To lubiê! 3 lic. kszt. kulturowo

Transkrypt

To lubiê! 3 lic. kszt. kulturowo
„Nastała gęsta ciemność”
Edvard Munch, Krzyk (1893).
Tempera na płótnie, 91 x 73,5 cm,
Nasjonalgalleriet, Oslo. Fot. BE&W.
Edvard Munch — biogram zob. s. 148.
147
Zadania
wstępne
1.
Niech każdy z Was — w odwołaniu do tekstów kultury opracowanych do
tej pory, a także wiadomości z zakresu historii oraz własnych obserwacji
aktualnej rzeczywistości:
– zgromadzi jak najwięcej przykładów działań, które są lub były uzasadniane
w kategoriach tzw. „wyższej konieczności”, „racji stanu”, „postępu”, „dobra ludzkości”, „dobra nauki, „dobra narodu”, „dobra państwa” lub innej idei;
– spróbuje znaleźć jakieś kryteria porządkowania wyszukanych przykładów;
– zanalizuje jeden z nich, rozważając wszelkie możliwe konsekwencje tak uzasadnianych działań, a także ewentualne rozbieżności między deklaracjami i rzeczywistymi przyczynami postępowania ludzi, którzy powołują się na wskazane
wyżej idee;
– przygotuje w związku z opracowanym przykładem swój głos na potrzeby klasowej dyskusji, organizowanej pod jednym z takich np. haseł: „Cel uświęca
środki?”, „Demagogia — hipokryzja — populizm we współczesnym świecie”, „Ideowość — bezideowość — konformizm”, „Wobec autorytetów...”, „Między utopią
a rzeczywistością”.
Edvard Munch (1864-1944) — czyt. munk — norweski malarz i grafik; związany z symbolistami. Jego twórczość stała się jednym z głównych źródeł XX-wiecznego ekspresjonizmu. Wpłynął też na dokonania polskich
artystów przełomu wieków, przede wszystkim za sprawą Stanisława Przybyszewskiego [biogram zob. s. 46],
z którym się przyjaźnił i który przywiózł kilka jego dzieł do młodopolskiego Krakowa [zob. kapsułkę PROCESY
I PRZEŁOMY KULTUROWE w podręczniku do kl. I, s. 33-35; w tej książce PLANSZE, s. 412-413, 414-415,
416-417]. Munch wiele lat spędził w Niemczech, Francji i Włoszech, zanim po ciężkiej chorobie nerwowej
osiadł w Norwegii (1909). W swej twórczości w oryginalny sposób dawał wyraz niepokojącym przeżyciom,
wewnętrznemu napięciu, rozmaitym obsesjom i emocjom. W autokomentarzu do słynnego Krzyku (1893) artysta
przedstawia jego genezę: „Szedłem drogą w towarzystwie dwóch przyjaciół — zachodziło słońce — poczułem
nagły przypływ melancholii — niebo stało się nagle krwistoczerwone. Zatrzymałem się, oparłem o balustradę
śmiertelnie znużony — nad miastem i ciemnobłękitnym fiordem rozpościerały się rozlewiska krwi i języki
ognia — przyjaciele szli dalej, a ja drżałem z trwogi — i wtedy posłyszałem przeciągły krzyk przeszywający
powietrze”.
148
U
„Poza
dobrem
i złem”
Fiodor Dostojewski
Zbrodnia i kara
(fragment)
* Rodion Romanowicz Raskolnikow — były student,
zamordował starą lichwiarkę i jej siostrę.
* Razumichin — były kolega uniwersytecki Raskolnikowa, jego przyjaciel, zaopiekował się Raskolnikowem w chorobie.
10
Muzeum Literatury w Warszawie.
* Porfiry Pietrowicz — sędzia śledczy prowadzący
sprawę morderstwa lichwiarki, spokrewniony
z Razumichinem.
WA
Zbrod Przypomin GA!
ni i k
a
ary o my, że le
k
bowią
zuje wtura
całoś
ci.
20
Raskolnikow* już wchodził do pokoju. Wszedł z taką miną, jakby robił nadludzkie
wysiłki, żeby czasem nie parsknąć. Za nim, ze zmienioną, wściekłą twarzą, czerwony
jak piwonia, olbrzymi i niezgrabny, wszedł skonfundowany Razumichin*. Twarz jego
i cała postać były w tej chwili rzeczywiście pocieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nieprzedstawiony, ukłonił się stojącemu pośrodku
pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął rękę i uścisnął mu
dłoń — w dalszym ciągu jakby dokładając nadzwyczajnych starań, by przytłumić swą
wesołość i wydusić z siebie bodaj parę słów prezentacji. Lecz gdy tylko zdołał przybrać
poważną minę i coś tam mruknąć — wtem, niby niechcący, spojrzał znów na Razumichina i tym razem już nie wytrzymał: tłumiony śmiech wyrwał się tym gwałtowniej,
im usilniej powściągał go dotychczas. Niesłychane rozjuszenie, jakim Razumichin kwitował ten „serdeczny” śmiech, nadawało całej tej scenie pozór najszczerszej wesołości
i, co więcej, naturalności. A Razumichin, jak na zamówienie, dołożył jeszcze cegiełkę:
— Psiakrew! — ryknął, machnął ręką, zawadził o mały okrągły stolik, na którym stała
szklanka po herbacie. Wszystko poleciało i zabrzęczało.
— Po co niszczyć meble, panowie? Wszak to uszczerbek dla państwa! — wesoło zawołał Porfiry Pietrowicz*.
Scena przedstawiała się jak następuje: Raskolnikow śmiał się, zapomniawszy swej
ręki w ręce gospodarza, lecz znając miarę, czekał na sposobną chwilę, żeby skończyć
z tym jak najrychlej i jak najnaturalniej. Razumichin, do reszty zawstydzony przewróceniem stolika i stłuczeniem szklanki, posępnie spojrzał na kawałeczki szkła, splunął
Fiodor Dostojewski (1821-1881) — powieściopisarz rosyjski, mistrz prozy psychologicznej, autor takich m.in.
dzieł, jak Zbrodnia i kara (1866), Idiota (1868), Biesy (1872), Bracia Karamazow (1880). W młodości należał
do tzw. kółka pietraszewców, grupy pozostającej pod wpływem francuskiego socjalizmu utopijnego. Zainteresowanie postępowymi ideami (wolność prasy, uwłaszczenie chłopów...) stało się przyczyną aresztowania
członków nielegalnej organizacji, w tym również Dostojewskiego. Skazanych na śmierć ułaskawiono tuż przed
egzekucją, zamieniając wyrok na katorgę oraz przymusową służbę wojskową. Na psychikę i twórczość pisarza
wpływ miały również inne dramatyczne doświadczenia z jego życia, np. alkoholizm czy nałogowo uprawiany hazard. Kilkakrotne wyjazdy za granicę utwierdziły autora Zbrodni i kary w przekonaniu o nędzy moralnej
Zachodu, który zupełnie oddalił się od ideałów prawdziwego chrześcijaństwa. Zdaniem Dostojewskiego,
ideały te zachowały się w czystej postaci jedynie w prawosławnej wierze rosyjskiego ludu. Znawcy twórczości
pisarza podają, że autor Braci Karamazow „pragnął — jak sam wyznał — z całym realizmem doszukiwać się
człowieka w człowieku. Przy czym — uściślając termin — uważał się za realistę w wyższym znaczeniu tego
słowa, to znaczy takiego realistę, którego zadaniem jest odsłanianie najskrytszych tajników duszy ludzkiej” [por.
kapsułkę REALIZM w podręczniku do kl. II, s. 131-132].
W cyklu To lubię! lekturę fragmentu Braci Karamazow — Legendę o Wielkim Inkwizytorze proponowano w poprzedniej klasie (zob. część 4. podręcznika, s. 240).
149
* Zamiotow — sekretarz cyrkułu, tj. komisariatu policji
państwowej. Był świadkiem
omdlenia Raskolnikowa, który — wezwany w sprawie
wystawionego kiedyś weksla — nagle stracił na chwilę przytomność. Stało się to
akurat w momencie, gdy rozmawiano o zamordowanej
lichwiarce. Raskolnikow spotkał też Zamiotowa w restauracji i podjął z nim rozmowę,
podczas której badał, czy
Zamiotow nie podejrzewa go
o morderstwo.
10
20
* We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj — jako goście zaproszeni na „oblewanie” nowego
lokum.
30
40
150
i ostro zawrócił do okna, gdzie stanął tyłem do towarzystwa, z groźnie nachmurzoną
twarzą, i patrzał przez szyby, nic nie widząc. Porfiry Pietrowicz śmiał się i chciał się
śmiać, lecz widać było, że czeka wyjaśnień. W kącie na krześle siedział Zamiotow*; teraz,
przy wejściu gości, podniósł się i stał w oczekiwaniu, rozciągnąwszy wargi do śmiechu, lecz z niezrozumieniem i nawet z niedowierzaniem spoglądając na całą scenę, na
Raskolnikowa zaś — aż z pewnym pomieszaniem. Niespodziewana obecność urzędnika
uderzyła Raskolnikowa.
„Muszę to sobie wytłumaczyć!” — pomyślał.
— Najmocniej przepraszam — zaczął, siląc się na zakłopotanie — Raskolnikow jestem...
— Co znowu, bardzo mi przyjemnie, przy tym panowie weszli tak sympatycznie...
Cóż to, on się nawet nie chce przywitać? — skinął Porfiry Pietrowicz na Razumichina.
— Doprawdy nie wiem, o co się na mnie wściekł. Powiedziałem mu tylko po drodze,
że jest podobny do Romea i... dowiodłem mu tego; więcej, zdaje się, nic nie było.
— Świnia! — odezwał się Razumichin nie obracając głowy.
— Musiał widocznie mieć bardzo ważkie powody, skoro jedno słóweczko tak go rozgniewało — zaśmiał się Porfiry.
— A tobie co do tego, ty sędzio śledczy!... Zresztą niech was wszystkich kule biją!
— odciął Razumichin i nagle, sam się roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy
nic, podszedł do Porfirego Pietrowicza.
— Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion Romanowicz
Raskolnikow; po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać; po wtóre, ma do
ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty tutaj skąd? Więc znacie się? Od dawna?
„Masz tobie” — przestraszył się Raskolnikow. Zamiotow zdawał się zmieszany, ale
nie zanadto.
— We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj — rzekł swobodnie Zamiotow*.
— Czyli że Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym tygodniu okropnie się czepiał, żebym ci go przedstawił, Porfiry, a tymczasem zwąchaliście się beze mnie... Gdzie
masz tytoń?
Porfiry Pietrowicz był po domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie
i przydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż
średniego, tęgawy, nawet z brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i bokobrodów, z krótko
ostrzyżonymi włosami na dużej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na potylicy. Pulchna, księżycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnożółtą, lecz była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna,
gdyby nie wyraz oczu o jakimś ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały
gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych oczu dziwnie nie harmonizowało z całą
postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej znacznie większej
powagi, niżby się można było spodziewać z pierwszego wrażenia.
Usłyszawszy, że gość ma do niego „interesik”, Porfiry Pietrowicz niezwłocznie
poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w przeciwległym rogu i wpatrzył się
* atencja (z łac.) — 1. przestarzałe: okazanie komu
szczególnego szacunku,
względów, wyróżnienie kogo; 2. dawne: natężenie
uwagi.
10
20
30
* Zosimow — lekarz wzywany do chorego Raskolnikowa, świadek jego majaczeń.
40
w gościa — oczekując natychmiastowego wyłożenia sprawy — z tą aż nazbyt wytężoną
i poważną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się znają i zwłaszcza
gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w żadnym stosunku do tej okazywanej mu nadzwyczajnej atencji*. Lecz Raskolnikow wyłuszczył swą sprawę jasno
i dokładnie, w krótkich, zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, że zdążył
wcale dobrze obejrzeć Porfirego. Porfiry Pietrowicz również ani razu nie spuścił zeń
oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził rozmowę z gorączkową
niecierpliwością i co chwila przenosił wzrok z jednego na drugiego, aż trochę przebierając miarkę.
„Głupiec” — wyłajał go w duchu Raskolnikow.
— Powinien pan zgłosić policji — nader rzeczowo odparł Porfiry — że dowiedziawszy
się o takim a takim zajściu, to znaczy o tym zabójstwie, prosi pan o zawiadomienie
sędziego śledczego, któremu ta sprawa została powierzona, iż te a te rzeczy należą do
pana i że pan pragnie je wykupić... czy też... Słowem, oni wystylizują to panu.
— Kiedy właśnie o to chodzi — silił się Raskolnikow na możliwie największe skrępowanie — że ja w tej chwili... nie bardzo mam pieniądze... nawet na taki drobiazg nie
starczy... Ja bym, proszę pana, na razie chciał tylko zgłosić, że rzeczy są moje, ale że
gdy tylko będę miał pieniądze...
—To obojętne — odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na temat sytuacji finansowej. — Zresztą, jeśli pan chce, może pan napisać wprost do mnie,
w tym sensie, że oto, dowiedziawszy się o tym a o tym i zgłaszając o takich a takich
moich rzeczach, upraszam...
— Chyba na zwyczajnym papierze? — pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów.
— O, na najzwyczajniejszym! — I nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał
na niego, spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale może to się tylko wydawało
Raskolnikowowi, gdyż trwało to zaledwie ułamek sekundy. W każdym razie coś w tym
rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, że tamten do niego mrugnął, diabli wiedzą, w jakim celu.
„Wie”! — śmignęło w nim jak błyskawica.
— Przepraszam, że trudzę takimi błahostkami — ciągnął dalej, nieco zbity z tropu
— moje rzeczy są warte wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie drogie, jako
pamiątki po osobach, od których je dostałem, i wyznam, że bardzo się przestraszyłem,
kiedym usłyszał...
— Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi*, że Porfiry
bada właścicieli zastawów — wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem.
To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i cisnął mu wściekłe spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się opamiętał.
— Mam wrażenie, bracie, że natrząsasz się ze mnie? — zwrócił się do niego z dobrze
udanym rozdrażnieniem. — Zgoda, może zanadto zawracam sobie głowę tą, jak ci się
zdaje, lichotą; lecz chyba nie można mnie z tego powodu uważać za egoistę, za chciwca:
151
10
20
30
40
152
dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą wcale nie być lichotą. Już ci mówiłem, że
ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą, która mi pozostała po ojcu.
Możesz się ze mnie śmiać, ale — tu zwrócił się nagle do Porfirego — przyjechała do
mnie matka i gdyby się dowiedziała — znów obrócił się żywo do Razumichina, bardzo
starając się o to, by głos mu drgnął — że ten zegarek przepadł, przysięgam, że byłaby
w rozpaczy. Kobiety!
— Ależ ja wcale nie w tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie! — wołał zmartwiony
Razumichin.
„Czy dobrze? Czy naturalnie? Czy nie przeholowałem? — drżał Raskolnikow. — Po
co powiedziałem: k o b i e t y?”
— Więc przyjechała do pana matka — poinformował się dlaczegoś Porfiry Pietrowicz.
— Tak.
— Kiedyż to?
— Wczoraj wieczorem.
Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.
— Te pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogą zginąć — podjął spokojnie i chłodno.
— Już dawno czekałem tu na pana.
I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać popielniczkę Razumichinowi, który
niemiłosiernie zaśmiecał dywan popiołem z papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry
zdawał się ani patrzeć, wciąż jeszcze zaprzątnięty papierosem Razumichina.
— Co-o? Czekałeś? Czyżeś ty wiedział, że i on t a m zastawiał? — krzyknął Razumichin.
Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do Raskolnikowa.
— Obydwie pańskie rzeczy, pierścionek i zegarek, były u n i e j zawinięte w jeden
papierek, a na tym papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko, jak
również dzień, w którym otrzymała to od pana...
— Że też pan taki spostrzegawczy... — niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow, usiłując patrzeć mu prosto w oczy; nie wytrzymał jednak i nagle dodał: — Powiedziałem
to dlatego, że prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo... tak że panu
trudno wszystkich ich spamiętać. A tymczasem pan, przeciwnie, tak dobrze przypomina ich sobie wszystkich i... i...
„Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to dodał”.
— Prawie wszyscy właściciele są już teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas się
nie zgłaszał — odparł Porfiry z ledwie uchwytnym — odcieniem ironii.
— Niezupełnie byłem zdrów.
— O tym słyszałem także. Słyszałem nawet, że był pan niepomiernie czymś rozstrojony. Obecnie też jest pan jak gdyby blady.
— Wcale nie blady... przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! — przeciął Raskolnikow brutalnie i ze złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować. „A właśnie w złości wygadam się! — mignęło mu znowu. — Czemu oni mnie
dręczą!”
* maligna (łac.) — ciężki stan
chorobowy, połączony z wysoką gorączką, zaburzeniami przytomności i majaczeniem.
10
20
* Nikodem Fomicz — komisarz cyrkułu, świadek omdlenia Raskolnikowa.
30
40
„Zupełnie zdrów!” — podchwycił Razumichin. — A to mi się podoba. Do wczoraj
bredził od rzeczy... Czy uwierzysz, Porfiry, ledwie się trzymał na nogach, a jak tylkośmy się odwrócili, to znaczy ja i Zosimow, ten się ubrał na chybcika, drapnął chyłkiem
i szwendał się gdzieś do północy... i to, powiadam ci, w kompletnej malignie*; możesz
to sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy.
— Doprawdy? W k o m p l e t n e j m a l i g n i e ? No proszę! — pokiwał głową Porfiry
jakoś po babsku.
— Banialuki, proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! — wyrwało się Raskolnikowowi ze zbyt już wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby nie dosłyszał
tych dziwnych słów.
— Czyż byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? — gorąco prawił Razumichin. — Po coś
wyszedł? Na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy to się nazywa być przy zdrowych zmysłach? Teraz, kiedy całe niebezpieczeństwo już minęło, mówię ci to wprost.
— Znudzili mnie wczoraj jak flaki z olejem — rzekł nagle Raskolnikow do Porfirego
z bezczelnie wyzywającym uśmiechem — więc uciekłem od nich, chciałem wynająć sobie
mieszkanie, żeby mnie nie wytropili; wziąłem ze sobą kupę pieniędzy. Pan Zamiotow
widział te pieniądze. Cóż, panie Zamiotow, byłem wczoraj, czy nie byłem w malignie?
Proszę rozstrzygnąć nasz spór.
Byłby w tej chwili zadusił Zamiotowa, tak bardzo mu się nie podobało jego milczenie i jego wzrok.
— Moim zdaniem, mówił pan nader rozsądnie i nawet przebiegle, tylko zanadto był
pan drażliwy — oświadczył Zamiotow sucho. — A dzisiaj mówił mi Nikodem Fomicz*
— wtrącił Porfiry — że spotkał pana wczoraj bardzo późno w mieszkaniu pewnego urzędnika stratowanego przez konie...
— Właśnie! Ot, chociażby ten urzędnik — podchwycił Razumichin — no powiedz sam,
czyś nie był zwariowany u tego urzędnika? Ostatnie grosze oddałeś wdowie na pogrzeb!
Zachciało ci się miłosierdzia... ślicznie, daj piętnaście, daj dwadzieścia, ale choć trzy
ruble zostaw sobie; a tyś wywalił wszystkie dwadzieścia pięć!
— Skąd wiesz, że nie znalazłem gdzieś skarbu? Może właśnie dlatego byłem wczoraj
taki szczodry... Ot, na przykład pan Zamiotow wie, że znalazłem skarb... Proszę darować
— drżącymi ustami rzekł do Porfirego — że od pół godziny zanudzamy pana takimi
bzdurami. Pan ma nas dosyć, co?
— Ale skądże, przeciwnie, prze-ciw-nie. Gdyby pan wiedział, jak mnie pan interesuje.
Z ciekawością i patrzę, i słucham... i, wyznam, tak się cieszę, że pan nareszcie zechciał
mnie odwiedzić.
— Mógłbyś przynajmniej herbatą mnie poczęstować. W gardle mi zaschło! — huknął
Razumichin.
— Wyborna myśl. Może i panowie raczą się przyłączyć do towarzystwa. A może
chcesz... coś solidniejszego przed herbatą, hę?
— Idź do licha.
Porfiry Pietrowicz poszedł wydać zarządzenia co do herbaty. W głowie Raskolnikowa myśli wirowały jak cyklon. Był okropnie rozdrażniony.
153
10
20
30
40
154
„Ba, nawet nie ukrywają, nawet nie chcą robić ceregieli. Z jakiego to powodu, mój
panie, mówiłeś o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro mnie nie znasz? To dowód, że
już nie chcą ukrywać, że mnie tropią jak sfora psów. Najotwarciej plują mi w twarz!
— dygotał z furii. — W takim razie bijcie wprost, a nie igrajcie jak kot z myszą. Przecież
to nieuprzejmie, mój panie, skąd pan wie, może ja na to nie pozwolę!... Raptem wstanę
i wygarnę wam w pysk całą prawdę; wtedy zobaczycie, jak wami gardzę! — Z trudem
odetchnął. — A jeśli to mi się tylko wydaje? Jeśli to ułuda? Jeśli się złoszczę tylko z braku doświadczenia i nie umiem odegrać swojej podłej roli? Może z ich strony nie było
żadnego zamiaru? Wszystkie ich słowa są najzwyczajniejsze, jednakże coś w nich tkwi...
Wszystko to można zawsze powiedzieć, ale coś tu jest. Dlaczego powiedział wprost
u n i e j ? Dlaczego Zamiotow dodał, że mówiłem p r z e b i e g l e ? Dlaczego mówią
takim tonem? Tak... ton... Razumichin siedział tu tak samo jak ja, więc czemuż jemu
nic się nie wydaje? Temu idiotycznemu niewiniątku nigdy się nic nie wydaje... Znów
gorączka!... Porfiry mrugał do mnie czy nie mrugał? To z pewnością nonsens; czemu
miałby mrugać? Chcą mi działać na nerwy czy przekomarzać się ze mną? Albo wszystko
to miraż, albo — w i e d z ą!... Nawet Zamiotow jest impertynencki... Czy rzeczywiście
Zamiotow jest impertynencki? Zamiotow zmienił pogląd przez noc. Przeczuwałem, że
tak będzie. Jest tutaj pierwszy raz, a zachowuje się jak we własnym domu. Porfiry
nie uważa go za gościa, siada tyłem do niego. Zwąchali się. Zwąchali się na pewno
z m o j e g o p o w o d u. Przed naszym przyjściem mówili na pewno o mnie... Czy
wiedzą o mieszkaniu? Żebyż już prędzej!... Kiedy powiedziałem, żem wczoraj pobiegł
szukać sobie mieszkania, on to pominął, nie nawiązał do tego... Swoją drogą zręcznie
wtrąciłem o mieszkaniu: przyda mi się później!... Że niby w malignie... Cha, cha, cha!
Wie o całym wczorajszym wieczorze. O przyjeździe mamy nie wiedział!... A ta jędza
wypisała ołówkiem nawet i datę!... Niedoczekanie wasze, nie dam się. To wszystko jeszcze
nie są fakty. Mieszkanie również nie jest faktem, tylko majaczeniem; wiem, co mam im
mówić... Nie wiedzą o mieszkaniu? Nie wyjdę stąd, póki nie spenetruję. Po co przyszedłem? To zaś, że się teraz złoszczę, to fakt niewątpliwy! Tfu, jaki ze mnie nerwus! A może
to i lepiej: wyglądam na bzika... Porfiry mnie wymacuje. Będzie próbował zbić mnie
z tropu. Po co przyszedłem?”
Wszystko to śmignęło mu przez głowę jak błyskawica. Porfiry Pietrowicz wrócił
prędko; jakoś poweselał naraz.
— Oj, bracie, po tej wczorajszej bibie u ciebie trzeszczy mi łeb... I w ogóle rozkleiłem
się — rzekł ze śmiechem do Razumichina, całkiem innym już tonem.
— I cóż? Było co ciekawego? Bo przecie porzuciłem was w najciekawszym miejscu.
Kto zwyciężył?
— Nikt, oczywiście. Zjechali na wiekuiste zagadnienia, bujali w obłokach.
— Wyobraź sobie, Rodia, na jakie tematy zjechali wczoraj: czy zbrodnia istnieje, czy
nie? Toż mówię ci, żeśmy gadali do nieprzytomności.
— Nic dziwnego. Zwykłe zagadnienie społeczne — odparł Raskolnikow z roztargnieniem.
— Pytanie zostało nie tak sformułowane — zauważył Porfiry.
10
20
* falanster — w systemie
socjalizmu utopijnego Fouriera — osiedle, w którym
miała się mieścić falanga,
zrzeszenie spółdzielcze
obejmujące ok. 1600 ludzi.
Zob. też przypis na s. 48.
30
40
— Niezupełnie tak, to prawda — od razu przystał Razumichin i ciągnął dalej gorąco,
po swojemu. — Widzisz, Rodionie: posłuchaj i powiedz mi swoje zdanie. Chodzi mi o to.
Wczoraj wyłaziłem ze skóry, żeby ich przekonać, czekałem też na twoją odsiecz. Mówiłem im o tobie, wspomniałem, że masz przyjść... Zaczęło się od poglądu socjalistów.
Pogląd wiadomy: zbrodnia to protest przeciwko niemoralnemu ustrojowi społecznemu, i basta, i nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza, i nic...
— Przekręcasz! — zawołał Porfiry Pietrowicz. Ożywił się wyraźnie i patrząc na Razumichina śmiał się raz po raz, czym jeszcze dodawał mu ostrogi.
— Nic się nie dopuszcza! — z zapałem przerwał Razumichin. — Nie przekręcam...
Mogę ci pokazać ich książki; wszystko u nich pochodzi stąd, że „środowisko spaczyło
człowieka”, i nic więcej. Ulubiony ich frazes. Stąd prosty wniosek, że jeśli dać społeczeństwu ustrój normalny, wszystkie zbrodnie znikną od razu, jak zdmuchnął, i wszyscy w mig staną się cnotliwi. Natura się nie liczy, naturę wyrzuca się za drzwi, natury
nie potrzeba! U nich nie jest tak, że ludzkość, rozwijając się aż do końca historyczną,
ż y w ą drogą, sama przez się zmieni się wreszcie w społeczeństwo normalne, lecz
odwrotnie, system społeczny, wyszedłszy z jakiejś matematycznej głowy, od razu uporządkuje całą ludzkość, w mig uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, przed wszelkim
żywym procesem, bez żadnej dziejowej i żywej drogi. Dlatego też tak instynktowo nie
lubią historii: „zawiera ona same łotrostwa i głupstwa”; wszystko się u nich tłumaczy
jedynie głupotą, dlatego również tak nie lubią ż y w e g o procesu życia: nie potrzeba
ż y w e j d u s z y. Żywa dusza zażąda życia, żywa dusza nie usłucha mechaniki, żywa
dusza jest podejrzliwa, żywa dusza jest wsteczna! To zaś, czego oni chcą, trąci wprawdzie truposzem, wprawdzie można to zrobić z kauczuku, ale za to jest to nieżywe, za
to jest bez woli, za to jest niewolnicze, nie pomyśli o buncie! W rezultacie wszystko się
sprowadza do układania cegiełek, do planowania korytarzy i pokojów w falansterach!*
Falanster, owszem, gotów, ale natura wasza nie jest gotowa do falansteru, pragnie życia,
nie dokonała życiowego przebiegu, nie kwapi się na cmentarz! Z pomocą samej tylko
logiki nie da się przeskoczyć natury! Logika przewidzi trzy wypadki, a wypadków jest
milion! Odciąć więc cały milion i wszystko sprowadzić do kwestii komfortu! Najłatwiejsze rozwiązanie! Kusząca jasność, i nie potrzeba myśleć! Grunt, że nie potrzeba myśleć!
Cała tajemnica żywota mieści się na dwu kartkach druku!
— Proszę, jak cwałuje, jak bębni! Trzeba go przytrzymać za ręce — śmiał się Porfiry,
po czym zwrócił się do Raskolnikowa: — Niech pan sobie wyobrazi coś w tym rodzaju
wczoraj wieczorem: w jednym pokoju, na sześć głosów, i to po dobrej porcji ponczu...
może pan to sobie wystawić? Nie, bracie, za pozwoleniem: „środowisko” gra w zbrodni
dużą rolę, obstaję przy tym.
— To wiem i bez ciebie, ale ty mi powiedz taką oto rzecz: czterdziestoletni mężczyzna
zgwałcił dziesięcioletnią dziewczynkę; czy to środowisko przynagliło go do tego?
— Kto wie, ściśle biorąc, może i środowisko — z wielką powagą zauważył Porfiry.
— Zbrodnię popełnioną na dziewczynce bardzo a bardzo dobrze można tłumaczyć „środowiskiem”.
Szał porwał Razumichina.
155
10
20
30
40
156
— Chcesz, to ci zaraz w y d e d u k u j ę — ryknął — że masz białe rzęsy wyłącznie
dlatego, że Iwan Wielki liczy sobie trzydzieści pięć sążni wysokości, a wydedukuję to
jasno, ściśle, postępowo, nawet z liberalnym zabarwieniem. Podejmuję się. No, chcesz
się założyć?
— Przyjmuję! Panowie, posłuchajmy, jak on tego dowiedzie.
— Udajesz, do jasnej cholery! — krzyknął Razumichin, zerwał się i machnął ręką.
— Nie warto z tobą gadać. Toż on to wszystko naumyślnie, ty go jeszcze nie znasz, Rodia!
A i wczoraj stanął po ich stronie tylko po to, żeby wszystkich nabrać. Co on wczoraj
wyplatał, o rety! A tamci się cieszyli z jego poparcia!... Potrafi dwa tygodnie z rzędu
tak pleść. Zeszłego roku wmawiał nam po jakiegoś licha, że idzie do monasteru: dwa
miesiące wmawiał to w nas! Niedawno uwziął się twierdzić, że się żeni, że już wszystko
gotowe do ślubu. Nawet sprawił sobie nowy garnitur. Jużeśmy mu winszowali. Tymczasem... ani narzeczonej, ani w ogóle nic; gadanie i już!
— Nieprawda. Garnitur sprawiłem sobie wcześniej. Właśnie z powodu nowego garnituru przyszło mi do głowy, żeby z was zażartować.
— Pan rzeczywiście jest takim aktorem? — spytał Raskolnikow niedbale.
— A cóż pan myślał? Proszę zaczekać, pana także nabiorę. Cha-cha-cha! Nie, nie,
powiem panu szczerą prawdę. Z powodu tych wszystkich zagadnień, zbrodni, środowiska, dziewczynek... przypomniał mi się teraz, a zresztą i dawniej mnie to interesowało, pewien pański artykulik: „O zbrodni”... czy jak to tam było u pana, zapomniałem
tytułu, nie pamiętam. Dwa miesiące temu miałem satysfakcję przeczytać to w „Słowie
Periodycznym”.
— Mój artykuł? W „Słowie Periodycznym”? — spytał zdziwiony Raskolnikow. — Przed
pół rokiem, porzuciwszy uniwersytet, rzeczywiście napisałem artykuł z powodu pewnej
książki, ale zaniosłem go do redakcji „Słowa Tygodniowego”, a nie „Periodycznego”.
— Trafił zaś do „Periodycznego”.
— Przecie „Słowo Tygodniowe” przestało się ukazywać, właśnie dlatego nie wydrukowali wtenczas...
— To prawda; lecz przestając wychodzić, „Słowo Tygodniowe” połączyło się ze „Słowem Periodycznym”, stąd też pański artykulik ukazał się przed dwoma miesiącami
w „Słowie Periodycznym”. Pan nie wiedział?
Raskolnikow nic nie wiedział istotnie.
— Bój się pan Boga, toż pan może zażądać od nich pieniędzy za artykuł. Jakie dziwne
usposobienie: żyje pan w takim zamknięciu, że nie wie o rzeczach bezpośrednio pana
dotyczących. To przecie fakt.
— Brawo, Rodia! Ja także nie wiedziałem! — zawołał Razumichin. — Dziś jeszcze wstąpię do czytelni i każę sobie dać ten numer. Dwa miesiące temu? Jaka data? Ale wszystko
jedno, i tak znajdę. No, no, no! A ten milczy!
— Skąd się pan dowiedział, że to mój artykuł? Podsygnowany był jedną literą.
— Przypadkowo i dopiero przed paru dniami. Przez redaktora; znam go osobiście...
Bardzo się zainteresował.
10
* Johannes Kepler (15711630) — niemiecki astronom, fizyk i matematyk, odkrył m.in. trzy prawa ruchu
planet, podał opis prostego teleskopu soczewkowego; Isaac Newton (16421727) — [czyt. a.jzaak nju.ton] angielski matematyk,
fizyk i filozof, odkrył m.in.
trzy prawa dynamiki oraz
prawo powszechnego ciążenia.
* Likurg (IX w. p.n.e.) — półlegendarny król i prawodawca Sparty, twórca ustroju arystokratycznego.
* Solon — biogram zob.
w podręczniku do kl. I,
s. 311-312.
* Mahomet, Muhammad ibn
Abd Allah (ok. 570-632)
— twórca islamu, organizator teokratycznego państwa arabskiego; głosił,
że jest prorokiem i wzywał
do czczenia jedynego boga — Allaha.
20
30
40
— O ile pamiętam, rozważałem stan psychologiczny przestępcy podczas całego przebiegu zbrodni.
— Tak jest, i podkreślał pan z naciskiem, że aktowi dokonania zbrodni zawsze towarzyszy choroba. Nader, nader oryginalne, lecz... mnie właściwie zaciekawiła nie ta
część pańskiego artykuliku, tylko pewna myśl rzucona pod koniec artykułu, ale którą
pan, niestety, porusza tylko mimochodem, nie dość jasno... Słowem, jeśli pan pamięta,
jest tam aluzja, że podobno istnieją na świecie pewne osoby, które mogą... nie, nie tylko mogą, lecz mają całkowite prawo popełniać wszelkie łotrostwa i przestępstwa i że
jakoby kodeks ich nie obowiązuje.
Raskolnikow uśmiechnął się na to rozmyślne i pracowite wypaczenie jego idei.
— Co? Jak? Prawo do zbrodni? Ale chyba nie dlatego, że „środowisko spaczyło człowieka”? — poinformował się Razumichin aż z jakimś przestrachem.
— Nie, nie, niezupełnie dlatego — odparł Porfiry. — Cała rzecz w tym, że podług artykułu pana Raskolnikowa wszyscy ludzie dzielą się rzekomo na „zwykłych” i „niezwykłych”. Zwykli powinni żyć w posłuchu i nie wolno im przekraczać praw, a to dlatego,
uważasz, że są zwykli. Niezwykli zaś mają prawo do wszelkich zbrodni i wykroczeń,
mianowicie dlatego, że są niezwykli. Zdaje się, że tak było u pana? Nie mylę się?
— Cóż to jest? Nie może być, żeby tak tam było! — bąkał Razumichin w rozterce.
Raskolnikow znów się uśmiechnął. W lot zrozumiał, co się święci i na co chcą go
nakierować: pamiętał swój artykuł. Zdecydował podjąć rękawicę.
— U mnie jest niezupełnie tak — zaczął prosto i skromnie. — Przyznaję zresztą, że pan
wyłożył moją myśl prawie ściśle, a może nawet i zupełnie ściśle... (Zdawało się sprawiać
mu przyjemność, że może dodać owo „zupełnie ściśle”.) Zachodzi tylko ta różnica, że
bynajmniej nie nastaję, jakoby ludzie niezwykli koniecznie musieli i byli obowiązani
wyczyniać wszelkie łotrostwa, jak pan to nazwał. Sądzę nawet, że takiego artykułu nie
ogłoszono by drukiem. Po prostu napomknąłem, że człowiek „niezwykły” ma prawo...
właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie może w sumieniu pozwolić na przekroczenie... niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga urzeczywistnienie
jego idei (niekiedy może zbawiennej dla całej ludzkości). Pan był łaskaw zaznaczyć, że
mój artykuł był nie dość jasny; jestem gotów wyświetlić go panu w miarę możności.
Chyba się nie pomylę, przypuszczając, że właśnie tego pan chce; służę. Moim zdaniem,
gdyby odkrycia Keplera i Newtona*, wskutek jakichś okoliczności, żadną miarą nie
mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez ofiarę życia jednego człowieka,
dziesięciu, stu i tak dalej, ludzi, którzy by temu odkryciu przeszkadzali lub stawali mu
w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany... u s u n ą ć
tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość zapoznać ze swymi odkryciami. Ale
bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo mu się spodoba,
ani dzień w dzień kraść ze straganów. Dalej, o ile pamiętam, snuję w swoim artykule
myśl, że wszyscy... na przykład prawodawcy i założyciele fundamentów ludzkości,
poczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów*, Solonów*, Mahometów* aż do
Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do jednego byli przestępcami już choćby przez to, że
157
10
20
30
* jurydyczny — prawniczy.
* vive la guerre éternelle —
czyt. wiw la ger eternel —
niech żyje wieczna (nieśmiertelna) wojna.
* Nowe Jeruzalem — zob. Ap
21, 1-8 — ukazuje się tu
przemieniony wszechświat,
a w nim Kościół w fazie ostatecznej jako Nowe Jeruzalem.
158
40
dając nowe prawo, tym samym naruszali dawne, święcie czczone przez społeczeństwo
i odziedziczone po ojcach... no i nie wzdragali się przed rozlewem krwi, jeśli tylko ta
krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko przelana w obronie dawnego prawa)
mogła im być pomocna. Jest nawet rzeczą zastanawiającą, że w większości wypadków
ci ustawodawcy i dobroczyńcy ludzkości najsrożej przelewali krew. Słowem, wywodzę,
że wszyscy — nie tylko najwięksi, lecz również ludzie choć trochę nietuzinkowi, choć
trochę zdolni powiedzieć coś nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie być
przestępcami — w stopniu większym lub mniejszym, rzecz prosta. Inaczej trudno by
im było wydobyć się z koleiny, na pozostanie zaś w niej oni zgodzić się nie mogą, znowuż wskutek swej natury, a dodam od siebie, że nawet obowiązani są nie zgodzić się
na to. Jak pan widzi, na razie nie ma w tym wszystkim nic szczególnie nowego. Było
to tysiąc razy drukowane i czytane. Co się zaś tyczy mego podziału ludzi na zwykłych
i niezwykłych, zgadzam się, że jest on trochę dowolny, ale ja przecież nie obstaję przy
ścisłych liczbach. Wierzę tylko w swoją myśl zasadniczą. Polega ona na tym, że ludzie
podług prawa przyrody dzielą się o g ó l n i e na dwie klasy: na klasę ludzi niższych,
będących, że tak powiem, materiałem, który służy wyłącznie do wydawania na świat
sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy posiadających dar czy talent,
który im pozwala wygłosić w swoim środowisku n o w e s ł o w o. Oczywiście podklas jest tu bez liku, ale znamiona wyróżniające obu klas są dość ostre: klasa pierwsza,
czyli materiał, to ogólnie biorąc ludzie z przyrodzenia zachowawczy, przykładni, ulegli
i swą uległość miłujący. Uważam też, że powinni być ulegli, bo do tego są przeznaczeni
i nie ma w tym nic zgoła, co by ich poniżało. Ludzie należący do drugiej klasy wszyscy
przekraczają prawo, są burzycielami albo są do tego... skłonni, zależnie od uzdolnień.
Przestępstwa tych ludzi, naturalnie, są względne i wielorakie; najczęściej domagają się
oni w najróżnorodniejszych wystąpieniach zniszczenia istniejącego stanu w imię lepszego. Lecz jeśli takiemu człowiekowi dla ziszczenia jego idei wypadnie stąpać choćby
po trupach, przez krew, to sądzę, że może on wewnętrznie, w zgodzie z sumieniem,
zezwolić sobie nawet na pochód poprzez krew, co zresztą zależy od tej idei i jej rozmiarów, proszę to sobie zakonotować. Tylko w tym znaczeniu mówię w swym artykule
o ich prawach do zbrodni. (Bo jak pan pamięta, zagailiśmy tę rozmowę od kwestii
jurydycznej*.) Ale powodów do wielkiego niepokoju nie ma: ogół prawie nigdy nie
przyznaje im tego prawa, ścina ich i wiesza (mniej lub więcej) i w ten sposób, całkiem
słusznie, wypełnia swe zachowawcze przeznaczenie, z zastrzeżeniem jednak, że w następnych generacjach tenże ogół wynosi tamtych ściętych na piedestał i otacza ich czcią
(mniej lub więcej). Pierwsza klasa jest zawsze władczynią teraźniejszości, druga klasa
— władczynią przyszłości. Pierwsi zachowują świat i pomnażają go liczebnie; drudzy
pchają świat naprzód i kierują go ku oznaczonym celom. Jedni i drudzy mają zupełnie
równe prawo istnieć. Słowem, u mnie wszyscy posiadają prawo równomocne, i... vive
la guerre éternelle*, aż do Nowego Jeruzalem*, rzecz jasna.
— Więc w Nowe Jeruzalem pan jednak wierzy?
— Wierzę — odparł Raskolnikow z mocą; mówiąc to, jak i w ciągu całej swej długiej
tyrady, patrzał w ziemię, obrawszy sobie jakiś punkcik na dywanie.
10
20
30
40
— I-i-i w Boga pan wierzy? Przepraszam za taką natarczywość.
— Wierzę — powtórzył Raskolnikow, podnosząc wzrok na Porfirego.
— I-i-i we wskrzeszenie Łazarza?
— Wie-wierzę. Po co to panu?
— Wierzy pan dosłownie?
— Dosłownie.
— Aha... Tak sobie byłem ciekaw. Przepraszam. Ale pan pozwoli, że wrócę do tematu.
Tamtych przecie nie zawsze ścinają; niektórzy, odwrotnie...
— Tryumfują za życia? O tak, niektórzy osiągają cel za życia i wówczas...
— Sami zaczynają ścinać.
— O ile zachodzi potrzeba i, wie pan, tak jest najczęściej. Pańska uwaga jest dowcipna, owszem.
— Dziękuję. Lecz niech mi pan powie: po czym mamy odróżniać tych niezwykłych
od zwykłych? Może przy urodzeniu są znaki, co? Chodzi mi o to, że tu by nie zawadziła
trochę większa dokładność, że tak powiem, więcej określoności zewnętrznej; proszę
mi darować zrozumiałą troskę człowieka praktycznego i prawomyślnego, lecz czyby
tu nie można wprowadzić na przykład jakiegoś uniformu, kazać im nosić odznaki albo
cechować ich?... Bo sam się pan zgodzi, że jeśli wyniknie plątanina, jeśli człowiek jednej
klasy ubrda sobie, że należy do drugiej, i zacznie „usuwać wszelkie zapory”, jak pan się
nader fortunnie wyraził, toć...
— O, to bywa bardzo często. I ta pańska uwaga jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej...
— Bardzo dziękuję.
— Nie ma za co, lecz proszę uwzględnić, że omyłka jest możliwa tylko ze strony
pierwszej klasy, czyli ze strony ludzi „zwykłych” (jak ich nazwałem, może bardzo niefortunnie). Wbrew swej wrodzonej uległości, a wskutek pewnej naturalnej przekory,
której nie odmówiono nawet krowie, nader liczni spośród nich lubią poczytywać się za
ludzi przodujących, za „burzycieli”, i pakować się w „nowe słowo”... a czynią to z najszczerszym przekonaniem. Przy tym częstokroć nie rozpoznają oni ludzi rzeczywiście
n o w y c h, ba, gardzą nimi jako osobnikami przestarzałego pokroju i poniżającego
sposobu myślenia. Mnie się jednak zdaje, że żadne znaczniejsze niebezpieczeństwo nie
grozi, i doprawdy może się pan nie turbować, ponieważ ci ludzie nigdy nie posuwają
się daleko. Za nadmiar ochoty można im czasem spuścić lanie, i owszem, żeby im przypomnieć właściwe ich miejsce, ale nic ponadto; nie potrzeba nawet oprawcy: sami
spuszczają sobie lanie, bo są bardzo układni. Niektórzy wyświadczają sobie tę usługę
nawzajem, drudzy sami sobie własnoręcznie... Poczuwają się przy tym do różnych publicznych kajań... wypada to ładnie i wychowawczo. Słowem, wcale nie powinien się
pan frasować... Takie jest prawo.
— Ha, przynajmniej pod tym jednym względem pan mnie troszkę uspokoił. Cóż,
kiedy jeszcze jedna bieda. Proszę mi powiedzieć: dużo jest tych „niezwykłych”, którym
wolno zarzynać innych? Naturalnie, gotów jestem uchylić czoła, ale pan się zgodzi, że
robi się człowiekowi niewyraźnie, jeśli ma ich być bardzo dużo, co?
159
10
20
30
* in spe (łac. dosłownie: w nadziei) — wyrażenie określające coś, co jeszcze nie istnieje, lecz jest spodziewane,
lub kogoś, kto w przyszłości
ma otrzymać jakąś godność,
zostać kimś.
160
40
— O, co do tego, niech pan również będzie spokojny — tymże tonem ciągnął dalej
Raskolnikow. — Na ogół ludzi posiadających nową myśl, ludzi choć odrobinkę zdolnych
powiedzieć coś choćby odrobinkę n o w e g o, rodzi się nadzwyczaj mało, aż dziw,
jak mało. Jedno tylko jest jasne: że tryb powstawania tych ludzi, tych wszystkich klas
i podklas, na pewno rządzi się jakimś określonym i niezachwianym prawem przyrody.
Zapewne, prawo to jest nieznane obecnie, ale wierzę, że istnieje i z czasem może być
poznane. Ogromna masa ludzka, tworzywo, tylko po to bytuje na świecie, żeby nareszcie przez jakiś wysiłek, w drodze jakiegoś zagadkowego na razie procesu, przez jakieś
krzyżowanie plemion i ras natężyć się i wydać w końcu na świat... ot, choćby jednego na
tysiąc, troszyneczkę bodaj samodzielnego człowieka. Z nieco szerszą samodzielnością
rodzi się może jeden na dziesięć tysięcy (mówię przykładowo, poglądowo). Z jeszcze
szerszą... jeden na sto tysięcy. Genialni ludzie... jeden na miliony; wielkie zaś geniusze,
korony ludzkości... może jeden po upływie wielu tysięcy milionów ludzkich istnień na
ziemi. Krótko mówiąc, ja do tej retorty, gdzie się to wszystko odbywa, nie zaglądałem.
Lecz określone prawo na pewno jest i być musi; nie może tu być przypadku.
— Kpicie obaj czy co, u licha? — wykrzyknął wreszcie Razumichin. — Nabieracie
się wzajemnie, co? Siedzą sobie i jeden drugiego nabija w butelkę! Nie mówisz chyba
poważnie, Rodia?
Raskolnikow w milczeniu zwrócił do niego bladą, smutną prawie twarz i nic nie odpowiedział. W zestawieniu z tą cichą i smutną twarzą Razumichinowi dziwną się wydawała nieukrywana, natrętna, drażniąca i n i e g r z e c z n a dokuczliwość Porfirego.
— Bo, bracie, jeśli ty to na serio... Zapewne masz słuszność mówiąc, że to nienowe,
że to przypomina wszystko, cośmy tysiąc razy czytali i słyszeli; lecz co jest w tym wszystkim rzeczywiście o r y g i n a l n e, co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko
do ciebie, to że ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew z g o d n i e z s u m i e n i e m,
i to, wybacz, aż z jakimś fanatyzmem... Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego
artykułu. Takie zezwolenie na krew z g o d n i e z s u m i e n i e m to... według mnie,
to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew...
— Zupełna racja, to straszniejsze — potwierdził Porfiry.
— Nie, ty musiałeś się zagalopować! Jest w tym błąd. Ja sobie przeczytam... Zagalopowałeś się! Nie możesz tak myśleć... Przeczytam.
— W artykule tego wszystkiego nie ma, są tylko napomknienia — oświadczył Raskolnikow.
— Tak, tak, tak, tak — nie mógł usiedzieć Porfiry — teraz widzę prawie jasno, jak się
pan zapatruje na zbrodnię; ale... proszę wybaczyć moje natręctwo (zanadto się panu
naprzykrzam, aż mi samemu wstyd!), lecz... bardzo mnie pan uspokoił co do pomyłkowych wypadków pomieszania tych dwu klas; jednakże... mnie tu znowu trapią różne
konkretne względy. Ot, przypuśćmy, że jakowyś mąż lub młodzian ubrda sobie, że jest
Likurgiem czy Mahometem... in spe*, oczywista... i dalejże usuwać wszelkie ku temu
zawady... Pomyśli: mam przed sobą daleką wyprawę, do wyprawy potrzebne są pieniądze... I nuże zdobywać pieniądze na wyprawę... Co?
Zamiotow nagle parsknął ze swego kąta. Raskolnikow ani spojrzał na niego.
10
20
30
40
— Muszę się zgodzić — odrzekł spokojnie — że takie wypadki są rzeczywiście nieuniknione. Głupi i próżni ludzie łatwo połykają ten haczyk, zwłaszcza młodzież.
— No widzi pan. A wtedy jakże?
— Wtedy „nijakże” — uśmiechnął się Raskolnikow — nie moja to wina. Tak jest i zawsze będzie. On na przykład (skinął na Razumichina) mówił przed chwilą, że zezwalam
na krew. To i cóż? Społeczeństwo wybornie się obwarowało więzieniami, sędziami śledczymi, katorgami... czegóż się martwić? Możecie tropić złoczyńcę...
— A jeżeli go wytropimy?
— Dobrze mu tak.
— Zdrowa logika. No, a co się tyczy jego sumienia?
— Co to pana obchodzi?
— Ano, po prostu z poczucia ludzkości.
— Kto sumienie posiada, niech cierpi, skoro zdał sobie sprawę z pomyłki. Będzie
mu to karą, obok katorgi.
— A ci prawdziwie genialni — spytał nachmurzony Razumichin — ci, którym wolno
wyrzynać innych, ci nie powinni wcale cierpieć, nawet za przelaną krew?
— Po co tu słowo: p o w i n n i ? Nie ma tu miejsca na pozwolenia i zakazy. Niechaj
cierpi, jeżeli się lituje nad ofiarą... Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca. Myślę, że ludzie naprawdę wielcy zawsze muszą odczuwać
na świecie wielki smutek — dodał z nagłą zadumą, w tonie nieharmonizującym z całą
rozmową.
Podniósł oczy, z zamyśleniem spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę.
Był zanadto spokojny w zestawieniu ze sposobem, w jaki tu przybył, i czuł to. Wszyscy
powstali.
— Ha, niech mnie pan łaje czy nie łaje, gniewa się na mnie czy nie, dość że nie mogę
wytrzymać — podjął znów Porfiry Pietrowicz. — Niech mi będzie wolno zadać jeszcze
jedno pytanko (okropnie pana nudzę!); chciałbym wysnuć jedną malutką idejkę — wyłącznie dlatego, żeby nie zapomnieć...
— Zgoda, mów pan swoją idejkę. — Raskolnikow stał przed nim, poważny i blady,
oczekując.
— Bo to, widzi pan... doprawdy nie wiem, jak najtrafniej wyrazić... idejka moja jest
zbyt figlarna... psychologiczna... Kiedy pan pisał swój artykulik, niepodobna przecie,
che-che!, żeby pan siebie nie poczytywał, ot, choć tycio, tyćko... również za człowieka
„niezwykłego”, przynoszącego n o w e s ł o w o, podług pańskiej terminologii... Nieprawdaż?
— Bardzo być może — pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin się poruszył.
— A skoro tak, to czyż naprawdę pan sam by się zdecydował, dajmy na to wskutek
jakichś życiowych niepowodzeń i ograniczeń albo dla przyśpieszenia postępu całej
ludzkości, na przekroczenie zapór?... Na to na przykład, by zamordować i ograbić?...
I nagle znowu mrugnął do niego lewym okiem i roześmiał się bezgłośnie — kubek
w kubek jak przedtem.
161
10
20
— Gdybym nawet przekroczył, to na pewno panu bym nie powiedział — z wyzywającą, wyniosłą wzgardą odrzekł Raskolnikow.
— Ależ nie, ja sobie tylko tak... interesuję się dla tym lepszego zrozumienia pańskiego artykułu i wyłącznie z literackiego stanowiska.
„Tfu, jak wyraźnie i bezczelnie!” — pomyślał Raskolnikow z odrazą.
— Zechce pan zauważyć — odparł sucho — że nie mam siebie za Mahometa ani za
Napoleona... ani za nikogo takiego; toteż nie potrafię, nie będąc nimi, dać panu zadowalającej odpowiedzi, jak bym postąpił.
— Hola, dajże pan pokój, któż u nas na Rusi nie ma się dziś za Napoleona? — ze straszną poufałością rzucił nagle Porfiry Pietrowicz. W samej intonacji jego głosu tkwiło tym
razem coś do przesady jaskrawego.
— Czy to czasem nie jakiś przyszły Napoleon w ubiegłym tygodniu ukatrupił siekierą
naszą Alonę Iwanownę? — znienacka wygarnął Zamiotow z kąta.
Raskolnikow milczał i twardo, badawczo patrzał na Porfirego. Razumichin spochmurniał do szczętu. Już przedtem coś mu zaczynało świtać. Rozejrzał się gniewnie. Zaległa
minuta ponurego milczenia. Raskolnikow zawrócił do drzwi.
— Już pan odchodzi — łagodnie rzekł Porfiry, z niesłychaną uprzejmością podając
mu rękę. — Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. Co zaś do pańskiej prośby, może
pan być całkiem pewny. Proszę napisać tak, jak radziłem. Najlepiej niech pan wstąpi
do mnie tam... któregoś dnia... chociażby jutro. Będę tam koło jedenastej, na pewno.
Załatwimy wszystko... pogawędzimy... Pan jako jeden z ostatnich, którzy t a m byli, może
będzie mógł coś nam powiedzieć... — dorzucił z najdobroduszniejszą miną.
— Zamierza pan badać mnie urzędowo, z całym ceremoniałem? — szorstko spytał
Raskolnikow.
— Po cóż? To na razie zgoła niepotrzebne. Pan mnie źle zrozumiał. Ja, widzi pan,
nie pomijam żadnej sposobności i... i już rozmawiałem ze wszystkimi właścicielami
zastawów... spisałem zeznania niektórych... pan zaś, jako ostatni...
Fragmenty powieści Fiodora Dostojewskiego Zbrodnia i kara (1866),
Tłum. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski. Pierwsze wydanie w tej edycji: Puls Publication Ltd., London 1992.
162
Georg Wilhelm Friedrich Hegel
Wstęp do filozofii dziejów
(fragmenty)
10
Archiwum Ilustracji PWN
20
Działający wyznaczają swemu działaniu cele skończone, interesy szczególne, są jednak sami
istotami świadomymi, myślącymi. Treść ich celów przeniknięta jest ogólnymi, istotnymi normami
prawa, dobra, obowiązku itd. Sama bowiem żądza, sama dzikość i brutalność woli pozostają poza
areną i poza granicami dziejów powszechnych. Wspomniane zaś normy ogólne, będące zarazem
wytycznymi celów i działań, mają określoną treść. Albowiem coś tak pustego, jak dobro dla samego
dobra, nie istnieje w żywej rzeczywistości. Jeśli się chce działać, trzeba nie tylko chcieć samego
dobra, ale i wiedzieć, czy to lub owo jest dobre. Różnicę zaś pomiędzy tym, co dobre a tym, co
niedobre, tym, co słuszne a co niesłuszne, określają w zwykłych warunkach prywatnego życia
prawa i obyczaje państwa. Zorientować się w tym nietrudno: Każda jednostka ma określoną pozycję
w społeczeństwie i wie, na czym w ogóle polega zgodne z prawem rzetelne postępowanie. [...]
Inaczej w sprawach o dużym historycznym znaczeniu. Tu powstają właśnie wielkie konflikty
pomiędzy systemem istniejących, uznanych — obowiązków, ustaw i usprawnień a innymi możliwościami, które są sprzeczne z tym systemem, gwałcą go, a nawet burzą jego podstawy i byt
rzeczywisty, a przy tym posiadają treść, która również może wydawać się dobrą, w ogólnym sensie
pożyteczną, istotną i konieczną. Możliwości takie nabierają charakteru historycznego; zawierają
w sobie treść ogólną innego rodzaju niż ta, która stanowi podstawę istnienia narodu lub państwa.
Ta treść ogólna jest momentem czynnej idei twórczej, momentem czynnej, ku sobie samej dążącej
prawdy. Ludzie historii, wielkie postacie historyczne, to właśnie ci, w których celach zawarta jest
taka treść ogólna.
Należy do nich Cezar, któremu groziło niebezpieczeństwo, że utraci stanowisko, niedające mu
wprawdzie jeszcze przewagi, ale zapewniające przynajmniej równość z ludźmi stojącymi na czele
państwa, i ulegnie tym, którzy stawali się właśnie jego wrogami. Wrogowie ci, dążąc do swych
osobistych celów, mieli za sobą formalne zasady ustroju państwa oraz potęgę litery prawa, Cezar
zaś walczył o zachowanie swego stanowiska, prestiżu i bezpieczeństwa, ale zwycięstwo jego nad
przeciwnikami, których potęga polegała na władzy nad prowincjami państwa rzymskiego, było
Georg Wilhelm Friedrich Hegel (1770-1831) — czyt. ge.org wi.lhelm fri.drich he.gel — filozof
niemiecki; twórca systemu filozoficznego (idealizm obiektywny) tłumaczącego logikę, prawa
oraz cel rozwoju świata i historii. Od 1818 roku wykładał w Berlinie, zyskując swymi koncepcjami niezwykłą sławę i stając się niejako urzędowym filozofem Prus. Hegel twierdził m.in.,
że postęp w dziejach ludzkości dokonuje się na drodze rewolucyjnych skoków, wskutek
ujawniania się wewnętrznych przeciwieństw w zjawiskach, które wyczerpały już swe możliwości ewolucyjne i podlegają alienacji oraz negacji. Zwykł w każdą rocznicę zburzenia Bastylii
(14 lipca 1789) wychylać kielich wina dla uczczenia wybuchu rewolucji francuskiej. Filozofia
Hegla stała się jednym z głównych źródeł marksizmu, który jednakże zerwał z heglowskim
idealizmem i heglowską metodą dialektyczną.
163
10
20
30
równoznaczne z zawładnięciem całym państwem. W ten sposób, zachowując dotychczasową
formę ustroju państwowego, stał się indywidualnym władcą całego państwa. To jednak, co mu
dało spełnienie jego przede wszystkim negatywnego celu — jedynowładztwo w Rzymie — było
równocześnie samo w sobie koniecznością w historii Rzymu i świata. Była to więc nie tylko jego
partykularna korzyść, lecz także instynkt, który dokonał tego, co samo w sobie i przez się było
już nakazem czasu.
Wielcy ludzie w historii to właśnie tacy ludzie, których cele partykularne zawierają treść substancjalną wyrażającą wolę ducha świata. Zasługują na nazwę bohaterów, ponieważ cel swój i powołanie
czerpali nie tylko ze spokojnego, uporządkowanego, istniejącym układem stosunków uświęconego
biegu rzeczy, lecz ze źródła, którego treść była ukryta i jeszcze niedojrzała do współczesnego
istnienia — z wewnętrznego, podziemnego jeszcze ducha, który uderza w skorupę zewnętrznego
świata i rozsadza ją, ponieważ jest jądrem różnym od jądra tej skorupy. Dlatego też zdaje się, że
ludzie ci czerpią sami z siebie, a czyny ich powołały do życia układ stosunków w świecie, będący
wyłącznie ich sprawą i ich dziełem.
Jednostki takie nie miały w swoich celach świadomości idei w ogóle. Byli to ludzie praktyczni,
działacze polityczni. Ale byli to zarazem ludzie myślący, orientujący się w tym, co jest konieczną
potrzebą i nakazem epoki. I to jest właśnie prawda ich epoki i ich świata, to jest, że tak powiemy,
owo genus proximum 1, które wewnętrznie było już dane. Ich to zadaniem było rozpoznać to ogólne,
ten konieczny, najbliższy szczebel rozwoju ich świata, uczynić go własnym celem i poświęcić mu
swoją energię. Postacie historyczne, bohaterów jakiejś epoki należy przeto uznać za ludzi najdalej
widzących; ich czyny, ich mowy są tym najlepszym, co stworzyła ich epoka. Wielcy ludzie wytężali
wolę, aby zadowolić siebie, a nie innych. Najlepsze nawet plany i najżyczliwsze rady, jakie mogliby
otrzymać od innych, byłyby zapewne błędne i fałszywe; oni to bowiem byli właśnie tymi, którzy
najlepiej rozumieli sytuację i od których raczej wszyscy inni się uczyli i albo uznawali ich racje,
albo przynajmniej podporządkowywali się im. Albowiem duch, który wysunął się daleko naprzód,
jest wewnętrzną istotą wszystkich jednostek, tylko że nieświadomą, i dopiero wielcy ludzie uświadamiają ją innym. Dlatego jednostki te idą za takimi przewodnikami dusz, czują bowiem nieodpartą
moc własnego, im samym przeciwstawiającego się wewnętrznego ducha.
Jeśli rzucimy okiem na los tych wielkich postaci historycznych, które powołane były na wykonawców woli ducha świata, to zobaczymy, że los ten nie był szczęśliwy. Nie osiągnęli spokoju
i zadowolenia, całe ich życie było pracą i mozołem, cała ich istota jedną namiętnością. Kiedy cel
został osiągnięty, odpadają niby próżna łupina od jądra owocu. Umierają młodo, jak Aleksander,
giną zamordowani, jak Cezar, zsyłani są na św. Helenę, jak Napoleon. Tę złowrogą pociechę, że
wielcy ludzie nie zaznali tego, co nazywa się szczęściem, i że szczęście zdolne jest dać tylko życie
prywatne, które może upływać w bardzo rozmaitych zewnętrznych okolicznościach — tę pociechę
niech czerpią z dziejów ci, którzy jej potrzebują. A potrzebuje jej tylko zawiść, którą drażni wszystko, co wielkie i wybitne, która stara się je pomniejszyć i wykryć na nim plamy. Także w nowszych
czasach wykazywano nieraz, że monarchowie nie są na swych tronach szczęśliwi, skutkiem czego
nikt nie zazdrości im tronu i każdy łatwo godzi się z tym, że nie on sam, lecz oni na nim zasiadają.
1. genus proximum (łac.) — czyt. genus proksimum — pojęcie określające gatunek bezpośrednio nadrzędny w stosunku do
innego.
164
10
20
30
Człowiek wolny nie bywa zresztą zawistny, lecz z uznaniem odnosi się do wszystkiego, co wielkie
i raduje się jego istnieniem.
Historyczne postacie należy więc oceniać z punktu widzenia owych ogólnych momentów, które
stanowią istotną treść interesów, a więc i namiętności jednostek. Są oni ludźmi wielkimi, ponieważ
chcieli i dokonali czegoś wielkiego, czegoś, co nie było wytworem wyobraźni lub złudzeniem, lecz
rzeczą słuszną i konieczną Ten sposób oceny wyłącza tak zwany psychologiczny punkt widzenia,
który dogadzając najlepiej zawiści, stara się wnikać w tajniki duszy, by wyjaśnić pobudki czynów
i przedstawić je w postaci tak subiektywnej, że w końcu wszystkie czyny zdają się być wynikiem
małych lub wielkich namiętności, wynikiem jakiejś pasji, i że sprawcy ich ze względu na te namiętności i pasje nie byli ludźmi moralnymi. Aleksander Macedoński podbił znaczną część Grecji,
a następnie Azję, a więc, powiadają, był żądny podbojów. Działał jedynie z żądzy sławy i z żądzy
podbojów, a dowodem, że takie były pobudki jego działania, jest to właśnie, iż przedsiębrał czyny,
które przyniosły mu sławę. Iluż to bakałarzy już nie wykazywało, że Aleksander Wielki, że Juliusz
Cezar kierowali się takimi namiętnościami i dlatego byli ludźmi niemoralnymi! Skąd tym samym już
wynika, że on, bakałarz, jest człowiekiem doskonalszym od tamtych, gdyż namiętnościom takim
nie ulega, czego dowodem jest to, że nie podbija Azji, nie zwycięża Dariusza i Porusa, lecz sam
nieźle żyje i innym żyć pozwala.
Psychologowie tacy żerują głównie na życiu prywatnym wielkich postaci historycznych i na tym,
co ich charakteryzuje jako ludzi prywatnych. Każdy człowiek musi jeść, pić, ma przyjaciół i znajomych, podlega uczuciom i chwilowym porywom. Dla kamerdynera nikt nie jest bohaterem, mówi
znane przysłowie, które uzupełniłem w ten sposób (a Goethe powtórzył to w dziesięć lat później),
że nie dlatego, by ten nie był bohaterem, lecz dlatego, iż tamten jest kamerdynerem. Wszak on to
ściąga bohaterowi buty, ściele mu łóżko, zna jego predylekcję do szampana itd. Osobistości historyczne, obsługiwane w dziejopisarstwie przez takich psychologicznych kamerdynerów, niedobrze
na tym wychodzą; ściągają ich oni z wyżyn, sprowadzają do poziomu, a nawet o parę szczebli
poniżej poziomu moralnego owych przenikliwych znawców ludzkiej duszy. [...]
Wielkie postacie historyczne nie mają zazwyczaj tej praktycznej trzeźwości, aby pamiętać o takich czy innych drobiazgach, aby liczyć się z wieloma rzeczami, gdyż oddane są niepodzielnie
bez zastrzeżeń jednemu tylko celowi. Dlatego to zdarza się nieraz, że odnoszą się lekkomyślnie
do innych spraw wielkich, a nawet świętych, i postępowanie to można oczywiście z moralnego
punktu widzenia ganić. Ale wielki człowiek musi zdeptać na swej drodze niejeden niewinny kwiat
i niejedną rzecz zburzyć.
Fragment pracy: Georg Wilhelm Friedrich Hegel, Wykłady z filozofii dziejów
(wydane pośmiertnie na podstawie rękopisów),
Tłum. Janusz Grabowski i Adam Landman, Wstęp: Tadeusz Kroński, T. I, PWN, [b.m.w.] 1958.
1. predylekcja (łac.) — szczególne upodobania, skłonność do czegoś.
165
Fryderyk Nietzsche
Z genealogii moralności
10
20
Stańmy [...] na końcu olbrzymiego procesu, tam gdzie dojrzewają ostatecznie owoce drzewa,
gdzie społeczeństwo i obyczajny jego obyczaj wyjawiają nareszcie, d o c z e g o były tylko środkiem: a znajdziemy, jako najdojrzalszy na tem drzewie owoc, s a m o w ł a d n e i n d y w i d u u m,
samemu sobie tylko równe, które znowu uwolniło się od obyczajności obyczaju, samorządne, nadobyczajne indywiduum (bo „samorządny” i „obyczajny” wykluczają się wzajem), słowem człowieka
z własną, niezawisłą, długotrwałą wolą, który ś m i e p r z y r z e k a ć — a w nim dumną, w każdym mięśniu drgającą świadomość tego, c o tu ostatecznie zdobyte zostało i w niego wcielone,
właściwą świadomość mocy i wolności, uczucie dopełnienia człowieka w ogóle. Ten wyzwolony,
który rzeczywiście ś m i e przyrzekać, ten pan w o l n e j woli, ten samowładca, jakżeby nie
miał wiedzieć, jaką tem samem osiągnął wyższość nad wszystkiem, czemu nie wolno przyrzekać
i poręczać za siebie, ile wzbudza on zaufania, obawy, czci — „z a s ł u g u j e” na wszystko troje
— i jak mu, z tem panowaniem nad sobą, dane jest koniecznie w dłoń i panowanie nad okolicznościami, nad przyrodą i wszelkiem ukróconem w swej woli i nie dającem poręki stworzeniem?
Człowiek „wolny”, posiadacz długotrwałej i niezłomnej woli, ma w tem posiadaniu i swoją m i a r ę
w a r t o ś c i: ze swego patrząc stanowiska na innych, czci lub gardzi; i z tą samą koniecznością, z jaką czci sobie równych, silnych, dających porękę (którym w o l n o przyrzekać), — więc
każdego, który przyrzeka, jak samowładca, niechętnie, rzadko, powoli, który skąpi zaufania, który
w y r ó ż n i a, darząc zaufaniem, który daje swe słowo, jako coś, na co się spuścić można, bo czuje
się dość silny, by dotrzymać go nawet wbrew złym przypadkom, nawet „wbrew losowi” — z tą samą
koniecznością będzie miał w pogotowiu kopnięcie dla głodnych psów gończych, które przyrzekają,
choć nie śmieją, i rózgę dla łgarza, który łamie swe słowo już w chwili, gdy je ma na języku. Dumna
świadomość nadzwyczajnego przywileju o d p o w i e d z i a l n o ś c i, świadomość tej rzadkiej
wolności, tej mocy nad sobą samym i losem, wsiąkła w niego, w głąb jego najskrytszą i stała się
instynktem, instynktem dominującym. A jakże nazwie on ten instynkt dominujący, przypuściwszy,
że uczuje w sobie potrzebę słowa na to? Ależ nie ulega wątpliwości, że ten samowładny człowiek
zwie go swem s u m i e n i e m.
Archiwum Ilustracji PWN
Fragment pracy (1887) pt. Z genealogii moralności,
Tłum. Leopold Staff, Nakład Jakuba Mortkowicza, Warszawa-Kraków MCMXIII — reprint.
166
Fryderyk Nietzsche (1844-1900) — czyt. nicze — niemiecki filozof. Uważał się za potomka
polskiej, szlacheckiej rodziny Nickich, po której miał odziedziczyć „instynkty, m.in. może liberum veto”. Gardził Niemcami; uważał, iż są oni kulturowo spóźnieni o dwieście lat i nigdy nie
uda im się tego nadrobić. Ogłosił światu, że „Bóg umarł” i że „każdy ma taką moralność, jaka
mu odpowiada”. Był wrogiem religii i chrześcijaństwa. Nietzsche miał świadomość siły swoich
poglądów: „Kiedyś z nazwiskiem moim zwiąże się wspomnienie kryzysu, jakiego nie było na
ziemi — pisał — najgłębszego konfliktu sumienia, odwrócenia się od wszystkiego, w co dotąd
wierzono, czego się domagano, co wielbiono. Nie jestem człowiekiem, jestem dynamitem”.
W cyklu To lubię! fragment z książki Nietzschego Ludzkie, arcyludzkie zob. w podręczniku
do kl. I liceum, s. 254.
Ludzkie, arcyludzkie
10
W o l n y d u c h p o j ę c i e w z g l ę d n e. — Wolnym duchem nazywa się tego, kto myśli
inaczej, niż spodziewamy się po nim na zasadzie jego pochodzenia, otoczenia, stanu i urzędu lub
na zasadzie panujących w tym czasie poglądów. On jest wyjątkiem, duchy niewolnicze są regułą;
te zarzucają mu, że jego zasady swobodne albo pochodzą z manii zwracania na siebie uwagi lub
zgoła każą wnioskować o postępowaniu swobodnem, to jest takiem, które nie daje się pogodzić
z moralnością zależną. Czasami mówią też, że te lub owe zasady swobodne należy przypisać
przewrotności lub egzaltacji umysłowej; tak jednak mówi tylko złośliwość, która sama nie wierzy
w to, co mówi, lecz chce przez to szkodę wyrządzić: albowiem wolny duch ma zwykle wypisane
na obliczu świadectwo większej dobroci i bystrości umysłu tak czytelnie, że duchy niewolnicze
rozumieją to dostatecznie. Ale dwa inne wywody wolnomyślności są pomyślane uczciwie; rzeczywiście, wiele duchów wolnych powstaje jednym lub drugim sposobem. Mimo to jednak zasady,
do których przyszły owemi drogami, mogłyby być prawdziwsze i pewniejsze, niż zasady duchów
zależnych. W odkrywaniu prawdy chodzi o to, żeby się ją m i a ł o, nie o to, z jakiego popędu
jej się szukało, na jakiej drodze ją się znalazło. Jeśli wolne duchy mają słuszność za sobą, to nie
mają jej duchy zależne, obojętna przy tem, czy pierwsze doszły do prawdy przez niemoralność,
a drugie z moralności dotychczas obstają przy błędzie.
Fragment pracy (1878) pt. Ludzkie, arcyludzkie,
Tłum. Konrad Drzewiecki, Nakład Jakuba Mortkowicza, Warszawa-Kraków MCMXIII — reprint.
Tako rzecze Zaratustra1
10
J a w a s u c z ę n a d c z ł o w i e k a. Człowiek jest czymś, co pokonanym być powinno.
Cóżeście uczynili, aby go pokonać?
Wszystkie istoty stworzyły coś ponad siebie; chcecież być odpływem tej wielkiej fali i raczej
do zwierzęcia powrócić niźli człowieka pokonać?
Czymże jest małpa dla człowieka? Pośmiewiskiem i sromem bolesnym. I tymże powinien być
człowiek dla nadczłowieka: pośmiewiskiem i wstydem bolesnym.
Przebyliście drogę od robaka do człowieka, i wiele jest w was jeszcze z robaka. Byliście niegdyś
małpami i dziś jest jeszcze człowiek bardziej małpą niźli jakakolwiek małpa.
Kto zaś jest pośród was najmędrszym, ten jest dwurodkiem i mieszańcem rośliny i upiora. Mówięż ja wam, byście się upiorami lub roślinami stali?
Patrzcie, ja wam wskazuję nadczłowieka! Nadczłowiek jest treścią ziemi. Wasza wola niech
rzeknie: nadczłowiek niech będzie ziemi treścią!
Zaklinam was, bracia, p o z o s t a ń c i e w i e r n i z i e m i i nie wierzcie tym, co wam o nadziemskich mówią nadziejach! Truciciele to są, wiedni czy nieświadomi.
Fragment pracy (1883-1884) pt. Tako rzecze Zaratustra,
Tłum. Wacław Berent, Wydawnictwo Antyk, Kęty 2004.
1. Zaratustra, właśc. Zaratusztra (według tradycyjnej chronologii: 628-551 p.n.e.) — prorok perski.
167
Lew Szestow
Dostojewski i Nietzsche
10
20
Razumichin wiernie oddaje sens artykułu, kiedy mówi do Raskolnikowa: „Co jest w tym wszystkim (to jest w artykule i w wyjaśniających wywodach Raskolnikowa) rzeczywiście o r y g i n a l n e
— co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko do ciebie, to że ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew z g o d n i e z s u m i e n i e m, i t o, wybacz, aż z jakimś fanatyzmem... Więc oto
na czym polega przewodnia myśl twego artykułu. Takie zezwolenie na krew z g o d n i e z s u m i e n i e m to... według mnie, to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać
krew...”1 (słowa „oryginalne” i „zgodnie z sumieniem” podkreślone są przez samego Dostojewskiego). W taki sposób „sumienie” zobowiązuje Raskolnikowa do stanięcia po stronie przestępcy.
Sankcje sumienia, pochwały i współczucie nie są już związane z dobrem, ale ze złem. Zniknęły
nawet same pojęcia „dobra” i „zła”. Zostały zastąpione pojęciami „zwykłości” i „niezwykłości”,
przy czym z pierwszym łączy się wyobrażenie banalności, nikczemności i niezdatności, drugie
natomiast staje się synonimem wielkości. Inaczej mówiąc, Raskolnikow sytuuje się „poza dobrem
i złem”, i to trzydzieści pięć lat wcześniej niż Nietzsche, wtedy kiedy przyszły niemiecki filozof jest
jeszcze studentem i marzy o wzniosłych ideałach. Prawdę powiedział Razumichin — myśl jest
całkowicie oryginalna i należy do Dostojewskiego. W latach sześćdziesiątych coś takiego nawet nie
śniło się nikomu, nie tylko w Rosji, ale i w Europie. Nawet Szekspirowski Makbet traktowany był
wówczas jako budująca ilustracja wyrzutów sumienia nękających grzesznika jeszcze za życia [...].
Myśl przewodnia artykułu Raskolnikowa jest szczegółowo opracowana przez Nietzschego
w jego Zur Genealogie der Moral 2 i przede wszystkim w Menschliches, Allzumenschliches 3. Nie
zamierzam twierdzić, że Nietzsche zapożyczył ją od Dostojewskiego. Kiedy pisał Menschliches,
Allzumenschliches, Dostojewski nie był jeszcze w ogóle znany w Europie. Można jednak przypuszczać, że wielki niemiecki filozof nigdy nie poważyłby się w Genealogie der Moral na taką śmiałość
i szczerość, gdyby nie czuł wsparcia Dostojewskiego.
W każdym razie bez względu na fabułę powieści widać jasno, że rzeczywistą tragedią Raskolnikowa nie był fakt zdecydowania się na przekroczenie norm, lecz to, iż był on świadom swojej niemocy
uczynienia takiego kroku. Raskolnikow nie jest zabójcą i żadnego przestępstwa nie popełnił. Historia ze starą lichwiarką i Lizawietą jest wymysłem, oszczerstwem i niesłusznym oskarżeniem.
[...] Wszyscy [...] „bohaterowie” — krew z krwi, kość z kości Dostojewskiego, podniebni marzyciele, romantycy, twórcy projektów przyszłego wspaniałego i szczęśliwego ustroju społecznego, od1. Por. s. 160 w tym podręczniku.
2. Zur Genealogie der Moral — czyt. cur genealogi.: der mora.l — Z genealogii moralności. Zob. s. 166 w tym podręczniku.
3. Menschliches, Allzumenschliches — czyt. me.nszliches, alcume.nszliches — Ludzkie, arcyludzkie. Zob. s. 167 w tym podręczniku.
Lew Szestow, właśc. L. Isaakowicz Szwarcman (1866-1938) — filozof rosyjski; od 1920 na emigracji; krytyk kultury
Zachodu i racjonalizmu w filozofii europejskiej; cenił za to takich myślicieli-irracjonalistów, jak Marcin Luter,
Søren Kierkegaard, Fiodor Dostojewski czy Fryderyk Nietzsche, poświęcając im wiele swych prac.
168
10
20
30
dani przyjaciele ludzkości — wyrzekli się nagle swojego marzycielstwa i wzniosłości i zrozumieli, że
ich rozmowy o ideałach są czczą gadaniną, nie wnoszącą ani krzty prawdy do społecznej skarbnicy
ludzkiej wiedzy. Ich tragedia polega na niemożności rozpoczęcia nowego, innego życia. Tragedia
ta jest tak głęboka i tak beznadziejna, że nietrudno było Dostojewskiemu przedstawić ją jako przyczynę cierpiętniczych przeżyć swoich bohaterów zabójstwa. Lecz nie ma najmniejszych podstaw,
aby uznać Dostojewskiego za znawcę i badacza przestępczej duszy. Znał on katorżników, ale
tylko z więzienia. Ich przeszłe życie na wolności, historia ich zbrodni pozostały dla niego taką
samą tajemnicą, jak dla nas wszystkich. Więźniowie nigdy o tym nie mówili. A poetycka fantazja?
— spytacie. Moim zdaniem, w przypadku Dostojewskiego nie należy o niej wspominać. Fantazja
była domeną starożytnych poetów. Do nich, zazwyczaj w nocy, przychodziły Muzy i podszeptywały
różne dziwne sny, które nazajutrz spisywali wybrańcy Apollina. Dostojewskiemu, podziemnemu
człowiekowi, katorżnikowi, rosyjskiemu pisarzowi, który musiał oddawać w zastaw do lombardu suknie żony, zupełnie nie do twarzy z tą całą mitologią. Jego myśl błąkała się po pustyniach własnej
duszy. [...] Przestępcy b e z p r z e s t ę p s t w a, wyrzuty sumienia b e z w i n y stanowią
właściwy temat wielu powieści Dostojewskiego. W tym — jest on sam, w tym — rzeczywistość,
w tym — jego obecne życie. Wszystko pozostałe — to „nauczanie”. Wszystko pozostałe to nędzny
szałas naprędce wzniesiony na resztkach dawnych budowli. Komu jest on potrzebny? Sam Dostojewski — trzeba to zaznaczyć — przywiązywał duże znaczenie do swojego nauczania, tak jak
hrabia Tołstoj1, jak Nietzsche, jak wszyscy niemal pisarze. Wierzył, że potrafi powiedzieć ludziom,
co mają robić i jak mają żyć. Lecz ta śmieszna pretensja pozostała na wieki tylko pretensją. Ludzie
nie żyją i nigdy nie żyli według książkowych receptur.
W zakończeniu Zbrodni i kary możecie przeczytać taki oto wielce obiecujący fragment: „Ale tu
już się zaczyna nowa historia stopniowej odnowy człowieka, historia stopniowego jego odradzania
się, stopniowego przechodzenia z jednego świata w drugi, znajomienia się z nową, dotychczas
zupełnie nieznaną rzeczywistością. Mogłoby to stać się tematem nowego opowiadania — natomiast niniejsze nasze opowiadanie jest skończone”2. Czy nie dźwięczy w tych słowach uroczyste
przyrzeczenie? I czy nie wziął na siebie Dostojewski nauczycielskiego obowiązku pokazania nam
tej nowej rzeczywistości, nowych możliwości dla Raskolnikowa? Lecz przyrzeczenie nie zostało
spełnione. W przedmowie do Braci Karamazow, ostatniego już dokonania Dostojewskiego, znów
spotykamy podobne przyrzeczenie. Jedna powieść Dostojewskiemu nie wystarcza. Aby pokazać
swojego obecnego bohatera, potrzebna jest mu jeszcze jedna książka, choć w Braciach Karamazow, którzy rozrośli się do tysiąca stron, powinno starczyć miejsca na opis „nowego życia”. A przecież między Zbrodnią i karą a Braćmi Karamazow napisał Dostojewski trzy olbrzymie powieści:
Idiotę, Młodzika i Biesy. Lecz w żadnej z nich nie wspomina o przyrzeczeniu.
Fragment książki: Lew Szestow, Dostojewski i Nietzsche. Filozofia tragedii (1903),
Tłum. Cezary Wodziński, Czytelnik, Warszawa 1987.
1. Lew N. Tołstoj, hrabia (1828-1910) — rosyjski pisarz i myśliciel, moralista; wybitny przedstawiciel XIX-wieczngo realizmu;
autor m.in. powieści Wojna i pokój, Anna Karenina, Zmartwychwstanie.
2. F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, Tłum. Cz. Jastrzębiec-Kozłowski, wyd. cyt. w tym podręczniku, s. 502.
169
Dwugłos o sumieniu Raskolnikowa
Witold Gombrowicz
10
20
Dyskusja z Gomezem na temat Raskolnikowa (bo któryś z nich, Goma, a może Asno, właśnie
czyta Biesy)1.
Mój pogląd — że w Zbrodni i karze nie ma dramatu sumienia, w klasycznym, indywidualistycznym znaczeniu tego słowa. To im wykładałem.
— Na początku powieści — mówił Gomez — Raskolnikow popełnia zbrodnię. Na końcu powieści dobrowolnie zgłasza się na policję i wyznaje zbrodnię. Cóż to jest, jeśli nie sumienie?
Ja: — Nie takie proste, ninios! Przyjrzyjcie się lepiej...
Raskolnikow nie doświadcza wyrzutów sumienia. W ostatnim rozdziale wyraźnie jest powiedziane, że miał do siebie pretensję tylko o to, iż mu się „nie udało” — to uważał za jedyne swoje
przewinienie i w poczuciu tej winy, nie innej, chylił głowę przed „absurdem” wyroku, który go
dosięgnął.
W braku sumienia — jakaż siła opętała go tedy, żeby aż wydawać się w ręce policji? Jaka?
System. System odbić, prawie zwierciadlanych.
Raskolnikow nie jest sam — jest umieszczony w pewnej grupie osób, Sonia... sędzia śledczy...
siostra i matka... przyjaciel i inni... taki jest ten światek. Jego własne sumienie milczy — natomiast
Raskolnikow podejrzewa, że cudze sumienia nie będą milczeć i że, gdyby ci ludzie się dowiedzieli,
potępiliby go jako zbrodniarza. On dla siebie samego jest mgławicą, a mgławicy wszystko wolno.
Ale wie, że inni widzą go wyraziściej, ostrzej, choć powierzchowniej i, dla nich, sąd nad nim już był
możliwy. A zatem — dla nich — byłby czymś na kształt zbrodniarza? Od tego podejrzenia poczucie
winy zaczyna się krystalizować, on już po trosze widzi siebie oczyma innych i widzi trochę, jako
zbrodniarza — i ten obraz swój powtórnie przekazuje myślowo tamtym — i stamtąd powraca mu
jeszcze wyraźniejsza twarz mordercy i sąd potępiający. Ale to sumienie nie jest jego i on to czuje.
Jest to szczególne sumienie, powstające i wzmagające się pomiędzy ludźmi, w tym systemie odbić
— gdy jeden człowiek przegląda się w drugim. Stopniowo, w miarę narastania po zbrodni złego
samopoczucia, Raskolnikow coraz bardziej czyni ich swymi sędziami — i coraz gwałtowniej zary-
Muzeum Literatury w Warszawie.
1. Chodzi o argentyńskich przyjaciół Gombrowicza.
170
Witold Gombrowicz (1904-1969) — pisarz; tuż przed wybuchem II wojny światowej wyjechał
do Argentyny, gdzie spędził 24 lata; pod koniec życia powszechnie uznawano go za pewnego
kandydata do literackiej Nagrody Nobla (przedwczesna śmierć udaremniła mu jej zdobycie).
Ze względu na niezwykle krytyczny stosunek do społecznych oraz narodowych stereotypów,
mitów i wmówień określano go jako „jednego z najbardziej jadowitych pisarzy XX w., i to na
skalę światową”.
W cyklu To lubię! lekturę fragmentów Historii (Operetki) Gombrowicza proponowano w kl. III
gimnazjum; w kl. I liceum — fragment Ferdydurke, a w kl. II fragment Trans-Atlantyku.
sowuje mu się i określa jego wina. Ale, powtarzam, to nie jego sumienia sąd — to sąd powstały
z odbicia; sąd zwierciadlany.
Co do mnie, skłonny byłbym uważać, że sumienie Raskolnikowa przejawia się tylko w jednym:
gdy poddaje się temu sztucznemu, międzyludzkiemu, zwierciadlanemu sumieniu, jak gdyby ono
było jego prawowitym sumieniem. W tym zawiera się cały morał: bo oto ten, co człowieka zabił,
teraz wypełnia nakaz z obcowania ludzkiego poczęty. I nie pyta, czy on sprawiedliwy.
(1960)
Gustaw Herling-Grudziński
Gombrowicz, zapytany w ostatnim wywiadzie, jacy pisarze najbardziej na niego wpłynęli, wymienił z literatury rosyjskiej jedynego Dostojewskiego. W Dzienniku znajduję dyskusję z młodymi
przyjaciółmi argentyńskimi na temat Zbrodni i kary [...]1.
Przewód bardzo zręczny, coś w rodzaju błyskawicznego mata w paru posunięciach; i o tyle
ciekawy, że widać, jak Gombrowicz dopasowywał ulubionych pisarzy do swojego „międzyludzkiego
Archiwum Ilustracji PWN
1. Zob. tekst na poprzedniej stronie.
Gustaw Herling-Grudziński (1919-2000) — pisarz, krytyk literatury, publicysta; w 1939 współorganizator konspiracyjnej Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej (PLAN); współzałożyciel
„Biuletynu Polskiego” (1939-1940). Od marca 1940 do stycznia 1942 przebywał w stalinowskich więzieniach i łagrach. Cudem uniknął śmierci; zwolniony z łagru opuścił ZSRR z armią
generała Andersa. Brał udział m.in. w słynnej bitwie pod Monte Cassino. W latach 1945-1946
prowadził wydawany w Rzymie tygodnik literacki „Orzeł Biały”. Był współzałożycielem (1946)
i stałym współpracownikiem Instytutu Literackiego w Paryżu oraz współredaktorem paryskiej
„Kultury”. W latach 1948-1952 przebywał w Londynie, gdzie współpracował z „Wiadomościami”. Później (1952-1955) pracował w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium,
a od 1955 aż do śmierci mieszkał na stałe w Neapolu. W 1998 pisarz został odznaczony
Orderem Orła Białego. Swe literackie credo Grudziński jasno sformułował w Dzienniku pisanym nocą (t. 1-5, 1973-1993): „Pisać tak, by zdanie było przekazem nie tylko jasnej i swobodnej myśli, lecz nieustannego napięcia moralnego, by w słowie żył całym sobą, kto wypowiada je jako swoją długo odważaną
i cierpianą prawdę — to pociągało mnie zawsze”. Najsłynniejsze dzieło Grudzińskiego, Inny świat, to jeden z pierwszych
i najbardziej wnikliwych tekstów na temat totalitaryzmu sowieckiego (a także człowieczeństwa i ludzkiego cierpienia), jakie
powstały w literaturze światowej. Utwór ten przez wiele lat musiał czekać na publikację w Polsce, ale przez wiele lat czekał
również na Zachodzie (we Francji aż 35!). Po ukazaniu się wersji w języku angielskim jeden z recenzentów stwierdził: „Kto
wie, czy możemy w pełni wierzyć autorowi tej książki, ponieważ jest Polakiem, a Polacy bardzo nie lubią Rosjan”. Była
to przyczyna osobistego dramatu pisarza i wielkiego oburzenia. „Istnieje w prawie międzynarodowym — mówił — pojęcie
‹‹kłamstwa oświęcimskiego››. Każdy, kto neguje istnienie obozów zagłady, komór gazowych, ludobójstwa popełnianego
w Auschwitz, holokaustu i tak dalej, podlega oskarżeniu z urzędu o popełnienie przestępstwa. Równocześnie od końca
wojny powszechnie tolerowane jest — nazwijmy to tak — ‹‹kłamstwo kołymskie››. Można publicznie twierdzić, że w ZSRR
nigdy nie było obozów koncentracyjnych, i żaden wymiar sprawiedliwości tym się nie zainteresuje”. Utwory Grudzińskiego,
jak wspomina jeden z komentatorów, „wyznaczały standard zachowania godności i przyzwoitości w komunistycznej Polsce.
Książki przerzucane do kraju z emigracyjnej diaspory literackiej, czytane być musiały niejednokrotnie przez jedną noc,
bo już czekała na nie kolejka spragnionych uczciwego słowa czytelników. Kto tego nie przeżył, nie zna naprawdę smaku
wolności. […] Polacy świeżo doświadczeni dwoma totalitaryzmami rozumieli i akceptowali tego autora. On podnosił na duchu
niezłomną niepodległościową postawą, wiązał ze światem cywilizacji łacińskiej, budził odporność na komunistyczną utopię,
obdarowywał nadzieją na odzyskanie wolności. Ostrymi sądami zdawał się napominać krajowych decydentów, literatów,
wszelkiej maści ‹‹uczonych w marksizmie››, by zeszli z drogi kolaboracji z nieludzkim systemem”.
171
10
20
30
kościoła”. Bo poskrobać nieco, a okazuje się, że Gombrowiczowska rekonstrukcja jest drastycznym
zredukowaniem Dostojewskiego.
Na pozór nie można jej nic zarzucić, to właśnie powoduje, że śledzimy ją jak precyzyjną
i sprawną grę. Istotnie w epilogu powieści Raskolnikow „upatrywał zbrodnię jedynie w tym, że nie
wytrzymał i że dobrowolnie zgłosił swą winę”. Upewniał też siebie w duchu o własnym „spokojnym
sumieniu”, nie pojmując, czemu między nim i ludźmi rozwarła się „nieprzebyta otchłań”. Do tego
punktu wszystko się zgadza, Raskolnikow jest mgławicą, „nakaz z obcowania ludzkiego poczęty”
zostanie mu wpojony przez otoczenie. Ale Dostojewski podkreśla równocześnie, że jego bohater
„żył na katordze jak gdyby ze spuszczonym wzrokiem” i „wyczuwał w sobie i w swych przekonaniach głęboki fałsz”. Była to „zapowiedź przyszłego zmartwychwstania, przyszłego nowego
poglądu na życie”. Kilka stronic dalej, tuż przed definitywną kropką, trzy najważniejsze zdania:
„Zamiast dialektyki przyszło życie i w świadomości musiało się wypracować coś zupełnie innego. Pod poduszką Raskolnikowa leżała Ewangelia. Wziął ją odruchowo”. Cóż to za „dialektyka”?
Oczywiście ta, która w intencji Dostojewskiego uczyniła z Raskolnikowa zbrodniarza „logicznego”
i długo nieskruszonego. Lecz i ta, która (według Gombrowicza) zmusiła go w końcu do ugięcia
się przed ,,sądem zwierciadlanym”, przed „sztucznym sumieniem międzyludzkim”. Gdyby więc, jak
chce w praktyce Gombrowicz, poprzestać na Raskolnikowie, widzącym siebie najpierw własnymi
oczami, a potem oczami innych, Zbrodnia i kara byłaby tylko powieścią o normach współżycia społecznego, historią adaptacji przestępcy do kodeksów postępowania przyjętych przez zbiorowość.
Rzecz jasna, tak nie jest. Raskolnikow, „nadczłowiek” uniżony, dojrzewa stopniowo do spojrzenia
na siebie oczami Boga. Idzie tu nie nawet o dosłowność nawrócenia, które Dostojewski szkicuje
w trzech zaledwie zdaniach, ale o świadomą potrzebę zaczepienia swojego „ja” (nad „otchłanią”)
o coś odeń wyższego. O co? O „kościół międzyludzki”, powiedziałby Gombrowicz. O Boga, mówi
Dostojewski, czyli o wartość absolutną i niezmienną.
W stroniczce o Zbrodni i karze doszedł podskórnie do głosu główny dylemat filozoficzny Gombrowicza. Jeżeli nic poza „ja” nie istnieje, a jest ono rezultatem zwierciadlanej presji ludzi na ludzi,
to gdzież gwarancja jego „autentyczności”? W systemie luster również „ja” jest odbiciem, iluzją podsuwaną i kształtowaną przez innych. Skoro tak, walka z Formą toczy się nie tyle o siebie, ile przeciw
innym. Być sobą — marzenie Gombrowicza — staje się w międzyludzkim zaplątaniu marzeniem
nieziszczalnym, sprowadza się co najwyżej do parowania jednych masek drugimi, by przynajmniej
nie dać się uwięzić w raz zafiksowanym odbiciu. Czy możliwe jest sam na sam z sobą wśród ludzi?
U Dostojewskiego odpowiedź przybiera dwie krańcowo różne twarze: Raskolnikowa sięgającego po
Ewangelię i Stawrogina sięgającego po stryczek1. Podejrzewam, że Gombrowicz, odczytawszy na
swój sposób Zbrodnię i karę, bronił po prostu własnej problematycznej wiary w człowieka, który
poprzez człowieka „stwarza się wciąż na nowo i nim rośnie”; słowem, wiary w kruchą „dialektykę”
międzyludzkiej samowystarczalności.
(Neapol, 9 II 1972)
Fragmenty książki: Gustaw Herling-Grudziński,
Godzina cieni, Wybór i opracowanie: Zdzisław Kudelski, Znak, Kraków 1996.
1. Stawrogin — bohater Biesów.
172
Vladimir Nabokov
Zbrodnia i kara (1866)
10
Dostojewski potrafi snuć opowieść, dawkując napięcie i myląc tropy, co sprawiło, że jego książki
z zapałem czytali uczniowie i uczennice w całej Rosji równolegle z książkami Jamesa Fenimore’a
Coopera, Wiktora Hugo, Dickensa i Turgieniewa1. Miałem pewnie ze dwanaście lat, kiedy prawie
pół wieku temu przeczytałem po raz pierwszy Zbrodnię i karę i uznałem ją za wspaniałą, ekscytującą książkę. Powtórnie sięgnąłem po nią jako dziewiętnastolatek, w straszliwych latach wojny
domowej, i wydała mi się okropnie rozwlekła, sentymentalna i źle napisana. Przeczytałem ją
jeszcze raz w wieku dwudziestu ośmiu lat, kiedy w jednej z moich własnych książek znalazła się
wzmianka o Dostojewskim. I jeszcze raz, kiedy przygotowywałem się do wykładów o tym pisarzu
na amerykańskich uniwersytetach.
Skaza, rysa, która, moim zdaniem, powoduje, że cała konstrukcja Zbrodni i kary rozsypuje się i że
książka jest nieudana pod względem etycznym i estetycznym, pojawia się w czwartym rozdziale
X części. Jest to początek sceny odkupienia, kiedy Raskolnikow, zabójca, odkrywa dla siebie dzięki
Soni Nowy Testament. Sonia czyta mu wersety o wskrzeszeniu Łazarza. Jak na razie wszystko
w porządku. Ale potem pojawia się to jedno zdanie, które nie ma sobie równych pod względem
bezdennej głupoty w całej światowej literaturze: „W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił ogarek,
mętnie oświetlający w tej nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w czytaniu wiecznej księgi”. „Morderca i jawnogrzesznica” i „wieczna księga” — cóż za trójkąt! Jest to kluczowe zdanie, typowy dla Dostojewskiego retoryczny wykrętas. Co w nim takiego
okropnego? Dlaczego jest takie toporne i tak pozbawione smaku?
1. James Fenimore Cooper (1789-1851) — czyt. dżejms ku.per — pisarz amerykański, autor m.in. powieści przygodowych,
jak np. Ostatni Mohikanin, Szpieg; Victor Marie Hugo (1802-1885) — czyt. wikto.r mari. ügo. — francuski pisarz i polityk, autor
m.in. Nędzników i Katedry Marii Panny w Paryżu, przywódca i teoretyk romantyzmu [zob. kapsułkę PROCESY I PRZEŁOMY
KULTUROWE w podręczniku do kl. I, s. 33-35; w tej książce PLANSZE, s. 412-413, 414-415, 416-417]; Charles Dickens
(1812-1870) — czyt. czarls dikenz — powieściopisarz angielski, wybitny twórca XIX-wiecznej powieści społeczno-obyczajowej, autor m.in. Klubu Pickwicka, Dawida Copperfielda; Iwan S. Turgieniew (1818-1883) — pisarz rosyjski, jeden z głównych
reprezentantów realizmu [zob. kapsułkę REALIZM w podręczniku do kl. II, s. 131-133], autor m.in. opowiadań, jak np. Zapiski
myśliwego czy powieści, jak Ojcowie i dzieci.
EastNews
Władimir W. Nabokow, Nabokov, pseudonim W. Sirin (1899-1977) — powieściopisarz
amerykański pochodzenia rosyjskiego; opuścił Rosję w 1919 roku; zasłynął jako autor
skandalizującej powieści Lolita (1955) opowiadającej o miłości dojrzałego mężczyzny
do nastoletniej dziewczynki.
173
10
20
30
174
Podejrzewam, że żaden prawdziwy pisarz ani moralista, żaden dobry chrześcijanin ani filozof,
żaden poeta ani socjolog nie umieściłby obok siebie, nie wymieniłby jednym tchem, w nagłym
porywie krasomówstwa, mordercy i kogóż to? — nieszczęsnej ulicznicy, i nie kazałby się pochylać
dwóm tak kompletnie różnym głowom nad Pismem Świętym. Bóg chrześcijan, według tych, którzy
wierzą w chrześcijańskiego Boga, przebaczył jawnogrzesznicy dziewiętnaście stuleci temu. Zabójcę natomiast należałoby najpierw poddać badaniom psychiatrycznym. Tych dwoje młodych ludzi
funkcjonuje na dwóch absolutnie różnych poziomach. Nieludzka i idiotyczna zbrodnia Raskolnikowa
nie może być nawet w przybliżeniu porównywana do postępowania dziewczyny, która traci godność, sprzedając swoje ciało. Morderca i nierządnica czytający wieczną księgę — co za nonsens!
Nie ma tu żadnego prawdziwego w sensie artystycznym związku pomiędzy ohydnym mordercą
a tą nieszczęsną dziewczyną. Jest tylko związek konwencjonalny, jaki znamy z powieści gotyckiej
i sentymentalnej. To po prostu tandetny literacki trik, a nie arcydzieło prawdziwej wzniosłości i nabożności. A poza tym zwróćmy uwagę na brak jakiejkolwiek artystycznej równowagi. Pokazano nam
zbrodnię Raskolnikowa ze wszystkimi odrażającymi szczegółami i dołączono do tego pół tuzina
różnych wyjaśnień motywów jego czynu. Nigdy natomiast nie widzimy Soni w trakcie uprawiania
jej profesji. Ta sytuacja jest typową kliszą. Musimy wierzyć zapewnieniom autora, że Sonia jest
grzesznicą. A ja uważam, że prawdziwy artysta nigdy nie każe nikomu wierzyć na słowo.
* * *
Dlaczego Raskolnikow zabija? Jego motywacja jest wyjątkowo niejasna.
Raskolnikow, jeśli wierzyć temu, o czym Dostojewski raczej optymistycznie chce nas przekonać,
był zacnym młodym człowiekiem, z jednej strony oddanym swej rodzinie, z drugiej wiernym wzniosłym ideałom, człowiekiem zdolnym do samopoświęcenia, delikatnym, wielkodusznym i pracowitym, choć jednocześnie tak bardzo nieufnym i dumnym, że gotów całkowicie zamknąć się w sobie,
nie odczuwając najmniejszej potrzeby kontaktów z jakąkolwiek bratnią duszą. Ten niezwykle dobry,
wspaniałomyślny i dumny młodzieniec jest też strasznie biedny.
Dlaczego Raskolnikow morduje starą lichwiarkę i jej siostrę? Przede wszystkim dlatego, żeby
uchronić rodzinę od skrajnej nędzy i ratować swoją siostrę, która gotowa jest się poświęcić i wyjść
za mąż za bogatego łajdaka, żeby tylko brat mógł ukończyć studia.
Ale Raskolnikow popełnia tę zbrodnię także dlatego, żeby udowodnić sobie, że nie jest zwykłym
człowiekiem przestrzegającym praw moralnych ustanowionych przez innych, ale potrafi stworzyć
własny kodeks i udźwignąć olbrzymie duchowe brzemię odpowiedzialności. Że jest zdolny zignorować wyrzuty sumienia i posłużyć się najnikczemniejszymi środkami (popełnić morderstwo) dla
osiągnięcia pozytywnych celów (pomoc rodzinie, zdobycie wykształcenia, które pozwoli mu zostać
dobroczyńcą ludzkości), bez żadnego uszczerbku dla własnej równowagi psychicznej i prawości.
Popełnia tę zbrodnię także dlatego, że według jednego z hołubionych przez Dostojewskiego
przekonań, szerzący się materialistyczny światopogląd nieuchronnie niszczy morale młodych ludzi
i potrafi uczynić mordercę nawet z zasadniczo dobrego młodzieńca, którego może popchnąć do
zbrodni zwykły niefortunny zbieg okoliczności. Zwróćmy uwagę na osobliwie faszystowskie idee
zamieszczone przez Raskolnikowa w jego „artykule”, a mianowicie, że ludzkość dzieli się na dwie
grupy — na motłoch i nadludzi — i że większość musi się podporządkować ustanowionym prawom
10
20
30
moralnym, ale ci nieliczni, którzy górują nad większością, powinni mieć swobodę w ustanawianiu
własnych praw. I tak Raskolnikow oznajmia najpierw, że Newton i inni wielcy odkrywcy mieliby
prawo poświęcić setki tysięcy ludzi, gdyby ci stanęli na przeszkodzie w obdarzaniu świata dobrodziejstwem ich odkryć. Potem jakoś całkiem zapomina o tych dobroczyńcach ludzkości i skupia się
na zupełnie innych ideałach. Całą swoją uwagę koncentruje nagle na Napoleonie; widzi w nim, co
znamienne, „mocnego człowieka”, który rządzi masami dzięki temu, że miał odwagę „sięgnąć” po
władzę, tylko czekającą na kogoś, „kto się odważy”. Dość zaskakująca jest ta raptowna przemiana
ambitnego dobroczyńcy ludzkości w ambitnego tyrana, który myśli tylko o własnej potędze. Jest to
transformacja, która zasługiwałaby na bardziej precyzyjną psychologiczną analizę niż ta, na którą
mógł sobie pozwolić tworzący w wielkim pośpiechu Dostojewski.
Kolejna idea, do której szalenie przywiązał się pisarz, to przekonanie, że zbrodnia roznieca
w duszy tego, który ją popełnił, wewnętrzne piekło, i że jest to nieuchronnym przeznaczeniem
ludzi niegodziwych. To przeżywane w samotności cierpienie nie prowadzi jednak do odkupienia.
Odkupienie przynosi jedynie cierpienie przeżywane publicznie, dobrowolne ukorzenie się przed
bliźnimi — to właśnie może dać cierpiącemu rozgrzeszenie, odkupienie, nowe życie i tak dalej.
Taka naprawdę powinna być droga, którą miałby pójść Raskolnikow, ale czy kiedykolwiek znów
popełni zbrodnię, trudno powiedzieć. I wreszcie mamy tu ideę wolnej woli, czyli zbrodni popełnionej
dla niej samej.
Czy Dostojewskiemu udało się nadać temu wszystkiemu wiarygodność? Śmiem wątpić.
Przede wszystkim Raskolnikow jest neurastenikiem, a to, co zrobi z dowolną filozofią neurastenik, wcale jej nie dyskredytuje. Dostojewski osiągnąłby szybciej swój cel, gdyby Raskolnikow był
solidnym, zrównoważonym, poważnym młodzieńcem, którego tak naprawdę sprowadziła na złą
drogę i przywiodła do zguby zbyt naiwna akceptacja materialistycznych idei. Ale pisarz wiedział
oczywiście aż nadto dobrze, że to na nic, że nawet gdyby taki solidny młody człowiek rzeczywiście
zaraził się tymi absurdalnymi ideami, które zamąciły w głowie Raskolnikowowi-neurastenikowi,
jego zdrowa natura nieuchronnie powstrzymałaby go przed popełnieniem zbrodni z premedytacją.
Nie jest zatem rzeczą przypadku, że wszyscy przestępcy u Dostojewskiego (Smierdiakow w Braciach Karamazow, Fiedka w Biesach, Rogożyn w Idiocie) są nie całkiem zdrowi psychicznie1.
Wyczuwając słabość swego pomysłu, Dostojewski zgromadził wszelkie możliwe bodźce i motywy, żeby popchnąć swojego Raskolnikowa w otchłań zbrodniczych pokus, którą, jak należy się
domyślać, otworzyła przed nim wyznawana przezeń niemiecka filozofia. Przygnębiająca bieda, nie
tylko jego, ale ukochanej matki i siostry, czająca się groźba samopoświęcenia siostry, kompletna
degrengolada przyszłej ofiary — już sama mnogość tych przypadkowych czynników jest dowodem
na to, jak trudne wydawało się samemu Dostojewskiemu przeforsowanie jego idei. Jak trafnie zauważył Kropotkin 2: „Za Raskolnikowem wyczuwa się autora, który próbuje zdecydować, czy on sam,
1. VN skreślił następne zdanie: „Nie jest też sprawą przypadku, że przedstawiciele obalonego ostatnio reżimu niemieckiego,
który głosił teorię posiadającego szczególne prawa Übermenscha [czyt. übermensza] (nadczłowieka), byli również albo
neurotykami, albo zwykłymi kryminalistami, bądź i tym, i tym naraz” (nota wyd.).
2. Piotr A. Kropotkin, książę (1842-1921) — rewolucjonista rosyjski, w latach 1876-1917 na emigracji, geograf i geolog.
175
10
albo ktoś jemu podobny, mógłby osobiście zrobić to, co zrobił Raskolnikow... Ale pisarze n i e
mordują”1.
Podpisuję się także obiema rękami pod stwierdzeniem Kropotkina, że „... ludzie w rodzaju sędziego śledczego i Swidrygajłowa, uosobienia zła, są czysto romantycznym wymysłem”. Pójdę jeszcze dalej i dołączę do tej listy Sonię. Sonia pochodzi w prostej linii od tych romantycznych heroin,
które znalazły się nie ze swej winy poza nawiasem społeczeństwa, skazane przez nie na dźwiganie
brzemienia hańby i udręki. Takie heroiny nie znikają ze światowej literatury od czasu, kiedy zacny
ojczulek Prevost2 przedstawił czytelnikom o wiele lepiej napisaną, a zatem i bardziej poruszającą
historię Manon Lescaut (1731). U Dostojewskiego temat degradacji, poniżenia, towarzyszy nam od
początku i w tym sensie siostra Raskolnikowa Dunia i pijana dziewczyna dostrzeżona kątem oka
na bulwarze oraz Sonia, szlachetna prostytutka, są siostrami w stworzonej przez Dostojewskiego
rodzinie załamujących ręce postaci.
Namiętne przywiązanie pisarza do idei, że fizyczne cierpienie i upokorzenie wpływają na człowieka umoralniająco, może mieć swe źródło w jego osobistej tragedii: Dostojewski musiał czuć,
że miłujący wolność buntownik i indywidualista, jaki w nim tkwił, poniósł podczas katorgi jakieś
straty, utracił spontaniczność, jeśli nie coś więcej — i dlatego trzymał się rozpaczliwie myśli, że
wrócił z Syberii jako „lepszy człowiek”.
Tekst według wydania: Vladimir Nabokov,
Wykłady o literaturze rosyjskiej, Tłum. Zbigniew Batko, Muza, Warszawa 2002.
1. Por. uwagi Lwa Szestowa na s. 169 tego podręcznika.
2. Antoine François Prévost d’Exiles (1697-1763) — czyt. ãtua.n frãsua. prewo. degzi.l — francuski pisarz, ksiądz, znany z zapowiadającej romantyzm [zob. kapsułkę PROCESY I PRZEŁOMY KULTUROWE w podręczniku do kl. I, s. 33-35; w tej książce
PLANSZE, s. 412-413, 414-415, 416-417] powieści Historia Manon Lescaut — czyt. manã lesko..
176
Józef Tischner
Błądzenie w żywiole prawdy
(fragmenty)
Dwa przykłady obrazują stosunek człowieka do prawdy: obrona Sokratesa1 oraz obrona Raskolnikowa ze Zbrodni i kary Fiodora Dostojewskiego. Sokrates broni się przed kłamliwym oskarżeniem,
Raskolnikow broni się przed oskarżeniem, które jest prawdą. Dla Sokratesa prawda jest drogą do
ocalenia życia, dla Raskolnikowa drogą do ocalenia życia jest kłamstwo. Oto jak dwuznaczny może
być stosunek człowieka do prawdy. [...]
Wartość kłamstwa
10
20
Kłamstwo jest szczególnym przypadkiem stosunku między Ja i Ty — polega ono na podaniu
innemu nieprawdy jako prawdy. Zakłada, że prawda jest kłamiącemu znana — w każdym razie
jest on o tym przekonany — nie jest jednak z jakichś powodów przekazywana innym. Kłamstwo
zakłada nadto, iż okłamywany prawdy nie zna lub przynajmniej nie jest jej pewny. Gdyby było
inaczej, kłamstwo nie miałoby sensu. I jeszcze jedno założenie: kłamiący uznaje wartość prawdy
i wartość prawdomówności, wie zatem, że kłamiąc, czyni źle, jest jednak przekonany, iż musi tak
czynić. [...]
Udawanie wartości, którą się odrzuca, nazywamy obłudą. „Obłuda jest hołdem — pisze La
Rochefoucauld 2 — jaki występek składa cnocie”. W każdym kłamstwie kryje się hołd kłamcy dla
prawdy. Hołd ten jest nawet konieczny, ponieważ potęguje wiarygodność kłamcy. Dlatego każdy
akt kłamstwa staje się zazwyczaj początkiem całego szeregu pozorów, których celem jest danie
okłamywanemu do zrozumienia, iż kłamiący podmiot uznaje bez zastrzeżeń zobowiązującą moc
prawdy. System takich pozorów musi być logicznie spójny. Nie może odstępować od reguł prawdy
koherencyjnej3. Zachowanie tych reguł okazuje się niezbędne do tego, by okłamywany mógł uznać
podawaną mu nieprawdę o prawdzie. [...]
Dwie koncepcje prawdy
[...] W dialogu między Raskolnikowem a Porfirym natrafiamy na pewną dwuznaczność. Zasadniczo
obowiązuje rozumienie zbliżone do klasycznego: prawda jest zgodnością poznania z rzeczywistością,
1. Zob. w podręczniku do kształcenia kulturowo-literackiego do kl. I sekwencję Sprawa Sokratesa, s. 275-296, oraz w podręczniku do kształcenia językowego dla kl. II materiały do zadania 5., s. 129-132, jak również tamże uwagi Johna Stuarta Milla,
s. 136-137.
2. François de La Rochefoucauld, książę (1613-1680) — czyt. frãsua. de la roszfuko. — pisarz francuski, moralista, autor dzieła
Maksymy i rozważania moralne, zawierającego pesymistyczny obraz człowieka.
3. koherencja (z łac.) — spójność, spoistość, łączność.
Józef Tischner — biogram zob. s. 117.
177
10
której poznanie dotyczy, a prawdomówność zgodnością mowy z wewnętrznym przekonaniem mówiącego1. Pytaniem kluczowym dialogu jest: kto zabił? Raskolnikow twierdzi: nie zabiłem. A więc
kłamie. Umówmy się, że takie rozumienie prawdy i prawdomówności nazywać będziemy rozumieniem pospolitym.
Omawiany dialog ma jednak drugą stronę. Dla Raskolnikowa zabicie lichwiarki — pasożyta
społecznego — nie jest takim samym czynem, jak zabicie niewinnego. Zabijając, Raskolnikow
uwolnił społeczeństwo do nieznośnego ciężaru. Wyznaje on poza tym pogląd, że wybitne jednostki mają prawo do wyjątkowych czynów, jeśli czyny te będą dobrodziejstwem dla przyszłej
ludzkości. Stąd pytanie: czymże jest ta rzeczywistość, do której mają się stosować sądy rozumu?
Przecież rzeczywistości tej naprawdę jeszcze nie ma. Trzeba ją dopiero stworzyć. Zamiast więc
mówić, że umysł poprzez poznanie zgadza się z rzeczywistością, trzeba powiedzieć, iż ją stwarza,
a stwarzając rzeczywistość, stwarza prawdę. Zabójczy czyn Raskolnikowa zmienia sens. Nie jest
już zbrodnią, ale koniecznym zabiegiem artysty, przygotowującego materiał na przyszłą budowę.
Ponieważ przedmiotem obróbki jest tu społeczeństwo, a celem osiągnięcie władzy — nazwijmy
odpowiadające tej sytuacji pojęcie prawdy słowami prawda polityczna. Rozum pospolity ze swoją
prawdą staje w opozycji do rozumu politycznego i jego prawdy, podobnie jak rozum polityczny staje
w opozycji do rozumu pospolitego i jego prawdy. [...]
Gra na podwójnej scenie
20
30
Każde kłamstwo jest kłamstwem o czymś — posiada ono wymiar intencjonalny. Na mocy
wymiaru intencjonalnego kłamstwo dotyka sceny ludzkiego dramatu. Scena ta przybiera dwoiste
znaczenie — inne dla kłamiącego, inne dla okłamywanego. Dla Raskolnikowa zaistniało — zabiłem. Dla innych obowiązuje coś przeciwnego — nie zabiłem. Stąd wyłania się kluczowe zadanie
kłamcy: tak przedstawić obraz sceny i dziejący się na scenie bieg wydarzeń, aby ukryć zaistniałe
zabójstwo.
Dwoistość znaczeniowa sceny ma swą podstawę organizacyjną w zbrodni. Zabójstwo jest wydarzeniem, które swą realnością przewyższa wszystkie inne wydarzenia. Dzieli ono wyraźnie bieg
życia zabójcy na część przed i część po zabójstwie. Organizuje wokół siebie, jak wokół osi, życiową
przestrzeń zabójcy. Jego obecność jest mocna, mocniejsza niż bicie piorunów, krzyk miasta, ryk
największych wodospadów... A przecież wymaga ukrycia. Jakby nigdy tego nie było. Im mocniej
daje o sobie znać, tym bardziej trzeba ją kryć, ale im bardziej pieczołowicie się ją skrywa, tym
bardziej wyłania się spod zasłon.
Spychając w podświadomość powracające wspomnienie zabójstwa, kłamca dąży do tego, by
ukonstytuować wokół siebie, a następnie przekazać innym drugi świat. Praca nad tym światem
wymaga szczególnego wysiłku. Kłamca musi rozróżnić okoliczności mniej lub bardziej istotne — te,
których znaczenie można zmienić, i te, których zmienić nie można i dlatego trzeba je ukryć. Zmiana
1. klasyczna definicja prawdy — najstarsza i najważniejsza, zwana też definicją Arystotelesowską; w sformułowaniu św. Tomasza z Akwinu brzmi: „prawda polega na zgodności myśli i rzeczy, o istniejących orzekając, że są, a o nieistniejących, że nie
są”. Z dyskusji nad definicją klasyczną powstały tzw. nieklasyczne koncepcje, m.in. koherencyjna (zob. wyżej), która akcentuje
spójność poszczególnych teorii lub układów zdań.
178
znaczeń nie może przebiegać całkiem dowolnie, lecz musi być zgodna z regułami koherencji znaczeniowej. Z kolei każde zaprzeczenie wydarzeniu musi być czymś więcej niż tylko zaprzeczeniem
faktowi — najlepiej będzie, jeśli się zaprzeczy również warunkom jego możliwości. Nie wystarczy
stwierdzić: nie zabiłem. Trzeba raczej powiedzieć: nie mogłem zabić.
Stąd troska o unicestwienie śladu. Ślady same mówią. Konstrukcja świata dla innych może się
udać jedynie pod warunkiem zatarcia śladów. [...]
Ale im bardziej Raskolnikow zaciera ślady, tym bardziej się mnożą, stając się coraz bliższe.
Przedtem był tylko zapomniany papierek, teraz jest już pot na skroniach... Czy jest możliwe zupełne
zatarcie wszelkiego śladu?
10
20
30
40
Podwójny dialog
Kłamstwo jest zawsze kłamstwem dla kogoś, jest ku komuś skierowane. Kim jest ten okłamywany ktoś? Przede wszystkim nie jest przedmiotem bez ciała i krwi; kłamać, to nie to samo co uprzedmiotawiać. Nie znaczy to również uznać w innym równorzędne Ty. Nie może być równorzędności
bez wzajemności, a w kłamstwie właśnie wzajemność zastała naruszona: okłamując bliźniego, podaję mu nieprawdę jako prawdę, żądając w zamian prawdy, a nie nieprawdy. Pozostaje tylko jedna
możliwość: inny, to „On”. Słowo to trzeba jednak rozumieć w szczególnym sensie, występuje ono
bowiem nierozłącznie ze słowem „Ty”. Zawarte w kłamstwie udawanie prawdomówności pociąga
za sobą potrzebę bezustannego przechodzenia w dialogu z innym od relacji wzajemności Ja-Ty,
do odmowy wzajemności na poziomie Ja-On. Przechodzenie to wyciska swoiste piętno zarówno
na pojęciu Ja, jak i pojęciu Ty. Owocem tej ciągłej przemiany znaczeniowej jest słówko Ten. Kim
jest Ten? Ten — to trwający w czasie adresat kłamstwa, który zależnie od okoliczności raz staje
się równorzędnym Ty, a raz nierównorzędnym On (pan).
Przechodzenie takie wymaga od kłamcy szczególnej czujności. Wiąże się ono z grą na podwójnej scenie: inna scena należy się jemu, pojętemu jako Ty; a inna jemu, pojętemu jako On. Stąd
napięcie uwagi i bezustanny niepokój kłamcy — niepokój, który trzeba kryć jako ślad śladu. Mówi
Raskolnikowi: „Pan, zdaje się, mówił wczoraj, że chciałby mnie zapytać... urzędowo... o moją znajomość z tą... zabitą — zagaił Raskolnikow. — «Po co, u licha, wsadziłem to zdaje się?» — przemknęło
mu w głowie jak błyskawica. «Czemu niepokoję się tym, że wsadziłem zdaje się?» — natychmiast
mignęła druga myśl jak błyskawica”.
I nagle uczuł, że wskutek samego zetknięcia z Porfirym Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru
tylko spojrzeń, drażliwość jego rozrosła się w oka mgnieniu do potwornych rozmiarów... i że to jest
okropnie niebezpieczne: nerwy się naprężają, wzburzenie potęguje. Źle! Źle!... Znów się sypnę!”
Niepokój kłamcy jest wyrazem podejrzenia, iż jest się przedmiotem stałej obserwacji ze strony
Tego. Okłamywany patrzy i słucha. Kto wie, co sobie myśli? Obserwuje mnie z baczną podejrzliwością. Kim dla niego jestem? Jestem tym, kim on dla mnie, a więc jestem Ty i nie-Ty, jestem
On i nie-On, jestem Ten. Ten — który jest w nim i we mnie — nie jest uczestnikiem dialogu. Nie
mówi. Patrzy tylko i słucha. Gdy rozmawiam, rozmawiam z Tobą lub z Panem. Ten istnieje poza
rozmową. Lecz nie tak, jak pień drzewa, ale jako baczny i podejrzliwy obserwator. Byłoby wielkim zwycięstwem kłamstwa, gdyby udało się go unicestwić. Niech zniknie pochłonięty przez Ty!
W istocie całe kłamstwo jest walką z jego istnieniem. Ale on ma dziwną zdolność powstawania
z własnych popiołów.
179
10
Paradoksem dialogu kłamstwa jest to, że nie jest on możliwy bez równoczesnego dialogu
prawdomówności. Zewnętrznemu kłamstwu musi towarzyszyć wewnętrzna prawdomówność. Aby
kłamać innemu, muszę sobie mówić prawdę; inaczej kłamstwo byłoby niemożliwe. Aby wiedzieć
jak prawdę ukryć, trzeba ją mieć stale na oku.
Wewnętrzny dialog prawdomówności obraca się wokół kluczowego zadania samoobrony. Jest
przesycony lękiem kłamcy o samego siebie. Lęk doprowadza do rozszczepienia świadomości egotycznej na Ja-dla-siebie i Ja-dla-innych. Pierwsze Ja jest podmiotem dialogu prawdomówności,
drugie Ja jest podmiotem dialogu kłamstwa.
Metafora rozszczepienia świadomości każe nam myśleć o sile, która przenika do wnętrza świadomości i dokonuje tam bolesnego podziału. Skąd płynie ta siła? Źródłem rozszczepiającej mocy
jest Ten. Ten obserwuje, podejrzewa i zawsze gotów jest wystąpić z oskarżeniem, które będzie
nie do obalenia. Ten — to sędzia śledczy. Każde kłamstwo ma swego sędziego śledczego, który
przecina swym podejrzeniem świadomość kłamcy na dwie odrębne części. [...]
Doświadczanie istnienia
20
30
Żmudne budowanie podwójnej sceny i prowadzenie podwójnego dialogu służy jednemu celowi
podstawowemu — zamaskowaniu tego, co jest. Co jest? Jest zbrodnia. [...]
Zbrodnicze istnienie wciąż zatacza nowy krąg. Początek zbrodni jest we mnie — w mojej duszy, w moich dłoniach. Potem zbrodnia wychodzi poza mnie, obejmuje przedmiot, który będzie
narzędziem zbrodni. Wreszcie pojawia się to, co decydujące: ofiara. Gdyby nie było ofiary, nie
byłoby zbrodni. Ale ofiara jest. Po dokonanej zbrodni pozostają ślady. I wtedy wyłania się problem świadków. Jest także sędzia śledczy. Jak przekonać sędziego śledczego, że nie ja zabiłem?
Trzeba zbudować podwójną scenę i rozwinąć podwójny dialog. W ogóle trzeba podjąć podwójną
grę. Nagle przychodzi ktoś i mówi: tyś morderca. Krąg zbrodniczego istnienia zamyka się. Jestem
jego osią.
Przeżycie tego, kim jestem, dochodzi do pełni dopiero wtedy, gdy słyszę z zewnątrz: tyś morderca. Nagle pryskają złudzenia. Rozkrusza się dotychczasowy świat. Nie ma już żadnej sceny,
wszystko sypie się w gruzy. Ale co się właściwie stało? Przecież Raskolnikow dobrze wie, co zrobił. Czyżby sądził, że mordercą staje się człowiek nie wtedy, gdy zabija, ale wtedy, gdy inni się
o tym dowiadują? A może dotychczas był tylko zabójcą? Różnica jest dość istotna: zabójstwo daje
się jakoś usprawiedliwić, morderstwo — nie. Raskolnikow usprawiedliwiał swój czyn przed sobą,
ufając, że usprawiedliwienie przed samym sobą jest usprawiedliwieniem przed całym światem.
Nagle okazuje się, że tak nie jest. Cóż ma robić, czy ma zabić świadka? Ale ilu jeszcze ma zginąć
na drodze ku szczęśliwemu światu? Dostojewski ukazuje duchowy stan zbrodniarza po gwałtownej
demaskacji. Stan ten daje się opisać jednym słowem: rozbicie. Raskolnikow wie teraz, kim jest,
ale nie wie, na jakim świecie istnieje. Nie wiedząc jednak, na jakim świecie istnieje, Raskolnikow
nie wie do końca, kim jest. [...]
Emocje kłamcy
Mówiłem już o lęku przed prawdą. Z lęku przed nią poszukujemy ratunku w kłamstwie. Kłamstwo jest nadzieją zabójcy. Kłamstwo zwraca się na zewnątrz, ku innym. Kłamstwu zwróconemu
na zewnątrz towarzyszy wewnętrzna prawda. Im większa potrzeba kłamstwa, tym wyraźniejsza
180
10
20
30
świadomość prawdy. Jestem mordercą. Czy można to jakoś usprawiedliwić? Usprawiedliwienie to
powinno być uniwersalnie ważne, a więc prawdziwe. Znów daje o sobie znać nacisk prawdy! Lepiej
więc kryć zabójstwo. Cokolwiek by się rzekło, lepiej jest kłamać.
Oto sytuacja aksjologiczna kłamcy: kto lęka się prawdy, czuje, że lęk ten go poniża. W końcu
musi się bronić, a potrzeba obrony jest zawsze czymś poniżającym. Lecz czuć się poniżonym, to
jednocześnie czuć, że przeciwnik jest kimś wyższym niż ja. Tak powstaje aksjologiczna oś wyższości-niższości, wokół której obraca się dialog przesłuchania. Oś ta jest jakby istotnym a priori tego
dialogu. Ale kłamca — wciąż jesteśmy po stronie kłamcy — nie może przyznać, że jego miejsce
znajduje się u dołu osi. Oznaczałoby to przyznanie, że jest kłamcą. A więc musi protestować.
Najpierw wewnętrznie, potem także zewnętrznie. Protest ten wyraża się wzmożonym wymaganiem
szacunku. Kłamcy domagają się z takim natręctwem szacunku od okłamywanych, że już to samo
zaczyna budzić podejrzenia... [...]
Dialog — przesłuchanie jest dialogiem podejrzliwości. Kto podejrzewa? Przede wszystkim
sędzia śledczy. Przenieśmy na chwilę naszą uwagę na tę postać. Sędzia śledczy robi wstępne
założenie, że drugi (Raskolnikow) kłamie. Założenie to jednak nie powinno wyjść na jaw, aby nie
budzić czujności kłamcy. Ujawnienie podejrzenia znacznie utrudnia dotarcie do prawdy. Z drugiej
jednak strony sam fakt skrywania podejrzeń wytrąca sędziego śledczego z jego pozycji szczerości. I tak odpowiedzią na nieprawdę Raskolnikowa staje się nieprawda Porfirego. Kłamstwo rodzi
kłamstwo, podejrzliwość budzi podejrzliwość. Początkowa oś aksjologicznej wyższości-niższości
ulega przemieszczeniu: ten, kto był na dole, wędruje w górę, a kto był na górze, wędruje w dół.
Może nawet dojść do załamania osi i wtedy obydwaj znajdą się w dole, nie tyle jako jednakowi
zbrodniarze, ale jako podobni sobie kłamcy.
Można zatem powiedzieć: dialog przesłuchania jest nieustanną wędrówką po kruchych, łamiących się i zmieniających osiach aksjologicznych. Na chwiejnym gruncie dialogu słowa zmieniają
swój zwykły sens. Pytania stają się zarzutami, odpowiedzi — oskarżeniami. Skacząc z osi na oś,
rozmówcy jakby gubili główny wątek. Jest to jednak tylko pozór. W miejscu podstawowego pytania
kto zabił pojawiają się inne, na przykład: kto kogo bardziej szanuje, kto kogo mniej? Wyrażając
szacunek lub odmawiając szacunku, rozmówcy przechodzą z jednej sceny na drugą. Czy się nie
potkną przy przechodzeniu? Czy któryś z nich nie poślizgnie się i nie spadnie z ruchliwej osi?
Odejście od głównego wątku ma określony cel: chodzi o to, by wciągnąć kłamcę w pułapkę. Czym
jest pułapka?
Pułapka
Są — najogólniej mówiąc — dwa rodzaje pułapek: pułapki z przypadku i pułapki z przynętą.
Biorąc pod uwagę rodzaj przynęty, można by prowadzić dalej nasz podział, ale nie jest to konieczne.
Wiemy, że człowiek zakładał kiedyś pułapki na zwierzęta, aby zaspokoić swój głód. Zastawiając
pułapkę na innego człowieka, przedłuża się starą tradycję. Kto czuje w sobie duszę myśliwego,
ten z przyjemnością będzie łowił ludzi.
Pułapka z przypadku jest stosunkowo najmniej skuteczna.
Na drodze, którą zwykle przechodzą zwierzęta, myśliwy wykopuje dół, odpowiednio go maskuje
i czeka, aż któreś z nich nieopatrznie postawi tu nogę. Coś podobnego dzieje się z człowiekiem.
181
10
20
30
40
182
Sędzia śledczy pyta nagle o szczegół, pozornie ze sprawą niezwiązany, i czeka na jedno nieopatrzne słowo.
„Otóż idąc tam o ósmej po schodach, czy pan nie widział na drugim piętrze, w otwartym mieszkaniu — pan pamięta? — dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie
zauważył pan? To dla nich bardzo ważne, bardzo ważne!
— Malarzy? Nie, nie widziałem... — odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając wspomnienia, a zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej odgadnąć,
gdzie tu czai się potrzask i czego nie wolno mu negować...? — Nie, nie widziałem, a nawet nie
zauważyłem otwartego mieszkania.
— O czym ty gadasz! — krzyknął raptem Razumichin, jakby się opamiętał i coś zmiarkował.
— Przecie robotnicy malowali w dniu morderstwa, a on tam był trzy dni wcześniej! Więc po cóż
go pytasz?”
Pułapka z przynętą ma inną konstrukcję. Zakładamy, że kłamstwo kłamiącego jest środkiem
do jakiegoś wzniosłego celu. Kłamca ma duszę, a jego dusza jest pełna lęków, ale i nadziei. Jest
w niej lęk przed śmiercią. Jest też nadzieja jakiegoś wywyższenia. Jedno i drugie może być przynętą w pułapce: przyznaj się, a ocalisz życie; wyznaj prawdę, a osiągniesz zaszczyty. Najbardziej
jednak subtelny rodzaj przynęty — przynęty dla smakoszy — wygląda jeszcze inaczej.
Oto sędzia śledczy. Oto Ten — człowiek bez twarzy. Rozmowa z kimś takim nie jest nawet
rozmową. Czy może być kłamstwem? Sędzia śledczy dobrze wie: dopóki kłamca nie odkryje w nim
ludzkiej twarzy, nie poczuje obowiązku mówienia, a tym bardziej mówienia prawdy. Trzeba to zmienić. Ale jak? Trzeba wywołać i ożywić w kłamcy (Raskolnikowie) przeżycia, doznania i uczucia,
w których najbardziej czuje się sobą, z których jest dumny, które wynoszą go ponad pospolity świat.
Raskolnikow chciałby uszczęśliwić ludzkość.
Dlaczego nie miałby uszczęśliwić sędziego śledczego? Oto niezwykła pułapka, w której przynętą staje się nieszczęście samego sędziego śledczego, zaś siłą, która ma doprowadzić do przyznania się, jest to samo współczucie, które legło u początków zabójstwa.
Mówi Porfiry: „Jestem, wie pan, kawaler, nietowarzyski i nieznany, na dobitkę skończony już
człowiek, w słup poszedłem i... i... i... czy zauważył pan, drogi Rodionie Romanowiczu, że u nas
— to znaczy u nas w Rosji, a zwłaszcza w naszych petersburskich kółkach — gdy się zejdą dwaj
rozumni ludzie, jeszcze się bardzo nieznający, ale którzy, że tak powiem, mają dla siebie wzajemny
szacunek, jak na przykład pan i ja w tej chwili — to przez pół godziny ani rusz nie mogą znaleźć
tematu; drętwieją jeden przed drugim, siedzą, obydwaj zmieszani... Ale nie gniewaj się, kochany,
że tak łażę po pokoju, bardzo przepraszam, za nic nie chciałbym uchybiać panu, tylko że ruch jest
mi wręcz nieodzowny. Ciągle siedzę kołkiem, więc tak miło pochodzić pięć minut... hemoroidy...
wciąż myślę o leczniczej gimnastyce”.
Z horyzontu, w którym dotychczas majaczył wyłącznie beztwarzowy Ten, wyłonił się ktoś nieszczęśliwy, godzien rzetelnej pociechy i tej odrobiny poświęcenia, jaką jest wyznanie prawdy. Zmienia się płaszczyzna dialogu. Sędzia śledczy przemienia się z myśliwskiego psa, któremu kazano
tropić zwierzynę, w zwierzynę tropioną przez psy. Czyżby Raskolnikow miał być jednym z nich?
Ale Raskolnikow nie przekracza progu pułapki. Dlaczego?
Istnieje subtelna granica litości, po przekroczeniu której litość staje wobec narastającego uczucia obrzydzenia. Zamiast wyciągać rękę, człowiek ją cofa. Zamiast boleć nad wymalowanym na
twarzy bólem, człowiek odwraca wzrok. Raskolnikow nagle wie, że dla tego, kto z własnego bólu
przygotowuje dla innych klucz do więzienia, nie ma już współczucia. Ale to nie znaczy, że jego
miejsce zajmie teraz okrucieństwo. Oto pojawia się obrzydzenie. Człowiek odwraca wzrok i nie
chce mieć z tym nic wspólnego. Dialog człowieka z człowiekiem urywa się i nie pozostawia już
żadnej nadziei na powtórne nawiązanie.
W końcu Raskolnikow przyznaje się. Lecz nie sędziemu i nie temu, który mu rzekł tyś morderca,
ale Soni. Ta nie przygotowała dla niego żadnej pułapki. [...]
Zwycięstwo
10
20
30
40
Kto zwyciężył w dialogu przesłuchania? Zwyciężył Raskolnikow. Jego wygrana polega nie tylko
na tym, że nie dał się wciągnąć w pułapkę, ale przede wszystkim na tym, że potrafił przekonać
samego siebie, iż zabijając, nie popełnił zbrodni, lecz przyczynił się do postępu i szczęścia ludzkości. Środkiem do wygranej była zmiana pojęcia prawdy. Prawdą nie jest już zgodność poznania
z rzeczywistością, której poznanie dotyczy, ale zgodność tworzonej przez człowieka rzeczywistości
z podjętym uprzednio idealnym projektem jej przebudowy. Raskolnikow nie może tego wszystkiego
wyjaśnić sędziemu śledczemu, ponieważ sędzia śledczy nie jest w stanie niczego zrozumieć. Ma
on przygotowane z góry schematy myślowe, w które chce zamknąć poglądy Raskolnikowa. Sędzia
śledczy jest częścią świata, który powinien zniknąć.
Wygrana Raskolnikowa nie polega jedynie na ocaleniu życia. Spór, którego jesteśmy świadkami,
jest sporem o władzę. Aby zdobyć władzę, trzeba przedstawić się sprawiedliwym wśród niesprawiedliwych. Wygrana polega na samousprawiedliwieniu. Usprawiedliwić siebie, znaczy wykazać,
że nie jest się kłamcą. Raskolnikow dzięki włączeniu w dyskurs rozumu politycznego, wykazuje,
iż nie zamordował. Nie jest więc kłamcą. Jego czyn był naprawdę aktem bohaterstwa. I choć sędzia śledczy ma o tym inne zdanie, nie ma to większego znaczenia. Raskolnikow jest więc godny
posiadania władzy. Dzięki zdolności przewidywania i bohaterstwu, może być wodzem prowadzącym
społeczeństwa ku lepszej przyszłości.
Raskolnikow nie wyrzekł się prawdy. On zmienił tylko jej znaczenie. Jest w pełni świadom
tego, jak wielką rolę odgrywa prawda w życiu ludzi i narodów. Nie zamierza on rządzić inaczej,
jak tylko poprzez prawdę. Raskolnikow rozróżnia precyzyjnie to, co stanie się jutro dzięki jego polityce, i to, co już dzięki niemu się stało. To co będzie, co zostanie powołane do istnienia, podlega
prawdzie rozumu politycznego; tutaj obowiązuje bezwzględne pierwszeństwo aksjologii: im bardziej
wartościowy projekt jutra, tym prawdziwszy. To co zostało już stworzone, podlega ocenie i opisowi
wedle kategorii prawdy pospolitej. Nikt rozsądny nie powinien przeczyć osiągnięciom rozumu politycznego. Gdyby ktoś ośmielił się wysunąć wątpliwości, może spotkać się z jeszcze lepszym sędzią
śledczym, który mu wykaże kłamstwo. Tak więc prawda jest fundamentem tronu Raskolnikowa.
Raskolnikow wygrał.
Z książki Dostojewskiego wiemy jednak, że stało się inaczej. Dlaczego? Czy dlatego, iż okazał
się za słaby, aby nieść ciężar własnych uczynków? Czy dlatego, że jego argumentacja gdzieś
zawiodła? A może przegrał przez przypadek, z powodu zabójstwa nieszczęsnej Lizawiety? Może
wreszcie wszystkiemu winna była Sonia, z której zdaniem liczył się zbyt mocno.
Dostojewski pokazuje postać przegraną. Ale my mu nie wierzymy, Raskolnikow wygrał i posiada
władzę. Co dalej? Czy ustały jego lęki? Czy skończyły się jego troski?
183
Demon zwycięzcy
10
20
30
[...] Dialog przesłuchania nie kończy się z chwilą zdobycia władzy, ponieważ władza ma to do
siebie, że zawsze jest zagrożona. Nigdy nie można być wystarczająco pewnym swego. Poddanych
trzeba przesłuchiwać bezustannie. Raskolnikow przesłuchuje znakomicie, ponieważ sam był przesłuchiwany. Ale przesłuchując, narzuca sobie i poddanym relację, która z konieczności pociąga
za sobą ten dialog — relację przeciwieństwa. On jest przeciwko Nim a Oni przeciwko niemu. Co
to znaczy być przeciwnikiem? Jakie ciało przybiera na siebie ta abstrakcja? Być przeciw, znaczy:
nastawiać się na odwet. Oko za oko, ząb za ząb. Kto przesłuchuje, jest przesłuchiwany. Jaką prawdą walczy, taką też będzie zwalczany.
To nieprawda, że między władzą absolutną a poddanymi nie ma żadnego dialogu. Dialog jest.
Tylko że jest to dialog przesłuchania. Raz totalna władza przesłuchuje społeczeństwo poddanych,
kiedy indziej zaś społeczeństwo poddanych przesłuchuje władzę.
Tym sposobem Raskolnikow czuje, że wszystko, co wymyślił, odwraca się przeciwko niemu.
Jeśli wymyślił podwójną scenę, to ma podwójną scenę. Jeśli wymyślił podwójny dialog, to także
go ma. Jeśli pokazał, jak można skakać po łamiących się osiach aksjologicznych, to ma przed
oczyma cudowny cyrk. Jeśli pokazał, jak krążyć wokół zbrodni, to teraz widzi, jak krążą poddani.
Gdy zastawia pułapki na innych, to widzi, jak inni zastawiają je na niego.
Ale największy wstrząs sprawia przemiana pojęcia prawdy i idąca za tą przemianą zmiana
natury myślenia. Jeśli rzeczywistość cała jest jedynie tworzywem, z którego trzeba zrobić coś
sensownego, to i on sam, Raskolnikow, i jego władza, jest również tworzywem. Czy nie można jej
zmienić? Trzeba spróbować, może uda się zniszczenie. Jak praktyka władzy w stosunku do społeczeństwa jest ostatecznym kryterium prawdy, tak kryterium prawdy jest praktyka społeczeństwa
w stosunku do władzy. Szczytem myślenia jest myślenie polityczne... [...]
Czy nie ma już tego, co naprawdę jest? Rzeczywistością naprawdę jest krąg istnienia zakreślonego świadomością zbrodni. Na początku była jakaś zbrodnia. Kto ją popełnił? Kiedy? Tego nie
wiadomo, przesłuchanie wciąż trwa. Nadal tropimy ślady. Nie wiemy nawet dokładnie, jaka to była
zbrodnia. Ale paradoks na tym właśnie polega, że to, o czym nie wiemy, istnieje dla nas bardziej niż
to, o czym wiadomo — jest bardziej rzeczywiste od tego, co tu i teraz jest; i potrafi być mocniejsze
w działaniu niż ideały rozumu politycznego, które wymagają tak wielkich poświęceń.
Istotnym osiągnięciem dialogu przesłuchania jest to jedno: odsłania on przed nami krąg zbrodniczego istnienia, od którego uciec nie można. Czy jest coś bardziej realnego?
Tak ginie królestwo Raskolnikowa — przez powolne znikczemnienie. Jego rozum polityczny,
dążąc do zamiany wszystkiego w tworzywo, stanął nagle w sytuacji, że to coś, z czego miało
powstać wszystko, wciąż jest tylko niczym. Ale w takim razie niczym jest też on sam z całym tym
pragnieniem, by stawać się kimś poprzez panowanie nad wszystkim. To nie prawdomówny Bóg
okazuje się niszczycielem tego królestwa. Demon kłamstwa ugina się pod ciężarem demona, którego sam wywołał.
Fragmenty Filozofii dramatu Józefa Tischnera.
Tekst według wydania: Éditions du dialogue, Paris 1990.
184
W trybach
Historii
10
20
Hannah Arendt
O rewolucji
W ko
UWAG
n
lektu tekście te
A
r ę dr a
j s ek w !
matu
e
n
cj
Nie-B Zygmunt i proponu
a
je
oska
kome Krasiński my
ego
dia .
Słowo „rewolucja” było pierwotnie terminem astronomicznym, który zdobył znaczenie w naukach przyrodniczych dzięki De revolutionibus orbium
coelestium1 Kopernika. W tym naukowym zastosowaniu słowo to zachowało
swój ścisły łaciński sens, oznaczało bowiem regularny, zgodny z prawidłami, obrotowy ruch gwiazd, o którym wiedziano, że nie podlega wpływowi
człowieka i że nie sposób go odeprzeć. Nikt oczywiście nie kojarzył takiej
„rewolucji” z nowością ani z przemocą i gwałtem. Przeciwnie, słowo to sugerowało powtarzający się, cykliczny ruch [...].
W odniesieniu do ziemskich spraw ludzi mogło ono oznaczać tylko tyle, że kilka znanych form
ustrojowych krąży wśród śmiertelnych w wiecznym nawrocie i z tą samą nieodpartą siłą, która każe
gwiazdom poruszać się po wytyczonych szlakach na niebie. Trudno więc o coś bardziej odległego
od pierwotnego znaczenia słowa „rewolucja” niż obsesyjne przeświadczenie wszystkich aktorów
rewolucji, którzy wierzyli, że są uczestnikami procesu oznaczającego definitywny koniec jakiegoś
starego porządku i przynoszącego narodziny nowego świata. [...]
W siedemnastym wieku, kiedy po raz pierwszy użyto słowa „rewolucja” w sensie politycznym,
jego metaforyczna treść była jeszcze bliższa oryginalnemu znaczeniu, ponieważ posłużono się
nim dla określenia ruchu powracającego do pewnego ustalonego punktu, a w konsekwencji: do
wcześniej ustalonego ładu. [...]
To, że „rewolucja” oznaczała pierwotnie „przywrócenie” (a więc coś, co dla nas stanowi jej
dokładne przeciwieństwo), nie jest jedynie osobliwością semantyczną. Rewolucje siedemnastego
i osiemnastego wieku, które w naszym mniemaniu w całej oczywistości ujawniają nowego ducha,
ducha epoki nowożytnej, miały w zamiarze przywracać i odbudowywać. [...]
Tak więc pierwiastki nowości, początku i przemocy, wszystkie blisko związane z naszym własnym pojmowaniem rewolucji, są wyraźnie nieobecne w pierwotnym znaczeniu tego słowa, jak również w jego pierwszym metaforycznym użyciu przez język polityki. Istnieje wszelako inna jeszcze
1. De revolutionibus orbium coelestium (łac.) — czyt. de rewolutionibus orbium celestium — O obrotach sfer niebieskich (1543).
EastNews
Hannah Arendt (1906-1975) — filozof pochodzenia niemieckiego, publicystka i teoretyk
polityki; była uczennicą m.in. wybitnego filozofa Martina Heideggera (1889-1976) [czyt.
hajdegera]; od 1940 w USA; profesor uniwersytetu w Chicago [czyt. szikago] i New School
for Social Research [czyt. nju skul for souszl rise.rcz] w Nowym Jorku; autorka wielu cenionych
prac poświęconych problemom totalitaryzmu i kwestii żydowskiej.
185
10
20
30
konotacja astronomicznego pojęcia „rewolucja” [...]. Mam na myśli pojęcie nieodpartości, płynącej
z faktu, że obrotowy ruch gwiazd wiedzie wytyczonym szlakiem i w najmniejszym stopniu nie podlega
ludzkiej władzy. Znamy (czy też mamy wrażenie, że znamy) dokładną datę, kiedy słowo „rewolucja”
zostało po raz pierwszy użyte z akcentem położonym wyłącznie na nieodpartość, a bez jakiejkolwiek konotacji związanej z powracającym, obiegowym ruchem. I tak bardzo ów akcent wydaje
się ważny dla naszego współczesnego rozumienia rewolucji, że przywykliśmy nowe, polityczne
znaczenie tej dawnej astronomicznej nazwy liczyć od tego właśnie momentu.
Ową datą była noc 14 lipca 1789 roku w Paryżu, kiedy to Ludwik XVI usłyszał od księcia de
la Rochefoucauld-Liancourt1 o upadku Bastylii, uwolnieniu kilku więźniów i ustąpieniu wojsk królewskich przed atakiem ludu. Słynny dialog pomiędzy królem a jego wysłannikiem był bardzo krótki
i wielce odkrywczy. Król, jak powiadają, wykrzyknął: C`est une révolte!, Liancourt zaś poprawił go:
Non, Sire, c`est une révolution 2. Wciąż jeszcze (w polityce po raz ostatni) słyszymy w tym słowie
dawną metaforę, której sens sprowadzono z nieba na ziemię. Tu jednak — bodaj po raz pierwszy
— akcent został całkowicie przesunięty z prawidłowości obrotowego, cyklicznego ruchu na jego
nieodpartość. Ruch ten nadal jest obrazem drogi gwiazd, lecz podkreśla się teraz, że powstrzymanie go nie leży w ludzkiej mocy i że z tej racji on sam jest prawem dla siebie. Król, określając
szturm na Bastylię jako bunt, potwierdził swą władzę oraz fakt dysponowania rozmaitymi środkami
dla rozprawienia się ze spiskiem i z oporem przeciwko tejże władzy. Liancourt natomiast odparł,
że to, co się stało, jest nieodwołalne i przerasta władzę króla. Czymże było to coś, co zobaczył
Liancourt (a co i my musimy zobaczyć bądź dosłyszeć na dźwięk tych osobliwych słów) i o czym
sądził (a my wiemy), że jest nie do odparcia i nie do odwołania?
Odpowiedź zrazu wydaje się prosta. Poza tymi słowami wciąż jeszcze widzimy i słyszymy
maszerujący tłum, wysypujący się na ulice Paryża, który był wówczas nie tylko stolicą Francji,
ale i całego cywilizowanego świata. Widzimy powstanie ludności wielkich miast, nierozerwalnie
związane z powstaniem ludu o wolność: obydwa razem nie do odparcia wskutek samej liczebnej
siły uczestników. A tłum ten, po raz pierwszy wychodzący na światło dzienne, był tłumem ubogich
i upodlonych, których każdy poprzedni wiek pogrążał w mroku i hańbie. Tym, co od tej pory nie dało
się odwołać i co uczestnicy wraz z widzami natychmiast za takowe uznali, był fakt, że dziedzina
spraw publicznych — zastrzeżona, jak pamięcią sięgnąć, dla tych, którzy byli wolni, a mianowicie
wolni od wszystkich trosk związanych z koniecznościami życiowymi, z potrzebami ciała — powinna
udostępnić swą przestrzeń i światło owej ogromnej większości, która nie była wolna, bo rządziły
nią codzienne potrzeby.
Pojęcie nieodpartego ruchu, które wkrótce potem wiek dziewiętnasty przekształcił w ideę
konieczności historycznej, rozbrzmiewa z kart Rewolucji Francuskiej od jej początku do końca.
Raptem wokół dawnej metafory zaczęła narastać całkiem nowa obrazowość, a do języka polityki
wprowadzono zupełnie nowe słownictwo. Toteż gdy myślimy o rewolucji, niemal machinalnie ule1. François-Alexandre-Frédéric Rochefoucauld-Liancourt (1747-1828) — czyt. frãsu. a aleksãdr roszefuko. liãkur: — francuski
arystokrata o poglądach liberalnych, reformator społeczny.
2. C`est une révolte! — czyt. setün revo.lt — To bunt! — Non, Sire, c’est une revolution! — czyt. nõ sir, setün revolüsiã — Nie,
Panie, to rewolucja!
186
10
20
gamy stworzonej w tamtych latach obrazowości. Oczyma wyobraźni widzimy desmoulinsowski1
torrent révolutionaire 2, w którego rwących nurtach rodzili się aktorzy rewolucji, unoszeni potem
coraz dalej i dalej, dopóki powracająca fala nie wciągnęła ich pod wodę, gdzie ginęli razem ze
swymi wrogami, czyli uczestnikami kontrrewolucji. Ten potężny strumień rewolucji stale był zasilany
z jednej strony przez „zbrodnie tyranii”, z drugiej zaś przez „postęp wolności” (Robespierre3), pobudzające się nawzajem tak, że ruch i przeciwruch ani się nie równoważyły, ani nie powstrzymywały,
lecz w tajemniczy sposób zdawały się sumować w jeden potok „rozpętanego gwałtu”, płynący
w tym samym kierunku z coraz większą gwałtownością. Był to ów „majestatyczny potok lawy, który
niczego nie oszczędzał i którego nikt nie mógł powstrzymać” (jak pisał w 1793 roku Georg Forster4) i, widowisko spod znaku Saturna, czyli, rewolucja pożerająca własne dzieci”, jak wyraził się
Vergniaud5, wielki mówca Żyrondy6). Była to owa „burza rewolucyjna”, która skierowała rewolucję
na drogę jej niepowstrzymanego pochodu [...], potężna wichura, która uniosła w dal bądź zatopiła
niedający się zapomnieć i nigdy całkiem niezapomniany początek: żądanie „wielkości człowieka
przeciwko małości wielkich” [...] i wezwanie do „odzyskania godności ludzkiej rasy” [...]. Zdawało
się, że gdy lud zażądał uznania swej wielkości i przywrócenia mu godności, w sprawę wdała się
jakaś siła daleko większa od człowieczej. Toteż dla dziesięcioleci, które nastąpiły po Rewolucji
Francuskiej, skojarzenie rewolucji z potężnym nurtem porywającym z sobą ludzi najpierw na powierzchnię wspaniałych czynów, a potem na samo dno klęski i hańby — miało się okazać obrazem
dominującym. Rozmaite przenośnie, ujmujące rewolucję nie jako dzieło człowieka, lecz jako pewien
nieodparty proces — a więc metafory potoku, strumienia i nurtu — pochodziły od samych aktorów,
którzy mimo upojenia winem abstrakcyjnej wolności, wyraźnie już nie wierzyli, że są swobodnymi
uczestnikami zachodzących wydarzeń. Ba, jeśli mieli choć chwilę trzeźwej refleksji, jakże mogli
sądzić, że są, czy kiedykolwiek byli, autorami swych własnych uczynków? Cóż innego, jak nie szalejąca burza wydarzeń rewolucyjnych odmieniła ich samych i ich najgłębsze przekonania w ciągu
paru lat? Czyż nie byli oni wszyscy w 1789 roku rojalistami, którzy w roku 1793 posunęli się nie
tylko do zgładzenia konkretnego króla (który mógł, ale nie musiał być zdrajcą), lecz zdemaskowali
1. desmoulinsowski — od nazwiska: Lucie Simplice Camille Desmoulins (1760-1794) — czyt. lisi. sęplisi. kami.j demulę — polityk
i publicysta okresu Wielkiej Rewolucji Francuskiej, deklarował się jako przeciwnik terroru i zwolennik polityki pokojowej;
został aresztowany i zgilotynowany.
2. torrent révolutionaire (fr.) — czyt. torrę rewolüsjoner — strumień rewolucyjny.
3. Maximilien Marie Isidore de Robespierre (1758-1794) — czyt. maksimilię mari. izido.r de robespie: — jeden z głównych przywódców rewolucji francuskiej 1789; z zawodu adwokat; od 1793 kierował polityką Francji, wprowadzając oparte na terrorze
dyktatorskie rządy jakobinów. Po zamachu stanu aresztowany, a następnie zgilotynowany. Śmierć Robespierre‘a zakończyła
najkrwawszy okres rewolucji.
4. Jerzy Adam Forster (1754-1794) — przyrodnik, podróżnik, pisarz polityczny; profesor uniwersytetów w Kassel i Wilnie, zwolennik rewolucji francuskiej.
5. Pierre Victurnien Vergniaud (1753-1793) — czyt. wernio. — działacz polityczny okresu rewolucji francuskiej 1789; z zawodu
adwokat; przywódca żyrondystów; opowiedział się za procesem Ludwika XVI i głosował za wyrokiem śmierci na króla; zwalczał jakobinów, oskarżając ich o dążenie do dyktatury; 2 czerwca 1793 aresztowany wraz z innymi przywódcami żyrondystów,
skazany i stracony.
6. Żyrondyści — ugrupowanie polityczne okresu rewolucji francuskiej, zdominowane przez deputowanych z departamentu Gironde
[czyt. żirąd] (stąd nazwa); zwolennicy monarchii konstytucyjnej; w 1793 obaleni przez jakobinów. Przywódców stracono.
187
10
20
władzę królewską jako „wieczną zbrodnię” (Saint Just1)? Czy nie byli płomiennymi obrońcami praw
własności prywatnej, którzy w prawach z Ventóse’a2 1794 roku ogłosili konfiskatę mienia nie tylko
kościelnego bądź należącego do émigrés 3, lecz również mienia wszystkich „podejrzanych” — po
to, by mogło być oddane w ręce „nieszczęśliwych”? Czyż nie przyczynili się do sformułowania
konstytucji, której główną fasadą była radykalna decentralizacja, tylko po to, by dojść do odrzucenia jej jako zupełnie bezwartościowej i ustanowić w zamian komitetowy rząd rewolucyjny, bardziej
scentralizowany niż wszystko co znał lub co ośmielał się wprowadzać ancien régime?4 Czyż nie
przystąpili do wojny, której nigdy nie pragnęli i w której nigdy nie spodziewali się zwycięstwa? Cóż
więc im w końcu zostało poza tą wiedzą, którą i tak posiedli już na samym początku, a mianowicie
— jak pisał Robespierre do swego brata w 1789 roku — że „obecna Rewolucja wydała w ciągu
kilku dni więcej doniosłych wydarzeń niż cała dotychczasowa historia ludzkości”? [...]
Skoro nowa, metaforyczna treść słowa „rewolucja” zrodziła się bezpośrednio z doświadczeń
ludzi, którzy rozpoczęli i kontynuowali Rewolucję Francuską, to metafora ta musiała posiadać
jeszcze większą wiarygodność dla tych, którzy obserwowali przebieg rewolucji — jakby to było
widowisko — z zewnątrz. W widowisku tym rzucał się w oczy fakt, że żaden z aktorów rewolucji nie
mógł kontrolować biegu zdarzeń, bo ów bieg obrał kierunek niewiele albo nic niemający wspólnego
z założonymi dążeniami i celami konkretnych ludzi, którzy, wprost przeciwnie, musieli poddać swą
wolę i zamiary anonimowej sile rewolucji, jeśli w ogóle chcieli przeżyć. [...]
Znany szok, odzierający ze złudzeń europejską generację, która przeszła przez rozstrzygające
wydarzenia od roku 1789 do restauracji bourbońskiej5, zmienił się niemal natychmiast w uczucie
trwogi i zadziwienia wobec mocy samej historii. Tam, gdzie wczoraj — to znaczy w szczęśliwych
dniach Oświecenia — tylko despotyczna władza monarchy zdawała się stać pomiędzy człowiekiem
a jego wolnością działania, teraz pojawiła się nagle dużo potężniejsza siła, podporządkowująca
sobie ludzi wedle własnego uznania i niedopuszczająca myśli o uwolnieniu, buncie czy ucieczce.
Była to siła historii i historycznej konieczności.
Pod względem teoretycznym najdalej idącą konsekwencję Rewolucji Francuskiej stanowiły narodziny nowożytnego pojmowania historii, które dokonało się w filozofii Hegla6. [...]
Chodzi tu oczywiście o ruch historii, który — wedle Hegla i wszystkich jego następców — jest
zarazem dialektyczny i konieczny. Z rewolucji i z kontrrewolucji, pomiędzy 14 lipca a 18 Brumaire’a7
i przywróceniem monarchii, zrodził się więc dialektyczny ruch i przeciwruch dziejów, unoszący
1. Antoine Louis de Saint Just (1767-1794) — czyt. ãtua.n lui. de sę żü.st — działacz polityczny okresu rewolucji francuskiej;
jeden z przywódców jakobinów, teoretyk i współrealizator polityki terroru; aresztowany z innymi przywódcami jakobinów
i zgilotynowany.
2. Ventôse (fr.) — czyt. wãnto.z — szósty miesiąc kalendarza republikańskiego, luty-marzec (przyp. tłum.).
3. émigrés (fr.) — czyt. emigre. — emigranci.
4. ancien régime (fr.) — czyt. ãsię reżi.m — dosłownie: dawny porządek, dawny system rządów — określenie ustroju Francji
sprzed 1789, wprowadzone podczas Wielkiej Rewolucji; przestarzała forma rządów.
5. restauracja bourbońska — przywrócenie panowania obalonej dynastii Bourbonów (1814-1815).
6. Georg Wilhelm Friedrich Hegel — biogram zob. s. 163.
7. brumaire (fr.) — czyt. brüme.r — drugi miesiąc francuskiego kalendarza republikańskiego; zaczynał się 22, 23 lub 24 października według kalendarza gregoriańskiego i trwał do 20, 21 lub 22 listopada; 18 brumaire‘a roku VIII (9 XI 1799) generał
Napoleon Bonaparte dokonał zamachu stanu — obalił dyrektoriat i stanął na czele republiki jako I konsul.
188
10
20
30
wszystko z niepohamowaną siłą niczym rwący strumień, któremu ludzie muszą ulec w tej samej
chwili, w której próbują właśnie ustanowić na Ziemi wolność: oto sens słynnej dialektyki wolności
i konieczności, gdzie ostatecznie oba człony są zbieżne; najstraszniejszy to chyba i z ludzkiego
punktu widzenia najbardziej nieznośny paradoks w całej myśli nowożytnej. [...]
Niesłabnąca wiarygodność tych koncepcji opierała się odtąd nie tyle na teoretycznym dowodzie,
co na powtarzającym się w dobie wojen i rewolucji doświadczeniu. Nowożytne pojmowanie dziejów,
z jego niespotykanym naciskiem na historię jako proces, ma wiele źródeł, przede wszystkim we
wczesnonowożytnym pojmowaniu natury jako procesu. Dopóki ludzie sięgali po wskazówki do nauk
przyrodniczych i myśleli o tym procesie jako o cyklicznym, okrężnym, wiecznie powracającym ruchu
[...], dopóty było rzeczą nieuniknioną, że konieczność powinna być nieodłączna od ruchu historii,
tak jak jest nieodłączna od ruchu gwiazd. Każdy ruch cykliczny jest bowiem z definicji ruchem
koniecznościowym. Że jednak konieczność, jako nieodłączna właściwość historii, miała przetrwać
nowożytne rozbicie cyklu wiecznych powrotów i pojawi się na nowo w ruchu z istoty prostoliniowym,
a więc niepowracającym do tego, co było znane wcześniej, lecz sięgającym w nieznaną przyszłość
— to już jest fakt, który zawdzięcza swe istnienie doświadczeniu politycznemu i biegowi rzeczywistych wydarzeń, nie zaś teoretycznej spekulacji. [...]
Magiczny urok konieczności historycznej, urzekający ludzi od początków dziewiętnastego
wieku, przybrał na sile dzięki Rewolucji Październikowej. Miała ona bowiem dla naszego stulecia
takie samo znaczenie początkowej krystalizacji najlepszych ludzkich nadziei zmienionych potem
w rozpacz, jakie dla swych współczesnych miała Rewolucja Francuska. Tylko że tym razem nie
wyciągano wniosków z własnych, nieoczekiwanych doświadczeń, lecz świadomie kształtowano
przebieg akcji w oparciu o doświadczenia minionego stulecia i minionych wydarzeń. Co prawda tylko obusieczny przymus ideologii i terroru — jeden zniewalający ludzi od wewnątrz, drugi z zewnątrz
— może wyjaśnić potulność, z jaką we wszystkich krajach, które dostały się pod wpływ rewolucji
bolszewickiej rewolucjoniści szli na śmierć. Lecz tutaj nauka, zaczerpnięta przypuszczalnie z Rewolucji Francuskiej, stała się integralną częścią autoprzymusu, jaki narzuca sobie współczesne
myślenie ideologiczne. Problem był zawsze ten sam: ci, którzy pobierali nauki w szkole rewolucji,
zostawali odpowiednio uświadomieni i z góry wiedzieli, jaki bieg musi przyjąć rewolucja. Naśladowali tedy przebieg wydarzeń, nie zaś ludzi, biorących udział w Rewolucji Francuskiej. Gdyby wzięli
sobie za wzór samych jej bojowników, wówczas do ostatniego tchu zapewnialiby o swej niewinności
i nieświadomości. Tego jednak uczynić nie mogli, ponieważ wiedzieli, że rewolucja musi „pożerać
własne dzieci”. Wiedzieli również, że na jej przebieg składa się cały szereg rewolucji i że za jawnym
wrogiem idzie wróg ukryty pod maską „podejrzanych”. [...]
Tym, czego bojownicy rewolucji rosyjskiej nauczyli się z Rewolucji Francuskiej — a nauka ta
stanowiła niemal całe ich przygotowanie — nie było działanie, lecz historia. Zdobyli oni zdolność
odgrywania każdej roli, jaką miał im przeznaczyć wielki dramat historii, i jeśli nie było innej poza
rolą łotra, to woleli ją przyjąć, niż pozostać na zewnątrz dramatu.
Fragmenty książki: Hannah Arendt, O rewolucji (1963),
Tłum. Mieczysław Godyń, Wydawnictwo X Dom Wydawniczy Totus, Kraków 1991.
189
U
Stanisław Ignacy Witkiewicz
W konte WAGA!
k
warto p ście tej sekwe
r z e cz y t a
ncji
ćO
Witolda
Gombro peretkę
wicza.
Szewcy
Naukowa sztuka ze „śpiewkami” w trzech aktach [1934]
Poświęcone Stefanowi Szumanowi1
(fragment)
OSOBY
[postaci z AKTU PIERWSZEGO — uwaga red.]
SAJETAN TEMPE — majster szewski; rzadka bródka „dzika” i wąsy. Blondyn siwiejący. Ubrany
w normalny strój szewski z fartuchem. Około 60 lat.
CZELADNICY: I (Józek) i II (Jędrek). Bardzo przystojne, morowe, młode szewskie chłopy. Ubrane
w normalne szewskie stroje z fartuchami. Lat około 20.
KSIĘŻNA IRINA WSIEWOŁODOWNA ZBEREŹNICKA-PODBEREZKA — bardzo piękna szatynka,
niezwykle miła i ponętna. Lat 27-28.
1. Stefan Szuman (1889-1972) — psycholog, filozof i lekarz; w latach 1928-1961 profesor psychologii pedagogicznej w UJ, przyjaciel Witkacego; entuzjastyczny propagator jego twórczości w latach międzywojennych.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, pseudonim Witkacy (1885-1939) — dramatopisarz, malarz,
teoretyk sztuki i filozof, członek i teoretyk pierwszej polskiej grupy awangardowej Formiści;
wymyślił teorię Czystej Formy, na której wspierała się jego artystyczna działalność. Ojcem
Witkacego był Stanisław Witkiewicz — krytyk, malarz i pisarz, twórca tzw. „stylu zakopiańskiego” w architekturze [biogram zob. s. 139]. Artysta miał też wyjątkowych rodziców chrzestnych: znakomitą aktorkę Helenę Modrzejewską oraz Jana Krzeptowskiego-Sabałę, legendę
Zakopanego (zob. przypis, s. 93). Autor Szewców wychował się w środowisku twórców
Młodej Polski [zob. kapsułkę PROCESY I PRZEŁOMY KULTUROWE w podręczniku do
kl. I, s. 33-35; w tej książce PLANSZE, s. 412-413, 414-415, 416-417], nie uczęszczał do
szkół, lecz — zgodnie z koncepcją ojca — pobierał lekcje prywatne. Maturę zdał we Lwowie.
W latach 1904-1905 studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, sporo podróżował
po Europie. Gdy pewien psychoanalityk wmówił mu „kompleks embriona”, zaczął się podpisywać Witkacy, co miało oznaczać artystyczne wyzwolenie spod opieki wielkiego rodzica.
W 1914 artysta przeżył głęboki kryzys, związany z samobójczą śmiercią narzeczonej. Kiedy
znany etnograf i badacz kultury, Bronisław Malinowski [por. w podręczniku do kl. I, s. 8],
zaproponował mu udział w wyprawie badawczej na Nową Gwineę, Witkacy zgodził się. Byli
w Australii, gdy dotarła do nich wiadomość o początku wojny. Witkiewicz wrócił i wstąpił do
carskiej armii (za głównego wroga uznawał Niemców), został ranny, był świadkiem wybuchu
rewolucji komunistycznej. To podobno wtedy zobaczył „ostatnie dni Pompei”, naszej europejStanisław Ignacy Witkiewicz, Autoportret
skiej cywilizacji, co miało na zawsze ukształtować jego katastroficzny światopogląd, któremu
(1938). Pastel, 70,3 x 50,4 cm, Muzeum
dawał wyraz w swych późniejszych utworach. Witkacy założył i prowadził w Zakopanem
Śląskie w Katowicach.
w latach 1925-1927 Teatr Formistyczny, a w Warszawie Firmę Portretową „S.I. Witkiewicz”.
Przez wiele lat współpracował z warszawskimi dziennikami i tygodnikami jako krytyk literacki i teatralny. Po wybuchu II wojny światowej
artysta, w poczuciu nadciągającej katastrofy, wraz ze swoją partnerką, Czesławą Okońską, z którą miał już jedną próbę samobójczą, udał
się na Wschód. Na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski oboje targnęli się na swoje życie. Okońska przeżyła, mimo przyjęcia silnej
dawki luminalu. Witkacy został pochowany na małym, wiejskim cmentarzu na Polesiu. W 1988 odbył się symboliczny pogrzeb pisarza na
cmentarzu w Zakopanem.
W cyklu To lubię! lekturę jednego z tekstów Witkacego proponowano w kl. II gimnazjum.
190
PROKURATOR ROBERT SCURVY1 — twarz szeroka, zrobiona jakby z czerwonego salcesonu,
w którym tkwią inkrustowane, błękitne, jak guziki od majtek, oczy. Szczęki szerokie — pogryzłyby na proszek (zdawałoby się) kawał granitu. Strój żakietowy, melonik. Laska ze złotą
gałką (très démodé2). Biały halsztuk3 zawinięty i ogromna w nim perła.
LOKAJ KSIĘŻNEJ, FIERDUSIEŃKO — zrobiony trochę na manekina. Strój czerwony, ze złotym
szamerowaniem. Czerwona króciutka pelerynka. Kapelusz stosowany4.
[...]
JÓZEF TEMPE — syn Sajetana, lat 20.
AKT PIERWSZY
10
20
30
Scena przedstawia warsztat szewski (może być dowolnie fantastycznie urządzony) na niewielkiej przestrzeni półkolistej. Na lewo trójkąt zapełniony kotarą
wiśniowego koloru. W środku trójkąt ściany szarej
z okrągławym okienkiem. Na prawo pień wyschłego,
pokręconego drzewa — między nim a ścianą trójkąt
nieba. Dalej na prawo daleki krajobraz z miasteczkami na płaszczyźnie. Warsztat umieszczony jest wysoko ponad doliną w głębi, jakby na górach wysokich
był postawiony. Sajetan w środku, dwaj Czeladnicy po
bokach, I na lewo, II na prawo, pracują przy warsztacie. Z daleka dochodzi huk samochodów czy czort wie
czego zresztą i ryki syren fabrycznych.
SAJETAN (kując młotem jakieś buty): Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy. Hej! Hej! Kuj podeszwy!
Kuj podeszwy! Skręcaj twardą skórę, łam sobie palce!
A, do diabła — nie będziemy gadać niepotrzebnych
rzeczy! Książęce buciki! Tylko ja, wieczny tułacz, tym
się tułający, że do miejsca zawsze przykuty. Hej! Kuj
podeszwy dla tych ścierw! Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy — nie!
I CZELADNIK (przerywa mu): Czy wy byście mieli odwagę zabić ją?
(II Czeladnik przestaje kuć podeszwy i pilnie nasłuchuje)
SAJETAN: Dawniej tak — teraz nie! Hej! (Wywija młotem)
II CZELADNIK: Nie mówcie tak ciągle „hej”, bo mnie to
drażni.
SAJETAN: Mnie gorzej drażni, że buty dla nich robię.
Ja, który mógłbym być prezydentem, królem tłumu
— choć chwilę, choć jedną małą chwilkę. Lampiony, girlandy i słowa, wokół lampionów głów, a ja,
10
20
nędzny, brudny wszarz ze słońcem w piersi, błyszczącym jak tarcza złota Heliodora5, jak sto Aldebaranów6 i Wega7 — ja nie umiem mówić. Hej! (Wywija
młotem)
I CZELADNIK: Czemu nie umiecie?
SAJETAN: Nie dali. Hej! Bali się.
II CZELADNIK: Jeszcze raz powiecie „hej”, a pójdem sobie od roboty precz. Nie macie pojęcia, jak mnie to
drażni. À propos: a kto to Heliodor?
SAJETAN: Jakasi fikcyjna będzie postać — a może mój
wymysł — już nie wiem nic. I tak bez końca. Jedna
chwila... Nie wierzę już w żadną rewolucję. Samo
słowo wstrętne jest jak karaluch abo i prusak czy
wesz. Bo wszystko obraca się przeciw nam. Nawóz
jesteśmy, jako ci dawni królowie i inteligencja w stosunku do totemowego klanu8 — nawóz!
II CZELADNIK: Dobrze, żeście nie rzekli „hej” — a to
ubiłbym was. Nawóz bo nawóz, ale oni dobrze żyli.
Ichnie dziwki nie śmierdziały tak jak nasze, sturba
ich suka malowana, dziamdzia ich szać zaprzała!
O Jezu!
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
Scurvy (ang.) — czyt. ske.:wi — szkorbut.
très démodé (fr.) — czyt. tre demode. — bardzo niemodny.
halsztuk (z niem.) — męska chustka na szyję.
kapelusz stosowany — męski kapelusz trójrożny (tricorne) lub
dwurożny (bicorne), modny na przełomie XVIII/XIX w.
tarcza złota Heliodora — Heliodor — minister króla Syrii, Seleukosa IV Filopatora (II w. p.n.e.), złupił skarby świątyni jerozolimskiej (Heliodor, gr. = dar Słońca lub też: dający światło).
Aldebaran — najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Byka.
Wega — najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Lutni.
totemowy klan — pierwotna wspólnota rodowa otaczająca czcią
roślinę, zwierzę lub przedmiot (totem), uosabiające mitycznego
przodka rodu lub opiekuna.
191
10
20
30
SAJETAN: Już wszystko tak zbrzydło na tym świecie, że
więcej o niczym gadać nie warto. Kona ona ludzkość
pod gniotem cielska gnijącego, złośliwego nowotwora kapitału, na którym, nikiej putryfakcyjne1 owe
bąble, faszystowskie rządy powstają i pękają, puszczając smrodliwe gazy zagniłej w sobie, w sosie
własnym, bezosobowej ciżby ludzkiej. Już nic gadać
nie trzeba. Wszystko je wygadane do cna. Czekać
trzeba, aż się zrobi, i robić, ile kto może. Czy my
jesteśmy ludzie? Może ludzie to tylko oni — a my
tylko bydlęce ścierwa, z takimi, wicie, Panie Święty,
epifenomenami2, by się jeszcze gorzej męczyć i na
ich uciechę skowytać. Hej! Hej!
(Wali młotem w co popadło)
A oni myślą tak na pewno, brzuchacze zacygarzone,
ociekające tam śliskim koktejlem z ichniej rozkoszy
i naszej smrodliwej, w beznadziejnej swej męce. Hej!
Hej!
II CZELADNIK: Takeście to mądrze rzekli, że nawet to
wstrętne „hej” mnie nie raziło. Przebaczyłem wam.
Ale więcej tego nie róbcie — niech was ręka Boska
broni.
SAJETAN (nie zwracając na to uwagi): A to jest najgorsze, że praca nigdy nie ustanie, bo się nie cofnie
ta, psiamać, machina społeczna. Ta będzie tylko pociecha, że wszyscy, jako jeden wstrętny mąż, z zapamiętaniem nieprzytomnym orać będą, że nie będzie nawet takich próżniaków...
I CZELADNIK (domyślnie): Tych na naczelnych stanowiskach kontrolnych?
SAJETAN: Toś ty to sobie też myślał, brachu? Hej! Ale jak
tu porównać dwa mózgi? Nie porównać — choć i to
trudno — ale zrównać. Otóż pracować będą tak samo
— chodzi o tę nieprzyjemność. Teraz jeszcze za dużo
frajdy mają te dranie, bo jest twórczość — hej! A i ja
też mogę nowy fason wymyślić, chociaż to już nie to
— nie. Nie to! nie to! (Zanosi się płaczem)
I CZELADNIK: Bidny majster! Chce mu się, aby robota
była równocześnie mechaniczna i żeby duchem tę
mechanikę wyosobliwiać, jak te dawne muzykanty
1. putryfakcyjny — rozkładowy.
2. epifenomen (gr.) — zjawisko wtórne, towarzyszące zjawisku
głównemu, lecz nie posiadające nań żadnego wpływu.
192
10
20
30
i malarze swoje wydzieliny, w unikaty osobowego
przejawu. Czy ja mówię bez sensu?
II CZELADNIK: Nie — tylko obco. Ja to bardziej swojsko
wypowiem. A może nie warto?
(Pauza. Nikt go nie zachęca. Mówi jednak)
Przykra pauza. Nikt mnie nie zachęca. Gadać jednak
będę, bo mi się tak chce, że wytrzymać nie zdolen
jezdem, wicie. Przyjdzie dziś pewno tu księżna ze
swoim prokuratorskim psem i gadać będzie też
i wiercić nama otworki w metafizycznych pępkach,
jak to uni, ci pysni panowie, nazywają w sobie te
cukierki, co u nas wrzodami swędzącymi są i zostaną. To się wyraża w sprzecznościach, których nijak
osiągnąć nie można — to są te rzeczy, te sakra ich
suka, ślachcickie odpadki, co oni nazywają swymi
metafizycznymi przeżyciami. Łechcą sobie nimi spasione brzuchy, a każdy taki łecht nasyconego bydlaka to nasz ból w kiszkach. Chciałem mówić, wicie,
i powiem: żyć i umrzeć, zacisnąć się w główkę od
szpilki i rozprzestrzenić się na cały świat: puszyć się
i tarzać w prochu...
(Nagła pustka we łbie nie pozwala mu mówić
dalej)
Nic więcej nie powiem, bo mi się nagle pusto we łbie
zrobiło, jak w stodole, jak w gumnie.
I CZELADNIK: Tak — nie bardzoście się wysilili na ten
spicz3 przez s, p, i „cze”. Ja wicie, Jędrek, znam
Kretschmera4 z wykładów tej tam intelektualnej
lafiryndy Zahorskiej5 w naszej Wolnej Wszechnicy
Robotniczej6. Oj, wolna ona, wolna — raczej rozwolniona jest ta nasza Wszechnica. Sami się częstują
twardą wiedzą, a na nas to tę biegunkę umysłową
3. spicz (żart., z ang. speech) — przemówienie.
4. Ernst Kretschmer (1888-1964) — czyt. kreczmer — psychiatra
niemiecki, profesor uniwersytetów w Marburgu i Tybindze, twórca teorii zakładającej związek pomiędzy typami charakteru
i warunkującymi je cechami budowy ciała. Witkacy był wyznawcą jego teorii; w Niemytych duszach omówieniu jej poświęcił
specjalny rozdział.
5. Stefania Zahorska (1889-1961) — historyk sztuki i powieściopisarka; profesor Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie.
6. Wolna Wszechnica Robotnicza — Witkacy ma tu na myśli
Wolną Wszechnicę Polską, prywatną szkołę wyższą, istniejącą
w dwudziestoleciu międzywojennym w Warszawie, krzewiącą
postępową myśl społeczną.
10
20
puszczają, aby nas jeszcze gorzej zatumanić, niż to
chciały wszelakie religianty na usługach feudałów
i ciężkiego się przemysłu wygłupiające. A wam mówię,
Jędrek, że to schizoidalna psychologia. Nie wszyscy
są tacy. To rasa ginąca. Coraz więcej jest na tym świecie pykników1. Ma se radio, ma se stylo2, ma se kino,
ma se daktylo3, ma se brzucho i nieśmierdzące, niecieknące ucho, ma se syćko jak sie patrzy — czego
mu trza? A sam w sobie jest ścierwo podłe, guano
pogodne, przebrzydłe. To je pyknik, wis? A taki niezadowolony ze siebie to ino mąt na świecie czyni,
żeby siebie przy tym przed sobą wywyższyć i siebie
sobie pokazać lepszym niż naprawdę jest — nie być,
ino pokazać, i nie lepszym, ino takim fajniejszym,
wyhyrniejszym4. Taki ci to wyhyr ma przed sobą.
(Po pauzie)
A ja to sam nie wiem, jaki jestem: pyknik czy schizoid?
SAJETAN (twardo. Wali w kopyto, czy coś takiego): Hej!
Hej! Gadacie, a życie ucieka. Ja bym chciał ich dziwki
deflorować5, dewergondować6, nimi się delektować,
jus primae noctis7 nad nimi sprawować, w ich pierzynach spać, ichnie żarcie żreć aż do twardego
rzygu, a potem ichnim duchem od zaświatów8 się
zachłysnąć — ale nie podrabiać to, co oni, tylko lepsze stworzyć: i nowe religie nawet — na pośmiewisko
ino, i nowe obrazy, i symfonie, i poematy, i maszyny,
i nową całkiem zaistną, śliczną jak moja Hania...
(Przerywa)
10
20
30
1. to schizoidalna psychologia [...] Coraz więcej jest na tym świecie
pykników — wedle Witkacego pyknicy (tj. ludzie spokojni i przystosowani) pokonają ostatecznie schizoidów (zamknięci w sobie, skryci i apatyczni), którzy zdolni są jedynie do przeżywania
uczuć metafizycznych.
2. stylo — wieczne pióro.
3. daktylo — być może: maszyna do pisania (por. daktylotypistka
— maszynistka).
4. wyhyrny (gw.) — tu: wyniosły, dumny.
5. deflorować (z łac.) — pozbawiać dziewictwa.
6. dewergondować (z fr.) — deprawować, pchnąć w rozpustę.
7. jus (ius) primae noctis (łac.) — czyt. jus prime noktis — prawo
pierwszej nocy; w średniowieczu uprawnienie pana feudalnego
zezwalające mu na spędzenie nocy poślubnej z panną młodą,
świeżo poślubioną żoną podwładnego.
8. ichnim duchem od zaświatów — uczuciami metafizycznymi.
E — nie będę wymawiał — świętokradztwo w ichnim
języku to się zwie.
(Gwałtownie)
A co ja mam? A co ja z tego mam??
II CZELADNIK: Cichojcie!...
SAJETAN: Nie będę cichoł — te, frajer! Hej! Hej! Hej! Hej!
— Hej!
(Wali młotem)
Syn przystał do tych tak zwanych wstrętnie „Dziarskich Chłopców”9. Niby organizacja takich, co chcieliby wszystko od razu; oni chcą zużyć inteligencję,
chcą nikogo nie mordować, chyba że już nie można
inaczej. Hej!
(Z prawa wchodzi prokurator Scurvy. Cylinder. Parasol. Strój żakietowy. W rękach, urękawicznionych na
jasno, kwiaty żółte)
SCURVY: Jakże byście to chcieli: nie mordować, „chyba
że już nie można”. Nigdy nie można, a zawsze trzeba
— tak to jest. Hehe.
II CZELADNIK: A ten „hehe” znowu. Jeden „hej”, a drugi
„hehe” — wytrzymać nie można.
(Robi z wściekłością olbrzymi, nienaturalnie wielki
but oficerski, który wyciągnął z kąta zarupiecionego na lewo. Po chwili — Scurvy patrzy nań z wyczekującym uśmieszkiem — krzyczy z rozpaczą)
Ja nie chcę pracować za taką flotę!10 Ja nie będę!
Puśćcie mnie!
SCURVY (zimno; uśmiech znikł jak zdmuchnięty):
Hehe. Droga wolna. Możecie iść i zdechnąć sobie
pod płotem. Wyzwolenie jest tylko przez pracę.
SAJETAN: Ale ty pracujesz, siedząc w fotelu, paląc dobre „papirusy”11, nażarty czym chcesz. „Pracownik
umysłowy”. — Kanalia! A i zmysłowy też hej! (Śmieje
się dziko)
SCURVY: Czy myślicie, Sajetanie, że kiedyś będzie inaczej? Czy wy naprawdę myślicie, że wszyscy będą mogli być zmechanizowani i ustandaryzowani w pracy
ręcznej? Nie — zawsze będą dyrektorzy i urzędnicy
wyżsi, którzy będą musieli nawet co innego jeść niż
9. aluzja do faszystowskiej organizacji młodzieżowej.
10. flota — tu: forsa.
11. papirusy — tu: papierosy.
193
10
20
30
majstrzy w fabrykach, bo praca umysłowa wymaga
innych składników mózgu mózgu i jedzenia.
(Czeladnik II płacze)
SAJETAN: Hej! — ale będą jeść odpowiednie preparaty
bez smaku, a nie langusty1 i wąparsje2, jak ty, prokuratorze sądu najwyższego dla społecznych nieporozumień kapitału z pracą. Ty elityczny3 rzezańcze!
W naszych czasach, tych tam faszystowskich syndykalistów w rodzaju mego syna, ty możesz jeszcze żyć
jak soliter4 w zepsutym bańdziochu rozkładającej
się socjety5. Ale jak prawdziwi syndykaliści6 zwalą
państwo w ogóle, takich jak ty nie będzie trzeba.
Będzie towarzysz-dyrektor prawdziwy, okarmiony
obrzydliwymi pigułkami... (Płacze)
SCURVY: Macie po prostu kompleks langusty — wy i wam
podobni. Nie, Sajetanie, tego nie będzie nigdy. Nie
może się tak zdegenerować nasz gatunek, żeby narządy trawienia skurczyły się i przystosowały do paru
pigułek. Wtedy proporcjonalnie zdegenerowałoby
się wszystko tak, że w ogóle żadnych problemów by
nie było: byłaby kupa dogasających pierwotniaków,
a nie społeczeństwo, cierpiące nieuleczalnie na zależność swych części jednych od drugich.
II CZELADNIK: Ja panu coś powiem: dobra byłaby każda
prawda, byle nie życie osobiste. Jak pan, panie prokuratorze, odwali swoją pracę, to może pan myśleć
o abstrakcjach w uniezależnieniu od swego żołądka
i innych jelitalii...
SCURVY: No — to jest przesada...
II CZELADNIK: Ale nie gruba.
(Z rozpaczą)
1. langusta — duży i smaczny skorupiak morski.
2. wąparsje — nazwa prawdopodobnie zmyślona przez Witkacego.
3. elityczny — elitarny.
4. soliter — tasiemiec.
5. socjeta — towarzystwo, tu: społeczeństwo.
6. syndykaliści — ideologię syndykalizmu opracował filozof i socjolog francuski Georges Sorel (1847-1922), teoretyk rewolucyjnej przemocy; z niego brały następnie natchnienie zarówno
ruchy faszystowskie, jak lewackie (do których można chyba
odnieść słowa Sajetana o „prawdziwych syndykalistach”).
194
10
20
30
Mnie się chce ładnych kobiet i dużo piwa. A mogę
wypić tylko dwa duże i ciągle z tą Kaśką, ciągle z tą
Kaśką — a niech to cholera!...
SCURVY (z niesmakiem): Dość...
I CZELADNIK (podchodząc do niego z zaciśniętymi
pięściami, z ironią): Dość? Panu prokuratorowi
najwyższego sądu kwaśno w nosie się robi na myśl
samą, że on, Jędrek, musi ciągle z tą jedną Kaśką.
A sam to on je teozof 7. Bardzo pikne ma idejki. Ale
dziwek ma, ile chce. Ale do tego chciałby tylko z jedną, a z tą się nie da — hi, hi — wszędzie są te same
problemy8, w stosuneczkach równolegle przesuniętych albo kolineacyjnie9 podobnych — hi, hi!
SCURVY (zimno): Milcz, sflądrysynie, milcz, skurczyflaku.
I CZELADNIK: Cha, cha! Hej! Trafiłem, jak mi Bóg miły!
Ona tu zaraz będzie, ta sadystka z twarzą aniołka,
ta moralna brewilierka — niby markiza de Brinvillieres10. Dla niej męki pana prokuratora, jak musi
z innymi dziwkami, myśląc o jej „niedoszczygłej”11
somie12 — tak, soma to nic złego — otóż te męki są
tym samym, co zaglądanie do warsztatów, w których
pocimy się i zdychamy od pracowitej śmierdziączki
my, i wglądanie do więzień, gdzie gniją w płciowej,
raczej zapłciowej rozpaczy najtęższe samce w rozpadzie duchowym i cielesnym...
SCURVY: On oszalał, ale to jego szaleństwo z niemożności wytrzymania po prostu działa na mnie jak szalej.
Ja wariuję!
(Pada na szewski zydel)
Ja ją tak dobrze rozumiem, nawet w jej najgorszych
kobiecych świństewkach duchowych... i tak by było
dobrze... Cóż, kiedy ona woli, aby nic — och, och!
7. teozof (z gr.) — zwolennik teozofii, głoszącej możliwość mistycznego poznania bóstwa i zjednoczenia z nim w łańcuchu
reinkarnacji; tu użyte ironicznie.
8. wszędzie są te same problemy — stosunki międzyludzkie
(zwłaszcza intymne) są w istocie swej podobne.
9. kolineacyjnie — tu: wzajemnie.
10. moralna brewilierka — niby-markiza de Brinvillieres [czyt. bręwilie.r] — Maria Magdalena d’Aubray (1630-1676) [czyt. d’obrej], trucicielka, ścięta i spalona na stosie.
11. niedoszczygła — niedościgła.
12. soma (gr.) — ciało.
10
20
30
40
Moja męka nasyca ją więcej, niżby nasycić zdołał
najszaleńszy mój hipergwałt jakiś.
SAJETAN: O — widzicie — rozłożył się na elementy proste — nawet nie śmierdzi już. Porób pan buty — to
panu dobrze zrobi — lepiej niż widok skazańców
o świcie.
SCURVY (łkając): I to wiecie nawet, Sajetanie?! Sajetanie! Jakież to straszne...
(Wchodzi Księżna, ubrana w szary kostium, ze wspaniałym żółtym bukietem. Daje z niego kwiaty wszystkim po kolei, nie wyłączając Scurvy’ego, który nie
wstając z zydla, przyjmuje je z godnością i tajoną obrazą (jak to uwidocznić na scenie? a?). Bukiet wsadza
potem w ogromny, tęczowy flakon, który niesie za nią
wygalowany lokaj Fierdusieńko. Fierdusieńko również trzyma na smyczy foksa, Terusia)
KSIĘŻNA: Dzień dobry, Sajetanie, dzień dobry. Jak się
macie, jak się macie? Dzień dobry, panowie czeladnicy. Ho, ho — robota wre, jak widzę, ochoczo, jak to
dawniej pisali przodkowie duchowi naszych pisarzy
z osiemnastego wieku. Ochoczo — śliczne słowo. Czy
pan by potrafił się ochoczo kochać, panie prokuratorze?
(Teruś wącha Scurvy’ego)
Teruś, fuj!
SCURVY (jęcząc na zydelku): Ja chcę zrobić parę butów
— choć jedną! Wtedy będę godnym pani, dopiero
wtedy. Wtedy potrafię zrobić, co zechcę, z kogo zechcę.
Nawet z pani, dobrą, domową, kochającą kobietę —
potworze najukochańszy, jedyna!... (Zatyka go)
SAJETAN (z zabobonnym podziwem): Cichojcie? Zatkało go do cna — hej!
KSIĘŻNA: Bezsilność pana, doktorze Scurvy, podnieca
mnie do zupełnego wariactwa. Chciałabym, aby pan
patrzył na to, kiedy ja — wie pan? — ten tego — tylko nie powiem z kim — jest taki cudny porucznik
błękitnych huzarów1 życia, w dodatku ktoś z mojej
klasy czy sfery, jest też pewien artysta... Niepewność
pańska jest dla mnie rezerwuarem najwyuzdańszej,
płciowej, samiczkowatej, bebechowato-owadziej rozkoszy — chciałabym jak samice modliszki, które ku
1. błękitni huzarzy — elitarny pułk; tu w znaczeniu przenośnym.
10
20
30
końcowi zjadają od głowy swoich partnerów, którzy
mimo to nie przestają tego — wie pan, hehe!
II CZELADNIK (wymawia okropnie słowa francuskie,
jak pani Mąsiorkowa2; trzyma olbrzymi but oficerski): Kel ekspresją grotesk!3
(Czuć podniecenie niesamowite u Szewców)
SAJETAN: Daj mu ten oficjerski, kirasjerski, psia jego
flądra, but. Niech go skończy za ciebie. Jemu takie
buty są potrzebne — jemu i tym panom, dla których
on wsadza bohaterów przyszłej ludzkości do pałaców swoich, pałaców jego ducha4. Hołotę trzymać
za mordę — oto ich najszczytniejsze hasło. Hej! Hej!
Hej!
I CZELADNIK: A on, wicie, jeszcze jedno, wicie, ma cierpienie, towarzyszu mistrzu: on się kocha w naszym
tym perwersyjnym aniołku tylko temu, co ona jest
księżną, a on jest zwykły burżuj z trzeciego stanu5,
a nie hrabia. Takich to hrabiowie bezkarnie po pyskach prali jeszcze dwieście lat wstecz. To on cierpi
i sam się pławi w swoim cierpieniu jeszcze bardziej
— bez tego to go, kociego syna, nie cieszy, jak pisał
sam Boy6.
SCURVY (zrywając się; jednocześnie II Czeladnik wciska mu w objęcia olbrzymi but oficerski. Scurvy
przyciska go do piersi i ryczy z emfazą): To jedno
nie — tego jednego mi nie zabierajcie: jestem prawdziwym, liberalnym — w ekonomicznym znaczeniu
— demokratą.
SAJETAN: Trafiłeś go. Tak — on żałuje, że nie liznął tego
najparszywszego istnienia, jakie być może, istnienia
w złudzie fikcyjnej wartości hrabskiego bytu w ostatniej połowie dwudziestego wieku. On by nie wiem
co dał, aby móc być cierpiącym hrabią i ubrdać się
na to całe nasze istnienie taką, wicie, subtelnością
wyższości, co to, psia jego suka — a nie wiem już
co. Jemu nie wystarcza, że on będzie but robił jako
2. pani Mąsiorkowa — symboliczne określenie drobnomieszczanki.
3. kel ekspresją grotesk! (fr. w pisowni polskiej; poprawnie: quelle
expression grotesque) — Co za dziwaczne wyrażenie!
4. do pałaców swoich, pałaców jego ducha — do więzienia.
5. burżuj z trzeciego stanu — we Francji przed Wielką Rewolucją
1789 jako stan trzeci określano mieszczan i chłopów.
6. Boy — Tadeusz Żeleński — biogram zob. s. 53.
195
10
20
30
doktor praw i prokurator najwyższy nieomalże sądu
ostatecznego — a oto (wskazuje Księżnę) ten aniołek zatrąbi mu na swych wewnętrznych organkach.
KSIĘŻNA (do foksa, którego uspokaja Fierdusieńko):
Teruś, fuj! I wy „fuj”, Sajetanie! Taż to tak nie można
— nie „lza”1, jak mówili słowianofilscy dowcipnisie
słów nijakich. To niesmaczne i koniec. Zawsze mieliście tyle taktu, a dziś?...
SAJETAN: Bede niesmaczny — będe! Dość smaku. Wywątrobię wszystko na smród i brud ostateczny. Niech
śmierdzi wszystko, niech się na śmierć ten świat
zaśmierdzi i niech się het do cna wyśmierdzi, to może potem zapachnie wreszcie; bo w takim, w nim,
jakim jest, wytrzymać wprost nie można. Nie czują,
biedni ludziska, że demokratyczne kłamstwo śmierdzi, a smród klozetu to czują, psie pary, hej! Otóż
to je prawda: on by dał wszystko, aby choć jeden
moment hrabią prawdziwym być. Ale nie może, biedota nieszczęsna, hej.
SCURVY: Litości! Przyznaję się. Dziś rano wieszali przy
mnie przeze mnie skazanego hrabiego Kokosińskiego — Janusza, nie Edwarda, mordercę ulicznicy Ryfki
Szczygiełes, defraudanta państwowego w Pe-Zet-Pe2,
biuro numer 18. Przyznaję się: ja zazdrościłem tego,
że go wieszają, jego, prawdziwego arystokratę! Oczywiście, gdyby przyszło co do czego, powiesić bym
się za dziewięć pałek3 nie dał — ale wtedy: zazdrościłem! On mówił, ten hrabia, a rzygał równocześnie
ze strachu jak mops glistowaty: „Patrzcie, jak ostatni
raz degobijuje4 prawdziwy hrabia”. Och — tak móc
powiedzieć raz i umrzeć.
KSIĘŻNA: Teruś, fuj! Ja się rozpływam wprost z nieludzkiej rozkoszy!
(Śpiewa — pierwsza śpiewka)
Ja jestem z domu „von und zu”5,
A to tak imponuje mu,
1. nie lza — wyrażenie staropolskie; bliskie rosyjskiemu
[czyt. nie lzja].
2. Pe-Zet-Pe — fikcyjne określenie instytucji państwowej.
3. dziewięć pałek — korona hrabiowska posiadała dziewięć pałek.
4. degobijować (z fr.) — wymiotować.
5. von und zu (niem.) — czyt. fon und cu — niemieckie oznaczenie
szlachectwa: von (z) poprzedzało miejsce urodzenia, zu (na)
wskazywało posiadany majątek dziedziczny.
196
Pędzę jak antylopa gnu,
Jestem to tam, to tam — to tu!
To moja pierwsza śpiewka dzisiaj rano. Tornado
Bajbel-Burg jest moje panieńskie nazwisko, panie
Robercie. Nie ma pan pojęcia, co to za rozkosz jest
tak się nazywać.
10
20
30
[...]
SCURVY (nagle opanowany, podnosi się): He, he!
SAJETAN: Patrzcie: znowu se hehe-huje. Wynalazł pewnikiem coś nowego, czym się znowu nad nami wywyższy. To huśtawka, a nie człowiek. On też nie jest
taki bardzo syty — mówię wam: męczy się on wprost
piekielnie, biedaczek, jako mówił — niedawno na
Wawelu, a nie na Skałce, jako chcieli inni, pochowany — Karol Szymanowski. Skałka je dla lokalnych
sław, a nie dla prawdziwych geniuszy6.
SCURVY (zębami, na zimno, rwąc kwiaty): Ja chcę i będę. Ja stanę na ich czele i wam pokażę zamek mojej
duszy, największego człowieka mojej sfery, biednej,
demokratycznej, niedojechanej do końca burżuazji.
Ja muszę! Ja pokonam problem żołądkowy i postawię wasze zagadnienie na wyższej platformie ducha.
Będziecie mnie jeszcze po rękach całować, wy moi
bracia w nędzy duchowej.
SAJETAN: Nikt cię nie prosi, ty Robercie Fraternité7 jeden! My już nie potrzebujemy inteligentów — minął
wasz czas. Z wibrionów8 powstaliśmy — w wibriony
się obrócimy. Kocham zwierzęta. Czuję się naprawdę kuzynem jurajskich9 gadów i trylobitów10 sylurskich11, a także świń i lemurów12 — czuję związek
z wszechstworzeniem — rzadko to bywa, ale jest
prawdą! Hej, hej! (Wpada w ekstazę)
6. Żart „makabryczny”; Szymanowski (1892-1937; wybitny kompozytor) żył jeszcze w czasie pisania dramatu.
7. Fraternité (fr.) — [czyt. fraternite.] Braterstwo, jedno z trzech
haseł Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Przezwano wówczas
innym jej hasłem: Egalité [czyt. egalite.] (Równość) księcia Ludwika Filipa Orleańskiego, zwolennika i uczestnika Rewolucji.
8. wibriony — tu: pierwotne, najprostsze organizmy.
9. jurajski — tu: żyjący w drugim okresie ery mezozoicznej.
10. trylobity — gromada kopalnych stawonogów morskich, żyjących w erze paleozoicznej.
11. sylurski — tu: żyjący w trzecim okresie ery paleozoicznej.
12. lemur — niewielki ssak z rodziny naczelnych, żyjący na Madagaskarze.
KSIĘŻNA (z zachwytem): Och, jakże kocham was za to,
Sajetanie! Takim was kocham, śmierdzącego wszarza, ze słońcem wszechmiłości gadziej w sercu starego szewca naszej planety. Ja chyba będę waszą kiedyś — dla samej formy, dla fasonu, dla szyku — żeby
tylko było to raz.
SAJETAN (śpiewa na nutę mazurka):
Różnorodność przeżyć nigdy nie zaszkodzi,
Jeśli człek się przy tym nie bardzo zasmrodzi,
A gdy i to nawet, i tak nic nie szkodzi,
10
Bo właściwie mówiąc, kogo to obchodzi! Hej!
KSIĘŻNA (sypiąc na niego kwiaty): Mnie obchodzi —
mnie! Ale nie deklamujcie już więcej, boście tacy
wtedy niesmaczni, że aż strach. Muszę się was wstydzić. Ja to co inszego — mogę sobie na to pozwolić,
bom, wicie, popularnie mówiąc, księżna — to trudno.
(Krzyczy)
Hej! Hej! Witaj, pospolitości! Odpocznę w tobie za
wszystkie męki moje: moje i moich przodków i ich
zadków. Nawet ten biedny Scurvy nie wydaje mi się
20
dziś tak małym.
II CZELADNIK: W tej kwestii przodków coś jest! Rodzice
są czymś też — to nie inkubator — a więc i przodkowie dalsi są czymś też, u diabła! Tylko nie trzeba
doprowadzać tego do absurdu, jako te arystokraty
i te demi-arystony1. Tu jest istota rzeczy: w tej jednej
rzeczy zalecam umiarkowanie. Bo najgorsza rzecz
na świecie to polski arystokrata — gorszy chyba od
niego jest tylko polski półarystokrata, co się z niczego już wypusza. Geny, wicie. Ale znowu przecie
30
dobermany i airedale-terriery2...
I CZELADNIK (przerywa mu): Spróbuj tu, bracie, czego
w tym życiu do absurdu nie doprowadzić, jako że
to całe istnienie, święte i niepojęte, to jeden wielki
absurd walka potworów i tyle...
KSIĘŻNA (z żarliwością): Dlatego, że w Boga uwierzyć
żarliwie nie...
(Sajetan wali ją w pysk, tak że cała krwią się zalewa
[balonik z fuksyną3]. Ona pada na kolana)
Zęby mi wybił — moje zęby jak perełki! To prawdziwy...
1. demi-arystony (z fr.) — tu: półarystokraci.
2. dobermany i airedale-terriery — rasy psów.
3. fuksyna — czerwony barwnik.
10
20
30
(Sajetan wali ją drugi raz, wtedy ona milknie, tylko
klęczy sobie, popłakując)
SCURVY: Irenko! Irenko! Teraz już nigdy nie wybrnę
z kręgu twej księżycowej duszy.
(Deklamuje)
W srebrzyste pola chciałbym z tobą iść
I marzyć cicho o nieznanym bycie,
W którym byś była moją samotnością,
I w noc tę prześnić całe moje życie.
I CZELADNIK: A nad ranem patrzeć, jak ze strachu wymiotują skazane przez ciebie na śmierć żywe trupy.
Tym się karmisz, kanalio; ty ich jeszcze przed śmiercią
wampiryzujesz: You vampyrise them. You rascal!4 Ja
byłem w Ohio5.
SCURVY: Już nie ranią mnie te powiedzenia. To, co wy
chcecie zrobić na ohydnie, na śmierdząco, na parszywie, ja dokonam w przepięknym śnie o sobie samym
i o was — w cudownych barwach, ubrany we frak
od Skwary6 i uperfumowany Californian Poppy7 jak
ostatni dandys, zbawię ten świat jednym tajemniczym słowem, ale nie w waszym znaczeniu: równa
się — cofnięcie kultury. Jeszcze nie wygasła magiczna wartość słów, w które wierzyli dawniej nasi
wieszczowie, a dziś wierzą logistycy8 i husserliści9.
Ja o tym mówiłem już — patrzcie: moje broszurki
— których notabene nikt nie czyta — jeszcze przed
kryzysem.
KSĘŻNA (klęcząc): Boże, jak on ględzi!
SCURVY: Arystokracja się przeżyła: to nie ludzie — to
widma! Za długo nosiła na sobie ludzkość te widmowe wszy. Kapitalizm to złośliwy nowotwór, który
4. You vampyrise... (ang.) — czyt. ju wempa.jerajz dem ju re.skel
— Ty ich wampiryzujesz. Ty łotrze!
5. Ja byłem w Ohio — I Czeladnik daje do zrozumienia, że nauczył się języka angielskiego w Ameryce.
6. frak od Skwary — Księga adresowa Polski z lat 1926-27 odnotowuje w dziale „Firm zarejestrowanych” w Warszawie: „Skwara
Kazimierz, ubrania, Marszałkowska 122”.
7. Californian Poppy (ang.) — czyt. kalifo.rnian popi — dosłowne
znaczenie nazwy perfum: Kalifornijski Mak.
8. logistycy — zajmujący się logiką matematyczną.
9. husserliści — zwolennicy fenomenologii, stworzonej przez filozofa niemieckiego Edmunda Husserla (1859-1938).
197
10
20
30
40
zaczął gnić, zjadać i gangrenować organizm, który
go wydał — oto dzisiejsza społeczna struktura. Trzeba zreformować kapitalizm, nie niszczyć inicjatywy
prywatnej.
SAJETAN: Banialuki!
SCURVY (gorączkowo): Albo cała ziemia przetworzy się
dobrowolnie w jedną samorządzącą się elitycznie
masę, co jest prawie nieprawdopodobne bez katastrofy ostatecznej — a tej unikać należy za wszelką
cenę — albo kulturę trzeba cofnąć. Mam chaos we
łbie wprost nieprawdopodobny! Stworzenie obiektywnego aparatu w postaci elity całej ludzkości jest
niemożliwe, ponieważ przyrost intelektu odbiera odwagę czynu: największy mędrzec nie domyśli myśli
swych do końca ze strachu choćby przed samym
sobą i obłędem, a i tak będzie to za słabe wobec
rzeczywistości. Strach przed sobą to nie legenda, to
fakt — ludzkość też boi się samej siebie — ludzkość
wariuje jako zbiorowość — jednostki wiedzą to, ale
są bezsilne — otchłanne wprost myśli... Gdybym
mógł spuścić z liberalnego tonu i chwilowo połączyć
się z nimi, aby potem ich rozłożyć i zresorbować!1
(Zamyśla się z palcem w gębie)
KSIĘŻNA (wstaje, ociera chusteczką skrwawione usta
i mówi): Nudno, panie Robercie. To, co pan mówi,
to są frazesy społecznego impotenta bez istotnych
przekonań.
SCURVY (zimno): Tak? To do widzenia. (Wychodzi, nie
oglądając się)
II CZELADNIK: Genialne poczucie formy ma jednak ten
prokurator mops: wyszedł w samą porę. A jednak
on jest za inteligentny, aby być czymś dzisiaj: żeby
dziś czegoś dokonać, trzeba być trochę durniem
jednak.
KSIĘŻNA: Więc my teraz zajmiemy się naszymi zwykłymi
zajęciami codziennymi. Pracujcie dalej — jeszcze nie
czas. Ja zmienię się kiedyś w wampirzycę, która wypuści z klatek wszystkie monstra świata. Ale on, aby
wykonać swój program zbolszewizowanego inteligenta, musi wpierw zabić wszelki żywiołowy ruch
społeczny. On wsadzi wszystko do szufladek, ale
przy tym wsadzaniu połowie z was poukręca łby dla
1. zresorbować — wchłonąć.
198
10
20
30
miary właściwej. On jeden ma wpływ na komendanta „Dziarskich Chłopców”, Gnębona Puczymordę, ale nie chciał go nigdy użyć w imię absolutnego
leseferyzmu2, lesealizmu3 i lesjebizmu4 społecznego.
(Siada na zydlu i rozpoczyna wykład)
A więc, kochani szewcy moi: bliscy mi duchem jesteście bardziej nawet od fabrycznych, zmechanizowanych dzięki Taylorowi5 robotników: bo w was,
przedstawicielach ręcznego rzemiosła, utaiła się jeszcze osobowa tęsknota pierwotnego, leśnego i wodnego bydlęcia, którą my, arystokracja, zatraciliśmy
wraz z intelektem i najprostszym nawet, chłopskim
po prostu rozumem zupełnie. Jakoś dziś nie idzie mi,
ale może to przejdzie.
(Chrząka długo i bardzo znacząco)
SAJETAN (programowo, nieszczerze): Hej! Hej! Ino tym
chrząkaniem długim a znaczącym nie nadrabiajcie,
pani, bo to nic nie pomoże! Hej!
CZELADNICY: Cha, cha! Hm, hm. Ino tak dalej! Dobrze
będzie! Hu, hu!
KSIĘŻNA (dalej tonem wykładu): Te kwiaty, które tu
dziś wam przyniosłam, to są żonkile. Widzicie o!
— mają słupki i pręciki i w ten sposób się zapładniają, że owad, gdy wchodzi...
I CZELADNIK: Taż ja się tego, Panie Święty, jeszcze w normalnej szkółce uczył! Ale takie mnie ciągotki biorą,
gdy księżna pani...
SAJETAN: Hej! Hej! Hej!
II CZELADNIK: Oderwać się od tego nie mogę. Taka płciowa ponura nuda i płciowa beznadziejność wprost
straszna, jak w dożywotnim więzieniu. Gdybym teraz
czego, uchowaj Boże, doznał, to byłoby chyba tak dobrze, że bym do końca życia z żalu za tym skowytał.
2. leseferyzm (z fr. laisser-faire) — pozostawienie zupełnej swobody działania (pojęcie stosowane w dziedzinie ekonomicznej).
3. lesealizm — neologizm Witkacego utworzony na wzór poprzedniego wyrazu: pozostawienie biegu wypadków samemu sobie
(fr. laisser-aller).
4. lesjebizm — również neologizm Witkacego utworzony tak jak
poprzedni.
5. Frederick Taylor (1856-1915) — czyt. fre.drik te. jlor — inżynier
amerykański, twórca tzw. tayloryzmu, metody naukowej organizacji pracy.
10
20
30
40
I CZELADNIK: Jak to księżna pani umie te najokropniejsze fibry1 wyrafinowanej płciowości nawet w prostym człowieku poruszyć i rozbabrać... A! Mnie to
aż mgli do takiej przyjemnej ohydnej męki... Okrucieństwo jest istotą...
SAJETAN: Hej! Cichajcie! Niech idzie dziwna chwila zaśmierdziałego żywota, niech się świci i mija, niech
morderczą, tragiczną chucią nas, wszarzy biednych
zabija. Chciałbym żyć krótko jak efemeryda, ale tęgo, a tu wlecze się ta gówniarska kiełbasa bez końca,
aż za szary, nudny, jałowcowo-nieśmiertelnikowy
horyzont beznadziejnego jałowego dnia, gdzie czeka
wszawa, zatęchła śmierć. Wciórności do mogilnego
kubła — czy jak tam — wszystko jedno.
KSIĘŻNA (zakrywa oczy w zachwycie): Spełnia się sen!
Znalazłam media2 dla mego drugiego wcielenia na
tej ziemi,
(Do Szewców)
Chciałabym uwznioślić waszą nienawiść, zamienić
zawiść, zazdrość, wściekłość i nienasycenie życiem
na dziką twórczą energię dla hiperkonstrukcji — tak
się to nazywa — nowego życia społecznego, którego
zarodki tkwią na pewno w waszych duszach, nie mających na pewno również nic wspólnego z waszymi
spoconymi, zaśmierdziałymi, spracowanymi ciałami.
Chciałabym mękę waszej pracy pić przez rurkę, jak
komar krew hipopotama — o ile to możliwe w ogóle
— i przemieniać na moje idejki, takie piękne, takie
motylki, które kiedyś wołami się staną. Nie instytucje tworzą człowieka, ale człowiek instytucje.
I CZELADNIK: Tylko bez blagi, jasna pani. Instytucje som
wyrazem najwyższych dążeń, z nich się wykonstruowujom — a jak tej funkcji nie spełniajom, to wont
z nimi — rozumiesz, jasna landrygo?
II CZELADNIK: Cichoj — niech się całkiem wygada.
KSIĘŻNA: Tak — pozwólcie mi raz otworzyć na oścież czy
na ścieżaj nawet moją zatęchłą, umęczoną duszę!
Więc na czym to stanęliśmy? Aha — żeby waszą nienawiść i złość zamienić na twórczy wybuch. Hm, jak
to robić, sama nie wiem, ale to podyktuje mi moja
intuicja — ta kobieca, która płynie z wnętrzności...
1. fibry (z łac.) — włókna mięśniowe, nerwy; tu przenośnia.
2. medium (łac.) — tu: pośrednik.
10
20
30
40
SAJETAN (z męką): Ooooch!... I nawet z pewnych zewnętrzności... ooch!
KSIĘŻNA: Ale jak ułagodzić waszą złość? Przecież wiadomo, że ludzie czasem gładzą jeden drugiego, aby
doprowadzić go — tego drugiego — do jeszcze większej pasji. Jesteście teraz wściekli na mnie, Sajetanie,
a jednocześnie musicie mnie podziwiać jako coś bezwzględnie wyższego od was, ja wiem: to męka!
Gdybym was teraz pogładziła po ręku — o tak —
(Gładzi go) tobyście się jeszcze bardziej wściekli —
wyleźlibyście wprost ze skóry...
SAJETAN (usuwa, wyrywa raczej, rękę jak oparzony):
O, ścierwa!!
(Do Czeladników)
Widzieliście ta? To ci klasa świadomej perwersji!
Chciałbym klasowo być tak uświadomionym, jak ta
cholera, perwersyjnie, po kobiecemu, sakra jej suka,
jest!
KSIĘŻNA (śmiejąc się): Lubię w was tę wyższą świadomość waszej nędzy i tego łaskotliwego bólu, który
was rozlizuje na wszawą miazgę. Pomyślcie: gdybym
tak Scurvy’ego, który mnie pożąda do szaleństwa
i już jest jak przepełniona szklanka, którą lada potrącenie rozbić może, pomyślcie, Sajetanie, jak by
on się wściekł i oszalał, gdybym go tak pieszczotliwie, z litością pogładziła i gdyby on mógł być jednocześnie wami trzema.
(Groźny ruch trzech Szewców ku niej)
SAJETAN (groźnie): Wara od niej, chłopcy!!
I CZELADNIK: Sam se, majster, waruj!
II CZELADNIK: Raz, a dobrze!
KSIĘŻNA: A potem piętnaście latek więzieńka! Scurvy
by was nie oszczędził. Nie — a kysz! Teruś, fuj!! Niech
Fierdusieńko da mi sole angielskie3 natychmiast.
(Fierdusieńko podaje sole w zielonym flakoniku.
Ona wącha i daje do wąchania Szewcom, którzy
uspokajają się, niestety na krótko)
Otóż widzicie: agitacja wasza wykorzystuje tylko to,
że tamci pogodzić się nie mogą. Jeśli Scurvy, najwyższy dostojnik sprawiedliwości, która ma niezdrową
manię niezależności, zdoła się dostatecznie podlizać
organizacji „Dziarskich Chłopców”...
3. sole angielskie — środki uspokajające.
199
10
20
30
SAJETAN (z niedoścignionym wprost dla nikogo bólem):
I to mój syn tam je — za tę parszywą flotę — mój,
mój własny u tych „Dziarskich Chłopców”, których
dziarskość oby skisła w zawiadiackim junactwie
choćby! O — żebym raz już pękł z tego bólu — już mi
bebechów wprost nie starczy. Chądrołaje przepuklinowe — już nie wiem nawet, jako kląć — nawet to mi
dziś nie idzie dobrze.
I CZELADNIK: Cichojcie — niech ta ścierwa, guano jej
ciotka, wypowie się raz do końca.
II CZELADNIK: Do końca, do końca! (Szarpie się dziko)
KSIĘŻNA (jakby nigdy nic): Otóż chodzi tylko o to, że
wy się nie umiecie zorganizować przez obawę wytworzenia organizacyjnej arystokracji i hierarchii,
choć jesteście jedyni dziś w tym smrodowisku życia
— cha, cha!
I CZELADNIK: To ci sturba, psia ją cholera w suczą by
ją wlań!
SAJETAN: Już ci się też język w tych wyklinaniach skiełbasił — daj lepiej pokój. Ja chcę, żeby kto ten proceder raz detalicznie wyświetlił, a ten klnie już bez
żadnego dowcipu i bez żadnej francuskiej lekkości.
Poczytałbyś lepiej Słówka Boya, aby choć trochę
kultury narodowej nabrać, ty wandrygo, ty chałapudro, ty skierdaszony wądrołaju, ty chliporzygu
odwantroniony, ty wszawy bum...
KSIĘŻNA (zimno. Urażona): Słuchacie, czy nie? Jeśli
będzie się wyklinać między sobą, to idę w tej chwili
na five-o’-clock1, starodawnym obyczajem arystokracji. Tylko wasze przekleństwa skierowane do mnie
bawią mnie, wy chlipalcy, wy purwykołcie, wy kurdypiełki zafądziane...
SAJETAN (ponuro): Słuchamy! Ni pary z pyska.
KSIĘŻNA: Otóż oni „naprzeciw” wam — tak to popularnie
mówię, abyście pojęli nareszcie, „w czym dzieło”2
— oni są różnorodni — to jest najistotniejsze. My, to
jest arystokracja, to motyle różnobarwne nad ekskrementaliami3 świata tego — widzieliście, jak czasem
motyl na gówienku se siada? Dawniej to byliśmy jak
1. five-o-clock (ang.) — czyt. fajw-o-klo.k — przyjęcie popołudniowe urządzane o godzinie piątej.
2. w czym dzieło (z ros.) — o co chodzi.
3. ekskrementalia — wydaliny.
200
10
20
30
robaki żelazne w trzewiach samej nieskończoności
bytu, w transcendentnych4 prawach czy jak tam:
ja tam nieuczona, prosta hrabianka i tyla, i tyle tylko co — ale mniejsza z tym; otóż różnorodność ta
nas gubi, bo dla nas, pour les aristos5, „Dziarscy
Chłopcy” zanadto demokratycznie dziarscy właśnie
i nigdy nie wiadomo, w co się przetworzyć mogą,
a Scurvy już się z państwowym socjalizmem dawnej
daty wącha, a dla Jego Dziarskości Naczelnej, Gnębona Puczymordy, sam jest zbyt do was zbliżony
— ach, ta względność społecznych perspektyw!
Widzicie, jak to drabina względności się przeplata
i co jednemu śmierdzi, to drugiemu pachnie i na
odwrót. Ja dramatu takiego ideowego nie cierpię,
co to, wicie: burmistrz, kowal, dwunastu radnych,
kobieta przez wielkie K, jako symbol prachuci,
On — niby ten najważniejszy — nikt imienia nie zna,
robotnicy, robotnice i ktoś nieznany, a w obłokach
Chrystus z Karolem Marksem — nie Szymanowskim
— pod rękę; nie mnie na takie bzdury brać; mnie
trzeba wbić na pal, a potem w gębę prać. Ja lubię
rzeczywistość, a nie zagwazdrane symbolizmy w częstochowskich wierszydłach epigonów Wyspiańskiego, oparte o gazetkową ekonomię polityczną bez
żadnych studiów.
I CZELADNIK: Roztrajkotała się, psia ją jucha mierzi, jak
ostatnia bamflondryga. W mordę ją, w tę anielską
kufę raz by zajechać, a potem niech się dzieje to,
co chce.
II CZELADNIK: Ja się boję, że jak raz dam, to będzie
potem lustmord6 — nie wytrzymam. O — majstrowi
też niedobrze z oczu patrzy, bo ją już raz zeprał.
Rozerwiemy ją, chłopcy, w kawały, tę duchową, kaczanowatą dragę7...
(Smakuje w powietrzu zębami i wargami mlaska)
SAJETAN (przysuwając się groźnie chrząka. Foksterier
rzuca się ku nim): Hmr, hrm, hmr...
4. transcendentny (z łac.) — istniejący na zewnątrz, wykraczający
poza coś; znajdujący się poza zasiegiem doświadczenia; tu:
absolutny.
5. pour les aristos (fr.) — czyt. pur le aristo — dla arystokratów.
6. lustmord (niem.) — morderstwo z lubieżności.
7. draga (z fr.) — tu, być może, w znaczeniu: podrywaczka.
10
20
30
KSIĘŻNA: Teruś! Fuj!
(Zawala się ściana z okienkiem; wywala się zgniły
pień; nagłe ściemnienie widoku w głębi, tylko dalekie
błyskają światełka i słabo rozbłyska lampa u sufitu.
Spod zasłony wychodzi Scurvy w czerwonym huzarskim uniformie a la Lassalle1. Za nim wpadają w czerwonych trykotach, złoto szamerowanych, „Dziarscy
Chłopcy” z synem Sajetana, Józiem, na czele)
SCURVY: Oto „Dziarscy Chłopcy” — oto Józek Tempe,
syn obecnego tu Sajetana. Teraz nastąpi tak zwana
„skrócona scenka reprezentacyjna” — my nie mamy
czasu na długie procesy, że tak powiem, naturalne.
Brać ich wszystkich, co do jednego! Tu jest gniazdo
najohydniejszej, przeciwelitycznej rewolucji świata,
chcącej sparaliżować wszelkie poczynania od góry
— tu rodzi się ona z pomocą perwersji nienasyconej
samicy, renegatki jej własnej klasy, a ostatecznym
celem jej — babomatriarchat2 ku pohańbieniu
męskiej, jędrnej siły — społeczeństwo jest kobietą
— musi mieć samca, który je gwałci — otchłanne
myśli — nieprawda?
SAJETAN: Wstydź się pan — to potworna bzdura.
SCURVY: Milczeć, Sajetanie, milczeć, na Boga! Jesteście
prezesem tajnego związku cofaczy kultury; my to
zrobimy, nie tracąc wysokości; tu twój syn ma głos,
stary głupcze po prostu — nie będę klął. Zostałem
przez telefon ministrem sprawiedliwości i wielości
rzeczywistości, tej Chwistkowej3. Wszystkich do
więzienia za zgodą moją, w imię obrony elity umysłów najtęższych!
SAJETAN (z rozpaczą): Raczej kilku brzuchów co rozroślejszych i maniaków — niewolników władzy pieniądza jako takiego — als solches — psiamać.
SCURVY: Milcz, na rany Chrystusa...
KSIĘŻNA: Pan nie ma prawa...
(Zatłamszają ją, ale potem puszczają)
1. Antoine-Charles-Louis Lassalle (1775-1809) — czyt. ãtua.n szarl
lui. lasa.l — napoleoński generał kawalerii.
2. babomatriarchat — żartobliwe połączenie wyrazów: „baba”
i „matriarchat” (organizacja społeczeństwa pierwotnego, w którym dominującą rolę odgrywa kobieta).
3. wielości rzeczywistości, tej Chwistkowej — złośliwa aluzja do
stworzonej przez Leona Chwistka (1884-1944; logik, filozof,
malarz, teoretyk sztuki) teorii wielości rzeczywistości w sztuce.
10
20
30
SCURVY (kończy): ...stary idioto, i nie mów banałów,
bo nie ręczę dziś za siebie, a nie chcę rozpoczynać
nowego życia, jako pierwszy prokurator państwa,
od mordu w afekcie, jakkolwiek ostatecznie mógłbym sobie na to pozwolić. Jutro podpiszę wszystko
w gabinecie — nie mam jeszcze pieczątki.
SAJETAN: Co za głupio-drobno-małostkowość w takiej
chwili!!
SCURVY (do Księżnej, która spokojnie wącha kwiat):
Widzi pani: oto jest opanowanie bestialskich wprost
pożądań: nic dla siebie; wszystko oddaję społeczeństwu.
KSIĘŻNA: Czy i to? (Zamierza się szpicrutą, którą podał
jej usłużny Fierdusieńko, w niższą część brzucha
Scuruy’ego)
SCURVY (odtrącając szpicrutę, krzyczy w dzikim szale): Brać, brać ich wszystkich czworo! Może to się
wydać nad wyraz śmiesznym, ale nikt nie wie, że tu
tkwił perwersyjny węzeł sił mogących rozsadzić całą
naszą przyszłość i pogrążyć świat w anarchii. Rachunek z panią odkładam na później — teraz nareszcie
mamy czasu do syta.
SAJETAN (daje ręce pod kajdanki): No — Józek, prędzej!
Nie wiedziałem, kogo moje łono...
JÓZEK TEMPE (bardzo po aktorsku): No, no, ociec — bez
frazesów. Tu żadnych nie ma łon, tylko są fakta, i to
społeczne, a nie nasze osobiste parszywostki: ostatni
raz pręży się indywiduum przeciw wszawości przyszłych dni.
SAJETAN: Niestety, nie będziemy mówić niepotrzebnych
rzeczy — hej!
(„Dziarscy Chłopcy” zabierają się powoli do obecnych.
Milczenie. Nuda. Powoli zapada kurtyna, podnosi się
i znowu spada. Nuda coraz gorsza)
KONIEC AKTU PIERWSZEGO
Fragmenty I aktu Szewców
Stanisława Ignacego Witkiewicza (1934).
Tekst według wydania:
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Dramaty wybrane, T. II,
Opracowanie: Jan Błoński, Universitas, Kraków 1997.
201
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Wstęp do teorii czystej formy w teatrze
(fragmenty)
10
20
30
Jesteśmy w okresie upadku nie tylko religii, ale w ogóle wszelkiej metafizyki, co ujawnia się
również w zjawisku, które nazwaliśmy „nienasyceniem formą” w sztuce; jesteśmy w okresie zaniku
samych uczuć metafizycznych, stających się w dalszym społecznym rozwoju ludzkości czymś
zbytecznym, nieużytecznym. Teatr jeden nie tylko nie przechodzi na razie przez okres „nienasycenia
formą”, ale poza pewnymi czysto zewnętrznymi „dziwnościami” u niektórych autorów, chcących
połączyć tajemniczość istnienia w jej życiowych objawach z trzeźwością współczesnej myśli, trwa
dalej w spotęgowanym realizmie, w czym poważną konkurencję robi mu kinematograf. Na tle tego
ujawniają się różne próby „odrodzenia”, których nieistotność musimy tu zaznaczyć i podać w najogólniejszym zarysie możliwość, zresztą bardzo wątpliwą, istotnego odrodzenia sztuki teatralnej nie
przez nową interpretację dzieł już stworzonych, tylko przez ich zupełnie nowy typ, którego, o ile
nam się wydaje, w czystej jego postaci jeszcze nie było.
Mamy dzisiaj kilka typów sztuk teatralnych, w których jednak człowiek współczesny nie może
w czystym stanie przeżywać tego, co określiliśmy jako uczucie metafizyczne, tj. Przeżywanie
Tajemnicy Istnienia jako jedności w wielości w postaci doznawania wrażenia tej jedności od
związków jakości prostych, jak to jest w malarstwie i muzyce. [...]
Dziś, na tle postępującej mechanizacji życia i upadku wszelkiej metafizyki, nastąpiło odrodzenie
Czystej Formy w rzeźbie i malarstwie, odrodzenie, które według nas jest też ostatnim jej podrygiem na naszej planecie. Pytanie nasze można sformułować w sposób następujący: Czy możliwe
jest powstanie, choćby na czas krótki, takiej formy teatru, w której współczesny człowiek
mógłby, niezależnie od wygasłych mitów i wierzeń, tak przeżywać metafizyczne uczucia,
jak człowiek dawny przeżywał je w związku z tymi mitami i wierzeniami? [...]
Aby podobną formę w teatrze stworzyć, trzeba, oprócz istotnej potrzeby jej stworzenia, czego
zdaje się dziś nikt w dostatecznie wysokim stopniu nie posiada, zupełnego zerwania ze wszystkimi
dzisiejszymi teatralnymi konwenansami, z dzisiejszym pojęciem sceniczności, akcji i psychologicznej podstawy konstrukcji sztuki teatralnej. Napięcie bowiem uczuciowe podczas trwania na scenie
dramatu czy czegoś podobnego polega dziś jedynie na przejęciu się losami bohatera. Najprzód
wszystko się wyjaśnia: co i jak, potem zaczyna się wikłać, dochodzi do szczytu, potem — bum!!
straszna awantura i wszystko się kończy. To wszystko, oczywiście, w czysto życiowych wymiarach,
jedynie trochę spotęgowanych. Do tego widz musi być ciągle zajęty, ciągle ktoś wchodzi i wychodzi
w związku z całą intrygą, która jest główną osią zainteresowania, ciągle jest jakaś awantura na
scenie, ale tylko zależnie od uczuć i charakterów lub też zderzenia ich między sobą albo z jakimiś
wyższymi potęgami i to się nazywa akcją. Widz nie może się nudzić z powodu braku ruchu na
scenie ani przez chwilkę. Walka człowieka z samym sobą lub z losem, konflikty danego charakteru
z sytuacjami zewnętrznymi — oto całe „menu” teatru współczesnego, od którego już mdlić zaczyna
Stanisław Ignacy Witkiewicz — biogram zob. s 190.
202
10
20
30
40
nawet tak zwaną szerszą publiczność. Drugi rodzaj to różne gatunki strachu przed niewiadomym,
zaczynając od ciemnego pokoju, a kończąc na śmierci, zużyte jako efekty na scenie, od których
mrowie przechodzi po krzyżu — więcej nic. Trzeci rodzaj to symbolizm: cały czas lata np. niebieski
ptak po scenie, ale widz musi mieć ciągle w pamięci, że ten ptak to nie żaden ptak, tylko miłość
przez wielkie M. Ptak nareszcie zdycha — to znaczy, że i miłość zdechła też w jakimś sercu. Poza
tym mamy historię i wszystkich dawnych mistrzów sceny w starych, współczesnych im i nowych
stylizacjach, mamy dramaty składające się z żywych obrazów, wypełnione mniej lub więcej mętną
historiozofią, dramaty muzyczne, muzyczno-rylcowe, rykowo-wyciowe, wyciowo-piskowe — wszystko na nic: nuda w teatrze panuje niepodzielnie. [...]
W Grecji ludzie szli do teatru prawdopodobnie dla innych zupełnie wrażeń niż my. Oni treść
sztuki znali dobrze, bo treść ta była tylko pewną wariacją znanych wszystkim mitów. Na tle tej
znanej treści, która była tłem metafizycznym stawania się na scenie, wszystko, co się działo, cały
przebieg akcji, był tylko przez swoją formę spotęgowaniem elementu metafizycznego, którego w życiu, oprócz wyjątkowych chwil ekstazy, coraz mniej zaczynali ludzie spotykać. Uczucia ludzkie jako
takie były tylko elementami stawania się, były pretekstem dla czysto formalnych związków, wyrażających inny wymiar psychiczny przez swoje stosunki i syntezę obrazów, dźwięków i znaczenia
wypowiadanych zdań. Nie były one treścią główną przedstawienia, wybebeszającą widza w prawie
czysto fizyczny sposób.
Zadaniem teatru jest według nas to właśnie wprowadzenie widza w stan wyjątkowy, który nie
może być osiągnięty tak łatwo w przepływaniu dnia codziennego w czystej swojej formie, stan
uczuciowego pojmowania Tajemnicy Istnienia. [...]
Teatr, który — podobnie jak poezja — jest sztuką złożoną, ma stosunkowo daleko więcej jeszcze
pierwiastków nieistotnych i dlatego na scenie daleko trudniej jest pomyśleć sobie Czystą Formę,
niezależną w istocie swej, tzn. jako obiektywny wynik, od treści działania ludzkiego.
Jednak wydaje się nam, że nie jest to zupełnie niemożliwe. [...] twierdzimy, możliwa jest teatralna sztuka, w której samo stawanie się, uniezależnione od spotęgowanego obrazu życia, może
widza wprowadzić w stan pojmowania metafizycznego uczucia, niezależnie od tego, czy „fond” 1
sztuki będzie realistyczne, czy fantastyczne, lub też czy będzie syntezą obu rodzajów w swoich
poszczególnych częściach, naturalnie o ile całość sztuki będzie wypływała ze szczerej konieczności stworzenia w warunkach scenicznych wyrazu metafizycznych uczuć w czysto formalnych
wymiarach u autora. Chodzi tylko o to, aby sens sztuki nie był koniecznie zawarty w sensie samej
życiowej lub fantastycznej treści dla całości dzieła, tylko, aby sens życiowy mógł być dla celów
czysto formalnych — tzn. dla syntezy wszystkich czynników teatru: dźwięków, dekoracji, ruchów
na scenie, wypowiadanych zdań, w ogólnym stawaniu się w czasie, jako nierozerwalnej całości
— zmieniany nawet w zupełny, z punktu widzenia życiowego, bezsens stawania się. Chodzi
o możliwość zupełnie swobodnego deformowania życia lub świata fantazji dla celu stworzenia
całości, której sens byłby określony tylko wewnętrzną, czysto sceniczną konstrukcją, a nie
wymaganiem konsekwentnej psychologii i akcji według jakichś życiowych założeń, które to
kryteria mogą odnosić się do sztuk, będących spotęgowaną reprodukcją życia. Nie chodzi
nam tu o to, aby sztuka teatralna koniecznie była bezsensowna, tylko aby raz przestać się krępować
dotąd istniejącym szablonem, opartym jedynie na życiowym sensie lub fantastycznych założeniach.
1. fond (fr.) — czyt. fã — głębia, fundament, podłoże.
203
10
20
30
40
Aktor jako taki nie powinien istnieć; powinien być takim samym elementem całości, jak kolor czerwony w danym obrazie, jak ton cis w danym utworze muzycznym. Sztuka taka, o jakiej mówimy,
może odznaczać się absolutną dowolnością realną, chodzi tylko o to, aby dowolność ta, podobnie
jak „bezsensowność” obrazów, była dostatecznie usprawiedliwiona i opłacana w innym wymiarze
psychicznym, w który sztuka taka powinna widza przenosić. Nie jesteśmy w stanie na razie podać
żadnego przykładu takiej sztuki, tylko zaznaczamy jej możliwość, za cenę przezwyciężenia zupełnie
nieistotnych przesądów. Ale dajmy na to, że ktoś napisze podobną sztukę; publiczność będzie musiała się do niej przyzwyczaić tak samo, jak do owej zdeformowanej łydki w obrazie Picassa. [...]
Chodzi tylko o to, abyśmy musieli w sposób konieczny przyjmować dany ruch jakiejś postaci,
dane zdanie o sensie realnym lub też również tylko formalnym, daną zmianę oświetlenia lub dekoracji, dany akompaniament muzyczny, tak jak przyjmujemy za konieczną daną część kompozycji
lub dane następstwo akordów w utworze muzycznym. Do tego można by jeszcze dołączyć element
zmienności danej psychiki i zupełnej dowolności życiowej reagowania na dane wypadki, również
niczym nieusprawiedliwione. Jednak musiałyby one być zasugestionowane w tym samym stopniu
formalnej konieczności, co wszystkie inne wyżej wspomniane elementy stawania się na scenie.
Oczywiście ta fantastyczna psychologia musiałaby być przezwyciężona w ten sam zupełnie sposób, co kwadratowa łydka na obrazie Picassa. Publiczność, śmiejąca się ze zdeformowanych kształtów na obrazach mistrzów współczesnych, tak samo musiałaby się śmiać z niedającej się na razie
zupełnie wytłumaczyć psychiki i działań osób na scenie. Problemat ten jest jednak według nas
zupełnie do przezwyciężenia w ten sam zupełnie sposób, co obrazy i muzyka współczesna: przez
zrozumienie istoty sztuki w ogóle i przez przyzwyczajenie się. Podobnie jak ludzie, którzy zrozumieli
nareszcie Czystą Formę w malarstwie, nie są w stanie patrzeć potem na inne obrazy i inaczej
rozumieć tych, których przedtem nie pojmowali i wyśmiewali, tak samo ludzie przyzwyczajeni do
takiego teatru, o jakim mowa, nie mogliby już słuchać całej realistycznej lub ciężko symbolicznej
produkcji dzisiejszej na scenie. [...]
Oczywiście, sztuka teatralna w wyżej opisanym stylu poza tym, że mogłaby się stać rzeczywistą
potrzebą przynajmniej pewnej części publiczności szukającej prawdziwie artystycznych wrażeń,
musiałaby jednak powstać jako naturalna konieczność twórcza u któregokolwiek z autorów dla
sceny piszących. Jeśliby była tylko programowym bezsensem, wymyślonym na zimno, sztucznie,
bez istotnej potrzeby, nie mogłaby prawdopodobnie obudzić nic więcej oprócz śmiechu, podobnie
jak obrazy o dziwacznej formie przedmiotów tworzone przez ludzi niecierpiących na istotne „nienasycenie formą”, tylko fabrykujących je dla businessu lub pour épater les bourgeois 1. Tak samo,
jak powstanie nowej formy czystej i abstrakcyjnej bez bezpośredniego religijnego podkładu odbyło
się za cenę deformacji wizji świata zewnętrznego, tak samo możliwe jest powstanie Czystej Formy
w teatrze za cenę deformacji psychologii i działania.
Sztukę taką można sobie wyobrazić w zupełnej dowolności absolutnie wszystkiego z punktu
widzenia życia, przy niezmiernej ścisłości i wykończeniu w powiązaniach akcji. Zadanie sprowadzałoby się do wypełnienia kilku godzin stawaniem się na scenie, posiadającym swoją wewnętrzną,
formalną logikę od niczego „życiowego” niezależną. Przykład wymyślony, a nie stworzony, rzeczy
takiej może tylko ośmieszyć naszą teorię, i tak z pewnego punktu widzenia śmieszną (dla niektórych
może nawet oburzającą lub, powiedzmy wprost, idiotyczną), ale możemy spróbować.
1. pour épater les bourgeois (fr.) — czyt. pur epate. le burżua. — by szokować mieszczaństwo.
204
10
20
30
40
A więc: wchodzą trzy osoby czerwono ubrane i kłaniają się nie wiadomo komu. Jedna z nich
deklamuje jakiś poemat (powinien on robić wrażenie czegoś koniecznego w tej właśnie chwili).
Wchodzi łagodny staruszek z kotem na sznurku. Dotąd wszystko było na tle czarnej zasłony. Zasłona
się rozsuwa i widać włoski pejzaż. Słychać muzykę organów. Staruszek mówi coś z postaciami,
coś, co musi dawać odpowiedni do wszystkiego poprzedniego nastrój. Ze stolika spada szklanka.
Wszyscy rzucają się na kolana i płaczą. Staruszek zmienia się z łagodnego człowieka w rozjuszonego „Pochronia” i morduje małą dziewczynkę, która tylko co wpełzła z lewej strony. Na to wbiega
piękny młodzieniec i dziękuje staruszkowi za to morderstwo, przy czym postacie czerwone śpiewają
i tańczą. Po czym młodzieniec płacze nad trupem dziewczynki i mówi rzeczy niezmiernie wesołe,
na co staruszek znów zmienia się w łagodnego i dobrego i śmieje się w kącie, wypowiadając zdania
wzniosłe i przejrzyste. Ubrania mogą być zupełnie dowolne: stylowe lub fantastyczne — podczas niektórych części może być muzyka. A więc po prostu szpital wariatów? Raczej mózg wariata na scenie?
Możliwe, że nawet tak, ale twierdzimy, że tą metodą można, pisząc sztukę na serio i wystawiając ją
odpowiednio, stworzyć rzeczy niebywałej dotąd piękności; może to być dramat, tragedia, farsa
lub groteska, wszystko w tym samym stylu, nieprzypominającym niczego, co dotąd było.
Wychodząc z teatru, człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś dziwnego
snu, w którym najpospolitsze nawet rzeczy miały dziwny, niezgłębiony urok, charakterystyczny dla
marzeń sennych, niedających się z niczym porównać. [...]
Punkt kulminacyjny i zakończenie sztuki, którą proponujemy, mogą być stworzone w zupełnej
abstrakcji od tego, że się tak wyrazimy, upadlającego uczucia czysto życiowej ciekawości, tego
napięcia wszystkich bebechów, z jakim śledzimy realny dramat życiowy, co jest właśnie całym
największym smakiem dzisiejszych sztuk scenicznych. Od tego złego przyzwyczajenia musielibyśmy się oczywiście odzwyczaić, aby w świecie, który nas nic życiowo nie obchodzi, przeżywać
metafizyczny dramat podobny temu, jaki się odbywa między samymi tonami jedynie w jakiejś symfonii czy sonacie, aby rozwiązanie nie było jakimś życiowo nas obchodzącym wypadkiem, tylko
abyśmy je pojmowali jako konieczne zakończenie czysto formalnych splotów dźwiękowych,
dekoracyjnych lub psychologicznych, lecz wolnych od życiowej przyczynowości.
Zarzut absolutnej dowolności, stawiany przez ludzi niepojmujących sztuki dziełom sztuki i twórcom ich naszych czasów, może i tu być zrobiony. Dlaczego np. 3 postacie, a nie 5? Dlaczego czerwono, a nie zielono ubrane? Oczywiście konieczności liczby tej i koloru udowodnić nie możemy,
ale powinno to być o tyle konieczne, jak każdy element już stworzonego dzieła sztuki; powinniśmy,
patrząc na przebieg sztuki, nie móc pomyśleć sobie innych związków. I twierdzimy, że o ile rzecz
taka zupełnie szczerze zostanie stworzona, będzie ona musiała narzucić się widzom w sposób
konieczny. Naturalnie z teatrem jest daleko trudniej niż z innymi sztukami, ponieważ, jak to twierdził pewien znawca teatru, tłum słuchający i patrzący jest istotną częścią samego przedstawienia,
a przy tym sztuka powinna zrobić kasę. Ale sądzimy, że prędzej czy później teatr musi wejść na drogę „nienasycenia formą”, czego dotąd unikał, i można mieć nadzieję, że zostaną jeszcze stworzone
jakieś niezwykłe dzieła w wymiarach Czystej Formy, nie zaś tylko „odrodzenia” i „uproszczenia” lub
powtarzania aż do mdłości dawnego, w gruncie rzeczy nic nikogo nieobchodzącego, repertuaru.
Trzeba rozpętać drzemiącą Bestię i zobaczyć, co ona zrobi. A jeśli się wścieknie, będzie zawsze
dość czasu, aby ją w porę zastrzelić.
Tekst z 1919, publikowany w „Skamandrze” 1920, z. 1-2-3. Tu według wydania: Stanisław Ignacy Witkiewicz,
Nowe formy w malarstwie. Szkice estetyczne — teatr, Opracowanie: Jan Leszczyński, PWN, Warszawa 1974.
205
„Niebo–
obite
deskami”
Arthur Koestler
Ciemność w południe
(fragmenty)
* Akcja rozgrywa się w sowieckim więzieniu. Bohater powieści, M.S. Rubaszow, to
były członek Komitetu Centralnego Partii, były Komisarz Ludowy, były dowódca
2. Dywizji Armii Rewolucyjnej, odznaczony Orderem
za Odwagę wobec Wrogów
Ludu.
EastNews
10
20
Arthur Koestler (19051983) — czyt. a:rter
kestler — angielski pisarz
i dziennikarz, pochodzenia
węgierskiego; był początkowo sympatykiem komunizmu, brał udział w hiszpańskiej wojnie domowej;
uwięziony i skazany na
śmierć, został zwolniony
dzięki wstawiennictwu
rządu brytyjskiego; od
1940 w Wielkiej Brytanii,
gdzie pracował m.in. jako
kierowca karetki; zasłynął
głośną powieścią Ciemność w południe (1940),
ukazującą losy ofiar procesów stalinowskich w latach
trzydziestych.
206
30
W ko
UW
nte
przec kście tej s AGA!
z y t an
e
ie Inn kwencji p
e
H
e
Obow rlinga-G go świata roponujem
iązuje
ru
y
G
lektu dzińskieg ustawa
ra ca
o
łego .
utwor
u.
Na dzień przed terminem ustalonym przez Iwanowa, w chwili gdy wydawano kolację, Rubaszowowi* wydało się, że w powietrzu wisi coś niezwykłego. Nie umiał tego
wytłumaczyć; zupę wydzielono zgodnie z ustalonym zwyczajem, melancholijny głos
trąbki rozbrzmiał w oznaczonym czasie, a jednak Rubaszow czuł jakieś naprężenie. Być
może któryś z dyżurnych spojrzał na niego z jakimś szczególnym wyrazem; być może
głos starego dozorcy zabrzmiał jakimś niezwykłym podźwiękiem. Rubaszow nie mógł
sobie przypomnieć niczego, ale nie mógł pracować; czuł w nerwach napięcie, podobnie
jak reumatycy czują zbliżanie się burzy.
Kiedy przebrzmiał ostatni sygnał nocny, wyjrzał ostrożnie na korytarz; wskutek
zmniejszenia mocy prądu żarówki świeciły połową zwykłego światła i rozlewały na kamiennej podłodze mdły blask; cisza zalegająca korytarz wydawała się bardziej ostateczna i beznadziejna niż zwykle. Rubaszow położył się na pryczy, po chwili wstał, zmusił
się do napisania kilku wierszy, zagasił papierosa i zaraz sięgnął po nowy. Spojrzał w dół
na podwórze; tajało, śnieg był brudny i miękki, niebo zaciągnięte chmurami; naprzeciw, na obmurowaniu, wartownik z karabinem odmierzał kroki tam i na powrót. Rubaszow jeszcze raz wyjrzał przez otwór judasza na korytarz: cisza, rozpaczliwa pustka
i sztuczne, mdłe światło.
Wbrew swoim zwyczajom i mimo późnej godziny zaczął rozmowę z Nr 402.
ŚPICIE? — wystukał.
Przez chwilę nie było odpowiedzi i Rubaszow czekał z uczuciem rozczarowania.
Potem przyszła — spokojniejsza i wolniejsza niż zazwyczaj.
NIE, CZUJECIE TAKŻE?
CZY CZUJĘ — CO? — zapytał Rubaszow. Oddychał z trudem; leżał na pryczy i stukał
binoklami.
Nr 402 znowu przez chwilę się ociągał. Potem zastukał tak ostrożnie, że brzmiało
to, jakby mówił bardzo cicho:
LEPIEJ ŚPIJCIE.
Rubaszow leżał na pryczy bez ruchu i wstydził się, że Nr 402 przemawia do niego takim ojcowskim tonem. Leżał w ciemności na wznak i patrzył na binokle, którymi dotykał
ściany, trzymając je w półpodniesionej ręce. Cisza na zewnątrz była tak zgęszczona, że
słyszał jej poszum w uszach. Nagle ściana odezwała się na nowo:
DZIWNE, ŻEŚCIE OD RAZU POCZULI.
ŻE CO POCZUŁEM? MÓWCIE! — wystukał Rubaszow, siadając na pryczy.
Zdawało się, że Nr 402 się zastanawia. Po chwili wahania zastukał:
DZISIAJ WYRÓWNYWA SIĘ PORACHUNKI POLITYCZNE. Rubaszow zrozumiał. Siedział w ciemności, oparty o ścianę, czekając na dalszy ciąg. Ale Nr 402 zamilkł. Po chwili
Rubaszow zastukał:
10
20
30
40
EGZEKUCJE?
TAK — odpowiedział lakonicznie Nr 402.
SKĄD WIECIE? — zapytał Rubaszow.
OD ZAJĘCZEJ WARGI.
KIEDY?
NIE WIEM. A po chwili: NIEDŁUGO.
CZY ZNACIE NAZWISKA? — zapytał Rubaszow.
NIE — odpowiedział Nr 402. Po dalszej przerwie dodał: Z WASZEJ KATEGORII, PORACHUNKI POLITYCZNE.
Rubaszow położył się znowu i czekał. Po chwili nałożył binokle, znów leżał bez ruchu, podgarnąwszy jedną rękę pod głowę. Z zewnątrz nie dochodził żaden głos. Wszelki
ruch w budynku wydawał się zdławiony, zamrożony w ciemnościach.
Rubaszow nigdy nie był świadkiem egzekucji — z wyjątkiem prawie że swojej własnej
— brał jednak udział w wojnie domowej. Nie bardzo potrafił sobie wyobrazić, jak ta
sama rzecz wygląda w okolicznościach normalnych, jako część rutyny porządkowej.
Wiedział mniej więcej, że egzekucje odbywają się w nocy, w podziemiach, i że delikwenta zabija się kulą w kark; nie znał bliższych szczegółów. W Partii śmierć nie była niczym
tajemniczym, nie miała w sobie nic romantycznego. Była konsekwencją logiczną, czynnikiem, z którym się liczono, ale który miał charakter dosyć oderwany. Stąd mówiło się
o śmierci rzadko i prawie nie używało się słowa „egzekucja”; zazwyczaj posługiwano
się zwrotem „likwidacja fizyczna”. Termin „likwidacja fizyczna” wywoływał z kolei tylko jedno konkretne wyobrażenie: koniec działalności politycznej. Sam akt umierania
traktowano jak szczegół techniczny, nie wzbudzający żadnego zainteresowania; śmierć,
jako jeden z czynników w logicznym równaniu, utraciła wszelkie cechy czegoś bliskiego
i dotykalnego.
Rubaszow wpatrywał się przez binokle w mrok. Czy już się zaczęło? A może jeszcze
nie. Zdjął buty i skarpetki; spod drugiego końca koca sterczały bose stopy. Cisza stała
się jeszcze bardziej nienaturalna. Nie był to zwykły, przyjemny brak hałasu, lecz cisza,
która wchłonęła i zdławiła wszelkie odgłosy, cisza wibrująca, jak naciągnięta błona na
bębnie. Rubaszow patrzył na bose stopy i powoli poruszał palcami. Wyglądało to groteskowo i dziwnie, jak gdyby te białe stopy żyły jakimś własnym życiem. Z niezwykłą
intensywnością odczuwał istnienie własnego ciała, letnie dotknięcie prześcieradła na
nogach i uciśnięcie dłoni pod karkiem.
Gdzie odbędzie się „likwidacja fizyczna”? Wyobrażał sobie niejasno, że odbywa się
teraz, pod schodami prowadzącymi w dół, za pokojem fryzjera. Poczuł zapach skórzanego pasa Gletkina i posłyszał chrzęst jego munduru. Co mówi do ofiary: „Odwróćcie
się twarzą do ściany”? Czy dodaje: „proszę”? Czy też: „Nie obawiajcie się. To nie jest
bolesne...” Może strzela bez ostrzeżenia, z tyłu, w czasie marszu — ale to chyba niemożliwe, bo ofiara odwracałaby ciągle głowę. Może ukrywa rewolwer w rękawie, jak dentysta kleszcze? Może inni są także przy tym obecni? Jak wyglądają? Czy człowiek pada
na wznak, czy na twarz? Czy krzyczy? Może trzeba drugiej kuli, aby go dobić?
207
10
20
30
40
208
Rubaszow palił i patrzył na palce u nóg. Cisza była tak wielka, że słyszał szelest
palącej się bibułki papierosa. Zaciągnął się głęboko. Brednie, powiedział do siebie. Romansidło za trzy grosze. Właściwie nigdy naprawdę nie wierzył w techniczną realność
„likwidacji fizycznej”. Śmierć jest czymś abstrakcyjnym, zwłaszcza śmierć własna. Prawdopodobnie już po wszystkim, a co minęło, nie należy już do rzeczywistości. Było ciemno
i cicho i Nr 402 przestał stukać.
Rubaszow pragnął, aby za drzwiami ktoś krzyknął i przerwał tę nienaturalną ciszę.
{...] Cisza trwała nieprzerwanie. Słychać było tylko skrzypienie pryczy za każdym poruszeniem ciała.
Zamierzał właśnie wstać i zapalić nowego papierosa, kiedy tykanie w murze rozległo się na nowo.
IDĄ — mówiło tykanie.
Rubaszow wytężył słuch. Słyszał jak krew pulsuje mu w skroniach, ale poza tym nic.
Czekał. Cisza jeszcze się wzmogła. Zdjął binokle i wystukał:
NIC NIE SLYSZĘ.
Przez dobrą chwilę Nr 402 nie odpowiadał. Nagle zastukał, tym razem głośno i ostro:
NR 380. PODAJCIE DALEJ.
Rubaszow podniósł się szybko. Zrozumiał. Wiadomość została przestukana poprzez
jedenaście cel, przez sąsiadów Nr 380. Więźniowie cel między nr 380 a nr 402 tworzyli
w mroku i ciszy łańcuch akustyczny. Byli bezbronni, zamknięci w czterech ścianach; tak
się wyrażała ich solidarność. Rubaszow zeskoczył z pryczy, podbiegł boso do drugiej
ściany, stanął koło wiadra i zastukał do Nr 406:
UWAGA. Nr 380 ZOSTANIE ZARAZ ROZSTRZELANY. PODAJCIE DALEJ.
Nasłuchiwał. Wiadro cuchnęło; [...] Odpowiedzi nie było. Rubaszow wrócił szybko
do pryczy. Tym razem stukał palcami, nie binoklami:
KIM JEST NR 380?
Znowu nie otrzymał odpowiedzi. Domyślił się, że Nr 402, tak jak on, porusza się
na kształt wahadła między dwiema ścianami celi. Za nim, w dalszych jedenastu celach,
więźniowie biegają bezszelestnie, boso, tam i z powrotem, od jednej ściany do drugiej.
Teraz Nr 402 wrócił do jego ściany; oznajmił:
ODCZYTUJĄ MU WYROK. PODAJCIE DALEJ.
Rubaszow powtórzył pytanie: KTO TO?
Ale Nr 402 już odszedł. [...] Rubaszow podbiegł do muru przy wiadrze i przestukał
[...] Bliskość wiadra przyprawiała go o mdłości. Wrócił po omacku do pryczy i czekał.
Z zewnątrz wciąż jeszcze nie dochodził żaden najsłabszy nawet odgłos. Tylko ściana
tykała znowu:
WOŁA O POMOC.
WOŁA O POMOC — zastukał Rubaszow do Nr 406. Nasłuchiwał. Nic stamtąd nie dochodziło. Bał się, że gdy jeszcze raz zbliży się do wiadra, schwycą go torsje.
PROWADZĄ GO. KRZYCZY I BRONI SIĘ. PODAJCIE DALEJ.
JEGO NAZWISKO? — wystukał szybko Rubaszow, zanim Nr 402 jeszcze zdążył skończyć zdanie. Tym razem otrzymał odpowiedź: BOGROW. OPOZYCJA. PODAJCIE DALEJ.
10
20
30
* crescendo (wł.) — czyt. kreszendo — stopniowo coraz
głośniej.
40
Pod Rubaszowem ugięły się nogi. Oparł się o ścianę i zastukał do Nr 406:
MIKOŁAJ BOGROW, KIEDYŚ MARYNARZ NA OKRĘCIE WOJENNYM „POTIOMKIN”,
DOWÓDCA FLOTY WSCHODNIEJ, ODZNACZONY PIERWSZYM ORDEREM REWOLUCJI,
IDZIE NA STRACENIE.
Otarł pot z czoła, zwymiotował do wiadra i skończył meldunek: PODAJCIE DALEJ.
Nie potrafił wywołać z pamięci postaci Bogrowa, ale widział kontury jego potężnego
ciała, niezgrabne, zwisające ciężko ramiona, piegi na szerokiej, płaskiej twarzy z lekko
zadartym nosem. Na wygnaniu, po roku 1905, mieszkali w jednym pokoju; Rubaszow
nauczył go czytać, pisać i wyłożył mu podstawy myślenia historycznego; odtąd, gdziekolwiek zdarzyło mu się przebywać, otrzymywał dwa razy do roku ręcznie pisany list,
kończący się niezmiennie tymi samymi słowami: „Twój wierny aż do śmierci towarzysz
Bogrow”.
IDĄ — zastukał nagle Nr 402 tak głośno, że Rubaszow, stojąc ciągle jeszcze przy wiadrze, z głową opartą o ścianę, usłyszał szyfr poprzez całą celę: STAŃCIE PRZY JUDASZU.
BIJCIE W DRZWI. PODAJCIE DALEJ. Podszedł po ciemku do drzwi celi i czekał. Było
cicho, jak przedtem.
W kilka sekund później w murze znów rozległo się tykanie: TERAZ.
Wzdłuż korytarza zaczął narastać niski, głuchy, stłumiony odgłos bębnienia. Nie
było to ani pukanie, ani zwykłe łomotanie: więźniowie cel od nr 380 do nr 402, stanowiący łańcuch akustyczny i stojący w ciemności, jak gwardia honorowa, każdy za
swoimi drzwiami, naśladowali do złudzenia uroczysty dźwięk głucho warczących bębnów, jakby przywiany wiatrem z daleka. Rubaszow przywarł oczami do otworu judasza
i dołączył do tego chóru, rytmicznie uderzając obiema rękami w betonowe drzwi. Ze
zdumieniem stwierdził, że fala zgłuszonego warkotu przesuwa się w prawo, poprzez
nr 406 i dalej jeszcze [...].
Jednocześnie od lewej, ciągle jeszcze z rejonu leżącego poza jego polem widzenia,
Rubaszow usłyszał zgrzyt żelaznych drzwi, rozsuwających się na szynach. Bębnienie
po lewej wzrosło o ton; Rubaszow domyślił się, że otwarto żelazne drzwi dzielące izolatki od cel zwykłych. Zadźwięczał pęk kluczy, potem zamknięto te drzwi z powrotem.
Usłyszał zbliżające się kroki. Towarzyszył im odgłos każący się domyślać, że po flizach
podłogi coś się ślizga i jest wleczone. Bębnienie po lewej nasiliło się jak fala, równym,
stłumionym crescendo*.
Pole widzenia Rubaszowa, kończące się na linii cel nr 401 i nr 407, było jeszcze wciąż
puste. Odgłosy ślizgania się i piszczenia zbliżały się szybko. Teraz Rubaszow rozróżniał
także jęki i łkanie, jakby zachłystywanie się małego dziecka. Kroki zbliżały się szybko,
bębnienie po lewej trochę opadło, po prawej się wzmogło.
Rubaszow uderzał w drzwi jak w bęben. Stopniowo zatracił poczucie czasu i miejsca, słyszał tylko głuche bębnienie, jakby tam-tamu w dżungli; można było myśleć, że
to małpy stoją za kratami klatek i bębnią, uderzając się w piersi; przywarł okiem do
otworu judasza, wznosząc się i opadając na palcach, w tym samym rytmie, w jakim bił
w drzwi. Jak dotąd widział tylko mdłe, żółtawe światło żarówki na korytarzu; poza żelaznymi drzwiami od nr 401 do nr 407 nie było nic widać, ale bębnienie wzmagało się,
209
10
20
a szuranie i płacz stawały się coraz bliższe. Nagle w jego pole widzenia weszły zamglone
postacie: to byli oni. Rubaszow przestał bębnić i wlepił w nich wzrok. W chwilę później
już zniknęli.
To, co zobaczył w ciągu tych kilku sekund, wżarło mu się w pamięć na zawsze.
Przesunęły się przed oczami dwie słabo oświetlone postacie, obie w mundurach, duże
i niewyraźne, a między nimi trzecia, którą trzymali pod ramiona i ciągnęli siłą. Postać
pośrodku zwisała z ich rąk bezwładnie, a jednak sztywno jak lalka, wyciągnięta na całą
długość, z twarzą zwróconą ku ziemi, brzuchem wypuczonym w dół. Nogi wlokły się
z tyłu, buty sunęły na czubkach, wydając ten piskliwy dźwięk, który Rubaszow słyszał
z daleka. Na twarz z otwartymi ustami, zwróconą ku kamiennym płytom, spływały kosmyki siwawych włosów. Pokrywały ją krople potu; z ust sączyła się po brodzie cienkim
strumieniem ślina.
Kiedy go wywlekli z pola widzenia Rubaszowa, dalej na prawo i wzdłuż korytarza,
ucichło także stopniowo jęczenie i chlipanie; dochodziło już tylko jako słaby pogłos, na
który składały się trzy samogłoski: „u-a-o”. Ale nim zniknęli za załomem, przy końcu
korytarza [...] Bogrow dwa razy głośno zawył i tym razem Rubaszow usłyszał nie tylko
samogłoski, ale całe słowo; było to jego własne nazwisko, słyszał je zupełnie wyraźnie:
Ru-ba-szow.
Potem, jakby na dany znak, zapadło milczenie. Światło elektryczne paliło się, jak
zwykle, korytarz był pusty, jak zwykle. [...]
*
30
Rubaszow leżał znowu na pryczy, nie pamiętając, jak się tam dostał. W uszach słyszał
wciąż jeszcze dźwięki werbla, ale cisza panująca teraz była prawdziwa, pusta i pozbawiona napięcia. Nr 402 prawdopodobnie spał. Bogrow, a raczej łachman tego, czym
był niegdyś, prawdopodobnie już nie żył.
„Rubaszow, Rubaszow...” — Ten ostatni krzyk wbił się nieodwołalnie w jego pamięć
słuchową. Obraz optyczny nie wydawał się tak ostry. Ciągle jeszcze jakoś nie dawała
się utożsamić z Bogrowem owa bezwładna kukła o wilgotnej twarzy i sztywnych, powłóczących nogach, którą w ciągu tych kilku sekund przeciągnięto przez jego pole
widzenia. Dopiero teraz uprzytomnił sobie siwiznę włosów. Co zrobili z Bogrowem? Co
zadali temu twardemu marynarzowi, by wydobyć z jego krtani to dziecinne chlipanie?
[...]
Rubaszow usiadł i przytknął czoło do ściany, za którą spał Nr 402; bał się, że znowu
chwycą go wymioty. [...]
Wyczerpany przeżyciami zasnął w pozycji siedzącej — z głową opartą o mur, z binoklami przed zamkniętymi oczami.
Jęczał we śnie; znowu wrócił sen o pierwszym aresztowaniu; ręka, zwisająca bezwładnie z łóżka, usiłowała trafić w rękaw szlafroka; czekał, żeby nareszcie nastąpiło
uderzenie, ale daremnie.
210
10
20
30
40
Zamiast tego się obudził, bo nagle w jego celi zapalono światło elektryczne. Przy
łóżku ktoś stał i patrzał na niego. Rubaszow spał najwyżej kwadrans, po tym koszmarze
jednak potrzebował zawsze kilku minut, by wrócić do przytomności. Mrużył oczy w jasnym świetle, umysł gorączkowo rozważał ciąg zwykłych hipotez, jak gdyby odprawiał
jakiś nieświadomy rytuał. Znajduje się w celi: ale nie w kraju wroga — to był tylko sen.
Jest zatem wolny — ale nad łóżkiem nie ma oleodruku Nr 1 i po drugiej stronie tkwi
wiadro. Zresztą Iwanow stoi przy łóżku i dmucha mu dymem papierosa w twarz. Czy to
też jest sen? Nie, Iwanow jest prawdziwy, wiadro też prawdziwe. Jest więc we własnym
kraju, który stał się krajem wrogim; a Iwanow, który kiedyś był przyjacielem, także
się stał wrogiem [...]. Towarzysz Bogrow, wierny aż do śmierci, wołał jego nazwisko;
to nie był sen [...].
— Czy jesteś chory? — zapytał Iwanow.
Rubaszow, oślepiony światłem, patrzył na niego zmrużonymi oczyma. — Daj mi
szlafrok — powiedział.
Iwanow przyglądał mu się uważnie. Prawy policzek Rubaszowa był spuchnięty.
— Chcesz wódki? — zapytał. Nie czekając odpowiedzi, pokusztykał do judasza i krzyknął
coś na korytarz. Rubaszow podążył za nim wzrokiem, ciągle jeszcze mrużąc oczy. Zamroczenie nie ustępowało. Obudził się, lecz widział, słyszał i myślał jakby przez mgłę.
— Czy ciebie zaaresztowali także? — zapytał.
— Nie — odparł spokojnie Iwanow. — Przyszedłem tylko z wizytą. Zdaje się, że masz
gorączkę.
— Daj mi papierosa — rzekł Rubaszow. Zaciągnął się głęboko raz i drugi, wzrok jego
stał się jaśniejszy. Położył się znowu, palił i patrzał w sufit. Drzwi celi się otworzyły; dozorca przyniósł butelkę wódki i szklankę. Tym razem nie był to staruch, tylko szczupły
chłopak w mundurze, z okularami w stalowej oprawce. Zasalutował przed Iwanowem
i zamknął drzwi od zewnątrz. Na korytarzu słychać było jego oddalające się kroki.
Iwanow usiadł na brzegu pryczy Rubaszowa i napełnił szklankę. — Pij — powiedział.
Rubaszow wypił duszkiem. Zamroczenie ustąpiło, wypadki i postacie [...] zajęły właściwe miejsce w czasie i przestrzeni.
— Boli cię? — zapytał Iwanow.
— Nie — zaprzeczył Rubaszow. Jedyna rzecz, której ciągle jeszcze nie rozumiał to to,
skąd Iwanow wziął się w jego celi.
— Masz bardzo spuchnięty policzek. Pewnie masz także gorączkę. Rubaszow wstał
z pryczy, wyjrzał przez otwór judasza na pusty korytarz i przeszedł się po celi raz i drugi, póki nie rozjaśniło mu się w głowie zupełnie. Wtedy zatrzymał się przed Iwanowem,
który siedział na skraju pryczy i cierpliwie puszczał kółka z dymu.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapytał.
— Chcę z tobą porozmawiać — wyjaśnił Iwanow. — Połóż się i wypij jeszcze wódki.
Rubaszow z ironią popatrzył na niego przez binokle. — Do tej pory — powiedział
— byłem gotów uważać, że działasz w dobrej wierze. Teraz widzę, że jesteś świnia. Wynoś się stąd.
211
10
20
30
40
212
Iwanow się nie ruszał. — Bądź łaskaw mi powiedzieć, na jakiej podstawie tak twierdzisz — zagadnął.
Rubaszow oparł się o ścianę celi nr 406 i spojrzał z góry na Iwanowa, który palił
spokojnie papierosa.
— Po pierwsze — rzekł Rubaszow — wiedziałeś o mojej przyjaźni z Bogrowem. Wobec
tego postarałeś się o to, by Bogrowa, a raczej resztki, które z niego zostały, dla przestrogi przeprowadzono na skazanie obok mojej celi. Aby być pewnym, że mnie ta scena nie
ominie, ogłasza się dyskretnie na krótko przedtem egzekucję Bogrowa, z założeniem,
że sąsiedzi przestukają mi tę wiadomość, co też się stało. Dalsza finezja reżyserii to
powiadomienie Bogrowa o mojej obecności tutaj i to na sekundę przed wywleczeniem
go na śmierć, z dalszym założeniem, że ten ostateczny cios wywoła u niego jakąś głośną
manifestację; i to się udaje. Wszystko to ma na celu wprowadzenie mnie w stan depresji. W tej najciemniejszej godzinie towarzysz Iwanow zjawia się jako zbawiciel z butelką
wódki pod pachą. Następuje wzruszająca scena pojednania, padamy sobie w ramiona,
wymieniamy rzewne wspomnienia z czasów wojny i od niechcenia podpisujemy moje
przyznanie się do winy. Po czym więzień zapada w słodki sen; towarzysz Iwanow wymyka się na palcach z papierem w kieszeni i parę dni później dostaje awans. Teraz bądź
tak dobry i wynieś się stąd.
Iwanow nie drgnął. Wypuszczał dym i uśmiechał się, ukazując złote zęby. — Czy
naprawdę myślisz, że jestem aż tak prymitywny? — zapytał. — A raczej, mówiąc ściślej:
czy naprawdę uważasz mnie za tak lichego psychologa?
Rubaszow wzruszył ramionami. — Mam dość waszych podstępów — powiedział.
— Nie mogę cię wyrzucić za drzwi. Jeśli ci została jeszcze krztyna przyzwoitości, daj mi
wreszcie spokój. Nie wyobrażasz sobie, jak mam was wszystkich dosyć.
Iwanow podniósł szklankę z podłogi, napełnił ją i wypił. — Proponuję następującą
umowę — odezwał się. — Pozwolisz mi mówić przez pięć minut, nie będziesz mi przerywał i wysłuchasz tego, co powiem z jasną głową. Jeśli potem dalej będziesz się upierał,
żebym sobie poszedł, pójdę.
— Słucham — rzekł Rubaszow. Stał naprzeciw Iwanowa, oparty o ścianę i patrzał
na zegarek.
— Po pierwsze — rzekł Iwanow — aby usunąć jakiekolwiek możliwe wątpliwości czy
urojenia, które możesz żywić: rzeczywiście rozstrzelano Bogrowa. Po drugie, siedział
w więzieniu od kilku miesięcy, a pod koniec był przez kilka dni torturowany. Jeśli wspomnisz o tym w czasie rozprawy publicznej albo chociażby przestukasz te dane swoim
sąsiadom, to mnie wykończą. O tym, dlaczego postąpiono z Bogrowem w ten sposób,
pomówimy później. Po trzecie: umyślnie przeprowadzono go koło twojej celi i umyślnie
powiedziano mu, że tu jesteś. Po czwarte: ten podły podstęp, jak to nazwałeś, został
zaaranżowany nie przeze mnie, ale przez mego kolegę, Gletkina, wbrew memu wyraźnemu zakazowi.
Zrobił przerwę. Rubaszow stał oparty o mur i nic nie mówił.
— Ja nigdy nie popełniłbym takiego błędu — ciągnął dalej Iwanow — nie dlatego, by
ciebie oszczędzić, ale dlatego, że jest to niezgodne z przyjętą przeze mnie taktyką i ze
10
* Apage satanas! (ápage
— gr., satan — łac.) — Idź
precz! Oddal się, szatanie! 20
* Armia Zbawienia — protestancka wspólnota religijna wzorowana na strukturze wojska; miała na celu
głoszenie zasad Ewangelii i odnowę moralną ludzkości; znana z działalności charytatywnej.
* Nicolò Machiavelli (14691527) — czyt. nikolo. makiawe.lli — autor Księcia,
w którym wyłożył doktrynę
polityczną zwaną makia- 30
welizmem — zasada „cel
uświęca środki”.
* Ignacy Loyola (1491-1556)
— Bask, założyciel zakonu jezuitów; jeden z głównych ideologów kontrreformacji; kanonizowany
w 1622.
* Karol Marks (1818-1883)
— niemiecki filozof, współautor Manifestu komunistycznego; współtwórca
40
marksizmu.
* Georg Hegel — biogram
zob. s. 163.
znajomością twojej psychiki. Ostatnio zdradzasz skłonność do skrupułów humanitarnych i inne tego rodzaju sentymentalizmy. [...] Widok Bogrowa mógł tylko pogłębić
depresję, w jakiej się znajdujesz, i dyspozycje moralistyczne, to było do przewidzenia;
tylko taki partacz w psychologii jak Gletkin mógł popełnić taki błąd. Od dziesięciu dni
wiercił mi dziurę w brzuchu, że powinienem wobec ciebie zastosować „twardą rękę”.
[...] Tyle wyjaśnień co do Bogrowa. Wódkę zamówiłem oczywiście dlatego, że byłeś
półprzytomny, kiedy tu wszedłem. Upicie ciebie nie leży w moim interesie. Prowokowanie szoków psychicznych nie jest także moim zamiarem. To wszystko może tylko pogłębić twoją egzaltację moralną. Dla moich celów musisz być trzeźwy i logiczny. Ja mam
tylko jedną rzecz na widoku: abyś swój przypadek spokojnie domyślał do końca. Bo
z chwilą, gdy tę całą sprawę domyślisz do końca, wtedy, i tylko wtedy, skapitulujesz.
Rubaszow wzruszył ramionami; ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Iwanow
rzekł:
— Ja wiem, że jesteś przekonany, iż się nie poddasz. Odpowiedz mi tylko na to jedno
pytanie: gdybyś się przekonał o logicznej konieczności i obiektywnej słuszności kapitulacji, czy wtedy zdecydowałbyś się na ten krok?
Rubaszow nie od razu odpowiedział. Czuł niewyraźnie, że rozmowa wzięła taki obrót, na jaki nie powinien był pozwolić. Naznaczone pięć minut minęło, a on nie wyrzucił
Iwanowa. Już to, tak mu się zdawało, oznaczało zdradę wobec Bogrowa [...]
— Idź stąd — zwrócił się do Iwanowa. — Daj mi spokój. — Dopiero teraz zauważył, że
od jakiegoś czasu chodzi tam i z powrotem po celi, tuż przed nosem Iwanowa.
Iwanow siedział na pryczy. — Poznaję po twoim głosie — rzekł — że przyznajesz się
do pomyłki, jeśli chodzi o rolę, jakąś mi przypisywał w sprawie Bogrowa. Dlaczego więc
chcesz, żebym sobie poszedł? Dlaczego nie odpowiadasz na pytanie, które ci zadałem?
— Pochylił się z lekka w przód i patrzał Rubaszowowi w twarz z ironicznym uśmiechem;
potem powiedział powoli, podkreślając każde słowo: — Bo się mnie boisz. Bo mój sposób myślenia i wnioskowania jest taki sam, jak twój i dlatego, że boisz się echa we własnej
głowie. Za chwilę zawołasz: Idź precz, szatanie...
Rubaszow się nie odezwał. Krążył przed Iwanowem tam i na powrót. Czuł się bezbronny i niezdolny do jasnego argumentowania. Poczucie winy, które Iwanow nazywał
„egzaltacją moralną”, nie dawało się wyrazić żadną logiczną formułą [...]. Jednocześnie
jednak każde zdanie Iwanowa rzeczywiście wywoływało w nim jakieś echo. Czuł, że
znalazł się na gładkiej równi pochyłej, po której nieuchronnie zsuwa się w dół.
— Apage satanas!* — powtórzył Iwanow i nalał sobie nową szklankę. — Za dawnych
czasów pokusa stawała się ciałem. Dzisiaj przybiera formę czystego rozumowania. Wartości się zmieniają. Miałbym ochotę napisać misterium wielkanocne, w którym Bóg
i Diabeł prowadziliby spór o duszę świętego Rubaszowa. Po życiu pełnym grzechów nawrócił się on do Boga, do Boga o podwójnym podbródku, na który składają się liberalizm
gospodarczy i zupkowe miłosierdzie Armii Zbawienia*. Szatan natomiast jest chudym,
ascetycznym i fanatycznym miłośnikiem logiki. Czyta Machiavellego*, Ignacego Loyolę*,
Marksa* i Hegla*; wobec ludzkości jest zimny i bezlitosny, co wynika z pewnego rodzaju
matematycznej litości. Skazano go na robienie zawsze tego, co najbardziej odpychające:
213
10
20
30
40
214
staje się rzeźnikiem po to, by raz na zawsze skończyć z rzezią; składa ofiarę z owiec po
to, by już nigdy więcej owiec nie zabijano, biczuje ludzi, by się nauczyli buntu przeciw
biczowaniu, odziera się z wszelkich skrupułów w imię sumienia wyższego rzędu i głosi
nienawiść człowieka w imię miłości do człowieka — miłości abstrakcyjnej i geometrycznej. Apage satanas! Towarzysz Rubaszow woli być męczennikiem. Dziennikarze prasy
liberalnej, którzy go nienawidzili za życia, uznają go świętym po śmierci. Odkrył, że
ma sumienie, a sumienie jest równie nie do pogodzenia z rewolucją, jak podbródek.
Sumienie przeżera mózg jak rak, pochłaniając całą szarą substancję. Szatan został pobity i cofa się, ale nie wyobrażaj sobie, że zgrzyta zębami i pluje ogniem z wściekłości.
Wzrusza ramionami, jest chudy i ascetyczny; spotkał już wielu, którzy osłabli i wymknęli się z szeregu pod jakimś pompatycznym pretekstem.
Iwanow zatrzymał się i nalał sobie jeszcze jedną szklankę wódki. Rubaszow przechadzał się pod oknem tam i z powrotem. Po chwili zapytał:
— Za co skazaliście Bogrowa?
— Za co? Z powodu okrętów podwodnych — powiedział Iwanow. — Chodziło o tonaż;
stary spór, którego początki musisz znać. Bogrow był zwolennikiem okrętów podwodnych o dużym tonażu i dalekim zasięgu działania. Partia woli małe okręty podwodne
o mniejszym zasięgu. Za te same pieniądze można zbudować trzy razy tyle małych
okrętów podwodnych co dużych. Obie strony miały ważkie argumenty natury technicznej. Eksperci przedstawili olbrzymie bogactwo rysunków technicznych i formuł
algebraicznych; lecz problem leżał na zupełnie innej płaszczyźnie. Wielkie okręty podwodne to polityka agresji dla wywołania rewolucji światowej. Małe okręty podwodne
to obrona wybrzeży, zatem samoobrona i odłożenie rewolucji światowej na później.
Ten ostatni punkt widzenia wyznaje Nr 1 i Partia. Bogrow miał bardzo wielu zwolenników w administracji i wśród oficerów starej gwardii. Odstawienie go na boczny tor nie
wystarczyłoby; trzeba go było zdyskredytować. Obmyślono rozprawę, w której zwolennicy wielkiego tonażu mieli być zdemaskowani jako sabotażyści i zdrajcy. Wielu mniej
ważnych inżynierów doprowadziliśmy już do takiego stanu, że gotowi byli wyznać
publicznie wszystko, cośmy chcieli. Ale Bogrow popsuł całą zabawę. Do samego końca
deklamował o wielkim tonażu i rewolucji światowej. Został dwa dziesiątki lat w tyle
za naszą epoką. Nie rozumiał, że obecna epoka nam nie sprzyja, że Europa przeżywa
okres reakcji, że jesteśmy na dnie fali i musimy czekać, aż następna fala wyniesie nas
na szczyt. Na rozprawie jawnej wywołałby tylko zamieszanie wśród publiczności. Nie
pozostała nam inna droga, jak zlikwidować go w trybie administracyjnym. Czy będąc
w naszym położeniu, nie postąpiłbyś tak samo?
Rubaszow nie odpowiedział. Zatrzymał się i znów oparł się o ścianę celi nr 406,
w pobliżu wiadra. Unosił się z niego smród przyprawiający o mdłości. Zdjął binokle
i spojrzał na Iwanowa przekrwionymi oczami ściganego zwierzęcia.
— Nie słyszałeś, jak jęczał — powiedział.
Iwanow zapalił papierosa od ogarka poprzedniego; smród, buchający z wiadra, także
i jemu wydawał się nie do zniesienia.
10
* Spartakus (?-71 p.n.e.) —
tracki gladiator, przywódca
20
największego powstania niewolników rzymskich (74-71
p.n.e.).
* Georges Jacques Danton
(1759-1794) — czyt. żorż żak
dãtą — francuski adwokat;
jeden z przywódców Wielkiej Rewolucji Francuskiej;
działacz jakobinów. Został
zgilotynowany.
* Joseph d’Otrante Fouché,
książę (1759-1820) — czyt.
fusze. — francuski polityk,
30
w czasach rewolucji — minister policji; stworzył system
donosicielstwa i dozoru policyjnego.
* Mohandas Karamchand Gandhi, zw. Mahatma (1869-1948)
— indyjski prawnik, pisarz,
filozof i polityk; jeden z głównych negocjatorów w sprawie niepodległości i niepodzielności Indii; zwolennik
pojednania hindusko-muzułmańskiego; zamordowany
przez hinduskiego fanatyka. 40
* Tołstoj — przypis zob. s. 169.
— Nie — odparł. — Nie słyszałem. Ale słyszałem i widziałem podobne rzeczy. I co
z tego?
Rubaszow milczał. Podejmować próbę tłumaczenia nie miało sensu. Jak echo nawróciły do uszu jęki i stłumione bębnienie. Tego nie można wyrazić. [...]
— I co z tego? — powtórzył Iwanow. Wyciągnął protezę i czekał. Ponieważ nie było
żadnej odpowiedzi, ciągnął dalej: — Gdybym miał choć źdźbło litości dla ciebie, zostawiłbym cię teraz w spokoju. Ale nie mam tego źdźbła litości. Piję; przez pewien czas,
jak ci wiadomo, używałem narkotyków; lecz od nałogu litości, jak dotąd, udało mi się
uchronić. Nawet najmniejsza doza może człowieka zgubić. Znasz naszą patologiczną
skłonność do ronienia łez nad ludzkością i roztkliwiania się nad samym sobą. Nasi najwięksi poeci zadali sobie śmierć tą trucizną. Byli rewolucjonistami do czterdziestki,
pięćdziesiątki, potem zżerała ich litość i świat ich kanonizował. Zdaje się, że trawi cię
ta sama ambicja i wierzysz, że jest to proces odosobniony, który tylko ciebie dotyczy,
coś dotąd niespotykanego.
Mówił teraz trochę głośno i puszczał kłęby dymu. — Uważaj na te ekstazy — powiedział. — Każda butelka wódki zawiera pewną określoną dozę ekstazy. Niestety, tylko
bardzo niewielu, zwłaszcza wśród naszych rodaków, zdaje sobie z tego sprawę, że
ekstazy płynące z pokory i cierpienia są równie tanie, jak ekstazy wywołane środkami
czysto chemicznymi. Kiedy obudziłem się z narkozy i odkryłem, że moje ciało kończy
się na lewym kolanie, doznałem także czegoś w rodzaju absolutnej ekstazy nieszczęścia. Czy przypominasz sobie kazania, jakie mi wtedy prawiłeś? — Nalał nową szklankę
i wychylił.
— O co mi idzie? — podjął znowu. — Nie należy patrzeć na świat jako na swego rodzaju metafizyczny burdel dla naszych wzruszeń. To jest pierwsze przykazanie. Współczucie, sumienie, obrzydzenie, rozpacz, skrucha i pokuta to dla nas odpychająca rozpusta.
Usiąść i dać się zahipnotyzować przez własny pępek, unieść oczy w górę i pokornie
nadstawić kark pod rewolwer Gletkina, to bardzo łatwe rozwiązanie. Największa pokusa dla takich jak my, to: odciąć się od gwałtu, wzbudzić akt skruchy, zawrzeć pokój
z samym sobą. Najwięksi rewolucjoniści ulegli tej pokusie, zaczynając od Spartakusa*,
kończąc na Dantonie* i Dostojewskim; stanowią oni klasyczne przypadki zdrady naszej
sprawy. Pokusy idące od Boga były dla ludzkości zawsze bardziej niebezpieczne od pokus
szatana. Tak długo, jak nad światem panuje chaos, Bóg jest anachronizmem, a każdy
kompromis z własnym sumieniem perfidią. Zatkaj sobie uszy palcami, kiedy przemawia do ciebie przeklęty głos wewnętrzny.
Namacał za sobą butelkę i nalał sobie nową szklankę. Rubaszow zauważył, że butelka była już do połowy wypróżniona. Tobie by się też przydała odrobina pociechy,
pomyślał.
— Najwięksi zbrodniarze historii — ciągnął dalej Iwanow — to nie ci z rodzaju Nerona
i Fouchégo*, ale ci typu Gandhiego* i Tołstoja*. Wewnętrzny głos Gandhiego bardziej przeszkodził wyzwoleniu Indii niż armaty brytyjskie. Sprzedać się za trzydzieści srebrników
to uczciwa transakcja; ale zaprzedać się własnemu sumieniu równa się zdradzie ludz-
215
10
20
* Raskolnikow — przypis zob. 30
s. 149.
40
216
kości. Historia jest amoralna a priori: nie ma sumienia. Prowadzenie historii według
zasad szkółki parafialnej oznacza pozostawienie wszystkiego po staremu. Wiesz o tym
równie dobrze, jak ja sam. Wiesz, o jak wielką stawkę chodzi, i zaczynasz mi opowiadać
o jękach Bogrowa. [...]
Rubaszow pamiętał z dawnych czasów, że Iwanow ma mocną głowę; w jego zachowaniu nie było żadnej zmiany, poza odrobinę bardziej pompatycznym niż zwykle
sposobem mówienia. Tobie też trzeba pocieszenia, pomyślał znowu Rubaszow, może
bardziej niż mnie.
Usiadł na niskim stołku naprzeciw Iwanowa i słuchał. Nie słyszał nic nowego; przez
lata bronił takiego samego stanowiska, tymi samymi lub podobnymi słowami. Różnica
polegała na tym, że za tamtych czasów procesy wewnętrzne, o których Iwanow wyrażał
się z taką pogardą, były dla niego czystą abstrakcją [...] Ale czy te irracjonalne procesy
stały się bardziej dopuszczalne dlatego tylko, że doznał ich teraz na własnym ciele?
Czy dlatego tylko stało się mniej konieczne walczyć z „trucizną mistyczną”, że zatruł
się nią osobiście? [...]
Rubaszow zaczął się znowu przechadzać wzdłuż celi. Czuł, że wszystko, czego doznał
od chwili aresztowania, było tylko wstępem; wszystkie jego rozmyślania doprowadziły
go do martwego punktu, do progu tego, co Iwanow nazwał „metafizycznym burdelem”
— i wszystko trzeba zacząć od początku. Ale ile czasu mu jeszcze zostało? Zatrzymał się,
wyjął szklankę z ręki Iwanowa i wypróżnił ją. Iwanow patrzył na mego uważnie.
— No widzisz — powiedział z przelotnym uśmiechem. — Monologi w formie dialogu to bardzo pożyteczna instytucja. Mam nadzieję, że z powodzeniem naśladowałem
głos kusiciela. Szkoda tylko, że druga strona jest nieobecna. To jest jednak jeden z jej
podstępów, że nie daje się nigdy wciągnąć w dyskusję racjonalną. Zawsze napada
człowieka w chwilach, kiedy jest bezbronny, kiedy jest samotny i zawsze ukazuje się
w efektownych kulisach: w krzaku gorejącym albo na wierzchołkach gór, osnutych
chmurami, a szczególne upodobanie ma do ofiar pogrążonych we śnie. Metody tego
wielkiego moralisty są dosyć nieprzyzwoite i teatralne.
Rubaszow przestał słuchać. [...] Zatrzymał się przed Iwanowem i zapytał:
— Czy pamiętasz Raskolnikowa*?
Iwanow uśmiechnął się ironicznie. — Należało się spodziewać, że prędzej czy później
dojdziesz i do tego. Zbrodnia i kara... Naprawdę, zdziecinniałeś albo stetryczałeś...
— Czekaj, czekaj — przerwał mu Rubaszow, chodząc nerwowo tam i na powrót. — To
wszystko było tylko gadanie, ale teraz dochodzimy do sedna rzeczy. O ile sobie dobrze
przypominasz, chodzi o to, czy student Raskolnikow ma prawo zabić tę starą kobietę?
Jest młody i zdolny; ma w kieszeni jeszcze niewykupiony czek swego przyszłego życia;
ona jest stara i światu absolutnie niepotrzebna. Lecz równanie się nie zgadza. Przede
wszystkim okoliczności zmuszają go do zamordowania drugiej osoby; to nielogiczne
i nie dające się przewidzieć następstwo postępowania na pozór prostego i logicznego.
Potem równanie wali się w każdym przypadku, bo Raskolnikow odkrywa, że dwa razy
dwa nie jest cztery, gdy jednostki matematyczne są istotami ludzkimi.
10
20
30
40
— Naprawdę — powiedział Iwanow — jeśli mam być szczery, to według mnie, należałoby
spalić wszystkie egzemplarze tej książki. Pomyśl tylko, do czego by nas ta mgławicowa
filozofia humanitarna doprowadziła, gdybyśmy ją chcieli pojmować dosłownie; gdybyśmy chcieli przyjąć zasadę, że jednostka jest rzeczą świętą i że nie wolno posługiwać
się życiem człowieka zgodnie z prawami arytmetyki. Znaczyłoby to, że dowódca batalionu nie może poświęcić patrolu, by uratować oddział. Że nie wolno nam poświęcić
wariatów z gatunku Bogrowa i że powinniśmy dopuścić do tego, by za parę lat miasta
na naszym wybrzeżu zostały zamienione w proch i pył.
Rubaszow potrząsnął głową.
— Wszystkie twoje przykłady są wzięte z wojny, to znaczy z okoliczności wyjątkowych.
— Od czasu wynalazku maszyny parowej — odpowiedział Iwanow — świat znajduje
się bez przerwy w okolicznościach wyjątkowych; wojny i rewolucje są tylko widzialnym wyrazem tego stanu rzeczy. Twój Raskolnikow jest jednak idiotą i zbrodniarzem;
nie dlatego że postępując logicznie, zabija staruchę, ale dlatego, że robi to w interesie
osobistym. Zasada, że cel uświęca środki, jest i musi być jedyną zasadą etyki politycznej; wszystko inne to czcza gadanina i przepływa między palcami. Gdyby Raskolnikow
wykończył staruchę na rozkaz Partii, na przykład żeby powiększyć fundusz dla strajkujących albo po to, by zainstalować nielegalną drukarnię, równanie by się zgodziło
i powieść wraz z całym mętnym problematem nie zostałaby nigdy napisana, bez żadnej
szkody dla ludzkości.
Rubaszow się nie odezwał. [...] Logicznie biorąc, Iwanow miał rację we wszystkim,
co powiedział; niewidzialny przeciwnik milczał i zaznaczał swoje istnienie tylko przez
niewyraźne uczucie niepokoju. I w tym także Iwanow miał rację, że zachowanie niewidzialnego przeciwnika z ciągłym unikaniem rozprawy i napadaniem człowieka tylko
wtedy, kiedy jest bezbronny, pokazuje go w bardzo wątpliwym świetle.
— Nie mogę się zgodzić na mieszanie ideologii — kontynuował Iwanow. — Istnieją
tylko dwie koncepcje etyki ludzkiej i reprezentują dwa skrajne stanowiska. Jedna z nich
to etyka chrześcijańska i humanitarna; według niej jednostka jest święta i prawa arytmetyki nie mogą być stosowane do jednostek ludzkich. Druga wychodzi z podstawowej
zasady, że cel zbiorowy uświęca wszelkie środki i nie tylko dopuszcza, lecz wręcz wymaga, by jednostka była pod każdym względem podporządkowana i poświęcona sprawom
zbiorowości, która może się tą jednostką posługiwać jak królikiem doświadczalnym
albo jak kozłem ofiarnym. Pierwszą koncepcję można by nazwać moralnością antywiwisekcjonistów, drugą — moralnością wiwisekcjonistów. Durnie i dyletanci zawsze usiłowali mieszać te dwie koncepcje; w praktyce jest to niemożliwe. Ktokolwiek bierze na
siebie ciężar władzy i odpowiedzialności, przekonuje się przy pierwszej lepszej okazji,
że musi wybierać; i z konieczności wybiera tę drugą etykę. Czy od czasu, kiedy chrześcijaństwo stało się religią państwową, znasz choć jedno państwo, które by uprawiało
politykę naprawdę chrześcijańską? Nie potrafiłbyś wskazać ani jednego. W nagłej potrzebie, a polityka jest chronicznie w stanie nagłej potrzeby, rządzący zawsze powołują
217
10
* Grakchowie — bracia: Tyberiusz (Tiberius Sempronius
Grakchus — 162-133 p.n.e.;
trybun ludowy, reformator
rzymski) oraz Gajusz (Caius 20
Sempronius Grakchus — 152121 p.n.e.; trybun ludowy;
kontynuował reformy brata).
* Saint-Just — biogram zob.
s. 188.
* Komuna Paryska (1871) —
1. rewolucja w Paryżu w czasie wojny francusko-pruskiej;
2. organ samorządu miejskiego Paryża podczas Wielkiej
Rewolucji Francuskiej (17891795); zdominowana przez
jakobinów; miała duży wpływ 30
na przebieg rewolucji.
40
218
się na „okoliczności wyjątkowe”, które wymagają wyjątkowych środków obrony. Od
chwili powstania narodów i klas wszyscy żyją w ciągłym stanie samoobrony, która
ich wiecznie zmusza do tego, aby praktykowanie humanitaryzmu odłożyć do innych
czasów.
Rubaszow wyjrzał przez okno. Już tający śnieg przymarzł znowu i lśnił nierówną
powierzchnią żółto-białych kryształków. Wartownik z karabinem na ramieniu chodził
po obmurowaniu tam i na powrót. Niebo było czyste, ale bez księżyca; nad wieżą z karabinem maszynowym bielała Mleczna Droga.
Rubaszow wzruszył ramionami. — Przyjmijmy — powiedział — że humanitaryzm
i polityka, poszanowanie jednostki i postęp społeczny są nie do pogodzenia. Przyjmijmy, że Gandhi jest dla Indii katastrofą; że czystość w wyborze środków prowadzi do
niemocy politycznej. Zgódźmy się we wszystkim co negatywne. Ale spójrz tylko, dokąd
nas zaprowadziła owa druga możliwość...
— Świetnie — podchwycił Iwanow. — A więc dokąd?
Rubaszow wytarł binokle o rękaw i spojrzał na niego oczami krótkowidza. — Cóż za
bałagan — rzekł — cóż za bałagan zrobiliśmy z naszego złotego wieku.
Iwanow uśmiechnął się. — Być może — przytwierdził wesoło. Spójrz na Grakchów*
i na Saint-Justa*, i na Komunę Paryską*. Jak dotąd, wszystkie rewolucje były robione
przez moralizujących dyletantów. Zawsze działali w dobrej wierze i zawsze ginęli na
skutek swego dyletantyzmu. My po raz pierwszy postępujemy konsekwentnie.
— Rzeczywiście — przytaknął Rubaszow. — Tak konsekwentnie, że w imię sprawiedliwego podziału ziemi daliśmy świadomie zginąć z głodu blisko pięciu milionom chłopów
i ich rodzinom w ciągu tylko jednego roku. Tak konsekwentni byliśmy w wyzwalaniu
istot ludzkich z jarzma wyzysku przemysłowego, że prawie dziesięć milionów ludzi
wysłaliśmy na roboty przymusowe w okolice polarne i na stepy Wschodu, na roboty
w warunkach przypominających starożytne galery niewolnicze. Tak konsekwentni, że
znamy tylko jeden argument dla rozstrzygania różnicy zdań: śmierć, czy idzie o okręty
podwodne, o nawóz, czy też o linię postępowania Partii w Indochinach. Nasi inżynierowie pracują, mając stałą świadomość tego, że najmniejszy błąd w obliczeniu może
ich wepchnąć do więzienia albo zaprowadzić na szafot; wyżsi urzędnicy naszej administracji rujnują i wykańczają podwładnych, bo wiedzą, że ponoszą odpowiedzialność za
najmniejsze niedopatrzenie i sami mogą być wykończeni; nasi poeci rozstrzygają spory
na temat stylu za pomocą donosów do tajnej policji, bo ekspresjoniści uważają styl
naturalistyczny za kontrrewolucyjny i na odwrót. Działając konsekwentnie w interesie
przyszłych pokoleń, obecnemu narzuciliśmy tak straszne wyrzeczenia, że skróciliśmy
przeciętne życie człowieka o jedną czwartą. Po to, by obronić samo istnienie kraju, musieliśmy stosować środki wyjątkowe i ustanowić prawa przejściowe, które w każdym
punkcie są sprzeczne z celami Rewolucji. Poziom życia narodu jest niższy niż przed
Rewolucją; warunki pracy są gorsze, dyscyplina bardziej nieludzka, harówka na akord
cięższa niż w koloniach, gdzie wyzyskuje się kulisów-tubylców; wiek, w którym podlega
się karze głównej, obniżyliśmy do lat dwunastu; nasze prawa seksualne są bardziej rygo-
* Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela — dokument uchwalony 26 sierpnia 1789; najważniejszy akt
programowy Wielkiej Rewolucji Francuskiej; uznawała prawa do życia, wolności i własności za pra- 10
wa naturalne, święte i nienaruszalne.
* Lucius Cornelius Sulla (138- 20
78 p.n.e.) — czyt. lucjus
korneljus sulla — rzymski
wódz i polityk; od 82 p.n.e.
dyktator; jego reformy umocniły pozycję senatu.
* Gaston Alexandre de Galiffet (1830-1909) — czyt.
gastą aleksãdr galife. — generał francuski; wsławił się
m.in. krwawym stłumieniem
Komuny Paryskiej (1871)
— przypis zob. s. 218.
* Aleksander W. Kołczak 30
(1874-1920) — rosyjski
wojskowy i polityk; w 1918
ogłosił się dyktatorem, co
uznały ośrodki walczące
z bolszewikami; po klęsce
ofensywy na Moskwę przekazał władzę Denikinowi.
Został rozstrzelany przez
bolszewików. Anton I. Denikin (1872-1947) — generał rosyjski; walczył przeciwko bolszewikom; po
klęsce — na emigracji.
* Raskolnikow — przypis 40
zob. s. 149 .
rystyczne niż w Anglii, nasz kult przywódców bardziej bizantyjski niż w dyktaturach reakcyjnych. Nasza prasa i nasze szkoły gloryfikują szowinizm, militaryzm, dogmatyzm,
konformizm i ciemnotę. Despotyczna władza rządu jest nieograniczona i niebywała
w historii; wolność prasy, słowa i poruszania się zostały wytępione tak dokładnie, jak
gdyby nie było Deklaracji Praw Człowieka*. Skonstruowaliśmy gigantyczny aparat policyjny, ze szpiegów zrobiliśmy instytucję narodową i mamy najbardziej wyrafinowany
naukowy system tortur fizycznych i duchowych. Gnamy batogami jęczące masy naszego kraju ku teoretycznej przyszłej szczęśliwości, którą tylko my potrafimy dojrzeć. Bo
zasoby i siły naszego pokolenia zostały wyczerpane w Rewolucji; bo nasza generacja
się wykrwawiła i nie zostało z niej nic, tylko jęczący, odurzony, apatyczny ochłap mięsa
ofiarnego. Oto są konsekwencje naszej konsekwencji. Nazwałeś to moralnością wiwisekcjonistów. Mnie się czasem wydaje, że eksperymentatorzy odarli ofiarę ze skóry
i pozostawili ją z obnażonymi tkankami, muskułami i nerwami.
— Świetnie, i co z tego? — zapytał Iwanow wesoło. — Czy nie uważasz, że to jest
wspaniałe? Czy było kiedyś w historii coś bardziej wspaniałego? Zdzieramy z ludzkości
starą skórę i dajemy jej nową. Nie jest to zajęcie dla ludzi o słabych nerwach; ale kiedyś
i ciebie napełniało to entuzjazmem. Cóż cię tak zmieniło, że stałeś się przeczulony jak
stara panna?
Rubaszow chciał odpowiedzieć: — Słyszałem, jak Bogrow wołał mnie po nazwisku.
— Ale wiedział, że taka odpowiedź nie ma sensu. Powiedział więc: — Rozwijając tę samą
metaforę, widzę odarte ciało naszego pokolenia, lecz nie widzę śladu tej nowej skóry.
Myśleliśmy wszyscy, że z historią można sobie tak poczynać, jak się robi doświadczenia z dziedziny fizyki. Różnica leży w tym, że w fizyce eksperyment można powtórzyć
tysiąc razy, w historii zaś tylko raz jeden. Dantona i Saint-Justa można raz tylko posłać
na szafot; i gdyby się okazało, że mimo wszystko należy jednak budować wielkie okręty
podwodne, to towarzysz Bogrow już nie zmartwychwstanie.
— I co z tego wynika? — zapytał Iwanow. — Czy mamy siedzieć z założonymi rękami
dlatego, że nigdy nie można całkowicie przewidzieć konsekwencji swojego postępowania, i czy z tego wynika, że wszelkie działanie jest złem? Za każdy nasz czyn odpowiadamy własną głową. Nie można od nas więcej wymagać. W obozie przeciwnym nie są
tak skrupulatni. Pierwszy lepszy generał idiota może robić doświadczenia z tysiącami
żywych istot; jeśli się pomyli, to co najwyżej dostanie dymisję. Siły reakcji czy kontrrewolucji nie mają skrupułów lub problemów natury etycznej. Wyobraź sobie Sullę*,
Galiffeta*, Kołczaka*, czytających Raskolnikowa*. Tak dziwne ptaki jak ty gnieżdżą się
tylko na drzewach Rewolucji. Tamtym jest łatwiej.
Spojrzał na zegarek. Okno celi przybrało kolor brudnoszary; gazeta, przylepiona
w miejsce wybitej szyby, wydęła się i szeleściła w porannym wietrze. Na obmurowaniu
po przeciwnej stronie wartownik ciągle jeszcze odmierzał sto kroków tam i sto kroków
na powrót.
— U człowieka o twojej przeszłości — ciągnął dalej Iwanow — to nagłe obrzydzenie
do eksperymentowania wydaje się raczej naiwne. Corocznie kilka milionów ludzi ginie
219
10
20
30
zupełnie bezsensownie na skutek epidemii czy innych katastrof przyrodniczych. A my
mielibyśmy cofnąć się przed poświęceniem paru setek tysięcy dla najbardziej obiecującego eksperymentu w historii? Nie mówiąc już o legionach tych, którzy umierają
z niedożywienia i na suchoty w kopalniach węgla i rtęci, na polach ryżowych i plantacjach bawełny. Nikt się o nich nie troszczy; nikt nie pyta, dlaczego tak się dzieje i w imię
czego; ale jeśli my tutaj rozstrzelamy parę tysięcy, obiektywnie biorąc, szkodliwych
ludzi, humanitaryści całego świata zaczynają się pienić. Tak jest, zlikwidowaliśmy tę
część chłopów, która żyła pasożytniczo, dopuściliśmy do tego, że zginęła z głodu. Była
to operacja chirurgiczna, którą trzeba było raz na zawsze przeprowadzić; ale za starych,
dobrych czasów przed Rewolucją tyle samo ginęło w każdym roku suszy, tylko że bez
sensu i bez celu. Ofiary powodzi, wywoływanych wylewem Żółtej Rzeki w Chinach,
sięgają niekiedy setek tysięcy. Natura jest rozrzutna w swoich bezsensownych eksperymentach z ludzkością. Dlaczegóż by ludzkość nie miała mieć prawa eksperymentowania na sobie samej?
Zatrzymał się; Rubaszow nie odpowiadał. Ciągnął dalej:
— Czytałeś może kiedy broszury stowarzyszenia antywiwisekcjonistów? Są wstrząsające; kiedy się czyta, jak jakieś biedne zwierzę, któremu dopiero co wycięto wątrobę,
piszczy i liże ręce oprawcy, wywraca się człowiekowi żołądek, jak tobie wczoraj wieczór.
Ale gdyby się postępowało po myśli tych ludzi, nie mielibyśmy dziś zastrzyków przeciw
cholerze, tyfusowi czy dyfterytowi.
Wypróżnił butelkę, ziewnął, przeciągnął się i wstał. Przykusztykał do Rubaszowa,
stojącego przy oknie i wyjrzał na dwór.
— Dnieje — powiedział. — Rubaszow, nie bądź kretynem. Wszystko, co ci dzisiaj
powiedziałem, to podstawowe zasady, które znasz równie dobrze jak ja. Miałeś atak
depresji nerwowej, który już mija. — Stał koło Rubaszowa przy oknie i objął go ramieniem; głos jego brzmiał prawie czule. — Idź i prześpij się teraz, stary wojowniku; jutro mija termin i obaj musimy mieć jasne głowy, by wysmażyć twoje wyznanie. Nie
wzruszaj ramionami, sam jesteś już na pół przekonany, że je podpiszesz. Jeśli się tego
wypierasz, to tylko z moralnego tchórzostwa. Moralne tchórzostwo doprowadziło wielu do męczeństwa.
Rubaszow patrzył na dwór, w szarzejące światło. Wartownik robił właśnie zwrot
w prawo. Nad wieżą z karabinem maszynowym niebo było bladoszare, z czerwonym
odcieniem. — Namyślę się jeszcze — powiedział po chwili.
Fragmenty powieści Arthura Koestlera Ciemność w południe (1940).
Tekst według wydania: PIW, Tłum. Tymon Terlecki, Warszawa 1990.
220
Alain Besançon
Przekleństwo wieku
Bezsens
10
Można ułożyć — i zrobiono to — intelektualną genealogię dwóch zasadniczych form ideologicznych, które w naszym wieku zawładnęły częścią ludzkości. Niebezpieczeństwo polega na
wierze, iż wielkie i głębokie idee, z których te ideologie czerpały, trwają w nich nadal. Uznać to,
znaczyłoby przydać im godności i szlachectwa, na jakie nie zasługują; i znaczyłoby sprzyjać im,
skoro odwołują się do takiej genealogii. Marksizm-leninizm uważał się za spadkobiercę tradycji
idącej od Heraklita i Demokryta. W swym mniemaniu wywodził się od Lukrecjusza, oświecenia,
Hegla i wszelkich ruchów naukowych. Stanowił streszczenie i spełnienie ich poglądów i postaw.
Narodowy socjalizm odwoływał się do tragedii greckiej, Herdera, Novalisa, inaczej rozumianego
Hegla, Nietzschego1 i, oczywiście, znajdował gwarancje w ruchu naukowym wywodzącym się od
1. Heraklit z Efezu (ok. 540-480 p.n.e.) — filozof grecki zwany ojcem dialektyki; przedstawiciel filozofii przyrody. Za zasadę
rzeczy (arche) uważał ogień. Twierdził, że główną cechą rzeczywistości jest zmienność (gr. panta rhei ‘wszystko płynie’)
i dlatego nie ma bytu, a tylko stawanie się. W konsekwencji wszystko jest względne, a świat jest odwiecznym procesem
dialektycznej przemiany przeciwieństw („niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki”). Heraklit z Efezu, odrzucając
ingerencję bogów w powstanie i losy Wszechświata, sądził, że rozum (logos) jest siłą kosmiczną, której wszystko podlega.
Wypowiadał się krytycznie o poznaniu zmysłowym, w etyce głosił potrzebę istnienia przeciwieństw (np. dobra i zła); Demokryt z Abdery (ok. 460- ok. 370 p.n.e.) — filozof grecki; twórca atomizmu; naturę pojmował jako ciągły ruch materialnych,
niepodzielnych i wiecznych cząstek (atomów), których połączenie daje w efekcie różnorodne ciała. Był zwolennikiem determinizmu. Uważał, że konkretny ruch ma zawsze konkretną przyczynę. Do poglądów na kulturę wprowadził ideę rozwoju
(jako realizacji potrzeb). Uznawał więź społeczną za wynik potrzeby wzajemnej pomocy i obrony, a państwo — za efekt
potrzeby harmonizowania sprzecznych interesów jednostek. Głosił etyczny postulat zachowania umiaru. Niemal cały dorobek
naukowy Demokryta z Abdery zaginął, ale poglądy jego wywarły wpływ na rozwój filozofii materializmu; Titus Lucretius Carus,
Lukrecjusz (ok. 97-ok. 55 p.n.e.) — rzymski poeta i filozof; jeden z najwybitniejszych przedstawicieli epikureizmu. W poemacie
O rzeczywistości ksiąg 6 (wyd. pol. 1923) dał przystępny wykład nauki Epikura. Celem poematu było uwolnienie ludzkości
od strachu przed śmiercią i bogami. Poemat Lukrecjusza jest ważnym źródłem poznania starożytnego materialistycznomechanistycznego poglądu na świat; Georg Wilhelm Friedrich Hegel — biogram zob. s. 163; Johann Gottfried von Herder
(1744-1803) — niemiecki pisarz i filozof; pastor; wybitny przedstawiciel, ale i krytyk oświecenia [zob. kapsułkę PROCESY
I PRZEŁOMY KULTUROWE w podręczniku do kl. I, s. 33-35; w tej książce PLANSZE, s. 412-413, 414-415, 416-417]. Jest
uważany za jednego z głównych poprzedników romantyzmu z powodu radykalnych zmian, które wprowadził do racjonalistycznego pojmowania przyrody i kultury, uwydatniając związek rozumu z wolą i emocjami „całego człowieka”. Największą rolę
odegrał w filozofii historii. Historię przedstawiał jako historię narodów, które uznawał za obdarzone „duszą” i niepowtarzalne
indywidualności, zawdzięczające tożsamość odrębności swych historycznie zakorzenionych kultur (zwłaszcza języków stanowiących świadectwo swoistych doświadczeń zbiorowych). Herder był badaczem i chwalcą różnorodności kultur; wykluczył
możliwość oceniania ich według jednolitych kryteriów i szeregowania zgodnie z kryteriami wyższości i niższości, zakładał
bowiem, iż każda na swój sposób wzbogaca dorobek ludzkości (m.in. położył mocny nacisk na wkład Słowiańszczyzny);
Novalis, właśc. Friedrich Leopold von Hardenberg (1772-1801) — niemiecki poeta i myśliciel; jeden z najwybitniejszych
poetów wczesnego romantyzmu w Niemczech [zob. kapsułkę PROCESY I PRZEŁOMY KULTUROWE w podręczniku do
kl. I, s. 33-35; w tej książce PLANSZE, s. 412-413, 414-415, 416-417]; Fryderyk Nietzsche — biogram zob. s. 166.
Alain Besançon (ur. 1932) — czyt. alę bezãsą — francuski historyk myśli społecznej i filozoficznej, politolog; znawca historii
i kultury rosyjskiej XIX w. oraz systemu komunistycznego; dyrektor i profesor Wyższej Szkoły Nauk Społecznych w Paryżu.
221
10
20
Darwina1. Nie należy w to wszystko wierzyć. Jest to złudzenie, które ponadto zawiera niebezpieczeństwo skompromitowania przywoływanych poprzedników: kryje się tu ryzyko zarzucenia Heglowi czy któremukolwiek z cytowanych filozofów i uczonych, że takich ma potomków.
Złudzenie znika, jeśli uważnie spojrzeć na realne działania intelektualne wodzów narodowego
socjalizmu i komunizmu. Są one całkowicie zdominowane przez skrajnie ubogi system interpretacji
świata. Istnieje walka klas lub ras. Definicja klas i ras ma sens tylko w systemie i poprzez system,
tak dalece, że z pola widzenia znika wszystko, co może być obiektywne w pojęciach klasy lub
rasy. Obłąkane pojęcia tłumaczą naturę walki, uzasadniają ją, kierują w umyśle ideologa czynami
przeciwników i sprzymierzeńców. [...]
Narodowy socjalista i komunista nadają się do badania klinicznego u psychiatry. Obaj są zamknięci, odcięci od realności, zdolni do nieokreślonego argumentowania w kółko, zamroczeni, przekonani jednak o swojej racjonalności. Dlatego psychiatrzy uznali ten stan za bliski chronicznemu
zaburzeniu psychicznemu z urojeniami usystematyzowanymi, schizofrenii, paranoi. Gdy badanie
posuwa się dalej, widać, że ta charakterystyka jest metaforyczna. Znakiem najbardziej oczywistym
sztuczności szaleństwa jest jego odwracalność: kiedy nacisk ustaje i okoliczności się zmieniają,
człowiek budzi się nagle, jak ze snu. [...] po przebudzeniu głowa jest pusta i można całkowicie
powrócić do wiedzy i życia. Niemcy, które przez wiek były Atenami Europy, obudziły się ogłupiałe
po dwunastu latach narodowego socjalizmu. Cóż dopiero mówić o Rosji, przez siedemdziesiąt lat
systematycznie podporządkowywanej pedagogice absurdu, Rosji o podstawach intelektualnych
słabszych i bardziej kruchych!
Te sztuczne choroby umysłowe są też epidemiczne i zaraźliwe. Porównywano je do nagłego
rozprzestrzeniania się dżumy albo grypy. Nazifikacja Niemiec w 1933 czy chińska rewolucja kulturalna rozwijają się rzeczywiście jak zaraźliwa choroba. [...]
Czy takie zaślepienie jest okolicznością łagodzącą czy integralną częścią zła, nie będę tu rozpatrywał. Zaślepienie nie zawiesza oceny moralnej.
Narodowosocjalistyczne fałszowanie dobra
30
[...] Spustoszenie moralne ma za narzędzie takie fałszowanie dobra, że zbrodniarz w stopniu
niemożliwym do określenia potrafi oddalić od siebie świadomość czynienia zła.
Himmler2 wygłosił podczas wojny wiele przemówień do wyższych oficerów i służb SS. Mają
one zawsze ton nauki moralnej.
1. Charles Robert Darwin (1809-1882) — angielski przyrodnik, twórca teorii ewolucji biologicznej. W obszernym dziele O powstawaniu gatunków... (1859, wyd. pol. 1884) rozwinął zagadnienie doboru sztucznego i naturalnego, walki o byt, zmienności gatunków i jej przyczyn. Dalsze ważniejsze prace ewolucyjne Darwina to m.in.: O zmienności roślin i zwierząt w stanie
udomowionym (1868, wyd. pol. 1888-1889), O pochodzeniu człowieka i O doborze płciowym (1871, wyd. pol. 1959). Myśl
ewolucyjna przewija się we wszystkich niemal pismach Darwina [zob. kapsułkę NATURALIZM w podręczniku do kl. I, s. 101].
2. Heinrich Himmler (1900-1945) — czyt. hajnrih himler — jeden z przywódców hitlerowskich Niemiec. Współtworzył: partyjną
służbę bezpieczeństwa, tzw. Urząd Rasy i Osadnictwa SS, w którym rozwijano koncepcje przekształcenia ziem słowiańskich
w niemiecki Lebensraum (przestrzeń życiową), obozy koncentracyjne, tzw. Lebensborn (organizację, która miała stworzyć
warunki do „hodowli nordyckiej nadrasy”). Współorganizował: „noc długich noży” (wymordowanie z 29 na 30 czerwca 1934
przywódców oddziałów szturmowych i osób, które naraziły się Hitlerowi), „Noc Kryształową” (zob. objaśnienie, s. 240);
odegrał główną rolę w tworzeniu hitlerowskiego aparatu terroru w krajach okupowanych i przeprowadzeniu zagłady Żydów.
W obliczu klęski III Rzeszy rozważał przejęcie władzy w Niemczech. Za próby kontaktów z aliantami Hitler wykluczył go
z NSDAP. Ujęty przez Brytyjczyków, popełnił samobójstwo.
222
10
20
30
Oto tekst, który wznosi się ponad sprawy czasu, a nawet ponad interesy Rzeszy, i znajduje
ton uniwersalny: „Wszystko, co czynimy, powinien uzasadniać stosunek do naszych przodków.
Jeśli nie odnajdziemy tej więzi moralnej, najgłębszej i najlepszej, ponieważ najbardziej naturalnej,
nie będziemy zdolni do zwycięstwa nad chrześcijaństwem i ustanowienia tej germańskiej Rzeszy,
która będzie błogosławieństwem dla całego świata. Od tysiącleci obowiązkiem jasnowłosej rasy
jest zawładnąć ziemią i zawsze przynosić jej szczęście i cywilizację” (9 czerwca 1942).
Dobro, według narodowego socjalizmu, polega na odbudowaniu porządku naturalnego, zniszczonego przez historię. Właściwą hierarchizację ras naruszyły zgubne wydarzenia: chrześcijaństwo
(„ta zaraza, ta najgorsza choroba, jaka nas dotknęła w całej naszej historii”), demokracja, rządy
pieniądza, bolszewizm, Żydzi. Koroną porządku naturalnego jest Rzesza Niemiecka, ale pozostaje
też miejsce dla innych Germanów, to znaczy Skandynawów, Holendrów i Flamandów. Można nawet
pozostawić nietknięte imperium brytyjskie, które jest „imperium światowym stworzonym przez rasę
białą”. Niżej znajdują się Francuzi i Włosi. Jeszcze niżej Słowianie, którzy staną się niewolnikami, a ich liczba będzie ograniczona: Himmler przewiduje „zmniejszenie” o trzydzieści milionów.
Wewnątrz społeczeństwa odbuduje się również ład naturalny, który żąda dominacji najlepszych,
najbardziej niezłomnych, najczystszych, najbardziej rycerskich: ich żywy przykład daje elita Waffen-SS1. Kiedy Himmler wygłasza to przemówienie, jednostki nieuleczalnie chore, upośledzone
umysłowo i fizycznie, należące do „rasy” niemieckiej, już zostały tajnie poddane eutanazji w szpitalach i przytułkach.
Wszystko to nie zostanie dokonane bez surowej walki, powiada dalej Himmler. W swoich przemówieniach odwołuje się stale do bohaterstwa, do przekroczenia samego siebie, do obowiązku
wyższego rzędu wobec Rzeszy, zwłaszcza gdy idzie o wykonanie twardych rozkazów: „Powinniśmy
podejmować zadania ideologiczne, być na wysokości losu, jakikolwiek jest; zawsze nieugięci, nigdy nie upadając, nie słabnąc, zawsze obecni, aż życie zgaśnie, a zadanie każdego będzie wypełnione”.
„Rozwiązanie ostateczne”2 pod pewnymi względami jest tylko problemem technicznym, jak odwszawianie, kiedy zagraża tyfus: „Zniszczenie wszy nie ma nic wspólnego z koncepcją świata. To
problem czystości [...] Wkrótce nie będziemy mieli wszy” (24 kwietnia 1943). Metafora insekta, który
ma być zniszczony, pojawia się stale w polu ideologicznej eksterminacji. Już Lenin jej używał. Ale
Himmler, dobry szef, mówi to, by pocieszyć i zachęcić swoje audytorium. Wie, że sprawa nie jest
taka prosta, że mogą zrodzić się fałszywe skrupuły, że dla wykonania zadania pewnego rodzaju
„zawsze trzeba być świadomym faktu, iż naszym udziałem jest walka rasowa, pierwotna, naturalna,
jedyna” (1 grudnia 1943). Te cztery przymiotniki oddają dokładnie ton etyki nazistowskiej.
W przemówieniu z 6 października 1943 Himmler ogłasza swoją koncepcję ostatecznego rozwiązania: „Zdanie: Żydzi powinni zostać wytępieni — zawiera niewiele słów i łatwo je powiedzieć, moi
1. Waffen-SS — 17 elitarnych, najbardziej sfanatyzowanych dywizji w obrębie sił zbrojnych III Rzeszy; składały się z rdzennych
Niemców, wychowanych w duchu ideologii narodowo-socjalistycznej.
2. Ostateczne rozwiązanie — zaplanowana, podjęta i przeprowadzona podczas II wojny światowej przez niemieckich narodowych socjalistów zagłada Żydów europejskich. Decyzję o Endloesung, czyli „ostatecznym rozwiązaniu” kwestii żydowskiej,
podjął Adolf Hitler i jego najbliższe otoczenie na konferencji, która odbyła się 20 stycznia 1942 w Wannsee, na przedmieściach Berlina.
223
10
20
30
panowie. Ale dla kogoś, kto wprowadza je w czyn, to rzecz najcięższa, najtrudniejsza w świecie.
Naturalnie w grę wchodzą Żydzi, nic tylko Żydzi, rzecz prosta; ale pomyślcie o liczbie ludzi — nawet towarzyszy partyjnych — którzy kierowali do rozmaitych służb czy nawet do mnie sławetne
prośby, gdzie powiada się, że wszyscy Żydzi to oczywiście świnie, prócz Iksa albo Igreka, Żydów
przyzwoitych i zasługujących na pozostawienie ich w spokoju. Ośmielam się twierdzić, że zgodnie
z ilością tych próśb i podobnych opinii, w Niemczech więcej jest Żydów przyzwoitych, niż istnieje
ich nominalnie. [...] Proszę was bardzo, abyście wysłuchali po prostu tego, co mówię tu do niewielu,
i zachowali wszystko dla siebie. Następujący problem stanął przed nami: co czynić z kobietami
i dziećmi? — Podjąłem decyzję i tu także znalazłem oczywiste rozwiązanie. Nie czułbym się
w prawie wytępienia mężczyzn — jeśli wolicie, powiedzcie: zabijania czy nakazywania zabójstwa
— zezwalając, by wyrosły dzieci, które zemszczą się na naszych dzieciach i potomkach. Trzeba
było powziąć poważną decyzję o zniknięciu tego narodu z powierzchni ziemi. Dla organizacji, która miała wykonać zadanie, była to rzecz najtrudniejsza ze wszystkich jej znanych. Mogę jednak
powiedzieć, że nie sprawiła, aby nasi ludzie i oficerowie ucierpieli w swym sercu i duszy. Niebezpieczeństwo było wszakże realne. Droga biegła między dwiema możliwościami: stania się zbyt
twardym, bez serca, bez szacunku dla życia ludzkiego, albo zbyt miękkim, chwiejnym, narażonym
na kryzys nerwowy – droga między Scyllą a Charybdą jest rozpaczliwie wąska”.
Ten szlachetny złoty środek, którego pragnie Himmler, czasem był osiągalny: niejeden wielki
kat to czuły ojciec rodziny i tkliwy małżonek. Himmler żąda, by „zadanie” zostało wykonane bez
udziału motywów „egoistycznych”, spokojnie, nie przynosząc załamań nerwowych. Oddawanie się
pijaństwu, gwałt na młodej dziewczynie, ograbianie deportowanych dla własnej korzyści, pozwalanie sobie na zbędny sadyzm dowodzą braku dyscypliny, bezładu, zapomnienia o narodowosocjalistycznym idealizmie — zasługują na potępienie i powinny być karane.
Moralność nazistowska każe stosować się do nakazów natury. Porządek naturalny nie wynika tu
jednak z kontemplacji natury, ale z wiedzy ideologicznej. Biegun dobra stanowi „rasa jasna”, biegun
zła „rasa żydowska”. Walka kosmiczna zakończy się zwycięstwem jednej lub drugiej.
Ale wszystko to fałsz. Nie ma ras w rozumieniu narodowych socjalistów. Wysoki jasnowłosy
Aryjczyk nie istnieje, nawet jeśli można pokazać wysokich Niemców o jasnych włosach. Żyd, jakiego oni widzą, nie istnieje, ponieważ wyobrażenie rasistowskie pozostaje jedynie w przypadkowych
zbieżnościach z prawdziwym ludem biblijnego przymierza. Narodowy socjalista myśli, że widzi naturę,
ale naturę zakrywa interpretacyjna krata. Sytuacja historyczna i wojskowa też jest widziana w sposób
zniekształcony. Za sprawą narodowego socjalizmu Hitler wszczyna wojnę i przezeń ją przegrywa.
Wyższość Stalina polega na tym, że potrafił odłożyć ideologię na czas potrzebny do przygotowania
zwycięstwa. Ideologia leninowska była „lepsza”, ponieważ pozwalała na takie pauzy i upoważniała
do politycznej cierpliwości, do której impulsywny i konwulsyjny hitleryzm nie był zdolny.
[...] teoretyczne ostrze narodowego socjalizmu — fizyczne unicestwienie narodu żydowskiego,
a potem, zgodnie z hierarchią, innych narodów, było najlepiej strzeżoną tajemnicą Rzeszy. „Noc
Kryształowa”1 jako test i próba wezwania Niemców, zjednoczenia ich wokół wielkiego planu, nie
1. „Noc Kryształowa” — zob. objaśnienie w przypisie 1., s. 240.
224
10
20
30
przyniosła sukcesu politycznego. Toteż Hitler postanowił, że zbuduje sześć wielkich ośrodków śmierci
poza terytorium historycznych Niemiec.
Nazistowskie spustoszenie moralne można przedstawić jako koła koncentryczne wokół głównego ośrodka, które cytowane zdania Himmlera pozwalają sobie wyobrazić. Kształtują go jednostki
w pełni oddane narodowemu socjalizmowi. Są nieliczne. To serce partii, serce Waffen-SS, serce
gestapo. Jeszcze mniej liczni są ci, co trudnią się mordem. Więcej ich nie trzeba: niemiecki rozwój
przemysłowy i technologiczny pozwalał na oszczędzanie siły roboczej. Kilkuset SS, którzy rządzili
obozami śmierci, prace „ręczne” pozostawiało swoim ofiarom. Tworzenie Einsatzgruppen1 nie poprzedzały żadne kwalifikacyjne przygotowania. Te oddziały morderców teoretycznie można było
opuścić. Ale nie bez kłopotów, z których pierwszym było wysłanie na front wschodni. W każdym
razie składały się z potworów, z natury czy z uprawianego fachu. Wszędzie zresztą łatwo znaleźć
tylu oprawców i morderców, ilu potrzeba. [...]
Tajemnica znana wszystkim to nie to samo, co głoszona polityka i fakt publiczny. Niemcy, z powodu
dyscypliny wojskowej i obywatelskiej, z nacjonalizmu, ze strachu, z niemocy myślenia czy realizacji
oporu, byli ulegli. Tajemnica, nawet ujawniona, osłaniała ich przed bezpośrednią odpowiedzialnością moralną, a przynajmniej pozwalała lawirować, odwrócić głowę, zachowywać się tak, jak gdyby
rzecz nie istniała. Pod rządami narodowych socjalistów trwało społeczeństwo żyjące szczątkami
prawa. Korpus oficerski liczył wielu ludzi, którzy pozostali wierni regułom wojny i z mniejszym czy
większym szczęściem usiłowali zachować jakiś honor. Ponieważ własność nie została jeszcze
zniesiona, przetrwał dawny kształt społeczeństwa. Film Lista Schindlera opiera się na fakcie, że
w Niemczech mógł istnieć właściciel przedsiębiorstwa, zdolny do zatrudnienia i ochrony robotników
żydowskich. Od pierwszych lat komunizmu taka rzecz była w Rosji niemożliwa.
Treść tajemnicy dla normalnego umysłu była niewiarygodna. Fakt, że wielka część Niemców
żyła nadal w naturalnym społeczeństwie i naturalnej moralności, że nie zdawała sobie sprawy
z tego, co ją czeka, jeszcze bardziej utrudniał wiarę w to, co przed nią ukrywano, w spójność podejrzeń, w oczywistość oznak. Nawet Żydzi, którzy znali już wywłaszczenie, koncentrację, deportację,
gdy znaleźli się przy komorach gazowych, wciąż jeszcze nie wierzyli.
Pedagogika nazistowska miała za sobą zaledwie kilka lat praktyki. Kiedy Niemcy poddane
zostały okupacji, narodowy socjalizm zniknął natychmiast — przynajmniej w strefie zachodniej;
we wschodniej został po części spożytkowany. Zniknął przede wszystkim dlatego, że był sądzony
i skazany przez wszystkie sądy niemieckie i międzynarodowe. Po wtóre dlatego, że większość
ludności nie była nim przepojona do gruntu. Wreszcie dlatego, że sami narodowi socjaliści, przebudziwszy się, nie widzieli jasno związku między tym, czym byli pod magicznym działaniem ideologii,
i czym są teraz, gdy ta ideologia rozpadła się. [...]
Komunistyczne fałszowanie dobra
Komunizm jest moralny. Imperatyw moralny wspiera całą prehistorię bolszewizmu (socjalizm
francuski i niemiecki, populizm rosyjski) i jego zwycięstwo święci się jako zwycięstwo dobra. Este1. Einsatzgruppen (EG) — czyt. a. jnzacgrupen — oddziały podległe Naczelnemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy, utworzone
w 1941, bezpośrednio po agresji na ZSRR, a przeznaczone do mordowania na okupowanych obszarach Żydów, Cyganów,
jeńców. W latach 1947-1948 część dowództwa EG została osądzona przez Amerykański Trybunał Wojskowy w Norymberdze.
225
10
20
30
tyka nie bierze góry nad etyką. Narodowy socjalista ma siebie za artystę, komunista za człowieka
cnoty. Fundament tej moralności stanowi system interpretacyjny. Wywodzi się ona z wiedzy. Natura
pierwotna — naucza — nie jest naturą zhierarchizowaną, okrutną, nieubłaganą, która zachwyca
człowieka wyższego rzędu w narodowym socjalizmie. To natura pokrewna dobrej naturze człowieka
u Rousseau1. Zatraciła się, ale komunizm stworzy ją na nowo i wzniesie jeszcze wyżej. Dzięki niemu istota ludzka urzeczywistni się w pełni. Trocki2 twierdził, że Michał Anioł i Leonardo da Vinci
dają miarę nowego społeczeństwa. Komunizm demokratyzuje nadczłowieka.
Postęp naturalny jest postępem historycznym, gdyż materializm historyczny i dialektyczny zapewnia jedność natury i historii. Komunizm zagarnia wielki temat oświecenia — postęp, przeciwieństwo
tematyki dekadenckiej uwodzącej nazistów; ale ten postęp ma charakter dramatyczny, dokonuje się
poprzez ogromne i nieuniknione zniszczenia. [...] „Społeczne stosunki produkcji” („niewolnictwo”,
„feudalizm”, „kapitalizm”) następują po sobie na wzór hierarchii w świecie zwierzęcym, gdzie ssaki
przychodzą po gadach. Oto teren sekretnego porozumienia między narodowym socjalizmem i komunizmem: nie płacze się nad rozlanym mlekiem, nie robi się jajecznicy, nie tłukąc jaj, spod hebla
lecą wióry — wszystkie te zwroty są bliskie Stalinowi. I tu, i tam panem jest historia. Narodowy
socjalizm odbuduje świat w jego pięknie, komunizm w jego dobru.
Odbudowa świata zależy od woli ludzkiej oświeconej przez ideologię. [...] Siły, które „przyśpieszają”, są dobre, które „opóźniają”, są złe. Ideologia (naukowo gwarantowana) określa zasadę złą.
Nie jest ona biologiczna (niższa rasa), ale społeczna, dotyczy każdego społeczeństwa: własność,
kapitalizm, zespół obyczajów, praw, kultury opierają się na złej zasadzie, streszczającej się w określeniu „duch kapitalizmu”. Ludzie [...] którzy znają istotę naturalnego i historycznego porządku,
ogarniają sens jego ewolucji oraz środki jego przyśpieszenia, gromadzą siłę i tworzą partię.
Dobre są więc środki, które przywiodą do celu przewidzianego przez rewolucjonistę. Ponieważ
proces jest tyleż naturalny co historyczny, zniszczenie dawnego porządku samo w sobie sprzyja
nadejściu nowego. [...] Nowym człowiekiem jest ten, kto akceptuje nową moralność absolutnego
oddania się celom, kto z całą surowością usiłuje zniszczyć w sobie resztki dawnej moralności,
wyznawanej przez „wrogów klasowych”, aby przedłużyć własne panowanie. Lenin uświęcił etykę
komunistyczną. Trocki napisał dziełko, którego tytuł mówi wszystko: Ich moralność i nasza.
Rzecz zdumiewająca, że tego zerwania moralnego nie dostrzegł nikt znajdujący się poza środowiskiem rewolucyjnym. Bo też do opisu nowej moralności komunizm posługuje się słowami
starej: sprawiedliwość, równość, wolność... Co prawda świat, który komunizm chce zniszczyć, pełen
jest niesprawiedliwości i ucisku. Ludzie rzetelni nie mogą zaprzeczyć, że komuniści oskarżają te
zła z wielką mocą. Stwierdzają zarazem, że sprawiedliwość nie jest respektowana. Kierując się
ideą sprawiedliwości, człowiek prawy stara się o lepszy podział dóbr. Dla komunisty idea spra1. Jean Jacques Rousseau — czyt. żã żak ruso. — zob. teksty w podręczniku do kl. I, s. 70-73.
2. Lew D. Trocki, właśc. L. D. Bronstein (1879-1940) — czyt. bro.nsztajn — działacz i ideolog rosyjskiego i międzynarodowego
ruchu komunistycznego; jeden z głównych pretendentów do władzy po Leninie. Od 1923 odsuwany od władzy, przywódca
opozycji wewnątrz partii. Występował przeciwko dyktaturze Stalina i jego aparatu, był np. rzecznikiem industrializacji kraju
i dobrowolnej kolektywizacji rolnictwa. Od 1924 usuwany ze stanowisk politycznych, następnie usunięty z partii, zesłany do
Ałma Aty, w końcu wydalony z ZSRR (w 1932 pozbawiony obywatelstwa). Przebywał na emigracji w Turcji, Francji, Norwegii
i Meksyku. Głosił m.in. konieczność rewolucyjnego obalenia dyktatury Stalina w ZSRR. Zamordowany w Meksyku przez
sowieckiego agenta.
226
10
20
30
40
wiedliwości nie polega jednak na „sprawiedliwym” podziale, ale na wprowadzeniu socjalizmu, na
zniesieniu własności prywatnej, a w konsekwencji wszelkich norm podziału, samego podziału
i wreszcie prawa do części. Świadomość niesprawiedliwości, którą pobudzają komuniści, nie ma
na celu stwierdzenia błędu prawa, ale stworzenie społeczeństwa, gdzie regulacja nie podlega prawu.
Podobnie komunistyczna idea wolności ma na celu wzniecenie świadomości ucisku tam, gdzie
jednostka — ofiara kapitalistycznej alienacji — czuje się wolna. I wreszcie wszystkie słowa, służące
do określenia skali dobra: sprawiedliwość, wolność, ludzkość, okazywanie względów, wielkoduszność, spełnienie, są poddane jedynemu celowi, który zawiera i realizuje wszystkie — to znaczy
komunizmowi. Z punktu widzenia idei komunistycznej te słowa z poprzednimi łączą jedynie takie
same nazwy.
Istnieją wszakże proste kryteria, które powinny były ustrzec od tego pomieszania znaczeń.
Moralnością naturalną albo powszechną nazywam tę, do której odwołują się mędrcy starożytności, a także Chin, Indii, Afryki. W świecie ukształtowanym przez Biblię tę moralność określa tablica
przykazań Mojżeszowych. Etyka komunistyczna wprost i w pełni świadomie się im przeciwstawia.
Chce zniszczyć własność, a wraz z własnością złączone z nią prawo i wolność, oraz przekształcić
porządek rodzinny. Odwołuje się do wszystkich rodzajów kłamstwa i przemocy, by zburzyć ład
dawny i wprowadzić nowy. [...] Większość ludzi uważa, że istnieją podstawy niepodważalne i dobre,
ponieważ odpowiadają wszystkiemu, co wiedzą o strukturze świata. Komunizm widzi inny świat
i wprowadza do niego swoją moralność. Dlatego odrzuca nie tylko zalecenia, ale ich fundamenty,
świat naturalny. Powiedzieliśmy, że moralność komunistyczna opiera się na naturze i historii; to
nieprawda: na naturze nieistniejącej i historii fałszywej. [...]
Fałszowanie dobra sięga głębiej, skoro zbrodnia bardziej przypomina dobro niż naga zbrodnia
nazistowska, co pozwala komunizmowi bardziej się szerzyć i zdobywać serca, które cofnęłyby
się przed zadaniami SS. [...] Intencja nazistowska zaprzecza powszechnej idei dobra. Intencja komunistyczna deprawuje, bo zdaje się szlachetna i wielu istotom nieuważnym pozwala wesprzeć
komunistyczne plany. Ale ponieważ te plany nigdy nie mogą osiągnąć celu, pozostaje tylko ocena
moralna środków, które są jedyną realizacją. Kłamstwo, dopełniając zbrodnię, czyni ją bardziej
kuszącą i niebezpieczną.
Bardziej kuszącą: komunizm leninowski kradnie dziedzictwo odwiecznego ideału. Nie wszyscy
w chwili przystąpienia do komunizmu potrafią ocenić zepsucie, jakie on niesie. Zdarza się, że
człowiek pozostaje komunistą długo, nawet przez całe życie, nie zdając sobie z tego sprawy.
Przemieszanie dawnej moralności (uniwersalnej) z nową nie znika nigdy całkowicie. Tak dalece,
że w partiach komunistycznych pozostała pewna ilość „zacnych ludzi”, wolnych od spustoszenia
moralnego, a ich obecność sprzyja zbiorowej amnestii. Dawnemu komuniście wybacza się łatwiej
niż byłemu narodowemu socjaliście, który od chwili wstąpienia do partii świadomie zerwał z moralnością uniwersalną.
Bardziej niebezpieczną: edukacja komunistyczna, działając podstępnie i progresywnie, czyny
złe, które każe popełniać, przedstawia jako dobre. Bardziej niebezpieczna jest ta zbrodnia także
dlatego, że nie potrafią jej przewidzieć przyszłe ofiary. Bo też według wszelkiego prawdopodobieństwa każdy w jednej chwili może stać się wrogiem. Narodowy socjalizm wyznaczał zawczasu
swoich wrogów. Użyczał im natury fantastycznej, bez żadnego związku z naturą prawdziwą, ale
227
za podczłowiekiem krył się realny Żyd, za pogardzanym Słowianinem Polak albo Ukrainiec z krwi
i kości. Ci, którzy nie byli ani Żydami, ani Słowianami, korzystali z odroczenia. Uniwersalizm, który
przed przejęciem władzy stanowił wielką przewagę nad ograniczeniem nazistowskim, po przejęciu
władzy stał się zagrożeniem powszechnym. Kapitalizm w rozumieniu komunistycznym to tylko egzystencja ideologiczna i nie ma kategorii ludzi, na których nie może spaść jego przekleństwo: na
chłopstwo „średnie” i „biedne”, na inteligencję, na „proletariat”, na samą partię wreszcie. Wszyscy
mogą być zarażeni duchem kapitalizmu. Nikt nie jest poza podejrzeniem. [...]
10
20
30
40
228
Podobnie jak w narodowym socjalizmie, rozkład moralny w systemie komunistycznym tworzy
koła koncentryczne wokół pierwotnego ośrodka.
W centrum znajduje się partia, a w niej krąg kierowniczy. U początku władzy partia, całkowicie
podporządkowana ideologii, usiłuje usunąć „wroga klasowego”. Przekreślając wszelkie poczucie
moralne, w imię utopii niszczy całe kategorie ludzi. [...]
Kiedy już widać, że utopijne marzenie nie zawsze się urzeczywistnia, że zdziesiątkowanie jako ofiara przebłagalna nie przydało się na nic, utopia zmienia się w zwykłe zachowanie władzy.
Obiektywny wróg został już wytępiony, trzeba jednak czuwać, żeby się nie odrodził i nie pojawił
także w szeregach partii. Jest to czas drugiego terroru — absurdalnego, ponieważ nie stanowi
odpowiedzi na jakikolwiek opór społeczny i polityczny, a ma na celu pełną kontrolę wszystkich
ludzi i wszystkich myśli. Strach staje się teraz powszechny, zagarnia i partię, której każdy członek
czuje się zagrożony. Wszyscy donoszą na wszystkich, wszyscy zdradzają wszystkich.
Kolejno nadchodzi trzecie stadium: partia wystrzega się ciągłych czystek. Poprzestaje teraz na
rutynowych rządach i własnym bezpieczeństwie. Nie wierzy już w ideologię, ale mówi jej językiem
i czuwa, aby ten język, którego kłamstwo zna, był jedynym w użyciu; stanowi bowiem znak jej
władzy. Gromadzi przywileje i korzyści. Przekształca się w kastę. Uczestniczy w ogólnej korupcji.
Ludzie nie porównują już jej członków do wilków, ale do świń.
Ludność zajmuje peryferyjne koła. W swojej całości jest wezwana i zmobilizowana do budowania socjalizmu. W swojej całości jest zagrożona, wystawiona na kłamstwo i zachęcana do udziału
w zbrodni.
Po pierwsze, żyje w zamknięciu. Każdy rząd komunistyczny zamyka granice, to jeden z jego
pierwszych aktów. Narodowi socjaliści do 1939 zezwalali na wyjazdy, oczywiście za stosowny
okup. „Czystość” Niemiec zyskiwała na tym. Ale nigdy komuniści. Trzeba im koniecznie całkowitego zamknięcia granic, by chronić sekret swych mordów i swojej klęski; ale głównie chodzi o to,
aby uczynić z kraju wielką szkołę, w której kształcenie polega na niszczeniu ducha kapitalizmu
i wprowadzeniu na jego miejsce ducha socjalizmu.
Po drugie, ludność jest objęta kontrolą informacji. Nie powinna wiedzieć, co dzieje się na zewnątrz obozu socjalistycznego, nie powinna też wiedzieć, co dzieje się wewnątrz. Nie powinna znać
swojej przeszłości. Ani teraźniejszości; ma wiedzieć tylko o promiennej przyszłości.
Po trzecie, realność zostaje zastąpiona pseudorealnością. Odrębny organ, wyspecjalizowany
w fałszu, produkuje fałszywych dziennikarzy, fałszywych historyków, fałszywą literaturę, fałszywą
sztukę, która udaje, że fotograficznie odzwierciedla fikcyjną realność. Fałszywa ekonomia dostarcza
fałszywych statystyk. Zdarza się niekiedy, że wymogi dekoracji prowadzą do przedsięwzięć w stylu
10
20
nazistowskim. I tak w ZSRR osoby kalekie — czy to z czasów wojny, czy z wypadków przy pracy
— są usuwane z widoku publicznego i przenoszone do odległych przytułków, gdzie nie stanowią
już plamy na obrazie całości. [...] Do czego to służy? Do tego, by dowieść, że socjalizm nie tylko
jest możliwy, ale powstaje, umacnia się, urzeczywistnia; że istnieje społeczeństwo nowe, wolne,
uporządkowane, gdzie wzrastają „nowi ludzie”, którzy myślą i działają spontanicznie, zgodnie z kanonami realności — fikcji. Najpotężniejszym narzędziem władzy jest nowy język, którego słowa
mają znaczenia odmienne od znaczeń powszechnych. Dykcja i specjalne słownictwo przydają mu
wartości języka liturgicznego: objawia transcendencję socjalizmu. Oznajmia o wszechpotędze partii.
Jego użycie przez lud pozwala natychmiast rozpoznać niewolę.
Na początku znaczna część ludności z dobrą wiarą przyjmuje pedagogikę kłamstwa. Wkracza
w nową moralność z dziedzictwem starej. Kocha kierownictwo, które przyrzeka jej szczęście, sądzi,
że jest szczęśliwa. Myśli, że żyje sprawiedliwie. Nienawidzi wrogów socjalizmu, denuncjuje ich,
zgadza się, że ich ograbiają i zabijają. Wspomaga ich eksterminację. Uczestniczy w zbrodni, nie
zdając sobie z tego sprawy. Jednocześnie tępieje wskutek niewiedzy, dezinformacji i fałszywego
rozumowania. Traci intelektualne i moralne znaki orientacyjne. Niezdolność odróżnienia komunizmu
od powszechnego ideału moralnego sprawia, że kiedy urażone jest jej poczucie sprawiedliwości,
przypisuje zło wrogowi zewnętrznemu. W Rosji, aż do upadku komunizmu, było rzeczą częstą,
że ludzie nazywali policyjnych prześladowców „faszystami”. Nie przychodziło im do głowy, żeby
nazwać ich, zgodnie z prawdą, komunistami.
Życie wreszcie w dekoracji socjalistycznej zamiast stać się „weselsze, szczęśliwsze”, jak mawiał
podczas „wielkiej czystki” Stalin, staje się bardziej posępne, przygnębiające. Strach jest wszędzie,
a żyć trzeba. Upodlenie moralne, dotąd nieświadome, dociera w końcu do świadomości. Ludzie,
którzy czynili zło, myśląc, że czynią dobro, teraz już wiedzą. Donoszą, kradną, płaszczą się, są
niegodziwi, tchórzliwi i wstydzą się tego. Ustrój komunistyczny nie kryje swych zbrodni na wzór
nazistowskiego, ale ogłasza je, zachęca do nich. Po każdym wyroku następuje wiec aprobaty.
Oskarżony jest publicznie wyklęty przez swoich towarzyszy, żonę, dzieci, którzy poddają się ceremonii ze strachu i z interesu. [...]
Ocena
30
W granicach, które ustala historyczny punkt widzenia, można próbować ocenić porównawczo
spustoszenie moralne dokonane w naszym wieku przez narodowy socjalizm i przez komunizm.
Przez spustoszenie moralne nie rozumiem rozwiązłości obyczajów, potępianej zawsze przez
ludzi starych w przypadku młodych. Nie chcę też oceniać naszego wieku przez porównywanie
z innymi. Nie ma żadnej racji filozoficznej, aby myśleć, że człowiek był kiedykolwiek bardziej czy
mniej cnotliwy. Rzecz w tym, że komunizm i narodowy socjalizm chciały w dziedzinie obyczajów
zmienić regułę moralną, poczucie dobra i zła. Oto powód popełniania czynów, jakich nigdy nie
znało doświadczenie ludzkie.
Chociaż nazistowska zbrodnia osiągnęła miarę, której komunizm zapewne nie dorównał, trzeba
stwierdzić, że komunizm przyniósł rozleglejsze i głębsze spustoszenie moralne.
Przede wszystkim dlatego, że nowe reguły moralne narzucono całej ludności poddanej reedukacji. Świadectwa mówią nam, że w ucisku komunistycznym te reguły są najbardziej nie do
229
10
20
zniesienia; że cała reszta — brak swobód politycznych i obywatelskich, nadzór policyjny, represje
fizyczne, strach nawet jest niczym w porównaniu z kaleczącą pedagogiką, która doprowadza do
szału, ponieważ przeczy oczywistościom zmysłów i rozumienia. Wszystkie „środki działania” i „organy” zostały jej podporządkowane. Ponieważ komunizm, w przeciwieństwie do hitleryzmu, miał
dużo czasu, wychowywanie doprowadzono do końca. Upadek komunizmu pozostawił w dziedzictwie ludzi zdeformowanych; zatrucie dusz trudniej tu usunąć niż w Niemczech, które, dotknięte
obłędem stosunkowo krótkim, obudziły się z koszmaru gotowe do pracy, do zbadania sumień
i oczyszczającej skruchy.
Po wtóre dlatego, że moralność uniwersalna i moralność komunistyczna są splątane nierozerwalnie: komunistyczna kryje się za uniwersalną, żyje jej kosztem, ją zatruwa, przemienia w narzędzie zarazy. Przykład niedawny: w dyskusji, która nastąpiła po ukazaniu się Czarnej księgi 1, autor
artykułów redakcyjnych w „L’Humanité” 2 oświadczył w telewizji, że osiemdziesiąt pięć milionów trupów nie rzuca cienia na ideał komunistyczny. To tylko godna pożałowania dewiacja. Po Auschwitz
— mówił dalej — nie można być nazistą; ale po obozach sowieckich można pozostać komunistą.
Ten człowiek, mówiący świadomie, w najmniejszej mierze nie zdawał sobie sprawy, że ogłasza na
samego siebie wyrok fatalny. Nie zdawał sobie sprawy, że idea komunistyczna do gruntu skaziła
zasadę realności i zasadę moralną: tak dalece, iż mogła przetrwać, obróciwszy osiemdziesiąt pięć
milionów w trupy, gdy idea nazistowska padła przygnieciona swoimi milionami. Wspomniany dziennikarz, przekonany, że mówi jak człowiek uczciwy, bezkompromisowy, idealista, powiedział rzecz
potworną. Komunizm jest bardziej zdeprawowany od narodowego socjalizmu, ponieważ nie żąda
od człowieka świadomie zbrodniczego kroku i posługuje się pojęciem sprawiedliwości i dobroci,
aby po całej ziemi szerzyć zło. Każde doświadczenie komunistyczne jest rozpoczynane na nowo
w poczuciu niewinności.
Fragmenty książki: Alain Besançon,
Przekleństwo wieku,
Tłum. Joanna Guze, Czytelnik, Warszawa 2000.
1. Czarna księga — Stéphane Courtois i in., Czarna księga komunizmu, Tłum. Andrzej Nieuważny, Blanka Panné, Krzysztof
Wakar, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. Księga stanowi opis zbrodni popełnionych przez reżimy i ruchy
komunistyczne od 1917 aż do upadku Związku Radzieckiego.
2. „L’Humanité” (fr.) — czyt. lümanite..
230
Aleksander Sołżenicyn
EastNews
[Oklaski]
Aleksandr I. Sołżenicyn (ur. 1918) — pisarz
rosyjski, z wykształcenia
fizyk; w latach 19451956 więzień łagrów
i zesłaniec; w 1974 roku
pozbawiony obywatelstwa
ZSRR i deportowany
z kraju; powrócił do Rosji
dwadzieścia lat później.
Międzynarodowy rozgłos
zdobył Sołżenicyn dzięki
opowiadaniu Jeden dzień
Iwana Denisowicza (1962).
Wydarzeniem literackim
i politycznym była też
publikacja na Zachodzie
trzytomowego dokumentalnego dzieła Archipelag
Gułag 1918-1956 (Paryż
1973-1975). W utworach
tych ukazał pisarz wstrząsający obraz stalinowskiego terroru i stalinowskich
łagrów, co miało znaczny
wpływ na zmianę sposobu
postrzegania Związku
Radzieckiego przez europejskich intelektualistów.
Jednocześnie Sołżenicyn
otwarcie krytykuje w swych
artykułach publicystycznych liberalno-demokratyczny Zachód, rozwijając
koncepcję Rosji opartą na
idei neosłowianofilstwa.
W 1970 otrzymał
literacką Nagrodę Nobla.
10
20
30
W tym
UW
Impe kontekści AGA!
rium
e
Rysza proponu
je
rd a K
apuśc my lektur
ę
ińskie
go.
Oto obrazek z tych lat. Odbywa się (w okręgu moskiewskim) partyjna konferencja
rejonowa. Przewodniczący nowy sekretarz rejkomu1; dopiero niedawno objął stanowisko po aresztowanym poprzedniku.
Na zakończenie konferencji poddaje się pod głosowanie pismo do towarzysza Stalina z zapewnieniem wierności. Oczywiście — wszyscy wstają (podobnie, jak w trakcie
konferencji wszyscy zrywali się na równe nogi za każdym razem, gdy z mównicy padało jego nazwisko). W niewielkiej sali grzmią „burzliwe oklaski, przekształcające się
w owacje”. Trzy minuty, cztery minuty, pięć minut — oklaski wciąż jeszcze burzliwe
i wciąż przekształcają się w owacje. Ale dłonie już bolą. A już drętwieją uniesione ręce.
Ale już starsi ludzie tracą oddech. Ale i robi się bardzo głupio nawet tym, co szczerze
uwielbiają Stalina. Tylko że — k t o p i e r w s z y ośmieli się przestać? Mógłby to zrobić
sekretarz rajkomu: stoi na trybunie, dopiero co odczytał tekst orędzia. Ale — to świeży
człowiek, objął miejsce po aresztowanym, sam się boi! Przecie tu, w sali, stoją i klaszczą
enkawudyści2, już oni dobrze patrzą, kto pierwszy przestanie!... I oklaski w tej małej,
nieznanej sali, oklaski, których wódz nie słyszy, trwają 6 minut! 7 minut! 8 minut!... Ci
ludzie są zgubieni! Straceni! Już nie mogą przestać, póki wszyscy nie zwalą się z pękniętym sercem! Jeszcze tam, w głębi sali, w ciżbie, można próbować małego szachrajstwa
— bić oklaski rzadziej, nie tak silnie, nie z takim ferworem — ale w prezydium, na oczach
wszystkich obecnych? Dyrektor miejscowej papierni, silny człowiek, z dużym poczuciem niezależności, stoi w prezydium — i rozumiejąc cały fałsz — całą beznadziejność
sytuacji — klaszcze! Dziewiątą minutę! Dziesiątą! Spogląda markotnie na sekretarza
rajkomu, ale ten nie śmie zaprzestać klaskania. Opętanie! Zbiorowe! Zerkając na siebie wzajem z resztką nadziei, ale udając zachwyt, kierownicy rejonu będą klaskać aż
do upadu, póki nie znaczną ich stąd dygować na noszach! I nawet wtedy ci, co zostali
— ani drgną! I oto dyrektor papierni w 11 minucie oklasków przybiera rzeczowy wyraz
twarzy i siada na swoim krześle za stołem prezydialnym. I — o dziwo! — gdzież podział
się ogólny, nieopisany entuzjazm? Wszyscy naraz, z punktu, przerywają oklaski i też
siadają. Uratowani! Wiewiórka domyśliła się nagle, jak wyskoczyć z koła!...
Ale właśnie w ten sposób wykrywa się niezależnych. Tej samej nocy dyrektor fabryki zostaje aresztowany. Z łatwością znajdują się — zupełnie inne — powody, żeby dać
mu dziesięć lat. Ale gdy już podpisał „206” (protokół zakończenia śledztwa), przesłuchujący upomniał go jednak:
— I żebyś nigdy nie był pierwszy do przerywania oklasków!
Fragment Archipelagu GUŁag 3 1918—1956. Próba dochodzenia literackiego,
Tłum. Jerzy Pomianowski (Michał Kaniowski), Nowe Wydawnictwo Polskie, Warszawa 1990.
1. rejkom — komitet rejonowy.
2. enkawudyści — członkowie NKWD — zob. objaśnienie na s. 338.
3. GUŁag — skrót od: Gławnoje Uprawlienije Łagieriej — Główny Zarząd Obozów.
231
Zbigniew Herbert
Powrót prokonsula
* sykomora — figa ośla, morwowa; drzewo występujące
głównie w Egipcie i wschodniej Afryce.
* nepot (z łac.) — krewny,
ulubieniec osoby wpływowej, popierany przez nią.
W ty
U
Zniew m kontekś WAGA!
olone
cie p
ro
go um
ysłu ponujemy
Czesł
l
awa Mekturę
iłosz
a.
Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
jeszcze raz spróbuję czy można tam żyć
mógłbym pozostać tutaj w odległej prowincji
pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru*
i łagodnymi rządami chorowitych nepotów*
gdy wrócę nie mam zamiaru zasługiwać się
będę bił brawo odmierzoną porcją
uśmiechał się na uncje marszczył brwi dyskretnie
nie dadzą mi za to złotego łańcucha
ten żelazny wystarczy
postanowiłem wrócić jutro lub pojutrze
nie mogę żyć wśród winnic wszystko tu nie moje
drzewa są bez korzeni domy bez fundamentów deszcz szklany
kwiaty pachną woskiem
o puste niebo kołacze suchy obłok
więc wrócę jutro pojutrze w każdym razie wrócę
trzeba będzie na nowo ułożyć się z twarzą
z dolną wargą by umiała powściągnąć pogardę
z oczami aby były idealnie puste
i z nieszczęsnym podbródkiem zającem mej twarzy
który drży gdy wchodzi dowódca gwardii
Agencja Gazeta
Zbigniew Herbert (1924-1998) — jeden z najświetniejszych poetów polskich, eseista, dramatopisarz. Ponieważ
w okresie socrealizmu pisał „do szuflady”, zmuszony był szukać innych źródeł utrzymania. O Herbercie
z tamtych lat tak opowiadał inny znany pisarz, Leopold Tyrmand: „Oczywiście, cierpi nędzę. Zarabia kilkaset
złotych miesięcznie jako kalkulator-chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki
czy pudełka. Pogoda, z jaką Herbert znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów, jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii”.
W cyklu To lubię! proponowano dotąd lekturę następujących wierszy Herberta: Pisanie — kl. I gimnazjum, Głos
wewnętrzny, Kamyk — kl. II, Pan Cogito a pop, Tren Fortynbrasa, Pan od przyrody, Rozważania o problemie
narodu — kl. III; w kl. I liceum — Jedwab duszy, Mona Liza, Rozmyślania Pana Cogito o odkupieniu, Pan
Cogito o postawie wyprostowanej, O dwu nogach Pana Cogito; w kl. II — Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu.
W tym podręczniku zob. s. 295, 345. Zob. też zadanie 5., s. 146 oraz zadanie 8., s. 348.
232
* Druzjusz — Julius Caesar
Drusus (13 r. p.n.e.-23 r. n.e.)
— syn Tyberiusza i Agrypiny
Starszej, mąż Liwilli, siostry
Germanika, wódz rzymski;
w 14 r. stłumił bunt legionów
w Panonii; potrafił utrzymać
Germanów w zależności od
Rzymu. Przewidziany na następcę Tyberiusza, zginął
otruty przez Sejana, dowódcę pretorianów, i Liwillę.
* Publius Cornelius Tacitus, Tacyt (ok. 55-ok. 120) — rzymski polityk i historyk; jego
dzieła historyczne odznaczają się dużymi walorami literackimi.
jednego jestem pewien wina z nim pić nie będę
kiedy zbliży swój kubek spuszczę oczy
i będę udawał że z zębów wyciągam resztki jedzenia
cesarz zresztą lubi odwagę cywilną
do pewnych granic do pewnych rozsądnych granic
to w gruncie rzeczy człowiek tak jak wszyscy
i już bardzo zmęczony sztuczkami z trucizną
nie może pić do syta nieustanne szachy
ten lewy kielich dla Druzjusza* w prawym umoczyć wargi
potem pić tylko wodę nie spuszczać oka z Tacyta*
wyjść do ogrodu i wrócić gdy już wyniosą ciało
Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
mam naprawdę nadzieję że jakoś to się ułoży
Wiersz z tomu Studium przedmiotu (1961). Tekst według zbioru:
Zbigniew Herbert, 89 wierszy, Wybór i układ Autora, Wydawnictwo a5, Kraków 1998.
Janusz Kapusta (ur.
1951) — grafik, ilustrator,
malarz, scenograf teatralny. Od 1981 roku mieszka
w Nowym Jorku, gdzie
współpracuje z najbardziej
renomowanymi pismami.
Swe prace zamieszcza
także w „Rzeczpospolitej”
i „Gazecie Wyborczej”.
W 1985 wynalazł jedenastościenną bryłę, której
nadał nazwę K-Dron,
zaś w 2000 odkrył nowe,
nieznane zasady złotego
podziału.
Janusz Kapusta,
Porządkowanie
ludzi we
Wszechświecie
233
Sławomir Mrożek
Policja
Dramat ze sfer żandarmeryjnych
(fragmenty)
AKT I
10
W gabinecie Naczelnika Policji. Rekwizyty niezbędne:
biurko, dwa krzesła, dobrze widoczne wejście. Dwa
portrety: jeden Infanta1 (niemowlę w staromodnym
wózku albo dziecko w stylu portretów mieszczańskich dzieci z XIX w.) oraz drugi — Regenta2 (starego
i groźnego pryka z wąsami). Wszyscy, którzy mają coś
wspólnego z Policją, mają duże wąsy. Więzień-konspirator szpicbródkę à la postępowcy z XIX w. Wszyscy
policjanci buty z cholewami i szable. Kołnierzyki wysokie i sztywne. Cywilna marynarka prowokatora —
kusa, opinająca się na nim. Mundurowe guziki wszystkie bardzo błyszczące, metalowe. Mundury ciemnogranatowe.
10
1. infant (z hiszp.) — tytuł nadawany dzieciom rodziny królewskiej
w Hiszpanii i Portugalii.
2. regent (z łac.) — osoba sprawująca rządy w okresie małoletniości, choroby lub dłuższej nieobecności panującego.
Archiwum Ilustracji PWN. Fot. R. Nawrocki.
20
Sławomir Mrożek (ur. 1930)
— dramatopisarz, prozaik, satyryk.
Przez wiele lat mieszkał i tworzył
za granicą. Teraz mieszka w Krakowie. Jego twórczość, głównie ta
ośmieszająca realia życia w PRL-u,
cieszy się niesłabnącą popularnością. Świadczy o tym chociażby
fakt, iż do dziś na określenie
jakiejś absurdalnej sytuacji używa
się formuły: „jak z Mrożka”.
W cyklu To lubię! proponowano lekturę następujących jego utworów: opowiadań Słoń, Wesele w Atomicach — kl. II gimnazjum,
fragmentów sztuki Dom na granicy — kl. III.
Systematycznie przedstawiane były też rysunki Mrożka. W klasie
I liceum prezentowano fragmenty sztuk Krawiec i Tango.
W tym podręczniku zob. s. 367.
234
30
NACZELNIK POLICJI (stojąc kończy odczytywanie pisma): „...I niczego więcej, jak tylko zbrodni moich
z największym wstrętem się wyrzekłszy — rządowi
naszemu ze wszystkich sił, z czcią i miłością najwyższą po wsze czasy służyć i pomagać pragnę...” (siada, składa pismo).
WIĘZIEŃ: Niech pan nie chowa. Podpisuję.
NACZELNIK POLICJI: Jak to?
WIĘZIEŃ: Po prostu podpisuję.
NACZELNIK POLICJI: Ale dlaczego?
WIĘZIEŃ: Jak to dlaczego? Od dziesięciu lat przesłuchuje
mnie pan, bada, więzi, codziennie od dziesięciu lat
daje mi pan ten formularz do podpisu, a kiedy nie
chcę, grozi mi pan przykrymi następstwami albo
przekonuje, że powinienem podpisać. A kiedy nareszcie chcę podpisać, żeby wyjść z więzienia i służyć
rządowi, to pan się dziwi i pyta dlaczego.
NACZELNIK POLICJI: Ale tak nagle... bez przygotowania...
WIĘZIEŃ: Ja mam przełom, panie naczelniku.
NACZELNIK POLICJI: Jaki przełom?
WIĘZIEŃ: Przełom wewnętrzny. Ja już nie chcę walczyć
z rządem.
NACZELNIK POLICJI: Jak to nie?!
WIĘZIEŃ: Zmęczony już jestem. Niech walczy z rządem,
kto chce. Czy ja wiem kto? Może szpiedzy obcego
mocarstwa? Może agenci? Ja już nie. Zrobiłem swoje.
NACZELNIK POLICJI (ze smutkiem): — Nie spodziewałem się tego po was. Przestać walczyć z rządem! Stać
się konformistą! I kto to mówi! Najstarszy więzień
w kraju.
WIĘZIEŃ: A właśnie, panie naczelniku. Czy to prawda,
że jestem ostatni uwięziony?
NACZELNIK POLICJI (z wahaniem): Tak...
10
20
30
40
WIĘZIEŃ: No widzi pan! Wszyscy już dawno przekonali się, że mamy najlepszy ustrój na świecie. Moi
dawni koledzy poprzyznawali się do winy, uzyskali
przebaczenie i poszli do domu. Nikogo nie ma za co
aresztować. Ostatni spiskowiec to niby ja. Ale jaki
tam ze mnie spiskowiec! W gruncie rzeczy jestem
filatelistą.
NACZELNIK POLICJI: Teraz to tak się mówi. A kto rzucał
bombę na generała?
WIĘZIEŃ: Stare dzieje, panie naczelniku. A bomba i tak
nie wybuchła. Nie warto tego wspominać.
NACZELNIK POLICJI: Nie poznaję was, doprawdy. Przez
dziesięć lat odmawialiście zeznań, trzymaliście się
wspaniale. Ileż to razy, zamiast się załamać i podpisać, co należy — pluliście dumnie na portrety (wstaje
z miejsca na baczność) naszego Infanta i Jego Wuja
Regenta. (siada) Zżyliśmy się już ze sobą. Wszystko
się ułożyło, a teraz nagle chcecie zburzyć całą przeszłość.
WIĘZIEŃ: Mówię panu, że to już nie ma sensu. Gdybym
nie był tak osamotniony ideologicznie, może bym
ciągnął dalej. Ale pomyśleć, że cały nasz piękny, żyzny
i spokojny kraj od dawna chwali (wstaje z miejsca
na baczność) naszego Infanta i Jego Wuja Regenta,
wszystkie więzienia są puste i tylko ja, jeden jedyny... Nie, panie naczelniku, ja panu mówię szczerze,
ja po prostu straciłem moje dawne przekonania.
Jeżeli cały naród jest z rządem, przeciwko mnie, to
coś w tym musi być. Mówiąc krótko, mamy bardzo
dobry rząd i basta.
NACZELNIK POLICJI: Khmmmm... Khmmmm...
WIĘZIEŃ: Słucham?
NACZELNIK POLICJI (wstaje i przybiera ton oficjalny)
Przyjmując ze szczerą radością i zadowoleniem wyznanie więźnia, świadczące o przełomie, jaki się
w nim dokonał pod wychowawczym wpływem więzienia, czuję się jednak w obowiązku sprawdzić, o ile
jego nowe, pomyślne i ze wszech miar naukowe
poglądy są głębokie i dostatecznie trwałe. (siadając,
innym tonem) A więc dlaczego to, jeśli łaska, uważacie, że nasz rząd jest dobry?
WIĘZIEŃ: Panie naczelniku! Gdzie pan ma oczy! Przecież nigdy jeszcze w historii nasz kraj nie doszedł
do takiego rozkwitu, jak obecnie. Z okienka mojej
10
20
30
40
celi, jeżeli do niego przystawić pryczę, na pryczy
postawić kubeł do góry dnem, stanąć na tym kuble
i wspiąć się na palce — widać bardzo piękną łąkę,
która każdej wiosny kwitnie różnymi barwami kwiecia. Otóż w porze sianokosów na łąkę przychodzą
rolnicy i koszą trawę. W ciągu ostatnich dziesięciu
lat zauważyłem na ich twarzach wyraz zadowolenia,
który przybiera na sile z roku na rok.
NACZELNIK POLICJI: Wiecie, że regulamin nie pozwala
wyglądać przez okno.
WIĘZIEŃ: Ale nie w celach ideowych, poznawczo-wychowawczych. Ale to jeszcze nic, panie naczelniku. Za
łąką jest pagórek, a za pagórkiem, w ciągu ostatnich
siedmiu lat, powstał zakład przemysłowy. Widzę komin, który często dymi.
NACZELNIK POLICJI: Jako wróg nierzetelnej informacji
stwierdzam, że jest to krematorium.
WIĘZIEŃ: A pan by chciał, żeby zmarłych zawsze grzebano w ziemi jak przed stuleciami? Czyż ateiści nie
mają prawa, podobnie jak wierzący, do swobodnego
dysponowania swoim ciałem, własnym pogrzebem?
To, co pan mówi, jest tylko potwierdzeniem przeczuwanego przeze mnie faktu, że w kraju panuje jak
najszersza tolerancja, także w zakresie przekonań
religijnych.
NACZELNIK POLICJI: Teeek...
WIĘZIEŃ: A weźmy kulturę, sztukę. Ile to razy przechadzam się tam i z powrotem, raczej wzdłuż aniżeli
wszerz, bo, jak pan wie, cela jest prostokątna — i entuzjazmuję się.
NACZELNIK POLICJI: No tak, nie da się zaprzeczyć.
WIĘZIEŃ: A widzi pan.
NACZELNIK POLICJI: Jestem na służbie i nie mogę ułatwiać sobie zadania. To jest, nie mogę przyjąć waszego przełomu zbyt pochopnie. Przedtem muszę sumiennie zbadać, czy nie macie jeszcze jakichś wahań
czy wątpliwości. Czy wy na wszystko nie patrzycie
trochę przez różowe okulary? Nie można na przykład pomijać, w całokształcie życia gospodarczego,
różnych specjalnych zjawisk, jak na przykład — kolejnictwo.
WIĘZIEŃ: Nawet najbardziej zagorzały wróg naszej struktury państwowej nie może zaprzeczyć, że kolej, jako
zjawisko, u nas istnieje.
235
Pauza. Naczelnik i Więzień patrzą na siebie. Naczelnik wstaje, wychodzi zza biurka i przechadza się
w milczeniu. Kroki tam i z powrotem. Przystaje. Patrzy
przez chwilę na portrety Infanta i Jego Wuja Regenta.
Więzień patrzy wciąż za nim, jak na piłeczkę w pingpongu.
10
20
30
40
NACZELNIK POLICJI: No, a od tej strony... (wskazuje
portrety) Nigdy nie mieliście żadnych jakichś takich
myśli... (zniecierpliwiony) No! Wiecie!
WIĘZIEŃ: Nie rozumiem, panie naczelniku.
NACZELNIK POLICJI (zirytowany): Doprawdy, kiedy
rozmawia się z wami w tej chwili, ma się wrażenie,
że rzuciliście obarzanek na generała, a nie bombę.
Czy nigdy nie przyszło wam do głowy, że (wstaje na
baczność) nasz Regent, Wuj naszego Infanta (staje
na spocznij) jest kretyn?
WIĘZIEŃ (wstając z oburzeniem): Panie naczelniku!
NACZELNIK POLICJI (hamując się): No dobrze, już
dobrze! Oczywiście, że nie jest. (chodzi dalej tam
i z powrotem) To byłoby, co się tyczy jego umysłu.
Ale przyznacie, że nawet najtęższe głowy mogą mieć
swoje słabostki — poniżej, to znaczy w sferze przyzwyczajeń, upodobań.
Staje, wpatruje się w Więźnia, mruga do niego. Więzień nie reaguje. Naczelnik podchodzi bliżej, mruga
raz jeszcze, bardzo znacząco, podkreślająco, razem
z ruchem całej głowy, a nawet szyi, jakby chciał
w Więźnia rzucić okiem. Więzień ogląda się, jakby
to mrugnięcie było skierowane nie do niego, ale do
kogoś z tyłu. Pauza.
WIĘZIEŃ: Dlaczego pan mruga do mnie, panie naczelniku?
NACZELNIK POLICJI (gwałtownie rozpinając kołnierz
munduru): Wstydzilibyście się! Wy, stary spiskowiec,
zadajecie mi takie pytania!
WIĘZIEŃ: Ależ to jest właśnie ten wychowawczy wpływ
więzienia, o którym pan wspominał. Daję słowo, po
prostu zapomniałem, co by mogło oznaczać takie
mruganie. Czyżby jakieś aluzje? Czyżby coś zasmucającego w związku z osobą naszego Infanta i Jego
Wuja Regenta? Mów pan, na litość boską!
NACZELNIK POLICJI: A więc to nie wy myślicie, że nasz
Wuj Regent to stary zboczeniec?
236
10
20
30
WIĘZIEŃ: On? Ten czysty starzec?!
NACZELNIK POLICJI (znowu zaczyna chodzić po pokoju): Dobrze więc, bardzo dobrze... (zatrzymuje się)
W imieniu Komendy Głównej gratuluję wam rozwoju.
(wyciąga rękę, którą Więzień przyjmuje) Ale nie
poddawajmy się zbyt pochopnej radości z tego powodu. Dotyczy to zarówno was, w którym zachodzi
przełom, miejmy nadzieję prawdziwy — jak i mnie,
który nie powinienem zbyt nieostrożnie temu dowierzać. Więc powiadacie, że nie myślicie, że Wuj
Regent to to, co rozumiecie. Ale psychologia uczy
nas, że czasem człowiekowi wydaje się, że nie myśli,
ale w rzeczywistości myśli. Co wy na to?
WIĘZIEŃ: Pan naczelnik ma rację. Ale otóż to właśnie.
Czasem wydaje nam się, że myślimy, że nie myślimy,
ale myślimy — podczas gdy naprawdę to nie myślimy. Myśl to potęga, panie naczelniku.
NACZELNIK (sentencjonalnie, surowo, podejrzliwie
i badawczo): Ale tylko w służbie człowieka.
WIĘZIEŃ: Tak jest.
NACZELNIK POLICJI (niechętnie): No dobrze. Teraz proszę spojrzeć na naszego Infanta. Mały, co?
WIĘZIEŃ: Jak każde dziecko.
NACZELNIK POLICJI: Chcieliście powiedzieć: gówniarz,
co?
WIĘZIEŃ: Panie naczelniku! Gdyby nie pański mundur
i ranga, zacząłbym podejrzewać, że pan ma rację.
Ale jeżeli sam naczelnik policji mówi, że nasz młodociany władca jest gówniarz, to takie zdanie nigdy,
przenigdy nie może być prawdą. Gdyby mi to powiedział kupiec czy kamieniarz na gościńcu, może
zacząłbym się wahać. Ale szef policji! Nie! To mnie
tylko utwierdza w najwyższej czci i podziwie dla osoby naszego Infanta i... ma się rozumieć — także dla
Jego Wuja Regenta.
Naczelnik, zmęczony, siada z powrotem. Za to Więzień
wstaje, podchodzi do biurka i przejmuje inicjatywę.
40
WIĘZIEŃ: Niech pan mi wierzy. Zerwałem z moim dawnym, błędnym, antypaństwowym poglądem. Przyczyny mojej przemiany są dwojakiego rodzaju, nazwałbym je zewnętrznymi i wewnętrznymi, i właśnie
ta dwojakość jest rękojmią tej właśnie głębi i trwałości mojej ewolucji, o które panu chodzi, w słusznej
10
20
30
40
trosce, panie naczelniku, o moje dobro. Przyczyny
zewnętrzne to właśnie te, o których już trochę mówiliśmy, to wszechstronny rozwój naszego kraju,
o którym można się przekonać, choćby wziąwszy do
ręki pierwszą lepszą gazetę. Niech pan się rozejrzy
dookoła. Niech pan nie chowa głowy w piasek przed
osiągnięciami. W kraju jest źle? Wystarczy wziąć dla
przykładu choćby pańską pensję, żeby dostrzec bezpodstawność takich narzekań. Słowem, stałem się
entuzjastą i nie ukrywam tego. (Więzień siada, przysunąwszy sobie krzesło do biurka. Ton bardziej
poufny) Jeśli jednak pan wątpi, czy pobudki natury
ogólnej mogą być dostatecznie silne, żeby zagwarantować nieodwracalność mojej reedukacji — to przedstawię panu inne pobudki, te, które określam jako
wewnętrzne i niejako bardziej osobiste. Widzi pan,
ja od dziecka nie zaznałem, co to ład i porządek,
szczytny cel i dyscyplina. Ciągle tylko wolność i wolność. Ta, żeby tak powiedzieć, jednostajność strawy
duchowej zaspokoiła tylko część mojej jaźni. Uczucie
oburzenia na rygor, wola przeciwstawienia się ograniczeniom i autorytetom — tak, tego miałem w bród.
Ale w ciągu tych lat powstał we mnie pewien niedosyt. Przyszedłem do przekonania, że jestem w pewien sposób człowiekiem upośledzonym. Ja, wolny
buntownik, wzór spiskowców, doszedłem do osobliwej nostalgii. Jak to — pytałem się siebie — dlaczego
los mnie okaleczył, pozbawił radosnego doznania
zgody, poddania, lojalności, miłego poczucia jedności z władzą, błogiego przyzwalania na spełnianie się
nieuchronności politycznych, z tą dodatkową przyjemnością, że nie trudząc się powoływaniem tych
nieuchronności, zadowalam się akceptacją, mając
jednocześnie całe, dobrze działające na samopoczucie — przekonanie o swojej aktywności? Byłem niepełnym człowiekiem, panie naczelniku, aż wreszcie
zrozumiałem, że jeszcze nie jest zbyt późno. Tak,
właśnie nadszedł czas, kiedy moje pierwsze ja, buntownicze i dociekliwe — obumarło na skutek przesycenia, a obudziło się to drugie i pełnym głosem zażądało należnego mu pokarmu radosnej i spokojnej
zgody, skwapliwej nadziei, pokoju, jaki płynie z pełnego dołączenia się. Radosna pewność, że rządy naszego Infanta i Jego Wuja Regenta (obaj wstają,
potem siadają) są tak samo dobre, mądre, cnotliwe
10
20
30
40
jak my sami, daje nam uczucia rozkoszne i nieznane
biednym, ograniczonym w ich negacji, a tym samym
niedopełnionym w ich człowieczeństwie indywidualistom. Ja dopiero teraz osiągnąłem pełnię, panie
naczelniku. Oto jestem ostatnim więźniem w tym
kraju, rozkwitłym i na wskroś lojalnym. Ostatnia
skaza na błękicie rządów naszego Infanta i Jego Wuja Regenta. Jeden kruk, który czernią swoich skrzydeł plami czystą tęczę naszej państwowości. To tylko
dla mnie utrzymuje się jeszcze policję, to tylko z mojego powodu nie można rozpuścić do domu sędziów
i strażników. Pustką stojące więzienia przerobić na
przedszkola. Tylko z mojego powodu pan musi tutaj
tkwić, panie naczelniku, w tym dusznym biurze, zamiast puścić się na łąki, na pola, hen, z wędką albo
i strzelbą, zrzuciwszy ten krępujący mundur. Więc
oświadczam, panie naczelniku — wygraliście. Policja
spełniła do końca swoją misję. Ostatni, który miał
coś za złe rządowi, składa broń i nie pragnie niczego
innego, jak tylko przyłączyć się jak najprędzej do
chóru wszystkich obywateli śpiewających „hosanna”
naszemu Infantowi i Jego Wujowi Regentowi. Po raz
pierwszy w dziejach świata ideał porządku w państwie został dosłownie urzeczywistniony, bez najmniejszej reszty. Oto usuwa się, w mojej osobie,
ostatnia przeszkoda. Dzień dzisiejszy powinien być
wielkim świętem w pańskim życiu, panie naczelniku. Jest to dzień ostatecznego zwycięstwa, uwieńczenia dzieła, nad którym pan pracował przez całe życie
i do którego zresztą pana powołano. Dzisiaj podpiszę ten arkusz, do czego pan mnie nadaremnie nakłaniał przez dziesięć lat. Przez to samo wyjdę na
wolność i będę popierał rząd. Co więcej, wystosuję
list otwarty do Infanta i Jego Wuja Regenta. Najbardziej pokorny, przepojony najwyższą czcią i miłością
list, jaki kiedykolwiek pisano.
NACZELNIK POLICJI: Wspomnieliście, że lubicie filatelistykę?
WIĘZIEŃ (zaskoczony): Tak. Ale dlaczego pan wraca
do tego?
NACZELNIK POLICJI: Zastanówcie się jednak dobrze, czy
naprawdę chcecie nas opuścić? Moglibyście jeszcze
raz wszystko dokładnie przemyśleć, umocnić się.
Jak powiadają — co nagle, to po diable. A tymczasem
237
moglibyśmy wam nawet ułatwić zbieranie znaczków
pocztowych. Mamy agentów wywiadu w wielu ciekawych krajach świata, przysyłają nam raporty. Moglibyśmy odklejać znaczki i dawać je wam do albumu. Na wolności nie jest tak łatwo o dobre znaczki.
POLICJANT (wchodzi): Wrócił sierżant.
NACZELNIK POLICJI: Niech wejdzie.
10
20
30
40
Wchodzi Sierżant. Krzepki, rumiany z wąsami dwa
razy dłuższymi niż inni. Kuleje, Strażnik go podpiera.
Jedno oko ma podbite. Przed portretami Infanta i Jego
Wuja Regenta pręży się na baczność — potem osuwa
się na krzesło. Ma na sobie nieprzemakalny paszcz
z igielitu i zielony kapelusik z małym rondem.
NACZELNIK POLICJI: No i co, sierżancie, udało się? Jak
wyglądacie? Co się stało?!
SIERŻANT (jęczy)
NACZELNIK POLICJI: Boli was?
SIERŻANT (kiwa głową, wyciąga chusteczki i przykłada ją sobie do oka. Naczelnik daje znak Policjantowi, żeby ten wyszedł)
NACZELNIK POLICJI: Teraz możecie mówić.
SIERŻANT: Pobili mnie, kiedy jako prowokator usiłowałem rzucić hasła przeciwrządowe.
NACZELNIK POLICJI: Ale kto was pobił, przecież nie powiecie, że pobił was...
SIERŻANT: Niestety — tak. Lojalny lud mnie pobił.
NACZELNIK POLICJI (zapada się w siebie ponuro):
Spodziewałem się tego.
WIĘZIEŃ: A widzi pan, panie naczelniku? Wszystko potwierdza moją tezę.
NACZELNIK POLIC1I (ostro): Proszę nie przeszkadzać!
Sierżancie, opowiedzcie szczegółowo!
SIERŻANT: Natychmiast po otrzymaniu instrukcji od
pana naczelnika przystąpiłem do ich wykonania.
Najpierw nabyłem cywilny garnitur, mimo że — zaznaczam — cywilnych ubrań nie cierpię. Dla tym
większej niepoznaki nałożyłem zielony kapelusik
z małym rondem oraz płaszcz nieprzemakalny. Następnie udałem się na ulicę. Jakiś czas zachowywałem się wyzywająco naprzeciw Państwowego Urzędu
Miar i Wag, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Wobec
tego poszedłem na plac i robiłem miny przed pomnikiem Infanta i Jego Wuja Regenta. (wstaje, siada)
238
10
20
30
40
Ale też nikt nie spostrzegł, bo to, wie pan naczelnik,
każdy się śpieszy. Oddaliłem się więc i stanąłem
w kolejce przed kioskiem, co w nim sprzedają piwo.
Rozglądam się i widzę, że przed kioskiem, dookoła
mnie — sami przeciętni obywatele. Tak mniej więcej
trzydziesta, trzydziesta ósma kategoria płac. Dobra
nasza — myślę sobie. Kolejka się posuwa, a ja cały
czas myślę, jak by tu nawiązać. Ale wymyśliłem
wreszcie i kiedy nadeszła moja kolej — powiadam
do tego sprzedawcy, niby nigdy nic: „Proszę dwa
małe piwa pod rząd”. Uważa pan naczelnik? Pod rząd.
Że to niby rząd nawarzył piwa albo coś takiego, że
niby małe i tak dalej. Ale on, czy to nie zrozumiał,
bo i mało inteligentnie wyglądał, czy to nie chciał
zrozumieć, dość na tym, że zapytał tylko: „Jasne czy
ciemne?” Na to ja jemu już wyraźniej: „Wszystko jedno, i tak rolnictwo u nas podupada, a kto nie kradnie, ten z pensji nie wyżyje”. Wtedy ci, co stali za
mną, przysunęli się bliżej, a jeden z nich zapytał, czy
ja nie robię jakiejś aluzji do naszej rzeczywistości,
bo on jest urzędnikiem państwowym i nie pozwoli
rzucać oszczerstw na państwo. No, to ja im już na całego o hodowli, o handlu zagranicznym i coś niecoś
o policji, zwłaszcza tajnej. Na to się wyrywa jeden
młodszy, w kaszkiecie, i dalej na mnie. „Ty nam tutaj
naszej policji” — powiada — „nie tykaj, bo jak tak
dalej pójdzie, to i przeciwko wojsku zaczniesz podburzać, służbę wojskową będziesz chciał ograniczać
albo i całkiem znieść, a ja właśnie na jesieni do poboru mam stanąć”. Na to jedna babina, co dalej stała,
jak się nie rozedrze: „Widzicie go, policja mu się nie
podoba! Toć ja nie dalej jak zeszłego tygodnia podanie o przeprowadzenie u mnie rewizji wniosłam,
a ten huncwot będzie mi tu bruździł! Po rewizji
zawsze to człowiekowi lżej i lojalniej, a bez rewizji
w domu, to zawsze nijako”. Widzę ja, że ciężko. Ale
zna mnie pan, naczelniku — służę w policji od dziecka, a już służba prowokatora to dla mnie świętość,
choć to służba twarda, choć, jak powiadam, od cywilnego ubrania to aż chory jestem. Więc nie zważam
i śmiało mówię, co trzeba, najpierw o podatkach,
potem o szpitalnictwie, no i wreszcie o naszym Infancie (wstaje) i Jego Wuju Regencie. „To ty taki? To
ty władców naszych najukochańszych będziesz nam
tu szkalował?!” — zawołali chórem i dali mi faję.
10
20
30
40
WIĘZIEŃ: Brawo! Dzielny lud!
SIERŻANT: No i rozumie pan, panie naczelniku, kiedy
oni mnie bili, dwa sprzeczne uczucia mną miotały;
uczucie smutku i uczucie radości. Smuciłem się, że
rozkazu pana naczelnika nie wykonałem, bo nikogo
sprowokować nie byłem w stanie, no i znowu nie będziemy mieli kogo aresztować. Radowałem się zaś,
że cześć i miłość dla rządów i osób (wstaje) Infanta
Naszego i Jego Wuja Regenta są tak powszechne i silne w narodzie, jak to pan naczelnik łaskawie zechce
zauważyć pod moim okiem.
WIĘZIEŃ (na pół do siebie, rozentuzjazmowany): Wspaniały kraj, wspaniali ludzie!
NACZELNIK POLICJI: Trzeba by kwaśnej wody.
WIĘZIEŃ: Panie naczelniku! Opowieść sierżanta umocniła mnie ostatecznie. Pragnę natychmiast wyrzec
się moich dawnych przekonań, o których nie mogę
już myśleć bez wstrętu. Podpisuję natychmiast akt
wiernopoddańczy. Proszę o egzemplarz, pióro i atrament.
NACZELNIK POLICJI (markotnie): A więc to nieodwołalne?
WIĘZIEŃ: Nic mnie już nie zdoła odwieść od tego. Gdy
opuszczę ten budynek, z którym tyle wspomnień
mnie łączy, udam się bez zwłoki, żeby się zaangażować. Dalej, podpisujmy!
NACZELNIK POLICJI: Rezygnujecie więc ze znaczków?
WIĘZIEŃ: Czym są znaczki, kiedy czeka mnie służba
u Infanta (wstaje) i Jego Wuja Regenta. Niczym jest
namiętność zbieracza wobec ducha służby. Co tam
albumy, gdy mogę się oddać rozkoszom lojalności,
których zaznaję po raz pierwszy w życiu, po mrocznym etapie anarchii.
NACZELNIK POLICJI: Dobrze więc. Nie nalegam więcej.
Oto arkusz, atrament i pióro. Sami tego chcieliście.
(ze złością przedkłada Więźniowi przybory)
WIĘZIEŃ: Nareszcie! (podpisuje. Naczelnik odbiera od
niego papier, suszy, dmucha. Następnie dzwoni.
Wchodzi Policjant)
NACZELNIK POLICJI: Przynieście mu jego rzeczy! (do
Więźnia) Rozczarował mnie pan. Myślałem, że
pan będzie twardszy. Tak pięknie pan się nie załamywał...
Policjant przynosi rzeczy Więźnia. Peleryna, maska,
bomba.
10
20
NACZELNIK POLICJI: Należy się panu zwrot rzeczy, które
pan miał przy sobie w chwili aresztowania.
WIĘZIEŃ: Widma przeszłości. (odbiera z rąk Policjanta
pelerynę spiskowca, zarzuca sobie na przedramię, maskę chowa do kieszeni. Policjant podaje mu
z kolei bombę) O nie! Tego już nie chcę. Z tym skończone na zawsze. Panie naczelniku, czy zechciałby
pan przyjąć ode mnie, na pamiątkę naszych wspólnych chwil, tę bombę? Będzie świadczyła o pańskim
ojcowskim tryumfie nade mną. Oto wszystko, co
zostało po ostatnim spiskowcu. Maskę też. (wyciąga
z kieszeni maskę)
NACZELNIK POLICJI: Jak pan sobie życzy. (obojętnie
bierze maskę i bombę z rąk Więźnia, chowa je
do szuflady)
WIĘZIEŃ: Winszuję panu serdecznie. Ostatni spiskowiec
umarł. Narodził się nowy poddany. Na pańskim miejscu kazałbym palić z moździerzy i swoim ludziom
dałbym trzy dni wolnego. Zresztą co tam trzy dni!
Od tej chwili nie będą już mieli właściwie nic do
roboty. Żegnam i dziękuję za wszystko.
NACZELNIK POLICJI: Nie ma za co.
Więzień ściska kolejno rękę Naczelnikowi, potem
Sierżantowi, Policjantowi i wychodzi. Policjant
odwraca się przepisowo i też wychodzi. Naczelnik
i Sierżant pozostają w milczeniu. Nagle za oknem
przeraźliwy okrzyk Więźnia, już z ulicy.
30
WIĘZIEŃ (niewidoczny, za oknem): Niech żyje nasz
Infant i Jego Wuj Regent!!!
NACZELNIK POLICJI (ukrywa twarz w dłoniach, załamując się): Boże, Boże...
SIERŻANT (marzycielsko): Może by go sprowokować...
Fragment I aktu Policji (1958) Sławomira Mrożka.
Tekst według wydania: Sławomir Mrożek, Teatr 6.
[Dzieła zebrane, T. XII], Noir Sur Blanc, Warszawa 1998.
239
Alain Finkielkraut
Zagubione człowieczeństwo
UW
W tym
konte AGA!
kście
lektu
Kazim rę Rozmó proponuje
w
m
ier z a
Mocz z katem y
arski
ego.
Tryumf woli
10
Odrzucenie moralności uniwersalnej łączy się w rasizmie nazistowskim z fantastyczną ścisłością uniwersalnego systemu wyjaśniania. Dla narodowych socjalistów — wszystkie drogi prowadzą
do Żydów. Żyd jest nie tylko i n n y, lecz także złowieszczy, niewidzialny i wszechmocny. Samo
rozproszenie nacji żydowskiej świadczy już o jej żądzy podporządkowania sobie innych ludów
i zagarnięcia dla siebie całego świata. Odkrywszy w 1920 roku Protokoły mędrców Syjonu1, Hitler
wyraża wdzięczność, że dokument ten odsłonił przed nim „w sposób niezbity naturę i postępowanie
narodu żydowskiego”, ukazując „jego logikę wewnętrzną oraz cele ostateczne”. Żywa nienawiść
zawarta w tych słowach wyróżnia się nie tyle nawet zajadłością, ile usiłowaniem nadania racji
historii. Nienawiść ta nie chce być ślepa, lecz rozumna. Nie jej natężenie jest tu najważniejsze, ale
moc, z jaką może się rozprzestrzeniać. Ten antysemityzm jest całkowicie pozbawiony słabych stron,
ponieważ każdy możliwy przejaw anarchii dostrzeżony w rzeczywistości tłumaczy jako niewątpliwe ciemne knowanie. [...] Powiedzmy, że Protokoły mędrców Syjonu są tekstem sfabrykowanym
w celach propagandowych przez carską ochranę2. „Nie ma to żadnego znaczenia — odpowiada
Hitler — że «Frankfurter Zeitung» nie przestaje rozgłaszać, iż Protokoły są falsyfikatem: tym lepiej
dowodzi to ich autentyczności”. Żydzi knują. Ale knowania te zostały odkryte. Dlatego zmuszeni
są wmawiać nam, że chodzi o zmyśloną bajeczkę, i głośno skarżyć się na rzekomą mistyfikację.
[...] antysemityzm nazistowski [...] nie mówi o zepsutej naturze ludzkiej, lecz wszędzie dostrzega
1. Wydane w 1920 roku w upokorzonych traktatem wersalskim Niemczech, Protokoły mędrców Syjonu zostały przyjęte niczym
objawienie. „Uczestniczyłem w Berlinie w wielu zgromadzeniach poświęconych wyłącznie Protokołom — pisze pewien
żydowski obserwator. — Mówca był zazwyczaj profesorem, wydawcą, adwokatem albo kimś w tym rodzaju. Audytorium
składało się z przedstawicieli warstw oświeconych, urzędników, kupców, byłych oficerów, dam z towarzystwa, ale przede
wszystkim ze studentów wszystkich wydziałów i roczników... Namiętności prędko osiągały stan wrzenia. Przyczyna wszelkiego zła ukazywała się przed oczami zebranych: ci, którzy rozpętali wojnę, sprowadzili klęskę, wywołali rewolucję, ukartowali
wszystkie nieszczęścia — byli bliscy i namacalni. Wróg był w zasięgu ręki, mogliśmy go schwytać, ale jednocześnie był
wrogiem, który czaił się w półmroku; drżeliśmy na myśl o knowanych przez niego zamiarach”. Najwyższe dowództwo nie
ogłosiło nigdy żadnej klęski, Niemcy dowiedzieli się, że przegrali wojnę w chwili „całkowitego zwycięstwa”, gdy ich wojska
utrzymywały nieprzerwany front w Belgii i Francji. Protokoły uwierzytelniały więc tezę „o ciosie zadanym w plecy”. Dzięki nim
wiadomo było, kto zadał ten cios. Wiedzieliśmy, kto odpowiada za rozejm podpisany 9 listopada 1918 roku przez „niepokonane w polu” Niemcy. „Wtedy to — pisze Hitler w Mein Kampf — zrodziło się we mnie poczucie nienawiści, nienawiści
do sprawców tych wydarzeń”. I dlatego właśnie „Nieznany Żołnierz Wielkiej Wojny”, jak lubił sam siebie nazywać, wybrał,
będąc już Führerem swojego narodu, datę 9 listopada 1938 roku, by w odpowiedzi na zabójstwo radcy ambasady niemieckiej
w Paryżu rozpętać wielką akcję podpalania synagog i sklepów żydowskich, znaną następnie pod nazwą Kryształowej Nocy.
[Objaśnienie sytuowane tu w przypisie jest fragmentem ciągłego tekstu książki z rozdziału Ironia historii — red.]
2. carska ochrana — rosyjska tajna policja polityczna, utworzona w 1866 do walki z wrogami caratu, zlikwidowana w 1917.
Alain Finkielkraut (ur. 1949) — czyt. alę fękielkro. — filozof i eseista francuski.
240
10
20
30
knowania Złych. [...] Nie przywołuje się już grzechu pierworodnego, by uczynić rozumną wolę człowieka, przekonać go o daremności wszelkiej zmiany, przywieść go do rozumu i posłuszeństwa,
ale właśnie rozum, wolny od wszelkich hamulców, mówi teraz człowiekowi, że źródłem wszystkich
jego nieszczęść i trosk jest tajna siła. Logika pozbawiona barier zabezpieczających daje tę korzyść,
że eliminuje, za jednym zamachem, zdarzenia nieprzewidziane i odpowiedzialność osobistą, przypadek i błąd. W nazistowskiej wizji świata nie ma miejsca ani na kaprysy fortuny, ani na zemstę
niebios. Źródłem wszelkich nieszczęść, jakie mnie dosięgają, nie jest ani przypadek, ani moje
własne błędy czy zaniedbania, ale niewidzialny złoczyńca, którego przewrotność muszę codziennie
znosić. Grzech jest nie we mnie, ale — jakież groźne przeniesienie — w nim. Nie mogę się mylić,
jestem gnębiony. [...] „cierpię, ponieważ są Żydzi”. [...]
Dowiódłszy siły, finezji oraz wszechobecności wroga, Hitler doszedł do wniosku, że należy,
nie zwlekając, przejść do czynów: „Nie ma mowy o układaniu się z Żydem, należy decydować:
wszystko albo nic! Co do mnie, zdecydowałem zająć się polityką”.
W s z y s t k o a l b o n i c: Hitler wprowadził tę radykalną zasadę do polityki, ponieważ w jego
świecie nie było takiego zakątka, który wymknąłby się logice walki, nawet natura pozbawiona została upewniającej trwałości [...], natura według Hitlera jest w ciągłym ruchu, postępuje naprzód,
nieustannie się rozwijając. Wyjaśniać prawa rządzące tym ruchem i wykonywać ich wyroki: taka
jest misja Führera. Jeśli zażarcie zwalcza on demokrację, to dlatego że jest sprzeczna z prawami
ewolucji, gdyż chroniąc słabych, przeszkadza w ulepszaniu gatunku. Jeśli żąda śmierci dla Żyda,
to dlatego że pragnie wyzwolić ludzkość i doprowadzić ją do jej ostatecznego spełnienia. [...]
Walka o byt przemienia politykę w miejsce, gdzie decyduje się przyszłość człowieczeństwa.
Jednym ruchem zlikwidowane zostaje zarówno poczucie frustracji, jak i hamulce ograniczające
człowieka. Nie ma obiektywnych granic wykonalnego, istnieje jedynie opór subiektywny, dający
się zatem wyeliminować. Wszelki sprzeciw oznacza ukrytą intrygę, wszelki brak gorliwości w dążeniu do wymarzonych celów — akt sabotażu. Jeśli rezultaty odbiegają od naszych starań albo
nakreślonych planów, dzieje się to nie za sprawą ludzi nam podobnych, lecz złej woli „innego”.
Przeciwnościom winien jest zawsze przeciwnik. Przestrzeń publiczna staje się polem bitwy. By ją
wygrać, należy dostosować się do poziomu przeciwnika, wspiąć się na ten sam stopień uniwersalności. [...]
„Triumf woli nad wszelkimi ograniczeniami”: taka jest również dewiza komunizmu w wydaniu
stalinowskim. Oczywiście, pomiędzy państwem SS a reżimem sowieckim istnieją rozliczne różnice, zarówno jeśli idzie o samą istotę władzy, jak i warunki ekonomiczne, skład społeczny partii,
przywoływane przez nie wartości, wyznaczone cele, rozmiary i funkcje terroru. [...] Pozostaje
jednak to wspólne jądro ontologiczne: w obu systemach zjawiska społeczne są pojmowane jako
procesy [...]; i tam, i tutaj dominuje pewność, że płynie się z prądem. Zarówno w walce klas, jak
i walce ras, niezależnie od dzielących je istotnych sprzeczności, znajdujemy to samo przekonanie
o tym, że „wszystko jest możliwe”, tę samą wiarę we wszechmoc polityki, ten sam przerażający
brak wątpliwości wobec rzeczywistości, mający swe źródło w tym samym woluntaryzmie, czyli w filozoficznym i obłędnym przekonaniu, że nie istnieje nic, co byłoby niezależne od konfliktu woli.
W obu przypadkach wreszcie, zachęta do zbrodni jest nie tyle wynikiem dzikich instynktów, ile
241
10
20
30
z d e c y d o w a n i a, aby bez wykrętów i skrupułów zrealizować do końca swoją ideę, z jej ostatecznymi konsekwencjami. [...] trzeba więc raczej przyjąć, że wiek XX był widownią starcia dwóch
elementów składających się na współczesną ideę człowieczeństwa: godności i historii, i że starcie
to przerodziło się w krwawe zwycięstwo historii nad godnością. O ile pojęcie godności nadaje
każdemu człowiekowi, w imię człowieczeństwa właśnie, walor wewnętrzny i absolutny, o tyle idea
historii i postępu ludzkości nadaje ludziom jedynie walor względny: „Godność człowieka wymaga, by każda istota była postrzegana w swojej wyjątkowości i jako taka była traktowana niczym
zwierciadło całego rodzaju ludzkiego”. W przeciwieństwie do tego, idea postępu głosi wyższość
ontologiczną życia ludzkości nad życiem ludzi. [...]
Jeśli postęp można określić jako zwycięstwo i wcielanie w życie doskonałości, czyli dochodzenie człowieka do suwerenności absolutnej, jeśli — innymi słowy — misja historii polega na
uwolnieniu człowieka od skończoności przez nadanie mu atrybutów boskich, takich jak wszechwiedza i wszechmocność, to słudzy historii musieli zdać sobie sprawę, że tkwią w miejscu, że są
zapóźnieni, ponieśli klęskę, musieli dostrzec, że się cofają. Skoro nieszczęścia nie tłumaczy się już
sprawiedliwością Najwyższego albo sztuczkami diabła, a skończoność kondycji ludzkiej głoszą wyłącznie ci, w których interesie jest utrzymywanie istniejącego stanu rzeczy, nadszedł czas, by sięgnąć
po argument o istnieniu przeciwnika. Bóg umarł: istnieje jedynie wróg. Nasze porażki dowodzą jego
złośliwości, nie zaś naszych ograniczeń. Tym ostatnim właśnie jest winny — nie są one wcale naszym
przeznaczeniem. Trzeba najpierw unicestwić wroga, by wypełnić wielką misję historyczną. [...]
Uzbrojona w teorię przeciwnika, myśl totalitarna postanawia s k o ń c z y ć z p o b ł a ż a n i e m,
kierując ten postulat pod adresem rzeczywistości i wszelkich zachodzących w niej zdarzeń. Opierając się na niezachwianej pewności co do śmiertelnej walki pomiędzy człowiekiem a wrogiem
rodzaju ludzkiego, myśl ta „uniezależnia się od rzeczywistości, którą odbieramy za pomocą naszych
pięciu zmysłów, i kładzie nacisk na «prawdziwszą» rzeczywistość ukrytą za tym wszystkim, co jest
dostrzegalne, panującą nad tym z miejsca ukrycia i wymagającą szóstego zmysłu, który umożliwia
nam uświadomienie sobie tego”.
Ten szósty zmysł oraz myślenie odrzucające wszelkie doświadczenie, gdyż samo jest w stanie
objaśnić wszystko, Hannah Arendt1 nazywa ideologią. Za sprawą ideologii, czy to rasistowskiej,
czy komunistycznej: „Koncepcję wrogości zastępuje koncepcja spisku, a to wywołuje powstanie
umysłowości, która przestaje doświadczać i rozumieć rzeczywistość — rzeczywistą wrogość lub
rzeczywistą przyjaźń — w jej własnych kategoriach, lecz z góry zakłada, że oznacza ona coś
innego”.
Fragmenty książki: Alain Finkielkraut,
Zagubione człowieczeństwo,
Tłum. Mateusz Fabjanowski, PIW, Warszawa 1999.
1. Hannah Arendt — zob. biogram s. 185
242
Henryk Grynberg
Żydowska wojna
UWAGA
W konte
!
kście te
j
sekwen
p r z e cz y
cji pr
t an
Zdążyć ie książki Han oponujemy
Obowią przed Panem ny Krall
zuje lek
tura cał Bogiem.
e g o ut w
oru.
(fragment)
Muzeum Literatury w Warszawie. Fot. A. Kowalska.
10
20
Henryk Grynberg (ur.
1936) — prozaik i poeta;
w czasie wojny ukrywał
się pod nazwiskiem Krzyżanowski; aktor Państwowego Teatru Żydowskiego
(Warszawa); od 1967
w USA. W swej twórczości
Grynberg odwołuje się
często do własnej biografii, podejmując problemy
martyrologii Żydów oraz
ich tożsamości we współczesnym świecie.
30
Pod koniec lata mężczyźni coraz częściej wybiegali przed wieczorem na rynek, czytali
ogłoszenia i komunikaty, rozmawiali, a potem powracali z niespokojnymi oczyma i prowadzili przytłumione rozmowy z kobietami, którym talerze wypadały z rąk. O szarej
godzinie kobiety owijały się obszernymi, frędzlowatymi chustami, pod którymi ukrywały różne zawiniątka, i przemykały do domów swoich jasnookich, łaskawiej przez los
nacechowanych sąsiadów.
Na jesieni wozy załadowane pierzynami i poduszkami, pożyczone od chłopów, skrzypiące, ruszyły w stronę Stanisławowa. Znów my jechaliśmy na wozie, a ojciec w butach
z cholewami szedł obok i od czasu do czasu swoimi wysokimi, a raczej zawsze nieco
uniesionymi, jakby pod niewidocznym ciężarem, plecami podpierał wóz. Miał zmarszczone brwi, które wydawały się przez to jeszcze gęściejsze, sine ślady zarostu wysoko aż
pod oczami, a we wrześniowym słońcu połyskiwała fioletowo jego trudna do uczesania
czupryna gęstych, sztywnych włosów.
Nie wiadomo, co ojciec wiedział, a czego się tylko domyślał. W każdym razie nigdy
nikomu zanadto nie ufał, a tym bardziej Niemcom. Wierzył zaś tylko sobie. Dlatego
w Stanisławowie, który, jak się okazało, nie był wcale miejscem naszego przeznaczenia,
ale tylko etapem naszych przeznaczeń, w ową noc, kiedy się wszyscy dowiedzieli, że
rano mają stawić się całymi rodzinami, z walizkami, wyłącznie ręcznym bagażem, nie
większym, niż są w stanie udźwignąć, tej nocy ojciec zadecydował, że my nigdzie się
więcej nie stawimy. Kto może, ucieknie od razu na wieś, a kto, jak na przykład obaj
dziadkowie i babcie, nie będzie w stanie uciekać, ten ukryje się u znajomych ludzi, a na
wieś przekradnie się nocą, zaś na wsi damy sobie radę. Bo my byliśmy ze wsi i wiedzieliśmy, że cokolwiek by się miało stać, na wsi się tak łatwo nie ginie jak w mieście.
Położyliśmy się do łóżek w ubraniach, nakładając ich tyle, ile się tylko dało. Mama
obudziła mnie wcześnie, aż zdawało mi się, że dopiero co zdążyłem zamknąć oczy.
Okna były pozasłaniane kocami i paliły się świece jak w szabes. Mama podniosła mnie
z łóżka, ponieważ sam nie byłem w stanie wstać. Zakładała mi trzewiki i płakała. Ojciec
krzątał się po mieszkaniu i wiązał małe, lekkie tobołki. Buciek owinięty w błękitną
kołdrę spał. On również nie mógł uciekać. Miał pozostać na razie u ludzi, którzy mieli
dużo dzieci. Miał dopiero półtora roku i każdy mógł na niego powiedzieć, że to jego...
Ale w ostatniej chwili mama sprzeciwiła się i nie chciała oddać Bućka kobiecie, która
po niego przyszła, i wybiegliśmy z domu wszyscy razem.
To już nie była noc, kiedy biegliśmy szarą uliczką w stronę pola. Zewsząd słychać
już było tupanie, kołatanie, a nawet wystrzały. Wystrzały stawały się coraz częstsze,
kiedy biegliśmy przez pole. Mama biegła z Bućkiem na rękach, przypasawszy go do
243
10
20
30
40
244
siebie wielką, wełnianą chustą, a mnie wziął ojciec na plecy. Potem mama zatrzymała
się i ojciec zatrzymał się również i wziął na ręce Bućka, a ja pobiegłem obok, trzymając
ojca za rękę. Potem mama znów zatrzymała się i, ciężko dysząc, wzięła Bućka od ojca,
a ojciec znowu zarzucił mnie sobie na plecy. Ale mama z Bućkiem na rękach — zawróciła
i dotarliśmy z ojcem na wieś bez mamy.
Kiedy ją znowu zobaczyłem, siedziała na środku izby, w Głęboczycy, u gospodarza,
u któregośmy się schronili. Miała na sobie tę samą dużą, wełnianą chustę z frędzlami,
w której nie było jednak zawiniętego Bućka... Siedziała na stołku na samym środku
izby i uśmiechała się, kiedy ojciec mnie przyprowadził.
— Gdzie Buciek? — zapytałem od razu.
— Nie ma Bućka — odpowiedziała.
— A gdzie jest?
— Nie ma go...
— Nie męcz matki — powiedziała gospodyni. — Przecież widzisz, że jest zmęczona.
Jak ją będziesz dalej męczył, to sobie pójdzie i wcale nie wróci. Idź lepiej na podwórze,
pobiegaj!
— Ale ja chcę wiedzieć, gdzie jest Buciek! — zawołałem.
Na wsi było dobrze. Wieś to były przestrzenie, na których nie spotykało się ludzi,
których nie chciało się spotkać, a tylko tych, którzy czekali na nas w ustronnych chatach, dawali nam jeść, pozwalali przenocować, znali nas. Jeśli ktoś obcy się zbliżał,
zamykaliśmy się w pustej izbie, w której znajdowało się na ogół tylko łóżko, jedno, ale
wielkie, że mogliśmy się wszyscy w nim zmieścić, drzwi do takiej izby zasuwało się
z drugiej strony szafą.
Pewnego dnia, kiedy jeszcze byliśmy w Głęboczycy, zjawiła się u naszego gospodarza ciotka Itka. I wtedy dowiedzieliśmy się — od gospodarza, a nie od ciotki, bo ciotce
nie powiedziano, że my jesteśmy — że dziadek i babka nie chcieli się schować i poszli
do pociągu. Mówili, że są za starzy i za poważni na to, żeby uciekać, a co dopiero poniewierać po ludziach i kryć się. Dziadek był talmudystą. Żydzi znali go z tego, że nie
z każdym raczył rozmawiać. Bo talmudysta to nie był zawód. Nie dawało to żadnych
dochodów, a wtedy ludzie są rzeczywiście mało potrzebni. Talmudysta, tłumaczyła mi
mama, to jest człowiek, który pragnie być mądrym. A ten, kto tego pragnie, ten jest,
więc i dziadek był mądry. Z moim ojcem pogniewał się nie dlatego, że ojciec rozpoczął
samodzielne życie od golenia twarzy i poszukał sobie własnego dziedzica, ale dlatego,
że ożenił się ze zbyt ładną, a przy tym najbiedniejszą dziewczyną z miasteczka, która
do tego, jak wszyscy w okolicy mówili, wcale nie pragnęła wyjść za niego za mąż. Ani
dziadek, ani nikt z ojca rodziny nie był na ślubie, a dziadek zjawił się w naszym domu
dopiero w dniu, w którym się dowiedział, że ja się urodziłem. Poza tym inni ludzie
i ich sprawy nie interesowały go wcale. W bardzo nielicznych wypadkach dopuszczał do
siebie kogoś i wtedy udzielał dobrych rad, krótko i bardzo mądrze, ale takich, które na
ogół były nie do przyjęcia. W Stanisławowie, kiedy ojciec powiedział, że nie pozwolimy
się dalej wywieźć, i załatwił kryjówkę dla dziadka i babki, dziadek nic nie odpowiedział
10
20
30
40
i wszyscy byli przekonani, że się zgodził. Nie było przecież żadnej lepszej rady. Ale jak
się okazało, i dziadek, i babka wraz z moim stryjkiem, dotkniętym na umyśle Mejerem,
i trochę starszą od Itki ciotką Rywką, która mogła uciec, ale nie chciała zostawić rodziców i swojego biednego, starszego brata, poszli do pociągu. Nie sądzę, żeby mój dziadek
nie wiedział, dokąd ów pociąg jechał... Ale wiedział on również, co czekało tych, którzy
uciekali. On wiedział wszystko o ludziach, w każdym razie to, co najważniejsze, bo ich
małymi sprawami nigdy się nie zajmował. Wiedział również, że ten świat istnieje na
mocy pewnej umowy, w której postawiono kilka takich warunków, że jeśli ich nie dotrzymamy... Poszedł więc do pociągu, żeby umrzeć dobrowolnie, jak człowiek. A nam
nic nie powiedział. Był na to za mądry. Może obawiał się. Chciał jednak, żebyśmy na
wszelki wypadek uciekali, był mądry...
Gospodarz dowiedział się od Itki również, że Nusen i jego żona są w okolicy. Że
uciekli z pociągu, ale bez swoich pięknych dzieci.
Kiedy mama to usłyszała, jej twarz zaczęła drżeć i mama ukryła ją w poduszkę. Ale
nadal drżały jej ramiona i plecy.
Ona chciała Bućka ratować. Chciała się schować razem z nim, ale powiedzieli jej, że
nie można, bo Buciek mógłby się odezwać albo zacząć płakać. Dlatego ukryli ją samą,
a Bućka wzięli do siebie, do izby. Buciek był ładny i miał duże, niebieskie oczy. Bardzo
rzadko płakał, lubił tylko głośno się bawić. Często naśladował samolot.
Mama słyszała, jak przyszli. Leżała na strychu, w sianie, przy samych schodach
i wszystko słyszała.
— A czyje to dziecko? — spytali.
— Nasze.
— Ee tam, za ładne na wasze!... — roześmiał się jeden.
— I do tego jeszcze obrzezane...
Buciek nie zapłakał. Wcale się nie bał. Przyglądał im się tylko tymi swoimi niebieskimi oczami, że aż się musieli śmiać. Pokazywali go sobie nawzajem i, zabierając go
z sobą, powtarzali: — Jakie to ładne dziecko... — i nie zrobili gospodyni nic złego, w takich byli dobrych humorach. Mama nie mogła ukryć pewnej dumy, kiedy to opowiadała... — Może go któryś wziął dla siebie — mówiła. — Może mu nie zrobili nic złego?
Siedzieliśmy w Głęboczycy do pełnej jesieni. Może zostalibyśmy dłużej, ale do wsi
przyjechała komisja. Z początku chciano nas ukryć w słomie, w stodole, w której siedziała ciotka Itka, ale ojciec się sprzeciwił. Powiedział, że niedobrze, kiedy wszyscy są
razem. Zresztą stodoła to żadna kryjówka, mówił, i lepiej, żeby gospodarz kazał ciotce
od razu uciec.
Ale ciotka nie miała odwagi uciekać i schowała się w stodole pod strzechą, a myśmy
się ukryli w takim samym miejscu w oborze. Było tam trochę słomy, a na dole hałasowały krowy, tak że czuliśmy się raźniej. Poza tym w razie czego trudniej byłoby nas
tam usłyszeć.
Przez szpary w strzesze widzieliśmy, jak zajechała na podwórze żółta bryczka, jak
jedni weszli do chałupy, a inni udali się w obejście i do stodoły, w której ukryta była
245
10
20
30
40
246
ciotka Itka. Zabawili tam trochę, a potem wyszli, prowadząc ciotkę Itkę z kosmykami
słomy w jej długim, czarnym warkoczu. Ciotka nic nie mówiła, tylko rozglądała się, patrzyła na wszystkich ludzi, którzy stali na podwórzu, i była czerwona na twarzy. I widzieliśmy, jak szła przez podwórze, a ona wcale nie wiedziała o tym, że my byliśmy tak blisko
i że cały czas na nią patrzyliśmy. Nigdy się o tym nie dowiedziała.
Później już nie patrzyliśmy, tylko schowaliśmy głowy w słomę, bo otworzyły się
drzwi obory, w której byliśmy schowani, i tamci zaczęli po niej chodzić. Nie udało im się
do nas dotrzeć, bo w oborze było wszędzie pełno świeżego, krowiego nawozu i nigdzie
żadnej drabiny, żeby dostać się na górę, a może dlatego, że krowy podniosły ogromny
hałas i nie chciały się uspokoić, dopóki nie wyszli?...
I jeszcze tego samego wieczora opuściliśmy Głęboczycę, udając się na przełaj przez las.
Odtąd bardzo często chodziliśmy przez las. Las był wilgotny, pachniało w nim jesienią i mgłą. Nie było w nim żadnych dróg i tylko ojciec wiedział, którędy iść. Las nas
osłaniał, ale osłaniał on również wszystko, co było przed nami i dookoła nas i dlatego
nie mogliśmy się czuć w lesie bezpieczni. Z jednej strony szliśmy my, a z drugiej, na
przykład, gajowy. Do niego należał las. Drzewa, jagody i grzyby, skóry i mięso oraz
pieniądze, których podobno było wtedy w lesie więcej niż kiedykolwiek. Gajowy nie
sieje, nie orze. Zakłada strzelbę na plecy i idzie do swojego lasu... Gajowy znał wszystkie miejsca, którymi się chodzi, i wszystkie sarny i zające wychodziły prosto na niego...
Nieruchomiały i stawały słupka...
— A to co? — pyta gajowy. — Spacery? W biały dzień?...
— A tak... dla złapania powietrza...
— I z dzieckiem? Się nie przeziębi?...
— A nie, gdzież tam, proszę pana... Dziecko zahartowane.
— To dobrze — mówi z namysłem gajowy. — To bardzo dobrze — mówi i patrzy, a ja
usiłuję schować głowę, przyciskając ją do brzucha matki, a ojcu drżą ręce, które w żaden
sposób nie mogą trafić do kieszeni...
— Eee, nie trzeba, niech pan nie szuka... — mówi łagodnie gajowy. — Ja tam człowiek
niechciwy, o cudze nie stoję...
Ręce ojca zatrzymują się, choć nie przestają drżeć.
— Pan gajowy to dobry człowiek — próbuje się uśmiechnąć matka, ale twarz jej za
bardzo zaczęła drżeć, więc przestała. — My tu, proszę pana gajowego, tylko po drodze...
My tylko przejdziemy i pójdziemy sobie dalej...
— Taaak... — mówi powoli gajowy. — Ja człowiek niechciwy. Mnie tam co Bóg da, to
dobrze...
Ojciec spogląda na matkę i widzi w jej oczach niepokój, więc znów przesuwa rękę ku
marynarce. — Mnie niczego nie trzeba... — dodaje gajowy. Ręka ojca znów zatrzymuje się.
— ...Czasy takie, że jeśli człowiek wyniesie cało głowę, to i tak już dosyć bogaty.
— To prawda... — odpowiada zupełnie już zdezorientowany ojciec.
— Święta racja! — przyznała natychmiast matka. — Kto by tam dziś patrzył o pieniądze albo złoto!... Każdemu przede wszystkim życie miłe.
10
20
30
40
— To może my już sobie pójdziemy, panie gajowy? — powiedział niepewnie ojciec.
— Powiedziałem, każdemu życie miłe... — ciągnął gajowy, udając, że nie słyszy tego,
co ojciec mówi. Człowiek musi robić to, co mu każą — westchnął. Takie czasy!...
— Ale przecież my, proszę pana, tylko... — ręce ojca pobiegły po ubraniu i trafiły
wreszcie do kieszeni na jego piersi — ...tylko przechodziliśmy...
— My tylko dlatego, że po drodze... — dodała matka.
— Z dzieckiem?... — kwaśno uśmiechnął się gajowy.
Ręce ojca biegały od jednej kieszeni do drugiej, wyjmowały coś stamtąd i podawały.
— Niech pan to weźmie, panie gajowy, proszę!...
— Prosimy, naprawdę, bardzo prosimy, niech pan weźmie...
— Na wypadek jeśli, broń Boże, jakaś szkoda w lesie...
— Właśnie, człowiek nie patrzy, czasem niechcący nie zauważy...
— A wiecie wy, co czeka gajowego, jeżeli „nie zauważy”?
— My wiemy, my rozumiemy i nie chcielibyśmy, broń Boże, żadnych przykrości dla
pana gajowego, dlatego zaraz sobie pójdziemy, dobrze?...
— I nikt nas tu nie zobaczy, naprawdę, pójdziemy od razu, naprawdę, nie zostaniemy w tym lesie...
— Tak, chodźmy, szkoda czasu. Chodź, synku, powiedz do widzenia panu i chodźmy!...
— Kiedy nie mogę, kochani — mówi gajowy, potrząsając ręką, na którą ojciec nakładł
mu różnych rzeczy. — Bóg mi świadkiem, że nie mogę...
— Ale zaklinamy pana na pańskie dzieci! Niech pan weźmie to, a my sobie pójdziemy...
— Puściłbym, Bóg mi świadkiem, że puściłbym, ale posterunek... Niedaleko, niecałe
dwa kilometry stąd...
— To nic, nikt nas nie zauważy... A ten pierścionek też niech pan weźmie... — powiedziała matka, ściągając z palca swój pierścionek. — On jest z prawdziwym kamieniem
— dodała.
— Na co też człowiek się musi narażać... — westchnął gajowy. — Ale co robić, trzeba
przecież być człowiekiem... No, dobrze, niech już pani nie płacze, kobieto... Prawdę
mówiąc, to dziecka mi szkoda, bo tak... No, pokaż się, mały!...
— Nie, nie, mamusiu, nie!... — zawołałem, nie pozwalając oderwać się od sukienki
matki.
— A niech mi tu więcej wasza noga nie postoi! — zawołał jeszcze z daleka gajowy.
— Bo na drugi raz i święty Boże nie pomoże!...
Kryliśmy się w lesie do zmierzchu. Siedzieliśmy pod rozłożystymi, iglastymi drzewami, przy pniu, gdzie było zacisznie i sucho. Nisko wyrastające gałęzie spływały do
samej ziemi, tworząc gęsty, cienisty parasol. Tylko osypujące się, suche igły wplatały
się we włosy i kłuły, wpadając za kołnierz.
Kiedy robiło się ciemno, ojciec żegnał się z nami, a mama przyciągała mnie do siebie
bliżej i kazała być jeszcze bardziej cicho. Spoglądaliśmy w kierunku, w którym trzaskały, a potem jeszcze przez jakiś czas chwiały się gałęzie po ojca odejściu.
247
10
20
30
40
248
Zostawaliśmy sami. Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy ojciec wróci. „Kiedy”? Nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wróci. Mógł nie wrócić wcale. To zależało od tylu rzeczy. Gdyby
go schwytali, gdyby spotkał, kogo nie trzeba... A jeśli musiał się ukryć i czekać do późna
w nocy? My musieliśmy siedzieć i czekać na niego, nigdzie się nie ruszać, żeby do nas
trafił. A jeśli go dawno już mają i teraz szukają nas w tym lesie?... Czy ten trzask gałęzi
i szelest to ojciec? Czasem zawiśnie sobie pomiędzy ziemią a niebem mała, zeschnięta
gałązka, nie wiadomo jakim sposobem i nie wiadomo po co, a potem również nie wiedzieć skąd i jak nagle coś trzaśnie lub spadnie tuż za plecami... W takich chwilach
pierzchał nasz całodzienny głód, a jedynym naszym pragnieniem było, żeby ojciec jak
najprędzej wrócił. Żeby nie przynosił ani zimnej zupy, ani mleka, żeby tylko nareszcie
wrócił i żeby nigdy więcej już nie odchodził.
A po jakimś czasie ojciec zawsze wracał i przynosił garnek z gęstą zupą, zgęstniałą
od chłodu i sosnowych igieł, które powpadały do niej po drodze, gdy ojciec przekradał
się z garnkiem wśród gęstych, iglastych krzaków, i które nadal podczas naszego jedzenia wpadały, tak że musieliśmy, pomimo że byliśmy bardzo głodni, jeść naszą zupę
ostrożnie, uważając na kłujące ości, jak gdybyśmy jedli nie zupę, lecz rybę.
A kiedy zapadła noc, przenosiliśmy się do umówionej stodoły, najczęściej na jedną
noc i jeden dzień, aż do następnej nocy, ale czasem na dwa dni, ażeby kolejnej nocy
odejść i odbyć dalszych parę kilometrów. Tak było bezpieczniej i dla nas, i dla ludzi,
którzy nas przyjmowali, i naprawdę trudno nas było wytropić. Nocami, gdy szliśmy,
ojciec i matka trzymali mnie z jednej i z drugiej strony za ręce, z jednej strony ojciec,
a z drugiej matka. Czasem pozwalali mi przysiąść na chwilę. A jeśli trzeba było naprawdę się śpieszyć, ojciec brał mnie na plecy. Wystarczyło mi wtedy na moment do nich
przylgnąć, abym od razu zasnął.
Mogliśmy tak chodzić do późnej jesieni, ale zimą to nie byłoby możliwe. Dlatego
ojciec robił wszystko, żeby znaleźć dla nas jakieś zimowanie, zanim nastaną śniegi
i mrozy. Udało mu się to załatwić u Śliwy, na kolonii położonej z dala od wsi. Spaliśmy
wtedy znów w łóżku i nie musieliśmy codziennie rozstawać się z ojcem.
U Śliwy z początku próbowano trzymać mnie w izbie razem z innymi dziećmi, żebym się z nimi bawił i biegał po podwórzu, bo tak było nawet bezpieczniej. Ale ja nie
umiałem się już bawić z dziećmi i wcale nie miałem ochoty biegać. Więc dzieci rozczarowane zaczynały mnie szturchać, a czasem nawet mocniej okładać, a ja nic nie mówiłem,
bo myślałem, że tak trzeba. Aż pewnego razu parobek, który wstąpił do Śliwy, zaczął
mi się przyglądać, jak siedziałem na ławie przy ścianie, i zapytał:
— A czyje to? Przecie nie wasze?...
— A nie, to od rodziny z miasta. Dali na podchowanie, bo wiecie, jak to teraz w mieście, głód i chłód.
— A czemu ono takie jakieś niemrawe?
— A przybiedzone trochę... I trochę się pewno wstydzi, bo to takie skromne
dziecko...
— Ee i tak jakoś patrzy... To musi być chyba żydowskie dziecko...
10
20
30
40
Więc zabrano mnie do drugiej izby, chłodnej i zabitej deskami, gdzie siedzieli ojciec
i matka. Był to pokój gościnny, do którego nikt nie zaglądał zimą i w którym nikogo nie
przyjmowano, chyba że w czasie wesela, ale na żadne wesele się nie zanosiło. Wieczorem wchodziła Śliwina z karbidową lampką o ostrym zapachu, a z zapachem karbidu
mieszała się woń parujących kartofli, które przed nami stawiała w saganku. Mieliśmy
też, na wszelki wypadek, przygotowaną kryjówkę za szafą, w sztucznej ścianie, a raczej
pomiędzy ścianami. W razie niebezpieczeństwa wchodziliśmy tam. Można było tam stać
albo siedzieć, leżeć nie było można. Kiedyś przesiedzieliśmy tam cały dzień, nie mogąc
wyjść za potrzebą. To był najgorszy nasz dzień. Poza tym kryjówka miała jeszcze jedną
wadę, że wchodziło się do niej tylko z pierwszej izby. Dlatego wtedy, kiedy przyszedł
sołtys, nie mogliśmy z naszej kryjówki skorzystać.
Sołtys przyszedł wieczorem. Gdyby przyszedł w dzień, wiedzielibyśmy, że idzie,
i zdążylibyśmy się schować. W dzień zawsze ktoś uważał na drogę, a Niemcy nigdy nie
chodzili wieczorem. Sołtys przyszedł wieczorem, on wiedział, kiedy przyjść. Zawołał do
siebie parobka, tego samego, który powiedział na mnie: „coś mi się zdaje, że to musi być
żydowskie dziecko”. Sołtys zaprosił go do siebie, podpili sobie, a potem wzięli w ręce
kije i ruszyli do Śliwy.
Traf chciał, że w tym właśnie czasie szedł do Śliwy Słoń. Był to kolega wujka Arona. Był blondynem, albinosem, więc kazał nazywać się Stacho... Ze słonia nie miał nic
oprócz tego, że był naprawdę mądry jak słoń. Słoń zresztą wcale nie wiedział, że my
siedzieliśmy w drugiej izbie u Śliwy, ale zaniepokoiło go to, że sołtys szedł do Śliwy
z parobkiem i obaj z takimi dużymi sękatymi kijami. Poza tym Słoń też sobie przedtem
wypił. Kiedy tamci się zbliżyli, zawołał do nich, przywitał się i zapytał, dokąd idą, a oni
odpowiedzieli:
— Do Śliwy.
— Do Śliwy, a po co?
— A Żydów szukać!
— Ach, Żydów?...
— Tak, Żydów.
— To ja idę z wami! — powiedział Słoń. Przychodzą, a Stacho od razu na cały głos:
— Niech będzie pochwalony, panie Śliwa, przyszliśmy do was Żydów szukać!
Śliwina popatrzyła na Słonia, nie rozumiejąc, kto z nich właściwie zwariował, ona
czy Słoń, a jednocześnie cała zmartwiała.
— Słyszeliśmy, że trzymacie u siebie Żydów — powiedział sołtys.
— Sołtys podpił sobie i teraz żartuje — uśmiechnęła się Śliwina. — My? Żydów?...
Ale sołtys nie żartował i powiedział, że chciałby poszukać.
— Proszę, niech sołtys szuka — powiedziała Śliwina, chociaż miała okropnie ściśnięte gardło i czuła w kolanach watę. Jednak fakt, że był tam Słoń, dodał jej odwagi, więc
podając sołtysowi klucz do naszej izby, drugą ręką przekręciła mało widoczny zza szafy,
która stała tuż przy drzwiach, przybity jednym gwoździem nad drzwiami obrotowy,
drewniany skobelek.
249
10
20
30
40
250
Sołtys przekręcił klucz, ale drzwi się nie otworzyły. Przekręcił jeszcze raz, ale i tym
razem drzwi nie puściły. Potem jeszcze ze dwa razy przekręcił tam i z powrotem i również bez skutku.
— Tam ktoś jest i trzyma! — powiedział sołtys. — Nikt nie trzyma — zaprzeczył Śliwa.
— Ale! Kto też może trzymać, kiedy nikogo nie ma? — uśmiechnęła się naiwnie Śliwina.
— A ja wam mówię, że tam ktoś jest! — powiedział sołtys, przykładając ucho do drzwi.
— Tam słychać jakieś chrobotanie...
— Zdaje się sołtysowi, ja nic nie słyszę — powiedziała przykładając ucho Śliwina.
— Ja też nie — powiedział uczyniwszy to samo Słoń.
— Wyraźnie słychać jakieś chrobotanie, sołtysie powiedział przyłożywszy ucho parobek.
— Chyba że myszy albo kot — wyraził przypuszczenie Śliwa.
— Raczej powiedziałbym myszy... stwierdził, popatrzywszy na Śliwę, Słoń.
— Ale tam musi ktoś trzymać, bo inaczej drzwi by się otworzyły — rozumował sołtys.
— Nikt nie trzyma, sołtys pijany; nie może nawet drzwi otworzyć!...
W końcu jednak sołtys musiał zobaczyć wiszący nad drzwiami skobelek. Zobaczył
go, przekręcił i otworzył drzwi. Otworzył je na oścież i stanął w nich razem z parobkiem, a Śliwa i Słoń stanęli tuż za ich plecami. Śliwina przywarła do ściany. W gościnnej
izbie wtedy już rzeczywiście nikogo nie było, przez jedno z wyrwanych zamarzniętych
okien wiał przenikliwy chłód i straszyły powyrywane rękami ojca deski.
My zaś szliśmy już wtedy przez puszyste, białe pola, zostawiając za sobą w śniegu
rozpaczliwie głęboki, ciemny ślad. Byliśmy już bardzo daleko, gdy nad białymi głowami drzew pojawił się księżyc i rozjaśnił ten cały srebrzysty świat zimowych bajek.
Z naszych ust ulatywały białe obłoczki pary, nogi uginały się i zapadały w śnieg coraz
głębiej i ja nie miałem już siły ich z tego śniegu wyciągać, zbyt krótkich ze zbyt głębokiego śniegu, więc ojciec i matka wzięli mnie między siebie i wyciągali mnie ze śniegu
za ręce, więc i ręce zaczęły mnie boleć, i zacząłem płakać i prosić, żeby się zatrzymali,
bo nie mogę już iść. Ale oni nie zwalniali kroku, tylko ojciec zabronił mi płakać, bo
mógłby nas kto usłyszeć. Więc nie płakałem, tylko prosiłem, żeby się zatrzymali odpocząć. Ale powiedzieli, że nie wolno się zatrzymać, bo tamci mogliby nas dogonić,
a poza tym musieliśmy gdzieś dojść, zanim skończy się noc. Więc zatrzymajmy się tylko
na chwilę, prosiłem. Ani na chwilę, powiedział ojciec, bo jak się zatrzymamy, to zasnę.
To dobrze, bo ja właśnie chcę spać, powiedziałem, puszczając jego rękę i zapadłem się
w śniegu. Ale tylko na chwilę zdążyłem się do śniegu przytulić, bo ojciec natychmiast
mnie od niego oderwał, krzyczał mi coś prosto do ucha i ciągnął za ramiona po śniegu.
Groził, że jak nie będę szedł, to mnie zostawi, a oni pójdą sami. Ale ja się wcale tego
nie bałem. Powiedziałem, że dobrze, żeby mnie zostawili, że ja już nie chcę iść. Wtedy
mama zaczęła płakać i prosić mnie, żebym szedł, bo ani ojciec, ani ona nie mają już
siły mnie ciągnąć. Więc ja odpowiedziałem, żeby mnie zostawili chociaż na chwilę, to
ja sobie odpocznę, a jak tylko odpocznę, zaraz za nimi pójdę i ich dogonię, niech mnie
10
20
zostawią i pójdą sami... I nie słyszałem już, co więcej mówili, bo moje nogi zaplątały się
zupełnie w śniegu, a łzy zaszkliły mi oczy, i zamknąłem je, bo i tak nic nimi nie widziałem i od razu przyśniła mi się wielka, miękka pościel, w której nie wolno mi było się
położyć, bo ktoś biegł za mną, gonił mnie i krzyczał. I musiałem uciekać, biegnąc przez
tę zapadającą się pode mną białą pościel, zapadając się w niej i nie mogąc wyciągnąć
moich grzęznących nóg. Czułem ogromny ból w kolanach i w rękach, które przed siebie
wyciągałem, i ogromny, bezskuteczny wysiłek, jaki się czuje we śnie.
Obudziło mnie szczekanie oraz dobrze mi znany zapach obory i stajni. Siedziałem
z mamą pod bezlistnym, zimowym krzakiem oparty o jej kolana. Ojciec, jak zawsze
w takich razach, skradał się w kierunku zabudowań, a my czekaliśmy, aż ustanie szczekanie psa, i dopiero wtedy ruszyliśmy w ślad za nimi. Drzwi obory lekko skrzypnęły,
ojciec pokazał mamie drabinę. Mama wchodziła pierwsza. Kiedy się znajdowała na
górze, słychać było szum moszczonej słomy albo siana i wtedy ojciec podsadzał mnie,
a mama chwytała mnie wyciągniętymi z ciemnej czeluści rękami. Wyglądało to bardzo
nieswojo, ale wiedziałem, że te wyciągnięte po mnie ręce to mama.
W międzyczasie krowy rozbudziły się i zaczęły niepokoić, ale ojciec uciszył je, zwracając się do nich po imieniu. Okazało się bowiem, że je znał. A i one, okazało się, jego
znały. Bo były to jego własne krowy i stały na swoich dawnych miejscach w dworskiej
oborze, a my znajdowaliśmy się prawie w naszym dawnym domu. Ojciec przytknął
mi do ust wielką, ciepłą butelkę, ciepłą od dopiero co wydojonego mleka, a ja piłem
i zasypiałem. Kiedy zasypiałem, budził mnie i bardziej przechylał butelkę, aż nie nadążałem pić, zachłystywałem się i zasypiałem, czując przyjemne ciepło ściekające po
moich policzkach, uszach i szyi.
Byliśmy znowu w domu. Doiliśmy nasze własne krowy. Cały dzień słyszeliśmy koło
zabudowań głosy naszych dawnych znajomych, choć nikt z nich o tym nie wiedział,
że byliśmy tak blisko nich, że ich słyszeliśmy, tak jakbyśmy znowu byli wśród nich.
Jakbyśmy byli duchami, które przychodzą na swoje dawne miejsca, żeby się przyjrzeć
tym miejscom i ludziom, wśród których kiedyś żyli, a tamci wcale nie wiedzą o tym,
że ktoś, kogo nie widzą, widzi ich i słyszy...
Fragment Żydowskiej wojny Henryka Grynberga.
Tekst według wydania: Czytelnik, Warszawa 1965.
251
Tadeusz Różewicz
Chaskiel
Bawił się z dziećmi w chowanego
znał wszystkie kąty
kryjówki schowanka
świat był jak kieszeń
tak łatwo się schować
w piwnicy w drwalce na strychu
w cieniu w słońcu
pod mysim liściem łopucha
przyszli Niemcy
z żelaznymi krzyżami
stanęli nad ludźmi
z czarnymi batami
Archiwum Ilustracji PWN. Fot. R. Nawrocki.
Chaskiel
z dnia na dzień starszy
kurczył się malał
w długiej kapocie ojca
z gwiazdą na rękawie
zbliżał się do grobu
w ten dzień
chciał się ukryć
jak świerszczyk w szparce
żeby nikt się nie gniewał
że jest na świecie
nie oddychał
wszystkie dobre kryjówki
się otwierały
wszystkie kąciki
wszystkie schowanka
śmierci go wydały
leżał jak robak
na wierzchu muru twardego
morze czerwone
schowało go
Tekst według wydania: Tadeusz Różewicz , Poezje zebrane,
Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1971.
Tadeusz Różewicz (ur. 1921) — jeden z najwybitniejszych poetów polskich XX wieku; dramaturg i prozaik. Inny współczesny poeta polski,
Stanisław Grochowiak, powiedział o Różewiczu: „Po wojnie nad Polską przeszła kometa poezji. Głową tej komety był Różewicz. Reszta to
ogon”. W czasie wojny Tadeusz Różewicz walczył jako partyzant w oddziałach AK. Jednak w jego utworach i wspomnieniach dotyczących
tego okresu przeważa ton antyheroiczny: „Leżymy na barłogu, gnieciemy wszy”. W 1944 r. poeta stracił starszego brata, Janusza, rozstrzelanego przez gestapo. Po wojnie Różewicz zdał maturę i podjął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wybór kierunku (historia sztuki) nie
był przypadkowy — chodziło o „rekonstrukcję człowieka” właśnie poprzez sztukę, choć jednocześnie pisał Różewicz o głębokiej nieufności
do wszystkich sztuk. Zadanie, jakie wyznaczał sobie wówczas, da się streścić cytatem pochodzącym z jednego z późniejszych jego wierszy:
„Stworzyć poezję po Oświęcimiu” (Widziałem cudowne monstrum). W powojennej prasie literackiej pojawiają się liczne publikacje wierszy,
opowiadań, a także humoresek Różewicza. Jego dokonania poetyckie w pierwszych tomikach (Niepokój, Czerwona rękawiczka) zestawia się
często z osiągnięciami Borowskiego [biogram zob. s. 296] w prozie obozowej. Obaj pisarze oskarżani też byli o nihilizm. Tematyka wojenna
obecna jest również w późniejszych utworach Różewicza, aż do najnowszych jego tekstów, choć z czasem zakres problematyki ogromnie
się poszerzył. Dziś podkreśla się, że Różewicz wiele uczynił dla polsko-niemieckiego pojednania; sam zafascynowany literaturą i kulturą
niemiecką, doczekał się także wielkiego uznania w Niemczech.
W cyklu To lubię! proponowano lekturę następujących wierszy Różewicza: oblicze ojczyzny, Przepaść, Koncert życzeń — kl. piąta szkoły
podstawowej, Kopytka, List do ludożerców — kl. szósta, Chleb — kl. I gimnazjum, Prawa i obowiązki — kl. II, Warkoczyk, Ocalony — kl. III,
Z domu mojego — kl. I liceum. W tej książce zob. też s. 310, 311.
252
Władysław Broniewski
„Ballady i romanse”
„Słuchaj, dzieweczko! Ona nie słucha...
To dzień biały, to miasteczko...”
Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha,
po gruzach biega naga, ruda Ryfka,
trzynastoletnie dziecko.
Przejeżdżali grubi Niemcy w grubym tanku.
(Uciekaj, uciekaj, Ryfka!)
„Mama pod gruzami, tata w Majdanku...”
Roześmiała się, zakręciła się, znikła.
I przejeżdżał bolejący Pan Jezus,
SS-mani go wiedli na męki,
postawili ich oboje pod miedzą,
patem wzięli karabiny do ręki.
I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:
„Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa...”
Wzięła, ugryzła, zaświeciła zębami:
„Ja zaniosę tacie i mamie”.
„Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,
obojeście umrzeć powinni”.
Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,
przejeżdżała baba, też dała cosik,
przejeżdżało dużo, dużo luda,
każdy się dziwił, że goła i ruda.
I ozwało się Alleluja w Galilei,
i oboje anieleli po kolei,
potem salwa rozległa się głucha...
„Słuchaj, dzieweczko!... Ona nie słucha...”
(8 X 1945)
Muzeum Literatury w Warszawie.
Tekst według wydania: Władysław Broniewski,
Wiersze i poematy, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1981.
Władysław Broniewski (1897-1962) — poeta, tłumacz rosyjskiej poezji i prozy, znany jako „bard rewolucji”,
„poeta-żołnierz” i „poeta ojczyzny”, a rzadziej jako refleksyjny twórca liryki osobistej, piewca krajobrazu
i rodzinnych uczuć. Broniewski był żołnierzem Legionów Polskich i uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej
(odznaczony krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych). W 1925 roku współtworzył manifest rewolucyjnej
poezji proletariackiej, ogłoszony w zbiorowym tomie Trzy salwy. Brał czynny udział w przewrocie majowym.
W roku 1940 został aresztowany przez NKWD [zob. przypis 2., s. 338] i uwięziony. Po uwolnieniu wstąpił
do armii polskiej generała Andersa, z którą przeszedł na Bliski Wschód; w 1945 powrócił do kraju. Po wojnie
stał się jednym z ważniejszych piewców komunizmu i socjalizmu. Największą klęską poety jest chyba poemat
Słowo o Stalinie (1949), napisany z okazji siedemdziesiątych urodzin „wodza ludu”. Broniewski był człowiekiem pełnym sprzeczności — np. wsławił się gwałtowną kłótnią z prezydenem Bolesławem Bierutem w obronie hymnu narodowego. Jeden z jego przyjaciół-poetów wspominał: „Cholernie trudno pisać o Broniewskim,
bo mi się pomieszał pomnik i Władek. Władek, świetny poeta, stał się już własnością narodową, a z pomnikiem popijałem i grywałem w brydża. A czasem przeciwnie”.
253
Czesław Miłosz
Campo di Fiori
* Giordano Bruno (1548-1600)
— czyt. dżorda.no bruno. —
włoski myśliciel i pisarz; opowiadał się za teorią Kopernika; w 1576 skazany w Rzymie za herezję, zbiegł i tułał się po Europie; wydany
w ręce inkwizycji, nie wyrzekł się swych przekonań
i spłonął na stosie.
* Salwy za murem getta —
19 kwietnia 1943 w getcie
warszawskim wybuchło powstanie.
Czesław Miłosz — biogram zob. s. 407.
Tekst według wydania:
Czesław Miłosz,
Wiersze, T. I,
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 1987.
254
W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
I odłamkami kwiatów.
Różowe owoce morza
Sypią na stoły przekupnie,
Naręcza ciemnych winogron
Padają na puch brzoskwini.
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Tu na tym właśnie placu
Spalono Giordana Bruna*,
Kat płomień stosu zażegnął
W kole ciekawej gawiedzi.
A ledwo płomień przygasnął,
Znów pełne były tawerny,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli przekupnie na głowach.
Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.
Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta*
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.
Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali płatki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.
Warszawa — Wielkanoc, 1943
Zofia Nałkowska
Muzeum Literatury w Warszawie.
Profesor Spanner
Zofia Nałkowska (18841954) — pisarka,
określana jako jedna
z największych — obok
Marii Dąbrowskiej — dam
literatury polskiej; córka
wybitnego geografa,
pedagoga i publicysty —
Wacława. Nie mogąc
podjąć studiów wyższych
(w ówczesnym zaborze
rosyjskim nie było uczelni
dla dziewcząt), kształciła
się samodzielnie, w czym
pomagała jej atmosfera
domu rodzinnego i styl
życia panujący w tym
znakomitym intelektualnym
salonie przełomu wieków.
Nałkowska zasłynęła
w okresie międzywojennym prozą społecznopsychologiczną, zwłaszcza
wysoko cenioną przez
krytykę Granicą. Okupację
spędziła w Warszawie,
pracując ciężko w sklepie
tytoniowym i organizując
konspiracyjne życie literackie. Po wojnie uczestniczyła w pracach Głównej
Komisji Badania Zbrodni
Hitlerowskich. „Ze
wstrząsających przeżyć
ówczesnych — mówiła
w jednym z wywiadów —
pozostała mi skromna
książeczka, zatytułowana
Medaliony, dająca wyraz
zdumieniu, że to ludzie
ludziom zgotowali ten los”.
10
20
30
W ram
UWAG
a ch
A
propo pracy na !
d tą s
nujem
innyc
ekwe
y
h ut w
ncją
o ró t a k ż e l
z tom w Zofii N ekturę
a
u Me
dalion łkowskiej
y.
1.
Tego rana byliśmy tam po raz drugi. Dzień był pogodny, majowy, chłodnawy. Wiatr
od morza szedł rześki, coś sprzed lat przypominał. Za drzewami szerokiej, wyasfaltowanej alei stał mur ogrodzenia, za nim ciągnął się rozległy dziedziniec. Wiedzieliśmy
już, co przyjdzie nam zobaczyć.
Tym razem towarzyszyło nam dwóch starszych panów. Ci przyszli w charakterze
„kolegów” Spannera — obaj profesorowie, obaj lekarze i uczeni. Jeden wysoki, siwy,
o twarzy szczupłej i szlachetnej, drugi równie duży, ale przy tym tęgi i ciężki. Jego pełna
twarz wyrażała dobroduszność i jakby zatroskanie. Ubrani byli dość podobnie i nie po
naszemu, raczej prowincjonalnie — w czarne, długie wiosenne palta z dobrej wełny. Na
głowach mieli miękkie, również czarne kapelusze.
Skromny, nietynkowany domek z cegły stał w rogu podwórza, na uboczu, jako nieważny pawilon dużego gmachu, w którym mieścił się Instytut Anatomiczny.
Naprzód zeszliśmy do rozległej, ciemnej piwnicy. W pochyłym świetle, idącym od dalekich, wysoko umieszczonych okien, umarli leżeli jak wczoraj. Ich ciała, nagie, białokremowe, młode, podobne do twardych rzeźb, były w doskonałym stanie, mimo że czekały
tu już od szeregu miesięcy na chwilę, w której wreszcie przestaną być potrzebne.
Leżeli, jak w sarkofagach, w cementowych długich basenach z uniesionymi pokrywami — wzdłuż, jedni na drugich. Mieli ręce opuszczone wzdłuż ciała, nie złożone na
piersiach według pogrzebowego rytuału. A głowy odcięte od torsów tak równo, jakby
byli z kamienia.
W jednym z tych sarkofagów leżał na stosie umarłych znany już „marynarz” bez
głowy — młodzieniec wspaniały, wielki jak gladiator. Na jego piersi szerokiej wytatuowany był kontur statku. Poprzez zarysy dwóch kominów przechodził napis wiary
daremnej: Bóg z nami.
Mijaliśmy jeden za drugim baseny pełne trupów, a obaj cudzoziemscy panowie szli
także i także patrzyli. Byli lekarzami i lepiej od nas rozumieli, co to znaczy. Na potrzeby
Instytutu Anatomicznego przy uniwersytecie wystarczyłby zapas czternastu trupów. Tu
było ich trzysta pięćdziesiąt.
Dwie kadzie zawierały same głowy bezwłose, odcięte od tamtych ciał. Leżały jedne
na drugich — twarze człowiecze, niby zesypane do dołu ziemniaki — jak popadło; jedne
bokiem, jak się leży na poduszce, inne obrócone w dół albo na wznak. Były żółtawe i gładkie, też świetnie zakonserwowane, też równiutko od karku odcięte, jak z kamienia.
W rogu jednej kadzi spoczywała na wznak ta nieduża, kremowa twarz chłopca, który
umierając mógł mieć osiemnaście lat. Lekko skośne, ciemne oczy nie były zamknięte,
tylko zaledwie spuszczone. Pełne usta, barwy tej samej co twarz, przybrały wyraz cier-
255
10
20
30
* Spanner — czyt. szpaner.
256
pliwego, smutnego uśmiechu. Brwi równe i wyraźne unosiły się ku skroniom jakby
z niedowierzaniem. Oczekiwał w tej najdziwniejszej, przechodzącej jego pojęcie sytuacji na ostateczne orzeczenie świata.
Dalej były znowu baseny z umarłymi, a później kadzie z ludźmi przeciętymi na
pół, pokrajanymi na części i odartymi ze skóry. W jednym tylko basenie leżały osobno
i daleko nieliczne zwłoki kobiet.
Poza tym w podziemiu obejrzeliśmy jeszcze parę basenów pustych, zaledwie wykończonych, bez pokryw. Oznaczały, że zapas trupów, potrzebnych żyjącym, był niedostateczny, że istniał zamiar powiększenia całej imprezy.
Później z obu profesorami przeszliśmy do czerwonego domku i tam widzieliśmy
na wyziębłym palenisku ogromny kocioł, pełen ciemnej cieczy. Ktoś obyty z terenem
uchylił pokrywy i pogrzebaczem wyciągnął na wierzch ociekający płynem, wygotowany tors człowieczy, odarty ze skóry.
W dwóch innych kadziach nie było nic. Ale w pobliżu, na półkach oszklonej szafy,
leżały rzędem wygotowane czaszki i piszczele. Widzieliśmy też skrzynię, a w niej ułożone warstwami — oczyszczone z tłuszczu, spreparowane cienko płaty skóry ludzkiej.
Na półce słoje z sodą kaustyczną, przy ścianie wmontowany w mur kocioł z zaprawą
i duży piec do spalania odpadków i kości.
Wreszcie na wysokim stole kawałki mydła białawego i chropowatego i parę metalowych, powalanych zeschłym mydłem foremek.
Nie wchodziliśmy już tym razem na strych po drabinie, by oglądać tam zalegające
wysoko polepę zsypisko czaszek i kości. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w tej części
dziedzińca, gdzie widać ślady spalonych całkowicie trzech budynków, szczątki pieców
metalowych typu krematoryjnego i bardzo licznych rur i przewodów. Wiadomo, że
i czerwony domek podpalano już dwukrotnie. Za każdym razem jednak powstający
pożar został dostrzeżony i ugaszony.
Wyszliśmy razem z profesorami, którzy od razu odłączyli się od nas i prowadzeni
przez kogoś nieznajomego udali się w swoją drogę.
2.
Przed Komisją zeznaje człowiek młody, chudy i blady, o wyraźnych oczach niebieskich,
przyprowadzony na badanie z więzienia. Nie mający pojęcia, czego od niego chcemy.
Mówi z namysłem, poważnie i smutnie. Mówi jednak po polsku, tylko z akcentem
obcym, cokolwiek grasejując.
Mówi, że jest gdańszczaninem. Był w szkole powszechnej, później skończył jeszcze
sześć klas i zrobił małą maturę. Był ochotnikiem, był harcerzem. Na wojnie dostał się do
niewoli i uciekł. Pracował na ulicy przy śniegu, potem w fabryce amunicji. Też uciekł.
Rzecz na ogół dzieje się w Gdańsku.
Niemiec zamieszkał u jego matki, gdy ojca zabrali do obozu koncentracyjnego. Ten
Niemiec dał mu pracę w tutejszym Instytucie Anatomicznym. I tak dostał się do profesora Spannera*.
* Wohlmann — czyt. wo. lman.
10
20
* Halle an der Saale — czyt.
hale an der za.:le.
* Anatomisches Institut —
czyt. anato.miszes institu.t.
30
Profesor Spanner pisał książkę o anatomii i wziął go na preparatora trupów. W uniwersytecie miał wykłady, taki kurs preparatorski dla studentów. Wydawał swoją książkę, dla tej książki pracował. Jego zastępca, profesor Wohlmann*, też pracował — jednak
nie może powiedzieć, czy dla jakiej książki, czy tak...
Ta oficyna była wykończona w roku 1943 na Palarnię. Spanner wtedy postarał się
o maszyny do oddzielania mięsa i tłuszczu od kości. Z kości miały być robione kościotrupy. W roku 1944 profesor Spanner kazał, żeby studenci odkładali tłuszcz z trupów
osobno. Co wieczór po skończeniu kursów, jak studenci odeszli, robotnicy zabierali
talerze z tłuszczem. Były też talerze z żyłami i z mięsem. Więc mięso wyrzucali albo
palili. Ale ludzie w mieście skarżyli się policji, więc wtedy profesor kazał, żeby palili
w nocy, bo za duży smród był.
Studenci mieli także powiedziane, żeby skórę całkiem czyściutko już odjąć, później
tłuszcz czysto, później według książki preparatorskiej muskuły aż do kości. Tłuszcz wybierany przez robotników z talerzy później został leżeć całą zimę, a później, jak studenci
wyjeżdżali, był przez pięć — sześć dni wyrobiony na mydło.
Profesor Spanner zbierał również skórę ludzką. Mieli ją ze starszym preparatorem
von Bergen wyprawiać i coś z niej robić.
— Starszy preparator von Bergen — to był mój bezpośredni przełożony. Zastępcą
profesora Spannera był doktor Wohlmann. Profesor Spanner był cywil, ale zgłosił się
do SS jako lekarz.
Gdzie jest teraz doktor Spanner, więzień nie wie.
— Spanner odjechał w styczniu 1945 roku. Jak odjeżdżał, kazał nam tłuszcz zebrany
w semestrze dalej wypracować, kazał nam porządnie mydło i anatomię robić i sprzątnąć, żeby ludzko wyglądało. Receptu nie kazał sprzątać, może zapomniał, Mówił, że
wróci, ale już nie wrócił. Pocztę, jak wyjechał, posyłali mu do Halle an der Saale*, Anatomisches Institut*.
Siedzi, zeznając, na krześle pod ścianą, naprzeciwko okien, w świetle. Jest całkowicie widoczny — w swych zastanowieniach i namysłach, w usilnej chęci, żeby dokładnie
powiedzieć wszystko, jak było, by nie opuścić nic. On jest jeden, a nas jest osób kilkanaście: członkowie Komisji, miejscowe władze, sądownicy.
Nadmiar gorliwości sprawia, że niekiedy bywa niejasny.
— Co to jest recept?
— Recept wisiał na ścianie. Asystentka, która była ze wsi, przywiozła stamtąd recept
na mydło i wypisała. Nazywała się Koitek. Asystentka techniczna. Ona też wyjechała,
ale do Berlina. Oprócz receptu była jeszcze notatka na ścianie. To napisał von Bergen.
Ona dotyczyła zupełnego oczyszczenia kości do wyrobu kościotrupów. Ale kości się nie
udały, zniszczyły się. Albo była za duża temperatura, albo za silny płyn — zatroszczył
się jeszcze tym dawnym kłopotem.
— Mydło z receptu zawsze się udało. Tylko raz się nie udało. To ostatnie, co leżało
w Palarni na stole, ono nie jest udane.
257
* Stutthoff — czyt. sztuthof.
10
20
30
* cetnar — dawna jednostka
miary równa 50 kg.
258
40
Produkcja mydła odbywała się w Palarni. Kierował produkcją sam doktor Spanner
ze starszym preparatorem von Bergen. Z tym, co jeździł po trupy. Czy jeździłem z nim?
Tak jest. Jechałem tylko dwa razy. I do więzienia w Gdańsku też raz.
Trupy przywozili naprzód z domu wariackiego, ale później nie starczyło tych trupów. Wtedy Spanner rozpisał wszędzie do burmistrzów, żeby trupów nie grzebać, tylko
że przyśle po zwłoki Instytut. Przywozili ze Stutthoffu* z obozu, z Królewca na śmierć
skazanych, z Elbląga, z całego Pomorza. Dopiero jak w gdańskim więzieniu wystawili
gilotynę, to już było dosyć trupów...
Przeważnie były to trupy polskie. Ale raz byli i wojskowi niemieccy, ścięci w więzieniu
podczas uroczystości. A raz przywieźli cztery czy pięć trupów i nazwisko było rosyjskie.
Trupy von Bergen przywoził zawsze w nocy.
— Co to była za uroczystość?
— Uroczystość była w więzieniu. Poświęcenie gilotyny. Zaproszony był szef Spanner i różni goście. Szef wziął starszego preparatora von Bergen i mnie. Dlaczego mnie
wziął, nie wiem, bo nie byłem zaproszony. Goście przyjechali autami i przyszli piechotą. Weszli do tej sali. Ale my tam nie weszliśmy, tylko musieliśmy czekać. Myśmy już
oglądali gilotynę i szubienicę do wieszania. To wtedy byli ci czterej wojskowi niemieccy
skazani na śmierć. I podobno święcił ksiądz niemiecki.
Widziałem, jak wpuścili jednego więźnia. Kajdanki miał z tyłu, boso, czarne nogi,
tylko spodnie, a tak był nagi.
Była fioletowa zasłona, za nią drugi pokój i prokurator. Starszy preparator rozmawiał później z katem i opowiadał. Więc słyszeli mowę prokuratora, szum, jakieś rozciąganie, tupanie — jakby ktoś biegał. I uderzyło żelazo. Kat meldował, że wyrok wykonany.
A my już widzieliśmy, jak czterech trupów wynieśli w trumnie otwartej.
Czy to był ksiądz przy tym poświęceniu, ja nie wiem. Ale mówili, że jeden wojskowy
w mundurze to był ksiądz.
Na jeden raz to z tego więzienia von Bergen przywieźli z Wohlmannem sto trupów.
Ale później Spanner chciał trupów z głowami. Nie chciał też rozstrzelanych, za dużo
koło nich było roboty, zawsze zaśmiardły. Jeden na przykład niemiecki wojskowy przyszedł skazany na śmierć. Ten miał nogę złamaną i przestrzeloną. A był też i bez głowy.
Wszystko naraz. Z zakładu wariackiego to były trupy z głowami.
Spanner chował zawsze trupy na zapas. Bo jak później było za mało trupów, więc
wtedy już musiał brać trupów bez głów.
Ten wielki marynarz bez głowy jest z gdańskiego więzienia. Trupy przecięte wpół
są dlatego, że całe nie chciały wejść do kotła, nie chciały się zmieścić.
Człowiek jeden da tłuszczu może z pięć kilogramów. Tłuszcz przechowywał się w Palarni w basenie kamiennym. Ile?
Myśli długo, chce być jak najbardziej dokładny.
— Jeden i pół cetnara.
Zaraz jednak dodaje:
10
20
* Klotz, Schmidt — czyt. kloc,
szmyt.
* gauleiter — czyt. ga.ulajter.
30
40
— Tak było dawniej. Ale ostatnim razem było mniej. Jak już zaczęli cofać się do Rzeszy — to był może jeden cetnar...
O produkcji mydła miał nikt nie wiedzieć. Spanner zabronił mówić nawet studentom. Ale oni tam zaglądali, potem może jeden drugiemu powiedział, więc chyba wiedzieli... A nawet raz tak było, że do Palarni zawołali czterech studentów i z nimi razem
gotowali. Ale na co dzień dostęp do produkcji miał szef, starszy preparator, ja i dwóch
robotników, Niemców. Mydło gotowe brał doktor Spanner i on nim dysponował.
— Mydło gotowe?... No, jak się zrobi — ono naprzód jest miękkie, no to musiało ostygnąć. Wtedy musieliśmy pokrajać... I Spanner zamknął mydło na klucz. Tam było nie
samo mydło, maszyna tam stała. Chodziliśmy w pięciu. A inni musieli prosić o klucz,
gdy chcieli wejść.
— Dlaczego to był sekret?
Nad tym zastanawia się dłużej. Pragnie odpowiedzieć wedle najlepszej swej wiedzy.
Może się Spanner bał albo co... — rozważa w skupieniu. — Moja myśl jest taka, że
gdyby się ktoś dowiedział cywilny w mieście, to może by był z tego jaki bałagan...
Mogło się zdawać, że i tu rozwieszona jest między nami a nim jakaś „fioletowa zasłona”. Nie było na niego sposobu. I ktoś zapytał wreszcie:
— Czy nikt wam nie powiedział, że robienie mydła z tłuszczu ludzkiego jest przestępstwem?
Odparł z zupełną szczerością:
— Tego mi nikt nie powiedział.
To jednak daje mu do myślenia. Nie od razu odpowiada na dalsze pytania. Wreszcie
robi to bez niechęci.
— Owszem, przyjeżdżali różni do Instytutu i do Spannera. Profesor Klotz, Schmidt*,
Rossmann do niego przyjeżdżali. Był raz minister zdrowia w Instytucie Higieny i minister oświaty, też był gauleiter* Forster. Jako rektor całej Akademii Medycznej przyjmował ich profesor Grossmann. Niektórzy byli, jak ten dom jeszcze nie stał, więc oni
zwiedzali tylko Anatomię, badając, jaka jest Anatomia, czy czego może brak. A chociaż
już była Palarnia — no, to mydło zostało zawsze po czterech, pięciu dniach sprzątane.
Nie mogę mówić, czy widzieli to mydło. Mogli widzieć. I w czasie inspekcji recept zawsze wisiał. Więc jak czytali, to chyba wiedzieli, co tam gotują.
— Tak, szef kazał mnie robić to mydło z robotnikami. Dlaczego mnie? Nie wiem.
O Spannerze, jak tak zamykał mydło, to sam myślałem, że on robi jakieś szaberstwo.
Gdyby miał pisać w swojej książce o mydle, toby nam tak nie zabronił o tym mówić.
Może on sam przyszedł na tę ideę, żeby robić mydło z resztek?... Chyba nie dostał na
to polecenia, bo wtedy by się nie musiał sam starać o recept...
Z tych rozważań nie wynika żadna pewność.
— Co studenci?... Tak jak my. Każdy się bał tym mydłem myć na początku... Obrzydzenie było do tego mydła. Zapach miało niedobry. Profesor Spanner bardzo się starał,
żeby ten zapach ustał. On pisał do chemicznych zakładów, żeby przysłali olejki. Ale
zawsze czuć było, że to nie takie mydło.
259
— Owszem, mówiłem w domu... Z początku nawet jeden kolega widział: miałem
dreszcz, że można się tym myć. W domu mama też się obrzydzała. Ale się dobrze mydliło, więc go używała do prania. Ja się przyzwyczaiłem, bo było dobre...
Na jego chudej, wybladłej twarzy pojawia się wyrozumiały uśmiech.
— W Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić — z niczego...
10
20
30
* medalion — w sztukach plastycznych: 1. ujęte w ramy
okrągłe albo owalne malowidło lub płaskorzeźba, występująca w dekoracji architektonicznej lub w rzemiośle
artystycznym; 2. płaskie pudełeczko noszone na piersi,
często z miniaturami, głównie — portretami.
260
3.
Po południu wezwaliśmy obu starych profesorów-lekarzy, kolegów Spannera, na
przesłuchanie. Rozmowy odbyły się w obrębie terenu ich pracy, w pustej salce jednego
z gmachów szpitalnych.
Obaj — badani z osobna — oświadczyli, że o istnieniu budynku mieszczącego ukrytą
fabrykę mydła nie było im nic wiadomo. Oglądali ją tego rana po raz pierwszy i widok
ten wywarł na nich wstrząsające wrażenie.
Obaj — badani z osobna — oświadczyli, że Spanner, człowiek najwyżej czterdziestoletni, był w zakresie anatomii patologicznej powagą naukową. O jego stronie moralnej
nie mogli nic powiedzieć, znając go od niedawna i rzadko widując. Wiedzieli tylko, że
należał do partii.
Każdy zeznając siedział z dala od nas na odosobnionym krześle, z wyraźnym przygnębieniem na twarzy. Każdy siedział nie zdjąwszy swego czarnego palta, czarny kapelusz przytrzymując ręką na kolanach.
Obaj mówili roztropnie i z ostrożnością. Obaj, mówiąc, wszystko brali pod uwagę.
Gdańsk o tej majowej porze był jeszcze pełen Niemców, ulicami przeciągały zastępy jeńców niemieckich, obsypywanych kwiatami przez ich kobiety. Ale władze były polskie,
a w garnizonie stały wojska sowieckie.
Na zapytanie, czy znając Spannera z jego działalności naukowej, mogli byli przypuścić, iż jest to człowiek zdolny do wyrabiania mydła z ciał umarłych skazańców i jeńców,
każdy jednak odpowiedział inaczej.
Ten wysoki i szczupły, o siwej głowie i rysach szlachetnych, po dłuższym namyśle
oświadczył:
— Tak, mogłem był to przypuścić, gdybym wiedział, że taki otrzymał rozkaz. Było
bowiem wiadomo, że był karnym członkiem partii.
Drugi — ten tłusty, ciężki i dobroduszny, o cerze różowej i wiszących policzkach
— także namyślał się długo. I po namyśle — wszystko niejako zważywszy w swym sumieniu — odpowiedział:
— Owszem, mogłem to przypuścić. Z tego mianowicie powodu, że Niemcy przeżywały wówczas wielki brak tłuszczów. Więc wzgląd na stan ekonomiczny kraju, na dobro
państwa mógł go do tego skłonić.
Tekst z 1946. Tu według wydania: Zofia Nałkowska,
Medaliony*, Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 2003.
Tadeusz Borowski
Proszę państwa do gazu
* cyklon — „gaz, używany
w komorach gazowych.
W roku 1944 ze względów
oszczędnościowych obniżono jednorazową dawkę.
Śmierć, zamiast pięciu minut, trwała, jak opowiadali
Żydzi z tzw. Sonderkommanda, od piętnastu do
dwudziestu pięciu minut.
Gaz ten był wyrabiany
przez prywatną firmę niemiecką” [określenia Borowskiego ze słowniczka
Określenia oświęcimskie
— dalej: BwO znajdującego się w tomie (wspólnym
z Januszem Nel Siedleckim i Krystynem Olszewskim, Monachium 1946) pt.
Byliśmy w Oświęcimiu].
„Cyklon B ma postać grudek ziemi okrzemkowej
wielkości fasoli, grudki te
są nasycone preparatem,
który pod działaniem wilgoci i podwyższonej temperatury wydziela cyjanowodór. Jest to jedna z najgwałtowniejszych trucizn”.
* FKL — Frauen Konzentrationslager — czyt. frauen
koncentracjo.nslager — kobiecy obóz koncentracyjny.
* Mowa o książce podróżniczej Arkadego Fiedlera
(1894-1985) [czyt. fidlera]
Kanada pachnąca żywicą
(1937).
* Henri — czyt. ãri..
* mon ami (fr.) — czyt. mõ
ami — przyjacielu.
Tadeusz Borowski —
biogram zob. s. 296.
10
20
30
UWAGA
W rama
!
ch p r a c
proponu
y nad t ą
je
s
opowiad my przeczytać ekwencją
t ak ż e
a
nia z
z Marią,
w tym D tomu Pożegna inne
n
zień na
Harmen ie
z ach .
Cały obóz chodził nago. Wprawdzie przeszliśmy już odwszenie i ubrania dostaliśmy
z powrotem z basenów napełnionych rozpuszczonym w wodzie cyklonem*, który znakomicie truł wszy w ubraniach i ludzi w komorze gazowej, a tylko bloki, odgrodzone
od nas hiszpańskimi kozłami, nie „wyfasowały” jeszcze ubrań, to jednak i ci, i tamci
chodzili nago: upał był ogromny. Obóz ściśle zamknięto. Żaden więzień, żadna wesz nie
śmie się przedostać przez jego bramę. Ustała praca komand. Cały dzień tysiące nagich
ludzi przewalało się po drogach i placach apelowych, leżakowało pod ścianami i na dachach. Spano na deskach, gdyż sienniki i koce były w dezynfekcji. Z ostatnich bloków
widać było FKL* — tam też odwszawiali. Dwadzieścia osiem tysięcy kobiet rozebrano
i wypędzono z bloków — właśnie kotłują się na „wizach”, drogach i placach.
Od rana czeka się na obiad, je się paczki, odwiedza się przyjaciół. Godziny płyną
wolno, jak w upale. Nawet zwykłej rozrywki me ma: szerokie drogi do krematoriów stoją
puste. Od paru dni nie ma już transportów. Część Kanady zlikwidowano i przydzielono na komando. Trafili na jedno z najcięższych, na Harmenze, jako że byli wypasieni
i wypoczęci. W obozie bowiem panuje zawistna sprawiedliwość: gdy możny upadnie,
przyjaciele starają się, by upadł jak najniżej. Kanada, nasza Kanada, nie pachnie wprawdzie, jak Fiedlerowska*, żywicą, tylko francuskimi perfumami, lecz chyba nie rośnie
tyle wysokich sosen w tamtej, ile ta ma ukrytych brylantów i monet, zebranych z całej
Europy.
Właśnie siedzimy w kilku na buksie, beztrosko machając nogami. Rozkładamy biały,
przemyślnie wypieczony chleb, kruchy, rozsypujący się, drażniący trochę w smaku, ale
za to niepleśniejący tygodniami. Chleb przysłany aż z Warszawy. Jeszcze tydzień temu
miała go w rękach moja matka. Miły Boże, miły Boże...
Wyciągamy boczek, cebulę, otwieramy puszkę skondensowanego mleka. Henri*, wielki i ociekający potem, marzy głośno o francuskim winie przywożonym przez transporty
ze Strasburga, spod Paryża, z Marsylii...
— Słuchaj, mon ami*, jak pójdziemy znów na rampę, przyniosę ci oryginalnego szampana. Pewnie nigdy nie piłeś, nieprawda?
— Nie. Ale przez bramę nie przeniesiesz, więc nie bujaj. Zorganizuj lepiej buty,
wiesz, takie dziurkowane z podwójną podeszwą, a o koszulce już nie mówię, dawno
mi obiecałeś.
— Cierpliwości, cierpliwości, jak przyjdą transporty, przyniosę ci wszystko. Znów
pójdziemy na rampę.
— A może już nie będzie transportów do komina? — rzuciłem złośliwie. — Widzisz,
jak zelżało na lagrze, nieograniczona ilość paczek, bić nie wolno. Pisaliście przecież
listy do domu... Rozmaicie mówią o rozporządzeniach, sam przecież gadasz. Zresztą,
do cholery, ludzi zabraknie.
261
* Richard Cosway (1742-1821)
— czyt. ri.czard koz uej —
malarz angielski, portrecista
dworu i arystokracji angielskiej. Autor słynnych miniatur
akwarelowych o ciepłym,
miękkim kolorycie.
10
* versuchte — czyt. ferzuchte.
* gemütlich — czyt. gemütliś.
20
30
* Antreten (niem.) — zbiórka.
Życie obozowe składało się
z dwu momentów: kiedy więzień chodził sam i kiedy chodził w szeregu. «Nie słyszysz, że antreten?» «Idziemy na antreten» [BwO].
262
— Nie gadałbyś głupstw — usta otyłego, o uduchowionej jak z miniatur Coswaya*
twarzy marsylczyka (jest moim przyjacielem, ale imienia jego nie znam) zapchane są
kanapką z sardynkami — nie gadałbyś głupstw — powtórzył, przełykając z wysiłkiem
(„poszło, cholera!”) — nie gadałbyś głupstw, ludzi nie może zabraknąć, bobyśmy pozdychali w lagrze. Wszyscy żyjemy z tego, co oni przywiozą.
— Wszyscy, nie wszyscy. Mamy paczki...
— To masz ty i twój kolega, i dziesięciu twoich kolegów, macie wy, Polacy, i to nie
wszyscy. Ale my, Żydki, ale Ruskie? I co, gdybyśmy nie mieli co jeść, organisation
z transportów, tobyście tam te swoje paczki tak spokojnie jedli? Nie dalibyśmy wam.
— Dalibyście albo byście zdychali z głodu jak Grecy. Kto ma żarcie w obozie, ten
ma siłę.
— Wy macie i my mamy, o co się sprzeczać?
Pewnie, nie ma się o co sprzeczać. Wy macie i ja mam, jemy wspólnie, śpimy na
jednej buksie. Henri kroi chleb, robi sałatkę z pomidorów. Świetnie smakuje z kantynową musztardą.
W bloku, pod nami, kotłują się ludzie, nadzy, ociekający potem. Łażą między buksami
w przejściu, wzdłuż ogromnego, inteligentnie zbudowanego pieca, między ulepszeniami, które stajnię końską (na drzwiach wisi jeszcze tabliczka, że „versuchte Pferde”*
— zarażone konie, należy odstawiać tam a tam) przemieniają w miły (gemütlich)* dom
dla ponad pół tysiąca ludzi. Gnieżdżą się na dolnych pryczach po ośmiu, dziewięciu,
leżą nadzy, kościści, cuchnący potem i wydzielinami, o zapadniętych głęboko policzkach. Pode mną, na samym dole — rabin; nakrył głowę kawałkiem szmaty oddartej
z koca i czyta z modlitewnika hebrajskiego (tej lektury tu jest...), zawodząc głośno
i monotonnie.
— Może by się zdało go uspokoić? Drze się, jakby Boga za nogi złapał.
— Nie chce mi się z buksy złazić. Niech się drze, prędzej do komina pójdzie.
— Religia jest opium dla narodu. Bardzo lubię palić opium — dodaje z lewej sentencjonalnie marsylczyk, który jest komunistą i rentierem. — Gdyby oni nie wierzyli
w Boga i w życie pozagrobowe, już by dawno rozwalili krematoria.
— A dlaczego wy tego nie zrobicie?
Pytanie ma sens metaforyczny, lecz marsylczyk odpowiada: — Idiota — zapycha usta
pomidorem i czyni ruch, jakby chciał coś powiedzieć, ale zjada i milczy. Kończyliśmy
właśnie wyżerkę, gdy u drzwi bloku uczynił się większy ruch, odskoczyli muzułmani
i rzucili się, uciekając między buksy, do budy blokowego wleciał goniec. Za chwilę majestatycznie wyszedł blokowy.
Kanada! Antreten!* Ale szybko! Transport przychodzi!
— Wielki Boże! — wrzasnął Henri, zeskakując z buksy.
Marsylczyk zadławił się pomidorem, chwycił marynarkę, wrzasnął „raus” do siedzących na dole i już byli we drzwiach. Zakotłowało się na innych buksach. Kanada
odchodziła na rampę.
* keine Angst (niem.) — czyt.
kajne angst — nie bój się.
* Platz! (niem.) — czyt. plac
— miejsce!
* Allez, allez, vite, vite! (fr.)
— czyt. ale., wit — Chodź,
chodź, szybciej, szybciej! (Zasadniczo 2. os. l.mn. — polskie „pan”, dalsza część jednak w 2. os. lp. — „ty”).
* Was ist los? (niem.) — co
się dzieje?
10
* Links, zwei, drei, vier! Mützen ab! — czyt. links, zwaj,
draj, fir, mücen ab — lewa,
dwa, trzy, cztery! Czapki
zdjąć!
* Hundert (niem.) — sto.
20
* stimmt (niem.) — czyt. sztimt
— zgadza się.
* post — strażnik.
* Truppenlazarett (niem.) —
czyt. trupenlacare.t — „szpital SS, położony w obrębie
wielkiej postenketty. Pozostał niewykończony do końca obozu” [BwO].
* postenketta — zob. objaśnienie na s. 270.
30
— Henri, buty! — krzyknąłem na pożegnanie. — Keine Angst!* — odkrzyknął mi już
z dworu. Opakowałem żarcie, owiązałem sznurami walizę, w której cebula i pomidory
z ojcowskiego ogródka w Warszawie leżały obok portugalskich sardynek, a boczek
z lubelskiego „Bacutilu” (to od brata) mieszał się z najautentyczniejszymi bakaliami
z Salonik. Owiązałem, naciągnąłem spodnie, zlazłem z buksy.
— Platz!* — wrzasnąłem, przeciskając się między Grekami. Odsuwali się na bok. We
drzwiach natknąłem się na Henriego.
— Allez, allez, vite, vite!*
— Was ist los?*
— Chcesz iść z nami na rampę?
— Mogę pójść.
— To jazda, bierz marynarkę! Brakuje paru ludzi, rozmawiałem z kapem — i wypchnął
mnie z bloku. Stanęliśmy w szeregu, ktoś spisał nam numery, ktoś od czoła wrzasnął
„marsz, marsz” i pobiegliśmy pod bramę, odprowadzani okrzykami różnojęzycznego
tłumu, który już zapędzono bykowcami do bloków. Nie każdy może iść na rampę... Już
żegnano ludzi, już jesteśmy pod bramą. — Links, zwei, drei, vier! Mützen ab!*— Wyprostowani, z rękami sztywno przyłożonymi do bioder, przechodzimy przez bramę raźno, sprężyście, nieomal z gracją. Zaspany esman, z wielką tabliczką w ręku, liczy ospale,
oddzielając w powietrzu palcem każdą piątkę.
— Hundert!* — krzyknął, gdy minęła go ostatnia.
— Stimmt!* — odkrzyknięto ochryple od czoła.
Maszerujemy szybko, prawie biegiem. Postów* dużo, młodzi, z automatami. Mijamy
wszystkie odcinki obozu II B: niezamieszkany lager C, czeski, kwarantanna, zagłębiamy
się między grusze i jabłonie truppenlazarettu*; wśród nieznajomej, jakby z księżyca
zieleni, dziwnie w tym kilkudniowym słońcu wybujałej, omijamy łukiem jakieś baraki,
przechodzimy linię wielkiej postenketty*, biegiem wpadamy na szosę — jesteśmy na
miejscu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów — wśród drzew rampa.
Była to sielankowa rampa, jak zwykle na zagubionych, prowincjonalnych stacjach.
Placyk, obramowany zielenią wysokich drzew, wysypany był żwirem. Z boku, przy drodze, kucnął maleńki, drewniany baraczek, brzydszy i tandetniejszy od najbrzydszej
i najtandetniejszej budy stacyjnej, dalej leżały wielkie stosy szyn, podkłady kolejowe,
zwały desek, części baraków, cegły, kamienie, kręgi studzienne. To stąd ładują towar
na Birkenau: materiał do rozbudowy obozu i ludzi do gazu. Zwykły dzień roboczy: zajeżdżają samochody, biorą deski, cement, ludzi...
Rozstawiają się posty na szynach, na belkach, pod zielonym cieniem śląskich kasztanów, ścisłym kołem otaczają rampę. Ocierają pot z czoła, piją z manierek. Upał ogromny, słońce stoi nieruchomo na zenicie. — Rozejść się! — Siadamy w skrawkach cienia
pod szynami. Głodni Grecy (zaplątało się ich paru, diabli wiedzą, jakim sposobem)
myszkują wśród szyn, ktoś znajduje puszkę konserw, spleśniałe bułki, nie dojedzone
sardynki. Jedzą.
263
* Schweinedreck (niem.) —
czyt. szwa. jnedrek — świńskie łajno.
* Pass mal auf (niem., pot.)
— Hej ty tam!
* schade (niem.) — czyt. sza.de.
10
* Wieviel? [...] Gemacht (niem.)
— czyt. wifi.l, gemacht —
Ile? Załatwione.
* Arschaugen — czyt. a.rszaugen.
* Was wir arbeiten (niem.,
niepopr.) — czyt. ...a.rbajten
— co my pracować?
* Transport kommen [...] —
żargon obozowy: transport
przyjść, wszyscy krematorium, zrozumiano?
* Alles verstehen (niem., niepopr.) — czyt. ...fersztejen
— wszystko rozumieć.
20
30
40
264
— Schweinedreck* — spluwa na nich młody, wysoki post, o bujnych płowych włosach
i niebieskim, marzącym spojrzeniu — przecież zaraz będziecie mieli tyle do żarcia, że nie
przeżrecie. Odechce się wam na długo. — Poprawił automat, otarł twarz chustką.
— To bydło — potwierdzamy zgodnie.
— Te, gruby — but posta dotyka lekko karku Henriego.
— Pass mal auf*, chce ci się pić?
— Chce, ale nie mam marek — odpowiedział fachowo Francuz.
— Schade*, szkoda.
— Ależ, Herr Posten, czy moje słowo nic już nie znaczy? Nie handlował Herr Posten
ze mną? Wieviel?
— Sto. Gemacht?*
— Gemacht.
Pijemy wodę, mdła i bez smaku, na konto pieniędzy i ludzi, których jeszcze nie ma.
— Te, uważaj — mówi Francuz, odrzucając pustą butelkę, aż pryska gdzieś dalej na
szynach — forsy nie bierz, bo może być rewizja. Zresztą na cholerę ci forsa, i tak masz
co jeść. Ubrania też nie bierz, bo to jest podejrzenie o ucieczkę. Koszulę bierz, ale tylko
jedwabną i z kołnierzykiem. Pod spód gimnastyczna. A jak znajdziesz coś do picia, to
mnie nie wołaj. Dam sobie radę, i uważaj, żebyś nie oberwał.
— Biją?
— Rzecz normalna. Trzeba mieć oczy w plecach. Arschaugen*.
Wokół nas siedzą Grecy, ruszają łapczywie żuchwami, jak wielkie, nieludzkie owady,
żrą łakomie zbutwiałe grudy chleba. Są zaaferowani, nie wiedzą, co będą robić. Niepokoją ich belki i szyny. Nie lubią dźwigania.
— Was wir arbeiten?* — pytają.
— Niks. Transport kommen, alles krematorium, compris?*
— Alles verstehen* — odpowiadają w krematoryjnym esperanto. Uspokajają się: nie
będą ładować szyn na auta ani nosić belek.
Tymczasem na rampie robiło się coraz gwarniej i tłoczniej. Vorarbeiterzy dzielili
sobie grupy, przeznaczając jednych do otwierania i rozładowywania wagonów, które
przyjść mają, innych pod drewniane schodki, i wyjaśniając im celowe działanie. Były
to przenośne, wygodne, szerokie schodki, jakby wejście na trybunę. Zajeżdżały z warkotem motocykle wiozące obsypanych srebrem odznak podoficerów SS, tęgich, spasionych mężczyzn o wypolerowanych oficerskich butach i błyszczących, chamskich
twarzach. Niektórzy przyjechali z teczkami, inni mieli giętkie trzcinowe kije. Nadawało
im to służbowy i sprężysty wygląd. Wchodzili do kantyny, bo ów mizerny barak był
ich kantyną, gdzie latem pili wodę mineralną — „Sudetenquelle”, a zimą ogrzewali się
gorącym winem, witali się państwowo wyciągniętym po rzymsku ramieniem, a potem
kordialnie potrząsali prawice, uśmiechali się serdecznie do siebie, rozmawiali o listach,
o wiadomościach z domu, o dzieciach, pokazywali sobie fotografie. Niektórzy dostojnie
przechadzali się po placu, żwir chrzęścił, buty chrzęściły, srebrne kwadraty błyszczały
na kołnierzach, a bambusowe laseczki świstały niecierpliwie.
10
20
* verstanden (niem.) — czyt.
fersztanden.
* Jawohl (niem.) — czyt. jawo.l
— tak jest.
* Also los (niem.) — czyt. alzo
los — no, jazda!
30
40
Różnopasiasty tłum leżał pod szynami w wąskich pasach cienia, oddychał ciężko
i nierówno, gadał po swojemu, leniwie i obojętnie patrzył na majestatycznych ludzi
w zielonych mundurach, na zieleń drzew, bliską i nieosiągalną, na wieżę dalekiego
kościółka, z której dzwoniono właśnie na spóźniony Anioł Pański.
— Transport idzie — rzekł któryś i wszyscy unieśli się w oczekiwaniu. Zza zakrętu wychodziły towarowe wagony: pociąg pchał się tyłem, kolejarz stojący na breku wychylił
się, zamachał ręką, gwizdnął. Lokomotywa przeraźliwie odgwizdnęła, sapnęła, pociąg
potoczył się wolno wzdłuż stacji. W małych zakratowanych okienkach widać było twarze
ludzkie, blade, zmięte, jakby niewyspane, rozczochrane — przerażone kobiety, mężczyzn,
którzy, rzecz egzotyczna, mieli włosy. Mijali powoli, przyglądali się stacji w milczeniu.
Wtedy wewnątrz wagonów zaczęło się coś kotłować i dudnić w drewniane ściany.
— Wody! Powietrza! — zerwały się głuche, rozpaczliwe okrzyki.
Z okien wychylały się twarze ludzkie, usta chwytały rozpaczliwie powietrze. Zaczerpnąwszy kilka łyków powietrza ludzie z okien nikli, na ich miejsce wdzierali się
inni i tak samo znikali. Krzyki i rzężenia stawały się coraz głośniejsze.
Człowiek w zielonym mundurze, bardziej niż inni obsypany srebrem, skrzywił usta
z niesmakiem. Zaciągnął się papierosem, odrzucił go nagłym ruchem, przełożył teczkę
z prawej do lewej i skinął na posta. Ten powoli ściągnął automat z ramienia, złożył się
i przeciągnął serią po wagonach. Ucichło. Tymczasem podjeżdżały ciężarówki, podstawiono pod nie stołki, rozstawiono się fachowo przy wagonach. Olbrzym z teczką skinął
ręką.
— Kto weźmie złoto albo cokolwiek innego nie do jedzenia, będzie rozstrzelany jako
złodziej własności Rzeszy. Zrozumiano? Verstanden?*
— Jawohl!* — wrzaśnięto nierówno i indywidualnie, aczkolwiek z dobrą wolą.
— Also los!* Do pracy!
Szczęknęły rygle, wagony otwarto. Fala świeżego powietrza wdarła się do środka,
uderzając ludzi jakby czadem. Niezmiernie zbici, przytłoczeni potworną ilością bagażu,
waliz, walizek, walizeczek, plecaków, tłumoków wszelkiego rodzaju (wieźli bowiem to
wszystko, co stanowiło ich dawne życie, a miało rozpocząć przyszłe), gnieździli się
w strasznej ciasnocie, mdleli od upału, dusili się i dusili innych. Teraz skupili się przy
otwartych drzwiach, dysząc jak ryby wyrzucone na piasek.
— Uwaga: Wysiadać z rzeczami. Zabierać wszystko. Wszystkie te swoje klamoty składać koło wagonu na kupę. Palta oddawać. Jest lato. Maszerować na lewo. Zrozumiano?
— Panie, co z nami będzie? — zeskakują już na żwir, niespokojni, roztrzęsieni.
— Skąd jesteście?
— Sosnowiec, Będzin. Panie, co to będzie? — uparcie powtarzają pytania, wpatrując
się żarliwie w cudze zmęczone oczy.
— Nie wiem, nie rozumiem po polsku.
Jest prawo obozu, że ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest
to jedyna dopuszczalna forma litości. Upał ogromny. Słońce osiągnęło zenit, rozpalone
niebo dygoce, powietrze faluje, wiatr, który chwilami przewiewa przez nas, to rozpa-
265
* verboten (niem.) — czyt.
ferbo.ten — zabronione.
* Meine Herrschaften (niem.)
— czyt. majne he.rszaften.
10
20
30
* Ordnung muss sein (niem.)
— czyt. ...zajn — porządek
musi być!
* Ein Reich... (niem.) — czyt.
ajn raich, ajn folk, ajn fürer
— jedno państwo, jeden naród, jeden wódz (slogan propagandowy).
266
40
rzone, ciekłe powietrze. Wargi już są popękane, czuje się w ustach słony smak krwi.
Od długiego leżenia na słońcu ciało jest słabe i oporne. Pić, och, pić.
Wylewa się z wagonu różnobarwna fala, objuczona, podobna do ogłupiałej, ślepej
rzeki, która szuka nowego koryta. Ale zanim oprzytomnieją, uderzeni świeżym powietrzem i zapachem zieleni, już im pakunki wyrywa się z rąk, ściąga się palta, kobietom wyrywa się torebki, odbiera parasole.
— Panie, panie, ale to od słońca, ja nie mogę...
— Verboten* — szczeka się przez zęby, sycząc głośno. Za plecami stoi esman, spokojny, opanowany, fachowy.
— Meine Herrschaften*, moi państwo, nie rozrzucajcie tak rzeczy. Trzeba okazać trochę dobrej woli. — Mówi dobrotliwie, a cienka trzcina gnie mu się nerwowo w rękach.
— Tak jest, tak jest — odpowiadają wielogłośnie, przechodząc, i raźniej idą wzdłuż
wagonów. Jakaś kobieta schyla się, szybko podnosząc torebkę. Świsnęła trzcina, kobieta krzyknęła, potknęła się i upadła pod nogi tłumu. Dziecko biegnące za nią pisnęło:
„mamełe!” — taka mała, rozczochrana dziewczynka...
Rośnie kupa rzeczy, walizek, tłumoków, plecaków, pledów, ubrań, torebek, które padając, otwierają się i wysypują barwne, tęczowe banknoty, złoto, zegarki; przed drzwiami wagonów piętrzą się stosy chleba, gromadzą słoiki różnobarwnych marmolad,
powideł, pęcznieją zwały szynek, kiełbasy, rozsypuje się po żwirze cukier. Zapchane
ludźmi auta odjeżdżają z piekielnym warkotem, wśród zawodzenia i wrzasku kobiet
opłakujących dzieci, i ogłupiałego milczenia nagle osamotnionych mężczyzn. To ci, co
poszli na prawo — młodzi i zdrowi — ci pójdą na lager. Gaz ich nie minie, ale najpierw
będą pracować.
Auta odjeżdżają i wracają, bez odpoczynku, jak na potwornej taśmie. Bez przerwy
jeździ karetka Czerwonego Krzyża. Olbrzymi krwawy krzyż wymalowany na masce
motoru roztapia się w słońcu. Niezmordowanie jeździ karetka Czerwonego Krzyża: to
właśnie w niej wozi się gaz, gaz, którym trują tych ludzi.
Ci z Kanady, którzy są przy schodkach, nie mają chwili wytchnienia, oddzielają tych
do gazu od tych, co idą na lager, wypychają pierwszych na schody, ubijają na aucie, na
każde sześćdziesięciu, tak plus-minus.
Z boku stoi młody, gładko wygolony pan, esman z notatnikiem w ręku; każde auto
to kreska, jak odjedzie szesnaście aut, to jest tysiąc, tak plus-minus. Pan jest zrównoważony i dokładny. Nie odjedzie auto bez jego wiedzy i jego kreski: Ordnung muss
sein*. Kreski pęcznieją w tysiące, tysiące w całe transporty, o których mówi się krótko:
„z Salonik”, „ze Strasburga”, „z Rotterdamu”. O tym będzie się już dziś mówiło „Będzin”.
Ale na stałe uzyska nazwę „Będzin-Sosnowiec”. Ci, którzy pójdą z tego transportu na
lager, dostaną numery: 131-132. Rozumie się tysięcy, lecz w skrócie będzie się mówiło
właśnie tak: „131-132”.
Transporty rosną w tygodnie, miesiące, lata. Gdy skończy się wojna, będą liczyć spalonych. Naliczą cztery i pół miliona. Najkrwawsza bitwa wojny, największe zwycięstwo
solidnych i zjednoczonych Niemiec. Ein Reich, ein Volk, ein Führer* — i cztery krema-
* Verbrecher-Stadt (niem.) —
czyt. ferbreher sztat.
* Bewegung (niem.) — ruch.
10
* rein (niem.) — czyt. rajn.
20
* en avant (fr.) — czyt. ãn awã
— naprzód.
30
toria. Ale krematoriów będzie w Oświęcimiu szesnaście, zdolnych spalić pięćdziesiąt
tysięcy dziennie. Obóz rozbuduje się, aż się oprze naelektryzowanym drutem o Wisłę,
zamieszka go trzysta tysięcy ludzi w pasiakach, będzie się zwał Verbrecher-Stadt* — „Miasto Przestępców”. Nie, ludzi nie zabraknie. Spalą się Żydzi, spalą się Polacy, spalą się
Rosjanie, przyjdą ludzie z zachodu i południa, z kontynentu i wysp. Przyjdą ludzie w pasiakach, odbudują zburzone miasta niemieckie, zaorzą odłogiem leżącą ziemię, a gdy
osłabną w bezlitosnej pracy, w wiecznym Bewegung, Bewegung* — otworzą się drzwi
gazowych komór. Komory będą ulepszone, oszczędniejsze, sprytniej zamaskowane.
Będą jak te w Dreźnie, o których już chodzą legendy.
Już się opróżniły wagony. Chudy, ospowaty esman spokojnie zagląda do środka,
kiwa głową z niesmakiem, ogarnia nas spojrzeniem i wskazuje wnętrze.
— Rein*. Oczyścić!
Wskakuje się do środka. Porozrzucane po kątach wśród kału ludzkiego i pogubionych zegarków leżą poduszone, podeptane niemowlęta, nagie potworki o ogromnych
głowach i wydętych brzuchach. Wynosi się je jak kurczaki, trzymając po parę w garści.
Nie nieś ich na auto. Oddaj kobietom — mówi, zapalając papierosa esman. Zapalniczka mu się zacięła, jest nią bardzo zaaferowany.
— Bierzcie te niemowlęta, na litość boską — wybucham, bo kobiety z przerażeniem
uciekają ode mnie, wtulając głowy w ramiona.
Dziwnie niepotrzebnie pada imię Boga, bo kobiety z dziećmi idą na auto, wszystkie, nie ma wyjątku. Wiemy wszyscy dobrze, co to znaczy, i patrzymy na siebie z nienawiścią i przerażeniem.
— Co, brać nie chcecie? — powiedział jakby ze zdziwieniem i wyrzutem ospowaty
esman i począł odpinać rewolwer.
— Nie trzeba strzelać, ja wezmę.
Siwa, wysoka pani wzięła ode mnie niemowlęta i przez chwilę patrzyła mi prosto
w oczy.
— Dziecko, dziecko — szepnęła, uśmiechając się. Odeszła, potykając się na żwirze.
Oparłem się o ścianę wagonu. Byłem bardzo zmęczony. Ktoś szarpie mnie za rękę.
— Chodź, dam ci się napić. Wyglądasz, jakbyś miał rzygać. En avant*, pod szyny,
chodź!
Patrzę, twarz ta skacze mi przed oczyma, rozpływa się, miesza się, olbrzymia, przezroczysta, z drzewami nieruchomymi, nie wiadomo dlaczego czarnymi, z przelewającym się tłumem... Mrugam ostro powiekami: Henri.
— Słuchaj, Henri, czy my jesteśmy ludzie dobrzy?
— Czemu się głupio pytasz?
— Widzisz, przyjacielu, wzbiera we mnie zupełnie niezrozumiała złość na tych ludzi,
że przez nich muszę tu być. Nie współczuję im wcale, że idą do gazu. Żeby się ziemia
pod nimi wszystkimi rozstąpiła. Rzuciłbym się na nich z pięściami. Przecież to jest patologiczne chyba, nie mogę zrozumieć.
267
* compris (fr.) — czyt. kõpri..
10
20
* komendantka FKL-u — mowa zapewne o Marie Mandel, skazanej wyrokiem Trybunału Narodowego w Krakowie 22 XII 1947 r. na karę
śmierci.
* zauna — łaźnia, odwszalnia. [...] Kobiety były strzyżone (do nagiej skóry) i dezynfekowane wyłącznie przez
mężczyzn.
* gib hier (niem.) — czyt. gib
hir — daj tu.
268
30
— Och, wprost przeciwnie, to normalne, przewidziane i obliczone. Męczy cię rampa,
buntujesz się, a złość najłatwiej wyładować na słabszym. Pożądane jest nawet, abyś
ją wyładował. To tak na chłopski rozum, compris*? — mówi nieco ironicznie Francuz,
wygodnie układając się pod szynami. — Patrz na Greków, ci umieją korzystać! Żrą
wszystko, co im pod rękę wlizie; przy mnie zjadł jeden słoik marmolady.
— Bydło. Jutro połowa z nich zdechnię na sraczkę.
— Bydło? Ty też byłeś głodny.
— Bydło — powtarzam zawzięcie. Zamykam oczy, słyszę krzyki, czuję drżenie ziemi
i parne powietrze na powiekach. W gardle zupełnie sucho.
Ludzie płyną i płyną, auta warczą jak rozjuszone psy. W oczach przesuwają się trupy
wynoszone z wagonów, zdeptane dzieci, kaleki poukładane razem z trupami, i tłum,
tłum, tłum... Wagony podtaczają się, stosy łachów, waliz i plecaków rosną, ludzie wychodzą, przyglądają się słońcu, oddychają, żebrzą o wodę, wchodzą na auta, odjeżdżają.
Znów podchodzą wagony, znów ludzie... Czuję, jak obrazy mieszają się we mnie, nie
wiem, czy to się naprawdę dzieje, czy mi się śni. Widzę nagle jakąś zieleń drzew, które
kołyszą się wraz z całą ulicą, z barwnym tłumem, ale — to Aleje! Szumi mi w głowie,
czuję, że będę wymiotował.
Henri szarpie mnie za ramię.
— Nie śpij, idziemy ładować klamoty.
Już nie ma ludzi. Ostatnie auta suną daleko po szosie, wzniecając olbrzymie tumany kurzu, pociąg odjechał, po opustoszałej rampie chodzą dostojnie esmani, świecąc
srebrem na kołnierzach. Połyskują glansem buty, błyszczą czerwono nalane twarze.
Wśród nich kobieta, teraz dopiero uświadamiam sobie, że była tu cały czas, wysuszona,
bezpierśna, koścista. Rzadkie, bezbarwne włosy gładko przyczesała w tył i związała
w „nordycki” węzeł, ręce wsunęła w szerokie spodnie-spódnicę. Chodzi z kąta w kąt
rampy z przylepionym na wyschłe wargi szczurzym, zawziętym uśmiechem. Nienawidzi
urody kobiecej nienawiścią kobiety obrzydliwej i zdającej sobie z tego sprawę. Tak, już
ją nieraz widziałem i dobrze zapamiętałem: to komendantka FKL-u*, przyszła oglądać
swój nabytek, bo część kobiet odstawiono od aut i te pójdą piechotą na lager. Nasi chłopcy, fryzjerzy z zauny*, pozbawią je całkowicie włosów i będą mieli wiele uciechy z ich
wolnościowego wstydu.
Ładujemy więc klamoty. Dźwigamy ciężkie walizy, pakowne, zasobne, rzucamy je
z wysiłkiem na auto. Tam układa się je w stosy, ubija się, upycha, rżnie, co się da, nożem — dla przyjemności i w poszukiwaniu wódki i perfum, które wylewa się wprost
na siebie. Jedna z waliz otwiera się, wypadają ubrania, koszule, książki... Chwytam
jakieś zawiniątko: ciężkie; rozwijam: złoto, dwie dobre garście: koperty, bransolety,
pierścionki, kolie, brylanty...
— Gib hier* — spokojnie mówi esman, nadstawiając otwartą teczkę, pełną złota
i barwnej, obcej waluty. Zamyka ją, oddaje oficerowi, bierze inną, pustą, i czatuje przy
innym samochodzie. To złoto pójdzie do Rzeszy.
10
20
30
40
Upał, ogromny upał. Powietrze stoi nieruchomym, rozżarzonym słupem. Gardła są
suche, każde wymówione słowo wywołuje ból. Och, pić. Gorączkowo, byle prędzej,
byle do cienia, byle odpocząć. Kończymy ładować, ostatnie auta odjeżdżają, zbieramy
skrzętnie znad toru wszelkie papierki, wygrzebujemy spomiędzy drobnego żwiru nietutejszy, transportowy brud, „żeby śladu po tym obrzydlistwie nie zostało”, i w chwili
gdy ostatnia ciężarówka znika za drzewami, a my idziemy — nareszcie! — w stronę szyn
odpocząć i napić się (może Francuz kupi znów od posta?), zza zakrętu słychać gwizdek
kolejarza. Powoli, niezmiernie powoli wtaczają się wagony, przeraźliwie odgwizduje
lokomotywa, z okien patrzą twarze wymięte i blade, płaskie, jakby wycięte z papieru,
o ogromnych, płonących gorączką oczach. Już są auta, już jest spokojny pan z notatnikiem, już z kantyny wyszli esmani z teczkami na złoto i pieniądze. Otwieramy wagony.
Nie, już nie można nad sobą panować. Wyrywa się ludziom brutalnie walizki z rąk,
szarpiąc, ściąga się palta. Idźcie, idźcie, przemińcie. Idą, przemijają. Mężczyźni, kobiety,
dzieci. Niektórzy z nich wiedzą.
Oto idzie szybko kobieta, śpieszy się nieznacznie, ale gorączkowo. Małe, kilkuletnie
dziecko o zarumienionej, pyzatej twarzy cherubinka biegnie za nią, nie może nadążyć,
wyciąga rączki z płaczem: — Mamo! mamo!
— Kobieto, weźże to dziecko na ręce!
— Panie, panie, to nie moje dziecko, to nie moje! — krzyczy histerycznie kobieta i ucieka, zakrywając rękoma twarz. Chce skryć się, chce zdążyć między tamte, które nie pojadą autem, które pójdą pieszo, które będą żyć. Jest młoda, zdrowa, ładna, chce żyć.
Ale dziecko biegnie za nią, skarżąc się na cały głos: — Mamo, mamo, nie uciekaj!
— To nie moje, nie moje, nie!...
Aż dopadł ją Andrej, marynarz z Sewastopola. Oczy miał mętne od wódki i upału.
Dopadł ją, zbił z nóg jednym zamaszystym uderzeniem ramienia, padającą chwycił za
włosy i dźwignął z powrotem do góry. Twarz miał wykrzywioną wściekłością:
— Ach, ty, jebit twoja mat‘, blad‘ jewrejskaja! To ty od swego dziecka uciekasz!
Ja tobi dam, ty kurwo! Chwycił ją wpół, zadławił łapą gardło, które chciało krzyczeć,
i wrzucił ją z rozmachem jak ciężki wór zboża na auto.
— Masz! Weź i to sobie! Suko! — i cisnął jej dziecko pod nogi.
— Gut gemacht, tak należy karać wyrodne matki — rzekł esman stojący przy samochodzie. — Gut, gut Ruski.
— Mołczy! — warknął przez zęby Andrej i odszedł do wagonów. Spod kupy szmat
wyciągnął ukrytą manierkę, odkręcił, przytknął do ust sobie, potem mnie. Parzy gardło
spirytus. Głowa szumi, nogi uginają się, zbiera się na torsje.
Raptem spośród tej całej fali ludzkiej, która parła ślepo w stronę aut jak rzeka pchana niewidzialną siłą, wynurzyła się dziewczyna, zeskoczyła lekko z wagonu na żwir
i spojrzała dokoła badawczym okiem, jak człowiek, który czemuś bardzo się dziwi.
Bujne jasne włosy rozsypały się miękką falą na ramiona, strząsnęła je niecierpliwie.
Przesunęła odruchowo rękoma po bluzeczce, poprawiła nieznacznie spódniczkę. Stała
tak chwilę. Wreszcie oderwała wzrok od tłumu i przesunęła spojrzeniem po naszych
269
* postenketta — „łańcuch straży otaczający obóz lub miejsce pracy. Mała postenketta
stała w nocy przy drutach
obozu. Wielka postenketta
stała w dzień (w razie ucieczki całą dobę), otaczając obóz
w promieniu kilku kilometrów” [BwO].
* Tuśka — mowa o Marii Rundo, narzeczonej Borowskiego.
10
20
30
40
270
twarzach, jakby kogoś szukając. Nieświadomie szukałem jej wzroku, oczy nasze spotkały się.
— Słuchaj, słuchaj, powiedz, dokąd oni nas powiozą?
Patrzyłem na nią. Oto stoi przede mną dziewczyna o cudnych, jasnych włosach,
o ślicznych piersiach, w batystowej letniej bluzeczce, o mądrym, dojrzałym spojrzeniu.
Stoi, patrzy mi prosto w twarz i czeka. Oto komora gazowa: wspólna śmierć, ohydna
i obrzydliwa. Oto obóz: z ogoloną głową, watowane sowieckie spodnie na upał, wstrętny, mdły zapach brudnego, rozparzonego ciała kobiecego, zwierzęcy głód, nieludzka
praca i ta sama komora, tylko śmierć jeszcze ohydniejsza, jeszcze obrzydliwsza, jeszcze
straszniejsza. Kto raz tu wszedł, nic, nawet popiołów swoich nie wyniesie za postenkettę*,
nie wróci do tamtego życia.
„Po cóż ona to przywiozła, przecież i tak jej zabiorą” — pomyślałem mimo woli,
dostrzegłszy na przegubie ręki śliczny zegarek o drobniutkiej złotej bransoletce. Taki
sam miała Tuśka*, tylko na czarnej wąskiej tasiemce.
— Słuchaj, odpowiedz.
Milczałem. Zacisnęła usta.
— Już wiem — rzekła z odcieniem pańskiej pogardy w głosie, odrzucając w tył głowę;
śmiało poszła w stronę samochodów. Ktoś ją chciał zatrzymać, odsunęła go śmiało na
bok i wbiegła po schodkach na wypełnione już prawie auto. Zobaczyłem tylko z daleka
bujne jasne włosy, rozwiane w pędzie.
Wchodziłem do wagonów, wynosiłem niemowlęta, wyrzucałem bagaże. Dotykałem
się trupów, ale nie mogłem przemóc wzbierającego dzikiego strachu. Uciekałem od nich,
ale leżały wszędzie; poukładane pokotem na żwirze, na cementowym skraju peronu,
w wagonach. Niemowlęta, ohydne nagie kobiety, poskręcani w konwulsjach mężczyźni. Uciekam jak najdalej. Ktoś mnie smaga trzciną po plecach, kątem oka dostrzegam
klnącego esmana, wymykam mu się i mieszam się w grupie pasiastej Kanady. Wreszcie
znów włażę pod szyny. Słońce pochyliło się głęboko nad horyzontem i krwawym, zachodzącym światłem oblało rampę. Cienie drzew wydłużały się upiornie; w ciszy, która
w naturze zapada pod wieczór, ludzki krzyk bił w niebo coraz głośniej i natarczywiej.
Dopiero stąd, spod szyn, widać całe piekło kotłującej się rampy. Oto para ludzi padła na ziemię, spleciona rozpaczliwym uściskiem. On wbił kurczowo palce w jej ciało,
zębami chwycił za ubranie. Ona krzyczy histerycznie, przeklina, bluźni, aż przyduszona
butem rzęzi i milknie. Rozszczepiają ich jak drzewo i wpędzają jak zwierzęta na auto.
Oto czterech z Kanady dźwiga trupa: olbrzymią, opuchniętą babę, klną i pocą się z wysiłku, kopniakami odganiają zabłąkane dzieci, które plączą się po wszystkich kątach
rampy, wyjąc przeraźliwie jak psy. Chwytają je za karki, za łby, za ręce i wrzucają na
kupę, na ciężarówki. Tamtych czterech nie da rady dźwignąć baby na auto, wołają innych i zbiorowym mozołem wpychają górę mięsa na platformę. Z całej rampy znosi się
trupy wielkie, nabrzmiałe, opuchnięte. Między nie ciska się kaleki, sparaliżowanych,
przyduszonych, nieprzytomnych. Góra trupów kotłuje się, skowycze, wyje. Szofer zapuszcza motor, odjeżdża.
* Ich will mit... (niem.) — czyt.
Iś wil mit dem hern komanda.nten szpreśen.
10
20
30
* Wasser! Luft! (niem.) — wody! powietrza!
40
— Halt! halt! — wrzeszczy z daleka esman. — Stój, stój, do cholery!
Wloką starca we fraku, z opaską na ramieniu. Starzec głową tłucze o żwir, o kamienie, jęczy i bezustannie, monotonnie zawodzi: „Ich will mit dem Herrn Kommandanten sprechen* — chcę mówić z panem komendantem”. Powtarza to ze starczym uporem
całą drogę. Wrzucony na auto, przydeptany czyjąś nogą, przyduszony, wciąż rzęzi: „Ich
will mit dem...”
— Człowieku, uspokój siebie, ale! — woła do niego młody esman, zaśmiewając się
głośno — za pół godziny będziesz gadał z największym komendantem! Tylko nie zapomnij powiedzieć mu: „Heil Hitler!”
Inni niosą dziewczynkę bez nogi, trzymają ją za ręce i za tę jedną, pozostałą nogę.
Łzy ciekną jej po twarzy, szepce żałośnie: „Panowie, to boli, boli...” Ciskają ją na auto
między trupy. Spali się żywcem wraz z nimi.
Zapada wieczór chłodny i gwiaździsty. Leżymy na szynach, jest niezmiernie cicho.
Na wysokich słupach palą się anemiczne lampy, za kręgiem światła rozciąga się nieprzenikniona ciemność. Krok w nią, i człowiek znika bezpowrotnie. Ale oczy postów patrzą
uważnie. Automaty są gotowe do strzału.
— Wymieniłeś buty? — pyta mnie Henri.
— Nie.
— Czemu?
— Człowieku, ja mam dosyć, kompletnie dosyć!
— Już po pierwszym transporcie! Pomyśl, ja — od Bożego Narodzenia przewinęło
się przez moje ręce chyba z milion ludzi. Najgorsze są transporty spod Paryża: zawsze
człowiek spotyka znajomych.
— I co im mówisz?
— Że idą się kąpać, a potem spotkamy się w obozie. A ty byś co powiedział?
Milczę. Pijemy kawę zmieszaną ze spirytusem, ktoś otwiera puszkę kakao, miesza
z cukrem. Czerpie się to dłonią, kakao zalepia usta. Znów kawa, znów spirytus.
— Henri na co my czekamy?
— Będzie jeszcze jeden transport. Ale nie wiadomo.
— Jeżeli przyjdzie, to ja nie pójdę go rozładowywać. Nie dam rady.
— Wzięło cię, co? Dobra Kanada?! — Henri uśmiecha się dobrotliwie i znika w ciemności. Po chwili wraca. — Dobrze. Tylko uważaj, żeby cię esman nie złapał. Będziesz tu
cały czas siedział. A buty ci skombinuję.
— Daj mi spokój z butami.
Chce mi się spać. Jest głęboka noc.
Znów antreten, znów transport. Z ciemności wynurzają się wagony, przechodzą
przez pas światła i znów znikają w mroku. Rampa jest mała, ale krąg światła jest jeszcze mniejszy. Będziemy wyładowywać kolejno. Gdzieś warczą auta, podjeżdżają pod
schodki upiornie czarne, reflektorami oświetlają drzewa. Wasser! Luft!* Znów to samo, spóźniony seans tego samego filmu: strzelają serią automatu, wagony uspokajają
się. Tylko jakaś dziewczynka wychyliła się do pół ciała z okienka wagonu i straciwszy
271
* ausladen (niem.) — wyładować
10
20
30
40
272
równowagę upadła na żwir. Chwilę leżała ogłuszona, wreszcie podniosła się i zaczyna
chodzić w kółko, coraz prędzej i prędzej, sztywno wymachując rękoma jak na gimnastyce, łapiąc głośno powietrze i wyjąc monotonnie, piskliwie. Dusząc się — dostała obłędu.
Działa na nerwy, więc podbiegł do niej esman, okutym butem kopnął w plecy: upadła.
Przydeptał ją nogą, wyjął rewolwer, strzelił raz i drugi: została, kopiąc nogami ziemię,
aż znieruchomiała. Poczęto otwierać wagony.
Byłem znów przy wagonach. Buchnął ciepły, słodki zapach. Góra ludzka zapełniała
wagon do połowy, nieruchoma, potwornie poplątana, ale jeszcze parująca.
— Ausladen!* — rozległ się głos esmana wynurzającego się z ciemności. Na piersiach
miał zawieszony przenośny reflektor. Zaświecił do wnętrza.
— Co stoicie wy tak głupio? Wyładować! — i świsnął kijem przez plecy. Chwyciłem
rękę trupa: dłoń jego kurczowo zawarła się wokół mojej ręki. Szarpnąłem z krzykiem
i uciekłem. Serce mi łomotało, dławiło gardło. Mdłości zgniotły mnie naraz. Wymiotowałem, skulony pod wagonem. Chwiejąc się, przekradłem się pod szyny.
Leżałem na dobrym, chłodnym żelazie i marzyłem o powrocie do obozu, o pryczy,
na której nie ma siennika, o odrobinie snu wśród towarzyszy, którzy w nocy nie pójdą
do gazu. Naraz obóz wydał mi się jakąś zatoką spokoju. Wciąż umierają inni, samemu
się jeszcze jakoś żyje, ma się co jeść, ma się siły do pracy, ma się ojczyznę, dom, dziewczynę...
Światła migocą upiornie, fala ludzi płynie bez końca, mętna, zgorączkowana, ogłupiała. Wydaje się tym ludziom, że rozpoczynają nowe życie w obozie i psychicznie przygotowują się na ciężką walkę o byt. Nie wiedzą, że zaraz umrą i że złoto, pieniądze,
brylanty, które zapobiegliwie ukrywają w fałdach i szwach ubrania, w obcasach butów,
w zakamarkach ciała — już im nie będą potrzebne. Fachowi, rutynowani ludzie będą im
grzebać we wnętrznościach, wyciągną złoto spod języka, brylanty z macicy i kiszki odchodowej. Wyrwą im złote zęby. W zabitych szczelnie skrzyniach odeślą do Berlina.
Czarne postacie esmanów chodzą spokojne, fachowe. Pan z notatnikiem w ręku robi
ostatnie kreski, dopełnia liczby: piętnaście tysięcy.
Dużo, dużo aut pojechało do krematorium.
Już kończą. Trupy porozkładane na rampie zabiera ostatnie auto, klamoty są załadowane. Kanada objuczona chlebami, marmoladą, cukrem, pachnąca perfumami
i czystą bielizną, ustawia się do odmarszu. Kapo kończy ładowanie kotła od herbaty
złotem, jedwabiami i czarną kawą. To na bramę dla wachmanów: puszczą komando bez
kontroli. Parę dni obóz będzie żył z tego transportu: zjadał szynki i kiełbasy, konfitury
i owoce, pił jego wódki i likiery, będzie chodził w jego bieliźnie, handlował jego złotem
i tłumokami. Wiele wyniosą cywile za obóz, na Śląsk, do Krakowa i dalej. Przywiozą
papierosy, jajka, wódkę i listy z domu.
Parę dni będzie obóz mówił o transporcie „Sosnowiec-Będzin”. Był to dobry, bogaty
transport.
Gdy wracamy do obozu, gwiazdy poczynają blednąć, niebo staje się coraz, bardziej
przezroczyste, podnosi się nad nami, noc przejaśnia się. Zapowiada się pogodny, upalny dzień.
* Und morgen... (niem.) —
czyt. ... di gance... — A jutro
cały świat... (pieśń hitlerowska).
Jerzy Krawczyk
(1921-1969) — malarz;
w swej twórczości często
odwoływał się do przeżyć
obozowych (Przesyłka bez
wartości, Generał).
Z krematoriów ciągną potężne słupy dymów i łączą się w górze w olbrzymią, czarną
rzekę, która niezmiernie powoli przewala się przez niebo nad Birkenau i niknie za lasami w stronę Trzebini. Transport sosnowiecki już się pali.
Mijamy oddział SS idący z bronią maszynową na zmianę warty. Idą równo, człowiek
przy człowieku, jedna masa, jedna wola.
— Und morgen die ganze Welt...* — śpiewają na całe gardło.
— Rechts ran! Na prawo! — pada od czoła komenda.
Usuwamy się im z drogi.
Tekst (z 1946) według wydania: Tadeusz Borowski,
Utwory wybrane, BN I/276, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1991.
Jerzy Krawczyk, Przesyłka bez wartości (1964). Olej na płótnie, 119 x 129 cm, Muzeum Sztuki w Łodzi.
273
BEHAWIORYZM
10
20
30
Behawioryzm1 [...] utrzymuje, że przedmiotem psychologii jest zachowanie istoty
ludzkiej. Behawioryzm twierdzi, że świadomość jest pojęciem i niedefiniowalnym,
i niepotrzebnym. Behawiorysta, którego zawsze kształcono jako eksperymentatora,
uważa dalej, że wiara w istnienie świadomości sięga dawnych czasów zabobonów
i magii. [...]
Magia wciąż żyje. W miarę upływu czasu wszystkie te wysoce chaotyczne, niezliczoną ilość razy przekazywane, opowieści zostają wplecione w mądrość ludową.
Mądrość ludowa z kolei zostaje zorganizowana w religie. Religie zostają włączone
w polityczną i ekonomiczną strukturę. Używa się ich jako narzędzi. Naród jest zmuszony do zaakceptowania wszystkich opowieści wiejskich bab i podaje je dalej jako
ewangelię dla dzieci swoich dzieci. [...]
Pierwszym przykładem tego rodzaju religijnego pojęcia jest przekonanie, że każdy
człowiek ma duszę, która jest odrębna i różna od ciała. Dusza ta jest faktycznie częścią najwyższego bytu. To pradawne przeświadczenie doprowadziło do koncepcji
filozoficznej nazwanej dualizmem. Dogmat ten był obecny w psychologii człowieka od najdawniejszej przeszłości. Nikt nigdy nie dotknął duszy ani jej nie widział
w probówce, ani nie wchodził z nią w żadne związki, w jakie wchodzi z innymi
przedmiotami swego codziennego doświadczenia. Pomimo to powątpiewanie w jej
istnienie było traktowane jako herezja i mogło niegdyś prawdopodobnie doprowadzić nawet do utraty głowy. Jeszcze dzisiaj człowiek piastujący stanowisko publiczne
nie ośmiela się kwestionować istnienia duszy.
Wraz z rozwojem nauk fizycznych, który nastąpił w okresie renesansu, zapanowało pewne wyzwolenie z tego dusznego obłoku duszy. Człowiek mógł myśleć
o astronomii, o ciałach niebieskich i ich ruchach, o grawitacji i tym podobnych, bez
wplątywania w to duszy. Chociaż dawni naukowcy byli z reguły szczerymi chrześcijanami, to jednak w swoich probówkach zaczęli pomijać duszę.
Jednakże psychologia i filozofia, w przekonaniu, iż zajmują się przedmiotami niematerialnymi, uważały za trudną ucieczkę od języka Kościoła i stąd pojęcie umysłu
czy duszy jako odrębnych od ciała pozostało w swojej istocie prawie niezmienione
do końcowych lat dziewiętnastego wieku. [...]
W swoich pierwszych usiłowaniach ujednolicenia przedmiotu i metod badań
behawiorysta rozpoczynał własne formułowanie problemu psychologii od zdecydowanego odrzucenia wszystkich średniowiecznych pojęć. Usunął ze swojego naukowego słownika wszystkie subiektywne terminy, takie jak wrażenie, percepcja,
1. behawioryzm (z ang. behaviour [czyt. bihe.jwier] — zachowanie się) — czyt. bihewioryzm.
274
wyobrażenie, pragnienie, zamiar, a nawet myślenie i emocja, jeśli były one subiektywnie definiowane.
Program behawiorysty
10
20
30
Behawiorysta pyta, dlaczego nie czynimy prawdziwym obszarem zainteresowań
psychologii tego, co możemy obserwować ? Ograniczmy się do rzeczy, które mogą
być obserwowane, i sformułujmy prawa odnoszące się tylko do nich. A więc co
możemy obserwować? Możemy obserwować zachowanie — to, co organizm robi
lub mówi. I zauważmy od razu: mówienie jest działaniem — jest zachowaniem.
Mowa zewnętrzna lub wewnętrzna (myślenie) jest takim samym obiektywnym typem
zachowania jak base-ball.
Zasada lub miarka, jaką behawiorysta się posługuje, to zawsze: czy mogę opisać
tę formę zachowania, którą widzę, w terminach bodźca i reakcji? Przez bodziec
rozumiemy każdy przedmiot w ogólnym otoczeniu lub każdą zmianę w samych
tkankach spowodowaną fizjologicznymi warunkami zwierzęcia, taką np. zmianę, jaka zachodzi, gdy powstrzymujemy zwierzę od aktywności seksualnej, gdy trzymamy
je z dala od pokarmu, gdy powstrzymujemy je przed budowaniem gniazda. Przez
reakcję rozumiemy to wszystko, co zwierzę robi — a więc zwracanie się w kierunku
do lub od światła, wzdrygnięcie się na dźwięk oraz wyżej zorganizowane formy aktywności, takie jak budowanie drapacza chmur, kreślenie planów, posiadanie dzieci,
pisanie książek i tym podobne. [...]
Podkreślaliśmy już fakt, że od chwili urodzenia aż do momentu śmierci organizm
jest atakowany przez bodźce, zarówno pochodzące z zewnętrznego otoczenia ciała,
jak i powstające w samym ciele. Ale organizm, gdy jest zasypywany bodźcami, coś
robi. Reaguje. Porusza się. Reakcja może być tak nieuchwytna, że można ją zaobserwować tylko przy użyciu specjalnych przyrządów. Może ona ograniczać się zaledwie do zmian w potliwości albo do wzrostu lub spadku ciśnienia krwi. Może być to
jedynie ruch oczu. Częściej jednak obserwowane reakcje to ruchy całego ciała, ruchy
ramion, nóg, tułowia lub kombinacje ruchów wszystkich pobudzonych części.
Zazwyczaj reakcja na bodziec, jaką organizm wykonuje, prowadzi do przystosowania, choć nie zawsze. Przez przystosowanie rozumiemy po prostu to, że organizm
poprzez ruch na tyle zmienia swój stan fizjologiczny, iż bodziec nie wzbudza już
dłużej reakcji. [...]
Z pewnością po okresie niemowlęctwa nie natrafia się na strukturalnie nowe drogi
w mózgu. Połączenia neuronalne są ustanowione przeważnie w momencie narodzin. Liczba bezwarunkowych, niewyuczonych, reakcji jest dotąd zbyt mała, aby
mogła sprawować pieczę nad dorosłym. Czy mogę jednak zwrócić waszą uwagę na
fakt, że istnieją tysiące prostych, niewyuczonych i bezwarunkowych reakcji, takich
275
10
jak ruchy palca i ręki, ruchy oka, ruchy palca, stopy i nogi, które niemalże wymykają się uwadze wytrawnych obserwatorów? To są elementy, z których muszą być
tworzone nasze zorganizowane, wyuczone reakcje, i to najwyraźniej przez proces
warunkowania. Te proste, bezwarunkowe, embrionalne reakcje, poprzez prezentację
odpowiednich bodźców (społeczeństwo robi to dla nas), mogą się grupować i wiązać
razem w układy reakcji warunkowych lub nawyków, takich jak gra w tenisa, szermierka, szewstwo, reakcje macierzyńskie, reakcje religijne i tym podobne.
Te złożone reakcje są wtedy zintegrowanymi całościami. Organizm wyrusza w życie z większą liczbą całościowych reakcji, niż potrzebuje. Wobec licznych, jak się
wydaje, zorganizowanych skomplikowanych aktów, względnie niewiele z tych szerokich zasobów bywa kiedykolwiek używane. [...]
„Dajcie mi tuzin zdrowych, prawidłowo zbudowanych niemowląt i dostarczcie
im to wszystko, co składa się na mój własny, szczególny świat, a zapewniam was, że
wezmę na chybił trafił jedno z nich i uczynię z niego dowolnego typu specjalistę, czy
to będzie lekarz, sędzia, artysta, kupiec, a nawet żebrak czy złodziej, bez względu
na jego talenty, skłonności, zdolności, zadatki i rasę przodków”. Wychodzę tu poza
fakty i dopuszczam taką możliwość, ale przeciwnicy moich poglądów robili tak od
tysięcy lat. Proszę, zauważcie, że w tym eksperymencie będzie mi wolno określić
sposób wychowania dzieci i typ świata, w jakim będą żyły. [...]
20
Lekcja o bumerangu
30
276
Mam w ręku kij z twardego drzewa. Gdy rzucam go przed siebie i w górę, przebywa on pewien dystans i spada na ziemię. Odnajduję kij, wkładam go do gorącej
wody, wyginam pod pewnym kątem, rzucam znowu — leci, w trakcie lotu zmieniając nieznacznie kierunek, obraca się w prawo i wtedy spada. Znów znajduję
kij, odkształcam go lekko i zaokrąglam jego końce. Znów leci, zmieniając kierunek
w trakcie lotu. Nagle odwraca się, wraca i z wdziękiem, delikatnie pada u mych stóp.
Jest to wciąż kij, wciąż zrobiony z tego samego materiału, ale został ukształtowany
inaczej. Czy bumerang ma instynkt, aby wrócić do ręki rzucającego? Nie? Dobrze,
dlaczego więc wraca? Dlatego, że został zrobiony w taki sposób, że gdy zostanie
z pewną siłą rzucony w przód i do góry, musi powrócić (równoległobok sił). Niech
mi wolno będzie tutaj zwrócić uwagę na fakt, że każdy dobrze zrobiony i dobrze
rzucony bumerang wróci lub spadnie u stóp rzucającego, ale żadne dwa bumerangi
nie będą leciały ściśle tą samą drogą, nawet jeżeli zostaną wystrzelone mechanicznie, z tą samą siłą, na tę samą wysokość, a jednak są nazywane bumerangami. Ten
przykład może się wydać trochę niezwykły. Weźmy nieco prostszy. Większość z nas
turla tam i z powrotem kości do gry. Weźcie kostkę, spłaszczcie ją w pewien sposób,
rzućcie, a prawie zawsze pojawi się ścianka z szóstką. Dlaczego? Kostka musi toczyć
10
20
30
się tą drogą ze względu na sposób, w jaki została skonstruowana. A teraz weźcie
Wańkę-wstańkę. Postawcie go na półokrągłej, obciążonej, kauczukowej podstawie.
Bez względu na to, jak ktoś popchnie Wańkę, zawsze będzie on balansować pionowo, wychylając się nieco, po czym wracając do ustalonej pionowej pozycji. Czy
Wańka-wstańka ma instynkt stania prosto?
Zauważcie, że dopiero wtedy, gdy bumerang, zabawka Wańka i kostka zostaną
rzucone w przestrzeń, dają dowody swego osobliwego ruchu. Zmieńcie ich formę
lub strukturę albo zmieńcie istotnie materiał, z jakiego są zrobione (zróbcie je z metalu zamiast drzewa czy kauczuku), a ich charakterystyczny ruch może wyraźnie się
zmienić. A przecież człowiek jest zrobiony z określonych rodzajów materiału — powiązanych na określone sposoby. Jeżeli jest popchnięty do działania (jako rezultat
stymulacji), czyż może nie ujawnić ruchu (z wyprzedzeniem treningu) właśnie tak
osobliwego (ale nie bardziej tajemniczego) jak ruchu bumerangu? [...]
Przegląd ludzkiej aktywności prowadzi nas do obiektywnego zdefiniowania osobowości: Osobowość jest sumą działań jednostki, jakie można odkryć dzięki bieżącej
obserwacji jej zachowania przez tak długi czas, aby można było uzyskać niezawodną informację. Innymi słowy, osobowość jest jedynie końcowym wytworem naszych
systemów nawyków. [...] Jednakże wśród tych działań istnieją systemy dominujące
na obszarze manualnym (zawodowym), na obszarze krtaniowym (wielki mówca,
gawędziarz, cichy myśliciel) i na obszarze wisceralnym (bojący się ludzi, nieśmialy,
wybuchowy, lubiący pieszczoty i to, co ogólnie nazywamy typem emocjonalnym).
Te dominujące systemy są jasne, łatwe do obserwacji i służą jako podstawa większości szybkich sądów, jakie wydajemy o osobowościach jednostek. Klasyfikując
osobowości, opieramy się na bazie tych kilku dominujących systemów.
Takie zredukowanie osobowości do rzeczy, które można zobaczyć i obiektywnie
zaobserwować, prawdopodobnie nie będzie zbyt zgadzać się z sentymentalnym
przywiązaniem do osobowości, jakim odznacza się większość ludzi. Znacznie łatwiej pasowałoby do waszej obecnej organizacji, gdybym nie definiował słowa „osobowość”, a tylko charakteryzował ludzi mówiąc: „On ma imponującą osobowość”,
„Ona ma pociągającą i czarującą osobowość”, „On ma najbardziej niesympatyczną
osobowość”. Ale co rozumie się przez imponującą osobowość? Czyż nie oznacza to
ogólnie, że jednostka wyraża się w sposób autorytatywny, ma raczej potężną budowę
ciała i jest trochę wyższa niż wzrost przeciętny? [...]
Jeśliby osoba, która bada osobowość innej, była wolna od nastawień i jeśli można by było dokładnie uwzględnić efekty jej własnych systemów nawyków, to byłaby ona w stanie przeprowadzić obiektywne badanie. Ale nikt z nas nie ma tego
rodzaju wolności. Wszyscy jesteśmy zdominowani przez naszą przeszłość, a nasze
277
10
20
30
278
sądy o innych ludziach są zawsze zmącone przez trudności, jakie mamy z naszą
własną osobowością. [...] Sytuacja, w jakiej jesteśmy, zawsze wyzwala ten lub inny z naszych wszechmocnych systemów nawyków. Na przykład dzwon na Anioł
Pański zatrzymuje żeńców w polu, wyrywa ich z przewagi systemów manualnych
i na pewien czas wprowadza dominację nawyków religijnych. Ogólnie biorąc — jesteśmy tacy, jak wpływa na nas sytuacja — osobą pełną szacunku wobec księdza
i naszych rodziców, bohaterem wobec dam, abstynentem w jednej grupie, a pijackim
kompanem w innej.
Jeszcze jednej rzeczy brakuje [...] i to rzeczy niebywałej wagi. Jest prawie nieuniknione, że podczas rozwoju tak wielu setek i tysięcy systemów nawyków muszą one
czasami wchodzić z sobą w konflikt. Zdarza się, że jeden bodziec wywołuje choćby
tylko częściowo dwa przeciwne typy działań w tej samej grupie mięśni i gruczołów.
Rezultatem tego może być bezczynność, nieporadność i drżenie. W pewnych przypadkach prawie oczywiste są ciągłe konflikty w takim zakresie i o takim znaczeniu,
że ich wynikiem jest rozwój psychopatologiczny jednostki. [...]
Dokonanie [...] zmian w naszej osobowości nie jest zadaniem łatwym. Czy potraficie nauczyć się chemii przez jedną noc? Stać się doskonałym muzykiem lub artystą
w okresie roku? Byłoby to trudne, gdybyście tylko musieli nauczyć się tych rzeczy,
ale jest podwójnie trudne, gdy musicie oduczyć się rozległego, zorganizowanego
systemu starych nawyków, zanim będziecie mogli opanować nowy. I to jest właśnie
to, z czym jednostka się styka, gdy pragnie zmienić swoją osobowość. Żaden szarlatan nie potrafi tego dla nas zrobić, żadne zaoczne studium nie potrafi bezpiecznie
was prowadzić. Prawie każdy wypadek lub wydarzenie może rozpocząć zmianę
— mogły to zrobić powódź, śmierć w rodzinie, trzęsienie ziemi, zmiana Kościoła,
zapadnięcie na zdrowiu, walka na pięści, to wszystko, co mogłoby spowodować
załamanie się waszych obecnych wzorców nawyków, wytrącić was z waszego ustalonego porządku i umieścić na takiej pozycji, że musielibyście się uczyć reagować
na przedmioty i sytuacje różne od tych, na jakie musieliście reagować w przeszłości
— takie wydarzenia mogłyby rozpocząć u was proces budowania nowej osobowości.
Podczas tworzenia się nowych systemów nawyków, stare zaczną obumierać wskutek
nieużywania, tj. nastąpi utrata przechowania, i dlatego jednostka będzie coraz mniej
zdominowana przez stare, dotychczasowe systemy nawyków.
Co musimy zrobić, aby zmienić osobowość? Musi nastąpić zarówno oduczenie
się rzeczy, jakich już nauczyliśmy się [...], jak i uczenie się rzeczy nowych, co jest
zawsze procesem aktywnym. W ten sposób jedyną drogą do zmiany osobowości
jest to, aby przemienić jednostkę poprzez zmianę jej środowiska w taki sposób, że
muszą się tworzyć nowe nawyki. Im pełniej się one zmieniają, tym bardziej zmienia
się osobowość. Niewiele jednostek potrafi zrobić to wszystko bez niczyjej pomocy.
I to jest powód, że jak rok długi chodzimy z tą samą osobowością. Pewnego dnia
będziemy mieć szpitale, których zadaniem będzie pomagać nam zmieniać swoją
osobowość, ponieważ osobowość potrafimy zmieniać tak łatwo jak kształt nosa, tylko
że zajmuje to więcej czasu.
Język jedną z trudności na drodze zmiany osobowości
10
20
Istnieje pewna trudność w zmienianiu osobowości poprzez zmianę środowiska,
trudność, o której dotychczas mimo wszystko zbyt mało myślano. Polega ona na
tym, że gdy próbujemy zmienić osobowość poprzez zmianę zewnętrznego środowiska jednostki, nie potrafimy uchronić jej przed zabraniem z sobą swego starego,
wewnętrznego środowiska w postaci słów i substytutów słów. Weźcie np. człowieka,
który nigdy w życiu nie pracował, który zawsze bywał rozpieszczanym ukochaniem
matki, któremu stale towarzyszyły damy sceny, bywalca najlepszych restauracji
w mieście, dobrych sklepów z męską galanterią, wyślijcie go do Konga i postawcie
w sytuacji, w jakiej jednostka uprzywilejowana czuje się bezradna. Ale zabiera ona
z sobą swój język i inne substytuty świata, który opuściła, a stwierdzamy na podstawie badania języka, że jeśli jest on w pełni rozwinięty, to rzeczywiście daje nam
możliwą do manipulowania replikę świata, w którym żyjemy. Stąd, jeśli obecny świat
jednostki nie zaczyna chwytać jej w swoje szpony, co nie musi nastąpić, może ona
wycofać się do swego poprzedniego świata i żyć przez resztę życia w starym, substytutywnym świecie słów. Jednostka taka może stać się „zamknięta” — może stać
się marzycielem na jawie.
Ale pomimo tych wszystkich trudności na swej drodze jednostki potrafią zmieniać
i zmieniają swoje osobowości. Przyjaciele, nauczyciele, teatry, film — wszystko to
pomaga kształtować, przekształcać i odkształcać nasze osobowości. Człowiek, który
stale unikał wpływu takich bodźców, nigdy nie zmieni swojej osobowości na lepszą.
Behawioryzm jako założenie całej przyszłej etyki eksperymentalnej
30
Behawioryzm powinien być nauką, która przygotowuje mężczyzn i kobiety do
zrozumienia zasad ich własnego zachowania. Powinien czynić mężczyzn i kobiety
gotowymi do przemieniania swojego własnego życia, a szczególnie do przygotowania się, by wychowywać w zdrowy sposób własne dzieci.
Chciałbym móc zobrazować wam to, jak bogatą i cudowną jednostkę moglibyśmy uczynić z każdego zdrowego dziecka, gdybyśmy tylko mogli pozwolić mu na
odpowiednie samokształtowanie się, a potem dostarczyć mu świat, w którym mógłby ćwiczyć tę organizację, świat uwolniony z pęt legendarnego folkloru wydarzeń
279
10
sprzed tysięcy lat, nieskrępowany haniebną historią polityki, wolny od głupich zwyczajów i konwenansów, które same w sobie nie mają znaczenia, a które jednak
obejmują jednostkę jak naprężone stalowe obręcze. Nie domagam się tutaj rewolucji,
nie namawiam ludzi, aby wyjechali do jakiegoś zapomnianego przez Boga miejsca,
utworzyli kolonię, chodzili nago i żyli w komunach ani też nie proszę o zmianę
pożywienia na korzonki i zioła. Nie domagam się „wolnej miłości”1. Nie próbuję
nęcić was bodźcem, werbalnym bodźcem, który, jeżeli zadziałacie zgodnie z nim,
stopniowo zmieni ten świat. Świat zmieni się, jeżeli wychowacie swoje dzieci nie
w libertyńskiej2 wolności, lecz w wolności behawiorystycznej — wolności, której nie
potrafimy nawet odmalować słowami, tak mało o niej wiemy. Czyż dzieci te, z ich
lepszymi sposobami życia i myślenia, nie będą z kolei zastępować nas jako społeczeństwa i wychowywać swoich dzieci w coraz bardziej naukowy sposób, aż w końcu świat stanie się miejscem przystosowanym do zamieszkiwania przez ludzi?
Fragment książki Johna B. Watsona Behawioryzm (1925).
Tekst według wydania: John B. Watson, Behawioryzm
oraz Psychologia, jak ją widzi behawiorysta,
Tłum. Ewa Klimas-Kuchtowa, PIW, Warszawa 1990.
1. Zauważcie: nie argumentuję tutaj na rzecz pełnej wolności — w najmniejszym stopniu nie opowiadam się za wolnością słowa.
Bywałem zawsze bardzo ubawiony przez zwolenników wolności słowa. W tym nierozsądnym naszym świecie, gdzie jesteśmy
wychowani tak, jak jesteśmy, jedyną istotą, której powinna być dozwolona wolność słowa, jest papuga, ponieważ słowa papugi
nie są powiązane z jej cielesnymi działaniami i nie stają się substytutami tych cielesnych działań. Cała prawdziwa mowa
staje się substytutywna dla działań cielesnych, stąd zorganizowane społeczeństwo w tak samo małym zakresie zezwala na
wolność słowa, w jakim zezwala na swobodne działanie. Gdy agitator podnosi zgiełk, twierdząc, że nie ma swobody słowa,
robi to dlatego, że wie, iż zostałby powstrzymany, gdyby próbował swobodnego działania. Przez swą wolność słowa chce
popchnąć kogoś innego do swobodnego działania, do zrobienia czegoś, co sam boi się zrobić. Behawiorysta, z drugiej strony,
chciałby rozwinąć swój świat ludzi od ich narodzin tak, aby ich mowa i ich cielesne zachowanie mogły być w pełni swobodnie,
wszędzie ujawniane, bez uciekania przed grupowymi standardami.
2. libertyński — wolny od wszelkich ograniczeń.
John Broadus Watson (1878-1958) — czyt. dżon bro.des uotson — amerykański psycholog; twórca teorii behawioryzmu; profesor psychologii eksperymentalnej i porównawczej uniwersytetu w Baltimore [czyt. baltimo:]; zajmował się badaniem zachowań
zwierząt i małych dzieci; po opuszczeniu stanowiska akademickiego poświęcił się praktycznej psychologii reklamy.
280
Tadeusz Borowski
Do narzeczonej
Niebo — obite deskami, horyzont — ścianą nawilgły,
a w lesie brzozowym za drutem, nabiegłym prądem jak rzeka,
kołysze się liści seledyn, przewija się cienki świst wilgi
i wiatr podbija pod liście niebieski popiół człowieka.
Piękny jest obraz lata. Jak kolorowa góra
letnich sukienek z perkalu jest słońca wschód i zachód.
Ponad bagnami krążą gęsi wędrownych sznury
i ciągną nad pastwiskami o zdrowym dojrzałym zapachu.
Świat się otwiera jak dłoń. Daleko za linią wart
jest siny las, a w lesie czerwone, słodkie poziomki,
wśród srebrno-zielonych drzew pomarańczowe domki
jak lekki rysunek artysty, pogoda, uśmiech i żart.
Jakże jest dziwną miłość, serc naszych cisza i burza,
co jak gałęzie na nurcie w świat nas rzuciła i niesie.
Oto jesteśmy jak dzieci zbłąkane w ogromnym lesie,
jak dzieci z bajki o dzieciach i domku o łapce kurzej.
Lecz czymże jest strach człowieka i krwi bojaźliwej nurt,
gdy trzeba patrzeć w noc, jak w łunę ognistą i huczną,
tężeje w żyłach prąd i krwią pulsuje drut,
i palą się ludzkie stosy jak kupy smolnych łuczyw.
Ciągną pochodem ludzie. Wagony, komora i gaz.
Za wodę, za łyk powietrza sprzedają złoto żołnierzom.
Oto dopełnia się w nas legenda, koszmar i baśń,
a pokolenia po nas z pogardy nie będą wierzyć.
Tadeusz Borowski —
biogram zob. s. 296.
Oto jest blok nabity parnym, człowieczym mięsem,
żyjącym ludzkim popiołem. Wspólna jest prycza i miska,
wspólne są strach i nadzieja, upał i deszcz dla wszystkich
i jednakowo dłonie nad litrem zupy się trzęsą.
281
I oto, chwalca człowieka, leżę na pryczy baraku
i chwytam, jak ptaka lot, w palce legendę i mit,
lecz próżno w oczy człowiecze patrzę szukając znaku.
Już tylko łopata i ziemia, człowiek i zupy litr.
Już tylko ciało człowieka. Już tylko ludzki popiół,
już tylko nieba ogrom, który się w oczy garnie.
Oto przyszliśmy, obcy, ze wszystkich stron Europy
i jedną drogą idziemy — do lasu, do ziemi umarłych.
Już tylko ciało człowieka. Ręce podnoszę do twarzy
i czuję ciało jak obce. Czuję jak cudzy żywioł.
Liryzm kołysze się we mnie, jak ptak zraniony się waży
i nim osłabnie — woła, i nim upadnie — przyzywa.
* flegmona (z gr.) — wysiękowe ropne zapalenie tkanki
podskórnej lub międzymięśniowej; ropowica.
Oto flegmona* i tyfus, oto komora i gaz,
oto jest ogień i popiół — ciało na wietrze niczyje.
Oto się rodzi epos, woła tragiczny czas.
Podnoszę ręce do twarzy. I milczę. Tak, Mario, żyję.
Tekst według wydania: Tadeusz Borowski,
Wspomnienia. Wiersze. Opowiadania, PIW, Warszawa 1981.
282
BE&W
Marc Chagall, Białe ukrzyżowanie (1938). Olej na płótnie, 153 x 140 cm, Art Institute of Chicago.
Marc Chagall (1887-1985) — czyt. mark szaga.:l — francuski malarz i grafik. Urodził się w biednej i bardzo
religijnej rodzinie żydowskiej w małym Witebsku na Białorusi. Zanim wyjechał do Francji, nosił nazwisko
Mosze Segał. Tematem jego dzieł były najczęściej wspomnienia z młodości: żydowski folklor, zwyczaje
i obrzędy. O swojej twórczości mówił: „Wybrałem malarstwo, gdyż było mi tak niezbędne jak pożywienie.
Wydawało mi się oknem, przez które mogę ulecieć w inny świat”.
W cyklu To lubię! prezentowano jego obraz Ja i moje miasteczko w podręczniku do kl. szóstej szkoły
podstawowej, obraz Ofiarowanie Izaaka w kl. I liceum.
283
Jean-Paul Sartre
Rozważania o kwestii żydowskiej
(fragmenty)
10
Archiwum Ilustracji PWN
20
284
O kimś, kto osobiste swe nieszczęścia czy też nieszczęścia swego kraju przypisuje w całości
lub w części obecności w społeczeństwie elementów żydowskich, kto uważa, że można zaradzić
temu stanowi rzeczy, pozbawiając Żydów pewnych praw, odsuwając ich od pewnych funkcji ekonomicznych czy społecznych, wypędzając ich z kraju czy też dokonując masowej ich eksterminacji,
zwykło się mówić, że ma antysemickie p o g l ą d y.
Prawda, jakie to niewinne słówko?... Używa go zwykle pani domu, przerywając dyskusję, która
grozi zadrażnieniem. Słówko to sugeruje, że wszystkie zapatrywania są równouprawnione, uspokaja nas i nadaje myślom pozór jak najbardziej niewinny, upodobniając je do zwyczajnych gustów.
Są gusty i guściki, wszystkie poglądy są dopuszczalne: o gustach, kolorach i poglądach nie ma co
dyskutować. W imię wszystkich instytucji i zdobyczy demokratycznych, w imię wolności poglądów
antysemita żąda dla siebie prawa głoszenia wszędzie antyżydowskiej krucjaty. My tymczasem,
przyzwyczajeni od czasów Rewolucji Francuskiej do widzenia każdej rzeczy w sposób analityczny,
jako zespół elementów dający się w każdej chwili rozłożyć na czynniki pierwsze, patrzymy na
otaczające nas osoby i rzeczy jak na mozaiki, w których każdy kamyczek współistnieje z innymi,
nie wywierając na nie najmniejszego wpływu ani też sam nie podlegając z tego powodu żadnej
alteracji. I tak pogląd antysemicki wydaje nam się molekułą, która może, bez szkody dla swej natury, współistnieć z innymi, najczęściej zresztą mało ważnymi, molekułami. Człowiek może być
dobrym ojcem i wiernym mężem, światłym obywatelem i wyrafinowanym intelektualistą, filantropem, a p o n a d t o antysemitą. Może być amatorem wędkarstwa i jeszcze większym amatorem
rozkoszy łoża, może być tolerancyjny w sprawach wiary, wypowiadać najszlachetniejsze oburzenie
z racji położenia Murzynów w Afryce Środkowej, a p o n a d t o nie znosić Żydów. A nie znosi
ich, jak powiadają, dlatego, że na własnej skórze przekonał się, jacy są źli, że w różnych statystykach wyczytał, jacy są niebezpieczni, że wreszcie pewne dane historyczne tak a nie inaczej
ukształtowały jego sąd. Tak więc ów pogląd wydaje się być skutkiem przyczyn czysto zewnętrznych
i badacze tego zagadnienia nie zajmują się w najmniejszym stopniu osobowością antysemity, się-
Jean Paul Sartre (1905-1980) — czyt. żã pol sartr — francuski filozof, pisarz, krytyk literacki i publicysta; jeden z głównych przedstawicieli egzystencjalizmu. Rozgłos przyniosły mu zarówno
utwory literackie (na przykład powieść Mdłości — 1938), jak i prace filozoficzne. Sartre należał
do grona francuskich intelektualistów sympatyzujących z komunizmem. Kiedy jednak doszło
do radzieckiej interwencji na Węgrzech w 1956 r., filozof zerwał współpracę z Francuską
Partią Komunistyczną, z którą nawiązał bliski kontakt cztery lata wcześniej. Autor Mdłości był
niezwykle aktywny jako filozof, pisarz i działacz społeczny. Był współzałożycielem pisma skupiającego lewicowych intelektualistów. Brał udział w rozmaitych kongresach i konferencjach,
aktywnie uczestniczył w światowym ruchu obrońców pokoju. Protestował przeciw polityce
kolonialnej Francji, potępił interwencję amerykańską w Wietnamie. Chcąc zachować duchową
niezależność, nie przyjął orderu Legii Honorowej (1946) ani literackiej Nagrody Nobla (1964).
10
20
30
gają natomiast do cyfr ilustrujących udział Żydów w wojsku podczas wojny 1914 roku, do statystyk
wyjawiających ilość żydowskich bankierów, przemysłowców, lekarzy i adwokatów, wreszcie do całej
historii Żydów we Francji. Badaczom tym uda się niewątpliwie zaobserwować pewną sytuację jak
najbardziej obiektywną, warunkującą pewien nurt opinii publicznej — równie zresztą obiektywny
— który nazwą antysemityzmem i którego fluktuacje śledzić będą mogli z powodzeniem na mapie
nastrojów politycznych Francji od 1870 do 1944 roku.
Tak więc z jednej strony antysemityzm wydaje się być określonym, czysto subiektywnym upodobaniem, tworzącym w połączeniu z innymi upodobaniami i gustami to, co zwykliśmy nazywać osobowością ludzką, i — jednocześnie — bezosobowym zjawiskiem społecznym, dającym się ująć
w cyfry i wykresy, uwarunkowanym każdorazowo konstantami ekonomicznymi, historycznymi i politycznymi.
Nie twierdzę, że te dwie koncepcje są ze sobą zasadniczo sprzeczne. Twierdzę tylko, że są
niebezpieczne i fałszywe. Zgodziłbym się ostatecznie, że można mieć swój pogląd na politykę
rządu w sprawie importu wina, innymi słowy, że pochwala się czy też potępia, n a p o d s t a w i e
r z e c z o w y c h a r g u m e n t ó w, sprowadzanie wina z Algieru bez cła, ale bo też chodzi tu
jedynie o wyrażenie swego zdania o sprawach administracji państwowej. Ale nie mogę się zgodzić,
aby nazywano „poglądem” doktrynę skierowaną wyraźnie przeciwko pewnej grupie ludzi i mającą na celu pozbawienie ich praw czy też wręcz ich eksterminację. Żyd, którego zniszczyć chce
antysemita, nie jest istotą schematyczną i określoną jedynie przez swoją funkcję — jak w prawie
administracyjnym; czy przez swoją sytuację i swe czyny, jak w prawie karnym. Jest Żydem, synem
Żydów, łatwo rozpoznawalnym po swym wyglądzie, kolorze włosów, może też i po ubraniu, a jak
twierdzą niektórzy, także i po charakterze. Antysemityzm nie należy do tych poglądów i myśli człowieka, które chronione być mogą przez konstytucyjną wolność przekonań.
Zresztą nie jest to ani pogląd, ani myśl. To przede wszystkim n a m i ę t n o ś ć. Co prawda
zdarza się często, że występuje pod maską propozycji teoretycznych. Antysemita „umiarkowany”
jest uprzejmym, dobrze wychowanym panem, który wypowiada się dobrodusznie: „Ja wcale nie
nienawidzę Żydów, tylko z tych czy innych względów uważam, że ich udział w życiu społecznym
winien być ograniczony”. Jednak w chwilę później, gdy tylko wydaje mu się, że pozyskał nasze
zaufanie, dorzuca zwierzenie: „Widzi pan, w tych Żydach jednak musi coś być: czuję do nich fizyczną odrazę”. Argument ten, który tylekroć słyszałem, zasługuje na uważne zbadanie. Przede
wszystkim należy on do arsenału logiki uczuciowej. Trudno sobie bowiem wyobrazić kogoś, kto
mógłby poważnie twierdzić: „Coś w tych pomidorach musi jednak być, bo ja ich nie znoszę”.
Jednocześnie argument ten wskazuje na to, że nawet w swej postaci najbardziej umiarkowanej,
najbardziej cywilizowanej antysemityzm pozostaje całością najzupełniej synkretyczną1, wyrażającą
się w zdaniach pozornie składnych i rozumnych, ale mogącą, przy sprzyjających okolicznościach,
powodować nawet zmiany cielesne. Zdarza się, że mężczyźni ulegają nagle niemocy płciowej,
dowiadując się, że kobieta, z którą obcują fizycznie, jest Żydówką. Istnieje odraza do Żyda, tak
jak gdzie indziej istnieje odraza do Chińczyka czy do Murzyna. Źródła tej odrazy oczywiście nie
są fizyczne, nie wypływają z ciała, skoro ten sam człowiek może kochać się w Żydówce, dopóki
nie wie o jej pochodzeniu. Odraza ta podyktowana jest przez umysł, antysemityzm jest bowiem
1. synkretyczny (z gr.) — scalający.
285
10
20
30
zaangażowaniem całej duszy ludzkiej i to tak silnym, namiętnym i całkowitym, że wpływa na stany
fizjologiczne, zupełnie tak samo jak histeria.
Owo zaangażowanie całej duszy nie jest bynajmniej spowodowane osobistym doświadczeniem.
Pytałem setki osób o powody ich antysemityzmu. Większość ograniczała się do wyliczania wad,
które tradycyjnie przypisuje się Żydom. „Nie znoszę ich, bo są interesowni, nachalni, nietaktowni,
bez przerwy intrygują itd.” — „Czy przynajmniej zna pan choć paru Żydów, czy utrzymuje pan z nimi
jakieś stosunki?” — „Ależ broń Boże, jeszcze by tego brakowało!” Pewien malarz powiedział mi:
„Jestem przeciwny Żydom, bo ich obyczaj krytykowania wszystkiego i wszystkich demoralizuje
nam służbę, która staje się krnąbrna i nieposłuszna”. A oto dokładniejsze doświadczenia. Młody
aktor, zupełne beztalencie, oświadcza mi, że Żydzi przeszkodzili mu w zrobieniu kariery na scenie,
utrzymując go bez przerwy w podrzędnych rolach. Pewna młoda kobieta powiada mi: „Miałam
straszne doświadczenia z kuśnierzami. Jeden mnie okradł, inny spalił futro, które mu powierzyłam.
Oczywiście to wszystko byli Żydzi”. Ale dlaczego postanowiła nienawidzić Żydów, a nie kuśnierzy? Dlaczego Żydów albo kuśnierzy, a nie jakiegoś konkretnego Żyda czy jakiegoś konkretnego
kuśnierza? Ponieważ już uprzednio nosiła w sobie skłonność do antysemityzmu. Kolega mój,
profesor gimnazjalny, twierdzi, że Żydzi „denerwują go” z powodu tysiąca drobnych niesprawiedliwości, jakie „zażydzone” ciała społeczne popełniają bez ustanku na ich korzyść. „Jeden Żyd zdał
egzamin agregacyjny1 w tym samym roku, kiedy ja go oblałem, a nikt mi nie wytłumaczy, że ten
facet, którego ojciec przyjechał gdzieś z Krakowa czy ze Lwowa, lepiej ode mnie rozumie wiersz
Ronsarda2 czy eklogę Wirgiliusza3”. Z drugiej strony przyznaje, że pogardza agregacją, że to jest
w ogóle „ślepy traf” i że wcale się nie przygotowywał do egzaminów. Aby więc wytłumaczyć swe
niepowodzenie, używa on jednocześnie i niezależnie od siebie dwóch argumentacji, zupełnie jak
ten wariat, co to w delirium wrzeszczy, że jest królem węgierskim, a zagadnięty znienacka przyznaje, że jest szewcem. Jego myśl porusza się jednocześnie na dwu różnych płaszczyznach, ale
jemu to wcale nie przeszkadza. Więcej, nawet swoje ówczesne lenistwo będzie tłumaczył tym, że
przecież nie było sensu przygotowywać się do egzaminu, do którego chętniej dopuszczają Żydów
niż dobrych Francuzów. Zresztą i tak był dwudziesty siódmy na liście. Lepiej od niego zdało dwudziestu sześciu, z czego dwunastu uzyskało agregację, a czternastu oblało. Gdyby Żydów nie
dopuszczono do egzaminu, rezultat byłby taki sam. A nawet gdyby był trzynasty na liście, nawet
gdyby jury, eliminując jednego z kandydatów, mogło go przyjąć na miejsce tamtego, to powstaje
pytanie, na jakiej zasadzie miałby być eliminowany Żyd Weil, a nie na przykład Normandczyk Mathieu czy Bretończyk Arzell? Aby się tak oburzać, kolega mój musiał był z góry przyjąć takie, a nie
inne mniemanie o Żydach, o ich charakterze i roli społecznej. I aby tak zdecydowanie twierdzić, że
spośród dwudziestu sześciu szczęśliwszych od niego kandydatów tylko ten jeden jedyny Żyd ukradł
mu jego miejsce, musiał był z góry założyć, że kierować się będzie w swoim życiu jedynie logiką
uczuciową. Nie tylko więc z doświadczenia nie wypływa bynajmniej pojęcie Żyda jako takie, ale
wręcz przeciwnie, dopiero pojęcie Żyda pozwala w pełni zrozumieć sens tych różnych doświadczeń.
Gdyby Żydów nie było, wymyśliliby ich antysemici. [...]
1. egzamin agregacyjny — uprawniający do tytułu naukowego.
2. Pierre de Ronsard (1524-1585) — czyt. pier de rãsa.:r — najwybitniejszy przedstawiciel renesansowej poezji francuskiej,
zwany księciem poetów.
3. Wergiliusz, Publius Vergilius Maro (70-19 p.n.e.) — jeden z najwybitniejszych poetów rzymskich.
286
10
20
30
40
Żydzi mają jednak sprzymierzeńca: demokratę. Ale słaby to obrońca. Wprawdzie głosi on, że
wszyscy ludzie są równi, wprawdzie założył Ligę Obrony Praw Człowieka. Ale te wszystkie deklaracje właśnie wskazują na słabość jego pozycji. Raz na zawsze wybrał, w osiemnastym wieku,
analityczny sposób myślenia i nie umie od niego odejść. Nie rozumie konkretnych syntez, jakie
historia stawia mu przed oczyma. Dla niego nie ma Żyda, Araba, Murzyna, burżuja ani robotnika
— dla niego istnieje tylko człowiek, zawsze i wszędzie taki sam. Każdą społeczność rozdziela
na elementy indywidualne. Ciało fizyczne jest dla niego sumą molekuł, ciało społeczne — sumą
indywiduów. A przez pojęcie „indywiduum” rozumie on szczególne wcielenie powszechnych cech
charakteryzujących naturę ludzką. Toteż antysemita i demokrata nieznużenie prowadzą swój
wieczny dialog, nie zdając sobie sprawy, że nie mówią bynajmniej o tych samych rzeczach. Jeśli
antysemita wyrzuca Żydom ich skąpstwo, demokrata odpowiada na to, że zna Żydów, którzy nie
są skąpi, i chrześcijan, którzy mają węża w kieszeni. Ale antysemita wcale nie jest przekonany:
on chciał powiedzieć, że istnieje „żydowskie” skąpstwo, skąpstwo specjalnie napiętnowane przez
tę syntetyczną całość, jaką tworzy o s o b o w o ś ć żydowska. I przyznaje z obojętnością, że
rzeczywiście są i skąpi chrześcijanie, ale dla niego skąpstwo żydowskie i skąpstwo chrześcijańskie
to są dwie zupełnie różne rzeczy. Tego już demokrata nie rozumie. Dla niego skąpstwo jest pewną
cechą uniwersalną i niezmienną, która może się dołączyć do innych cech charakteru, tworzących
razem osobowość ludzką, i która zawsze pozostaje taka sama: nie można być skąpym na dwa różne
sposoby, albo jest się skąpym, albo nie. W ten sposób demokrata, tak samo jak uczony, zapomina o tym, co szczególne i indywidualne: indywiduum jest dla niego jedynie sumą pewnych cech
uniwersalnych. Wynika z tego jasno, że jego obrona ocala Żyda jako człowieka, ale unicestwia go
jako Żyda. W przeciwieństwie do antysemity demokrata nie boi się samego siebie, on obawia się
właśnie wielkich form kolektywnych, w których lęka się rozpłynąć. Dlatego też wybrał analityczny
sposób myślenia, bo analityczne myślenie n i e d o s t r z e g a tych rzeczywistości syntetycznych.
Z tego też powodu obawia się, aby w Żydach nie obudziła się „żydowska świadomość”, to znaczy świadomość przynależenia do żydowskiego kolektywu, tak samo, jak boi się, u robotników,
przebudzenia ich „świadomości klasowej”. Jego obrona polega na przekonywaniu ludzi, że istnieją
w stanie izolacji. „Nie ma Żydów — powiada — nie ma kwestii żydowskiej”. To znaczy, że chciałby
odseparować Żyda od jego religii, rodziny, społeczności etnicznej i przepuścić przez demokratyczną maszynkę, z której wyjdzie samotny i nagi, jako indywidualna partykuła, podobna do wszystkich
innych partykuł. To właśnie się nazywało, w Stanach Zjednoczonych, polityką asymilacyjną. Prawo imigracyjne dowiodło, że polityka ta poniosła klęskę, a razem z nią ów demokratyczny punkt
widzenia. Jakżeby mogło być inaczej? Dla świadomego Żyda, który jest dumny z tego, że jest
Żydem, który głośno zaznacza swą przynależność do społeczności żydowskiej, nie umniejszając
bynajmniej więzów łączących go z kolektywem danego narodu, nie ma właściwie tak wielkiej różnicy
pomiędzy antysemitą a demokratą. Jeden chce zniszczyć w nim człowieka i pozostawić jedynie
Żyda, pariasa, nietykalnego; drugi natomiast chce zniszczyć go jako Żyda i pozostawić jedynie
człowieka, abstrakcyjny i uniwersalny podmiot praw człowieka i obywatela. U najbardziej liberalnego demokraty można odnaleźć pewien odcień antysemityzmu: jest przeciwny Żydom w tym
stopniu, w jakim uważają się oni za Żydów. Ta jego wrogość wyraża się na przykład w pobłażliwej
i uśmiechniętej ironii, z jaką mówi o swoim przyjacielu, którego pochodzenie żydowskie jest łatwo
dostrzegalne: „on jest jednak z a b a r d z o żydowski, to przesada” albo kiedy powiada: „jedyna rzecz, którą mam Żydom do zarzucenia, to ich instynkt stadny: wystarczy, żeby jeden gdzieś
287
wlazł, już ciągnie za sobą dziesiątki innych”. Podczas okupacji demokrata był szczerze i głęboko
oburzony prześladowaniem Żydów, ale od czasu do czasu wzdychał: „Żydzi powrócą z obozów tak
pewni siebie i tak żądni zemsty, że obawiam się, czy nie będziemy świadkami nowego wzrostu
antysemityzmu”. W rzeczywistości bał się tylko, aby prześladowania hitlerowskie nie rozbudziły
w Żydach pełniejszej świadomości samych siebie.
Antysemita zarzuca Żydowi, że j e s t Żydem, demokrata chętnie by mu zarzucił, że u w a ż a
s i ę za Żyda. Pomiędzy swym przeciwnikiem a obrońcą Żyd znajduje się w dość trudnej sytuacji:
wydaje się, że ma do wyboru jedynie sos, w którym ma być zjedzony. Teraz więc my postawić sobie
musimy pytanie: czy Żyd istnieje? A jeśli istnieje, to kim jest? Przede wszystkim człowiekiem czy
przede wszystkim Żydem? Czy rozwiązanie tego problemu polegać może na wytępieniu wszystkich
Żydów, czy też na ich kompletnej asymilacji? Czy nie można by spróbować inaczej postawić to
zagadnienie i inaczej je rozwiązać?
Źródło tekstu (1944-1946): Jean-Paul Sartre, Rozważania
o kwestii żydowskiej, Tłum. Jerzy Lisowski, „Twórczość” 1956, nr 9.
Bronisław Linke, El mole rachmim
(O Boże miłosierny), 1946. Gabinet
Grafiki i Rysunków Współczesnych
Muzeum Narodowego w Warszawie.
Bronisław Wojciech Linke (1906-1962)
— malarz, rysownik, grafik; w swych
pracach podejmował aktualne zagadnienia
polityczne, społeczne i moralne; posługując
się ekspresyjną symboliką, często występował przeciw okrucieństwom wojny i ogólnej
dehumanizacji ery techniki. Latem 1946
roku namalował obraz El mole rachmim.
Tytuł ten, w dosłownym tłumaczeniu, znaczy „O, Boże miłosierny” i jest początkiem
żydowskiej pieśni żałobnej, śpiewanej zwykle na pogrzebach. Obraz powstawał — jak
wynika z niepublikowanych wspomnień
żony malarza — w maleńkim mieszkaniu,
z braku sztalug na zlewie kuchennym, po
konsultacjach dotyczących szczegółów
rytualnych (m.in. rzemyk na lewej ręce).
288
Józef Czechowicz
Żal
głowę która siwieje a świeci jak świecznik
kiedy srebrne pasemka wiatrów przefruwają
niosę po dnach uliczek
jaskółki nadrzeczne
świergocą to mało idźże
* synagoga — świątynia żydowska.
tak chodzić tak oglądać sceny sny festyny
roztrzaskane szybki synagog*
płomień połykający grube statków liny
płomień miłości
nagość
tak wysłuchiwać ryku głodnych ludów
a to jest inny głos niż ludzi głodnych płacz
zniża się wieczór świata tego
nozdrza wietrzą czerwony udój
z potopu gorącego
zapytamy się wzajem ktoś zacz
* foliał — gruba księga wielkiego formatu.
* jurysta — prawnik.
* stalle — ławy w prezbiterium
kościelnym dla kapituły.
rozmnożony cudownie na wszystkich nas
będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie
ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł
ja przy foliałach* jurysta*
zakrztuszony wołaniem gaz
ja śpiąca pośród jaskrów
i dziecko w żywej pochodni
i bombą trafiony w stallach*
i powieszony podpalacz
ja czarny krzyżyk na listach
o żniwa żniwa huku i blasków
czy zdąży kręta rzeka z braterskiej krwi odrdzawieć
nim się kolumny stolic znów podźwigną nade mną
naleci wtedy jaskółek zamieć
świśnie u głowy skrzydło poprzez ptasią ciemność
idźże idź dalej
Pierwodruk: „Pióro” 1938, nr 1.
Tekst według wydania: Józef Czechowicz, Wybór poezji, Opracował
Tadeusz Kłak, BN I/199, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1970.
Archiwum Ilustracji PWN
„Patrzeć
w noc...”
Józef Czechowicz
(1903-1939) — poeta,
autor utworów dramatycznych i nowelistycznych,
współredaktor literackich
pism, m.in. awangardowego „Reflektora”. Jako
siedemnastolatek wyruszył
na wojnę polsko-bolszewicką. W międzywojennej
literaturze twórca szybko
zajął miejsce ważne,
choć odosobnione. Pod
koniec okresu dość
powszechnie uznawano
go za przywódcę nowej
generacji poetów (tzw. drugiej awangardy). W swych
ostatnich utworach autor
Żalu stał się wyrazicielem
popularnego w poezji lat
trzydziestych katastrofizmu, przejawiającego się
w niejasnych przeczuciach
szybko nadciągającej
i nieuchronnej zagłady.
Takie nastroje Czechowicz
zawarł zwłaszcza w tomie
wierszy Nuta człowiecza (1939), najlepszym,
zdaniem krytyki, w całym
dorobku poety. Niedługo
potem zginął w swym rodzinnym Lublinie podczas
niemieckiego bombardowania, niedaleko od
miejsca, gdzie przyszedł
na świat.
289
Krzysztof Kamil
Baczyński
— biogram zob. s. 292.
Krzysztof Kamil Baczyński
Pokolenie
Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.
Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą
i tylko chmury — palcom czy włosom
podobne — suną drapieżnie w mrok.
Ziemia owoców pełna po brzegi
kipi sytością jak wielka misa.
Tylko ze świerków na polu zwisa
głowa obcięta strasząc jak krzyk.
Kwiaty to krople miodu — tryskają
ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała,
pod tym jak korzeń skręcone ciała,
żywcem wtłoczone pod ciemny strop.
Ogromne nieba suną z warkotem.
Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.
Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,
czuwając w dzień, słuchając w noc.
Pod ziemią drżą strumyki — słychać —
krew tak nabiera w żyłach milczenia,
ciągną korzenie krew, z liści pada
rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.
Nas nauczono. Nie ma litości.
Po nocach śni się brat, który zginął,
któremu oczy żywcem wykłuto,
któremu kości kijem złamano;
Nas nauczono. Nie ma miłości.
Jakże nam jeszcze uciekać w mrok
przed żaglem nozdrzy węszącym nas,
przed siecią wzdętą kijów i rąk,
kiedy nie wrócą matki ni dzieci
w pustego serca rozpruty strąk.
Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,
żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.
Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.
Szukamy serca — bierzemy w rękę,
nasłuchujemy: wygaśnie męka,
ale zostanie kamień — tak — głaz.
I tak staniemy na wozach, czołgach,
na samolotach, na rumowisku,
gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga,
gdzie zimny potop omyje nas,
nie wiedząc: stoi czy płynie czas.
Jak obce miasta z głębin kopane,
popielejące ludzkie pokłady
na wznak leżące, stojące wzwyż,
nie wiedząc, czy my karty iliady
rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,
czy nam postawią, z litości chociaż,
nad grobem krzyż.
22 VII 43 r.
i drąży ciężko bolesne dłuto,
nadyma oczy jak bąble — krew.
Nas nauczono. Nie ma sumienia.
W jamach żyjemy strachem zaryci,
w grozie drążymy mroczne miłości,
własne posągi — źli tryglodyci*.
290
Tekst według wydania: Krzysztof Baczyński, Poezje,
Wyboru dokonał Kazimierz Wyka, PIW, Warszawa 1981.
* troglodyci — jaskiniowcy.
Krzysztof Kamil Baczyński
Ten czas
Miła moja, kochana. Taki to mroczny czas.
Ciemna noc, tak już dawno ciemna noc, a bez gwiazd,
po której drzew upiory wydarte ziemi — drżą.
Smutne nieba nad nami, jak krzyż złamanych rąk.
Głowy dudnią po ziemi, noce schodzą do dnia,
dni do nocy odchodzą, nie łodzie — trumny rodzą,
w świat grobami odchodzą, odchodzi czas we snach.
A serca — tak ich mało, a usta — tyle ich.
My sami — tacy mali, krok jeszcze — przejdziem w mit.
My sami — takie chmurki u skrzyżowania dróg,
gdzie armaty stuleci i krzyż, a na nim Bóg.
Te sznury, czy z szubienic? długie, na końcu dzwon —
to chyba dzwon przestrzeni. I taka słabość rąk.
I ulatuje — słyszę — ta moc jak piasek w szkle
zegarów starodawnych. Budzimy się we śnie
bez głosu i bez mocy i słychać, dudni sznur
okutych maszyn burzy. Niebo krwawe, do róży
podobne — leży na nas jak pokolenia gór.
I płynie mrok. Jest cisza. Łamanych czaszek trzask;
i wiatr zahuczy czasem, i wiek przywali głazem.
Nie stanie naszych serc. Taki to mroczny czas.
10 września 1942 r.
Tekst według wydania: Krzysztof Baczyński, Poezje,
Wyboru dokonał Kazimierz Wyka, PIW, Warszawa 1981.
291
Krzysztof Kamil Baczyński
* * *
Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.
Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.
I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal — różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne — obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.
Archiwum Ilustracji PWN
15 VI 43 r.
Tekst według wydania: Krzysztof Baczyński, Poezje,
Wyboru dokonał Kazimierz Wyka, PIW, Warszawa 1981.
Krzysztof Kamil Baczyński, pseudonim Jan Bugaj (1921-1944) — poeta i żołnierz Armii Krajowej, najwybitniejszy twórca pokolenia Kolumbów [zob. s. 298]. Maturę zdał w r. 1939. Podczas wojny studiował polonistykę na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego.
W 1943 wstąpił do Harcerskich Grup Szturmowych, z których wywodził się późniejszy słynny batalion „Zośka”. Był sekcyjnym w 2. plutonie
„Alek” 2. kompanii „Rudy” tego batalionu, a od lipca 1943 zastępcą dowódcy 3. plutonu 3. kompanii batalionu „Parasol”. Ukończył konspiracyjną Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty ze stopniem starszego strzelca podchorążego rezerwy. Brał udział w akcjach sabotażowych.
Był również kierownikiem działu poezji miesięcznika „Droga”. Znany historyk literatury i krytyk literacki, profesor Kazimierz Wyka, wspominał
kilkakrotnie swą ostatnią rozmowę z Baczyńskim: „zacząłem mu tłumaczyć, czy naprawdę jest rzeczą potrzebną, ażeby on z bronią w ręku
szedł do powstania, że może lepiej by siebie przechować, nie wiadomo, jak to będzie. Baczyński się bardzo żachnął, jak był opanowany, tak
żachnął się wręcz gniewnie, i oto powiedział mi wprost: Proszę pana, kto jak kto, ale pan to powinien wiedzieć, dlaczego ja muszę iść, jeżeli
będzie walka. Kto jak kto, ale człowiek, który tak zna i rozumie moje dzieło, musi zrozumieć mnie!” To również o Baczyńskim inny historyk
literatury i krytyk literacki, profesor Stanisław Pigoń [zob. biogram, s. 90], powiedział: „Cóż, należymy do narodu, którego losem jest strzelać
do wroga z brylantów”. „Krzyś” poległ w walce już czwartego dnia powstania, niedługo potem zginęła jego żona, Barbara, którą poślubił
w 1942. Los poety i tak był raczej przesądzony: w jakiś czas potem Baczyńskiego, jak wielu bohaterów podziemia, poszukiwał Urząd Bezpieczeństwa — polska policja polityczna, rekrutowana z „prawdziwych Polaków” pod nadzorem NKWD [zob. przypis 2., s. 338], specjalizująca
się m.in. w terrorze wobec „zaplutych karłów reakcji”, czyli żołnierzy AK… Podczas wojny poeta ogłosił dwa konspiracyjne zbiory: Wiersze
wybrane (1942) i Arkusz poetycki (1944). Jego artystyczny dorobek — około pięćset wierszy i poematów, około dwadzieścia utworów prozą
oraz wierszowany dramat — na szczęście ocalał w rękopisach. Przyniósł mu sławę już za życia. Po śmierci otoczono poetę swoistym kultem.
W cyklu To lubię! utwory Baczyńskiego proponowano do lektury w kl. I i III gimnazjum.
292
Tadeusz Gajcy
O nas
Niebo zmalałe w łunie
na ciebie i na mnie czeka
jak kubek srebrny u studni
albo o zmierzchu twa ręka.
Gdy ognia porusza kaskiem
błyszczącym i białym jak puzon
serce jak światło na maszcie
w piersi kołysze się pustej.
Modlimy się dłonie łącząc
o pamięć otwartą jak pejzaż
niech dźwiga nas dalej młodość,
choć z głodu, ognia, powietrza.
Muzeum Literatury w Warszawie.
Mal. Irena Krzywińska.
Kiedy ognista kropla
spłynie zachodem jak liściem,
niebo jak ścieżka ogrodu
wróci nas sercu i przyjmie.
Wtedy się łuna tętniąca
pod brwią nieruchomą przyśni
i sen jak głęboki krajobraz
piorun otworzy tygrysi.
Tekst według wydania: Tadeusz Gajcy, Wybór poezji. Misterium niedzielne,
Opracowanie: Stanisław Bereś, BN I/283, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1992.
Tadeusz Stefan Gajcy (1922-1944) — poeta, prozaik, krytyk literacki, redaktor konspiracyjnego pisma „Sztuka i Naród”, przedstawiciel pokolenia Kolumbów [zob. s. 298]. We wrześniu 1939 zgłosił się do władz wojskowych, licząc na wcielenie do armii. Wiosną 1941 zdał maturę
i rozpoczął studia polonistyczne na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego. W 1943 wziął udział, z dwoma innymi redaktorami
„SiN”-u, w głośnej akcji składania kwiatów pod pomnikiem Kopernika. Akcja skończyła się fatalnie: w popłochu, zdenerwowany Gajcy wystrzelił do policjanta. Jednego z uczestników aresztowano, drugi (redaktor naczelny) zmarł w wyniku odniesionych ran. Poeta popadł w rozstrój
nerwowy. Gdy kolejny redaktor naczelny „Sztuki i Narodu” został rozstrzelany w listopadzie, jego stanowisko objął Gajcy. Historia pisma
skończyła się w powstaniu, gdy poległ i Gajcy, i wszyscy jego potencjalni następcy. Poeta należał do Armii Krajowej, uczestniczył w Kursach
Prasowych Sprawozdawców Wojskowych. Po wybuchu powstania dostał się do grupy szturmowo-wypadowej, pod pseudonimem „Topór”
brał udział w zaciętych i krwawych walkach na Starym Mieście. Data jego śmierci nie jest do końca pewna: zginął między 16 a 22 sierpnia
1944 w wysadzonej przez Niemców kamienicy lub przywalony gruzami. W swej poezji (najważniejsze dwa tomy to Widma i Grom powszedni
wydane w podziemiu), Gajcy często nawiązywał do katastrofizmu, głównie do tzw. drugiej awangardy (zob. biogram J. Czechowicza, s. 289).
293
Tadeusz Gajcy
Ukochanej
Przed snem
Gdzie zgięty domem grajek smyczkiem
spod palców wartkich toczy ziemię
i niebo wielkie, nas malutkich,
uliczne drzewo szumi zwięźle.
Jesteśmy tutaj wychyleni
za każde słowo. Dłoń się zdarła
już od głaskania szorstkich trumien
i w oczach krzyż pozostał niemy.
I tak prowadzi nas już do snu
i tak nas uczy umierania
piosnka, co spływa po piorunie.
Nie zatrzymamy się, aż
tej nocy nie przepłyniemy milcząc
ręka przy ręce, przy twarzy twarz,
by kołysała nicość.
I będą z nami światy szły,
o których wiemy z książek,
co najmniej dwa, a może trzy:
powietrzne, ziemskie, morskie.
Nie zatrzymamy się już,
a nieba cienki szczebiot
będzie nam inną ziemią rósł
z księżyca, co jak żebro.
I wstąpi tam nasz lekki cień,
i wówczas blask wygasły
nizinnej naszej gwiazdy — ci
serdecznym wskażę palcem.
Nie zatrzymasz, nie usiłuj nawet.
Będzie toczył nas grajek czy kosmos;
dłoń za mała i serce za małe —
jedna miłość przytuli miłością.
Nam już dzisiaj ani łza, ni żal,
tylko rękę milczącą uczyć
jeszcze tkliwiej osypywać piach,
jeszcze mocniej nad krzyżami nucić,
nam już tylko milcząco rosnąć
i pod iskrą śmiertelną stać,
gdy zawodzi, gdy tuli nas do snu
niebem grzmiącym i ziemią gorzką
wychylony w przerażenie świat.
Tą uliczką przywaloną głosem
smutnych skrzypiec i tramwaju dzwonkiem
nie powróci do nas prężna wiosna,
a z nią uśmiech i słowo miłosne.
Stać będziemy pod ulicznym drzewem,
kiedy salwa znajoma nam porwie
pamięć dobrą o pogodnym niebie,
w którym nikły się jąkał skowronek.
Nam już teraz pod tym szumem zostać
słów nie szukać, wargę mocno zaciąć
i nas człowiek pożegna z miłością,
jak witamy się co dzień z rozpaczą.
294
Zobaczysz krwistej łuny źdźbło,
co w oko nasze patrzy,
wyniosły dym, zwęglony dom
i smutne nasze miasto.
I zawiruje krągły stół,
i świeca wstąpi w ciemność,
przy której ciosam zgrzebny rym
i kocham cię na przemian.
Nie zatrzymamy się więc
tej nocy w milczeniu płynąc,
gdy wszystko sen, jesteśmy snem
bez ciała i bez imion.
Lecz gdy kogutów tkliwy głos
doleci nas już siwy —
przy twarzy twarz, przy dłoni dłoń
wrócimy, wrócimy.
Teksty według wydania: Tadeusz Gajcy, Wybór poezji.
Misterium niedzielne, Opracowanie: Stanisław Bereś,
BN I/283, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1992.
Zbigniew Herbert
Nike która się waha
Najpiękniejsza jest Nike w momencie
kiedy się waha
prawa ręka piękna jak rozkaz
opiera się o powietrze
ale skrzydła drżą
widzi bowiem
samotnego młodzieńca
idzie długą koleiną
wojennego wozu
szarą drogą w szarym krajobrazie
skał i rzadkich krzewów jałowca
ów młodzieniec niedługo zginie
właśnie szala z jego losem
gwałtownie opada
ku ziemi
Nike ma ogromną ochotę
podejść
i pocałować go w czoło
ale boi się
że on który nie zaznał
słodyczy pieszczot
poznawszy ją
mógłby uciekać jak inni
w czasie tej bitwy
więc Nike waha się
i w końcu postanawia
pozostać w pozycji
której nauczyli ją rzeźbiarze
wstydząc się bardzo tej chwili wzruszenia
Zbigniew Herbert —
biogram zob. s. 232.
rozumie dobrze
że jutro o świcie
muszą znaleźć chłopca
z otwartą piersią
zamkniętymi oczyma
i cierpkim obolem ojczyzny
pod drętwym językiem
Wiersz z tomu Struna światła (1956) według
wydania: Zbigniew Herbert, 89 wierszy, Wybór
i układ Autora, Wydawnictwo a5, Kraków 2003.
295
Tadeusz Borowski
Pieśń
Muzeum Literatury w Warszawie.
* heloci (z łac.) — hist. w starożytnej Sparcie — ludność
zależna (podbici autochtoni) pracująca na roli na rzecz
pełnoprawnych obywateli,
Spartiatów.
Nad nami — noc. W obliczu gwiazd
ogłuchłych od bitewnych krzyków,
jakiż zwycięzców przyszły czas
i nas odpomni — niewolników?
Niepróżno stopa depcze kamień,
niepróżno tarcz dźwigamy broń,
wznosimy czoło, mocne ramię
i okrwawiamy w boju dłoń.
Pustynię, step i morza twarz
mijamy depcząc, grzmi karabin,
zwycięzców krzyk, helotów* marsz
i głodny tłum cyrkowych zabaw.
Niepróżno z piersi ciecze krew,
pobladłe usta, skrzepłe twarze:
wołanie znów, pariasów śpiew
i kupiec towar będzie ważył.
Wołanie, śpiew, pariasów wiara,
łopocze wiatrem wrogi znak,
krojony talar, łokieć, miara,
i chodzą ciągle szale wag.
Nad nami — noc. Goreją gwiazdy,
dławiący, trupi nieba fiolet.
Zostanie po nas złom żelazny
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.
Tekst według wydania: Tadeusz Borowski,
Wspomnienia, wiersze, opowiadania, PIW, Warszawa 1981.
Tadeusz Borowski (1922-1951) — pisarz; autor opowiadań obozowych uznawanych za jedno z najbardziej przejmujących i dojrzałych
artystycznie świadectw hitlerowskich zbrodni w literaturze światowej.
Urodził się na Ukrainie, należącej wówczas do komunistycznej Rosji. W czasach stalinowskiego terroru władze radzieckie aresztowały
najpierw ojca, a cztery lata później matkę Tadeusza. Na wieść o uwolnieniu ojca (w ramach polsko-radzieckiej wymiany jeńców)
dziesięcioletni chłopiec wraz ze swym starszym bratem wyruszył w daleką i niebezpieczną podróż do Polski. Szczęśliwym finałem
tragicznych przeżyć okazało się uwolnienie z syberyjskiego łagru — dzięki staraniom Czerwonego Krzyża — matki Tadeusza.
W czasie wojny Borowski uczył się (na wydziale polonistycznym podziemnego Uniwersytetu Warszawskiego) i pracował (jako magazynier
i stróż nocny w składzie materiałów budowlanych). Jednocześnie próbował swych sił jako poeta. W 1942 roku odbił na powielaczu 165
egzemplarzy tomiku Gdziekolwiek ziemia… Na początku następnego roku został aresztowany przez Niemców i po kilkumiesięcznym pobycie
na Pawiaku znalazł się — z numerem 119 198 na przedramieniu — w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Szybko trafił do obozowego
szpitala z ciężkim zapaleniem płuc. Względne bezpieczeństwo zapewniło mu, już po wyleczeniu, objęcie funkcji sanitariusza. Borowski
przebywał wówczas w Brzezince (Birkenau), ale skierowany został na kurs dla sanitariuszy do oddalonego o 3 kilometry Oświęcimia. Wtedy
też nawiązał listowny kontakt z ukochaną, Marią Rundo, która przebywała w obozie kobiecym. Chcąc się z nią spotykać, przeniósł się
do komanda dekarzy. W późniejszych wspomnieniach przyjaciół z obozu Borowski jawi się jako człowiek pogodny i życzliwy, niezaradny
i wrażliwy poeta, który wymagał opieki sprytniejszych i lepiej sytuowanych kolegów.
Po likwidacji Brzezinki Tadeusz Borowski trafił do obozu w Natzweiler [czyt. nacwajler], koło Stuttgartu, a następnie do Dachau. Kiedy
amerykańscy żołnierze wyzwolili obóz, ważył nieco powyżej trzydziestu pięciu kilogramów i nie mógł utrzymać się o własnych siłach na
nogach. Koniec wojny nie oznaczał jednak natychmiastowego odzyskania wolności. Borowski wraz z innymi więźniami musiał czekać
w amerykańskim obozie przejściowym pod Monachium. Znosił to fatalnie, traktując rzecz całą jako przedłużenie niewoli hitlerowskiej.
Ratunkiem była ucieczka w twórczość. Powstały pierwsze opowiadania oświęcimskie, ukazał się wybór jego liryków obozowych.
Jednocześnie młody pisarz poszukiwał intensywnie swej ukochanej. Znalazł ją — w Szwecji. Do spotkania doszło dopiero pod koniec
1946 roku w Warszawie, gdzie młoda para wzięła ślub.
296
Tadeusz Borowski
* * *
ani wiersz, ani proza,
tylko kawał powroza,
tylko ziemia wilgotna —
oto droga powrotna.
ani chleb, ani wódka,
tylko gniew i złość krótka,
tylko grobów przybyło —
oto młodość i miłość.
ani sen, ani jawa,
ani śmiech i zabawa,
tylko płacz nocą łapie —
oto nóż, sznur i papier.
Tekst według wydania: Tadeusz Borowski,
Wspomnienia, wiersze, opowiadania, PIW, Warszawa 1981.
Po powrocie do kraju Borowski prowadził ożywioną działalność literacką. Był postacią cenioną, ale też bezpardonowo atakowaną. Już pierwsze jego opowiadania drukowane w prasie literackiej — Dzień na Harmenzach i Proszę państwa do gazu (pod zmienionym tytułem: Transport
Sosnowiec-Będzin) wywołały liczne oskarżenia o cynizm i nihilizm. W 1947 r. wybuchł kolejny skandal — Borowski opublikował napastliwą
recenzję ze wspomnień obozowych Zofii Kossak-Szczuckiej (Z otchłani). Recenzja nosiła tytuł Alicja w krainie czarów. W tym samym roku
ukazał się tom opowiadań Borowskiego Pożegnanie z Marią, który potwierdził wysoką rangę pisarską autora. „Czytałem wiele książek
o obozach koncentracyjnych — pisał Czesław Miłosz w Zniewolonym umyśle — ale żadna z nich nie jest tak przerażająca jak opowiadania
Bety [Borowskiego — red.]”.
W r. 1948 ukazał się kolejny zbiór opowiadań — Kamienny świat. Jednocześnie, wraz z radykalizacją sytuacji politycznej w Polsce i konsekwentną stalinizacją kultury, radykalizowała się postawa Borowskiego, który jednoznacznie opowiedział się po stronie nowej socrealistycznej doktryny (w Rosji rozwijała się ona już od lat 30.) i przystąpił do aktywnej działalności literacko-propagandowej. Jednak w ciasnych
ramach estetyki realizmu socjalistycznego i marksistowskiego światopoglądu nie mieściły się już jego opowiadania obozowe. Pisarz złożył
więc samokrytykę, przekreślając swe wcześniejsze dokonania: „Mój antyfaszyzm wywodził się z chęci moralizowania, z urażonego protestu
mieszczańskiego, podobny był do wyrzekań sklepikarza, któremu puściła się córka. Nie widziałem klasowego oblicza faszyzmu: odkrywali
mi go później moi towarzysze partyjni. I Pożegnanie z Marią, które miało stać się pożegnaniem z klasowym, zakłamanym, reformistycznym
‹‹humanizmem›› mieszczańskim, stało się zwycięską jego manifestacją, klasowym utworem mieszczaństwa”.
W tym okresie powstały dogmatyczne, agresywne teksty Borowskiego-publicysty, wymierzone w przeciwników i ofiary stalinowskiego
systemu. Upadek artystyczny, moralny i intelektualny wybitnego prozaika okazał się dla innych swoistą przestrogą. „Patrząc na twarz tego
szanowanego nihilisty — pisał Miłosz o Borowskim — myślałem o tym, jak bardzo wszelkie pisarstwo jest równią pochyłą i ile wysiłków
musi zawsze dokonywać pisarz, aby nie ześlizgnąć się ku temu, co jest łatwiejsze”.
Latem 1951 r. pisarz popełnił samobójstwo, mimo że kilka dni wcześniej urodziła się jego córka Małgorzata. Tragiczna, przedwczesna
śmierć autora Dnia na Harmenzach wywołała w środowisku literackim głęboki wstrząs. Umarł więzień nr 119 198, wybitny pisarz, mąż Marii
Rundo, który w obozie pisał do ukochanej: „Lecz myślę często o przyszłości. O życiu, którym będziemy żyć, jeżeli… O wierszach, które
napiszę, o książkach, które będziemy czytać, o przedmiotach, które będą u nas. Wiem, że to są głupstwa, ale myślę o nich”.
297
Jan Józef Szczepański
Wszarz
10
Muzeum Literatury w Warszawie.
20
Sierżant Skrzetuski zameldował powrót od fotografa. Wyglądał jak opryszek z amatorskiego przedstawienia. Cyklistówka i jakiś niedorzeczny szalik. Tylko spod kożucha
wystawały buty wojskowe i między rozchylonymi połami prześwitywało sukno bryczesów. Jego ludzie rozchodzili się do kwater. Przez niskie okienko bunkra widać było
ich nogi znikające wśród świerczków zagajnika. Porucznik nie przejął się wiadomością
o podejrzanym żebraku, który tkwił uparcie naprzeciw chałupy fotografa.
— Pytałem się ludzi we wsi, nikt go nie zna — powiedział Skrzetuski z ważną miną.
Porucznik składał spokojnie parabellum, którego świeżo naoliwione części lśniły przed
nim na stole.
— Poleciłem Szarakowi, żeby miał oko na dziada — dodał Skrzetuski. Czekał jeszcze chwilę, a potem zasalutował do swojej głupiej cyklistówki i wzruszając ramionami, wyszedł.
Sierżant Hieronim przerwał stemplowanie szarych blankietów.
— Czas jemu na melinę, panie poruczniku — zaśpiewał miękkim, wołyńskim głosem.
— Ot, stary partyzant; gieroj. Teraz byle dziada zobaczy, już pełne portki. Zrobię ja jemu
kenkartę, sam Frank nie pozna.
Porucznik docisnął magazynek, położył delikatnie pistolet na sosnowym stole. Ziewnął szeroko. — Lepiej za dużo ostrożności niż za mało. — Przeciągnął się, wstrząsnął.
— Zimno tu czegoś. Od tej wody pod podłogą ciągnie, cholera! — Zerknął w kąt koło
wejścia. — I piec czarny...
Hieronim odwrócił się na taborecie, bystre, niebieskie oczy utkwił w ciemnej wnęce
dolnej pryczy. — W piecu zgasło — rzekł tonem rozkazującym.
Kupa szarych koców poruszyła się leniwie. — Mnie ciepło — mruknął zaspany chłopięcy głos.
Hieronim trzepnął pięścią w kolano. — Och, żeby ciebie diabli wzięli! Ciepło jemu!
— Porozumiewawczo kiwnął głową do porucznika. — Rozpuścił się gówniarz, jak Boga
kocham.
Jan Józef Szczepański (1919-2003) — prozaik, reporter, eseista, scenarzysta filmowy, tłumacz; alpinista, żeglarz i podróżnik; z wykształcenia orientalista. Należał do pokolenia Kolumbów [tj. ludzi urodzonych ok. 1920; określenie pochodzi od tytułu książki Romana Bratnego
(ur. 1921) pt. Kolumbowie. Rocznik 20], ludzi — jak pisał — „bez garbu owej wyjątkowości narodowego losu, bez piętna przekleństwa i świętości”, ludzi żyjących „w przekonaniu, że już za nami cała atmosfera pokuty i misji, anielstwa i diabelstwa, infantylizmu i wzniosłości, które
z historii naszej uczyniły rodzaj misterium — patetycznego i […] histerycznego”. Po wybuchu wojny, jak wszyscy inni „bez piętna przekleństwa i świętości”, walczył w kampanii wrześniowej 1939, a potem w AK i partyzantce. Swe doświadczenia z tego czasu zawarł w powieści
Polska jesień, a także w partyzanckich opowiadaniach, w których poddawał weryfikacji legendę „leśnych ludzi”. Po wojnie zaczął pracę jako
przewodnik na Wawelu. Był redaktorem w „Tygodniku Powszechnym” i Polskim Wydawnictwie Muzycznym w Krakowie oraz kierownikiem
literackim Teatru Groteska. Wiele podróżował po całym świecie: uczestniczył na przykład w wyprawie na Spitsbergen, a także w pieszej ekspedycji w Himalaje (miał wtedy już ponad siedemdziesiąt lat). Szczepański zawsze uznawany był za wielki autorytet moralny; jako człowiek
niezależny i nieugięty wobec politycznych nacisków został wybrany w 1980 roku na prezesa Związku Literatów Polskich. Niedługo potem
ZLP rozwiązały władze stanu wojennego. Pisarz uważał, że żaden twórca „nie ma prawa zgodzić się, aby świat przemijał i zmieniał się
niezauważony, nieuporządkowany twórczą myślą, niepokochany”. Miał świadomość, że „w możliwościach literatury leży zarówno podsuwanie sromotnych usprawiedliwień, jak i rzucanie wspaniałych wyzwań”. To może dlatego jeden z krytyków nazywał go „piewcą ludzi i spraw
przegranych, bolesnych, niejednoznacznych moralnie”.
298
10
20
30
40
— Te, Hieronim, daj se spokój z gówniarzami, radzę ci. Dziś nie opłaci ci się ze mną
zaczynać.
Hieronim znów kiwnął głową w bok i uśmiechnął się z ubolewaniem: do czego to
doszło!
— Tobie też na melinę, Zbirek — powiedział. — Nerwy grają.
— W dupie mam twoją melinę.
— To czort cię bierz, zimuj w lesie.
— W dupie mam twój las! — głos z pryczy stawał się coraz bardziej piskliwy.
Porucznik szurnął nogami pod stołem.
— Kapralu Zbirek...
— Bo mnie denerwuje, panie poruczniku.
Hieronim przybrał ton surowy i stanowczy: — Więc jak ma być? Pewnie ja pójdę po
drzewo albo może pan porucznik. Jesteś najmłodszy czy nie jesteś?
— Taak, najmłodszy... — rzekł Zbirek z ironią. Wylazł już ze swego barłogu. Niekształtna, żabia figurka, po żabiemu otyła. Pękaty kadłub i cienkie nogi. Nalana, blada twarz
przekarmionego dziecka, usta zacięte krnąbrnie.
Porucznik spuścił wzrok pod jego spojrzeniem, rogiem chustki wydłubywał coś
pilnie spod języczka spustu.
Strzeliły tarcicowe drzwi. Trochę sosnowego łupieżu posypało się z niekorowanych
belek powały.
— No, proszę, panie poruczniku — powiedział Hieronim, kiedy na stopniach włazu
umilkły niechętne kroki. — Za długo, za długo tego lasu. To tak ze starymi partyzantami. Najmłodszy z nas, prawda, a jednak, panie poruczniku: najstarszy. Z pierwszej
dziesiątki. Od samego początku grupy...
Porucznik poruszył się niecierpliwie, ale nie odezwał się ani słowem.
— Ja go rozumiem — podjął po chwili Hieronim niezrażony. — Złości mnie on czasem, cholernik. Ot, szczeniactwo takie! Ale rozumiem. Przyjaciel mój jak by nie było,
znam ja jego na wylot. — Przybił parę pieczątek, pokręcił głową. — Trzecia zima w lesie,
czternaście razy ranny, i to wszystko na te osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Inny
w tym wieku jeszcze u mamy.
— Ot, wczoraj — przypomniał sobie. — Braliśmy tę mąkę w Nadolniku we młynie.
Przygadał tam sobie dziewczynę, poszedł z nią na strych, na siano. Nie minęło dziesięć
minut, patrzę, złazi mój Zbirek. — Zachichotał krótko, bez wesołości. — Czerwony taki,
łzy w oczach, głowę odwraca. „Cóż, Zbirek”, mówię, „nie udało się i teraz”. A on, panie
poruczniku, jak nie skoczy! Kaburę odpina, już by mnie strzelał. Musiałem mu łapę wykręcić. To z tego dzisiaj te grymasy. Widział pan, jak on patrzy, panie poruczniku? Zabić!
Zabić chce choćby kolegę. Kto jemu winien, że go tak paskudnie trafiło? — Hieronim
pogładził w zadumie koniec spiczastego nosa. — Ale i on nie winien — rzekł jakby ze
zdziwieniem. — Ot, trudno jemu pogodzić się z tym. Inny, starszy, dałby se może spokój,
a tego nadzieja kusi. A nuż naprawi się coś samo... No, bo co taki z życia miał? Niech
pan powie, panie poruczniku. Nawet tymi swoimi ranami nie pochwali się, bo zawsze
ktoś uśmiechnie się za plecami: „żabi ogier”. Ja mu dlatego i pobłażam. Jakby mi inny
tak grymasił, tak się stawiał, to jak słowo daję...
299
10
20
30
300
Znów strzeliły drzwi, kopnięte gniewnie. Wionęło chłodem, cierpkim zapachem sośniny i butwiejących liści. Zbirek zwalił z rumorem naręcze szczap pod ścianę, ukląkł
ciężko przed piecykiem.
— Rozdmuchaj — powiedział Hieronim — żaru jeszcze dosyć.
— Nie musisz mnie uczyć — warknął Zbirek. Porucznik zapatrzył się w okienko, jakby
skrawek zdeptanej darni i kilka niskich chojaczków stanowiły widok godny uwagi.
— Ilu jeszcze do fotografii? — zapytał po chwili, nie odrywając oczu od szybki.
— Ostatnich pięciu — rzekł Hieronim. — Pójdą z Głośnym.
— Głośny na służbie?
— Tak jest. Do południa.
Milczeli długo. Zbirek chrobotał polanami w żelaznym piecu. Te odgłosy były pełne
urazy. Coś chlupnęło pod podłogą. Zapiszczał szczur. Porucznik westchnął. — Niech mi
pan da tytoń, podzielę.
Hieronim wstał, z półki nad pryczami wygrzebał mały, pękaty woreczek, rzucił na
stół. Pacnęło miękko.
— Zupełnie mokry.
— Niech pan powącha, panie poruczniku. Śmierdzi jak zaraza.
— Aha. Amoniakiem czy czymś...
— Ja wiem czym. Jszczą dranie do tego. Żeby było mocniejsze i większa waga. Cholerne świnie!
Porucznik rozwiązał z obrzydzeniem tasiemkę, wysypał na deski zawartość. Wyglądała jak kupka, ciemnego nawozu. Pociągnął nosem. — Cóż? Na bezpticzu... — Sięgnął
po wbity między belki bagnet i jego końcem zaczął oddzielać porcje.
*
— Nic nowego nie wymyśliłeś, bracie — fuknął Hieronim. — Każdy, ilu was jest, to
samo: bibułki, bibułki... Nie mam. Jakbym miał, tobyś dostał. Sam w gazecie kręcę. Radź
se, jak umiesz. Liścia urwij, o!
Jarząbek mruknął coś pod nosem, zgarnął ze stołu garsteczkę tytoniowej mierzwy.
W drzwiach zderzył się z Głośnym. Plutonowy Głośny miał biało-czerwoną opaskę służbowego na ramieniu, ruszał się sprężyście. Na baczność przed porucznikiem wyszczekał
formułę meldunku i wiadomość, że Szarak przyszedł w ważnej sprawie.
Zabłocone gumiaki Szaraka przestępowały w miejscu za szybą.
— Dajcie go tu — rzekł porucznik.
Szarak położył na taborecie zieloną czapkę o przepoconym denku, rozpiął łatany
kabat, rękę każdemu uścisnął. Potem usiadł na pierwszej z brzegu pryczy, wyciągając
przed siebie sztywną nogę; o kolano drugiej oparł laskę. Miała rączkę z kozłowego rogu.
Garścią zebrał wilgoć z wąsów, chuchnął w dłonie, zatarł je z chrzęstem.
— Ciepło u was — rzekł. — Dziś rano był przymrozek. Widzi mi się: ciężka zima idzie.
Z wewnętrznej kieszeni bluzy wydobył blaszane pudełko z tytoniem, częstował.
Na wierzchu leżał zeszycik cienkiej bibułki. Kręcili zadowoleni, tylko Zbirek, odmówił.
Mościł się z powrotem w swoim gnieździe z koców.
10
20
30
40
— Skąd pan ma taką fajną bibułkę, panie Szarak?
— Dawali na przydział w nadleśnictwie. Jeszcze tam coś mają w magazynie.
— Słowo daję, panie poruczniku, warto by zrobić ten magazyn — zapalił się Hieronim.
— Nie, teraz nie róbcie — rzekł Szarak. — Ściągnęli wczoraj batalion żandarmerii do
miasta. Ja wam wykombinuję po cichu ze dwa kartony.
— Szykują coś? — zapytał porucznik.
Szarak skrzywił się, rozłożył ręce.
— Na to wygląda. Szpiclują po lesie. Właśnie o tym miałem mówić.
— No? Gadaj pan.
— Skrzetuski meldował panu o tym żebraku, panie poruczniku?
— Mówił coś. Myślałem, że mu się wydaje.
Szarak pokręcił głową.
— Podejrzany gość. Od trzech dni tu się plącze. Wczoraj widziałem go na przesiece
koło waszej grobli. Jak mnie zobaczył, udał, że grzybów szuka. O tej porze!
— E, może głupi jaki...
— Oho ho, panie poruczniku! Głupi — niegłupi, swój rozum ma. Już on dobrze przewąchał. Kiedy nasi idą do Bentkowskiego fotografować się, ten już stoi pod kapliczką.
Nie spóźni się o minutę. Zobaczy pan dzisiaj ...
Głośny poderwał się z taboretu, uderzył dłonią w stół. — Panie poruczniku, mam
pomysł! Ja go ale wypróbuję, pierona. — Oczy zabłysły mu w zmiętej, szarej twarzy.
— Ja przeca idę z chłopakami do Bentkowskiego po obiedzie. Odziejemy te żandarmskie anzugi, co je mamy — będziemy widzieć, co zrobi.
Szarak aż tupnął zdrową nogą w podłogę. — Dobrze mówi, jak Boga kocham!
— Ot, co głowa, to i rozum — pochwalił Hieronim. — Tak, to jest dobre, panie poruczniku. Głośny potrafi szkopa odstawiać aż miło, a tamci inni mogą się wcale nie
odzywać; tylko „jawol” i „befel”, czy jak tam trzeba. Oj dobre to, dobre... — roześmiał
się. Nawet Zbirek zawtórował ze swego kąta.
— Tak, to jest dobre — przyznał porucznik. — Tylko musi pan uprzedzić wieś, panie
Szarak, o tych żandarmach, żeby nie było jakiej draki.
— Rozumie się, może pan być spokojny, panie poruczniku.
— A pan zamelduje mi się z ludźmi przed wyjściem, Głośny, chcę was obejrzeć.
Szarak dźwignął się ciężko. Wsparty na lasce wyciągał rękę na pożegnanie.
— A może tamten już odszedł — zaniepokoił się porucznik. — Jeżeli naprawdę szpiclował, możemy mieć kram.
Szarak fuknął przez wąsy, uśmiechnął się chytrze. — To mnie pan jeszcze nie zna. Do
wsi wejdzie każdy obcy, ale wyjdzie tylko ten, komu ja pozwolę! — Zamaszyście włożył
czapkę, pociągnął w dół daszek, jakby zamykał przyłbicę, jego ciemna poorana twarz
przybrała wyraz strażackiej srogości.
Kiedy obaj z Głośnym wyszli, porucznik przełamał parabelkę, pod chłodny blask
słońca przezierał lufę.
301
10
20
30
40
302
Hieronim zebrał blankiety, drobnymi uderzeniami dłoni równał jak talię kart. —
Jeszcze tych parę fotografii — rzekł — i gotowe. Mogą chłopaki iść w świat. Ilu ich wróci?
— zadumał się. — A może już nie trzeba będzie. Jak pan myśli, panie poruczniku?
Przez chwilę daremnie czekał odpowiedzi, potem, żądny rozmowy, zwrócił się do
Zbirka. — Namyśl się, bracie, ostatnia okazja. Potem zamykam urząd i przepadło. No
jak, idziesz na melinę czy nie?
— A odczepże się, do cholery! Przyssał się jak pijawka. Mówiłem ci już raz...
Zaczęli się kłócić nie wiadomo o co, każde słowo wzmagało zajadłość i rozżalenie
Zbirka.
Porucznik wstał, dociągnął pasa. — Pójdę zobaczyć, co z obiadem.
*
Przytupywali z podniecenia, nie mogli ustać na miejscu. Nawet twarz Głośnego nabrała kolorów pod ciężkim, zielonym hełmem. Nadzieja wypinał brzuch. Pawi płaszcz
z musztardowymi wypustkami narzucał mu postawę. Skrzetuski uwalił się łokciami na
stół, kożuchem zamiatał podłogę. Gadali wszyscy naraz, ale Skrzetuski zagłuszał ich
swym basem.
— Taki wszarz, panie poruczniku! Jak nic byłby mnie obdarł ze skóry. A ta jego głupia mina, kiedy zobaczył, że się kiwnął!
Wśród śmiechu Głośny jeszcze raz forsował swoją historię: — Ledwo my podeśli pod
chałupę Bentkowskiego, ten wyłazi zza płotu i prosto do mnie.
— Jak Boga kocham — potwierdził Nadzieja. — A jak się uśmiechał, sukinsyn. Jak do
narzeczonej. — Prosto do mnie, panie poruczniku. Brzydźki taki pieron, obdarty, zarośnięty na pysku... Mruży ślipie i pado: „Herr Leutnant, banditen”. Pytam się go po
niemiecku, ale on nie rozumie, tylko furt „banditen”, „banditen” i pokazuje na dom
Bentkowskiego. Ja do chłopaków: „Vorsicht, deckt euch”, i pokazuję, żeby się skryli
w rowie, a sam wyciągam spluwę i po polsku do dziada, ale tak, jakbym nie poradził
czysto. A on do mnie: „Teroz nie, ale oni tu zarozki przyjdą. Przebrani — mówi — przychodzą za cywilów. Fotografirują się u onego. Jak doczkacie chwilę, to ich chycicie”.
To ja się go pytam, czy wie, kaj mieszkają, a on pado, że wie, w takich, pado, jamach
w lesie, za bagnem, ale boi się wieść nas ku nim.
— Ot cholernik! — Hieronim aż ręce zatarł z podziwu. — A pan myślał, że głupi, panie
poruczniku.
— I jeszcze chciał na nas drań zarobić — wtrącił Nadzieja.
— Doczkajżeż. Ja mu gadom, że my się nie boimy, bo nas tu zarozki więcej przyjdzie
i żeby nas prowadził, a on na to: co będzie z tego miał? Obiecałem mu, że mu każę wypłacić pięćset złotych we stützpunkcie we Włoszczowej, to ci się zaczyna targować ze
mną, że mało, że za takie coś należy się najmniej tysiąc. Jeszcze chciał kwit na rękę.
— Bylibymy mu wystawili, ale żaden nie miał papieru przy sobie.
— Doczkajżeż. Więc ja go obferfluchtowałem, panie poruczniku, ale widzę, że nie
pójdzie, no to wyciągam zegarek i padom: „To jest twoja premia ode mnie, jak nam
rychtyk dobrze pokażesz”. Aż mu się w oczach zaświeciło.
10
20
30
40
— Jeszcze się prosił, żeby mu do ucha przyłożyć, czy aby chodzi — uzupełnił Nadzieja.
— I mój kożuch sobie zamówił — dodał Skrzetuski.
— No, no: jeszcze mu się widziało nie dosyć i pado, że jeden bandit ma taki fajnisty kożuch, a i buty, cholewiaki, też by mu się zdały na zimę. Tom mu powiedział, że
z bandytów może se wziąć, co chce. Wtedy się zgodził i wiedzie nas. Ale jak! Prościutko
ku przesiece, ani się nie namyśli. Przykludził nas w te olszynki nad bagnem i tu halt.
Pado, że dalej nie pójdzie, bo tukej już niebezpiecznie, bo zarozki za groblą w krzakach
bandyty mają strażników, co ich pilnują. A wszystko gizd wiedział! O której się zmieniają i że niżej jest jeszcze jedno przejście. Zostawiłem go z Nadzieją, a my, reszta, na
groblę. Dla pucu czołgalimy się i skradali, póki szło nas zobaczyć z olszynek. A potem
przy placówce ja: Hände hoch! Na cały pysk, tak coby słyszał, pieron...
— My, panie poruczniku, siedzieliśmy z Bimbrem po tej stronie w młodniaku i daliśmy się wziąć do niewoli...
— Ale heca! Nie macie pojęcia. Żebyście widzieli, jak sierżant jeńca zgrywał. Jak się trząsł,
jak się oglądał! Bimber też był dobry. Aż Głośny se użył. Kopnął nawet sierżanta w tyłek.
— No co? Co se miałem żałować. Aby raz okazja nakopać mu do galot.
— Niech cię cholera weźmie, ja to sobie jeszcze odbiję.
— A ten wszarz, panie poruczniku — Nadzieja z trudem przekrzykiwał śmiechy — jak
tylko z daleka zobaczył ich na grobli, zaraz mówi: „Kożuch, kożuch, ten sam”, i ręce
zaciera, sukinsyn.
— Ot, cholernik! — powtórzył Hieronim.
— To jeszcze nic. Słuchajcie dalej. Ino my tych jeńców przykludzili, zarozki se kazał
ten kożuch dać. Musielimy Skrzetuskiego trzymać z całej siły, wyrywał się, pieron, jakby
naprowda.
— No pewnie! Przyjemnie to: mój kożuch na te dziadowskie wszy?
— Dalimy mu ten kożuch, Skrzetuskiemu i Bimbrowi ręce związali pasami, a ten
już się odział i po butach poziera. Uwidziały mu się Bimbrowe saperki i wnetki sam
biere się do ściągania. Nic nie gada, ino ciągnie. Bimber zyza postawił, mało my nie
pukli od śmiechu. Tylko Skrzetuski nic po sobie nie pokazał. A ja, panie poruczniku,
wziąłem karabin od Jarząbka, rozładowałem na boku i daję onemu. Terozki mosz ich
zabić — padom...
W bunkrze zrobiło się nagle cicho.
— Myśli pan, że mi odpowiedział: „nie”? Kaj tam! Ino tyle, że nie poredzi strzelać.
Tom mu pokazał rychtyk, jak się z tym robi, a on wziął luśnię, ale! jeszcze się pyta,
czy gacie z zabitych też bydą dla niego. A potem spokojniućko przykłada do ramienia
i mierzy w Skrzetuskiego.
— Tak, panie poruczniku — Skrzetuski wyprostował się, ściągnął gęste brwi, twarz
jego stała się solenna. — Mierzył do mnie z największym spokojem...
Przez chwilę milczeli wszyscy. Zbirek wylazł ze swego barłogu, stał jak urzeczony
naprzeciw Skrzetuskiego, oczy mu błyszczały. Nikt się nie ruszał, tylko porucznik, który
także podniósł się z taboretu, przesuwał rytmicznie ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem, tak że woda chlupotała cicho pod deskami podłogi.
303
10
20
30
40
304
— Mierzył do mnie, panie poruczniku, żeby mnie zabić. Słowo daję, że mróz mi
przeszedł po plecach, chociaż wiedziałem, że nienabite. Ale trzeba było widzieć! Takie
próchno, taki łachman, dziadyga nad grobem. Siwy pysk cały w kudłach i oczki maleńkie, szare, można by powiedzieć: poczciwe. I ani mrugnie. Mierzy w samo serce...
Dopiero Głośny...
— Ja, panie poruczniku. Nie szło już tego strzymać dłużej. Wyrwałem mu ten gwer
i trzask go w mordę. Nic nie rzekł. Siadnął se, nos utarł, poziera po nas jak głupi.
— A my z Bimbrem już rozwiązani. Podchodzę do niego, mówię: Ty draniu sakramencki, polskiego żołnierza chciałeś strzelać? Wie pan, co mi odpowiedział? Że lejtnant
mu kazał.
— O jasna cholera! — Hieronim w stół grzmotnął pięścią. Uśmiechnął się, zaciskając
zęby — o jasna cholera!
— To nieprawdopodobne — powiedział porucznik.
— Niech się pan spyta Głośnego, niech się pan spyta Nadziei. Tak było, jak Boga
kocham!
Nadzieja zarżał nagle hałaśliwym śmiechem. — Ale miał minę! Zupełnie zdurniał. Co
się dzieje? Tu szkopy, tu partyzanty, przed chwilą mieli się zabijać, teraz sztama...
— Tu dają, tu odbierają — dorzucił Skrzetuski. — Raz każą strzelać, raz w mordę
biją — przekrzykiwał ich Głośny. — Prawdziwy cyrkus! — Znów śmieli się, bijąc dłońmi
o kolana, zanosząc się aż do kaszlu.
Hieronim podsunął się do porucznika z tyłu, pociągnął za rękaw: — No to... — pokazał kciukiem w dół. — Jama?
Na płaskich policzkach oficera leżał rdzawy blask. Twarz wydawała się usztywniona
świetlistym werniksem. Wargi poruszyły się w niej, jakby kierowane jakimś mechanizmem wydzielonym z całości. — Tak — powiedział — nie ma się co bawić!
Zbirek postąpił naprzód, stanął w ukośnej smudze. — Panie poruczniku, proszę pozwolić mnie. Wyprężony czekał na odpowiedź.
Maska pochyliła się nieznacznie. Blask objął wydęte czoło, oczy zapadły w cień.
— Czemu? — zapytał porucznik.
— Proszę mi pozwolić — powtórzył kapral Zbirek wysokim, natarczywym głosem.
— Niech mu pan pozwoli — rzekł Hieronim. Porucznik wzruszył ramionami — dobrze.
Tamci wychodzili już z bunkra. Zbirek trwał nadal w służbistej postawie.
— Panie poruczniku, nie pożyczyłby mi pan swojej parabelki?
Oficer, nie odwracając, się sięgnął na stół, posunął pistolet ku skrajowi, ale w ostatniej chwili, uprzedzając ruch Zbirka, przykrył go dłonią.
— Ma pan swój własny nagan.
*
Wszyscy patrzą w schylony grzbiet, okryty pozieleniałym kabatem. Stary pracuje
bez pośpiechu, stęka, przydeptując łopatę, chociaż grunt nie jest tu ciężki. Szpadel odrzuca próchnicę, zbutwiałe korzonki, szary leśny piasek. Jest cicho. Listopadowe słońce
nabrało barw w przedwieczornym pochyleniu, zapaliło pnie sosen żywiczną łuną. Tym
dotkliwszy wydaje się chłód. Z ust ulatuje przeźroczysta mgiełka.
10
20
30
40
Stary przerywa co chwila, opiera się na stylisku, zdziwionym spojrzeniem wodzi
dokoła. Jego oczki, ledwie widoczne spod nawisłych, siwych brwi, nie wydają się zalęknione. Tli w nich raczej odblask życzliwego uśmiechu. Można by przypuszczać: dziadkowi pochlebia, że jest ośrodkiem tego milczącego zainteresowania. Nikt już na niego
nie krzyczy, nikt niczego nie ofiarowuje ani nie odbiera. Stoją w zgodnej gromadzie
zieloni żandarmi i „bandyci” w rozmaitych przyodziewkach, w miękkich rogatywkach,
kurtkach, kożuszkach, płaszczach wojskowych, z bronią i bez broni. Pogapi się na nich
trochę, zerknie ku grobli, skąd nadchodzą jeszcze nowi, skacząc niezgrabnie z belki na
belkę; potem machnie parę razy łopatą i znów odpoczywa.
Miejsce tu jest ustronne. Pas bagiennych łąk zatacza szeroką pętlę. Środkiem wije
się kręto błyszcząca żyła wody. Opasany nią półwysep jeży się ciemną szczeciną świerkowego zagajnika, z którego wyrasta wąziutka sina smużka — dym obozowej kuchni.
Z tej strony teren wznosi się nieznacznie ponad kotlinę mokradła. Na brzegu kępa olch
o nietkniętej jeszcze zieleni, później anemiczne brzózki, sypiące złotym liściem, grabina
i dębowa młódź, a wyżej wielkie sosny, stojące z rzadka, lecz zagęszczające się dalej
w tło lasu, gdzie już zbiera się mrok. Górą niebo jest przeźroczyste, lekkie i chłodne od
rozrzedzonego blasku. Pogodna cisza tego wieczoru działa kojąco. Dziadek nie spieszy
się. Wykopał dołek sięgający mu najwyżej do pół łydki, a teraz trafił na jakiś grubszy
korzeń i bezradnie opukuje go łopatą.
— W ten sposób będziemy się bawić do nocy — mówi sierżant Skrzetuski. — Chłopcy,
pomóżcie mu który.
Stary niechętnie oddaje szpadel Wąsowi. Mruczy i ociąga się, ale wkrótce daje za
wygraną i odszedłszy parę kroków siada na ziemi. Powolnymi ruchami szpera po kieszeniach, szuka czegoś, wygrzebuje jakieś paprochy i śmieci, rozsypuje dokoła sztywnymi
palcami. Zbirek zbliżył się do niego, stanął z boku pod drzewem, obserwuje bacznie;
ale dziadek nie zwraca na niego uwagi. Zaniechawszy swych poszukiwań, zsunął kapelusz na czoło, bo światło zachodu razi go w oczy, i spod wymiętego filcu przygląda się
pracy Wąsa.
Strzelec Wąs jest krępym parobkiem o krótkim karku i ciężkiej, kulistej głowie. Na
robocie się zna. Wystarczyły dwa szybkie uderzenia i korzeń odskakuje jak żywy. Teraz
kopanie idzie już łatwo. Wąs zdjął płaszcz, śmiga rydlem z regularnością maszyny. Aż
świszcze odrzucany piasek, a stal błyska krwawym odbiciem zorzy. Wokół podnosi się
szmer uznania. Twarz Wąsa nabiega krwią, zaczyna lśnić, strzelec jednak nie zwalnia
tempa. Dół kryje go już powyżej kolan. Lecz teraz ostrze łopaty wchodzi w grunt z nowym odgłosem: szoruje miękko, cmoka przy podrywaniu. Piasek przestał się sypać
— spada na ziemię mokrymi poduchami. Wąs prostuje plecy: — Woda — mówi.
Nagle dziadek podnosi się, człapie nad brzeg dołu i zagląda ciekawie do wnętrza.
Jest wyraźnie niezadowolony. Kręci głową, czochra w zadumie pożółkłe kudły. Potem
odwraca się niespodziewanie, rusza przed siebie, jakby po prostu odchodził.
— Stój! — piszczy Zbirek, sięgając pośpiesznie do pasa. Lufy karabinów podnoszą się
czujnie, jeden z „żandarmów” zabiega już łukiem od tyłu. Stary przystaje, ogląda się,
uspokajająco kiwa ręką. — Mokro — mówi swoim chrypiącym, rozbitym głosem.
305
10
20
30
40
306
— To co, że mokro? — woła gniewnie Skrzetuski. — Dla was to już bez znaczenia.
Chodźcie no tu!
— Zara — chrypi dziadek, wcale nie przestraszony krzykiem. Schylił się, zgarnia coś
powoli. — Jak mokro, to niedobrze — mamrocze zrzędnie. — Sucho ma być.
Nikt nie rozumie sensu jego czynności. Obstąpili go, patrzą w osłupiałym milczeniu.
A on grabi pazurami, stęka, szeleści wśród poszycia. Wreszcie podnosi się z pełnym
naręczem zwiędłych liści i drobnego chrustu, wraca nad dół, sypie ten ładunek do
środka. Nie przeszkadzają mu. Obraca jeszcze ze dwa, trzy razy, potem sam włazi do jamy,
znika w niej. Pochylają się, stłoczeni ciasno wokół. Stary leży na dnie, mości się na kwaśno
pachnącej podściółce, ręce podkłada pod głowę. Wygląda jak kukła z brudnych szmat.
Ktoś zachłystuje się pierwszy i raptem wszyscy wybuchają śmiechem. Kukła nieruchomieje, patrzy niedowierzająco w górę ku tym hałaśliwym twarzom. Po chwili wokół
małych oczu zbierają się zmarszczki, w niechlujnym zaroście rozwiera się szrama ust,
wargi odsłaniają kilka zielonkawych pieńków. Jakby bezbronny wobec wesołości tych
ludzi, dziadek uśmiecha się także. Tylko sierżant Hieronim nie daje się w to wciągnąć.
— Dość! — mówi cierpkim, rozkazującym tonem. — Wyłaźcie no z tej dziury. Dość
błaznowania.
Żołnierze milkną zawstydzeni, odstępują, a stary gramoli się na brzeg dołu. Trochę
liści i patyków przylgnęło do nędznego przyodziewku, a nawet zaplątało się w zmierzwiony gąszcz brody. Kapelusz, przetłuszczony i wytarty na czubku od proszalnego
trzymania, zjechał na bok, co dodaje postaci jakiejś groteskowo-ponurej fantazji.
— Czy wiecie, dlaczego tak ma z wami być? — pyta Hieronim tym samym cierpkim
głosem.
W twarzy żebraka po raz pierwszy pojawia się niepokój. Szybkim, umykającym
spojrzeniem strzela to tu, to tam, jakby szukał drogi ratunku. Milczy.
— Prowadziliście Niemców do naszego obozu?
Tamten z nieoczekiwaną skwapliwością przytakuje skinieniem głowy.
— Chcieliście zastrzelić tego sierżanta?
Teraz stary namyśla się chwilę. Patrzy najpierw na Skrzetuskiego, którego pokazuje
mu Hieronim, potem jego oczy zatrzymują się na Głośnym i pojawia się w nich jak
gdyby błysk ulgi.
— Pan lejtnant kazał — mówi.
— I bylibyście go zabili?
— Nie dał mi.
Hieronim ogląda się bezradnie na towarzyszy. — No tak — mruczy — to wystarczy...
Z tłumu wysuwa się Zbirek. Ręce schowane ma za plecami, kołysze się lekko na
rozstawionych nogach; wygląda bardziej żabio niż zazwyczaj.
— Słuchajcie no, dziadku — mówi — macie wy może córkę?
Stary mruga zdziwiony. — Mam — przyznaje.
— Fajna dziewucha?
— Ee, dość ta... — mruczy niechętnie.
— Puścilibyście mnie ku niej?
10
20
30
40
Hieronim szarpie gwałtownie Zbirka za ramię. — Nie wygłupiaj się!
— Bo co? Nie można sobie pożartować?
— Nie — mówi Hieronim twardo.
Zbirek ma ochotę się kłócić, ale spojrzawszy w oczy Hieronima, przełyka ślinę i rezygnuje.
— Przeżegnajcie się — rozkazuje Hieronim żebrakowi. Ale nim brudna, drżąca dłoń
dosięga czoła, Skrzetuski przerywa swym głębokim basem.
— Chwileczkę. Może macie jeszcze jakieś życzenie?
Stary kończy powoli niezdarny znak krzyża, coś tam mamrocze sam do siebie; nie
odpowiada, nie rozumie.
— Może byście co chcieli — powtarza Skrzetuski głośniej.
Tamten gapi się na niego w milczeniu, potem zaczyna jeszcze raz gmerać po kieszeniach.
— Kurzyć chce — mówi ktoś domyślnie.
— Dziad kiwa głową. — No!
Kilku naraz już jest przy nim. Podają mu: ten mieszek, tamten pudełko. Stary bierze
od Wąsa dużą szczyptę ciemnego, wilgotnego tytoniu, bezradnie trzyma ją w otwartej
garści. Drugą ręką dalej myszkuje po kieszeniach.
— Macie który bibułkę? — pyta Skrzetuski.
Teraz wszyscy przeszukują kieszenie, ale nikt bibułki nie ma. Dopiero Hieronim
wpada na pomysł: wyjmuje z portmonetki wymiętą złotówkę i podaje dziadkowi. Ten
bierze, odruchowo zgina w podłużne korytko, uklepuje w nim tytoń, starannie zwija
kciukami gruby wałek. Ale robi to coraz wolniej, z wzrastającym namysłem, a kiedy
odstaje już tylko brzeżek do przylizania, zatrzymuje się całkiem i duma, wpatrzony
w niedokończonego papierosa.
— No, dziadku — mówi łagodnie Skrzetuski — ciemno się robi.
Tamten nie słyszy. Naprzeciw tych wszystkich wpatrzonych weń ludzi jest zupełnie
sam w swej zadumanej niepewności.
Z westchnieniem rozkręca papierosa, wysypany tytoń mocno zaciska w lewej pięści,
złotówkę składa na pół i chowa ją pieczołowicie. Ma tam jakąś skrytkę pod podszewką
kubraka, do której trudno mu trafić. Grzebie się długo w zakamarkach swego odzienia,
pochyliwszy głowę i zgarbiwszy grzbiet.
Hieronim lekko dotyka Zbirkowego łokcia, a kapral Zbirek zwolnionym, płynnym
ruchem wyciąga prawą rękę zza pleców.
*
— Jak to się długo pieprzą — zrzędził Biskaj. — Będę musiał kolację po ciemku wydawać. Co to tyle barłożyć? Trzask-prask i załatwione!
Stali na małym pagórku, stanowiącym dach magazynu, wśród świerczków, które sięgały im piersi. Było stąd widać korony wielkich sosen po tamtej stronie bagna, oblane
jeszcze na szczytach ostatnim, wietrzejącym odblaskiem zorzy. Od dołu podchodziła
rozcieńczona, szarawa mgła, ciągnęło od niej wodnistym chłodem.
307
10
20
30
40
308
— To z tych nudów, panie poruczniku — rozważał Biskaj. — Z byle czego robią sobie
zabawę. Ja się nawet nie dziwię. Nudno tu, jak jasne kule. No nie? Takie życie...
Za groblą stuknął pusto strzał; i jeszcze drugi. Spojrzeli na siebie. Biskaj zatarł zgrabiałe ręce. No, idę podhajcować, żeby mi wiara nie pyskowała jak kiedyś. — Zbiegł między krzaki, czarnymi krokami pokreślił wąską wstążeczkę żółtego blasku przed oknem
bunkra pierwszej drużyny, znikł wśród kępy drzew otaczających kuchnię.
Porucznik został sam. Wtulił głowę w podniesiony kołnierz skórzanej kurtki. Czekał. Od grobli słychać już było głosy, trzask deptanego suszu i szelest rozsuwanych
gałęzi. Na stygnącym niebie pojawiały się pierwsze blade gwiazdy. Głosy zbliżały się
szybko. Można już było rozróżnić, który do kogo należy, chociaż nie rozumiało się słów.
Milczący obóz też ożył. Ci co pozostali, wychodzili teraz ze swych podziemnych schronów i niewyraźnymi cieniami snuli się wśród zarośli.
Nagle tuż blisko, na ścieżce, odezwał się Hieronim.
— Z ciebie jednak jest kupa drania, Zbirek!
Było w tym stwierdzeniu więcej podziwu niż nagany, toteż Zbirek odpowiedział
tonem chełpliwym: — Dziś, bracie, miałem smak na coś takiego. Czułem, że urwę się,
jak kogo nie kropnę. Przyjdzie czasem taka chwila... — dreszczyk chłodu ukłuł ostatnie
słowa, pchnął w piszczące tremolo.
— Ale złociaka zaoszczędził — powiedział ktoś i zaśmiał się.
Porucznik zszedł ku nim. Wychodzili z zagajnika całą gromadą. Ci z bunkrów zastępowali im drogę. Pod magazynem zgęstniał tłum, burczał zduszony gwar. Opowiadali:
o legowisku z liści, o Zbirku, o tym ostatnim papierosie.
— Przynieśliście jego papiery? — zapytał porucznik. — Tak jest — odparł Hieronim
— zabrałem mu kenkartę.
— To dobrze. Trzeba będzie zrobić protokół dla okręgu.
Z zagajnika wynurzył się jeszcze jeden cień: Wąs z łopatą na ramieniu. — Załatwione
— rzekł.
— Panie sierżancie Skrzetuski, proszę zarządzić przygotowanie do kolacji. — Porucznik skierował się do swego bunkra. Hieronim wyprzedził go, zapalał lampę naftową. Na
stole leżała szara kenkarta o pozacieranym druku, o rogach zaokrąglonych i miękkich
jak bibuła. Tak była wytłuszczona, że okładki zlepiły się ze sobą, trzeba je było rozdzielać paznokciem. Porucznik długą chwilę przyglądał się fotografii. Szeroka twarz,
mięsiste nozdrza, małe oczka zapadnięte głęboko i zmrużone, jakby raził je okrutny
i niezrozumiały blask świata. Mogło się wydawać, że cała ta głowa zarośnięta kiedyś
była długą sierścią, która wytarła się tylko ze starości na miejscach wypukłych, na ciemieniu, czole i policzkach, błyszczących teraz wśród szarych kłaków.
— „Alojzy Szynalik — przeczytał porucznik głośno. — Bez zawodu. Urodzony w Gidiach, 1878 rok”. Nawet nie taki stary — rzekł. — Sześćdziesiąt sześć lat... a wygląda...
— Ot, dziadowski już taki wygląd — wyjaśnił Hieronim. — Dziad, panie poruczniku,
wszarz typowy. Porucznik usiadł, przyglądając się nadal kenkarcie, pochylonej w dwóch
palcach ku światłu. Jego spojrzenie miało szczególnie baczny wyraz, jakby tych kilka
suchych informacji o człowieku kryło w sobie Bóg wie jak fascynującą historię.
10
20
30
— Różnych ja już widziałem — podjął sierżant, ale takiego paskudnego jak ten, to jeszcze nigdy. Taki drań, panie poruczniku, taki szmaciarz! Ot, żeby mnie kto opowiedział,
nie uwierzyłbym ja jemu. — Pokiwał głową. — Nad grobem już, psiakrew, śmierć mu na
karku siedzi, a temu parszywej złotówki żal zrobiło się. Człowiek, cholera! Człowiek...
Porucznik drgnął, niecierpliwym ruchem odwrócił się, czas jakiś patrzył na Hieronima ze zmarszczoną brwią, nieprzychylnie.
— Tak — powiedział z surowym naciskiem, odnoszącym się nie wiadomo do czego.
Wstał, z rękami w kieszeniach zaczął spacerować tam i z powrotem po uginających się
deskach. Woda pod podłogą pochlupywała rytmicznie do wtóru jego krokom.
— Niech pan otworzy maszynę — rzekł wreszcie — może zdążymy jeszcze przed kolacją napisać raport o tym biedaku... o tym wszarzu...
Przystanął i podczas gdy Hieronim zdejmował wieko z maszyny, dumał nad czymś
z pochyloną głową.
— Źle się stało — rzekł nagle. — Źle się stało z tym Zbirkiem. Nie powinienem mu
był pozwolić.
Palce Hieronima spoczywały już wyczekująco na klawiaturze. Uśmiechnął się. — Nic
nie szkodzi, panie poruczniku. Byłby nam życie zatruł na tydzień. Ja go znam.
— Niech pan pisze!
„M. p. Kompanii «Akacja», dnia 18 listopada 1944 r. Na ręce dowódcy batalionu «Las»,
do wiadomości Komendanta Okręgu.
W dniu dzisiejszym rozstrzelany został żebrak Alojzy Szynalik, urodzony w Gidiach
w roku 1878, jako niebezpieczny konfident żandarmerii. Dowody winy:”
Maszyna pluskała szybko i metalicznie, zatrzeszczał przesuwany wałek. — „Dowody
winy...” — powtórzył Hieronim.
— Tak. Dowody winy...
Na stopniach włazu rozległo się wesołe gwizdanie. Wszedł Zbirek. — No, dawać miski, panowie. Przyniosę wam kolację, znajcie moje dobre serce.
Hieronim mrugnął na porucznika. A potem, zwracając się do kaprala: — No co, humor jest? Ulżyło? Zbirek roześmiał się. — Jakbyś zgadł! — Sięgnął na półkę po fajansowe
miski.
— Kapralu Zbirek — porucznik dotknął końcami palców jego ramienia — jutro pójdzie
się pan sfotografować. Mamy jeszcze jeden blankiet wolny. Przyda się panu melina...
Chłopak zamrugał zdziwiony. — E, panie poruczniku, mam czas...
— Tak pan myśli? — Porucznik odstąpił o krok, z roztargnieniem spojrzał w czarną
taflę szyby. — Pójdzie pan na melinę — powtórzył bezbarwnie.
Opowiadanie z tomu Buty. Tekst według wydania: Jan Józef Szczepański,
„ Buty” i inne opowiadania, Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1983.
309
Tadeusz Różewicz
Powrót
Nagle otworzy się okno
i matka mnie zawoła
już czas wracać
rozstąpi się ściana
wejdę do nieba w zabłoconych butach
usiądę przy stole i opryskliwie
będę odpowiadał na pytania
nic mi nie jest dajcie
mi spokój. Z głową w dłoniach
tak siedzę i siedzę. Jakże im
opowiem o tej długiej
i splątanej drodze.
Tu w niebie matki robią
zielone szaliki na drutach
brzęczą muchy
ojciec drzemie pod piecem
po sześciu dniach pracy.
Nie — przecież nie mogę im
powiedzieć że człowiek człowiekowi
skacze do gardła.
Tadeusz Różewicz
— biogram zob. s. 252.
310
Wiersz z tomu Czerwona rękawiczka (1948). Tu według wydania:
Tadeusz Różewicz , Poezje zebrane, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1971.
Tadeusz Różewicz
Zaraz skoczę szefie
Pan szef powiedział:
skoczcie no chłopaki
zaskrzypieli chłopcy
z rumianymi buziami
zaskrzypieli
drewnianymi nóżkami.
Pan szef wziął się pod boki
i powiada: biegiem maarsz
jakże to panie szefie
błoto po kolana
a tu nawet i kolan nie ma
tylko gładkie ładne klocki
i noc jest deszcz jabłonie
w deszczu w stodołach siano
suche jak świerszczyk.
Szef pęcznieje siny szef
no no siądźcie sobie szefie
w sianie „nogi” fajne
białe jak droga mleczna
i jak niebo pachną oborą
Szef się zmarszczył i powiada:
ty byku ty byku
no no szefie rozepnijcie kołnierz
taki tam i byk
siądźcie szefie
zaraz nam Mamusia mleko przyniesie
i rogaliki z masłem
wiecie jestem maminsynek
poczekajcie panie szefie
tylko sobie nóżki odkręcę
bo cholernie ciężkie choć ulepszone
nowoczesne
a skrzypią skrzypią
zaraz skoczę szefie
zaraz skoczę do gardła
z krzykiem Mamo Mamo.
jakże przecież psa
z kulawą nogą nie wypędza się
w taką pogodę
a tu nawet jabłka nie ma
w kolanie strzaskane
okrągłe i białe jabłuszko.
Tadeusz Różewicz
— biogram zob. s. 252.
Wiersz z tomu Czerwona rękawiczka (1948). Tu według wydania:
Tadeusz Różewicz , Poezje zebrane, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1971.
311
Władysław Broniewski
Grób Tamerlana
Człowiek jest dobry, mądry, spokojny,
ufny w swój rozum, w myśl niepodległą,
głodu, powietrza, ognia i wojny
nie chce i stawia cegłę za cegłą.
* Tamerlan (1336-1405) —
władca mongolski, zdobywca Azji Środkowej, Persji
i Indii oraz innych krajów.
Grób jego znajduje się w Samarkandzie (Uzbekistan).
Jakże są piękne stare mozaiki
na tym grobowcu władcy pana!
Z więzień i tęsknot, z prawdy i z bajki
oto wstąpiłem w grób Tamerlana*...
Pędzą przez Persję konie kirgiskie,
wali się w gruzy pałac i meczet.
Jakież dalekie, ach! jakież bliskie! —
ogniem i mieczem... ogniem i mieczem...
Jakiż jest zasięg strzały mongolskiej?
Bagdad strzaskają, w Moskwę uderzą,
przez Ukrainę dojdą do Polski —
ogniem i mieczem, łuną i rzezią.
Potem marmurem czarnym grobowca
pyszni się władca, pyszni się sprawca.
Kroczy historia, coraz surowsza.
Życie się sprawdza. Śmierć się nie sprawdza.
Groby murszeją. Giną religie.
Armie topnieją. Mrą ich wodzowie.
Krew do podglebia wsiąka i stygnie —
drzewo porasta nowym listowiem!
Człowiek jest dobry, mądry, spokojny,
pola chce orać piękne i żyzne,
głodu, powietrza, ognia i wojny
nie chce i w siebie wierzy: w Ojczyznę!
Władysław Broniewski
— biogram zob. s. 253.
312
26 III 1943
Tekst według wydania: Władysław Broniewski, Wiersze i poematy, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1981.
Jarosław Iwaszkiewicz
Bitwa na Równinie Sedgemoor
* Cromwell — czyt. kromuel.
* Stuart — czyt. stjuart.
10
* James Scott Monmouth
(1649-1685) — czyt. dżejmz
skot monmo. f — nieślubny
syn Karola II, pretendent do
tronu Anglii, przywódca rebelii przeciw Jamesowi II,
stracony.
* Sedgemoor — czyt. se.dżmur.
* Sommerset — czyt. sa.meset.
20
* Macaulay — czyt. meko.li.
Opowiadanie niniejsze sięga do jednego z najbardziej burzliwych okresów w dziejach Anglii. By je należycie zrozumieć, czytelnik winien mieć w pamięci następujące
zdarzenia historyczne: po śmierci Olivera Cromwella* (1658), przywódcy, a potem dyktatora rewolucji, która w obronie praw parlamentarnych narodu przepędziła dynastię
Stuartów, po krótkim epizodzie rządów jego syna: Ryszarda, wracają na tron angielski
Stuartowie* w osobie króla Karola II (panuje 1660-1685). Nie przywiązując się zbytnio
do żadnej z pełnych zajadłości religijnej partii, protestancki Karol II przebył szczęśliwie
swoje panowanie.
Natomiast brat jego, katolik Jakub II (panuje 1685-1689), zaciekle popierający katolicyzm, bardzo już wówczas niepopularny w Anglii, rozpocząć musiał panowanie od
tłumienia rebelii wewnętrznych. Równocześnie z jego wstąpieniem na tron wylądował
w Anglii inny pretendent do korony — jego bratanek, nieślubny syn Karola II, książę
Monmouth*. Pociągnął za sobą niezadowolonych z katolickiego króla poddanych, póki
w nieszczęśliwej bitwie na równinie Sedgemoor* (hrabstwo Sommerset* w poł.-zach.
Anglii), rozegranej nocą 5 VII 1685 r., nie stracił wszelkich szans. Ujęty w ucieczce, został
ścięty w Londynie. Te fakty stanowią ośrodek opowiadania.
Tak to na równinie Sedgemoor rozegrała się ostatnia bitwa na wyspie brytyjskiej,
a nieszczęsny Monmouth został ostatnim w historii napastnikiem, którego Anglicy z bronią w ręku odpierali na swojej ziemi. Bo kiedy w trzy i pół roku później wezwany na
pomoc przeciwko Jakubowi II jego zięć, protestancki Wilhelm Orański, wylądował 5 XI
1688 r. i ruszył na Londyn, obeszło się bez przelewu krwi. Opuszczony przez wszystkich Jakub uciekł do Francji, walki religijne nie powróciły już nigdy do poprzedniej
zaciekłości.
Historia daremnego poświęcenia dziewczyny jest autentyczna. Opowiada o niej Macaulay* w Dziejach Anglii, Warszawa 1873, t. II, str. 268-269.
Rodzice Anny jeszcze żyli, kiedy książę Monmouth przyjechał po raz pierwszy
do Bridgewater*. Było to w czasie sławnej jego podróży po południu Anglii, kiedy to
tłumy cisnęły się ze wszystkich stron, aby ujrzeć ukochanego księcia, domniemanego
Muzeum Literatury w Warszawie.
* Bridgewater — czyt. bridżuoter.
Jarosław Iwaszkiewicz, pseudonim Eleuter (1894-1980) — jeden z najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku; tłumacz literatury angielskiej, duńskiej,
francuskiej, hiszpańskiej, rosyjskiej i włoskiej; działacz kulturalny i społeczny;
przed wojną członek grupy poetyckiej Skamander. Zasłynął głównie jako poeta
i prozaik, choć pisał także dramaty. Jego proza często była ekranizowana
(między innymi przez Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Wajdę, Stanisława
Różewicza). W swych opowiadaniach i powieściach porusza Iwaszkiewicz na
ogół problematykę moralną i egzystencjalną, ukazując tragizm ludzkiego losu
w obliczu nieubłaganych praw przemijania, nieuchronności śmierci, okrucieństwa
historii.
313
* purytanie — grupa angielskich protestantów (XVI
i XVII w.), przeciwstawiających się tradycjom i formom Kościoła anglikańskiego, która w czasach Cromwella stała się silną partią
polityczną.
10
20
30
* papista — gorliwy zwolennik papieża; protestanci
określali tak katolików.
* St. Omer — czyt. sęt ome.:r.
40
314
królewskiego syna, nadzieję wszystkich purytanów*. Kwiaty sypano na ulice i drogi,
okna ozdabiano zielonymi wieńcami i wszyscy, wybiegając naprzeciw lub wychylając
się z domów, wołali: „Chwała księciu! Niech żyje książę!” Anna była wówczas jeszcze
malutką dziewczynką, miała lat dziewięć, może dziesięć, i bawiły ją przygotowania
poczynione w miasteczku — ale jednocześnie zauważyła, że rodzice nie podzielają entuzjastycznego nastroju swoich pobratymców i że matka surowo zaciskała usta, ilekroć
przy niej chwalono piękność i czar urodziwego młodzieńca.
W sam dzień wjazdu do Bridgewater rodzice nie wyszli z domu. Anna poszła na
miasto w towarzystwie babki. Wiele już od tego upłynęło czasu, ale Anna pamięta i ów
dzień słoneczny, i drzewa wysokie nad czerwonymi dachówkami i szarymi strzechami
miasteczka, i czterdziestu młodzieńców w białych strojach, jadących rzędami przed
księciem — i wreszcie jego samego. Był bardzo piękny, nazywano go najpiękniejszym
chłopcem w Anglii, a król kochał go nad życie. Ale Anna doznała zawodu. Bardzo jaskrawo wystrojony, uśmiechał się wprawdzie ustami, ale w oczach jego, nieco ptasich,
o matowym blasku, w blisko osadzonych źrenicach, którymi spoglądał wkoło siebie,
okręcając głowę jak sowa, było coś niespokojnego, prawie szalonego. Anna nie wiedziała dlaczego, ale doznała ściśnięcia serca na jego widok i krew zapulsowała jej w skroniach. Silniej uścisnęła babkę za rękę, a że tłum napierał na nie ze wszystkich stron,
przecisnęły się jakoś ku ścianom domów — i czym prędzej wróciły do siebie.
Teraz książę Monmouth wkracza do Bridgewater po raz drugi — ale jakże wszystko
od tego czasu zmienione. Anna już teraz zaciska usta surowo, podobnie jak jej matka
to czyniła. Nie chce patrzeć na uzurpatora, którego już w tej chwili nazywają „królem
Monmouthem”. Entuzjazm w miasteczku dzisiaj taki sam, a może nawet większy, dzwony
biją dzień cały, dzień letni tak samo pogodny — i wszyscy chłopcy wyszli na ulice przypiąwszy do kapeluszy bukiety zielonych liści. Ale Anna zamknęła się w głębi małego
domku, który zajmują teraz z babką i bratem, i nie chce brać udziału w radości, jaka
panuje w miasteczku.
Pamięta dużo, a rozumie wszystko. Pamięta śmierć rodziców, jakby to wczoraj było.
Wywleczono ich z domu z wrzaskiem i przekleństwami, a potem wchodzili na czerwonym suknem przykryty szafot, pochylając spokojnie głowy pod miecz katowski, jakby
klękając na klęczniku. Wszyscy patrzyli na to widowisko, i ręka Anny, teraz już nie tak
mała, ściskała dłoń płaczącej babki. Kat stał ogromny, półnagi, z wielkim, zakopconym
mieczem w dłoni — i podnosił ów miecz w górę, i miecz spadał, i stukała o deski szafotu
odrąbana głowa, ukochana głowa. Rodzice Anny byli papistami*; w ich domu przechowywał się ubogi księżyk; wychowany w St. Omer*, przekradł się na jakiejś barce z Francji i znalazł przytułek w zamożnej, mieszczańskiej rodzinie. Katolicy z okolic schodzili
się nocami do niego, a on słuchał spowiedzi, rozdawał komunię, chrzcił. A wszystko
w największej tajemnicy; ale to się prędko wydało, księdza zatłuczono batem; uwiązany do katowskiego wózka, nagi, szedł, a raczej biegł pochylony, a dotkliwe razy knuta
spadały na jego plecy. Ktoś tam naliczył tysiąc siedemset uderzeń, zanim przemierzyli
wszystkie ulice miasteczka tam i z powrotem. Zginął. Rodziców ścięto. Została babka
— zatwardziała purytanka. I z tym także trzeba było się ukrywać, i jej groziły kary.
* Hewling — czyt. hjulin:.
* Whitehall — czyt. uajthol.
10
* yeomen (hist., ang., także:
beefeater) — czyt. jiumen, bi.fiter — członek królewskiej
straży przybocznej, rekrutowanej z gospodarzy; średniozamożny rolnik, synonim
tradycyjnego Anglika.
20
30
40
W tym okropnym czasie, z pamięcią pełną obrazów grozy, z duszą przepełnioną strachem i żałością, ratunkiem Anny była modlitwa. Modliła się za siebie, za swego braciszka,
za papieża, za babcię niewierzącą, a raczej źle wierzącą, a także za króla. Zwłaszcza
gorąco modliła się za króla, kiedy na tronie zasiadł Jakub II, który był sam katolikiem
— i przynosił katolikom angielskim nadzieję lepszej przyszłości. Jedynym jej przyjacielem był syn sąsiadów, William Hewling*, mniej więcej w jej wieku. Chłopiec ten odnosił
się obojętnie do wszelkich zagadnień religijnych — za to interesowała go polityka.
Kiedy wszystkie panny w Bridgewater postanowiły wyhaftować dla Monmoutha
chorągiew, sztandar, który miał powiewać zwycięsko na wieżach Whitehallu* w Londynie, zwróciły się również do Anny, aby wzięła udział w robocie. Monmouth miał zabawić
w miasteczku parę dni zaledwie, zbiegało się do niego niemało chłopów, yeomenów*,
dzierżawców z całej okolicy; piwiarze i szewcy z Bridgewater i z innych miasteczek pili
na umór; wszystko nagliło buntownika, aby prowadzić bezładne hordy gdzieś, dokądś,
przeciwko czemuś. Przeciwko czemu? Nikt dokładnie nie wiedział: „To już jest sprawa
króla Monmoutha”, powiadali wszyscy. Ale wiadomo było, że uzurpator królewskiego
tytułu długo na miejscu nie zabawi. Burmistrz i władze miasteczka przyjęli serdecznie
księcia, z którego gwałtownym wystąpieniem wiązały się nadzieje wszystkich maluczkich w Anglii; ale jednocześnie lęk ich ogarniał z powodu zbiegowiska, gdzie się mieszały najróżnorodniejsze elementy. Żołnierze, którzy zdezerterowali z armii królewskiej,
w czerwonych i niebieskich kaftanach, w wysokich butach z wyłogami, mieszali się
tutaj z wieśniakami z okolicznych torfiastych równin, z pastuchami, którzy za broń
mieli tylko kije, dzierżawcami, którym rozdawano kosy na sztorc osadzone na kosisku,
najrozmaitszą zbieraniną. Trzeba było sztandar uszyć i wyhaftować w parę godzin.
Gdy Annę zawołano do ratusza, aby tam z dwudziestu kilku innymi dziewczynami
w ciągu nocy pracowała nad haftem, pobiegła czym prędzej do Williama, aby jej poradził, co ma czynić. Domy ich stały z daleka od miasta, przedzielone małymi jeziorkami,
w których przeglądały się wierzby. Sprzed domu Hewlinga otwierał się widok na miasteczko, na kościół z wysoką kwadratową basztą, ozdobioną na płaskim szczycie strzelistymi wieżyczkami. Wyżej od wieży kościoła wznosiły się dymy z miejskich domów.
W każdym z nich gotowano strawę dla żołnierzy „króla Monmoutha”, a ci, co się nie
zmieścili pod dachami szczupłego miasteczka, palili ognie wokoło, aż po równinę Sedgemoor, która się rozciągała ku północy i gdzie nawet w pogodny czerwcowy wieczór
z dymami ognisk mieszały się welony oparów wstających nad moczarami.
William siedział w oknie, nogami na zewnątrz, i stukał piętami o ścianę. W ręku
trzymał krótki stary miecz i czyścił go starannie ściereczką. W czynności tej pomagał
sobie językiem, wydymał to prawy, to lewy policzek i co chwila pluł na ścierkę. Mieczyk
jednak nie chciał nabierać połysku.
Anna zatrzymała się zdziwiona. William miał zostać adwokatem, nie widziała go
nigdy z bronią. Zbliżyła się potem, nie mówiąc „dobry wieczór”.
— Będziesz się bił? — spytała.
— A pewno — po chwili dopiero odpowiedział William. — Wszyscy się będą bili.
315
10
20
* Exeter — czyt. e.kseter.
30
40
316
— Dlaczego? — spytała Anna. — Czy wierzysz, że Monmouth jest naprawdę synem
nieboszczyka króla?
William nie odpowiadał, siłując się z mieczem.
— Przecież chyba król Jakub jest prawowitym władcą? — spytała znowu.
— Tsss — zwrócił się ku niej William — nie mów tak! Jeszcze kto posłyszy.
— Co mi tam! — wzruszyła ramionami Anna.
— Ja nikomu nie powiem — dodał chłopiec — ale takie gadanie to niebezpieczna rzecz.
— Wiesz — powiedziała Anna — przychodziły tu córki burmistrza. Chcą, abym szła
na całą noc na podwórze ratusza haftować chorągiew dla... jak to powiedzieć? No, dla
księcia Monmouth...
— On się teraz nazywa królem.
— Ja wiem. Ale nie mogę go tak nazywać.
— Jak chcesz. No, ale chorągiew musisz haftować. Wszyscy wiedzą, że jesteś papistka
jak tamten, londyński król. Mają cię na oku.
— Aha — szepnęła z pewnym lękiem.
— Nie można odmówić.
— Więc mam iść?
— Idź, co ci szkodzi? Haftujesz tak pięknie — pogładził przy tym torebkę, całą w kolorowych jedwabiach, która mu wisiała u pasa. Odwrócił oczy od mieczyka, którym
machnął kilka razy w powietrzu, i popatrzył po raz pierwszy na Annę z uśmiechem,
z radością, z uczuciem. Annie ciepło się zrobiło od tego uśmiechu. Pełna ufności zbliżyła
się do Williama i położyła mu rękę na piersi.
— A czy to nie będzie grzechem?
— A czy ja jestem ksiądz, żeby wiedzieć, co jest grzechem? A któż teraz wie, co jest
grzechem? Twoja babka twierdzi, że jeść w niedzielę gorącą kaszę jest grzechem! Mój
ojciec twierdzi, że nie uznawać biskupa w Exeter* jest grzechem... Ty także masz tam
różne pojęcia o grzechu.
— To, o czym ty myślisz, wszyscy mają za grzech!
— Cóż to za grzech! Pocałunek!
— Przed ślubem — to grzech!
Anna odjęła rękę od sukni Williama, spoważniała, skupiła się jak gdyby cała, ściągnęła w sobie i spuściła powieki. Nie widziała, jak William patrzył na nią — gdyby ten
wzrok ujrzała, kto wie, może by zmieniła swoje pojęcie o grzechu.
Wróciła do domu, włożyła czapeczkę i poszła do ratusza. Na placu przed ratuszem
panował tłok, nieporządek i ruch. To tutaj właśnie zginęli jej rodzice. Ściemniało się powoli. Na podwórzu ratuszowym tłoczyło się mnóstwo ludzi, kobiet i mężczyzn. Pośrodku,
podtrzymywane na drewnianych kozłach, stały olbrzymie krosna, a parę starszych niewiast kończyło przytrzymywać na nich sztukę niebieskiego jedwabiu. Miejscowy artysta poprawiał na błękitnym tle narysowane już szczegóły herbu: lwy Anglii pomieszane
z liliami Francji i koronę królewską ponad tarczą. Anna zawahała się.
Ale Rachel i Sara, córki burmistrza, zawołały na nią. Pochlebny szmer kobiet, które
ją spostrzegły, rozszedł się po podwórzu: „Przyszła ta zacięta papistka!” Zaczęła się
10
20
grzebać wraz z innymi w koszach kolorowych nici, zapalono olbrzymie pochodnie
i na podwórzu było jasno jak w dzień. Wybrała sobie wraz z Sarą jedną z lilij i zaczęła
haftować. Sara i Anna były doskonałymi hafciarkami. Sara wtykała igłę od dołu, Anna
wyciągała z góry i palce ich migały szybko. Kobiety pracując posilały się chlebem, jabłecznikiem, a przede wszystkim rozmową.
O czymże miały gadać, jak nie o tym młodzieńcu, którego imię było na wszystkich
ustach w tej chwili — w całej Anglii? I któż jak nie kobiety mógł mu oddać pochwałę,
ocenić jego uprzejmość, jego ujmującą urodę, jego ładne i łatwe obejście? Bez końca
go chwaliły.
Jedna z niewiast była kiedyś w Bristolu i tam widziała króla Jakuba, podówczas
jeszcze księcia Yorku. Mówiła, że jest stary i brzydki.
— Ani porównania z naszym królem...
Anna zaciskała usta. Jedną lilię skończyły szybko, wnet zaczęły drugą. Imię pięknego Monmoutha powtarzane było z taką czcią, miłością, dumą. „Nasz” król był najmądrzejszy, najlepszy — za jego panowania wyschnie ta okropna rzeka krwi, która się
leje w Anglii od lat tylu. On nareszcie poskromi papistów i biskupiarzy, wszyscy będą
mogli wierzyć i chwalić Pana Boga, jak im się spodoba! Anna myślała o tym, jak ludzie
głęboko się mylą. Jak bardzo ludzie nie mają poczucia prawa. Tamten król jest stary
i brzydki — i może okrutny, ale tamten król jest prawowity. Tamten może przywróci
wolność wiary.
Kobiety, zmęczone nocną pracą, poczęły śpiewać:
To Bóg sprawiedliwy, Bóg ojczyzny mojej.
On nad naszym krajem z jasnym mieczem stoi —
Nagradza sprawiedliwe — a karze oporne.
To Bóg nasz, Bóg świetlisty jak niebo wieczorne.
* Grey — czyt. grej.
* Ferguson — czyt. fe.rgeson.
30
40
Późno w nocy rozległ się tętent koni, hałas przed ratuszem i Monmouth wszedł na
podwórzec z całym swoim orszakiem, z towarzyszami swymi Greyem* i Fergusonem*,
niegodnymi jego szlachetnego piękna. W świetle pochodni oświetlających podwórzec
objawił się, wychodząc nagle z ciemności. Anna ujrzała go po raz drugi — we wspaniałym białym stroju, w peruce całej w jasnych puklach, z uśmiechem na twarzy, z cichym
niepokojem w zbliżonych do siebie oczach. Spojrzał na niewiasty, które się porwały
od roboty, ale minął je obojętnym spojrzeniem i zwrócił się do towarzyszy, żegnał ich.
Gwar otoczył go, wszyscy byli weseli, wracali z jakiejś uczty. Monmouth przemknął,
podobny do figury ulanej ze szczerego srebra, i znikł na schodach ratusza. Udał się do
swojego mieszkania u burmistrza. Sara mówiła, że pokój ma wybity cały dywanami.
Nazajutrz rano chorągiew była gotowa. Starsze panie zdjęły ją z krosna i poczęły
obrębiać złotymi nićmi, w południe miano ofiarować ją księciu. Panny poszły do domów, aby się przebrać. Kazano im się ubrać w białe suknie i włożyć welony i wieńce
zielone na głowy. Anna, wracając do domu, na małym polu pomiędzy stawkami a dworem Hewlingów ujrzała ćwiczący się oddział żołnierzy; zamiast broni mieli kije, a drab
317
10
20
30
40
318
w czerwonym mundurze krzyczał na nich wielkim głosem. Wśród ćwiczących spostrzegła
Williama, machał swoim kijem jak szalony i zdawał się być przepełniony entuzjazmem.
Babka była bardzo niezadowolona z tego, iż Anna spędziła noc za domem, a teraz
ma się zamiar przebrać w białą suknię. Nie było w domu innej białej sukni, tylko ślubna jej matki. Schowana na dnie skrzyni, przyżółkła już nieco, ale była dobra na Annę.
Z niderlandzkich koronek sfastrygowała sobie welon, przez cały czas roboty myślała
o przelotnie ujrzanym buntowniku. Babka siedziała w głębokim krześle i nie mówiąc
ani słowa, wzdychała ciężko i patrzyła na Annę jak na potępioną.
— I po cóż ty wkładasz tę ślubną suknię? — jęczała z cicha.
— Kazali — odburknęła Anna.
— Dlaczego? Dlaczego kazali? To niedobrze. Ślubną suknię można włożyć raz tylko
w życiu.
Natomiast mały Bobby cieszył się z przygotowań i bez przerwy brał w ręce to kawałek białego jedwabiu, to kawałek koronki i przeszkadzał siostrze. Suknia była na Annę
akurat w miarę. Gdy Anna ubrała się i wyszła, żołnierze na małym pólku przestali
ćwiczyć. Nachyliła się nad stawem, aby zobaczyć siebie w zwierciadle wody. Ujrzała
w wodzie swoje odbicie, a obok swojej twarzy ocienionej koronkami twarz Williama.
Odwróciła się.
— Dokąd idziesz? — zapytał, biorąc ją za rękę.
— Na ratusz, mamy ofiarować sztandar Monmouthowi.
— Lękasz się go? — spytał William niepewnie.
— Wszystko mi jedno — powiedziała Anna.
— Jesteś prześliczna — z przekonaniem powiedział William. Przeszli parę kroków
razem. Anna szła ze schyloną głową.
— Jutro wychodzimy — powiedział Hewling.
— Wiem. A dokąd?
— Bóg to wie... Chyba na Londyn.
Anna uśmiechnęła się pobłażliwie.
— A jeżeli wrócę cało, czy zostaniesz moją żoną? — spytał William.
Anna podniosła głowę i popatrzyła na niego uważnie. Zacisnęła poważnie wargi.
— Nie czas o tym myśleć — powiedziała po chwili — niech minie burza.
Poszła na ratusz. Rynek znowu zapełnili żołnierze i baby, które przyszły z okolicy,
przynosząc żywność mężom i braciom, paliły się ogniska, przy których pieczono pieczenie; kosynierzy kłócili się z czerwonymi kaftanami. Anna z trudnością przecisnęła
się. Przed trójkątnym szczytem wysokiego domu, w którym się mieścił ratusz, garstka
kobiet w bieli trzymała wielką, niebieską płachtę, która wyblakła w świetle pogodnego
czerwcowego nieba. Wysokie drzewa nad ratuszem poruszały w porannym powietrzu
swoje zielone wachlarze. Z południa przychodził czysty oddech morza i poruszał błękitnym sztandarem. Niektórzy z purytańskich żołnierzy zbijali się w gromadki i śpiewali hymny. Stare żołnierzysko, które pamiętało czasy Olivera, w podsieniu jednego
z domów wdrapało się na stołek i gadało. W tym zaimprowizowanym kazaniu prze-
10
* masztalerz — przełożony
obsługi stajennej.
20
30
40
szkadzał mu długi rapier i za ciasny mundur, który groził pęknięciem w patetycznych
momentach.
Nagle cisza się zrobiła na placu. Monmouth zeszedł schodami ratusza i zatrzymał
się przed sztandarem. Chciał się uśmiechnąć, ale na twarzy jego osiadło zmęczenie.
Otaczali go ci sami, co zawsze: wspaniały Grey, ohydny, chudy, przygarbiony, sterczący
jak tyka Ferguson. Inni także, kilku starców, kilku młodzików. Całe to dowództwo wyglądało podejrzanie. Burmistrz stanął naprzeciwko księcia i wskazując na sztandar,
powiedział kilka patetycznych słów.
— Niech cię ten sztandar prowadzi do zwycięstwa — zakończył. Ujął drzewce sztandaru
i wręczył je księciu. Tłum ryknął. Książę wziął drzewce z rąk burmistrza i nie spojrzawszy na żadną z dziewczyn, które wpatrywały się w niego jak w obraz, oddał sztandar
młodemu żołnierzowi, który przyklęknął na jedno kolano. I zaraz, nie oglądając się
ani na burmistrza, ani na otoczenie, nie rzuciwszy ani jednego słowa podzięki, z twarzą pełną ponurej powagi, brzęcząc ostrogami i klejnotami, którymi był obwieszony
jak cudowny obraz, udał się w tę stronę rynku, gdzie zaimprowizowani masztalerze*
trzymali jego konie.
Anna wymknęła się zaułkami i, robiąc duże koło na tyłach miejskich domów, ogrodami poszła w kierunku domu. Nie zwracała uwagi ani na morski wiatr trzepoczący jej
zasłoną, ani na upalne słońce, ani na kurz ogrodów, gdzie rosły boby i grochy. Coś, jak
gdyby niejasny zawód, nękało jej serce. W domu panował miły chłód, babka spoczywała
w środkowym pokoju jak martwa, patrząc przed siebie przerażonym wzrokiem. Bała
się wszystkiego — a cóż dopiero wnuczki w ślubnym stroju chodzącej tam i z powrotem
po wilgotnej sieni. Anna przesuwała przed oczami dopiero co widziane obrazy, twarz
księcia blada i bez wyrazu niepokoiła jej sumienie.
— Na Londyn, na Londyn — powtarzała, wzruszając ramionami. — Przecież tamten,
prawdziwy król chyba się obroni!
I padając na klęcznik, załamała ręce.
— Boże, daj zwycięstwo moim rodzicom! Boże, zbaw króla!
I zwracając się do babki, która z niespokojnym wyrazem szeroko otwartych oczu
śledziła bez przerwy ruchy wnuczki, powiedziała:
— Babciu, siedzisz jak martwa. Módl się za naszego króla.
— Nie mogę — odpowiedziała babka — nie mogę! A jeżeli król jest przeznaczony na
wieczne potępienie? Jakże się mogę modlić za niego. Mam się sprzeciwiać woli Bożej?
Anna wzruszyła ramionami i odwróciła się do ściany. Zakryła oczy rękami i powtarzała:
— Daj im za grobem zwycięstwo!
Nazajutrz od samego rana na drodze prowadzącej do Bristolu panował nieład
i hałas. Biały wapienny kurz wznosił się nad bezładnymi kupami ludzi, które z wolna,
krzycząc, stękając, klnąc i śpiewając pobożne hymny, posuwały się w tamtym kierunku.
Ciężkie konie szczękały podkowami. Masy były nie uzbrojone, ale w ich szeregach panował radosny entuzjazm. Wszyscy wznosili ręce do góry i wołali: „Na Londyn! Na Londyn!”
319
10
* antychryst — przeciwnik
Chrystusa, postać apokaliptyczna mająca się pojawić przed końcem świata;
tu w znaczeniu potocznym: siły zła.
* cherubin — anioł wyższego rzędu; potocznie: młodzieniec delikatnej urody.
20
* wirginał — instrument muzyczny mały, czworokątny
klawesyn, rozpowszechniony w Anglii w XVI-XVII w.
30
* Lyne — czyt. lajn.
40
320
Baby, dzieci z miedzianymi kociołkami z wodą biegły w tym samym kierunku, starając się
napoić swoich bliskich. Wojsko to było nieporządne, ale mogło wzbudzić strach w przeciwniku swoim nastrojem. Szczęk i hałas z dalekiej drogi dolatywał do domu Anny.
Babka była jeszcze bardziej przerażona i Anna nie miała serca zostawić jej samej.
William przychodził o świcie pożegnać się. Bobby ulotnił się z samego rana.
Wreszcie koło południa hałas się zmniejszył, oddalał się, zacichał, czasem jeszcze
rozległ się pojedynczy okrzyk, tętent opóźnionego rumaka, trąbka z oddali, i bęben
zawarczał gdzieś daleko czy też grzmot zagrzmiał — i Anna została sama, w ciszy. Upał
wzmagał się przez cały dzień, po południu zebrały się chmury, cały wieczór szalała burza, grzmoty, pioruny. Burza odeszła, został po niej deszcz.
Dnie, które teraz nadeszły, dżdżyste, samotne, były dla Anny czasem najgłębszych
rozmyślań. I nawet sama nie mogła dobrze określić, o czym tak myślała. Chyba najbardziej dziwiło ją to, że bezprawie może triumfować nad prawem, że antychryst* może
kolebać tronem Chrystusa. Król prawdziwy, londyński, ukazywał się jej na tronie potężnym, otoczony orszakiem cherubinów* a przeciw niemu piękna, ale niespokojna
twarz Monmoutha. Jakiż był on piękny i wtedy, kiedy dziewięć lat temu wyjeżdżał wśród
dzwonów i kwiatów z młodzieńczą, jasną radością, i wtedy kiedy w nocy zjawił się na
podwórcu ratuszowym, i wtedy kiedy ujął drzewce sztandaru, na którym ona lilie francuskie haftowała... I on ma zwyciężyć? Nigdy! Jest Bóg na niebie, „Bóg sprawiedliwy,
Bóg ojczyzny mojej...”
W tym dziwnym czasie, kiedy deszcz padał bez przerwy, Anna nie zaglądała do opuszczonego miasteczka. Sięgała do starego jak świat wirginału* i brała na nim nieokreślone akordy; babka jej gorszyła się na dźwięk muzyki. Staruszka, żądna zwycięstw
purytańskich, wlokła się do miasteczka, spotykała baby na rynku — ale nie przynosiła
żadnych pewnych wiadomości. Więcej nowin opowiadał Bobby, ale wszystkie były nieprawdopodobne; jeżeliby się mu chciało wierzyć, król Monmouth byłby już w Londynie, byłoby już po zwycięstwie i po koronacji.
Anna chwilami bała się samej siebie. W nocy budziła się, siadała zlana potem na
łóżku i zapytywała się: „Co ja tu robię? Dlaczego nie lecę, nie biegnę, nie krzyczę?...
Nie chcę tego zwycięstwa, nie dam mu się koronować w Londynie! Pragnę zwycięstwa
moich rodziców!” Ale cóż mogły jej wątłe siły?
Stało się, że jeden z księży katolickich, który przebywał w jakimś zamku na północy,
położonym na drogach, którędy przechodziły bandy samozwańca, poczuł się niepewny
w swojej norze i przybył do opuszczonego Bridgewater, aby u Anny poszukać schronienia. Zabawił tylko jedną noc, Anna spowiadała się u niego, ksiądz zadziwiony był
niepokojem, jaki panował w jej sercu, przestraszył się nawet jej namiętnych wyrazów
i radził spokój, modlitwę i zawierzenie miłosierdziu Bożemu. Anna starała się poddać
jego słowom, ale kiedy ksiądz udał się dalej, w kierunku Lyne*, kiedy wiatry huczały
na drewnianym strychu, gdzie Anna miała swój pokoik, kiedy Bobby napełniał dom
cały niezrozumiałą radością nie sprawdzonych wieści, niepokój powrócił z taką siłą, że
pozbawił Annę zupełnie spokojnego snu i ochoty do jadła.
* Avon — czyt. ejwn.
* Bath — czyt. baf.
* Gloucester — czyt. glo.ster.
10
* Gladstonbury, Wells, Frome
— czyt. gledstounbery, uels,
frum.
* Philips-Norton — czyt. filipsnorton.
20
30
* Churchill, Feversham — czyt.
czerczil, fe.werszem.
40
Po tygodniu jednak spokój miasteczka się zamącił; nadzieje purytanów na rychłe
zwycięstwo Monmoutha zbladły, a plotki wróżące pomyślne zakończenie buntu gmatwały się. Pierwsza oznaka niepokoju, sprzeczne wiadomości, poczęły nadchodzić do
Bridgewater. Kobiety pozostałe w miasteczku gromadziły się na modły w zborach.
Opowiadano sobie już nie o zdobyciu Londynu, lecz o zdobyciu Bristolu, o podpaleniu
floty królewskiej przy ujściu Avonu*, potem o wzięciu Bath*. Jednocześnie powtarzano
sobie, że wojska królewskie ruszyły z różnych kierunków na Bristol, Gloucester*, Exeter
i Bridgewater. Zdawało się więc, że wielkie koło armii otacza wojska zbuntowanego
księcia i że trzeba się przygotować do walnej rozprawy.
W równe dziesięć dni po wyjściu Monmoutha z Bridgewater mały Bobby przyniósł
wiadomość, że wojska purytańskie wracają. Anna nie chciała wierzyć, ale rzeczywiście
miasto powoli zapełniało się zmęczonym żołnierzem. Suknie mieli przemoczone, zabłoceni byli po same oczy, a buty ich tak utytłane w glinie i torfie, że nie widać było na
nich kawałka skóry. Nastrój bezładnej armii był przygnębiony, dawni żołnierze patrzyli
ponuro, natomiast liczba ich się powiększyła. Nie zdobyto ani Bristolu, ani Bath. Z floty królewskiej zgorzał tylko jeden okręt w ujściu Avonu i to prawdopodobnie sam się
zapalił. Monmouth nie mógł się zdecydować na żaden określony czyn i całe dziesięć dni
błąkał się od miasteczka do miasteczka. Za to do armii jego zlatywały się nieprzeliczone
masy niezadowolonych. Mijane osady, jak Gladstonbury, Wells, Frome* dostarczały mu
żołnierza, któremu nie mógł dać w rękę ani szabli, ani muszkietu. Niebieski sztandar
wznosił się nad olbrzymią, ale bezbronną masą. Zapasów w miasteczku było mało, deszcz
padał wciąż bez przerwy.
Ale po dwóch dniach zabłysło słońce, zmieniając całkowicie nastrój zgromadzonych
buntowników. Nie mieli już nic do stracenia, wołali głośno o wydanie decydującej bitwy. Anna wyjrzała na miasto, William skwaszony nieco włóczeniem się od miasta do
miasta, towarzyszył jej. Po patosie pożegnania „na zawsze” takie spotkanie po dziesięciu dniach nie było przyjemne. Anna śmiała się leciutko z jego wojennego zapału,
dla poprawienia sobie kontenansu William opowiadał Annie o potyczce pod PhilipsNorton*, jak gdyby to była decydująca rozprawa. Anna z uśmiechem na ustach, ale
z chłodem serca słuchała opisu chwilowego odwrotu królewskiej straży przedniej.
Tymczasem w rynku powiedziano im, że armie królewskie pod dowództwem Churchilla i Fevershama* zbliżyły się do miasteczka i że rozłożyły się w odległości trzech mil
od Bridgewater. William musiał śpieszyć do swojego oddziału, bo wszystkim kazano
być w pogotowiu. Anna została sama pośród tłoku ludzi, który się nagle począł nerwowo poruszać jak mrówki, których mrowisko poruszono kijem. Zatrzymała się w tym tłoku, w rzece, która ją omijała, potrącając jak skrawek trzaski, jak uschły listek. Poczuła
się nagle gwałtownie samotna, pragnęła się pomodlić. Ale jednocześnie z pragnieniem
modlitwy poczuła chęć wstąpienia do domu Bożego, do prawdziwego kościoła. Dość
miała modłów przy zamkniętych drzwiach, w tajemnicy, w zaciszu alkowy. Pragnęła
świątyni. Instynktownie skierowała się do parafialnego kościoła — stał on nieco na
boku, na niewielkim wzgórzu, otoczony wysokimi lipami. Wyniosła kwadratowa wieża
321
10
* porridge — czyt. poridż —
owsianka.
20
30
* Chedzoy, Zoyland — czyt.
czed-zoj, zojlend.
40
322
sterczała wysoko nad lipami, nad jej ściętym wierzchołkiem wznosiły się spiczaste wieżyczki. Był to najwyższy punkt w całym Sommerset.
Przed kościołem nawinął się jej Bobby. Prawa pończocha mu opadła, pokazując podrapaną łydkę, nos miał zaczerwieniony i spocony był cały od szybkiego biegu. Złapał
siostrę za rękę i spojrzał na nią w ekstazie jasnymi, przejrzystymi oczami.
— Wiesz — powiedział szybko, z trudnością łapiąc oddech, wiesz, król Monmouth jest
na wieży, razem ze swoimi oficerami. Ogląda okolice, ma taką długą rurkę — i patrzy!
Anna zniechęcona do modlitwy chciała zawrócić, obecność Monmoutha w kościele
podziałała na nią ochładzająco. Przy tym miała braciszka przy sobie, nie czuła się już
tak samotna.
— Chodź, Bobby, do domu — powiedziała — zrobię ci porridge* z miodem...
— Nie, nie, poczekaj — błagał ją mały — jak tylko król zejdzie z wieży, pójdziemy tam
na górę, zobaczymy, gdzie stoją tamci.
W tej chwili drzwi kościoła otworzyły się i wyszedł szybko Monmouth, a za nim
zawsze ci sami okropni jego towarzysze. Jeden z nich trzymał w dłoni lunetę. Na twarzy
pretendenta jaśniał wyraz postanowienia, który przemienił i zapalił martwe zazwyczaj
jego spojrzenie. Energicznie — jak na portrecie — podniósł złoty kijek, jaki trzymał w dłoni, i wskazując na północ, powiedział:
— Dziś albo nigdy. Zaraz wydawać rozkazy: Grey, do koni...
Anna złapała się na tym, że bez słowa, bez myśli śledziła tę wyniosłą postać, aż znikła
jej pomiędzy lipami. Obok niej stał oniemiały Bobby, tak samo patrzący na księcia.
— Jaki on... potężny! — z trudem jak gdyby wymówił Bobby. Anna jak ze snu zbudzona powlokła się za bratem na wieżę. Powtarzała sobie słowa dopiero co zasłyszane:
„Dziś albo nigdy! Albo nigdy!”
Gdy weszli na wieżę, cała równina na północ i na wschód od miasta zarysowała
się przed nimi jak na dłoni. Były to pokryte wrzosem torfowiska, łąki błotniste — cała
ta przestrzeń nazywała się Sedgemoor. Równina ta, przerwana gdzieniegdzie szmaragdowym wzniesieniem, roztapiała się na horyzoncie w niebieskozieloną mgłę, błota
ogrzane słońcem po wielu dniach deszczu parowały obficie. Pomiędzy zieloną, błotną
trawą widniały tu i ówdzie kanały, plamy i ręczniki niebieskiej, nieruchomej wody. Od
czasu do czasu równina łąk przerwana była kilkoma drzewami, wśród których błyszczał
czerwony dach kościoła i jakieś szare, niskie strzechy. Drzewa te, wysokie topole i sosny, odarte z dolnych gałęzi, otoczone były pochyłymi, czerniawymi, obfitymi smugami
dymów:
— Patrz — powiedział Bobby — tam się rozłożyli... oni!
Wioski Chedzoy i Zoyland* jak wyspy wulkaniczne wśród zielonej roztoczy dymiły
okazale. Wszystkie ogniska armii królewskiej płonęły jak ognie ofiarne. „Abla czy Kaina?” — pomyślała Anna.
Gdy zeszli z wieży, w miasteczku panował ruch. Żołnierzom kazano być przed wieczorem w pogotowiu do bitwy; baby, dzieci, starców, którzy się znowu zbiegli z okolicy,
wyprawiano do domu. Powstał lament i tumult. Anna natknęła się znowu na Williama.
10
20
30
40
— Feversham stoi w Chedzoy — powiedział gwałtownie — niczego się nie spodziewa; żołnierze spokojnie upijają się jabłecznikiem. A Monmouth kazał napaść na niego
w nocy. Co za genialny pomysł! Teraz to ich mamy. Byle raz ich pobić, dalej będzie
coraz lepiej.
I nie zwracając uwagi na nią, poleciał dalej. Wszyscy tak śpieszyli, pełni zapału do
bitwy. Anna, znowu jak obca wśród poruszonego tłumu, podążyła do domu. Stanęła
pośrodku chłodnej sieni i zamyśliła się.
— A porridge? — pociągnął ją za rękaw Bobby.
— Nie ma ognia — powiedziała z kąta babka — dziś niedziela.
— Kiedy mi Anna obiecała!
Anna nagle odwróciła oczy od podłogi, uśmiechnęła się i gwałtownie zarzuciła ręce
na szyję brata.
— Bobby, mój Bobby — powiedziała cichutko — nie dostaniesz porridge’u. Ale będziesz mieć coś lepszego, pójdziemy na daleki, daleki spacer.
Bobby skoczył do góry.
— Dokąd?
— Och, wszystko jedno. Taki cudny dzień. Wieczór będzie prześliczny.
Spojrzała przez okno na niebo ciemniejące już nieco na wschodzie, ukrajała kawałek chleba i dała go bratu, potem nałożyła czapeczkę, narzuciła długą chustkę — i wyszli
prawie bez słowa. W parę minut byli już za murami Bridgewater na granicy równiny
Sedgemoor.
Gdy tylko znalazła się w polu, wszystkie miejskie myśli i troski opadły z niej natychmiast. Szła szybko i lekko, odczuwając tylko piękno letniego popołudnia. Wciągała
w nozdrza zapach wilgotnej trawy i mchu. Znała tu każdą ścieżkę, pewną stopą mijała
grzęzawiska, nad którymi polatywały szafirowe ważki. Przepiórki krzyczały we wrzosach, a na najbliższym miejscu doliny, przy początku odwadniającego rowu, buczał
ukryty bąk. Bobby wybiegał naprzód jak piesek, to wracał do siostry. Był uszczęśliwiony ze spaceru.
Pomimo lekkości, jaką odczuwała Anna, krocząc wąziutką ścieżką po łąkach Sedgemooru, lekki niepokój taił się w jej sercu. Niepokój ten, rzecz dziwna, nie odnosił się
do jej wyprawy ani do zdarzeń, jakie ją czekały w najbliższej przyszłości, niepokoiło ją
to, co się dzieje w mieście. Stanęła i obejrzała się.
Zeszli już tak nisko, że miasto ze swoimi na pół zrujnowanymi murami, szczytami
czerwonych dachów i wieżą nad lipami wywyższało się za jej plecami niby wzniesiona
ku górze korona. Słońce pochylone ku zachodowi oświetlało białe i czerwone domy,
podobne do uli, i zielone wachlarze drzew pomiędzy ścianami. Dzwony ozwały się na
wieży i stłumiony ich głos dolatywał do Anny niby skądsiś z góry, niematerialny, ale pogodny, szczęśliwy. Anna wzdrygnęła się; w tym jasnym obrazie miasta czaiła się śmierć,
bunt, zniszczenie. Odwróciła się i już z mniejszą radością, z pewnym przymusem szła.
Bobby zmęczył się i począł się ociągać. Szli ścieżką ku Chedzoy.
323
* Dumbarton — czyt. damberton.
10
20
30
* jucht — wyprawiona skóra
bydlęca, używana do wyrobu butów, uprzęży itd.
40
324
Opary zaczęły się wznosić, w moczarach zagrały derkacze. Anna przyśpieszyła kroku. Nagle na ścieżce zjawił się naprzeciw niej olbrzym w niebieskim mundurze pułku
Dumbartona*. Anna stanęła. Żołnierz okrzyknął idących.
— No, a dokąd to? skąd to?
— Wszystko jedno skąd — powiedziała Anna, opanowując się z trudnością, czuła, że
Bobby schował się za jej spódnicą — chcę się dostać do Chedzoy. Muszę zakomunikować
coś ważnego waszemu wodzowi.
— O! — zdziwił się żołnierz — a skąd wiesz, że nasz generał stoi w Chedzoy?
— Tak mi się wydaje — szepnęła Anna.
— Jakaś niebezpieczna z ciebie panna — powiedział surowym głosem żołnierz, ale
oczy jego śmiały się. — Chodź ze mną. A to kto? — wskazał palcem za plecy Anny.
— To Bobby, mój brat — powiedziała Anna.
— Obrońca? Co? — zaśmiał się błękitny kaftan. — A broń macie?
— Broń? Skądże? Ja nie umiem strzelać.
— A ty, chłopcze?
— Mam procę... — szepnął niewyraźnie Bobby.
— No, jazda, idziemy do obozu — powiedział żołnierz — idźcie przede mną.
Anna z zamierającym sercem ruszyła dalej ścieżką, po której przed chwilą tak
lekko kroczyła. Ścieżka uginała się pod nią jak rzemienna. Słyszała, jak żołnierz, idąc
za nimi, zdjął muszkiet z ramienia. Nie oglądała się wszakże. Bobby wlókł się za nią,
widać bardzo zmęczony. Minęli dwa okręgi rowów roztaczających się wkoło niby czyste
strumyki: opodal trzeciego rowu, który okrążał już owe parę domów i drzewa, zwane
wioską Chedzoy, ujrzała rozpalone ogniska; po ich blasku spostrzegła dopiero, że stało się ciemno. Było późno. Jeżeli miała zakomunikować ważną wiadomość o nocnej
wyprawie Fevershamowi, musiała ją zakomunikować natychmiast. Odwróciła się do
prowadzącego ją żołnierza.
— Proszę pana — powiedziała — muszę zakomunikować moją wiadomość Fevershamowi zaraz. Inaczej stanie się nieszczęście. — Zaraz, zaraz, nie śpiesz się, dziewczyno
— powiedział żołnierz — muszę cię przedstawić mojemu porucznikowi.
Otoczyli ich zbrojni ludzie. Naciskali na mały orszak i człowiek, który aresztował
Annę, musiał ich odganiać. Anna zauważyła, że wojska, tak zwane regularne, wcale
nie lepiej wyglądały od zbieraniny Monmoutha. Pomimo niedzieli smażyli na ogniu
jedzenie i, zdaje się, mocno pili. Naciskający tłum podpitych żołnierzy czuć było przetrawionym jabłecznikiem i namokniętą skórą juchtową*. Wykrzykiwali głupie dowcipy i rechotali. Śmiech ich wypalał jak wybuch prochu wysoką kaskadą, potem trząsł
powietrzem niby warkot bębnów. Bobby cały przytulił się do siostry. Anna nie śmiała
podnieść oczu.
— To tu — powiedział żołnierz, który ich prowadził. Pośrodku zielonej łączki, nad
brzegiem kanału czy rynny, stał szałas pasterski, sklecony z prostackich bierwion. Przed
domem tliło ognisko, a wewnątrz paliło się kilka pochodni. W szałasie okien nie było,
a ciężkie drzwi były szeroko rozwarte.
10
20
30
40
— Panie poruczniku — zawołał żołnierz — przyprowadziłem dziewczynę!
Anna zrobiła dwa kroki i znalazła się w szałasie. Przed nią, przy długim stole siedział
wysoki, smutny człowiek. Podniósł na nią wielkie, czarne oczy. Widać był to Irlandczyk.
Przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi. Potem spojrzał na strażnika Anny z zapytaniem.
— Spotkałem na błotach — powiedział — chce iść do Chedzoy.
Oficer niechętnie machnął ręką. Żołnierz znikł, zamykając drzwi za sobą. Anna stała
naprzeciwko Irlandczyka. Bobby krył się za nią starannie.
— Skąd się tu wzięłaś? — spytał powoli porucznik.
— Idę z Bridgewater. Chcę zobaczyć Fevershama. Mam ważną wiadomość.
— Nie ma teraz ważnych wiadomości — poruszył dłonią porucznik — nie ma ważnych
wiadomości...
Anna spostrzegła, że porucznik jest pijany. Dało to jej odczuć pewną przewagę,
zawołała więc głośniej:
— Ale to bardzo ważne. Muszę uprzedzić generała.
— Generał albo śpi, albo je — powiedział porucznik.
— Właśnie — powtórzyła Anna — a to może się źle skończyć.
— Co się może źle skończyć? Przyszłaś grozić armii królewskiej?
— Ja jestem po stronie króla — szepnęła znowu ciszej Anna.
— Patrzcie mi, także sojuszniczka! — zaśmiał się porucznik i wstał od stołu. Był bardzo duży. Przeszedł się po szałasie, potem siadł w głębi na tapczanie zasłanym kożuchami. — Co masz powiedzieć? — zapytał.
— Mam to powiedzieć tylko samemu generałowi.
— Chodź tu — nagle gwałtownie zawołał pijany, wskazując na tapczan.
Anna cofnęła się ku drzwiom, odsłaniając zakrytego Bobbiego.
— A to co za malec? — zawołał zdziwiony oficer.
— Mój brat — szepnęła Anna.
Porucznik zerwał się z łoża i zawołał głośno:
— Precz!
Bobby zapłakał, zacisnął rękę siostry. Oficer porwał się i schwycił go za ramię. Bobby począł krzyczeć. Anna odepchnęła oficera.
— Co pan sobie myśli? — powiedziała z oburzeniem — to mój brat!
Oficer zatoczył się pod ścianę, zaklął. Potem porwał się do skoku, chwycił malca za
obie ręce i wypchnął go gwałtownie za drzwi. Ciężka deska klasnęła głośno, za progiem
rozległ się płacz małego. Oficer zwrócił się do Anny.
— Co to znaczy? — zawołał — przyszłaś mnie zabić?
— Czym mogę pana zabić? Szpilką? — zirytowała się Anna. — Proszę wpuścić w tej
chwili mego brata!
— Nie wpuszczę. Stój! — huknął do Anny, która chciała wyjść. — Stój, bo strzelam!
— Niech się pan uspokoi — powiedziała Anna — niech mnie pan prowadzi do Fevershama.
325
10
20
30
40
326
Oficer wyciągnął dłonie.
— Chodź tu — powiedział.
Anna znowu przesunęła się w stronę drzwi. Ale oficer zagrodził jej drogę, schwycił
ją wpół i trzymał mocno. Anna bezsilnie biła go pięściami po ramionach.
— Niech mnie pan puści, niech mnie pan puści — powtarzała — zaraz będzie napad.
Monmouth ma na was napaść w nocy. Żywa noga nie wyjdzie z tych moczarów.
— Baj, baju — znowu zaśmiał się porucznik. — Ładne rzeczy opowiadasz. Ale bo i ty
jesteś ładna dziewczyna.
— Niech pan idzie z tą wiadomością do Fevershama.
— A ty tymczasem uciekniesz. Nie głupim. Chodź tu! — Przyprowadził ją do stołu
i trzymając jej obie dłonie w swojej lewej łapie, prawą nalał z dzbana do szklanki pozłocistego jabłecznika.
— Pij — powiedział.
Anna broniła się, ale przystawił jej szklankę do ust i zalał gardło. Musiała wypić.
— No, teraz będziesz rozsądniejsza — powiedział i puścił dziewczynę.
Anna wsparła się oburącz o stół i schyliła głowę. W uszach jej huczało i złote koła
latały przed oczyma.
— Niech pan idzie natychmiast do generała — wyszeptała niech mu pan zaraz to
powie. Ja przecież po to tylko przyszłam tu z miasta! — zawołała z nagłą rozpaczą.
— Tsss, tsss, dziecinko — nagle pieszczotliwie powiedział porucznik i objął ją znowu
— czy to warto mówić takie wieści? Napijmy się teraz razem.
Podniósł nową szklankę do swoich ust, potem przechylił ją do ust Anny. Piła bezmyślnie. Czuła, że ją opuszcza przytomność. Jak ostatniej deski ratunku chwyciła się
czułości brzmiącej w głosie oficera. Zarzuciła mu rękę na szyję i zbliżywszy twarz do
jego twarzy, szeptała z przejęciem:
— Pan wie, ja naprawdę tylko po to tu przyszłam. Zdradziłam wszystkich moich
ludzi... Tylko dla króla. Bo tak powinno być... Niechże pan to zrobi. Niech mnie pan
zaprowadzi do Fevershama, niech mnie pan przeprowadzi przez ten piekielny obóz,
niech pan to zrobi.
Porucznik ze współczuciem słuchał jej słów i głaskał ją po ręce.
— Dobrze, dobrze — powtarzał pieszczotliwie — dobrze, dobrze.
Nagle cały świat zakołysał się w oczach Anny. Aby nie upaść, chwyciła się oburącz
krzepkiego ciała porucznika. A on jednym gestem podniósł ją z ziemi, jak bezwolny
kawał materii przerzucił przez ramiona i złożył na tapczanie.
Z głębokiej ciemności wywoływać ją począł głos brata. Bobby szarpał ją za rozdarty
rękaw i wołał:
— Anno! Anno!
Powoli wracała do świadomości. Jak gdyby z szumem wpływała na niezwykle szybkiej
łodzi w prąd swojego zwyczajnego życia. Rzeczywistość jeszcze przez chwilę uciekała
sprzed jej oczu, naokoło jej głowy. Bobby wciąż szarpał ją za rękaw.
— Anno! — zawołał — Anno! Uciekajmy! Tu strzelają!
10
20
30
40
Z oddali, jak gdyby z bardzo daleka, zza ściany czy zza pierzyny, dobiegły pojedyncze rozsypane wystrzały. Anna otworzyła oczy i zobaczyła, że jest zupełnie ciemno.
— Bobby, Bobby — gdzie my jesteśmy? — zapytała niepewnie.
— To ten szałas, koło Chedzoy. Żołnierze uciekli za kanał. Tu zaraz będzie bitwa,
uciekajmy! Uciekajmy!
Anna porwała się z tapczanu, ale zatoczyła się na niepewnych nogach. Suknie były
na niej poszarpane, nogi miała bose.
— Bobby, Bobby — powiedziała — gdzie jesteś?
— Tutaj, tutaj. Chodź, chodź, tu próg.
— A czy nas puszczą?
— Nikogo już nie ma. Pouciekali.
Wybiegli na podwórze. Opuszczone ogniska dogasały wokół szałasu. Czerwone węgle świeciły na trawie. Dymy mieszały się z pasmami oparów, a ponad tym wszystkim
drzemało letnie niebo i mrugały gwiazdy. Strzały ucichły.
— Chodź, chodź — tu jest przejście — ciągnął ją Bobby za rękę.
— Tędyśmy przyszli.
Szli wąską groblą ponad kanałem. Nagle z obu stron szerokiej wody rozległy się
strzały. Okrzyki wzniosły się z obu brzegów.
— Kto wy? — wołały głosy.
— My królewscy — odpowiedziały inne.
— Jacy królewscy?
— Króla Monmoutha! — z triumfem ryknęła odpowiedź. I w ślad za okropnym krzykiem huknęły strzały muszkietów.
— „Soho!”, „Soho!” — wołali książęcy swoje słynne hasło.
— Bóg i Jakub! — wołali królewscy.
Anna biegła teraz szybko. W ciemności przebiegła groblę i leciała prowadzona ślepym instynktem po znajomej ścieżce. W pewnym momencie zgubiła małą rączkę, którą
trzymała w swej dłoni. Zbyt jeszcze była nieprzytomna, aby zrozumieć, co to znaczyło.
Strzały pojedynczo, to grupami wybuchały przed nią i za nią. Ludzie Monmoutha nieoczekiwanie trafili na kanał i nie mogli przejść przezeń. Szukali grobli.
— Anno, Anno — wołał jakiś głos za nią, jękliwy i przestraszony. Nie zastanawiała
się, kto ją tak woła. Strach gnał ją przed siebie, padała, podnosiła się, szła.
— Anno, Anno! — wołało za nią coraz słabiej. Nagle przypomniała sobie.
— Bobby, Bobby! Gdzie jest Bobby?
Zawróciła, szukała. „Bobby, Bobby!” — wołała. Po długiej chwili natknęła się na małe
ciało. Leżał na wznak. Nie wiedziała, czy żywy jest, czy martwy. Chwyciła go za ręce.
Mała głowa przywarła do jej ramienia czułym gestem. Dobiegł ją szept.
— Anno, co mi jest? Nie mogę iść.
Anna czuła masę ciepłej krwi na dłoniach; spływała z małego ciałka, które się do
niej tuliło.
327
10
20
30
328
— Zaraz, zaraz — powiedziała rzeczowo — wezmę cię na rękę, będzie ci wygodniej.
Pójdziemy zaraz do domu, do babci.
— Co się stało? — cichutko zapytał Bobby.
— Zaraz, zaraz.
Wystrzały znowu zagrzmiały po obu stronach kanału. Rozległ się tętent konnicy,
salwa, i konie — słychać to było — rozbiegły się na wszystkie strony. Huk kopyt końskich,
zapadanie koni w błoto, klątwy i okrzyki żołnierzy, wszystko ginęło w ciemności.
Anna posuwała się powoli. Bobby ciążył jej coraz bardziej, ale gwar walki mimo
wszystko pozostawał w głębi, noc wchłaniała głosy. Zrozumiała, że oddala się od bitwy.
Zatrzymywała się co chwila. W pewnym miejscu przysiadła pod kępą wikliny, pochyliła
się, składając braciszka na mchu, usiadła sama i nagle iskry poczęły jej skakać przed
oczami. Postarała się przytulić do brata. Bobby podniósł rączki... I więcej nic nie pamiętała.
Budząc się, poczuła chłód. Włosy i suknie miała zmoczone gęstą zimną rosą. Z niechęcią podniosła dłoń i otarła czoło. Otworzyła z trudnością powieki i popatrzyła na
rękę; była pokryta krwią. Usiadła wpół, już było jasno. Niskie słońce stało nad równiną
Sedgemoor, przejrzyste i promieniste. Spojrzała w bok, martwy Bobby leżał przy niej
z niedomkniętymi powiekami. Promienie odbijały się w jego połyskliwych białkach.
Na ścieżce, obok której leżała, rozległ się nagle krzyk i tętent. Jeździec na wspaniałym koniu pędził wprost na nich. Bił konia prętem i obzierał się za siebie, urósł nagle
ogromny, przeskoczył tuż obok, twarz miał skurczoną przerażeniem. Anna poznała
Monmoutha.
— Zgubiony — powiedziała szeptem — i ja zgubiona.
Bridgewater przeżyło straszne dni. Chłopi Monmoutha, tchórzliwie porzuceni przez
niego nad kanałem Chedzoy, trzymali się znakomicie do samego świtania. Ale wodza
nie było. Wozy z amunicją także uciekły na samym początku walki. Konnica Greya,
osadzona na spokojnych, ciężkich rumakach z Sommersetu, rozsypała się przy pierwszej salwie; konie płoszyły się na odgłos wystrzału. Ale biedni kosynierzy stali dzielnie
nad kanałem, nie mogąc się przeprawić, a nie chcąc się cofnąć. „Soho!” „Soho!” wołali
hasło zbiegłego księcia, myśląc, że lepiej jest umrzeć wolnym, niż cierpieć tyraństwo.
Piechota królewska strzelała do nich jak do gołębi. Padali setkami.
Przez Bridgewater przewaliła uciekająca armia niedobitków, za nimi zniknęły spłoszone władze miasteczka. Przyjechali potem Churchill i Feversham i znowu dzwony
dzwoniły na ich wjazd triumfalny. A potem przyjechały sądy królewskie. Krew polała
się większymi strumieniami na szafotach niż na moczarach. Babka Anny, wtrącona
do więzienia, umarła tam. Williama wraz z innymi młodymi załadowano na okręt
i sprzedano jako niewolnika na Jamajkę. Dochód z tej sprzedaży przypadł królowej.
Dziewczęta, które ofiarowały Monmouthowi (ścięto go w Londynie) sztandar, miano
ciężko ukarać, ale rodzice ich wykupili je, składając olbrzymie sumy damom dworu
* kwakier — członek protestanckiej sekty „Stowarzyszenie przyjaciół”, założonej w Anglii w poł. XVII
w., później rozpowszechnionej w USA. Kwakrzy nie
mają kapłanów ani kultu
zewnętrznego, starają się
żyć w zgodzie z naturą,
praktykują pacyfizm i filantropię.
10
20
* prezbiterianie — odłam
Kościoła anglikańskiego,
kierowany przez kolegia
starszych (prezbiteriaty),
nie przez biskupów.
królowej. Pertraktacjami w tej sprawie zajmował się surowy kwakier* William Penn,
przyszły kolonizator Pensylwanii.
Dopiero w dwadzieścia lat potem William Hewling wykupił się z niewoli na Jamajce
i obznajmiony z produktami Indyj Zachodnich osiadł w Londynie, zajmując się handlem cukrem, co mu dawało znaczne korzyści. Po pewnym czasie wraz ze swoim najstarszym synem odwiedził rodzinne miasteczko.
Bridgewater nie zmieniło się wcale. Lipy wkoło kościoła jeszcze urosły, mury się
bardziej rozsypały, to wszystko. Dom Hewlingów stał na swoim miejscu i stawek był
ten sam, w którym ujrzał kiedyś odbicie twarzy Anny w koronkowym welonie, na dnie
z letniego nieba. Spytał ludzi o Annę. Mieszkała u siebie.
Nie poznała go, gdy zapukał do sieni, a gdy powiedział swoje nazwisko, zdziwiła się
bardzo. Wspominali oczywiście owe dawne dzieje: bitwę na polach Sedgemoor. Czasy
były wówczas spokojne, panowała królowa Anna i wolność dana była dysydentom całkowita.
Anna opowiedziała Williamowi całą historię swojej wyprawy do obozu Fevershama,
o której on zupełnie nie wiedział.
— I pomyśl, Williamie — powiedziała na zakończenie — wszystko to było niepotrzebne. Monmouth i tak został pobity, choć Feversham nie został uprzedzony o nocnej
wyprawie. A i Monmouth zginął niepotrzebnie. W trzy lata potem wypędzono króla
Jakuba i mógł był wówczas powrócić do Anglii w orszaku Wilhelma III, który go tak
lubił. I Monmouth minął, i król Jakub minął. I Bobby zginął, i moje życie się zmarnowało. Dlaczego?
— To dlatego, że jesteś katoliczką — powiedział sentencjonalnie Hewling.
— Tak, może — przyznała — ale teraz już nią nie jestem. Jestem od dawna już prezbiterianką*. Starość nadchodzi, taka już umrę.
— Niech będzie wola Najwyższego — odparł William i oboje pochylili głowy. Anna
miała wrażenie, że jakaś ogromna fala podniosła ją ku górze, ominęła, przeszła, rozpłynęła się i pozostawiła ją jak złamaną muszlę na piasku.
Tekst (z 1942) według wydania: Jarosław Iwaszkiewicz,
Opowiadania wybrane, BN I/303, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2001.
329
Pablo Picasso
Guernica
Pablo Picasso,
Guernica (1937),
351x782 cm.
Olej na płótnie,
Museo Nacional de
la Reina Sofia, Madrid.
Fot. EastNews.
Pablo Picasso, właśc. Ruiz Blasco Picasso (1881-1973) — czyt. pikasso — wybitny hiszpański malarz, rzeźbiarz, grafik, ilustrator, twórca ceramiki i kolaży; próbował swych sił także w literaturze. Szybkie postępy artystyczne małego Pabla pierwszy zauważył jego ojciec,
również malarz. W dowód uznania podobno oddał synowi swoje pędzle i przyrzekł więcej już nie malować. Picasso studiował w Barcelonie
i Madrycie. W 1904 osiadł na stałe we Francji. Wielkim przełomem w jego życiu i w całej sztuce nowożytnej był obraz Panny z Awinionu
(1907), zwiastujący narodziny kubizmu. Artysta po raz pierwszy tak zdecydowanie zerwał w nim z tradycyjną sztuką, z jej sposobami ujmowania bryły i traktowania perspektywy. Cała późniejsza twórczość Picassa w dużym stopniu pokrywa się z ewolucją sztuki XX wieku. Malarz
wyznaczał drogi jej rozwoju, ale sam pozostawał poza głównymi nurtami artystycznymi. Już za życia stał się niekwestionowanym klasykiem,
oddziaływał na wiele pokoleń plastyków. Za życia także stawał się legendą. Słynął z licznych romansów, dał się poznać również jako działacz polityczny: w 1944 wstąpił do Komunistycznej Partii Francji, jako zaangażowany komunista wziął nawet udział w Kongresie Obrońców
Pokoju, który zorganizowano po wojnie w Polsce (Wrocław, 1948). Pod koniec życia Picasso, „genialny cap” — jak nazwał go w swej książce
jeden z polskich pisarzy — stracił niekwestionowany autorytet. O malarzu można było nawet przeczytać, że to „nie wielki reformator,
330
ale ostatni, co tak farbą chlapie”. W każdym razie artysta zawsze wzbudzał wiele emocji — uwielbiano go i nienawidzono, zarzucano mu
oportunizm, egoizm i skąpstwo, nazywano bogiem, „ognistym Hiszpanem”, „artystą-sadystą” i mistrzem mistyfikacji.
Bez wątpienia do najsłynniejszych dzieł malarza należy Guernica [czyt. ge.rnika], przeznaczona do hiszpańskiego pawilonu na Wystawę
Światową w Paryżu (1937). Tytuł dzieła pochodzi od nazwy najstarszej stolicy Kraju Basków, Guernica y Luna. Ta kilkutysięczna miejscowość
bez żadnego znaczenia strategicznego ani militarnego stała się poligonem doświadczalnym Adolfa Hitlera. 26 kwietnia 1937 roku, w dzień
targowy, niemiecki Legion Kondor dokonał zmasowanego ataku na miasteczko ogniem karabinów maszynowych i bombami zapalającymi.
Zginęły 1654 osoby, a 889 zostało rannych. Wśród ofiar byli wyłącznie cywile. Zamówiona przez rząd republikański Guernica stała się obrazem-manifestem i z czasem doczekała rozmaitych interpretacji — przez jednych uważana za arcydzieło, przez innych za kicz. Sam Picasso
mówił, że to jedyne jego płótno symboliczne: „Ten byk jest bykiem, a koń jest koniem […]. Oczywiście, to symbole... Niechże publiczność
widzi w koniu, w byku symbole i interpretuje je, jak zechce”.
331
Zadania 1.
końcowe
Emmanuel Lévinas
(1906-1996) — czyt.
emańjue.l lewina. — filozof francuski, profesor
Sorbony; jeden z twórców
filozofii dialogu.
2.
Józef Czapski (18961993) — malarz i eseista,
w latach 1939-1941
więzień NKWD (obóz
w Starobielsku); od 1946
roku w Paryżu; współzałożyciel paryskiej „Kultury”.
W cyklu To lubię! jego
obrazy prezentowano
w podręcznikach do klasy
czwartej i szóstej szkoły
podstawowej.
* Paul Ricoeur — biogram
zob. s 346.
Starożytni twierdzili, że historia jest mistrzynią życia (Historia magistra vitae).
Wybitny dwudziestowieczny filozof, Emmanuel Lévinas*, w jednym ze swych tekstów twierdzi natomiast, w kontekście doświadczeń II wojny światowej, że: „świat
niczego się nie nauczył i o wszystkim zapomniał”.
Niech każdy z Was określi własne stanowisko w tej sprawie, sformułuje odpowiadającą mu tezę, a następnie opracuje dziesięciominutowe wystąpienie do wygłoszenia podczas klasowej lub szkolnej debaty poświęconej ocenie
wydarzeń politycznych, o których dziś mówi świat.
Oto fragment artykułu Józefa Czapskiego z roku 1945, przedrukowanego później
w jego książce Na nieludzkiej ziemi. Zadanie polega na tym, by:
– określić rolę autora w dociekaniu prawdy o Katyniu oraz przedstawić poczynione przez niego ustalenia;
– zgromadzić i uporządkować materiały dokumentujące dzisiejszy stan wiedzy na
temat losów więźniów Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa;
– rozważyć okoliczności, przyczyny i skutki zakłamywania historii w sprawie
„Zbrodni Katyńskiej”;
– opracować indywidualnie lub w zespołach prezentację zdobytej wiedzy, na przykład w formie małego referatu historycznego, kalendarium zdarzeń lub ufabularyzowanej opowieści o faktach historycznych z uwzględnieniem sposobów
teatralizacji zdarzeń (budowanie dramaturgii, tworzenie nastroju, aranżowanie
scen i dialogów itp.);
– rozważyć, w kontekście dokonanych rozpoznań, znaczenie frazy „umarli wołają
o pamięć”;
– przedyskutować — na podstawie wykonanych działań i tekstów kultury omówionych w ramach pracy nad tym rozdziałem podręcznika — tezę Paula Ricoeura*:
„Uczciwa pamięć zawsze jest kojąca. A pamięć zakłamana i instrumentalna
niepamięć posługująca się zapomnieniem, żeby uniknąć wstydu, zawsze boli
i jątrzy”.
Józef Czapski
[Sprawa Katynia]
Jak tylko stosunki polsko-sowieckie zostały ponownie nawiązane w 1941, rząd polski przedsięwziął odpowiednie kroki u władz sowieckich, aby
wypuściły na wolność piętnaście tysięcy jeńców Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Sądzono bowiem, że zostali oni deportowani na daleką północ
Związku Sowieckiego i być może rząd sowiecki
miał trudności z ich zwróceniem z powodu trudno-
332
ści klimatycznych tam panujących w pewnych porach roku. Ja sam jestem częściowo winny tej fałszywej wersji. W początkowym okresie organizowania się Armii Polskiej w stepach pomiędzy Wołgą
i Uralem znajdowałem się w Tocku, gdzie zajmowałem się wszystkimi wypuszczonymi na wolność
więźniami, którzy napływali do Armii Polskiej. Kolejno wypytywałem ich, czy nie spotkali gdzieś na-
szych zaginionych towarzyszy. Nikomu z nich nie
udało się spotkać choćby jednego z zaginionych.
Nie chcąc tracić resztek wątłych nadziei, moje
złudzenia opierałem na dwu jakże ogólnikowych
informacjach, podanych mi zresztą z drugiej ręki,
że jakoby kilka tysięcy polskich oficerów miało się
znajdować na wyspach Franciszka Józefa1.
W oparciu o powyższe informacje sporządziłem
odpowiedni raport i przedstawiłem go naszemu dowództwu. Kierowałem wtedy biurem poszukiwań
naszych towarzyszy. Następnie udałem się do Czkałowa do generała Nasiedkona, naczelnika wszystkich obozów pracy, przedstawiając mu listy od szefa
Armii Polskiej, w których ten ostatni domagał się
powrotu naszych żołnierzy. Generał Nasiedkin, tłusty mężczyzna, dobrze odżywiony, o twarzy prawie
dobrodusznej, w mundurze nienagannie skrojonym,
zaprowadził mnie do swojego gabinetu, zapewniając ogólnikowo, że skoro ci ludzie nie są ani więźniami kryminalnymi, ani więźniami wojennymi, nie
podlegają jego władzy.
Wyruszyłem do Moskwy. Udało mi się dotrzeć
do gen. Reichmana, jednego z najbliższych współpracowników szefa NKWD2 Berii. Po długich dniach
oczekiwania zostałem wreszcie przyjęty przez Reichmana. Przygotowałem rozległe sprawozdanie, nad
którym długo pracowałem w lokalu angielskiej misji
wojskowej, jedynym miejscu w Moskwie, gdzie byłem pewien, że moje dokumenty nie zostaną zagarnięte. Memoriał przypominał o wszystkich obietnicach danych przez Stalina, że wszyscy więźniowie zostaną wypuszczeni na wolność wraz z tymi,
o których nie wiedzieliśmy, że zginęli. Przedstawione dokumenty nie zrobiły najmniejszego wrażenia
na gen. Reichmanie. A był on przecież odpowiedzialny za sekcję polską w NKWD i naturalnie w i e d z i a ł w s z y s t k o w sprawie zaginionych. Jego koścista twarz wyrażała całkowitą obojętność,
zupełnie tak jakby to była jakaś maska. Dał mi kilka wymijających rad i wysłał do zastępcy komisarza do spraw zagranicznych Wyszyńskiego. [...]
Starania, jakie czyniono równolegle do moich
zabiegów, lecz na poziomie o wiele wyższym od
1. Wyspy Franciszka Józefa, właśc. Ziemia Franciszka Józefa — archipelag ok. 190 wysp w pn. części M. Barentsa; najdalej na pn.
wysunięty obszar Federacji Rosyjskiej.
2. Zob. przypis na s. 338.
mojego, również nie dały oczekiwanych rezultatów.
W okresie od października 1941 do czerwca 1942
tę kwestię omawiał osiem razy z Wyszyńskim i Mołotowem3 nasz ówczesny ambasador prof. Kot. Zapewniano go niezmiennie, że już wszyscy Polacy
— więźniowie wojenni — zostali wypuszczeni na
wolność. Nigdy nie sprostowano tej niedokładnej
i oczywiście fałszywej informacji.
Sprawa zaginionych była wielokrotnie poruszana w bezpośrednich rozmowach ze Stalinem. Nasz
ambasador mówił o tym po raz pierwszy w listopadzie 1941. Stalin oświadczył wówczas, że sam osobiście zajmie się całą sprawą i w obecności Kota
połączył się telefonicznie z NKWD. Jednakże po
kilkuminutowej konwersacji telefonicznej nie powrócił on już do rozmowy na ten temat z naszym ambasadorem.
Przybyły do Moskwy w listopadzie 1941 szef rady państwa i dowódca Armii Polskiej, generał Sikorski, został przyjęty wraz z gen. Andersem przez
Stalina 3 grudnia. Przekazał on Stalinowi listę z nazwiskami czterech tysięcy zaginionych oficerów, jaką
udało mi się przygotować już wcześniej. Stalin utrzymywał, że zostali oni już wypuszczeni na wolność,
a skoro nie można ich odnaleźć, to oznacza, że
zbiegli oni prawdopodobnie do... Mandżurii. Generał Anders, który właśnie został zwolniony z więzienia po dwuletnim przetrzymywaniu, dodał, że
osobiście trudno mu dać wiarę tym przypuszczeniom. Znał on bowiem zbyt dobrze funkcjonowanie
NKWD, aby wyobrazić sobie, iż kilka tysięcy polskich oficerów mogło czmychnąć bez wiedzy centralnych organów. Stalin obiecał przestudiować całą sprawę od nowa i „złamać” tych miejscowych
funkcjonariuszy, którzy odmówili wykonania rozkazu i nie uwolnili Polaków.
Do tej samej kwestii powrócił generał w rozmowie ze Stalinem w marcu 1942. Stalin mu odpowiedział wówczas: „Nie wiem, gdzie oni mogą być.
3. Wiaczesław M. Mołotow, właśc. W.M. Skriabin (1890-1986) —
działacz partyjny i państwowy ZSRR; wykonawca polityki Stalina;
m.in. negocjator sojuszu politycznego z Niemcami i sygnatariusz
paktu Ribbentrop-Mołotow; zapoczątkował zimną wojnę w dyplomacji; od 1949 w niełasce u Stalina; po śmierci Stalina (1953)
ponownie minister spraw zagranicznych; 1957 usunięty z władz
partyjnych; 1957-1960 ambasador ZSRR w Mongolii, 1960-1962
na czele przedstawicielstwa ZSRR w Agencji Energii Atomowej
w Wiedniu.
333
Być może znajdują się na terytorium okupowanym
przez Niemcy, być może gdzieś się rozproszyli”.
Tym samym po raz pierwszy została wyrażona
mimochodem teza o więźniach zagarniętych przez
Niemców.
15 kwietnia 1943, czyli w dwa dni po wiadomości podanej przez radio niemieckie [o odkryciu w lesie katyńskim masowych grobów polskich żołnierzy
zamordowanych przez Rosjan — red.], sowieckie
biuro informacyjne z kolei opublikowało komunikat,
który odrzucał oskarżenie władz niemieckich.
Po rewelacjach niemieckich władze sowieckie,
które dotychczas starały się utożsamić sprawę zaginionych jeńców ze sprawą uwolnienia reszty Polaków deportowanych do ZSRR, powtarzały wciąż
w kółko jedną i tę samą formułę: „Wszyscy deportowani zostali już zwolnieni”. Wreszcie po kilku
dniach milczenia przedstawiły one nagle kompletną wersję o więźniach trzech obozów.
Ci sami mocodawcy, którzy tak uporczywie potwierdzali ustami samego Stalina, że nic nie wiedzą o losie Polaków, teraz nagle oświadczyli, że
wiedzą coś nie tylko o tym, co się działo z więźniami, gdy ci byli w rękach sowieckich, tzn. do momentu, gdy zostali oni zagarnięci przez Niemców,
lecz także nawet o tym, co się z nimi działo w późniejszym czasie.
Jesienią 1943 armia niemiecka została zmuszona do cofnięcia się z okolic Smoleńska, zaś w styczniu 1944 ukazał się raport specjalnej komisji sowieckiej zatytułowany Truth about Katyń, oskarżający władze niemieckie o popełnienie zbrodni. Po
rozgromieniu Niemiec oskarżenie to zostało włączone do akt oskarżenia przeciw głównym przestępcom wojennym i jako takie zostało powtórzone
w Norymberdze przez prokuratora Rudenkę.
Sprawa Katynia była wielokrotnie poruszana
w trakcie procesu norymberskiego, lecz Rudenko
gwałtownie się sprzeciwiał jakiejkolwiek dyskusji:
wedle niego została ona już definitywnie zakwalifikowana jako zbrodnia niemiecka.
Katyń nie został nawet wspomniany w końcowym wyroku oskarżającym Niemców. Było to w zasadzie wszystko, co dało się zrobić, gdyż było nie
do pomyślenia, aby obciążyć Rosjan zasiadających
na ławie sędziowskiej.
Jesteśmy zatem świadkami wydarzenia bez precedensu w historii prawa i sądownictwa cywilizo-
334
wanego świata, kiedy to strona oskarżona o zbrodnie sama oskarża o nie inną stronę i ją sądzi z tego
tytułu. [...]
Skoro zabitymi w Katyniu są jeńcy z Kozielska,
należy koniecznie się zapytać, co stało się z więźniami obozów w Starobielsku i w Ostaszkowie. Żaden z nich nie został odnaleziony w Katyniu, a mimo to żaden z nich nie dał choćby znaku życia
o sobie. Nawet przy założeniu, że to właśnie Niemcy są odpowiedzialni za masakrę 3900 jeńców ze
Starobielska i 6500 jeńców z Ostaszkowa, zaginionych bez pozostawienia jakiegokolwiek śladu po
sobie.
Los jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa jest
ciągle nieznany, a przecież rowy katyńskie wcale
nie rozjaśniają tajemnicy ich zniknięcia. Władze
sowieckie nigdy ich nam nie oddały i nie udzieliły
jakiejkolwiek informacji w sprawie ich losu. Brak ich
pośród pomordowanych w Katyniu.
Wszystkie bez wyjątku ofiary odnalezione w rowach katyńskich zostały zgładzone jednym strzałem w tył głowy. Jest to typowy, a jednocześnie oficjalny, aby tak się wyrazić, sposób wykonywania
wyroku na skazanych na śmierć w ZSRR. [...]
Oto konkluzja: zabójstwo zostało dokonane
w kwietniu-maju 1940, rok wcześniej od wkroczenia
na te tereny armii niemieckiej, a zatem zostało ono
dokonane przez Rosjan.
Kto zatem odpowiada ostatecznie za zbrodnię?
Kilku głupich i okrutnych podwładnych? Nie, jeśli
wziąć pod uwagę fakt istnienia niezwykle scentralizowanej władzy sowieckiej, kraj, gdzie każdy jeniec, każdy deportowany w czasie wojny posiadał
swoją kartotekę wypełnioną wyrokami, zdjęciami,
pisemnymi zeznaniami, których kopie przechowywano w Moskwie. Zabójstwo paru tysięcy polskich
oficerów musiało zostać dokonane na rozkaz najwyższych władz, za zgodą Stalina.
Tak więc najwyżsi przywódcy ZSRR odpowiadają za zabójstwo jeńców, których jedynym przewinieniem było to, że bronili swej ojczyzny i walczyli
przeciwko Trzeciej Rzeszy, wówczas gdy Stalin był
jeszcze wiernym sprzymierzeńcem Hitlera, Goebbelsa i całych Niemiec nazistowskich.
Tekst według wydania: Józef Czapski, Na nieludzkiej
ziemi, Wydawnictwo Znak, Kraków 2001.
(Tekst ten jest autoryzowanym przekładem
artykułu ogłoszonego w „Gavroche” 12 maja 1945).
3.
Anna Bikont — dziennikarka „Gazety Wyborczej”
Radosław Ignatiew
— prokurator Instytutu
Pamięci Narodowej.
W 2001 roku ukazała się książka Jana Grossa pt. Sąsiedzi, opowiadająca o zbiorowym mordzie popełnionym na ludności żydowskiej przez Polaków w Jedwabnem
10 lipca 1941 roku. Efektem tej publikacji były skrajnie zróżnicowane reakcje opinii
publicznej. Instytut Pamięci Narodowej wszczął w sprawie Jedwabnego śledztwo.
Równolegle szukaniem prawdy o Jedwabnem zajmowała się przez trzy lata dziennikarka, Anna Bikont. W jej książce My z Jedwabnego jeden z rozdziałów stanowi
rozmowa autorki z prokuratorem Radosławem Ignatiewem, prowadzącym dochodzenie z ramienia IPN-u. Przedstawiamy niżej fragmenty tej rozmowy (A) oraz
fragmenty wstępu do książki, autorstwa Jacka Kuronia (B). Po lekturze załączonych materiałów proponujemy, w ramach klasowej dyskusji pod hasłem:
„Pamięć i tożsamość narodu”, podjąć próbę odpowiedzi na następujące
pytania:
– Czy potrzebne jest dochodzenie do prawdy i pamięć o takich wydarzeniach, jak
mord w Jedwabnem? Dlaczego?
– Na czym polegają procesy mitologizowania przeszłości? Jakie są ich przyczyny?
– Jaki wpływ na narodową świadomość ma zapominanie o haniebnej, wstydliwej
przeszłości, jej zakłamywanie, ignorowanie?
– Jaką postawę przyjmować wobec tego typu zdarzeń, za które bezpośrednio nie
jesteśmy odpowiedzialni?
– Jakie fakty z czasów II wojny światowej przeczą jednoznacznie negatywnemu
obrazowi społeczności polskiej?
A.
Sprawcami sensu stricto1 byli Polacy
Czyli rozmowa z prokuratorem Radosławem Ignatiewem
[Anna Bikont] — Zrekonstruujmy zatem to, co się da ustalić.
[Radosław Ignatiew] — Od godzin rannych Żydów wypędzano z domów na rynek. Kazano im wyrywać
trawę spomiędzy bruku. Mieszkańcy Jedwabnego i okolic byli uzbrojeni w kije, orczyki i inne narzędzia.
Dużą grupę mężczyzn zmuszono do rozbicia pomnika Lenina, który znajdował się na skwerku poza rynkiem.
Około południa kazano im przenieść fragment rozbitego popiersia na rynek, a potem do oddalonej o kilkaset
metrów stodoły. Dźwigali go na drewnianych drążkach. Był wśród nich rabin. Ofiary zgładzono, a ich ciała
wrzucono do grobu wykopanego we wnętrzu stodoły. Na zwłoki ciśnięto fragmenty pomnika Lenina. Grobu
prawdopodobnie nie zasypano, bowiem w czasie czynności ekshumacyjnych na pomniku znaleziono liczne
opalenia. Drugą, większą grupę Żydów wyprowadzono z rynku później. Były w niej kobiety, dzieci, starcy.
Zostali oni wprowadzeni do drewnianej, krytej strzechą stodoły. Budynek oblano prawdopodobnie naftą pochodzącą z poradzieckiego magazynu w Jedwabnem. [...]
[A.B.] — Czy to znaczy, że ci z drugiej grupy zobaczyli przed własną śmiercią zmasakrowane ciała swoich
ojców, braci, synów?
[R.I.] — To jest możliwe.
1. sensu stricto (łac.) — czyt. sensu strikto — w ścisłym znaczeniu.
335
[A.B.] — Czy ustaliłeś, jak wyglądała ostatnia droga jedwabieńskich Żydów? Czy wiedzieli, że idą na śmierć?
[R.I.] — Przy szczątkach znaleziono przedmioty codziennego użytku, jak pudełko z gwoździami szewskimi,
naparstki krawieckie, łyżki, jak też wiele złotych monet i zadziwiającą ilość kluczy: od furtek, bram, domów,
kłódek, szuflad. Jakby ludzie łudzili się nadzieją, że udają się w jakąś drogę, z której kiedyś powrócą.
[A.B.] — Ilu Żydów zamordowano 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem? Piszesz, że zostało zabitych nie mniej
niż 340 osób? A zginęło nie więcej niż ile?
[R.I.] — Nie więcej niż kilkaset. Liczba tysiąca sześciuset ofiar, bądź zbliżona, wydaje się nieprawdopodobna. Pytałem o to wszystkich świadków i przekonywająca była odpowiedź jednego z nich: „Służyłem po
wojnie w jednostce, mieliśmy apele po pięćset-sześćset żołnierzy — i to mi się kojarzy wizualnie z liczbą Żydów, jaka się ustawiła, kiedy wyprowadzano ich z rynku”. W grupie niosącej fragmenty pomnika Lenina było
czterdzieści-pięćdziesiąt osób, w drugiej — kilkaset, można powiedzieć, że nie mniej niż trzysta. Tyle ofiar,
szacunkowo, znajduje się w obu odkrytych grobach. Nie przeprowadzono jednak żadnych prac na kirkucie
żydowskim. Istnieją poszlaki, że tam może znajdować się kolejna mogiła. Jeśli ktoś zabił człowieka w piwnicy,
w ogródku, to chyba nie zakopywałby go na własnym podwórzu, koło własnej studni. Raczej, skoro był cmentarz żydowski, należało zorganizować transport pomordowanych i tam ich zakopać. Nie mogę też wykluczyć,
że gdzieś znajdują się pojedyncze groby. Prawdopodobnie nie odkryliśmy wszystkich miejsc pochówków ofiar.
Ale nawet przy wcześniejszych zabójstwach ludzi w innych miejscach trudno sobie wyobrazić, żeby pojedynczo
zabito więcej ludzi, niż potem spalono w stodole.
Nie sposób oszacować liczby ofiar również dlatego, że w dniu zbrodni schronili się w Jedwabnem Żydzi
z sąsiednich miasteczek, z Wizny, Kolna. Część Żydów, może kilkudziesięciu, ocalało. Większość z nich żyła później w Jedwabnem w getcie, w miejscu wydzielonym na Starym Rynku. Stamtąd trafili do getta łomżyńskiego,
ale nie wszyscy. Jeden ze świadków opowiadał, że w okolicy Jeziorka koło Łomży, już po zbrodni, przechodziła
grupa jedwabieńskich Żydów. Ojciec tego świadka, ziemianin, miał w Jedwabnem żydowskiego faktora, czyli
pośrednika w handlu zbożem. I ten człowiek pojawił się w domu świadka z dwunastoletnią córeczką, prosząc,
by ją przechowano. Dziewczynka powtarzała modlitwy chrześcijańskie, żeby dowieść, że mogłaby uchodzić za
Polkę. Rodzina świadka w obawie przed denuncjacją sąsiedzką z płaczem musiała odmówić tej prośbie.
[A.B.] — Szukałam w Jedwabnem i okolicy przypadku, żeby Polak został ukarany przez Niemców za to,
że nie wziął udziału w zbrodni — byłby to dowód, że przynajmniej niektórzy działali pod przymusem. Nie
udało mi się.
[R.I.] — Ja też nie znam takiego przypadku.
[A.B.] — Czy można mówić zatem o poleceniu, jak nie ma sankcji za jego niewykonanie?
[R.I.] — Nie trzeba było sankcji, bo byli tacy, którzy ochoczo przystąpili do zaganiania Żydów. To mogło
być niedookreślone polecenie, że macie coś zrobić z Żydami, co nie jest w moim pojęciu rozkazem. Takie właśnie polecenie mogło się pojawić w świetle dyrektyw sformułowanych przez Reinharda Heydricha1 w dwóch
dokumentach pod koniec czerwca i na początku lipca 1941 roku. W dalekopisie z końca czerwca 1941 roku
Heydrich stwierdzał, że należy wywoływać wystąpienia antykomunistyczne i antyżydowskie na nowo zajętych
terenach, ale w taki sposób, by nie pozostał ślad niemiecki. Natomiast rozkaz operacyjny wydany dowódcom
grup operacyjnych w pierwszym dniu lipca 1941 roku dotyczył zasad prowadzenia „akcji oczyszczających”,
które miały pacyfikować zajmowane przez Niemców tereny. Jest tam mowa, by tymi akcjami nie obejmować
1. Reinhard Heydrich (1904-1942) — czyt. rajnhard ha. jdriś — wysoki funkcjonariusz hitlerowski, organizator i szef służby bezpieczeństwa SS,
współorganizator i dowódca Gestapo, współorganizator systemu terroru i eksterminacji ludności w krajach okupowanych. Zginął w wyniku
zamachu w Pradze, dokonanego przez przerzuconych z Wielkiej Brytanii czeskich komandosów.
336
polskich środowisk nastawionych antykomunistycznie i antyżydowsko. Czyli żeby nie robić im krzywdy, bo
można ich będzie wykorzystać do robienia krzywdy innym.
[A.B.] — Innymi słowy, rolą Niemców było podpuszczenie miejscowej ludności?
[R.I.] — Co to znaczy podpuszczać? Jeśli nie byłoby uwarunkowań do dokonania takiej zbrodni, to żadne
podpuszczanie najpewniej nic by nie dało. Znane są niemieckie raporty z terenów bardziej na północ, wyrażające niezadowolenie, że miejscowej ludności nie udało się nakłonić do ekscesów antyżydowskich. Nie da
się zaprzeczyć, że przed wojną w Łomżyńskiem zdarzały się wystąpienia przeciw Żydom i wydaje mi się, że
Niemcy wykorzystali istniejące silne antysemickie uczucia.
[A.B.] — Czy można jednak rozstrzygnąć, czy to Niemcy podsunęli pomysł, „by zrobić porządek z Żydami,
tak jak to w Radziłowie zrobiono”, czy tylko zaakceptowali i wsparli dążenia mieszkańców, wyrażone przez
władze miasteczka?
[R.I.] — Tego nie udało mi się ustalić. Jako prokurator daleki jestem od wkraczania w sferę dywagacji.
Mamy za mało danych i wobec tego pewne okoliczności pozostały niewyjaśnione. Zbrodnia w Jedwabnem
została dokonana z niemieckiej inspiracji. Nie jest możliwe, by akcja na taką skalę odbyła się bez niemieckiej
akceptacji. Należy mieć na uwadze, że Jedwabne znajdowało się na tyłach frontu, na terenie niemieckiej
okupacyjnej administracji wojskowej. W przypadku niespodziewanych samorzutnych rozruchów w mieście, władza okupacyjna zareagowałaby natychmiast. Obecność, choćby bierna, niemieckich żandarmów z posterunku
w Jedwabnem, a także innych umundurowanych Niemców — jeśli założyć, że tam byli — jest w świetle prawa
równoznaczna z przyzwoleniem na dokonanie zbrodni. Niemcom należy przypisać więc tzw. sprawstwo sensu
largo1.
Wielu świadków mówi, że miejscowym, którzy spędzali Żydów na rynek, towarzyszyli jacyś umundurowani
Niemcy, poza tymi z żandarmerii. Z pewnością była to mała grupa, nie żaden silny oddział. Niemcy mieli zbyt
wiele miejsc do obsadzenia, miejscowości, gdzie zamierzali „zrobić porządek z Żydami”. Znane są alarmistyczne niemieckie raporty z tego okresu: nie mamy ludzi do obsady posterunków. [...]
Mogę stwierdzić, że wykonawcami zbrodni byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic, mężczyźni w liczbie co najmniej około czterdziestu. Nie ma żadnych dowodów, że sprawcami był ogół mieszkańców. Równie
niewiarygodne jest twierdzenie, że w Jedwabnem była kompania Niemców, jak utrzymywanie, że całe miasto
wpadło w amok. Większość zachowywała się biernie. Nie mogę przesądzać, z czego ta bierność wynikała. Być
może część osób współczuła ofiarom, jednak była zastraszona brutalnością sprawców. Inni, choć zapewne
mieli poglądy antyżydowskie, nie byli ludźmi skorymi do czynnego przyłączania się do tego typu akcji.
[A.B.] — Kilkuset spalonych w stodole, czterdziestu sprawców, to dużo mniej niż pisał Gross.
[R.I.] — Takie są ustalenia. Ilość wskazanych ofiar i sprawców wynika z analizy materiałów dowodowych.
Pełniejszych liczb nie udało się ustalić [...].
[A.B.] — Zanim zaczęłam pracować nad sprawą Jedwabnego, miałam poczucie, że antysemityzm jest marginalnym zjawiskiem. Przez cały czas zajmowania się Jedwabnem obcuję z nim na co dzień. Ty też?
[R.I.] — Wierzę, jestem przekonany, że nie jest on uczuciem powszechnym. Muszę jednak powiedzieć, że
w czasie prowadzenia śledztwa stykałem się z wyraźnymi przejawami antysemityzmu. [...]
[A.B.] — Co było dla Ciebie osobiście najtrudniejszym momentem śledztwa?
[R.I.] — Kiedy w czasie czynności ekshumacyjnych zobaczyłem zawiązki zębów niemowląt i wyobraziłem
sobie przez chwilę, co bym czuł, gdyby tak zginął ktoś z mojej rodziny, gdyby to były moje dzieci.
Fragmenty książki Anny Bikont My z Jedwabnego, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004.
1. sensu largo (łac.) — w szerokim sensie.
337
B.
Jacek Kuroń
[„Osłonić rzeczywistość mitem”]
U wszystkich, którzy latem 1941 roku w jakikolwiek sposób — jako niedoszłe ofiary, ich kaci czy tylko
świadkowie — znaleźli się w miejscu zbrodni, musiało to wywołać potężny wstrząs psychiczny. Aby żyć dalej
z pamięcią tamtych wydarzeń, musieli osłonić rzeczywistość mitem.
Mit morderców współtworzą nie tylko mordercy, ale i ci wszyscy, którzy powtarzają ich wersję.
W tym micie nie mordowali Polacy, choć może jacyś pojedynczy; mordowali Niemcy, choć może też nie, może
to Żydzi sami wymordowali się między sobą. Tak czy inaczej, na ten mord, z którym Polacy jakoby nie mieli nic
wspólnego, Żydzi solennie sobie zapracowali swoim niegodziwym postępowaniem wobec Polaków właśnie.
W tym micie ofiara jest więc sama sobie winna. Jest winna, bo w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow1 zmieniali się okupanci i po Niemcach przyszli Sowieci, a potem znów Niemcy. We wrześniu 1939 roku Niemcy grabili żydowskie sklepy, obcinali Żydom brody, upokarzali ich i bili, nic więc dziwnego, że po wkroczeniu Armii
Czerwonej ludność żydowska odetchnęła z ulgą. I to się jej pamięta. A potem, kiedy wyszli Sowieci i wrócili
Niemcy, z kolei Polacy odetchnęli z ulgą i nawet ustawiali bramy tryumfalne. Ale o tym się zapomina.
W tym micie w NKWD2 roiło się od Żydów, a za wywózki, których ofiarami byli wyłącznie Polacy, odpowiadali
miejscowi Żydzi, denuncjując swoich sąsiadów i asystując Sowietom przy aresztowaniach. Gdyby przyjrzeć się
faktom, niewielu takich Żydów z imienia i nazwiska uda się wskazać, nie mówiąc o tym, że sami Żydzi byli ofiarami wywózek na Wschód, i to proporcjonalnie do ich liczebności w stopniu nawet większym niż Polacy.
Tak więc mit mordercy polega na odwróceniu ról: sprawca staje się ofiarą.
Dlaczego mit ten podziela tak wielu mieszkańców Jedwabnego, którzy ani nie uczestniczyli w zbrodni,
ani nawet nie mieszkali wtedy w tamtych okolicach? Dlaczego mit ten przyjęła jak własny duża część polskiej
opinii publicznej i nie nadkruszyły go nawet wyniki śledztwa prowadzonego przez Instytut Pamięci Narodowej? A wykluczyło ono bezpośredni udział Niemców w zbrodni. Otóż dlatego, że w tym micie świętością jest
dobre imię Polski. I to jest nośne. [...]
Z kolei mit ofiary współtworzą ocaleni z tamtej rzezi i rodziny pomordowanych. Jak w każdym micie,
musi być w nim element świętości. Jest nią sama ofiara — męczennik, personifikujący prześladowany od
wieków lud żydowski. Dlatego zbrodnia, dziejąc się w określonym dniu i miejscu, jednocześnie rozgrywa się
jakby poza czasem i przestrzenią. To dlatego osoby składające relację ze zbrodni często opowiadają tak, jakby
były obecne w każdym momencie i w każdym miejscu, wszystko widziały, wszystko słyszały.
1. Pakt Ribbentrop-Mołotow — pakt o nieagresji między Niemcami a ZSRR, podpisany w sierpniu 1939 roku. Załączono do niego tajny protokół, w którym dzielono strefy wpływów obu państw w Europie Środkowej. Bezpośrednim skutkiem tego paktu był wybuch II wojny światowej
i agresja ZSRR na Polskę 17 września 1939. Zob. też przypis 3., s. 333.
2. NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł, Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) — centralny organ rosyjskiej administracji państwowej, powołany przez Lenina; jednoczył wszystkie siły policyjne i porządkowe (także straż pożarną i leśną) z zarządem Gułagu i z wywiadem politycznym. Główne narzędzie stalinowskiego terroru, wymierzone również przeciw Polakom (deportacje ludności, wymordowanie
oficerów polskich w Katyniu i in. miejscowościach). NKWD działał także na terenach państw zajętych przez Armię Czerwoną, w tym w Polsce,
gdzie zajmował się m.in. zwalczaniem Armii Krajowej. W 1946 przekształcony w Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ZSRR.
Jacek Kuroń (1934-2004) — polityk, pedagog, publicysta; po usunięciu z PZPR działacz opozycyjny, wielokrotnie więziony, współzałożyciel
i członek KOR (Komitet Obrony Robotników), doradca władz krajowych NSZZ „Solidarność”; współtwórca porozumienia Okrągłego Stołu;
w latach 1989-90 i 1992-1993 minister pracy i polityki socjalnej. Odznaczony Orderem Orła Białego.
338
Mit ofiary i mit mordercy różni odległość od prawdy. Pierwszy ją deformuje, zagęszcza okrucieństwa
w imię pamięci pomordowanych. Drugi ucieka od prawdy, przeinacza ją i przenicowuje, podpiera się pomniejszymi mitami. Choćby tym o znakomitych, dobrosąsiedzkich stosunkach, które miały łączyć obie społeczności
przed wojną, a które podeptali sami Żydzi, szarogęsząc się w czasie okupacji sowieckiej.
Mamy zatem dwa przeciwstawne sobie mity, a rzeczywistości realnej brak. [...]
Nie odczuwam specjalnego dyskomfortu, że Polacy okazali się mordercami. Morderców można znaleźć
w każdej nacji. Porażająca i hańbiąca jest dla mnie dopiero ich obrona. A podejmują się jej biskupi, uczeni, publicyści. Ukrywanie morderców i zaprzeczanie rzeczywistości stanowi dojmujące marnotrawienie dobrego
imienia Polski.
Fragmenty wstępu do książki Anny Bikont My z Jedwabnego, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004.
4.
„Formuła «lista Sendlerowej» wchodzi do języka i ma szansę przebić spopularyzowaną za sprawą filmu Stevena Spielberga formułę «lista Schindlera». Trzeba
podkreślić, że spis nazwisk Żydów ocalonych przez polską działaczkę jest znacznie
obszerniejszy od spisu tych, których uratował niemiecki przedsiębiorca” (2500 żydowskich dzieci i wielu dorosłych). Tak o Irenie Sendlerowej pisze uratowany przez
nią Michał Głowiński — wybitny historyk literatury polskiej — we wstępie do książki
Matka dzieci holocaustu. Historia Ireny Sendlerowej opracowanej przez Annę
Mieszkowską (Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2004).
Chętnym proponujemy lekturę książki o Sendlerowej i zaprezentowanie
biografii tej niezwykłej postaci na forum klasy.
5.
Przedstawiamy niżej wypowiedzi Alberta Camusa (A) i Alaina Finkielkrauta (B)
z myślą, że ta lektura może stanowić dla Was punkt wyjścia do opracowania —
w odwołaniu do tekstów kultury omówionych w ramach pracy nad tym rozdziałem
— samodzielnego eseju na temat sytuacji artysty i sztuki w świecie doświadczonym dwudziestowiecznymi totalitaryzmami.
Esejowi trzeba nadać tytuł.
Albert Camus — biogram
zob. s. 377.
Alain Finkielkraut — biogram zob. s. 240.
A.
Albert Camus
Artysta i jego epoka
(fragmenty)
Pewien mędrzec wschodni w swoich modlitwach prosił niezmiennie Boga, by oszczędził mu życia w interesującej epoce. Ponieważ nie jesteśmy mędrcami, Bóg nas nie oszczędził i żyjemy w interesującej epoce.
W każdym razie epoka nie pozwala, abyśmy się nią nie interesowali. Pisarze wiedzą dziś o tym. Jeśli mówią,
są krytykowani i atakowani. Jeśli milczą, nauczywszy się skromności, głośno wytyka się im milczenie.
Wśród tego zgiełku pisarz nie może mieć nadziei, że pozostanie z boku, oddając się myślom i obrazom,
które są mu drogie. Dotychczas taka powściągliwość w ten czy inny sposób była możliwa. Ktoś, kto się nie
zgadzał, często mógł milczeć albo mówić o czym innym. Dziś wszystko się zmieniło i nawet milczenie nabiera
339
niebezpiecznych znaczeń. Odkąd powściągliwość uważana jest także za rodzaj wyboru i karana lub chwalona
jako wybór, artysta, czy chce tego, czy nie chce, jest powołany. „Powołany” wydaje mi się tu właściwszym słowem niż „zaangażowany”. Nie chodzi bowiem o zobowiązanie dobrowolne, lecz raczej o przymusową służbę
wojskową. Każdy artysta znajduje się dziś na pokładzie galery epoki. Musi się na to zgodzić, nawet jeśli sądzi,
że galera pachnie śledziem, że nadzorców jest naprawdę zbyt wielu i, co gorsza, źle wyznaczono kierunek.
Jesteśmy na pełnym morzu. Artysta, podobnie jak inni, musi wiosłować, jeśli to możliwe, nie umierając, to
znaczy tworząc nadal.
Szczerze mówiąc, nie jest to łatwe i rozumiem, że artyści żałują dawnego komfortu. Zmiana jest nieco brutalna. Zapewne, w cyrku historii zawsze był męczennik i był lew. Pierwszego podtrzymywały pociechy niebios,
drugi krzepił się krwawym mięsem historii. Ale miejsce artysty było dotychczas w amfiteatrze. Śpiewał, bo
śpiewał, dla siebie samego albo, w najlepszym wypadku, by dodać ducha męczennikowi i odwrócić uwagę
lwa od przedmiotu jego pożądań. Teraz, na odwrót, artysta jest na arenie. Jego głos siłą rzeczy się zmienił;
znacznie mniej w nim pewności. [...]
W oficerskiej kajucie galery, jak wiemy, zawsze i wszędzie można opiewać konstelacje, podczas gdy na
dnie wiosłują i konają galernicy; w amfiteatrze cyrku można notować światowe rozmowy, podczas gdy lew
rozszarpuje ofiarę. Trudno zarzucić cokolwiek tej sztuce, która w przeszłości zaznała wielkich sukcesów. Chyba to tylko, że sprawy się nieco zmieniły, a w szczególności że liczba galerników i męczenników imponująco
wzrosła na powierzchni globu ziemskiego. Wobec takiej sumy nieszczęść sztuka, jeśli chce pozostać luksusem,
musi się dziś zgodzić także na to, że jest kłamstwem.
Źródło tekstu: Albert Camus, Eseje, Wybór i tłum. Joanna Guze, Wstęp: Jerzy Kossak, PIW, Warszawa 1971.
B.
Alain Finkielkraut
Ironia historii
Za sprawą nieszczęsnego zdania Adorna1, które zresztą sam następnie odwołał, zawsze znajdzie się ktoś,
kto zapyta, z posępną miną, czy po Oświęcimiu możliwe jest jeszcze pisanie poezji. Sformułowanie to, podyktowane początkowo rozpaczą, stało się z czasem towarzyskim frazesem, a odbieramy je dzisiaj jako część niekończącej się gadaniny o śmierci kultury wraz z Oświęcimiem oraz niemotą tych, którzy go przeżyli. Jeżeli
istniałoby coś naprawdę niemożliwego dla ocalonych, obdarzonych talentem literackim, byłoby to n i e p i s a n i e o p o w i a d a ń. Przymus opowiadania wynikał nie tyle z potrzeby autobiograficznego zapisu swoich
cierpień, ile ze swoistej, h e t e r o b i o g r a f i c z n e j potrzeby dania świadectwa o tych, którzy odeszli,
ocalenia ich losu od anonimowości. I chociaż ów kategoryczny przymus, by dać umarłym życie w opowiadaniu,
wrogi jest wszelkiej estetyzacji, pozostaje czystą poezją. Jak to wspaniale napisał Sołżenicyn2, jedynym substytutem tego, co nie było nam w życiu dane, jest sztuka, literatura: „Sztuka przekazuje od człowieka do
człowieka, podczas ich krótkiego pobytu na Ziemi, cały bagaż długiego i niezwykłego doświadczenia, jego
ciężar, barwy, energię: odżywa on w naszych ciałach i staje się niejako naszym własnym”. Należałoby więc
odwrócić zdanie Adorna: bez sztuki, a więc bez poezji, zrozumienie tego, czym były Oświęcim i Kołyma, zostałoby nam na zawsze odebrane.
Źródło tekstu: Alain Finkielkraut, Zagubione człowieczeństwo, Tłum. Mateusz Fabjanowski, PIW, Warszawa 1999.
1. Theodor Wisengrund Adorno (1903-1969) — niemiecki filozof, socjolog i muzykolog, przedstawiciel tzw. szkoły frankfurckiej, autor słynnego
stwierdzenia o niemożliwości tworzenia poezji po Oświęcimiu.
2. Aleksander I. Sołżenicyn — biogram zob. s. 231.
340
6.
Józef Tischner — biogram zob. s 117.
W kontekście problematyki podejmowanej podczas pracy nad tym rozdziałem proponujemy teraz lekturę fragmentów szkicu Józefa Tischnera Człowiek, jego dusza
i koń. Zadanie polega na tym, by:
– odtworzyć z tekstu sens pojęcia homo sovieticus w rozumieniu Tischnera;
– podjąć próbę wskazania w otaczającym nas świecie przykładów postaw, zachowań i reakcji, do których można odnieść to pojęcie;
– rozważyć: co wpłynęło na omawianą destrukcję ludzkiej mentalności, co sprzyja jej konserwacji, jakie konsekwencje dla życia społecznego, ekonomicznego
i politycznego to oznacza.
Józef Tischner
Człowiek, jego dusza i koń
Przed kilkoma dniami postawiono mi w Nowym Targu trudne pytanie: czy na Podhalu był homo sovieticus? W odpowiedzi przypomniałem następujące wydarzenie. W jednej ze wsi podhalańskich miała się
odbyć wizytacja biskupia. A działo się to w końcowym okresie gomułkowszczyzny1. Mieszkańcy wsi przygotowali banderię2 konną. Wyjazd banderii konnej na drogę publiczną wymagał specjalnego zezwolenia, którego
władze — oczywiście — nie udzielały. Górale mimo to pojechali. Jednego z nich zatrzymuje młody milicjant
i groźnie pyta: „Gdzie???” Zatrzymany robi zdumioną minę i mówi: „— Co ci, chłopce, do tego? Koń m ó j, dusa
m o j a, jade ka kcem”.
Myślę, że homo sovieticus mógł się zagnieździć jedynie tam, gdzie człowiek nie miał ani „swojego konia”,
ani „swojej duszy”. [...]
Homo sovieticus był produktem ideologii. Nie był już analfabetą, ale nie potrafił jeszcze samodzielnie
myśleć. Ideologia pozbawiła go konia i duszy. Jego duchowego rozwoju pilnowała cenzura. [...]
Mój koń
Homo sovieticus jest, w moim mniemaniu, dzieckiem komunistycznej negacji własności prywatnej. Przypomnijmy rzeczy dobrze znane. Komunizm przyniósł ze sobą radykalną negację instytucji własności prywatnej, która została uznana nie tylko za coś złego, ale również za źródło wszelkiego zła społecznego. Na czele
tego zła szedł wyzysk pracy. W praktyce społecznej i politycznej negacja własności prywatnej przybierała rozmaite, mniej lub bardziej skrajne formy. Cios ideologiczny był jednak tak mocny, iż każdy „prywaciarz” musiał
znaleźć się w cieniu podejrzenia, że żyje w grzechu. Dlatego zapewne dowodził tak często swej niewinności
przed urzędami finansowymi.
Jakie konsekwencje psychologiczne miało to oskarżenie? Oczywiście, w wielu przypadkach krytyka własności prywatnej przyczyniła się do zwalczania egoizmu i skąpstwa. Ale w ogromnej większości podcinała
ona poczucie społecznej odpowiedzialności, szczególnie — odpowiedzialności za wykonywaną pracę. Nic więc
dziwnego, że stosunkowo wcześnie sygnalizowano niebezpieczeństwo pojawienia się w miejscu zwyczajnej
burżuazji — „burżuazji czerwonej”, która z takim samym apetytem „ssie krew proletariatu”.
1. gomułkowszczyzna — pejoratywne określenie lat 1956-1970, gdy władzę w PRL sprawował, jako I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej
Zjednoczonej Partii Robotniczej, Władysław Gomułka (1905-1982).
2. banderia — konny oddział eskorty honorowej, biorący udział w niektórych uroczystościach, np. w powitaniu znakomitych osób.
341
Pisałem [już] na ten temat następująco: „Komunizm gotów jest wybaczyć człowiekowi każdy grzech, ale nie
wybacza grzechu prywatnego posiadania, zwłaszcza posiadania środków produkcji. Z drugiej jednak strony,
homo sovieticus czuł, że zakaz ten, zamiast przyczyniać się w sposób decydujący do oczyszczenia społecznych obyczajów, jeszcze bardziej wzmógł pokusę posiadania. Był jeden grzech i jedna pokusa. Stąd rodziło
się pytanie egzystencjalne: co jeszcze wolno, a czego już nie wolno posiadać? Wkrótce jednak sprawa poszła
bardziej w głąb: co robić, by tak posiadać, żeby nie było wiadomo, że się posiada, i nie posiadać tak, żeby
jednak posiadać? Rozwiązanie sprawy przyszło natychmiast: należy u ż y w a ć. W końcu ten, kto używa, nie
posiada, bo przecież tylko używa, ale jednak posiada, bo zaspokaja potrzeby, a czyż nie o to chodzi istocie,
która wierzy, że jest wielkim zestawem potrzeb?”
Społeczeństwa komunistyczne były żyzną glebą, na której lęgły się postawy konsumpcyjne. Postawy te
różniły się jednak dość zasadniczo od postaw konsumpcyjnych systemów liberalnych. Różnica nie leżała ani
w ilości, ani w rozmiarach apetytu, ale w jakości. Społeczeństwa liberalne, aby używać, muszą wpierw mieć,
natomiast społeczeństwa komunistyczne mogły nie mieć, a jednak używać.
Nie kwestionuję dobrych intencji komunistów, którzy chcieli znieść wyzysk pracy. Oprócz intencji jednak
liczą się również następstwa społeczne. Konsumpcjonizm w komunizmie zrodził dwa skrajne dążenia: dążenie
„złodziejskie” i dążenie „żebracze”. W świadomości złodziejsko-żebraczej pamięć o przykazaniu „nie kradnij”
idzie w parze z głęboką potrzebą jego przekroczenia. Wspólnoty te i klany chętnie okradają słabszych, a żebrzą
u mocniejszych. Żyją doświadczeniem użycia. Wchłaniają, by wydalać, i wydalają, by wchłaniać. Celnie napisał
K. Marks: „[...] nie tylko nie przerósł własności prywatnej, ale nawet do niej nie dorósł”.
Możemy sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy „uspołecznione” środki produkcji przestają cokolwiek produkować. Co się stanie, gdy pegeerowski1 koń nie nadaje się już do jazdy? Zapytajmy jeszcze bardziej brutalnie:
co robić, gdy nie ma co kraść i nie ma u kogo żebrać? Wtedy przychodzi strach — przejmujący strach o podstawy egzystencji. Wtedy też zrozumiały staje się udział w buncie przeciwko władzy, przeciwko jej ideologii,
przeciwko każdemu, kto jest podejrzany o współpracę z nią. Ludzie wiedzą wtedy dobrze, czego nie chcą.
Nie chcą „socjalizmu”, nie chcą „komunizmu”. Czy oznacza to jednak, że wiedzą, czego chcą? Czy zdają sobie
sprawę z tego, ile kosztuje prawdziwe p o s i a d a n i e konia? I co to w ogóle znaczy?
Możemy zatem powiedzieć: homo sovieticus to ten, kto już został boleśnie zraniony na poziomie potrzeb
i już zbuntował się przeciwko tym, którzy obiecywali ich zaspokojenie, ale jeszcze nie wykrzesał z siebie odpowiedzialności za rzetelne „mieć”.
Moja dusza
Sprawa z duszą jest bardziej złożona. Wydaje się, że przynależy ona do filozofii i nie jest problemem dla
zwykłych zjadaczy chleba. Tak jednak nie jest. Materializm, który zamieniał „duszę” na „wysoko zorganizowaną materię”, był częścią totalitaryzmu, co znaczy, że w ostatecznym rozrachunku nie chodziło o to, czy
człowiek ma „duszę”, lecz o to, kto ma prawo rządzić człowiekiem. Pisałem: „Pojęcie totalitaryzmu wskazuje
na system sprawowania władzy, w którym władza, dążąc do poddania sobie c a ł e g o człowieka, przedstawia
samą siebie jako wyraz siły rządzącej c a ł ą rzeczywistością i z tego tytułu rości sobie pretensje do stosowania
w s z e l k i c h możliwych środków przemocy wobec przeciwników. Totalitaryzm to coś więcej niż tyrania
1. PGR (pegeer) — państwowe przedsiębiorstwa rolne w Polsce założone w 1949 jako wzorcowe przedsiębiorstwa socjalistyczne; w 1950 obejmowały 10% krajowych obszarów upraw, w 1990 — 20%. Powstały głównie z dawnych majątków ziemskich oraz kosztem indywidualnych
gospodarstw chłopskich. Jako nieefektywne i nierentowne, po 1989 zostały pozbawione dotacji z budżetu państwa. W rezultacie duża ich
część upadła. W 1991 objęła je ustawa o prywatyzacji.
342
i absolutyzm. Różnica nie leży jednak na poziomie faktów bezprawia, lecz na poziomie sposobu legitymizacji
władzy. Władza w totalitaryzmie przedstawia samą siebie jako wyraz siły totalnej, władającej wszystkim, co
jest do zawładnięcia, twierdząc przy tym, że ona i tylko ona ma wgląd w tajemnicę tej siły”. [...]
Pamiętamy słynną tezę epistemologii1 marksistowskiej: ostatecznym kryterium prawdy jest — praktyka.
Co to znaczy? Znaczy nie tylko to, że eksperyment może potwierdzać teorię. Znaczy również, że tak należy
kierować „eksperymentem”, by zawsze i wszędzie potwierdził „jedynie słuszną teorię”. Teoria prawdy i praktyki, osadzona na gruncie życia społecznego, prowadziła do legitymizacji każdej przemocy, której celem było
potwierdzenie teorii.
Tak powstało „kłamstwo polityczne” — kłamstwo, które dla ideologów komunizmu wcale nie było kłamstwem, ponieważ jego celem było zbudowanie, ukonstytuowanie, stworzenie tej rzeczywistości, o którą chodzi. Gdy władza mówiła, że w „socjalizmie nie ma wyzysku pracy”, to należało tak patrzeć na świat, żeby go
nie widzieć. Gdy mówiła, że nie ma opozycji, to znaczyło, że opozycjonista jest umysłowo chory. Gdy mówiła,
że ludziom żyje się lepiej niż w kapitalizmie, to znaczy, że ludzie powinni czuć się lepiej. Język nie był po to,
by opisywać świat, ale po to, by go tworzyć. I myślenie też. Wiadomo było bowiem, że „filozofowie dotychczas
jedynie objaśniali świat, chodzi jednak o to, aby go zmienić” (Marks). [...]
Co robi człowiek zarażony „myśleniem politycznym”, jeśli go postawić w sytuacji wyboru? Najpierw
i przede wszystkim czuje i działa wedle zasady odwetu. Kto z nami, kto przeciwko nam? Człowiek ten wie,
przeciwko komu stanąć, natomiast sprawą drugorzędną jest to, za kim. Nawet za nikim, byle przeciw... Choćby było wiadomo, że się przegra, zawsze można zdemaskować, zadenuncjować, rzucić błotem. Czy z takim
myśleniem można budować demokrację?
Człowiek
Raz jeszcze powróćmy do sprawy własności. Pisałem: „Sprawa własności jednak to nie tylko sprawa systemu pracy. Przy bliższym wejrzeniu okazuje się, że komunistyczny atak na własność prywatną miał na celu
nie tylko przemianę ustroju społecznego, ale również przemianę człowieka. Komunizm uznawał, że własność
prywatna jest istotnym złem życia społecznego. Złe jest posiadanie przedmiotów, jeszcze gorsze jest posiadanie narzędzi pracy. A co z człowiekiem? Czy człowiek ma prawo do posiadania samego siebie? Ideologiczna
negacja posiadania zmierzała nie tylko do tego, by znieść prywatne posiadanie środków produkcji, ale również «prywatne» posiadanie siebie. Trzeba «uspołecznić» człowieka. Człowiek musi uznać, że jest «własnością»
kolektywu”. [...]
Homo sovieticus jest problemem nie tylko dla komunizmu, ale i dla Kościoła. Bo chrześcijaństwu w Polsce nie grozi dziś ani laicyzm, ani ateizm (przynajmniej na razie), ale p a r o d i a religii. A on ma jakiś
udział w naszym współczesnym parodiowaniu religii. Pisałem: „Homo sovieticus... był stałym towarzyszem
chrześcijanina. Tak jak przenikał w głąb komunistycznej partii, przenikał również do wnętrz kościołów. Tam
«konsumował» środki do życia doczesnego, tu «konsumował» środki zabezpieczające na życie wieczne... Zawsze pełen roszczeń, zawsze gotów do obwiniania innych, a nie siebie, chorobliwie podejrzliwy, przesycony
świadomością nieszczęścia, niezdolny do poświęcenia siebie, obracał się między Wawelem a Jasną Górą jako
natręt i wyrzut sumienia duszpasterzy”. Nie czas i nie miejsce na rozwijanie tej myśli. [...]
Ze względu na czas i miejsce, bardziej aktualne wydają się pytania pod adresem „lewicy”, która zamierza
w jakimś stopniu kontynuować osiągnięcia marksizmu. Najpierw chcę powtórzyć: dla mnie homo sovieticus
to nie to samo co komunista. Komuniści — mimo iluzji, jakich padali ofiarą — umieli jednak być wolni, podczas
1. epistemologia (gnoseologia, teoria poznania) — dział filozofii zajmujący się metodami, źródłami i granicami ludzkiego poznania.
343
gdy homo sovieticus wolnym być nie umie. Tym bardziej mogę więc zwrócić się z pytaniem do komunistów:
czy zauważacie, że on jest? Czy może w ogóle go nie widzicie? To bardzo ważne. Jeśli bowiem ktoś sądzi, że
nie ma takiego zjawiska, to nie ma o czym rozmawiać. Temu radziłbym jednak zdobyć się na trochę dobrej
woli i nie lekceważyć głosu duszpasterzy. Duszpasterze, choć może nie znają się na ekonomii i polityce, to
jednak wiedzą, co jest w człowieku. Nikt na tym nie straci, jeśli ich posłucha.
Jeśli jednak ktoś z myślących komunistów widzi, że homo sovieticus nie jest czystym wymysłem, rodzą się
istotne pytania. Gdzie się zaczyna? Która z tez marksistowskiej filozofii człowieka jest jego tworzywem? Może
teza, że człowiek jest materią? Bo jeśli jest „materią”, to znaczy, że jest tworzywem, a z tworzywa można zrobić
wszystko, gdy się ma odpowiednią siłę. Może teza, że własność prywatna jest złem? Bo wtedy także „prywatne”
posiadanie siebie będzie złe i niemożliwa stanie się wolność. A może teza, że praktyka jest kryterium prawdy?
Bo wtedy stawia się siłę ponad prawdą... Można mnożyć pytania.
Wydaje się, że istotnym zagadnieniem myśli lewicowej jest dziś pytanie o to, dlaczego komunizm przegrywa. Powszechnie mówi się, że z powodu krachu gospodarczego. Słyszy się również, że na skutek polityki
opartej na totalitaryzmie. Nie wydaje mi się to słuszne. Nie wykluczam czynników gospodarczych i politycznych, ale źródło istotne tkwi głębiej. Komunizm przegrywa, bo zgubił człowieka. Nie w tym jednak sensie, że
zapomniał o jego żołądku lub o jego mięśniach, ale w tym, że zapomniał o duszy. Żywy człowiek nie mieści się
w schematach dla niego przygotowanych. Rozsadza je. Komunizm w gruncie rzeczy nie pozwolił człowiekowi
mieć siebie. Na dobre i na złe, ale jednak — siebie mieć. W konsekwencji nie pozwolił mu również na posiadanie konia (także pegaza) i na jazdę na nim, gdzie chce. Trzeba przyznać człowiekowi prawo do posiadania
siebie, aby dopiero ewentualnie potem człowiek mógł poświęcić siebie w służbie dla Boga i bliźnich.
Fragmenty szkicu z tomu: Józef Tischner, Nieszczęsny dar wolności, Znak, Kraków 1996.
7.
Niech każdy z Was — w nawiązaniu do tekstów kultury poznanych podczas
pracy nad tym rozdziałem oraz materiałów wyszukanych samodzielnie
— napisze esej dotyczący jednego z proponowanych tu zagadnień, jako inspirację dla poszczególnych tematów traktując zamieszczone niżej wypowiedzi:
– Polska autorytetem moralnym Europy? (zob. tekst A);
– Człowiek wobec Historii (zob. teksty B);
– Miara człowieczeństwa, miara heroizmu (teksty C);
– Bunt i posłuszeństwo (zob. tekst D);
– Banalność zła (zob. teksty E);
– Pamięć, historia, zapomnienie... (zob. tekst F).
Esejowi trzeba nadać tytuł.
A.
Hermann Tertsch —
czyt. herman tercz —
publicysta hiszpańskiego
„El Pais”.
344
Hermann Tertsch:
Polska ma dobrą pamięć i odkąd zrzuciła drugie w XX w. jarzmo — znacząco
pomagając całej Europie Środkowo-Wschodniej w zrobieniu tego samego — umiała
w publicznej debacie stawić czoła również swoim własnym słabościom, jak antysemityzm. Jej wielkość i lekcje godności — od wiktorii wiedeńskiej w 1683 r. po defi-
nitywne zwycięstwo nad komunizmem trzy wieki później — czynią z niej kluczowy
autorytet moralny w debacie na temat przyszłości europejskiego bezpieczeństwa.
Trzeba być bardzo nikczemnym lub bardzo głupim, by odmawiać Polsce — krajowi biegłemu w interpretacji historii jak żaden inny — tego moralnego prawa. [...]
Należy bowiem powiedzieć jasno, że gdy trzeba było bronić godności Europy, oblegać Wiedeń, zdobywać Monte Cassino, walczyć w Bitwie o Anglię lub w Powstaniu
Warszawskim, to zawsze główną rolę odgrywali Polacy. Z jakiegoś niewyjaśnionego
powodu bardziej niż inni Europejczycy wytrwali w obronie tej godności.
Źródło tekstu: Hermann Tertsch, Polska godność,
Tłum. Katarzyna Górna, „Gazeta Wyborcza” z 6 sierpnia 2004.
B.
Nicola Chiaromonte
(1905-1972) — czyt. ni.kola
kiaromonte — włoski
pisarz i eseista.
Nicola Chiaromonte:
Niezależnie od tego, czy życie ludzkie ma sens, czy go nie ma, czy coś znaczy,
czy nie znaczy nic, będąc tylko krótkotrwałym miotaniem się po świecie, to i tak
jego znaczenie nie tkwi oczywiście w Historii. Istnieją tylko różne ludzkie historie,
a z całego tego następowania po sobie, przeplatania się i nieskończonego gmatwania człowieczych wydarzeń nie można wyłuskać nic innego, jak tylko historie
w liczbie mnogiej.
Źródło tekstu: Nicola Chiaromonte, Co pozostaje. Notesy 1955-1971,
Tłum. Stanisław Kasprzysiak, Czytelnik, Warszawa 2001.
Wisława Szymborska:
Historia zaokrągla szkielety do zera.
Tysiąc i jeden to wciąż jeszcze tysiąc.
Wisława Szymborska
— biogram zob. s. 112.
Fragment wiersza Wisławy Szymborskiej Obóz głodowy pod Jasłem z tomu Sól (1962),
[w:] Wisława Szymborska, Wiersze wybrane, Wybór i układ autorki, Wydawnictwo a5, Kraków 2002.
Zbigniew Herbert:
120 poległych
daremnie szukać na mapie
zbyt wielka odległość
pokrywa ich jak dżungla
Zbigniew Herbert —
biogram zob. s. 232.
nie przemawiają do wyobraźni
jest ich za dużo
cyfra zero na końcu
przemienia ich w abstrakcję
Fragment wiersza Zbigniewa Herberta Pan Cogito czyta gazetę,
[w:] Pan Cogito, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998.
C.
Gustaw HerlingGrudziński — biogram
zob. s. 171.
Gustaw Herling-Grudziński:
Przekonałem się wielokrotnie, człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach, i uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby sądzenia go według uczynków, ja-
345
kich dopuścił się w warunkach nieludzkich — tak jakby wodę można było mierzyć
ogniem, a ziemię piekłem.
Źródło tekstu: Gustaw Herling-Grudziński, Inny świat,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000.
Paul Ricoeur:
Kiedy patrzymy w przeszłość, mamy tendencję do podwyższania naszych oczekiwań wobec uczestników zdarzeń. Łatwo zapominamy, że heroizm jest bardzo rzadką cechą i nie można go oczekiwać od wszystkich. Zwłaszcza w publicznej debacie
ludzie mają skłonność do deklarowania wobec innych oczekiwań, którym sami nigdy nie sprostali.
Paul Ricoeur (ur.
1913) — czyt. pol rikö.r
— wybitny filozof i teolog
protestancki, profesor
Sorbony i Uniwersytetu
Chicagowskiego.
Źródło tekstu: Większość była gapiami, rozmowa
Jacka Żakowskiego z Paulem Ricoeurem, „Gazeta Wyborcza” z dnia 22 czerwca 2001.
D.
Sir Charles Percy Snow:
Gdy myśli się o długiej i ponurej historii człowieka, wówczas dochodzi się do
wniosku, że więcej ohydnych zbrodni popełniono w imię posłuszeństwa niż w imię
buntu.
Sir Charles Percy Snow
(1905-80) — czyt. czarls
persi snou — pisarz
angielski; z wykształcenia
fizyk; prof. uniwersytetu
w Cambridge.
Tekst za: Philip G. Zimbardo przy współudziale Floyda L. Rucha,
Psychologia i życie, Tłum. Józef Radzicki, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994.
E.
Hannah Arendt — biogram
zob. s. 185.
Hannah Arendt:
Kłopot z Eichmannem1 polegał na tym, że ludzi takich jak on było bardzo wielu,
a nie byli oni sadystami ani osobnikami perwersyjnymi, byli natomiast — i wciąż
są — okropnie i przerażająco normalni. Z punktu widzenia naszych instytucji prawnych oraz kryteriów oceny moralnej normalność owa była dużo bardziej przerażająca niż wszystkie potworności wzięte razem, gdyż oznaczała ona — o czym
wielokrotnie mówili w Norymberdze podsądni i ich adwokaci — iż ów nowy rodzaj
przestępcy, będący w istocie hostis generis humani2, popełnia swoje zbrodnie w okolicznościach, które właściwie nieomal uniemożliwiają mu uświadomienie sobie lub
poczucie, że czyni coś złego.
Fragment z książki: Hannah Arendt, Eichmann w Jerozolimie.
Rzecz o banalności zła (1963), Tłum. Adam Szostkiewicz, Znak 1998.
1. Adolf Eichmann — czyt. ajchman — oficer SS, jeden z głównych organizatorów holocaustu, kierował deportacjami
milionów Żydów do obozów koncentracyjnych z państw zajętych przez Rzeszę. Po wojnie uciekł do Argentyny.
Schwytany podczas głośnej akcji izraelskiego wywiadu, stanął przed sądem w Jerozolimie, gdzie w 1961 został
skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano. Proces Eichmanna stał się przedmiotem analizy Hannah Arendt
w jej głośnej książce Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła.
2. hostis generis humani (łac.) — nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego.
346
Adolf Rudnicki:
Widmo szubienicy mogło zmienić Hoessa, piszącego pamiętniki w polskim więzieniu, ale zdaje się, że naprawdę nie czuł nienawiści do tłumów, które pędził do
komór. Siły do zadawania tortur czerpał z rozkazu, który był dlań równoznaczny
z prawem. Miał jedną ideę, jednego boga — rozkaz. Czuł się zawiedzionym, że jego
podkomendnym rozkaz nie wystarczał, by uchronić ich dusze od kału i krwi. [...]
W głowie miał wizję zimnej, beznamiętnej maszyny ożywionej tylko duszą rozkazu.
[...] Brodzić po złocie, lecz nie tknąć go, zabijać dzieci na zimno, bez złości, patrzeć
na kobiety bez pożądania, kochać jedynie i wyłącznie ideę rozkazu, oto wizja komendanta Oświęcimia.
Adolf Rudnicki (1912-1990)
— prozaik i eseista, autor
wielu utworów poświęconych
zagładzie Żydów polskich.
Źródło tekstu: Adolf Rudnicki, Wieczna pamięć, „Świat” 1954, nr 51.
Rüdiger Safranski:
Jak wiadomo, ludobójstwo Żydów nie było pogromem; prowadzono je metodą
przemysłową. [...] Elementem machiny była nowoczesna, skuteczna administracja,
naukowa wynalazczość, organizacja, rozwinięta technika, przemysłowa wydajność,
a przede wszystkim personel wdrożony do efektywnego działania, rzeczowy i obowiązkowy [...]. Instytucje i organizacje ludobójcze nie funkcjonowały j a k przemysł,
lecz same były przemysłem zazębiającym się z resztą kompleksu przemysłowego.
[...] biurokratyzacja, podział pracy, zróżnicowanie sfer wartości, urzeczowienie administracji, deetyzacja pracy i nauki, ograniczenie moralności do sfery prywatnej
— stosowało się również do organizacji masowego ludobójstwa. Mamy tu do czynienia z projektem nowoczesnym, szczególnie co się tyczy zastąpienia moralności
myśleniem i działaniem ukierunkowanym na cel racjonalny. Pogrom zastąpiono
organizacją i systemem.
Rüdiger Safranski (ur. 1945)
— niemiecki filozof i pisarz.
Źródło tekstu: Rüdiger Safranski, Zło.
Dramat wolności, Tłum. Ireneusz Kania, Czytelnik, Warszawa 1999.
F.
Ireneusz Krzemiński
(ur. 1949) — socjolog,
profesor Uniwersytetu
Warszawskiego.
Ireneusz Krzemiński:
Wciąż bolesne i otwarte pozostają takie kwestie, jak zakres tzw. szmalcownictwa,
a z drugiej strony — wielkość ofiar poniesionych przez tych, którzy ukrywali Żydów.
Różne autorytety moralne przypominają Polakom ich winy wobec Żydów, współobywateli Polski, i skłaniają do ekspiacji. Pełna emocji debata o zbrodni w Jedwabnem
została zresztą — wbrew obawom części dyskutantów — bardzo pozytywnie odebrana [...]. Można powiedzieć, że obraz Polaków zyskał na tym. [...] Wielu mówiło, że
nareszcie Polacy przyznają się do swych win i skłonni są do przeproszenia za nie.
Rzecz jednak w tym, że z punktu widzenia polskiej opinii publicznej to zarazem
obraz jednostronny. Wszak rozliczanie się Polaków z win — czy to wobec Żydów,
czy przedstawicieli innych narodów, jakby choćby Ukraińców — wpisuje się łatwo
i współbrzmi z obrazem dominującym w świadomości zbiorowej świata. A więc
obrazem Polaków antysemitów, których nieżyczliwość do Żydów w różny sposób
347
sprzyjała hitlerowskiej zbrodni. Rozliczenia z przeszłością, paradoksalnie, mogą
przynosić zmianę opinii o Polakach na bardziej pozytywną, ale w żaden sposób nie
zmienia to obrazu przeszłości. A w nim całkiem nieobecne jest polskie cierpienie
i nasze bolesne doświadczenie historyczne.
Nie chodzi tylko o cierpienia zadane przez Niemców. Obraz przeszłości, jaki staje
się obowiązujący i „poprawny politycznie”, konsekwentnie eliminuje wszelkie inne
źródła męki i okrucieństwa, ze zbrodniami sowieckiego komunizmu na czele. Po
dziś dzień porównanie zbrodni hitlerowskich Niemiec ze stalinowskim Związkiem
Radzieckim budzi nie tylko konsternację, ale zgoła oburzenie. [...] Doszukiwanie się
podobieństwa między nazistowską zbrodnią holokaustu a morderczym systemem
komunistycznym, zbudowanym przez Stalina, wielu intelektualistów uznało za niemądre i niestosowne. Ba, śmiałek, głoszący taki pogląd, może nawet być potępiony
w imię poprawności politycznej!
Tymczasem w przypadku Polaków nakładanie się na siebie — by tak rzec — zbrodni nazizmu i komunizmu odgrywa także istotną rolę w rozważaniach nad stosunkami polsko-żydowskimi i cierpieniem obu narodów. Polskie oskarżenia pod
adresem Żydów o współpracę z Sowietami okupującymi wschodnie ziemie Polski
są uznawane wyłącznie za przejaw tego samego antysemityzmu Polaków, który jest
odpowiedzialny za mordowanie Żydów pod okupacją niemiecką. Armia Krajowa
— duma Polaków — ukazywana jest przez wiele środowisk żydowskich jako organizacja mordująca niewinnych Żydów. To kolejna komplikacja, która czyni żydowski
obraz przeszłości zupełnie odmiennym od polskiego. Tyle że polski obraz przeszłości, usiłujący jakoś oddać wyżej wspomniane komplikacje, jest niejasny albo — w konfrontacji z obrazem pamięci żydowskiej — zgoła niepoprawny.
Źródło tekstu: Ireneusz Krzemiński, Cierpienia nasze i wasze,
„Rzeczpospolita”, dodatek „Plus-Minus” z 22-23 listopada 2003.
8.
348
Niech każdy z Was — w kontekście problematyki podejmowanej w ramach pracy
nad tekstami kultury prezentowanymi w tej części podręcznika — dokona analizy
wiersza Zbigniewa Herberta Apollo i Marsjasz.

Podobne dokumenty