ALKOHOLIK. Autobiograficzna opowieść o życiu

Transkrypt

ALKOHOLIK. Autobiograficzna opowieść o życiu
Meszuge
ALKOHOLIK
Autobiograficzna opowieść
o życiu, piciu, uzależnieniu
i wyzwoleniu
WYDAWNICTWO WAM
© Wydawnictwo WAM, 2011
© Meszuge, 2011
Korekta
Barbara Cabała
Projekt okładki
Krzysztof Błażejczyk
ISBN 978-83-7505-824-6
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-256 • faks 12 43 03 210
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447
faks 12 62 93 261
e.wydawnictwowam.pl
Drukarnia Wydawnictwa WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
4
SPIS TREŚCI
PROLOG
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
część pierwsza
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
DZIECIŃSTWO – MOZAIKA OBRAZKÓW
Z DAWNYCH CZASÓW
część druga
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
MOJE PIERWSZE KONTAKTY Z ALKOHOLEM,
PICIE TOWARZYSKIE
62
część trzecia
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
UZALEŻNIENIE (ALKOHOLIZM) – PICIE DESTRUKCYJNE
I „KASACYJNE”
85
część czwarta
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 100
LECZENIE ODWYKOWE, TERAPIA AMBULATORYJNA
I STACJONARNA
część piąta
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 144
PIERWSZE KONTAKTY ZE WSPÓLNOTĄ AA,
MÓJ PIERWSZY SPONSOR
część szósta
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 162
WSPÓLNOTA AA NA POWAŻNIE,
KOLEJNI SPONSORZY, STRZYŻYNA
część siódma
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 201
ŚRODOWISKO ANONIMOWYCH
ALKOHOLIKÓW – SPOSTRZEŻENIA
część ósma
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 272
PÓŁ ŻARTEM, PÓŁ SERIO – KONTROWERSYJNE
PRZEKONANIA
EPILOG
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 283
289
Tragedią naszego życia jest to, jak głęboko musimy cierpieć,
zanim nauczymy się prostych prawd, według których trzeba żyć.
Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość
5
PROLOG
– Czy jest ktoś, lub coś, za co chętnie oddałbyś życie? Czy
istnieje coś takiego, za co nie żal byłoby ci umierać? Pytania zawisły w martwej ciszy, a mnie ogarnęła nagła fala
wspomnień…
O tak, przez prawie trzydzieści lat, bez chwili zastanowienia, potrafiłbym odpowiedzieć na takie pytania twierdząco, wyobrażając sobie ochoczo rozmaite okoliczności,
sytuacje oraz ludzi, za których warto byłoby oddać życie.
Zwłaszcza w jakiś wyjątkowo spektakularny, heroiczny, no
i koniecznie romantyczny sposób. Jednak prawdziwy problem polegał zdaje się na tym, że przez wszystkie te lata jakoś nie potrafiłem znaleźć ani jednego dobrego powodu, dla
którego warto byłoby żyć…
Wtedy się zakochałem.
„ALKOHOLIK” to historia wielkiej miłości; nieodwzajemnionej, zdradzonej, tragicznej i przeklętej. W alkoholu zakochałem się, będąc mężczyzną trzydziestoletnim, nie była
to więc miłość od pierwszego wejrzenia, jednak nie mam
najmniejszej wątpliwości, że szukałem jej, w pewnym sensie, od wczesnego dzieciństwa.
Ludziom, którzy z alkoholizmem, czyli chorobą alkoholową, nigdy się bezpośrednio nie zetknęli, może się to wydać
7
nieprawdopodobne, ale wbrew pozorom i popularnym przekonaniom problemem alkoholika nie jest alkohol. Cóż więc
nim jest? „ALKOHOLIK” to próba znalezienia odpowiedzi
na to pytanie. W moim przypadku próba, jak sądzę, udana. Szukałem pewnego wzoru, schematu, ciągu przyczyn
i skutków, i znalazłem go.
Posługując się nieco wisielczym humorem powiedziałbym, że „ALKOHOLIK” to swego rodzaju instrukcja, jak
zostać alkoholikiem, to znaczy, kiedy i w jakich okolicznościach dokonywać określonych złych wyborów i błędnych decyzji, które w konsekwencji mogą doprowadzić do
uzależnienia się od alkoholu, albo jakiejś innej substancji
zmieniającej świadomość. A poważnie – jest to przestroga
i szansa. Jeśli Czytelnik zorientuje się, że w swoim życiu
podąża moimi śladami, to może będzie miał jeszcze szansę
zawrócić. Zawrócić, zanim straci dokładnie wszystko, zanim
sięgnie dna, zanim piękny romans zamieni się w koszmarną
tragedię, z której wszyscy wychodzą przegrani. Oczywiście
ci, którzy przeżyją.
W Kanie Galilejskiej, podczas wesela, Jezus zamienił wodę
w wino (J 2, 11). Ja byłem lepszym „magikiem”. Całymi latami, z morderczą skutecznością, tysiące razy zamieniałem
w alkohol prawie wszystko, bo przecież nie tylko dobra tak
przyziemne, jak pieniądze, firmy czy stanowiska, ale także
szacunek, godność, zaufanie, a nawet miłość dziecka i własne
sumienie. „Cudotwórcą” być przestałem 15 stycznia 1999 r.
8
część druga
MOJE PIERWSZE KONTAKTY Z ALKOHOLEM,
PICIE TOWARZYSKIE
Kiedy wspominam przeszłość i oceniam ją ze znacznej perspektywy, dochodzę do wniosku, że okres, w którym moje
relacje z alkoholem były normalne – w najbardziej potocznym rozumieniu tego słowa – był stosunkowo krótki i wbrew
pozorom nie było to na samym początku. Wtedy to ja się
jeszcze alkoholu bałem. Właściwie to może nie tyle samego
alkoholu, co raczej tego, jak ja się będę zachowywał po jego
wypiciu. To jest fakt, którego nie rozumiem do dziś.
Choć teraz może się to wydawać zupełnie nieprawdopodobne, w wieku lat kilku-kilkunastu, nie mając jeszcze
zupełnie żadnych doświadczeń z alkoholem, bałem się utraty kontroli. Bałem się, że po wypiciu będę się zachowywał
w sposób budzący śmiech i drwiny. I, co najciekawsze, nadal nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło. W domu nie widziałem ludzi nadużywających alkoholu, więc może to jakiś
zapomniany już obrazek z ulicy lub fragment przeczytanej
w dzieciństwie książki? Doprawdy nie wiem…
Jak zetknąłem się z alkoholem
Swój pierwszy kontakt z alkoholem pamiętam bardzo dokładnie. Miałem mniej więcej czternaście lat, było upalne
62
lato, szkolne wakacje. Kolega, mieszkający w sąsiednim
bloku, którego spotkałem na podwórku, zaproponował, żebyśmy poszli na piwo. W pierwszej chwili myślałem, że to
jakiś żart, podwórzowy kawał i żeby nie wyjść na matoła,
który nie zna się na najnowszych dowcipach, zgodziłem się
z miną najzupełniej obojętną, jakby chodzenie na piwo było
dla mnie czymś od dawna normalnym i oczywistym.
Po drodze – zmierzaliśmy w kierunku restauracji „Agawa” – dołączył do nas jeszcze jeden kolega, a ja powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę, że oni nie żartują, że my
faktycznie idziemy pić piwo. Nie wiedziałem, jak mam się
z tej całej sytuacji wycofać „z twarzą”, więc, obawiając się
śmieszności, zostałem.
W „Agawie” usiedliśmy przy stoliku, a kiedy podeszła
do nas kelnerka, moi koledzy, z wprawą stałych bywalców,
zamówili każdy po sześć jasnych piw. Po przyjęciu zamówienia od moich towarzyszy kelnerka spojrzała na mnie pytająco, a ja znowu się pogubiłem. Domyślałem się, że i ja
powinienem poprosić o sześć jasnych piw, ale przecież nie
miałem przy sobie żadnych pieniędzy. Kelnerka, nie doczekawszy się żadnej reakcji z mojej strony, poszła zrealizować
zamówienie.
Piwo – w tej sytuacji przed każdym z nas stały cztery
butelki – okazało się paskudne w smaku, więc łykałem je
wielkimi haustami, byle szybko mieć to przykre doświadczenie za sobą.
Kiedy wracaliśmy z „Agawy” czułem lekki szmerek
w głowie i chodnik odrobinę się pod moimi nogami kołysał,
i było to uczucie… ani przyjemne, ani nieprzyjemne – dziwne. W każdym razie później nie tęskniłem za nim.
63
Minęły długie lata, zanim zorientowałem się, że koledzy
przez pewien czas oczekiwali wtedy z mojej strony rewanżu,
czyli również zaproszenia na piwo, albo zwrotu pieniędzy
za te cztery, które mi postawili, natomiast mnie coś takiego nawet do głowy nie wpadło, traktowałem to wydarzenie
w dokładnie taki sam sposób, jak częstowanie cukierkami
albo owocami na podwórku. Widać już wtedy nie byłem
au courant.
Po raz drugi piłem alkohol kilkanaście miesięcy później,
podczas wczasów nad morzem. Schemat był bardzo podobny – nieco starszy kolega, który mi imponował i na którego
towarzystwie oraz opinii mi zależało zaproponował, żebyśmy napili się piwa w budce przy plaży, a ja nie umiałem,
krępowałem się i wstydziłem odmówić. Jedynym efektem
było to, że to jedno wypite wówczas piwo, zepsuło mi całkowicie smak pieczonej ryby.
Z czasów nauki w szkole średniej przypominam sobie tylko
trzy „alkoholowe” zdarzenia. Warsztaty szkolne, siedmiu
chłopaków w szatni i jeden litr wina domowej roboty przyniesiony przez kolegę. Bardziej psikus i zabawa niż „poważne” picie, zwłaszcza że przy takiej ilości alkoholu efektu nie
odczułem zupełnie żadnego.
Jakaś prywatka u szkolnego kolegi, na której raczej udawałem picie niż piłem – oczywiście znowu z obawy przed
ośmieszeniem się. Za to całkiem nieźle udawałem podchmielonego na koniec imprezy – wydawało mi się, że tak
trzeba, że mnie to w jakimś sensie nobilituje w tym gronie
i środowisku – swój gość jestem po prostu.
Wreszcie przed samym ukończeniem szkoły, po zdaniu
egzaminu dyplomowego, ale jeszcze przed maturą, posta64
nowiliśmy z kolegą ten egzamin „oblać”. Wypiliśmy wtedy
u mnie w domu ćwiartkę wódki, którą na słodko doprawiła
malinowym sokiem moja matka. Pamiętam też, że zagryzaliśmy tę miksturę pączkami. Wódka, nawet tak słodka, nie
smakowała mi zupełnie, ale szmerek w głowie nie był już
nieprzyjemny.
Dla zilustrowania, jak to całe moje picie wyglądało przed
podjęciem pracy zawodowej, jeszcze tylko jeden przykład.
Z wojska. W koszarach, w jakimś składzie czy magazynku, zupełnie przez przypadek, wpadłem na kilku chłopaków
z plutonu pijących wódkę. Natychmiast mnie nią poczęstowali. Nie było w tym żadnej życzliwości czy koleżeństwa,
wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi. Gdybym odmówił, a ich
picie jakoś by się wydało, mnie oskarżono by o donosicielstwo („kapowanie”), a to mogłoby się dla mnie skończyć
bardzo przykro, bo po prostu pobiciem. Zawartość podsuniętej mi musztardówki (wydaje mi się, że mogło tam być
około pięćdziesiąt gram czystej wódki) jakoś tam wypiłem.
Chwilę jeszcze z nimi pogadałem dla zachowania pozorów
i poszedłem w swoją stronę.
Do dwudziestego czwartego roku życia, to jest aż do ukończenia zasadniczej służby wojskowej i podjęcia pracy zawodowej, tak właśnie wyglądały moje kontakty z alkoholem:
przypadkowe, niezbyt przyjemne, wymuszone okolicznościami, związane z obawami o efekty tego picia. Gdyby mi
wtedy ktoś powiedział, że alkohol zostanie z jakiegoś powodu wycofany z produkcji i sprzedaży, a nawet zakazany,
zupełnie by mnie to nie obeszło. W tamtych czasach kompletnie do niczego nie był mi potrzebny.
65
Natomiast palić papierosy nauczyłem się (i uzależniłem
od nikotyny) w wieku szesnastu-siedemnastu lat z rozmysłem i właściwie z premedytacją.
Inauguracja miała miejsce podczas warsztatów szkolnych, które wtedy mieliśmy na jakiejś budowie. Moja grupa
składała się z siedmiu chłopaków (pół żartem, pół serio nazywaliśmy się siedmioma wspaniałymi) oraz trzech dziewczyn. Z tej paczki nie paliłem tylko ja i jedna dziewczyna,
klasowa prymuska zresztą.
Rozmowy palaczy bardzo często dotyczyły papierosów
i palenia. Rozmawiali o markach i ich zaletach, o pieniądzach zdobywanych w różny sposób na papierosy, o technikach maskowania się w domu… Mogłem się bardzo domyślnie uśmiechać, ale w widoczny sposób nie byłem jednym z nich – a przecież bardzo chciałem. No, to nauczyłem
się palić.
Podkradłem matce paczkę „Sportów”, których zawsze
miała zgromadzony ogromny zapas, i podczas jej nieobecności w mieszkaniu, samotnie trenowałem palenie. Moi palący koledzy częstowali mnie papierosami dość często, ale
w takich okolicznościach, w grupie, przy dziewczynach, ja
się oczywiście bałem. Bałem się jakiegoś kaszlu, torsji, nie
wiem dokładnie czego, ale ogólnie kompromitacji, drwin
i ośmieszenia.
Domowe próby przebiegały pomyślnie, nie miałem żadnych przykrych następstw po wypaleniu papierosa, wręcz
przeciwnie – lekkie zawroty głowy, „szmerek”, nawet mi
się podobały. Odkryłem, a przynajmniej tak mi się wtedy
wydawało, odpowiedź na pytanie, dlaczego dorośli ludzie
palą? To było po prostu przyjemne.
Coś tam słyszałem o nałogu – właśnie nie o uzależnieniu, ale o nałogu – o tym, że są ludzie, którzy już palić nie
66
chcą, a muszą i prawdę mówiąc nieco się tego bałem, ale…
Palenie, jako nałóg czy tylko styl życia, było powszechnie
akceptowane. Palili wtedy prawie wszyscy, w biurach, urzędach, na dworcach, w restauracjach, windach, na ulicach;
wielu aktorów w najlepszych filmach nie rozstawało się
z papierosem… Palenie, nawet jako nałóg, nie wydawało
się czymś strasznym ani nawet specjalnie złym.
Po kilku dniach treningu, podczas kolejnych warsztatów,
zaprezentowałem swoje nowe umiejętności, częstując całe
towarzystwo papierosami „Klubowymi”, które specjalnie
na tę okazję kupiłem. Zapaliłem oczywiście z fasonem i ja,
ale nie wywarło to, niestety, na kolegach jakiegoś porażającego wrażenia. „O, palisz?” zapytał ktoś bez większego
zainteresowania i zanim zdążyłem odpowiedzieć, rozmowa
potoczyła się dalej, jakby nigdy nic. Nawet trochę byłem
tym rozczarowany i zawiedziony…
Choć pewnie jest to już doskonale widoczne i bez mojej podpowiedzi, chcę w tym momencie zwrócić uwagę na pewien
wyjątkowo ważny element mojego dzieciństwa, dorastania,
pierwszych kontaktów z alkoholem i papierosami, ale także z rówieśnikami i w ogóle innymi ludźmi, a mianowicie:
lęk, strach. Także obawa, przerażenie, niepokój, nieśmiałość
i wszystkie inne jego odcienie i znaczenia, ale nie o ich wyliczanie teraz mi chodzi.
Lęk przed odrzuceniem, albo strach przed ośmieszeniem,
był bardzo często głównym, a nawet podstawowym motorem mojego działania. Wpływał na moje zachowanie, podejmowane decyzje i wybory życiowe. Oczywiście wtedy
zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Kilkadziesiąt
lat później zorientowałem się, że strach stanowi najbardziej
podstawową i istotną „istotę moich błędów”. W dalszej ko67
lejności znaczenie miał też brak umiejętności życia, jak to
mówią, „tu i teraz” oraz złe wybory i błędne decyzje, jakie
podejmowałem, początkowo oczywiście najczęściej nieświadomie.
Złe wybory i błędne decyzje
Życie tak mi się potoczyło, że musiałem w nim, już po czterdziestce, dokonywać rozmaitych „wykopalisk archeologicznych”, różnych wglądów, oglądów, introspekcji i innych
takich wycieczek w głąb samego siebie. Dzięki temu dość
dobrze zdaję sobie sprawę, że moje obecne życie ukształtowały okoliczności, na które nikt specjalnie nie miał wpływu, w każdym razie nie ja, obiektywne po prostu, ale także
złe wybory i błędne decyzje, które podejmowałem już jak
najbardziej osobiście, mniej więcej od szóstego-siódmego
roku życia.
Błędne wybory i złe decyzje – bardzo poważnie to brzmi,
a w połączeniu z jednocyfrowym wiekiem, może sprawiać
wrażenie wręcz absurdalne, jednak faktów to przecież nie
zmienia – dzieci też mogą dokonywać wyborów i podejmować różnorakie decyzje, dobre i złe. Rzecz jasna w tym
przypadku nie ma mowy o jakiejkolwiek winie, niemniej
jednak nadal pozostaje odpowiedzialność, w rozumieniu
konieczności ponoszenia konsekwencji takich czy innych
posunięć.
68

Podobne dokumenty