„Mały fiat”

Transkrypt

„Mały fiat”
„
Mały fiat”
Sierpień 2009. Złociste promienie upalnego słońca padają na
zieloną trawę, pełną różnorodnych polnych kwiatów. Pośród ciszy
słychać tylko brzęczenie owadów zbierających żółciutki nektar,
śpiew bawiących się w berka ptaków oraz delikatny szum rzeki,
zwanej Kwilinianką, o nieskazitelnie czystej wodzie, w której co
chwila przemyka obraz płynącej rybki. Nad głową wirują białe obłoki,
przypominające
stado
małych,
biegających
baranków.
Leżąc
beztrosko na mięciutkiej trawie i od czasu do czasu podjadając z
piknikowego kosza czekoladowe ciasteczka, zatopiłam się w natłoku
własnych myśli. Z zamyślenia wyrwał mnie nagły dźwięk dzwonka
telefonu. Komórka leżała w jakimś trudno dostępnym miejscu
piknikowego
koszyka,
co
zmusiło
mnie
do
zmiany
mojej
dotychczasowej pozycji.
- Halo ? Babcia ?
- Wracaj już. Za pół godziny obiad. Acha… Kup po drodze kilogram
cukru, bo się już skończył. Uważaj na drodze!
- Dobrze babciu. Zaraz będę.
Z wielkim żalem podniosłam się i podążyłam w kierunku roweru,
opartego o pień jednego z pobliskich drzew. Włożyłam piknikowy
koszyk na kierownicę i zaczęłam pedałować w stronę domu. Polna
droga, która prowadziła do głównej szosy, była dość trudnym
odcinkiem
trasy
dla
mojego
czerwonego,
ledwie
chodzącego,
składaka. W drodze powrotnej obserwowałam pasące się na łąkach
bydło oraz chodzące na swych długich i przesadnie prostych nogach
bociany....
Klimat, przyroda, atmosfera panująca na wsi bardzo mnie
uspokajały. W centralnym miejscu wioski stał mały sklepik. Jedyny w
okolicy. Zatrzymałam się przed wejściem, by kupić obiecany kilogram
cukru. Włożyłam paczuszkę do koszyka, wsiadłam na rower i
skręciłam w dróżkę prowadzącą do domu moich dziadków.
– No... Jesteś wreszcie ! - Usłyszałam głos dziadka, machającego do
mnie z otwartego na oścież okna.
– Jestem, jestem.
Oparłam rower o stojącą obok wejścia drewnianą ławeczkę i
szybkim krokiem wbiegłam po schodkach do środka. Na stole w
kuchni czekał na mnie talerz gorącej zupy. Po pysznym obiedzie
wyszłam na werandę, gdzie znajdowała się szeroka huśtawka, na
której, w rytm dobiegającej z radia muzyki, kołysał się mój tato.
– Masz jakieś konkretne plany na dzisiejsze popołudnie ? – zapytał.
- Mam zamiar pomóc Hubertowi w pieleniu ogródka.
Hubert, mój starszy brat stryjeczny, już dzień wcześniej
poprosił mnie o pomoc, gdyż nasz warzywniak był dość duży. Jego
pielęgnacja w pojedynkę zajmowała większą część dnia, a Hubert
oprócz plewienia miał jeszcze inne popołudniowe plany, związane z
jego dziewczyną Majką.
– Hmmm... Bo wiesz... Mam dla ciebie pewną niespodziankę... No, ale
jak masz na dziś inne zajęcia...
– Tato, jaką niespodziankę ?! Słuchaj, spróbuję się szybko uporać z
robotą, ale nie mogę odmówić Hubertowi pomocy... Przecież mu
obiecałam... Powiedz tylko o co chodzi z ta niespodzianką... Proszę... –
powiedziałam błagalnym tonem
– Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiejsze popołudnie przeznaczyć na
naukę jazdy.
– Na czym ? – Zapytałam zdziwiona.
- Samochodem oczywiście.
– Chyba nie chcesz, żebym rozbiła twoje auto ?!
- Nie, nie... Na pierwszą jazdę pożyczymy od wujka tego żółtego
malucha.
– Matko ! Przecież ja nie dam rady TYM ruszyć do przodu ! –
zaczęłam się denerwować.
- Nie martw się... Kiedyś trzeba w końcu spróbować. Pojedziemy na
te polne drogi, niedaleko rzeki.
– No cóż... Chyba nie mam innego wyjścia, jak tylko się zgodzić.
– Nie bój się. Będę siedział obok. Pokażę ci wszystko i zobaczysz, że
to wcale nie jest takie trudne.
- OK. W takim razie teraz zabieram się za ogródek, żeby móc
wcześniej skończyć.
Tak właśnie uczyniłam. Razem z Hubertem wyplewiliśmy cały
warzywniak
wzdłuż
i
wszerz,
nie
dając
przetrwać
żadnemu
niepotrzebnemu chwastowi.
– Gotowa ?
- Jasne... Od trzech godzin przygotowuję się do tego psychicznie
- Oj nie przesadzaj. Zobaczysz, że to nowe doświadczenie
zapamiętasz do końca życia.
Tato wsiadł do Fiata 126p od strony kierowcy i zatrąbił,
zachęcając mnie tym do zajęcia miejsca obok. Żółty fiacik poruszał
się dość ślamazarnie, ale to był dla mnie pozytywny aspekt.
Przynajmniej miałam pewność, że gdy przyjdzie mi prowadzić to
autko, jego prędkość nie przekroczy raczej 60 km/h.
- Jesteśmy ! – Wesoły głos taty wyrwał mnie z zadumy.
- Zamieniamy się miejscami ?
- No, a jak chcesz prowadzić ? Po prawej stronie nie ma kierownicy.
Wysiedliśmy. Zaczerpnęłam kilka porządnych wdechów, by móc
należycie się skoncentrować.
– Jesteś pewny, że sobie poradzę z tym samochodem? – zapytałam
tatę.
- Jasne. Maluszek tylko tak groźnie wygląda, ale jego prowadzenie
nie jest aż tak trudne.
Zajęłam miejsce kierowcy, tato usiadł obok.
– I co teraz ? – wyjąkałam, gdyż w ogóle nie miałam pojęcia od czego
zacząć.
– Po pierwsze zapnij pasy.
Odetchnęłam. Ta czynność nie wydawała mi się dość trudna.
– Spójrz. To najważniejsze... Gaz, hamulec, sprzęgło...
Starałam się wszystko zapamiętać. Zapisywałam w swojej
pamięci wszystkie te informacje. Przyszedł czas na tłumaczenie
przełączania biegów. To okazało się być najtrudniejsze.
– Spróbuj ruszyć. Zapal silnik, jedynka, sprzęgło, gaz...
Próbowałam co najmniej cztery razy. Każda próba kończyła się
fiaskiem. Dopiero za piątym udało mi się ruszyć żółtego maluszka z
miejsca. Przejechałam kilkanaście metrów, by potem gwałtownie się
zatrzymać.
– Z wyczuciem, z wyczuciem... – powtarzał tato.
Nagle na mojej drodze pojawił się inny pojazd. Duży traktor
zmierzał wprost na mojego maluszka. Z początku nie wiedziałam, co
robić, gdyż skrętów nie zdążyliśmy jeszcze przećwiczyć, lecz na
szczęście tato kazał mi się zatrzymać. Tuż przed nami przystanął
także traktor. Wysiedliśmy z samochodu. Czułam się trochę
zmieszana owym zajściem, lecz zupełnie nie miałam ku temu powodów.
„Początki zawsze są trudne” – powtarzałam sobie w myślach.
– Właśnie uczę Monikę jeździć. – odparł tato.
- No widzimy, widzimy. – odrzekł mu wysiadający z traktora
mężczyzna.
Był to nasz sąsiad, mieszkający na sąsiedniej posesji. Z
traktora wysiadł także jego syn Szczepan, którego cała ta sytuacja
zdawała się bawić. Pan Włodek słynął z gadatliwości. Każdego potrafił
wciągnąć w rozmowę. Udało mu się to również z moim tatą. Ich
konwersacja ciągnęła się w nieskończoność. W pewnej chwili pan
Włodek zaproponował, by Szczepan udzielił mi jednej lekcji jazdy, a
on sam będzie mógł, bez przeszkód, dalej rozprawiać z moim tatą o
wytrzymałości starych, polskich samochodów i ciągle rosnących
cenach paliw. Jego propozycja lekko zbiła mnie z tropu, lecz ze
Szczepanem znałam się od dobrych dziesięciu lat. Co prawda był ode
mnie
starszy
o
trzy
wiosny,
lecz
w
naszych
codziennych,
przyjacielskich rozmowach, różnica wieku całkowicie zanikała.
Lekcja jazdy ze Szczepanem była bardzo zabawna. Co chwila
wybuchaliśmy śmiechem. Było to spowodowane moimi licznymi
pomyłkami, a także zbyt gwałtownym naciskaniem hamulca i gazu.
Jednak Szczepan okazał się być bardzo dobrym i wyrozumiałym
nauczycielem. Sam opanował już jazdę samochodem do perfekcji.
Chłopcy wychowani na wsi mają ciągły kontakt z pojazdami różnego
rodzaju. Umiejętność prowadzenia auta posiada większość z nich.
Ten sierpniowy dzień, pełen tylu niesamowitych emocji i wrażeń,
był jedyny w swoim rodzaju. Sądzę, że pomimo mijającego czasu,
nigdy o nim nie zapomnę.
Dom dziadków na wsi jest dla mnie symbolem spokoju,
wytchnienia, a także miejscem, gdzie co roku robię i uczę się czegoś
zupełnie nowego.
MONIKA JAKUBOWSKA
KLASA III GIMNAZJUM

Podobne dokumenty