnej. Jego zdaniem, Japończycy dożywają tak późnej starości, gdyż prowadzą uporządkowane życie i cenią więzy rodzinne, poza tym regularnie uprawiają ćwiczenia fizyczne, a ich dieta obfituje w ryby, warzywa i nieoczyszczony ryż. Wilson uważa, że jego książka jest jak mapa, pokazująca drogę do zdrowia w średnim wieku i później. Mówi o ćwiczeniach fizycznych, diecie, życiu rodzinnym, ambicji, seksie, związkach, lekarzach, szpitalach i lekach. Autor wyciąga osobiste wnioski (podobne do moich), a tekst jest interesujący, napisany żywym językiem i opatrzony opisami przypadków. Nikt z nas nie lubi słowa „hipochondryk”. To wygodny slogan wymyślony przez PR-owców, chcących natychmiast zbyć wszystkich, którzy pragnęliby dowiedzieć się więcej na temat dbania o zdrowie i kondycję, co z kolei doprowadziłoby do zwiększenia żądań, kierowanych w stronę systemu opieki zdrowotnej. Skoro w innych krajach wczesne diagnozy nie są niczym nadzwyczajnym, dlaczego Brytyjczycy mieliby być pozbawieni takiej możliwości? przygiętymi do ziemi odpowiednią wagę, cieniami ludzi, cierpiącymi na osteoporozę, z owiniętymi gałganami dłońmi, skulonymi przy piecach, w których płoną szczapy drewna? Wszyscy mamy nadzieję, że na stare lata, nawet jeśli nasze dochody będą skromne, będziemy mieć przynajmniej silne mięśnie, zdrowe serca, aktywne umysły i dużo entuzjazmu. Dr Ian Wilson zajął się badaniem czynników, które mają wpływ na nasze zdrowie w podeszłym wieku. Sam ma 64 lata, jest w świetnej formie i wygląda dziesięć lat młodziej. Właśnie wydał książkę pt. „1000 Tips and Traps for the Worried Well: a Guide for Men in Middle Life” (1000 rad i ostrzeżeń dla regularnie kontrolować ciśnienie krwi, sprawdzać poziom cukru oraz codziennie jeść kilka porcji owoców i warzyw. Ponadto, nie można palić i za dużo solić. Alkohol należy pić z umiarem, o siłowni można zapomnieć, ale za to codziennie trzeba znaleźć czas na 40-minutowy spacer szybkim krokiem. Niewskazany jest również rozwód, a na sen należy codziennie poświęcać co najmniej sześć, siedem godzin. DR THOMAS STUTTAFORD Sztuka (z)mięsa Hiszpania 19 września meksykański artysta Cesar Martinez zaprosił madryckich dziennikarzy oraz wszystkich chętnych gości do skosztowania na kolację przygotowanych przez siebie rzeźb, wykonanych z typowego hiszpańskiego przysmaku – jamon iberico – czyli specjalnie suszonej szynki. Nietypowy spektakl miał miejsce w galerii sztuki współczesnej Off Limits w Madrycie, a jego tytuł opierał się na nieprzetłumaczalnej na polski grze słów nawiązującej do sztuki Abstrahując od książki Wilsona, jak ludzie mogą żyć zdrowiej i dłużej? Badania profesora Michaela Marmota na temat różnic w długości życia między osobami mieszkającymi w ubogich miejskich blokowiskach a ich rówieśnikami z zamożnych przedmieść i wiejskich posiadłości, pokazały, że życie skracają takie czynniki jak: ubóstwo, zła dieta, nuda, nadmierne spożywanie alkoholu, papierosy, narkotyki, brak ruchu i ogólnie negatywistyczna postawa. Pierwszym krokiem na drodze, która prowadzi do rywalizacji z Matuzalemem (według Biblii zmarł on w wieku 969 lat) powinno być zwalczanie otyłości. A to się nie uda, dopóki nie zrozumiemy, że nadmiernym uproszczeniem jest twierdzenie, jakoby otyli byli tylko ci, którzy za dużo jedzą. Ludzie – tak jak zwierzęta hodowlane – mają różne predyspozycje do tycia, a porcja, która jednemu nie szkodzi, dla kogo innego może się okazać tucząca. Być może ludzie z nadwagą jedzą za dużo, ale u wielu z nich za nadmiar tkanki tłuszczowej odpowiadają geny. Żeby długo żyć, trzeba więc utrzymywać performance oraz ostatniej wieczerzy lecz z... ludzkich członków. Swoim przedstawieniem artysta chciał zademonstrować, że szynka może zarówno królować na stołach, jak i przekształcić się w niezwykłe dzieło sztuki. Podobne eksperymenty artystyczne Martinez przeprowadził już wcześniej, tworząc m.in. „człowieka z czekolady” oraz „człowieka z galaretki”, co dobitnie świadczy o tym, że twórca przebył już długą drogę w świecie kanibalizmu. Podczas spektaklu wszyscy przybyli mieli okazję usiąść przy jednym z przykrytych papierem stołów, na których leżały dwie „rzeźbione” figury ludzkie naturalnych rozmiarów przedstawiające mężczyznę i kobietę. „Dzieła sztuki” wykonane były z szynki i innych po- Fot. www.infor.pl © The Times Newspaper Limited, 2008 pularnych hiszpańskich wędlin i w sposób wręcz idealny imitowały kształtami i teksturą ludzkie ciała. Zanim goście mogli wreszcie skosztować niezwykłych rzeźb, Martinez odczytał napisany przez siebie list, podczas gdy artystka Anne Marguls grała melodie na flecie, a na ekranie w tle wyświetlany był film wideo zrealizowany przez Mario Aguirre. Po kolacji podano podwieczorek złożony z dwóch czekoladowo-truskawkowych tart, na których przedstawione były flagi Hiszpanii i Meksyku. Tym nietypowym przedstawieniem, urodzony 10 października 1962 r. w Meksyku Martinez, postanowił pożegnać się z Hiszpanią w której mieszkał kilka ostatnich lat, a którą uważa za kraj uroczy, urzekający, czarujący i wyjątkowy. Ponadto za pomocą swego spektaklu artysta chciał odkryć i pokazać kanibala, którego każdy z ludzi ma mimowolnie schowanego w swym wnętrzu oraz złożyć cześć homo ibericus – człowiekowi iberyjskiemu. Artysta wyjaśnił także, że do wykonania swych rzeźb starał się wykorzystać wszystkie hiszpańskie wędliny, dzięki którym mógł poczuć własną tożsamość narodową. Cesar Martinez zdobył tytuł magistra projektowania i grafiki, jest także absolwentem Państwowej Szkoły Malarstwa, Rzeźby i Plakatu Szmaragd w Meksyku, obronił również doktorat z dziedziny sztuki i poszukiwań artystycznych na uniwersytecie w Kastylia-La Mancha w Hiszpanii. We wszystkich jego dziełach dostrzec można fascynację ludzkim ciałem oraz cywilizacją i kulturą prekolumbijskiego Meksyku. We wrześniu artysta zawitał do Polski, aby otworzyć wystawę swych rzeźb w warszawskiej Królikarni. (maja) (Na podst. terra.es) a4176-77.qxd 2008-10-04 13:21 Page 3 Czterosekundowa scena miłosna jest możliwa do zrealizowania, ale chyba tylko w filmie – pełnej satysfakcji raczej nie uda się osiągnąć w tak krótkim czasie. Natomiast pięć minut to już całkiem sporo... Szybkie numerki W. Brytania W dzisiejszych czasach nie jest łatwo utrzymać seks i namiętność na najlepszym poziomie – praca, pogoń za pieniądzem, wychowywanie dzieci przeszkadzają w budowaniu miłosnego nastroju i mało kto potrafi znaleźć czas na kilkugodzinną gimnastykę w sypialni. Niektórzy twierdzą, że sekretem szczęśliwego życia erotycznego są „szybkie numerki”, dzięki którym można pogodzić ochotę na miłość z brakiem czasu. Guy Ritchie, mąż Madonny, jest jednym ze zwolenników szybkiego seksu. W jego najnowszym filmie „RocknRoll” 77 STYL ŻYCIA ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) wspomogą budowanie nastroju na odległość, zanim oboje znajdziecie się w domu. Kobietę często pobudza to, co słyszy i czyta, może więc zachęcić partnera, by w ciągu dnia wysyłał jej pikantne wiadomości na komórkę lub dzwonił, zapewniając ją o swoim pożądaniu, mówiąc jaka jest wspaniała. Może też skorzystać z dostępnych w internecie erotycznych opowiadań. W ten sposób uda się szybko wprowadzić w podniecenie. gnał, że coś jest nie tak, ale po prostu oznaka przygotowania. – Czasami naturalny kobiecy śluz wytwarzający się w celu nawilżenia pochwy produkowany jest przez organizm dopiero po pewnym czasie, i szybki seks pozbawiony gry wstępnej może stać się dla kobiety niekomfortowy – tłumaczy Sampson. Warto więc uzbroić się w lubrykant, dzięki któremu kobieta będzie bardziej zadowolona. wa na pikantne tematy i używanie soczystego słownictwa pobudza zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Poza tym pomaga ustalić między partnerami, czy mają ochotę wprowadzić do sypialni coś nowego, czy zostać przy dotychczasowym sposobie współżycia. Val radzi, by po prostu zapytać, czy jest coś co partner lub partnerka lubi lub chciałby spróbować – może to być na przykład nowa pozycja lub jakieś erotyczne gadżety. Jednak rozmowa na taki temat musi być odpowiednio przeprowadzona. Chyba nikt nie chciałby poruszać podobnych spraw przez telefon czy w pracy, gdzie za cienką ścianką siedzą koledzy. Poza tym nie zawsze ma się nastrój na podobną rozmowę. Warto się dobrze przygotować i zastanowić, co chciałoby się powiedzieć i osiągnąć. Można po- namiętne sceny zajmują średnio cztery sekundy, bo jak przyznał w audycji w stacji radiowej Key 103 z Manchesteru, szybkie numerki to najlepszy sposób na seks – zarówno na ekranie, jak i w prawdziwym życiu. Owszem, czterosekundowa scena miłosna jest możliwa do zrealizowania, ale chyba tylko na filmie – raczej nie uda się osiągnąć pełnej satysfakcji w tak krótkim czasie. Natomiast pięć minut to już całkiem sporo, zwłaszcza jeśli zastosować się do rad Vala Sampsona, konsultanta Durex Play i doradcy do spraw związków który radzi, jak zwiększyć jakość ekspresowej miłości. – Aby doprowadzić do udanego „szybkiego” seksu – na przykład tuż po powrocie do domu, musisz najpierw wprowadzić się w nastrój, przygotować się – tłumaczy Val. – Jeśli miałeś w pracy straszny dzień, podróż do domu była fatalna, i na dodatek wdepnąłeś w coś leżącego na trawniku, trudno będzie przestawić się na odbieranie przyjemności. Trzeba więc myśleć o seksie przez cały dzień – najlepiej zacząć już dwadzieścia cztery godziny przed planowanym zbliżeniem. I, co najważniejsze, pomysł szybkiego seksu musi ci się podobać, musisz tego chcieć – otwórz umysł, a reszta ciała podąży za nim. Oprócz otwarcia umysłu, warto zastosować kilka trików, które Rys. Marek Klukiewicz Ponadto, Val radzi również otworzyć swoje zmysły. – Rano, po prysznicu bardzo dokładnie wcieraj w skórę swój ulubiony balsam do ciała. Gdy idziesz ulicą, wieje wiatr i mierzwi ci włosy, pozwól sobie poczuć przyjemność, jaka z tego płynie. U podłoża dobrego seksu leży przede wszystkim dobre nastawienie i przygotowanie. Jeśli zastosujesz się do tych rad, z dużym prawdopodobieństwem uda ci się osiągnąć satysfakcję w ciągu zaledwie pięciu minut. Jeżeli jednak kobieta potrzebuje dłuższej gry wstępnej, warto uzbroić się w środki nawilżające. Nie jest to sy- Również mężczyzna będzie się lepiej bawił, widząc, że partnerce jest przyjemnie. – Istotne jest również, aby odszukać na ciele kobiety strefy erogenne, których pobudzanie sprawi jej przyjemność. Niektóre kobiety lubią delikatne stymulowanie sutków, inne całowanie karku, jeszcze inne nadgarstka. Musicie eksperymentować w poszukiwaniu takich miejsc, gdyż znając twoje strefy erogenne, partner może w odpowiedniej sytuacji szybko doprowadzić cię na skraj rozkoszy – zapewnia Sampson. Ważne jest również, by partnerzy potrafili ze sobą rozmawiać. Rozmo- budzić wyobraźnię, posiłkując się erotycznym pismem. Partnerzy powinni również znać swoje granice – najłatwiej po prostu zapytać i ustalić, czego w łóżku nie akceptują, by uniknąć nieporozumień już w trakcie zbliżenia. Niektórzy przecież lubią eksperymentować, inni mają tradycyjne podejście do seksu. Jeśli chcecie mieć udany seks – czy to kilkuminutowy, czy trwający dłużej – często mówcie sobie, jak bardzo się pragniecie i że chcecie uprawiać ze sobą seks, a z pewnością uda wam się osiągnąć satysfakcję ze swojego współżycia. (ak) (Na podst. „The Sun”) A4178-79 TURYSTYKA.qxd 2008-10-04 78 13:18 Page 2 POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) ska się do nosa. Trudno być obojętnym i nieczułym na to, co widać i co czuć. Zasmakowałem w zupie z kotła, jaką serwowano na każdym niemalże rogu, a gdy jadłem makaron (lub ryż) pałeczkami, jak każdy Taj, spoglądano na mnie z szacunkiem. Podobnie rzecz ma się z handlem, który kwitnie na wielu ulicach. Lecz jak magnes, poszukujących wrażeń, ściąga dzielnica Patpongu, Noc nad rzeką Kwai Tajlandia Kto szuka atrakcji i wrażeń, znajdzie je w Tajlandii. Powszechnie znana jest opinia, że jest to raj dla turystów, smakoszy, amatorów uciech cielesnych oraz koneserów sztuki. Najczęściej jednak wiele osób wybiera kurorty nadmorskie, wśród których wyróżnia się Pattaya, miejscowość leżąca w odległości 140 kilometrów od Bangkoku. Dojazd z portu lotniczego pod hotel taksówką kosztuje 800 bahtów (około 20 dolarów). Pattaya leży nad zatoką Morza Andamańskiego i zawdzięcza swą sławę klimatowi, niezłym plażom, w nocy oświetlonym, ciekawie położonym hotelom, licznym sklepom i atrakcyjnym towarom, a przede wszystkim seksturystyce. To sprawia, że ciągną tu tłumy mężczyzn z całego świata, by korzystać z masaży tajskich, odwiedzać nocne lokale i bary, w których pije się i tańczy do rana. Dyskoteki są na każdym kroku, jedne oferują tradycyjną muzykę, na innych królują panie, które dla odważnych demonstrują różne sztuczki podczas love-show. Wszędzie można spotkać uroczych Tajów, którzy w rozmaity sposób zapraszają do korzystania z usług lokali czy też ich towarzystwa. Do liczących się atrakcji w Pattai należy kabaret Alcazar, w którym występują transwestyci. Show jest świetnie zrobiony, scenografia doskonała, dobór piosenek trafny, nie wspominając o głównych aktorach tego spektaklu. Naprawdę trudno się zorientować, gdzie przebiega granica między paniami a panami. Tu wszystko się zlewa, błyszczy, zaskakuje formą i treścią. Piękne Tajki (?) są tak sugestywne, że konia z rzędem temu, kto się w różnicach płci połapie. Do licznych niespodzianek tego występu należą piosenki śpiewane po rosyjsku, co wskazuje na to, jaka publiczność coraz częściej gości na tych występach. Mocne korzenie zapuściła tu rosyjska mafia. Pattaya się rozwija, budowane są apartamenty, wille i rezydencje, widać, że na seksturystce robi się dobry biznes. Wsparciem są tajskie restauracje, salony masażu, ogrody tropikalne (Nong Noech), w których można zobaczyć występy tajskich zespołów, pokazy tresury słoni, cudowne kwiaty i rośliny, ciekawe zwierzęta i motyle. Gdy już się ma tego dosyć, należy wybrać się do Bangkoku, stolicy Tajlandii, gdzie drapacze chmur kontrastują z lepiankami z dykty i blachy falistej. Oszałamiają zabytki, a dzielnice biedoty nadają niesamowity klimat i charakter temu miastu. Mieszka tu ponad 9 mln osób. Bangkok nazywany jest Wenecją Wschodu, położony jest bowiem nad siecią kanałów i rzek, po których kursują różnego typu statki, łodzie długorufowe z podwieszonymi silnikami, będące w sumie taksówkami wodnymi. Podróż kanałami, swego rodzaju starymi uliczkami dostarcza niecodziennych wrażeń. Widać tu zarówno domki, pamiętające czasy dawnych Tajów, jak i nowe wille i dacze, w których mieszkają ludzie bogaci. W mętnych wodach dostrzegam warana, który spokojne pływa przy brzegu. W innym miejscu miotają się sumy, które tylko czekają na rzucany im przez turystów pokarm w postaci pszennego pieczywa. Do kompleksu królewskiego od samego rana ciągną tłumy zwiedzających. Ważne jest, aby być tu nie tylko odpowiednio szybko, ale także właściwie ubranym. Długie spodnie i zakryte ramiona kobiet to obowiązujący standard tutejszej mody. Czujne oko strażników wychwytuje osoby, które zbyt frywolnym strojem mogą godzić w prestiż króla – Ramy IX. Tajowie kochają władcę, o czym świadczą portrety, pomniki na każdym kroku, a także jego dokonania na rzecz ludu. Nocą ulice Bangkoku żyją innym rytmem. Jak spod ziemi pojawiają się kuchnie, dymiące gary, płonące vogi. Z wózków i rowerów oferowane są specjały tajskie. Wszystkiego jest pełno – zupy, ryże, makarony, owoce morza, jaja w każdej postaci, grille, słodkości i zapach smażonego mięsa wci- na której królują podróbki zegarków, okularów, koszulek itp. wyrobów. Najlepiej zajść na ulicę Silom, gdzie wejść można od godz. 19, a wyjść… nad ranem. O wszystko zadbają rozliczne bary, dyskoteki i występy go-go, pokazy tajskiego boksu czy też rejon tylko dla gejów, do którego i mnie udało się przypadkowo trafić. Szybko jednak zorientowałem się, że jest tu wielu pięknych chłopców, którzy szukają… sponsora. Mimo cmoknięć i westchnień pośpiesznie zrezygnowałem ze spaceru. Bangkok jest miastem zatłoczonym, budowa szybkiej kolejki napowietrznej (BTS Skytrain) ma rozwiązać problem. Dopóki to jednak nie nastąpi, trzeba unikać godzin szczytu. Najbardziej skutecznym środkiem komunikacji są tuk-tuki, czyli skrzyżowanie motoru z rikszą, w której mieszczą się trzy osoby na tylnym siedzeniu. Jazda tym pojazdem dostarcza niezapomnianych wrażeń. Nie zawsze są one zbyt przyjemne, choć trzeba przyznać, że jedzie się niezwykle szybko i tanio (100 bahtów). Po wrażeniach nocnych warto wybrać się do dawnej stolicy Syjamu – Ayutthaya, gdzie znajdują się pozostałości starych świątyń. To zespół imponujących ruin z czerwonej cegły, surowy w swoim kształcie i kolorycie. Daje wyobrażenie o potędze architektury Tajów w okresie jej największego rozkwitu. To tu znajduje się m.in. słynna głowa Buddy obrośnięta korzeniami drzew, która jak świadek z minionych lat spogląda na zwiedzających te okolice. Olbrzymią karierę turystyczną robi most na rzece Kwai, w końcu to tylko 130 km od stolicy. Znajduje się w miejscowości Kachanaburi. W sąsiedztwie mostu rozłożyły się liczne stragany, sklepy z pamiątkami, płytami i wszelakimi dobrami. I nie ma w tym nic dziwnego, skoro most obrósł legendą, robiąc karierę filmową, a nieśmiertelny marsz pułkownika Bogeya zna prawie każdy. Most jest żelazny, niezbyt długi, lecz solidnie (na podporach murowanych) osadzony na rzece Kwai. Jego półokrągłe przęsła, dostarczone tu z indonezyjskiej Jawy, wciąż są używane, a cała konstrukcja została wiernie odtworzona w stosunku do pierwowzoru. A4178-79 TURYSTYKA.qxd 2008-10-04 13:18 Page 3 Most na rzece Kwai nie jest wcale jakąś oryginalną konstrukcją, nie powala ani swymi rozmiarami, ani rozmachem, ani też finezją sztuki inżynieryjnej. Jest nawet banalny w swej formie, choć odegrał w historii II wojny światowej znaczącą rolę. Miał otworzyć Japończykom drogę militarną do inwazji na Indie, ale jak wiadomo, tak się nie stało. Most na rzece Kwai był częścią wielkiego przedsięwzięcia budowlanego, zwanego Koleją Birmańską albo też Koleją Śmierci. 415-kilometrowa trasa wiodła przez gęstą dżunglę, którą jeszcze dziś widać w oddali. Przy moście pracowało 61 tys. brytyjskich, australijskich, nowozelandzkich, holenderskich i amerykańskich jeńców wojennych. 250 tys. Azjatów również było zaangażowanych w tę budowlę. Życie i pracę jeńców wojennych można obejrzeć w specjalnie dla tych celów wzniesionym Muzeum Wojennym, które sąsiaduje z dobrze utrzymanym cmentarzem upamiętniającym losy alianckich więźniów. Jak się szacuje, całe przedsięwzięcie kosztowało życie około 16 tys. jeńców wojennych oraz 80-100 tys. robotników azjatyckich, o których często się zapomina. Most na rzece Kwai jest dobrą lekcją historii, a jednocześnie ciekawym miejscem turystycznym, które z racji położenia oraz dawnego znaczenia strategicznego skupia uwagę wielu zwiedzających. Niedaleko (około 40 km) zatrzymujemy się na nocleg w resorcie, którego właścicielem jest Duńczyk. Jego ośrodek znajduje się już w dżungli, bezpośrednio nad rzeką Kwai. Jest położony na wysokiej skarpie, skąd schodzi się po kamiennych i drewnianych schodach na brzeg, gdzie stoją przycumowane tratwy. Na nich znajdują się minidomki dwuosobowe, w których nocujemy. Miejsce jest oryginalne, czujemy jak woda faluje pod podłogą. Pomosty łączące tratwy ruszają się, a w łazienkach woda płynie tuż pod deskami. Ma się wrażenie, że stoi się na wodzie. I choć upał leje się z nieba, to kąpiel w rzece Kwai nie jest możliwa, chyba że w stanie największej desperacji. Przez chwilę taka myśl mi przyświeca, ale gdy widzę, co się w niej znajduje, to ochota przechodzi dość szybko. Natomiast istnieje potrzeba integracji, co w pełni wychodzi, zwłaszcza że nocne oni płyną nocą rzeką Kwai. Nie wiem, czy mogę im pokiwać lub pozdrowić, może chcieliby nie mieć żadnych świadków nocnej eskapady. Odruchowo podnoszę rękę, oni w ten sam sposób reagują i płyną dalej. Oddycham z ulgą i szybko idę do domku, by rano już inaczej spojrzeć na żółtą wodę. Myślę sobie, może mi się to wszystko śniło, a być może to duchy przeszłości chciały mnie powitać na rzece Kwai. Poranek jest rześki, dżungla nie pozwala spać, woda płynie silnym nurtem – tak musiało być też wiele lat temu, gdy trwały prace przy moście nad rzeką Kwai. Jest to miejsce do zadumy i refleksji historycznej, ale też daje ono wiele do myślenia nad czasem minionym. Dziś okolica nad brzegami rzeki Kwai jest wykorzystywana głównie do celów rekreacji mieszkańców Bangkoku, którzy korzystają tu z licznych atrakcji. A do nich zaliczyć można przejażdżki na słoniach i zakupy na pływającym bazarze (Damnoen Saduak). Targ słynie ze sprzedaży świeżych owoców, takich jak gujawa, papaje, mango, rambutany, owoce pamelo czy bochenkowce. Jest w czym wybierać. Kusi swoim wyglądem durian, najdroższy owocowy rarytas Tajlandii, wielkości piłki futbolowej, o żółtozielonej, kolczastej skórce. Owoc ten słynie z paskudnego wręcz zapachu, który jest zbliżony do mieszanki pleśniowego sera z karmelem. Nic dziwnego, że istnieje zakaz wnoszenia duriana do autobusów, hoteli itp. miejsc, gdyż „aromat”, jaki wydziela, jest powalający. Pełno tu turystów i wycieczek. Jest też część stała bazaru. W ogromnej hali znajdują się sklepy, gdzie można znaleźć wyroby z tkaniny, drewna, kamienia i stali, królują jednak ubiory, pamiątki i obrazy. Pełno tu statuetek Buddy, drewnianych figurek słoni, skórzanych torebek i różnego rodzaju souvenirów. Jest też złota biżuteria oraz tajski jedwab. Można płacić gotówką (bahtami), ale także kartami kredytowymi w wybranych odgłosy z dżungli, dają wiele do myślenia. Nie mogę sobie jednak odmówić nocowania w hamaku na zewnątrz domku. Jest cudownie ciepło, nie ma komarów ani innych insektów, nic mnie nie atakuje, ani nie gryzie. Zasypiam spokojnie, jest mi dobrze. Nagle budzę się, słyszę jakieś głosy dochodzące z rzeki, choć wydaje się to niemożliwe. Przecież wszyscy śpią, lecz nie, widzę kontury łodzi i mężczyzn w jej środku. To 79 POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) sklepach. Nad targiem wodnym unosi się zapach smażonych potraw – przyrządzanych na łodziach i sprzedawanych za pomocą tyczek. Miejsce to jest niezwykle barwne, tworzy niepowtarzalny nastrój, jest malownicze i panuje tu ustawiczny tłok. Czas jednak w dalszą drogę. Podróżowanie koleją po Tajlandii należy do stałych punktów każdej wyprawy. Ma swoich gorących zwolenników i jest wpisana w tradycję Półwyspu Malajskiego. Do pociągu można wsiąść w Bangkoku i przejechać nim do Singapuru. Mnie interesuje archipelag Trang z rozrzuconymi tu skalnymi wyspami, które wystrzeliwują z wody w niebo, tworząc niezwykłą scenerię. Na niektórych z nich znajdują się rajskie plaże. Nie przypuszczałem jednak, że dopadnie mnie tam monsun, który sprawi, że pobyt okaże się niezwykle ciężki i dość… nudnawy. Aby dotrzeć do urokliwych wysp Tajlandii, trzeba przejechać pociągiem około 800 km. Już widok dworca w Bangkoku budzi respekt – mnóstwo ludzi, część siedzi, ale większość leży w dużej, przestronnej i klimatyzowanej hali dworcowej. Można umyć się, wziąć prysznic. Nie ma problemów z zakupami, które warto zrobić (zwłaszcza kupić wodę), gdyż w pociągu wszystko jest dwukrotnie droższe. Pociąg z metropolii wyjeżdża powoli, przejeżdża przez dzielnice biedoty rozlokowane wzdłuż torów. Po dwóch godzinach personel rozkłada piętrowe łóżka, kręci się coraz mniej sprzedających, którzy co stacja przemykają korytarzem. Atmosfera staje się familijna, toczą się ożywione rozmowy, dzielimy się wrażeniami, sięgamy po jedzenie i alkohol. Zmęczenie jednak szybko daje znać o sobie i każdy już myśli o spaniu. Tekst i fot.: JERZY JACYSZYN Książka w plecaku Ocalone od zapomnienia Wiek XIX odmienił radykalnie obraz polskiej prowincji i nieodwracalnie zmienił dotychczasową tradycję budownictwa ludowego. Tymczasem polscy budowniczowie ludowi zasłużyli sobie na pamięć, gdyż ich kunszt do dziś budzi podziw i szacunek. Pod warunkiem że nie odwrócimy się od tematu, jak zwykle, gdy mamy do czynienia ze źle prezentowanym folklorem. Ta lekceważona dotąd sfera dziedzictwa narodowego zyskuje coraz większe uznanie, a pomagają w tym wydawcy, inspirując tak cenne serie popularnonaukowe, jak „Ocalić od zapomnienia”, w której ukazało się już kilka tytułów, w tym „Polskie tradycje i obyczaje”, „Biżuteria ludowa w Polsce” oraz „Dawne zastawy stołowe”. Ile wdzięku mają w sobie rzeźbione nadokienniki z północnego Mazowsza, albo jak misterne są rozety wycinane na belkach powały. Ileż pomysłowości musiał wykazać cieśla, który wieńczył kalenice efektownymi śparogami lub pazdurami. Praca, która oprowadza nas po świecie niemal zapomnianym, jest mądrze skonstruowanym przewodnikiem po technikach budowy i ornamentacji domostw, karczm, spichrzów, stodół, świątyń, wozowni, olejarni, studni, bram, przełazów i innych niezwyczajnych rekwizytów naszej przeszłości. Autor szczęśliwie unika pułapki naukowości i oddaje się narracji, którą czytelnik chłonie jak film akcji. Książka przynosi ciekawe rozważania na temat dawnego, głównie drewnianego budownictwa na wsi, gdzie oprócz zagród stykamy się z budownictwem sakralnym i przemysłowym, a także analizuje porównawczo różnice, jakie dzielą polskie regiony. Praca jest niezwykle starannie wydana, wyposażona w setki kolorowych ilustracji, rycin, słowniczki z interesującymi wiadomościami, wreszcie plany obiektów, dające rozeznanie w założeniach dawnych architektów i ideach poszczególnych konstrukcji. Dzieje polskiej kultury materialnej, opowiedziane językiem etnografa, stają się fascynującą opowieścią, której uratowane ślady możemy do dziś oglądać. Ł. Azik BUDOWNICTWO LUDOWE W POLSCE. TOMASZ CZERWIŃSKI. Seria: Ocalić od zapomnienia. Wydawnictwo Sport i Turystyka MUZA, Warszawa 2008, s. 324, cena 59,90. Most na rzece Kwai a4180 nauka.qxd 2008-10-04 13:17 80 Page 2 WIEDZA I ŻYCIE ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Proszę wstać! Nauka idzie! Pozwana: żaba poligamistka badania angielskich naukowców, które dowodzą, że wyjątkowo duże noworodki (ważące powyżej 4 kg) płci żeńskiej mają większą szansę zachorowania na raka piersi w wieku dorosłym niż ich drobniejsze rówieśniczki. Szacuje się, że 5% wszystkich przypadków tego najczęstszego u kobiet nowotworu jest wynikiem podwyższonego poziomu estrogenu i hormonu wzrostu w trakcie życia płodowego dziecka. Co roku na świecie na raka piersi umiera pół miliona kobiet, a wykrywa się go u kolejnego 1,3 miliona. (ZK) Orzeczenie: Nie zawsze duże to zdrowe. Alibi: upierzyłem się dla... wdzięku Przedmiot sprawy: Dotychczas uważaliśmy, że wyłącznie samce powinny czerpać korzyści z rozwiązłości, ponieważ to one wnoszą zwykle mniejszy wkład w rozwój potomstwa. Mit ten został obalony przez najnowsze odkrycie dr. Phillipa Byrne’a z Monash University’s School of Biological Sciences. Dowiódł on, że popularny w Australii gatunek żaby jest poliandryczny – jaja samicy są zapładniane przez kilku samców. Podczas jednego okresu godowego samica może składać jaja w gniazdach aż 8 różnych samców, co stanowi nowy rekord wśród kręgowców! Wydaje się, że w ten sposób chroni się ona przed wybraniem słabego genetycznie partnera i jednocześnie przed wyborem kiepskiego domu dla swego potomstwa. (SS) Orzeczenie: Zgodnie z australijskim prawem poligamia jest wykroczeniem! Jak widać, natura rządzi się własnymi prawami... Wykradzione starożytnym: piwo Przedmiot sprawy: Widząc pawia, każdy się zastanawia: po co mu takie pióra? Czy on w ogóle lata? Otóż tak: podlatuje, ale okazuje się, że słusznie przedkłada swój wygląd nad sprawność latania – ma to po przodkach. Uzasadnienie odziedziczonej strategii znalazło się w Mongolii, gdzie paleontolodzy odkryli starszego od Archaeopteryxa upierzonego gada. Najbardziej wiekowy, spokrewniony z ptakami dinozaur miał długie pióra jedynie na ogonie. Za ich pomocą na pewno nigdzie nie doleciał, dlatego chińscy naukowcy postulują: pióra powstały dla ozdoby! Przy ich użyciu dinozaur mógł przywabiać partnera lub odstraszać wrogów. Wniosek? Latanie było konsekwencją i efektem ubocznym gadziej estetyki. (RG) Orzeczenie: Ciekawe, jak to było z powstaniem nóg?;-) Skazane: duże bobasy Przedmiot sprawy: Masz duże, zdrowe dziecko? Wspaniale! Ale jeśli jest płci żeńskiej, można mieć pewne obawy. Wzbudzić je powinny najnowsze Przedmiot sprawy: Czy zastanawialiście się kiedyś, jak mogłoby smakować piwo sprzed 45 milionów lat? Choć sam trunek nie jest oczywiście tak wiekowy (ludzie pojawili się przecież na Ziemi dużo, dużo później), to nadarza się okazja skosztowania piwa produkowanego 45 mln lat drożdże! Emerytowany profesor California Polytechnic State University, Raul Cano, wyizolował je z libańskiego owada zwanego ryjkowcem zakonserwowanego w bursztynie i używa ich do produkcji unikalnego piwa! Trunek otrzymał znakomite recenzje, a jego niepowtarzalny smak określany jest jako „łagodny z niewiarygodnie pikantnym zakończeniem”. Jaki jest powód odmiennego smaku? Nietypowy metabolizm „starożytnych” drożdży: mogą one fermentować tylko niektóre węglowodany w przeciwieństwie do drożdży „nowożytnych”, które wykorzystują właściwie każdy rodzaj cukru. (SS) Orzeczenie: Chętnym do degustacji radzimy się pospieszyć, żeby drożdże nie zaczęły ewoluować, a piwo powszednieć... Prawie jak kasiarz: pszczółka Maja Przedmiot sprawy: Naukowcy z Australii przeprowadzili eksperyment, który pokazał, że pszczoły miodne umieją liczyć do... czterech. Badacze wytrenowali owady tak, by wlatywały do tunelu w poszukiwaniu jedzenia. Pożywienie umieszczano za jednym z pięciu identycznych punktów orientacyjnych, które położone były w równych odstępach. Okazało się, że pszczoły zwykle wybierały ten punkt, gdzie poprzednio znajdowało się jedzenie. Nie docierały jednak do miejsca nr 5. Pszczoły nie nabrały się na zmianę odległości pomiędzy punktami, co dowodzi, że nie polegają na dystansie, a na zliczaniu punktów znajdujących się przed pokarmem. Nawigatorek nie wywiodły też w pole wszelkie przekształcenia oznaczeń (np. z kropek w paski). (KR) Orzeczenie: Ale do czterech?... Pszczółkę Maję zdecydowanie wysyłamy na korepetycje z matematyki. Uciekinierzy: ponaddźwiękowe grzyby Przedmiot sprawy: Naukowcy ze Stanów Zjednoczonych odkryli najszybszych lotników na świecie i ku zaskoczeniu wielu osób są nimi grzyby, a dokładniej, workowce i sprzężniaki. Potrafią one wystrzeliwać swoje zarodniki z prędkością ponad 25 metrów na sekundę i z siłą przekraczającą przyciąganie ziemskie ponad 180 tysięcy razy! Grzyby te działają tak samo jak broń pneumatyczna. Ich wystrzały są tak widowiskowe, że naukowcy postanowili nagrane w czasie badań filmy umieścić w serwisie YouTube. (MT) Orzeczenie: Zatem nie Fernando Alonzo ani nawet nasz Kubica, tylko grzyby workowe! KATARZYNA WIŚNIEWSKA i Naukowy Wydział Śledczy [email protected] Źródła: ScienceDaily, ABC Science, National Geographic News, Nature, The Times, PLoS ONE A4181 EROSKOP.qxd 2008-10-04 16:13 ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Page 1 W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI 81 EROSKOP Rys. Paweł Wakuła a4182.qxd 2008-10-04 13:14 Page 2 82 OWALNE GADŻETY ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Dwa penisy w łóżku to o jeden za dużo, dlatego mężczyźni wybierają inne kształty do zabawy z partnerką Seksparty dla pani domu Australia 25.09.08 Otwierają się drzwi i do pokoju wchodzą dwa brzdące w kolorowych piżamkach. Chcą się przywitać, zanim zostaną odesłane do łóżka. To impreza dla koleżanek mamy, a im nie wolno nawet wejść do salonu. Dziś mama urządza bal. Pokazuje przyjaciółkom figi z falbankami i pantofle z puszkiem. Ma świeczki i kremy, które pachną jak lody waniliowe oraz kadzidełka o zapachu piżma. Ma też książeczki, które się nową formą działalności – sprzedażą podczas koleżeńskich spotkań w domach. Fiona Patten, dyrektorka firmy Eros Association: – Dziś nie ma chyba liczącej się na rynku zabawek erotycznych firmy, która nie prowadziłaby domowej sprzedaży. 100 procent kupujących to kobiety. To babska impreza. Kobiety po 30. i po 40., mężatki i matki, noszą dżinsy i są gładko uczesane. Potrafią przesiedzieć cały wieczór przy jednej lampce wina. – Spotkałyśmy się dziś – zaczyna gospodyni – żeby się dobrze ze sobą poczuć. Bądźmy szczere, po 15 latach małżeństwa już tak nie iskrzy... Jesteśmy tu, żeby dowiedzieć się, jak stać się bardziej kiej prezentacji Nea – ergonomicznego, szwedzkiego wibratora do stymulacji łechtaczki – Bullock pokazuje i-Vibe. Ma takie białe kuleczki, które obracają się jak w bębnie pralki do prania. Dokładnie go oglądamy, naciskamy i sprawdzamy, jaki jest w dotyku. Jest bardzo realistyczny. Tylko kolor – nienaturalny, fioletowy. I-Vibe to „Królik”, jeden z najpopularniejszych wibratorów na świecie. Bywają wodoodporne, podświetlane i z melodyjką, a wyróżniają je wibrujące uszy przy panelu kontrolnym. Bullock wyjaśnia, czemu to urządzenie zawdzięcza tak pomogą tatusiom zrelaksować zabiegane żony. I zabawki. Kolorowe, brzęczące zabawki, które precyzyjnie odnajdują punkt G i działają przez 90 minut bez wymieniania baterii. Gospodyni, Rebecca Bullock, długo się zastanawiała nad podjęciem nowego zajęcia. Jej dom jest bez zarzutu. Przyjęcie przygotowane wspaniale. Na stoliku – eleganckie przekąski. Obok, na szafkach przykrytych różową satyną, leżą m.in. małe wibrujące kaczuszki. Dziś przed panią domu nowe wyzwanie. Spotyka się z koleżankami, wśród których wcześniej rozprowadzała towary Tupperware. Pani Bullock postanowiła rozpocząć współpracę z australijską firmą Pash. Jej zadaniem jest przeszkolenie 600 konsultantek, które podczas domowych spotkań będą sprzedawały erotyczne gadżety paniom, których noga zapewne nigdy nie postałaby w sex shopie. To oferta dla dużych dziewczynek: seksowne nocne koszulki, poradniki autorów „Cosmopolitan”, płyny do kąpieli, czekoladki, farby do ciała i inne „miłosne zabaweczki”. – Nigdy nie rozmawiamy o wibratorach – mówi Jo Karabin, założycielka firmy. – Towary wysyłamy elegancko zapakowane w ozdobny papier i przewiązane wstążką. Wszystko jest bardzo kobiece, różowe i bezpieczne. U nas nie ma miejsca na wulgarność. Odkąd Charlotte, grzeczna dziewczynka z serialu „Seks w wielkim mieście”, zabawiała się swoim „królikiem”, kobiety postanowiły wziąć we własne ręce odpowiedzialność za swoją satysfakcję, a firmy sprzedające zabawki erotyczne zainteresowały piloty – dla niej i dla niego? Czy woli pani silikon do użytku medycznego, 18-karatowe złoto czy pyrex? To sposób na samotność i niekończące się napięcie albo zajęcie podczas długiego lotu międzykontynentalnego, czy po prostu miła przerwa w codziennej bieganinie. – Dziewczyny, nie zapominajmy jednak, że te zabawki nie zastąpią nam mężów – nie wyniosą przecież śmieci – śmieje się Bullock. Sypialnia to miejsce, w którym równość płci stała się faktem.– Chyba nigdy wcześniej nie było takiego równouprawnienia – mówi Liz Lord z firmy Madame Rouge. – Kobiety wreszcie czują się wystarczająco pewnie, żeby spytać swoich partnerów o to, co im sprawia przyjemność lub pokazać, co same lubią. Potrafią też przyznać: Tak, jestem singielką, ale mam potrzeby seksualne i sama potrafię zadbać o ich zaspokojenie. – Tylko kobiety używają określenia „zabawki miłosne” – mówi Joan Sauers, autorka książki „The Sex Lives Of Australian Women” („Życie seksualne australijskich kobiet”). – Nie o to chodzi, że kobiety nie czerpią przyjemności z czystego seksu, ale większość z nich nie potrafi rozdzielić seksu i miłości – jej zdaniem masturbacja to sposób na poznanie własnego ciała. – Jeśli kobieta potrafi sama się zaspokoić, Rys. Piotr Rajczyk zmysłowe, jak stworzyć odpowiedni nastrój i dobrze się bawić. Chcemy przecież czuć się jak boginie. Wysoko nosić głowę i ponętnie kołysać biodrami. Tu nie mówi się o „seksie” i „masturbacji”. Podziwiamy cieniuteńkie stringi w kształcie motyla, słodko pachnące balsamy do ciała, przeglądamy poradniki. Nadchodzi czas na coś mocniejszego. – Dziewczyny, mam to pokazać? – pyta Bullock. Pewnie, po to przecież przyszłyśmy. O! Małe wibrujące jajeczko. Liliowe. Miłe w dotyku. Przekazujemy je sobie, a gospodyni tłumaczy zalety bezprzewodowego pilota. Można je włączyć i wziąć się za domowe porządki. A może zrobić mężowi niespodziankę? – Idźcie razem do restauracji i po kilku kieliszkach wina pokaż mu pod stołem, jak to działa. Będzie zachwycony. Pierwsze lody zostały przełamane. Teraz już wszystko wibruje. Po krót- ogromny sukces – 70 procentom kobiet do osiągnięcia orgazmu nie wystarcza stymulacja waginalna. Dla tych, które lubią przygody w punkcie G, Bullock ma Rock Chick, wibrator w kształcie litery „U”. Jest hipoalergiczny i można go myć w zmywarce. Pierwszy wibrator firmy Philips ma w tym miesiącu premierę w Europie, gdzie roczne obroty sprzedawców erotycznych gadżetów wynoszą ok. 280 mln euro. – W 1992 r. kobiety stanowiły mniej niż 10% klientów sex shopów. W 2007 – ok. 40% – mówi Patten. Rynek się zmienił. Producenci i projektanci postawili na eleganckie kolorowe produkty, które zmieszczą się w damskiej torebce. Zmniejszyła się natomiast oferta pornografii. Czy życzy pani sobie „pięciostopniowy program przyjemności”, czy może „parę wibrujących silniczków, które sprostają indywidualnym oczekiwaniom”? A może dwa może powiedzieć partnerowi, co lubi, a gadżety erotyczne mu pomogą. Bullock uważa, że jej misją jest inspirowanie romantyki. – To właściwe określenie. Tak wielu z nas jej brakuje – mówi. Przez rok współpracy z firmą Pash tylko raz miała kłopoty związane ze swoim zajęciem – na lotnisku w Canberze, kiedy przechodziła przez bramkę z torbą pełną zabawek: – Ktoś zapomniał wyjąć baterie. Czytałam gdzieś, że lotnisko w Helsinkach zamknięto, bo komuś w torebce uruchomił się wibrator. Wibratory nowej generacji mają kształt jajek, owali, nabojów, różdżek, pierścieni i małych katamaranów, które masują najbardziej wrażliwe części kobiecego ciała. – Ludzie kupują produkty w innych kształtach niż falliczny – mówi Liz Lord. To nie jest kolejny dowód, że mężczyźni się nie sprawdzają. 75% zabawek wykorzystują pary. – Mężczyźnie wibrator może sprawić tyle samo frajdy co kobiecie – wyjaśnia Lord. – Ale dwa penisy w łóżku to o jeden za dużo, dlatego mężczyźni wybierają inne kształty do zabawy z partnerką. Owalne gadżety nie stanowią dla nich zagrożenia.(as) KAREN PAKULA © SMH, 2008 A4183 turkiewicz.qxd 2008-10-04 13:13 Page 1 HIGH LIFE ZNAD SEKWANY ANGORA – PERYSKOP nr 41 (12.X.2008) Sharon Stone Paryski nie-co-dziennik Kant przy małej czarnej Nad Sekwaną mawia się, że ten, kto nie bywał w paryskich kawiarniach, tak naprawdę nie poznał Paryża. Tu się ich nie wybiera niczym restauracyjnych potraw, one są czymś więcej, częścią stylu bycia i kolorytu miasta. Każda ma własny charakter i swoją klientelę, i nie tylko się w nich je i pije, nie tylko czyta, pisze, uwodzi, nie tylko spotyka znajomych i przyjaciół, ale od pewnego czasu również prowadzi debaty – naukowe, literackie, filozoficzne. Café des Phares przy placu Bastylii 7, znana jest właśnie z debat filozoficznych. W każde niedzielne przedpołudnie zawodowi filozofowie prowadzą tu publiczne rozmowy z kawiarnianymi gośćmi, przywołując Platonów, Schopenhauerów czy innych Kantów. Wymieniają opinie o wartościach i szczęściu, o udanym lub zmarnowanym życiu. Takich kawiarni filozoficznych tylko w samym Paryżu jest ponad dwadzieścia. Moda na nie zaczęła się przed dziesięciu laty, po śmierci ich inicjatora, Marca Sauteta, znawcy Nietzschego. Sautet, naśladując Sokratesa, rozprawiał z przypadkowymi ludźmi o filozofii. Początkowo robił to na placach i ulicach, po czym przeniósł się do Café des Phares, gdzie takie debaty odbywają się do dziś. Są bezpłatne i otwarte dla wszystkich. Płaci się tylko za to, co się zjadło i wypiło. Przychodzą na nie ludzie w różnym wieku, z różnych środowisk, o różnym poziomie wykształcenia, lecz najczęściej samotni. Paryżanie lubią uchodzić za mądrych, oczytanych, obeznanych z filozoficznymi „izmami”, do śledzenia których wprawiani są już w szkołach średnich, bowiem egzamin z filozofii obowiązuje na każdej maturze. Znają swych myślicieli, wszak zdarzało się, że popularnością dorównywali gwiazdom ekranu, trafiali na czołówki gazet, byli bohaterami masowych imprez. Do najczęściej cytowanych w Café des Phares z pewnością należy Fryderyk Nietzsche. Chociaż był Niemcem, pochodzącym z polskiego rodu Nickich, to i nad Sekwaną chętnie się do niego przyznają, podkreślając, że geniusz filozofa byłby niemożliwy bez jego fascynacji kulturą francuską. Za nietzscheanistów uważało się i uważa wielu Kierownik działu zagranicznego: HENRYK MARTENKA [email protected] Sekretarz działu: JACEK BINKOWSKI 83 polityków, artystów i, oczywiście, filozofów: od Foucaulta po ostatnie bożyszcze młodzieży, Onfraya. Nietzsche był apostołem nowej moralności, tworzonej poza „dobrem i złem”. Głosił ideę śmierci Boga, uwodząc „wolą mocy” oraz kultem pełni życia i siły. A któżby nie chciał pełni życia, wyzwalającej kruchą egzystencję ze słabości ducha i ciała? Któżby nie chciał być panem swego życia, a nie jego niewolnikiem? Jednak jednym wystarcza sama tęsknota za nietzscheańskim „światem panów”, innym literacka fikcja, a jeszcze innym potrzeba smaku prawdziwej walki. On sam był człowiekiem wątłym. Gnany we- Fot. www.flickr.com wnętrznym niepokojem, błąkał się po górach i morskich nabrzeżach, gdzie spisywał swe myśli. Tułał się samotnie po hotelach, pensjonatach i obrzeżach Europy. Na Riwierze Francuskiej, niedaleko Nicei, powstała jego trzecia część „Tako rzecze Zaratustra”, stylizowana na „Nową Biblię” (do dziś jest tam szlak jego imienia). Tułał się tak, aż zamroczony obłędem pogrążył w psychicznej zapaści. Do wyznawców boga wina, życia i siły, ukrzyżowanego Dionizosa, za jakiego Nietzsche się podawał, uważając religię za „platonizm dla ludu”, przyznaje się dziś inny prorok antyreligijnego hedonizmu, najbardziej medialny filozof Michel Onfray. Głosi „demontaż fikcji, zwaną Bogiem”. Korespondenci: Aneta Antczak (Dublin), Filip Netz (Tel Awiw), Daniel Kestenholz (Bangkok), Agnieszka Nowak (Rzym), Leszek Turkiewicz (Paryż), Tłumacze: Andrzej Berestowski (rosyjski), Wojciech Filipiak (angielski, niemiecki), Cezary Goliński (białoruski), Katarzyna Merska (litewski), Występuje przeciwko „przedawkowaniu sacrum”, przeciwstawiając religii pochwałę przyjemności i życie pełnią chwili. Nawołuje do ostatecznego zdechrystianizowania ciała, które ciągle jest w chrześcijańskiej niewoli, i korzystać do woli z jego przyjemności i uciech. Szczególnie młodzi chętnie wsłuchują się w jego „metafizyczny rap, fenomenologiczny funk, ontologiczny soul”. Czy jednak śmierć Boga – zastanawiają się inni uczestnicy kawiarnianej debaty – nie prowadzi do „śmierci człowieka”? Taka idea była głośnym sloganem i znakiem rozpoznawczym Michela Foucaulta, myśliciela, którego pociągała tematyka śmierci, seksualizmu i szaleństwa. Przyjaźnił się on z innym francuskim filozofem, Louisem Althusserem, cierpiącym na schizofrenię, który wsławił się uduszeniem żony. Odwiedzał go w szpitalach psychiatrycznych. Althusser, zanim nawrócił się na marksizm i stał się w latach 60. jego najwybitniejszym egzegetą, był żarliwym głosicielem filozofii katolickiej. To za jego namową Foucault na krótko wstąpił do partii komunistycznej. Porzucił ją i zaczął szukać własnej drogi, a była to droga tragiczna. Popadł w alkoholizm, próbował popełnić samobójstwo, w końcu zmarł na AIDS. Za Nietzschem tropił ułudę prawdy. Prawda to nie rzeczywistość, pisał, a jedynie strumień słów, „ruchliwa armia metafor” lepiej lub gorzej przystawalna do rzeczy. Pod kolejnymi maskami znajdujemy tylko kolejne maski, pod interpretacjami tylko kolejne interpretacje. Już nie chodzi o starą formułę poznania siebie, ale o realizowanie się w świecie, z którego odchodzą bogowie. I tak oto w niedzielne przedpołudnie na placu Bastylii, na którym nie ma już śladu po więzieniu zburzonym przez dawnych rewolucjonistów, współcześni paryżanie filozofują przy małej czarnej o poszukiwaniu duchowości w świecie bez Boga. Debatują o śmierci Boga oraz agonii ostatniego człowieka, oczekując przyjścia na świat nowej wspaniałej hybrydy – homo postsapiens. LESZEK TURKIEWICZ Paryż [email protected] Danka Michalczyk (duński), Tomasz Ługowski (angielski), Lidia Solarek (niemiecki), Anna Soluch (niderlandzki), Magdalena Szkulmowska (francuski), Marcin Szymański (angielski), Robert Szymański (ukraiński), Patryk K. Urbaniak (niemiecki). Przegląd funkcjonuje na podstawie umowy z wydawcami zagranicznymi. Wypycha dzieci botoksem Amerykańska gwiazda kina straciła prawo do opieki nad swoim 8-letnim adoptowanym synem Roanem – czytamy w US Weekly. Chłopcem będzie się zajmował Phil Bronstein, eksmałżonek gwiazdy. Główną przyczyną utraty praw rodzicielskich była nadmierna dbałość o zdrowie dziecka, a także zbyt częste zlecanie opieki nad synkiem osobom trzecim. Jednym z ostatnich pomysłów gwiazdy było wstrzyknięcie botoksu w stopy ośmiolatka, co miałoby zapobiec poceniu się stóp, a tym samym niwelowałoby brzydki zapach potu. Stone uzyskała prawo do spotkań z dzieckiem w ciągu jednego weekendu w miesiącu. Angelina Jolie Depresja poporodowa Po urodzeniu bliźniąt 33-letnia aktorka wpadła w depresję poporodową – informuje femalefirst.com. W czasie ciąży Jolie nie mogła zaakceptować swojego ciała. Gdy tylko dzieci przyszły na świat, Angelina wzięła się ostro za zrzucanie kilogramów. Jednak głodówki przybrały zbyt drastyczną formę. Pomimo tego, że aktorka błyskawicznie odzyskała superzgrabną figurę, nie przestała się odchudzać. Znajomi gwiazdy twierdzą, że z Angeliny zostały już tylko skóra i kości, a aktorka nadal nie je prawie nic: To wszystko siedzi w jej głowie, ona ciągle twierdzi, że jest grubasem! – zdradził znajomy aktorki. Książę Karol Wesoła sześćdziesiątka Książę Karol już wkrótce będzie obchodził swoje sześćdziesiąte urodziny – donosi The Daily Telegraph. Książę Walii postanowił świętować okrągłą rocznicę na wesoło i urządzić wielką galę, na którą zaprosił 3 znakomitych komików – gwiazdę Monty Pythona – Johna Cleese’a, Jasia Fasolę – czyli Rowana Atkinsona oraz Robina Williamsa, który po raz pierwszy po 25 latach odwiedzi Wyspy Brytyjskie. Kto ma ochotę świętować urodziny razem z księciem, może zakupić jeden z 1500 biletów do New Wimbledon Theatre (cena: od 25 do 100 funtów), pozostali mogą włączyć kanał ITV 1 i obejrzeć relację, niestety, nie na żywo, a tydzień po imprezie. ZW Fot. AKPA, PAP(2) a4184.qxd 2008-10-04 84 15:58 Page 2 DLA TYCH, CO NIE LUBIĄ CZYTAĆ ANGORA nr 41 (12.X.2008) Rys. K. Zalepa Rys. T. Wilczkiewicz Tygodniówka „KONCERT NIE MIEŚCIŁ SIĘ W MISJI PUBLICZNEJ” TELEWIZJI PUBLICZNEJ. TAJEMNICZA BESTIA. Policja, 2 helikoptery i antyterroryści szukali pod Feta z okazji 25 rocznicy Nagrody Nobla dla Wałęsy nie była transmitowana przez TVP. Krakowem zwierzaka, który – według świadków – podobny jest do lwa. Rys. K. Zalepa Rys. M. Klukiewicz WYMANEWROWANY. Prezydent, zwierzchnik sił zbrojnych, nie został WIRUS AMERYKAŃSKI. Kryzys bankowy podobno zbliża się do Polski – czytaj str. 12-13. zaproszony na najważniejsze manewry wojskowe „Anakonda 2008”. Rys. P. Wakuła Rys. P. Wakuła Rys. P. Rajczyk POPRAWA WIZERUNKU. Prezydent zaraz po mePIŁKARSKIE PORZĄDKI. FIFA i UEFA nie akcep- CUDA SIĘ ZDARZAJĄ... Japońscy naukowcy wy- czu Lecha Poznań z Austrią Wiedeń (4:2) zadzwotują wprowadzenia kuratora do PZPN – czytaj str. 9. naleźli metodę przemiany wody w alkohol. nił z gratulacjami do trenera Smudy. Kolumnę opracowała: JOLANTA PIEKART-BARCZ
Podobne dokumenty
tutaj
ka.com.pl; Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 448 532 egz.; Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162...
Bardziej szczegółowo