melania reiter

Transkrypt

melania reiter
KOREKTA
Emilia Niedzielak
ŹRÓDŁA ZDJĘĆ
Piotr Bujnowicz i Marta Piskorek/Fabryka Obrazu. NEXT FILM
OPRACOWANIE GRAFICZNE
Elżbieta Wastkowska
REDAKTOR NACZELNY
Paweł Goźliński
PRODUCENT WYDAWNICZY
Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak
KOORDYNACJA PROJEKTU
Katarzyna Kubicka
WYDAWCA
Agora SA
ul. Czerska 8/10
00-732 Warszawa
© Copyright by Agora SA 2013
© Copyright by Juliusz Machulski 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2013
ISBN: 978-83-268-1280-4
Druk
Drukarnia Perfekt
***
am na imię Melania, przepraszam, nie moja wina,
chociaż osobom z takim imieniem nie powinno się
przydarzać to, co mi się przydarzyło. Co innego Joanna, Helena, Maria, niechby Margaret albo Angela. Ale żeby
Melania zmieniła bieg historii? Mnie samej trudno w to uwierzyć, a teraz będę jeszcze was próbowała przekonać, że to nie
blaga, ściema, bujda ani kit. Ale przysięgam na klapki mojej
matki i sandały ojca, że to wszystko prawda. Z Ribbentropem,
Hitlerem,Enigmą i drugą wojną,której w końcu wcale nie było
z powodu pewnego kota. I windy. Oraz szafy.
Zaraz, ale po kolei, wybaczcie, mam skłonność do wybiegania w przyszłość, choć cała ta historia jest o tym, jak wywiało
mnie siedemdziesiąt lat do tyłu. A potem znowu do przodu
i do tyłu, i znowu w przód...
Melania, uspokój się! Opowiadajżeż po kolei!
Tak mówiła mi matka i profesorowie z Akademii Teatralnej,
mojej Alma Mater i Pater Noster w jednym.Skaranie boskie z tą
Melą – powtarzał dziadek. I wszyscy oni mieli rację. Dlatego
muszę się skupić i zacząć od początku.Ale gdzie jest początek tej
historii? Jak zaczęła się ta moja przygoda zakręcona jak czterdzieści cztery słoiki?
Mam!
M
|5|
1
Chociaż wróciłam do Warszawy po dwóch latach wygnania,
na Nowym Świecie wszystko było po staremu. Przechodnie
sunęli niespiesznie w popołudniowym słońcu, przystawali
i spoglądali za siebie, jakby zastanawiając się, skąd właściwie się
wzięli w tym przetrąconym mieście, gdzie Hitler i Stalin zrobili,
co swoje... – resztę piosenki znacie. Chłopak w kraciastej koszuli bił pięścią w ścianę obok bezdusznego bankomatu, chociaż to
przecież nie maszyny wina, że kasa się skończyła prawie dwa
tygodnie przed wypłatą. Długowłosy grubas w spranej koszuli,
usadowiony w ogródku piwnym, rozejrzał się ostrożnie, przygryzł wargi, szybkim ruchem wydobył buteleczkę z kieszeni i wlał
pięćdziesiątkę do kufla. Królewskie pojaśniało. Pasażerowie
rozpłaszczyli się na szybie autobusu, Indianie rozkładali stoisko
z kompaktami, a ja pielęgnowałam swoją splendid isolation. Jak?
Wkładasz słuchawki w uszy, i już. Dźwięki zabierają cię daleko,
a wszystkie zadręczające cię drobne kłopoty stają się zwykłymi
drobnymi kłopotami.
Święty Antoni, święty Antoni,
Serce zgubiłam pod miedzą.
Oj, co to będzie, święty Antoni,
Gdy się sąsiedzi dowiedzą – sączyła mi do ucha Ordonka, a ja
zupełnie niepotrzebnie gapiłam się na zegarek – od patrzenia czas
raczej nie przyspieszy. Zamknęłam oczy i zaczęłam w duecie
z Ordonką przekonywać świętego Antoniego, że noce takie są
upalne, a słowiki spać nie dają, gdy jakiś cień przesłonił mi słońce.
|7|
Melania Reiter
Pomyślałam, że to nic takiego. Chmura zaraz popłynie dalej. Ale
cień nie dawał za wygraną, coś krzyczał i roztaczał wokół siebie
intensywny zapach płynu po goleniu. Otworzyłam oczy.
Cień okazał się chłopakiem przed trzydziestką, skądinąd całkiem
do rzeczy. Stał, w rękach trzymał opasły tom „Dzienników”Mrożka
i krzyczał:
– Książka pani spadła!
Zdjęłam słuchawki.
– Mam nazieję, zie się nie śtłukła! – odpowiedziałam, uśmiechając się do niego głupawo. Chłopak zrobił minę, jakby właśnie
przemówiło do niego cielę.
– O czym pani mówi? – przekładał Mrożka z ręki do ręki, jakby
go parzył w palce.
– Boi się pan ksiąziek? Nie gryzą.
– Upadła, to podniosłem – położył książkę na blacie obok
szklanki z latte, wsunął mój futerał z saksofonem pod stolik, przyciągnął krzesło i rozsiadł się z nadzieją na Bóg wie co. – Pani
mnie nie pamięta? Przecież przetańczyliśmy parę ładnych
kawałków w Pawilonach.
– Pomyłka. Ja tam nie bywam, prosię pana. W troście o dusię
– odpowiedziałam, ocierając usta wierzchem dłoni. Chłopakowi
żyły wyszły na czoło. Chyba poszukiwał skojarzeń z duszą.
– Biblioteka! Na BUW-ie! No jasne, jak mogłem zapomnieć!
– Nie chodzię do bibliotek. Powietsie za suche, kaźdy lekaź to
panu powie.
Szczęka chłopaka zawisła nisko nad ziemią, ale walczył dalej.
Wyciągnął rękę.
– Wiesiek jestem.
– Anzielika – nie wiem, skąd wytrzasnęłam to imię, ale nadawało się idealnie.
– Rety, kozackie! Czekasz na kogoś? Może dasz się namówić na
ciastko?
|8|
AMBASSADA
– Jasne – odpowiedziałam natychmiast i chyba nawet przygryzłam dolną wargę na zachętę.
Chłopak zerwał się i sprężystym krokiem pocwałował w stronę
baru.
– Nie wieś, na które pytanie ci odpowieziałam! – krzyknęłam
za nim, ale chyba nie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Zresztą
już wracał i choć uśmiech podtrzymywał przy życiu już tylko
siłą woli, brnął dalej.
– Jak cię tylko zobaczyłem, pomyślałem sobie: „Ta dziewczyna jest inna niż wszystkie”. Przypominasz mi moją matkę, na
pewno chciałaby cię poznać... – wyszczerzył się, więc mogłam
ustalić, że uzębienie miał w przyzwoitym stanie z wyjątkiem lewej
górnej piątki kwalifikującej się do extractio. Ale ten hamburgerowy chuch. Katastrofa.
– To jak, dasz mi szansę? – spytał jakoś tak niemrawo.
– Siansia na ciastko?
– Szansa na sukces!
Święty Antoni, święty Antoni, i jak tu z takim zbłądzić pod
miedzą? Nie mówiąc o zgubionym sercu i dalszych konsekwencjach. Ale to – jak wiadomo – nie są sprawy dla świętych, same
musimy sobie dawać radę, więc jeszcze jeden jego krzywy
uśmiech, moja równie krzywa odpowiedź i szept: – No dobzie.
Ale psipilnuj mi instrumentu. Idę siusiu.
Wiem, to było okropne, głupie i w ogóle nie do przyjęcia,
ale nie mogłam się opanować. Naprawdę to było silniejsze ode
mnie. Wstałam. Ale to nie było takie zwykłe wstawanie. To był
balet, bardzo nowoczesny, na chwiejnych, wykręconych nogach
z trudem utrzymujących w pionie całą resztę mojej śmiertelnej
powłoki. Poczłapałam przez kawiarniany ogródek, powłócząc
nogami, zataczając się, jęcząc i sapiąc. Opierałam się o każdy stolik,
przewracałam butelki z mineralną i kieliszki z prosecco. Przerażeni
klienci podrywali filiżanki z kawą razem ze spodeczkami, a ja
|9|
Melania Reiter
przepraszałam i się uśmiechałam, więc ludzie odwzajemniali
uśmiech, przyprawiając go obficie litością.
W drzwiach restauracji odwróciłam się i posłałam Wieśkowi
powłóczyste spojrzenie. W jego oczach była panika. Schowałam
się za zasłoną i patrzyłam przez okno, jak ciska na stolik dwie
dychy i ucieka, jakby goniło za nim stado dzików.
– Może potrzebuje pani pomocy? – spytał jakiś starszy pan
pod krawatem przypominającym szczura zagłodzonego na
śmierć. W jego oczach nie było nachalności. Naprawdę chciał
mi pomóc. Odetchnęłam.
– Nie, już wszystko w porządku – odpowiedziałam i swobodnym krokiem wróciłam do ogródka. – Koniec przedstawienia.
Starszy mężczyzna odprowadził mnie wzrokiem. Podrapał się
po głowie. Chyba zrozumiał.
W ogródku całe szczęście był już Przemek. A właściwie to nie
do końca był. Jego obecność od pewnego czasu wydawała mi się
częściowa, by nie powiedzieć znikoma. Objął mnie, jak to on,
ostrożnie, jakby znudziła go już bliskość między nami. Jasne!
Dwa lata małżeństwa, czas na pierwszy kryzys. Ale przecież się nie
damy, prawda?
Znowu założyłam słuchawki.
Noce takie są upalne
I słowiki spać nie dają,
A przez okno do mej izby
Jakieś strachy zaglądają – śpiewała Ordonka, chyba specjalnie
dla mnie.
2
oszliśmy w dół Nowego Światu. To znaczy ja rwałam do
przodu, a potem czekałam na Przemka, który w milczeniu
targał futerał jak kulę na łańcuchu. Rozgadał się dopiero
przed paskudnym gmaszyskiem o oknach ciemnych jak oczy mordercy. Bank Gospodarki Krajowej – tyle dowiedziałam się z zakręconego napisu wyrytego na fasadzie.
– I pomyśl, że gdyby tylko chłopakom się udało, nie byłoby
drugiej wojny światowej – Przemek z ulgą postawił futerał na
szczerbatym chodniku.
– Ty znowu swoje! Masz chyba obsesję...
Nie słyszał mnie. Coraz lepiej mu to wychodziło.
– Pomyśl tylko. Bomba, była o... – wyciągnął rękę w stronę
sztucznej palmy na rondzie de Gaulle’a. – Wyobraź sobie: tu
bomba, tam, w oknie saperzy z detonatorem, ulicą jedzie Adolf
i nagle buch, wódz przeprowadza się do Walhalli razem z całą swoją
bandą. Jest trzydziesty dziewiąty rok, nie ma wojny, nie ma Jałty, nie
ma powstania, Baczyński żyje, miasto kwitnie, bajka! A wiesz,
czemu się nie udało?
– Saper się zawahał – opowiadał mi tę historię po raz ikstysięczny cielętnasty.
– Właśnie! Mnie by nie zadrżała ręka.
– A ja nie wiem.
– Nie wiesz? Przecież to był Hitler, ten potwór Adolf Hitler!
– Do trzydziestego dziewiątego jeszcze nie zdążył narozrabiać.
– Jezu, Mela, co ty wygadujesz?
P
| 11 |
Melania Reiter
– Ja się tylko zastanawiam, czy byłabym w stanie zabić człowieka, który jeszcze nie zrobił nic, za co mógłby dostać czapę.
– Nic? A Austria, Czechosłowacja, noc kryształowa, obozy
koncentracyjne? Mało ci? Wiesz co? Masz rację, to był ktoś taki
jak ty! Saper z miękkim sercem, sercuniem właściwie! Siedział
sobie z tym detonatorem i myślał: „A może ten Hitler nie jest taki
całkiem zły? Malutki, ze śmiesznym wąsem, tak w ogóle do
Chaplina podobny, poza tym to wegetarianin, czy jak ktoś nie je
mięsa, to może być złym człowiekiem?”. No i mamy, to co mamy!
Dobrze, że nikt nie zwracał uwagi na tę naszą idiotyczną awanturę. Ewidentnie kwalifikowaliśmy się na wizytę u psychiatry. Ale
warszawiaków, zdaje się, niewiele obchodził Hitler, bomba
i drżąca ręka sapera. Wylewali się z czerwonych tramwajów, rozpychali łokciami, wyskakiwali z biur i knajp w poszukiwaniu
miejsca, gdzie mogliby zapalić. Inni po prostu drałowali przez
siebie, w stronę placu Trzech Krzyży albo Dworca Centralnego.
Młodzi z nosami w ekranach smartfonów potykali się o sterczące
płytki chodnikowe i siebie nawzajem. Staruszkowie wyglądali,
jakby zbrzydło im nawet wznoszenie rąk ku niebu.
Spojrzałam na zegarek. Byliśmy już spóźnieni.
– Gdzieś ty zostawił ten samochód?
Nasze równie masywne, jak leciwe volvo stało tuż obok.
Przemek wrzucił futerał do bagażnika i zamarł, z rękami na
masce, wpatrzony w budynek banku. A raczej w jego przeszłość.
3
aparkowaliśmy na Pięknej i był to pierwszy z całej serii
cudów, jakie przydarzyły nam się w ciągu kolejnych dwóch
tygodni. Wyszperałam w mózgu adres, zgadzał się i nie zgadzał, bo dom, do którego mieliśmy zaraz wejść, obrastał bluszcz,
równie szary i wysuszony jak odrapane mury. Na dole krzykliwy
szyld kusił ofertą tanich lotów – stówka i jesteś, bracie, w Göteborgu
czy innym końcu świata. Wyglądało na to, że budynek, który przetrwał wojnę światową, pół wieku komuny i kawał wolnej Polski,
właśnie nam zawali się na głowy.
Spojrzałam na Przemka. Wyglądał, jakby połknął sporej wielkości piłkę i właśnie zaczynał się dusić.
– Stryj mówił coś o uroczym zakątku i odrobinie luksusu
w sercu Warszawy... – wysapał.
– W każdym razie Ritz to nie jest – próbowałam żartem
rozładować sytuację, ale zdaje się, że nie wyszło. Dobrze wiedziałam, jak potoczy się ta rozmowa. Pretensje, złość, milczenie,
eksplozja. Kompletnie bez sensu, jak cały ten pomysł z przeprowadzką.
– To tylko miesiąc – Przemek robił dobrą minę do złej gry, a teraz
to ja dla odmiany milczałam.
– Zachowujesz się, jakby to była moja wina! – krzyknął.
– Bo to ty nas tu przywiozłeś. Moja książka, książunia, będą
warunki, luksus, skończę, nareszcie, a potem już tylko ty... Naiwna
idiotka.
Z
| 13 |
Melania Reiter
– Przestań! Mam powiedzieć, że jest mi przykro, bo chciałem
coś zmienić? Proszę bardzo, tak, jest mi przykro. Nie wyszło.
Wracamy. Zadowolona?
Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę samochodu. Zaczęłam krzyczeć za nim, że tak nie można, że wypada
przynajmniej powiedzieć stryjowi, że rezygnujemy. Dotarło
do niego, więc zawrócił, ale oczywiście musiał wydąć te swoje
wargi, które wydawały mi się kiedyś nie mniej seksowne niż
jego mózg. A teraz? Wargi te same, więc może coś z mózgiem?
Przemek podszedł do drzwi kamienicy i zgarbił się przed
domofonem. Sprawdził kilkukrotnie, przejechał palcem po
matowych przyciskach i rozłożył ręce:
– Nie ma trzydziestego trzeciego. Kamienica się sypie, stryjek wyparował, zostałem na lodzie. Normalka.
– Może do niego zadzwonisz?
Przemek wciągnął na twarz minę naburmuszonego dzieciaka. Tak robił zawsze, gdy przypominałam mu o oczywistościach zbyt oczywistych, by zaplątały się w bezcennych zwojach
jego szarej masy. Wygrzebał telefon z kieszeni, wybrał numer
i przestępując z nogi na nogę, czekał na połączenie. W takich
chwilach zawsze wydawał mi się bezbronny i śmieszny. Jak
postać z kreskówki, która ma jednak tę wadę, że nie można jej
przytulić. Z Przemkiem to się udawało, przynajmniej do czasu.
Stryj w końcu odebrał, Przemek warknął do słuchawki,
wsłuchał się w odpowiedź, zrobił wielkie oczy i się rozłączył.
– Szesnaście – powiedział. – Piękna szesnaście, a nie piętnaście. Jak ty to zapisałaś?
– Tak jak mi kazałeś.
– Ty zawsze coś poprzekręcasz!
– Hej, wyluzuj, to tylko zły numer.
Nabrał powietrza i wyrzucił z siebie godny Hamleta monolog o tym, jak bardzo się stara i czego nie dostaje w zamian.
| 14 |
AMBASSADA
Przypominał po kolei każdą naszą kłótnię, każde ciche
popołudnie i był tym tak zafrasowany, że dał mi się wziąć za
rękę i przeprowadzić na drugą stronę ulicy.
– I co? – zapytałam przymilnie. – Teraz chyba lepiej?
Przed nami popisywała się niezbrukaną jeszcze przez grafficiarzy bielą fasada nowiutkiego apartamentowca. Wyglądał jak
akwarium dla naprawdę grubych korporacyjnych ryb. Objęłam
Przemka i skubnęłam go w ucho.
– Wygląda na doskonałe miejsce, żeby pewien arcyzdolny
facet skończył swoją wielką książkę...
Przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Przez chwilę znów
było mi nieprzyzwoicie dobrze.
– Skończy, jeśli pewna piękna dziewczyna będzie wciąż
blisko niego – zerknął za siebie, na starą kamienicę. – Tu rudera,
tam luksus. Pokręcone miasto ta Warszawa, co?
Niedostępne w wersji demonstracyjnej.
Zapraszamy do zakupu
pełnej wersji książki
w serwisie

Podobne dokumenty