Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Siła WYzSza
Joanna Szwechłowicz
Siła WYzSza
Copyright © Joanna Szwechłowicz, 2016
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
www.panczakiewicz.pl
Zdjęcia na okładce
© Everett Collection/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć
Małgorzata Denys
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-408-8
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
'
PoznaN
Poniedziałek, 13 marca 1939
Gdybym chciał pomagać ludziom, to zostałbym so-
cjalistą, a nie zakonnikiem. − To zdanie wypowiedział pulchny pięćdziesięciolatek w benedyktyńskim
habicie, przeskakując zgrabnie nad kałużą.
–Mhm – odrzekł wymijająco jego towarzysz, robiąc zamaszysty krok, by także ją ominąć.
–Albo jakimś księdzem na robotniczym osiedlu. Czy misjonarzem. Ale ja wybrałem zakon, żeby
zajmować się książkami, sztuką i kulturą wysoką.
A nie żeby jeździć po miejskich parafiach i szukać
zaginionych proboszczów, bawiąc się w detektywa.
Notabene, zapewne uciekł z kochanką. Nie trzeba tu szukać jakiejś zawiłej intrygi. Zwykle takie
zniknięcia okazują się mieć banalne wytłumaczenie. Kobieta, hazard, alkohol, ale najczęściej jednak
kobieta.
5
Drugi benedyktyn, usłyszawszy te słowa, przeszedł przez kolejną kałużę. Po chwili zapytał:
–Dlaczego tak myślisz?
–A widziałeś fotografię? Uważaj, nie pomocz habitu, jesteśmy zakonem ubogim, ale nie dziadowskim. Otóż myślę, że taki przystojny proboszcz mógł
się cieszyć dużym powodzeniem wśród parafianek.
Zawsze sądziłem, że dla dobra Kościoła zbyt przystojnych powinno się eliminować już na etapie seminarium. Profilaktyka.
Ojciec Herbst spojrzał na swojego towarzysza
z zainteresowaniem. Florianowi Myszkowskiemu
raczej nie groziłaby eliminacja na żadnym etapie,
bowiem z wyglądu, i poniekąd też z zachowania,
przypominał piłkę. Piłkę z parasolem. Miał okrągłą
twarz, okrągłe oczy i okrągłą figurę. Idąc, podskakiwał zabawnie, nawet wtedy, gdy na jego drodze nie
było żadnych kałuż. Nie lubił się męczyć, a wysiłek uznawał za zasadny tylko wtedy, gdy w nagrodę
dostawał do zbadania jakąś przyjemnie starą księgę
lub rękopis. Myliłby się jednak ten, kogo zwiodłaby
ta powierzchowność. Nieprzypadkowo wysłano ich
do Poznania we dwóch.
Szli teraz z dworca kolejowego przez poznańską
ulicę Marszałka Focha, której nikt tak nie nazywał,
bo dla poznaniaków była Głogowską, i co jakiś czas
pojawiały się inicjatywy, by do tego miana powrócić. W mieście było też coraz większe grono ludzi
6
przekonanych, iż niedługo znów będzie to Glogauerstrasse*, więc nie ma sensu walczyć z marszałkiem.
–Czyli sądzisz, że to jakaś romansowa historia?
Z jednej strony szkoda, bo to zgorszenie wśród parafian… Z drugiej, cóż, przynajmniej wiedzielibyśmy,
że nic mu się nie stało, że żyje.
Ojciec Florian zatrzymał się w pół podskoku, po
czym opadł na chodnik. Popatrzył na Herbsta z wyrazem głębokiego lekceważenia dla jego naiwności.
–Zgorszenie wśród parafian? Cała diecezja będzie
gadać. Lepiej, żeby to było morderstwo. Albo nagły
atak choroby. Stracił pamięć, trafił do szpitala, nie
wie, kim jest – rozmarzył się. – Bardzo przykre, oj,
jaka szkoda, oczywiście, ale dla dobra Kościoła... to
lepsze, znacznie lepsze. Jednak jak znam życie, to
jakaś baba. Pewnie młoda wdówka czy coś w ten
deseń. – Przeskoczył kolejną kałużę. – Albo inna
niezrozumiana mężatka. Poznali się przy spowiedzi, pomagała przy organizacji procesji czy festynu...
wszystkie te historie są do siebie podobne. Same
kłopoty z tymi kobietami. Widzisz, dobrze, że jesteśmy w męskim zakonie, ileż to problemów odpada!
Można się zająć poważnymi sprawami.
Herbst pokiwał głową. Sądził, że i męskie zakony
mają swoje wady, ale wiedział, że ojciec Florian nie
* Współcześnie ta ulica znów jest Głogowską, jednak tuż po
II wojnie jako patron powrócił Foch, a w okresie stalinizmu jego
miejsce zajął Konstanty Rokossowski.
7
jest osobą, z którą warto o tym rozmawiać. W ich
klasztorze miał on także drugie, mniej oficjalne
miano − ojciec Szpicel. Herbst zastanawiał się też,
skąd u Floriana tak głęboka znajomość statystyk
dotyczących nagłego znikania księży. Z charakteru
ojciec Myszkowski był wygodnickim pedantem, zaś
z wykształcenia historykiem sztuki, a jego pasją były
kulinaria. I tym dwóm ostatnim kwestiom poświęcał
większość swej uwagi, nieprzesadnie troszcząc się
o sprawy bliźnich oraz o ich ewentualne niespodziewane zniknięcia.
–Obawiam się trochę, że ten kierowca zniszczy
nam obraz. Nie wyglądał na subtelnego. – Herbst
zmienił temat, wiedząc, że Florian bardziej interesuje się tym, co przywieźli do Poznania, niż losem
proboszcza.
–Tak. Wyglądał na prostaka, chciałeś powiedzieć.
Człowiek z taką czaszką jest stracony dla sztuki i rzeczy abstrakcyjnych. Widziałeś te guzy? − Herbst
pokręcił głową. Rzeczywiście nie przyglądał się
czaszce młodego człowieka, który nonszalancko odebrał od nich obraz na dworcu i powiedział, że „się
odwiezie”. A potem dodał, że oni się już nie zmieszczą do samochodu, więc lepiej, żeby wzięli sobie
taksówkę. Tak też chcieli uczynić, ale jak na złość
żadnej wolnej nie było. Szli więc teraz w deszczu
wymieszanym ze śniegiem, brodząc w kałużach,
coraz bardziej zirytowani. − Zniszczy nam obraz,
8
a potem powie, że trochę się otarł i że o co chodzi,
przecież jak się podmaluje, to nic nie będzie widać.
Taki typ... Co to za pomysł z tym porównywaniem?
Trzysta lat w jednym miejscu, a teraz taki zabytek
z powodu jakiegoś proboszcza musieliśmy wieźć jak
worek ziemniaków, pociągiem. Jeśli ten ksiądz Wojciech w końcu się znajdzie, z pewnością powiem mu,
co o tym sądzę. Jesteśmy. – Jakby dla potwierdzenia
swoich słów ojciec Florian podskoczył trochę wyżej
niż zwykle.
Obaj benedyktyni stanęli na chodniku przed kościołem Matki Boskiej Miłosiernej. Ojciec Florian
spojrzał z uznaniem na zabudowania parafii i na samą świątynię. Neoromańska, z porządnej cegły, sprawiała bardzo stateczne wrażenie. Zza niej wyłaniała
się okazała plebania. Cały teren był wybrukowany.
–Taki porządny poznański kościół – skomentował
Florian. – Czego by nie mówić o tym proboszczu,
to widzę, że o dobro wspólnoty jednak dbał. Piękna świątynia, piękne probostwo. Widać staranie.
– Pokiwał głową. – Wszystko zadbane, nawet w tym
deszczu wygląda godnie.
Herbst nie mógł tego potwierdzić. Z rozmowy telefonicznej z przedstawicielem kurii wywnioskował,
że ksiądz Wojciech nie kontynuował dzieła swojego poprzednika, który w nagrodę za pomnażanie
majątku kościelnego otrzymał stanowisko ekonoma
diecezjalnego. Nie, teraźniejszy proboszcz miał inne
9
priorytety. Jak podejrzewał ojciec Aleksander, to mogło być powodem jego zniknięcia. Pewna trudność
z przyjęciem do wiadomości, że odpowiednia doza
hipokryzji co do rzeczy materialnych jest w życiu
proboszcza nieodzowna. Wielu już spotkał księży,
którym trudno to było zrozumieć, a już na pewno
zaakceptować.
–To poprzednik był takim dobrym gospodarzem.
Ten za to − podobno święty w jednej sutannie. Parafia zaczynała mieć kłopoty finansowe – wyjaśnił
Myszkowskiemu, który otwierał furtkę na teren parafii.
Entuzjazm ojca Floriana osłabł. Cofnął się, jakby
z niechęcią, i znów otworzył swój parasol.
–Czyli jednak wariat. Taki uczuciowy pewnie.
Z kobietą uciekł, mówię ci. Albo i jeszcze coś zdefraudował, skoro taki dobroczynny. Tak, rozdać wszystko, a potem umierać we włosiennicy pod schodami,
gdzie wylewają na ciebie pomyje. Gdyby tacy ludzie
budowali Kościół, nic by z tego nie wyszło. Do dziś
siedzielibyśmy w katakumbach. − Ojciec Aleksander
nie odpowiedział, tylko machinalnie trochę pokiwał,
a trochę pokręcił głową. Patrzył na wszystko, starając się skupić uwagę, tak jakby tajemnica zniknięcia
księdza Wojciecha miała swoje rozwiązanie gdzieś
wśród bruku tego dziedzińca albo sztachet ogrodzenia. – Będziemy tak stać na deszczu czy spróbujemy wejść? Podobno na nas czekają. Mieliśmy nie
10
zwracać na siebie uwagi, prawda? – zapytał ojciec
Florian. − Herbst nie ruszył się. − Ja wchodzę. Nie
muszę być ekscentryczny, bo nie mam ambicji, żeby
o mnie w gazetach pisali. My, szarzy ludzie, z którymi nie robią wywiadów, nie stoimy w deszczu,
monologując – rzucił, niby mimochodem, Florian.
–Złośliwy jesteś – uśmiechnął się do niego ojciec
Aleksander i dodał już poważniej: – Myślę, że ksiądz
Wojciech był człowiekiem nieszczęśliwym.
–A ja będę człowiekiem nieszczęśliwym, jeśli
się rozchoruję. W dzieciństwie miałem kilka razy
zapalenie płuc i powinienem uważać. Idziemy.
Przeszli dziedziniec, starając się omijać kałuże,
i zapukali do jasnych drzwi plebanii. Otworzono im
natychmiast, jakby ktoś był gotów w każdej chwili ich powitać. W progu stanęła skromnie ubrana
starsza kobieta. Przez chwilę panowała cisza. Benedyktyni wiedzieli, że zapewne wita ich gospodyni
proboszcza, bo podobno to ona zaalarmowała kurię.
Nie spodziewali się jednak aż tak wiekowej kobiety.
W czarnej sukni modnej przed ćwierćwieczem wyglądała trochę nierzeczywiście. Była całkiem siwa
i krucha. Jej wiek – choć czy w odniesieniu do kobiet
można mieć pewność w takich sprawach? − Herbst
oszacował na siedemdziesiąt pięć lat. Przynajmniej
wiadomo, że proboszcz nie romansował z gospodynią, powiedział ojcu Aleksandrowi wzrok współbrata.
11
–Niech będzie pochwalony ojcom dobrodziejom.
– Starsza pani rzuciła się całować ich po rękach, co
ojciec Florian przyjął ze spokojem, a Herbst ze zwykłym dla siebie w takich przypadkach zażenowaniem. – Bronisława Jankowiak. Czekałam, bardzo
czekałam. Z kurii telefonowali, żeby żadnej policji
nie wzywać, żeby skandalu nie było. Ale ja tu już
z niepokoju umieram. Jak kamień w wodę ksiądz
proboszcz zniknął. Wyjechał do sierotek, jak zawsze
w sobotę wyjechał do sierotek. I zniknął. Kamień
w wodę, mówię. Ale co ja tu… Proszę, proszę. Herbatę przygotowałam i skromne śniadanie.
–A obraz już przywieźli? – zapytał ojciec Florian, przechodząc do sprawy, która jego zdaniem
była znacznie ciekawsza niż problem zaginionego
proboszcza.
–Obraz? Jaki obraz? − Zdziwienie pani Bronisławy zdawało się całkowicie szczere.
–Widzisz? Mówiłem, że powinniśmy sami go
przynieść, choćby na plecach. Nie przywiózł. Już
na dworcu nie podobał mi się ten osiłek – ojciec
Florian zwrócił się do Herbsta, zdejmując płaszcz
i podając go gospodyni. – Od razu było widać, że
nie należało mu powierzać żadnego obrazu, który
ma więcej niż rok. Mężczyzna z tak ukształtowanym
czołem nie powinien dotykać niczego barokowego.
Pewnie ukradł. Albo wjechał w jakiś płot i zniszczył
Madonnę.
12
–Madonnę?! – zapytała ze strachem pani Bronisława, wieszając płaszcz ojca Floriana i konstatując,
że drugi benedyktyn swój już powiesił.
–Tak. Madonna datowana na około tysiąc sześćset
dwudziesty piąty rok. Autorem obrazu jest Herman
Han. Dostaliśmy polecenie, dość nieprzemyślane,
aby przywieźć ten obraz w urągających mu − i nam
− warunkach. Do porównania z tym, co podobno
znaleźliście w parafii. Rozumie pani, jaką to ma wartość?
Na oblicze pani Bronisławy wypłynęła ulga. Kobieta wskazała ręką drzwi i otworzyła je.
–Zapraszam do jadalni – powiedziała serdecznym
tonem. – Ale to nie z jakiegoś sanktuarium, specjalna Matka Boska łaskami słynąca? − Ojciec Florian
pokręcił przecząco głową. – Taki obraz zwykły? −
Pani Bronisława rozpogodziła się. − A to my mamy
takie jeszcze dwa w kościele i jeden w gabinecie
księdza proboszcza. Ten znaleziony obraz, ładny,
nie powiem, tylko taki ponury, ciemny, płakać się
chce. I zdaje się, że proboszcz zabrał go ze sobą. Albo
i nie, nie pamiętam. Ale poszukamy. Chyba można
zamienić w razie czego?
Ojciec Florian skrzywił się. To jednak straszne,
że człowiek spotyka na swojej drodze tylu tępych
bliźnich. I nie chroni przed tym nawet klasztor.
–Słyszałeś, Aleksandrze? Zabrał. Uciekł i sprzeda. Droga pani – zwrócił się do gospodyni – to jest
13
obraz niczym niesłynący, za to w przeciwieństwie
do wielu innych bardzo dobrze namalowany. Han
to wybitny malarz, indywidualność twórcza. A sam
obraz to dzieło sztuki. Nie to, co ta grota à la Lourdes,
która stoi koło waszego kościoła. Jakby natomiast
porównać ten obraz choćby z taką Matką Bo...
W tym momencie Florian poczuł na ramieniu
mocny uścisk współbrata. Przerwał. Rzeczywiście,
nie było sensu tłumaczyć tej kobiecie, które Madonny są znacznie gorzej namalowane. Za dużo czasu musiałby na to stracić, tym bardziej że należało
w końcu zjeść śniadanie.
Jadalnia była ciemnym pomieszczeniem pełnym
dębowych mebli i religijnych obrazków w złym guście. Ojciec Florian skrzywił się na widok podobizny Dominika Savia, bo święty miał usta różowe
jak niemoralna dziewczyna. Herbst na ten sam widok uśmiechnął się. Tajemnicą poliszynela było, że
trzydzieści lat temu salezjanie* nie chcieli przyjąć
Floriana w swoje szeregi.
Stół był obficie zastawiony, zupełnie jakby pani
Bronisława spodziewała się przybycia jeszcze kilku
wygłodniałych benedyktynów. Nie były to rzeczy
wykwintne, ale szczodrze podane. Ojciec Florian
szczególną uwagę zwrócił na miód, który pachniał
prawie jak wyroby klasztorne. Prawie.
* Dominik Savio – późniejszy święty – był uczniem oratorium
salezjańskiego.
14