Dziewczyna w hiacyncie.indd
Transkrypt
Dziewczyna w hiacyncie.indd
KOCHAÆ DOŒÆ C ornelius Engelbrecht sam się wymyślił. Chciałbym od razu podkreślić, że nie mógłbym go nazwać moim przyjacielem, lecz znam go na tyle dobrze, by stwierdzić, że świadomie zaprojektował swój wizerunek: mężczyzna nieżonaty, ubierający się skromnie i w zgaszone kolory, nauczyciel matematyki, sponsor klubu szachowego, raczej dobrotliwy znajomy wszystkich niż czyjkolwiek przyjaciel, człowiek, który pragnie być niewidzialny. Jednakże ta zewnętrzna nijakość zasłaniała płonące wnętrze, i z powodu, który zrozumiałem dopiero później, Cornelius Engelbrecht przyznał mi się do sekretnej obsesji ukrytej pod jego uporządkowanym, kontrolowanym obliczem. Pierwszy raz ujrzałem Corneliusa bez maski po pogrzebie dziekana Merrilla. Nagła śmierć Merrilla była szokiem dla wszystkich, stratą, która na chwilę zbliżyła nas do siebie, co rzadko się zdarzało w profesorskiej jadalni naszej małej prywatnej szkoły dla chłopców, ale to nie szok ani przewaga jednego kufla w to śnieżne popołudnie w Penn’s Den, dokąd poszliśmy po pogrzebie, sprawiły, że Cornelius odsłonił się wbrew swej strategii. Ktoś przy stole wspomniał zagadkowe ostatnie słowa Merrilla, „kochać dość”, słowa, które kłują mnie teraz jak oskarżenie o współ11 udział czy namowę. Zaczęliśmy rozmawiać o ostatnich słowach sławnych ludzi oraz naszych zmarłych krewnych, i Cornelius pochylił głowę, wbijając wzrok w swoje ciemne piwo. Zauważyłem to tylko dlatego, że przypadek posadził nas obok siebie. Odezwał się bardziej do swego kufla niż do kogokolwiek z nas: — „Oko jak błękitna perła”, powiedział mój ojciec. A potem umarł. Zimą, kiedy padał pierwszy śnieg, tak jak teraz. Twarz Corneliusa zawsze kojarzyła mi się z portretem księcia Urbino pędzla Piera della Francesca. Powodował to kształt nosa, który był wąski, ale miał niezwykle wysoki mostek, jakby podpórkę dla nieobecnych okularów. Cornelius sprawiał wrażenie człowieka, którego dręczy jakaś tajemnica, zaprząta intelektualny lub moralny dylemat tak palący, że napełnia go poczuciem wyższości nad nami, którzy myślimy o oponach do samochodu czy przeziębieniu dziecka. Ilekroć rozmowa schodziła na tematy przyziemne, wyłączał się z niej, jakby medytował o czymś znacznie bardziej doniosłym, i jego chłodny uśmiech stawał się protekcjonalny. — Oko jak błękitna perła? Co to znaczy? — zapytałem. Przyjrzał się mojej twarzy, jakby oceniał mnie według swych prywatnych kryteriów. — Nie potrafię tego wyjaśnić, Richardzie, ale mogę ci pokazać. I uparł się, abym poszedł z nim tego wieczoru do domu, co zupełnie doń nie pasowało. Nigdy nie widziałem, aby się przy czymś upierał. W ten sposób zwróciłby na siebie uwagę. Sądzę, że „kochać dość” Merrilla jakoś go poruszyło, albo myślał, że mogło poruszyć mnie. Jak mówię, nie wiedziałem, dlaczego wybrał mnie, chyba że z tego prostego powodu, iż byłem jedynym artystą czy nauczycielem plastyki, jakiego znał. 12 Zaprowadził mnie korytarzem do przestronnego gabinetu wypełnionego książkami i, co dziwne, zamkniętego na klucz, choć mieszkał sam. Było tam chłodno, więc rozpalił ogień. — Rzadko miewam gości — wyjaśnił i wskazał mi fotel z wysokim oparciem, ze skóry w kolorze śliwkowym i na pewno drogi, stojący obok kominka naprzeciwko jakiegoś obrazu. Bardzo niezwykłego obrazu, na którym młoda dziewczyna w krótkim błękitnym kaftanie i rdzawej spódnicy siedziała bokiem do widza przy stole pod otwartym oknem. — Mój Boże — powiedziałem. Chyba właśnie coś takiego chciał usłyszeć, bo przenikliwym głosem wyrzucił z siebie serię poleceń: — Spójrz. Spójrz na jej oko. Jak perła. Perły były ulubionym rekwizytem Vermeera. Spójrz na tę tęsknotę w jej twarzy. I spójrz, jak światło Delft spływa z okna na jej czoło. — Wyjął chustkę do nosa i uważając, by nie dotknąć płótna, wytarł ramę, choć wcale nie widziałem na niej kurzu. — Spójrz tutaj — ciągnął. — Ten wdzięk jej dłoni, próżnej, zwróconej wnętrzem ku górze. Jak uświęcił pojedynczy gest tej dłoni. A w dodatku... — Nadzwyczajne — wtrąciłem. — Niewątpliwie w stylu Vermeera. Łudzące podobieństwo. Cornelius oparł ręce na poręczy fotela i nachylił się ku mnie, aż poczułem na czole jego oddech. — To j e s t Vermeer — wyszeptał. Prychnąłem; ta myśl, jego przekonanie, były absurdalne. — Namalowano wiele obrazów w stylu Vermeera i Rembrandta. Szkoły Rubensa i tak dalej. Świat sztuki jest pełen naśladowców. — To jest Vermeer — powtórzył. Powaga tonu sprawiła, że przeniosłem wzrok na niego. Przygryzał wewnętrzną stronę policzka. 13