Podróż jest olśnieniem
Transkrypt
Podróż jest olśnieniem
G L biblioteka dl@ ISSN 2084-5685 2012 Krystyna Knypl azety ekarzy • Filozofia • Rodzaje podróży • Przygotowanie • W powietrzu • Internet • Dokumentowanie Podróż jest olśnieniem biblioteka ISSN 2084-5685 „Gazety dla Lekarzy” Wydawca Krystyna Knypl Warszawa Krystyna Knypl Podróż jest olśnieniem Redakcja Krystyna Knypl, redaktor naczelna, [email protected] Mieczysław Knypl, sekretarz redakcji, [email protected] Projekt graficzny i opracowanie komputerowe Mieczysław Knypl Fotografie Krystyna i Mieczysław Knypl Ilustracja na okładce Katarzyna Kowalska © Copyright by Krystyna Knypl Warszawa 2012 Wszelkie prawa zastrzeżone. Filozofia podróży Podróże to marzenia, olśnienia, wspomnienia. Ale to tylko jedna, ta kolorowa strona medalu z napisem podróże. Jest też druga, mniej barwna, z którą związane są niepokoje, zagrożenia, niebezpieczeństwa i niepewność – stany i uczucia towarzyszące każdemu podróżnikowi. A jednak w wyobraźni wszystkich wyruszających w podróż przeważają kolorowe barwy, skoro lotniska na całym świecie pękają w szwach, a każdego dnia nad Oceanem Atlantyckim przelatuje kilkaset samolotów. A by przybliżyć realizację marzeń, doznawać olśnień i snuć wspomnienia, czytamy o dalekich krajach, oszczędzamy pieniądze, szukamy najlepszych połączeń, cierpliwie poddajemy się oględzinom na lotniskach, badaniu palpacyjnemu jako podejrzani, skanowaniu linii papilarnych jako potencjalnie niebezpieczni, fotografowaniu jako teoretycznie zagrażający nie wiadomo czemu. Godzimy się na te wszystkie procedury dla przyjemności zobaczenia wieży Eiffla, Bazyliki św. Piotra, wodospadów Iguazu i zachowania w pamięci wrażeń, które czuliśmy w chwili, gdy przed naszymi oczami pojawił się widok jednego z cudów natury lub architektury. W podróżach, które są moim ulubioną formą spędzenia czasu, jestem flashpackerem. Kto to taki? Jaki sposób podróżowania wybiera? 3 Jedna z definicji tego sposobu podróżowania mówi, że jeżeli twoje zabawki elektroniczne, które zawsze musisz mieć ze sobą ważą więcej, niż ubrania zabrane w podróż, to jesteś flashpackerem. Jeśli zawsze zabierasz ze sobą laptop, telefon komórkowy, aparat fotograficzny, kamerę wideo, dodatkową pamięć, radio, słuchawki… i jest to sprzęt rozpoznawalnych marek, ponadto podróżujesz raczej samolotem niż innymi środkami lokomocji, zatrzymujesz się tylko w hotelach zapewniających stały dostęp do internetu, to prawie pewne, że jesteś flashpackerem. Są to jednak tylko zewnętrzne objawy tego stanu. Jak wiadomo, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Otóż flashpacker jest przede wszystkim niezależny, samodzielny, unika z góry ustalonych tras i często Filozofia podróży podróżuje w pojedynkę. Każdy, kto zrobił choć jedno udane zdjęcie wie, że nie da się dobrze fotografować prowadząc towarzyską pogawędkę. Nie da się napisać artykułu, książki, symfonii, ba, nawet prostej piosenki, wiodąc nieprzerwane życie towarzyskie. Wszelka twórczość wymaga samotności. Doświadczają tego wszyscy twórcy, mniejsi i więksi. Flashpacker jest trochę starszy od swojego kolegi spotkanego na drodze, czyli backpackera, ale w sprawie wieku nie można niczego przesądzać, w podróży bowiem równie dobrze możemy spotkać 80-letniego backpackera, jak i 20-letniego flashpackera. Oba typy podróżnicze wybierają te same trasy, chętnie kierując się na Bali lub do Bangkoku, Brazylii czy Argentyny, ale robią to w innym stylu. Choć co do wyboru trasy mam pewne wątpliwości, czy zawsze musi to być egzotyczny kierunek podróży. Wyjechałam jakiś czas temu do Bydgoszczy w związku z wygłaszanym tam wykładem. Miasto okazało się ciekawym plenerem fotograficznym, przez swą odmienność architektoniczną od centralnej Polski. Chwilami miałam wrażenie, że jestem za granicą, tym bardziej że co i raz musiałam dopytywać się o drogę. 4 W miejscowej galerii handlowej kupiłam sympatyczne upominki dla rodziny, a powróciwszy do hotelu, zajęłam się spisywaniem wrażeń i przenoszeniem zrobionych zdjęć z aparatu fotograficznego do laptopa. Odkryłam, że we flashpackingu chodzi tak naprawdę o to, aby móc pobawić się swoimi elektronicznymi zabawkami poza domem. W definiowaniu flashpackera podkreśla się jeszcze dwie sprawy – ma on mieć nieco więcej pieniędzy niż backpacker (co nie oznacza, że jest bogaczem lub utracjuszem) oraz mniej czasu. Jest też bardziej przywiązany do pewnych udogodnień w podróży. Po co tłuc się całą noc autobusem, skoro można tę samą trasę pokonać w cztery godziny samolotem! Jest wiele sposobów podróżowania i prawdopodobnie każdy człowiek ma swój własny styl. Jedni wybierają podróże grupowe, zorganizowane przez wyspecjalizowane biura i takie osoby nazywałabym raczej turystami niż podróżnikami. Podróżnicy mogą łączyć w grupy, jednak od turystów odróżnia ich indywidualność trasy. Co jest ważne na takiej indywidualnej trasie? Wszystko! Spróbujmy zatem przygotować się do podróży zgodnie z regułami flashpackingu. Do dzieła! Rodzaje podróży Rodzaje podróży Podróż jest czymś bardziej złożonym niż zwykły ruch do przodu. Jest przeżyciem i aktywnością specjalnego rodzaju. Prosty podział według kryteriów geograficznych nie jest ciekawy, bo każda podróż ma inną filozofię. Z tego też względu dzielę podróże na realne, wirtualne oraz eksperymentalne. Podróże eksperymentalne Znawca tego rodzaju przedsięwzięć Alex Landrigan uważa, że podczas podróży testujemy hipotezę badawczą, która brzmi: Przyjemność podróżowania jest możliwa bez opuszczania domu na dłużej. Dotychczas opisano około czterdziestu rodzajów podróży eksperymentalnych. Każda z nich ma w sobie pewien minimalistyczny klimat, który znajduje z pewnością uznanie osób z ograniczonym budżetem. 5 Możemy opuścić dom, jednak nie opuszczając miasta. Taka podróż jest zalecana osobom mogącym sobie pozwolić na wydatek kilkudziesięciu złotych. Do odbycia podróży konieczne jest zarezerwowanie miejsca noclegowego w hostelu, zakup przewodnika po mieście, w którym się mieszka oraz mapy tego miasta. Niezbędny jest oczywiście strój turystyczny. Kurtka, odpowiednie buty, naszyjnik z koralików rodem z Bali, aparat fotograficzny, plecak uczynią cię rasowym uczestnikiem Rodzaje podróży takiej eskapady. Metodologia wyprawy jest następująca: po pierwsze poproś kogoś bliskiego, aby podrzucił cię na lotnisko. Stamtąd złap najtańszy środek transportu i dojedź do zarezerwowanego hostelu. Po zameldowaniu się w hostelu spędź czas na zwiedzaniu miasta, życiu towarzyskim z innymi flashpackerami, spożywaniu posiłków, jakich nie jadasz w domu. Surfuj dużo po internecie, rób zdjęcia, także nowo poznanych podróżników, żebyś miał potem co pokazać na fotoblogu. Rano zjedz śniadanie składające się z kawy, chleba tostowego oraz dżemu. Uważaj na swój budżet i nie szastaj pieniędzmi, jak to czasem może ci się zdarzać w weekend, kiedy nie jesteś w podróży. Gdy już weekend zbliży się do końca, pojedź na lotnisko transportem miejskim, skąd powinna odebrać Cię stęskniona rodzina. Tego rodzaju podróż eksperymentalna jest świetnym sposobem na zaprzyjaźnienie się z ludźmi z całego świata, sfotografowaniem się z nowymi przyjaciółmi, oderwaniem od rutyny dnia codziennego przy naprawdę niewielkim budżecie. Inny model podróży eksperymentalnej proponuje Rachael Anthony – jest to podróż do ostatniego przystanku. Hipoteza badawcza brzmi: poznaj świat ostatniego przystanku. Podróżuje się pociągiem, promem, autobusem miejskim lub tramwajem. W ostateczności, gdy z jakichś względów inne środki lokomocji odpadają, wsiądź do pociągu byle jakiego i jedź do końca trasy. Jeśli to możliwe, wynajmij tam pokój w hotelu i rozpocznij zwiedzanie najbliższej i dalszej okolicy. Dla zapewnienia sobie poczucia, że podróżujesz i masz sztywne obowiązki czasowe, nastaw budzik na 5.30 i bohatersko wstań o tej porze. Niewyspanie jest wszak nieodłącznym składnikiem każdej podróży. Ostatni przystanek – czego by to nie był przystanek – kojarzy się z zanikającą cywilizacją. Dlatego Rachel radzi zabrać coś z minionej epoki cywilizacyjnej, na przykład aparat fotograficzny starego typu, gdy jest to podróż miejska, w zupełności flashpackerowi powinien wystarczyć. Może też być stara komórka i próba połączenia się z nią z miejsca docelowego. Pewnej styczniowej soboty postanowiłam odbyć na wzór Rachaeli podróż do ostatniego przystanku, połączoną z realizacją zadania edukacyjnego. Przygotowania rozpoczęłam od wcześniejszego położenia się spać, abym miała kondycję w trudnym dniu podróży 6 eksperymentalnej. Wyspana zerwałam się punktualnie o 5.30. Spędziłam godzinkę na porządkowaniu komputera, bo nieużytkowany przez kilkanaście godzin zgromadził wyjątkowo obfitą korespondencję służbową. Zjadłam śniadanie, spakowałam plecak i o 8.10 udałam się na przystanek tramwajowy przy placu Narutowicza w Warszawie, w pobliżu którego mieszkam. Okolica placu już sama w sobie mogłaby być celem podróży, bo w miejscu funkcjonującego tam w dawnych latach przybytku użyteczności publicznej postawiono coś w rodzaju ohydnego grzyba i opatrzono go nazwą „Le Szalet”. Obecnie jest to punkt sprzedaży piwa, gromadzący licznych amatorów tego trunku, którzy po paru głębszych kiwając się na nogach, komunikują się między sobą z użyciem niewyszukanej polszczyzny. Rano lokal był nieczynny, więc bez specjalnych komplikacji wsiadłam do tramwaju. Pojazd był nowoczesny, miał różne bajery wewnątrz i na zewnątrz. To, że mało wygodny dla pasażerów oraz że niewiele osób do niego wchodzi nie miało na szczęście większego znaczenia, bo był to początek weekendu. Po paru minutach dojechałam do pętli Banacha. Po lewej stronie w obłokach porannej mgły majaczyły budynki szpitalne. Pokonałam odcinek między pętlą Banacha a ulicę Trojdena, idąc przez nieco egzotyczny teren, porośnięty dzikimi krzakami. Ponieważ oszroniona zimowa przyroda wyglądała bardzo fotogenicznie, pstryknęłam po drodze parę fotek. Niespodziewanie odkryłam, że na budynku po prawej stronie są dwie duże mozaiki. Podróże kształcą! – przekonałam się po raz kolejny. Dotarłam do ulicy, która okazała się ulicą Pawińskiego, a nie Trojdena, jak skłonna byłam przypuszczać. Nonszalancko nie wydrukowałam sobie mapki trasy i musiałam zapytać o drogę, ale jak to zwykle bywa, zapytana osoba nie umiała wskazać właściwego kierunku. Po paru minutach szczęśliwie dotarłam do miejsca mojej edukacji podyplomowej. Po chwili odebrałam sms od koleżanki, z którą byłam umówiona: Jestem, mam dla ciebie miejsce. Siedzę paracentralnie. Co znaczy paracentralnie??? – pomyślałam i zaczęłam rozglądać się we wszystkich kierunkach. Przeleciałam wzrokiem całą salę, wymieniłam ukłony z licznie zgromadzonymi znajomymi. Po kwadransie lustrowania sali odnalazłam Rodzaje podróży koleżankę. Faktycznie siedziała idealnie paracentralnie. A mogła siedzieć przecież nieco donosowo lub trochę przyskroniowo – pomyślałam. Połknęłam bakcyla podróży eksperymentalnych. Znaleziska fotograficzne poczynione podczas wyprawy do ostatniego przystanku zachęciły mnie do kontynuowania tego rodzaju wycieczek. Okazało się, że mają one w sobie ciekawe i dreszczujące momenty. Kilka przystanków dalej niż mieszkam przestrzeń okazuje się tak samo nieznana jak na innym kontynencie, warunki klimatyczne zmienne, a kadry fotograficzne równie ciekawe. Może nie aż tak urodziwe jak wodospady Iguazu – no, ale coś za coś! W cenie bilet autobusowego i to w dodatku będącego w koszcie całorocznego biletu na wszystkie linie za jedne 40 zł nie można zbyt wiele wymagać. Od dłuższego czasu wybierałam się, aby sfotografować pamiątkowy obelisk poświęcony Reducie Ordona. Któż nie recytował w szkole: Nam strzelać nie kazano. – Wstąpiłem na działo / I spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało. / Artyleryi ruskiej ciągną się szeregi, / Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi… Przeczytałam jeszcze raz cały wiersz i trzeba przyznać, że ma świetną melodykę oraz z przyjemnością się go recytuje. Zaczęłam szperać w internecie w poszukiwaniu danych o miejscu obrony i okazało się, że jest ono nieopodal mojego miejsca zamieszkania. Co więcej dowiedziałam się, że Ordon wcale nie zginął podczas słynnej obrony i potem gdzie nie poszedł, to wszyscy dziwili się: to ty żyjesz? Słowem sen mara, Bóg wiara. Podróż eksperymentalną rozpoczęłam, podobnie jak poprzednią, przy placu Gabriel Narutowicza. Na pierwszej fotce uwieczniłam wnętrze autobusu, który był moim środkiem lokomocji. Dojechałam do przystanku przy Centrum Handlowym Reduta (nazwanym tak na cześć tej historycznej reduty) i rozpoczęłam poszukiwania pamiątkowego obelisku. Minęłam dwa obiekty handlowe i dotarłam do ulicy Mszczonowskiej. Po prawej stronie ciągnie się sznur biurowców i magazynów. Skręciłam w prawo i po około 100 metrach odnalazłam nieco ukryty pamiątkowy obelisk. Ogrodzony, ośnieżony, na cokole leżały kwiatki – pewnie położone przez krajoznawczą wycieczkę szkolną. 7 Obelisk poświęcony Reducie Ordona Nieco dalej przebiegają tory Warszawskiej Kolejki Dojazdowej, którą mogłabym dojechać do przystanku Warszawa Ochota, ale wybrałam tradycyjnie powrót autobusem, który dowiózł mnie do miejsca początkowego dzisiejszej wyprawy. Po odbyciu dwóch podróży eksperymentalnych nabrałam przekonania, że dalekie podróże w realu nie powinny przesłaniać tych odbywanych na krótszych dystansach i w niekonwencjonalnym ujęciu. Bez wysiłku, zakupu drogich biletów, długich przygotowań, wstrząsów emocjonalnych. Wobec deszczowej pogody, szalejącego kryzysu, spadków giełdowych, przepowiedni końca świata lub trzęsienia ziemi, pewnego majowego poranka uznałam, że wyprawa wzdłuż mojej ulicy będzie dobrym wyborem. Nie wymaga przygotowań, inwestycji finansowych i jak wiem z doświadczenia płynącego z wcześniejszych podróży eksperymentalnych, zawsze można coś ciekawego odkryć i zobaczyć. Inspiracją stał się artykuł w gazecie o patronie ulicy, Julianie Ursynie Niemcewiczu, który żył w latach 1757-1841. Prawdę powiedziawszy, mimo iż na tej ulicy mieszkam 44 lata, niewiele wiedziałam o jej patronie. Rodzaje podróży A tymczasem to bogata osobowość: absolwent warszawskiego Korpusu Kadetów, adiutant Adama Czartoryskiego, sekretarz stanu w Księstwie Warszawskim, członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, poseł inflancki Sejmu Wielkiego. Ponadto współautor Konstytucji 3 Maja, sekretarz Tadeusza Kościuszki, podobno nawet pisywał mu proklamacje. Dziś powiedzielibyśmy błyskotliwa kariera. Patron mojej ulicy wcale nie był wysoko urodzony, pochodził ze średnio zamożnej rodziny szlacheckiej. Po klęsce pod Maciejowicami osadzony w Twierdzy Pietropawłowskiej w Petersburgu. Uwolniony po 2 latach wyemigrował do Ameryki, gdzie poślubił wdowę Susane Livingstone Kean. W 1807 roku powrócił do Polski i osiadł na Ursynowie. Pisał sztuki teatralne, tłumaczył, redagował i wydawał. Uważany był za pierwszego polskiego dziennikarza. W ciągu 44 lat mojego pobytu przy ulicy Niemcewicza zmieniło się wiele. Najbardziej stałe punkty jakie pamiętam to sklep z narzędziami, szewc oraz sklep elektryczny. Znikła pralnia, sklep spożywczy zwany „Mazurskim”, Szkoła Podstawowa nr 13, sklep z materiałami w naszej bramie, zakład elektromechaniczny, biblioteka publiczna oraz parę innych zacnych obiektów. Przelotnie gościły różne biznesy, ale nie zrobiwszy kariery upadały. Teraz ciekawe punkty to lombard oraz sklep muzyczny z gitarami. Amatorów na ich usługi w spokojniej dzielnicy Starej Ochoty nie widzę zbyt wielu, ale może się mylę. Ciekawe jak długo utrzymają się na wzburzonych falach kapryśnego rynku. 8 Podróże wirtualne Do odbywania podróży wirtualnych, czyli marzeń, planowania i przygotowywania wypraw niezbędne są książki o miejscach, które chcemy odwiedzić, znajomość odpowiednich stron w internecie oraz map. Kocham książki podróżnicze i lubię z nimi obcować. Mam nawet wydzielone odrębne półki na książki o podróżach. W Stanach Zjednoczonych zawsze odwiedzam księgarnię Barnes & Noble, choć i ona zaczyna przegrywać z internetem. Podobnie nadzwyczaj lubię oglądać tradycyjne mapy – świadomie używam tego określenia, wszystko dziś bowiem sprowadza się do poszukiwań na www. maps.google.com i pewnie coraz mniej osób sięga po owe tradycyjne mapy. Na ulicach miast można teraz zobaczyć turystów z wydrukami map pobranych z internetu. Najdokładniej przeczytaną przeze mnie książką podróżniczą był chyba przewodnik po Szwajcarii, który przed 15 laty studiowałam nieomal cały rok, zanim ruszyliśmy na zwiedzanie tego pięknego kraju. Przed epoką internetu i swobodnego podróżowania po świecie lubiłam odwiedzać targi turystyczne organizowane we wrześniu w stołecznym PKiN. Było to miejsce, gdzie oferowano wiedzę o podróżach nie tak powszechnie dostępną. Po zobaczeniu jakiegoś plakatu z alpejską doliną tak zakochałam się w tym widoku, że postanowiłam tam pojechać. Zacisnęłam pasa na naszym skromnym domowym budżecie i w końcu udaliśmy się na bardzo niskobudżetową wyprawę. Do Zurychu pojechaliśmy autobusem – podróż trwała chyba około 20 godzin. Zamieszkaliśmy w pokojach gościnnych z dostępem do kuchni, w której po powrocie z wycieczek z zapałem gotowaliśmy makaron. Dobrym sposobem na zwiedzanie Szwajcarii były specjalne bilety, dzięki którym można było poruszać się koleją, komunikacją miejską oraz stateczkami pływającymi po jeziorach. Dla dzieci do lat 14 podróżujących w towarzystwie rodziców bilet taki był bezpłatny, więc skorzystaliśmy z tego. Moją ponadczasowo ulubioną księgą jest The Great Geographical Atlas – przed laty kosztował 500 zł, to był niewyobrażalnie wielki majątek... ale nigdy nie żałowałam Rodzaje podróży Z Brazylii, Meksyku i Tajlandii tego wydatku. Całymi godzinami analizowałam mapy z moją córką... Drugą moją ulubioną pozycją o podróżach jest Mały Książę, mam około 40 egzemplarzy tej książki, wydanej w różnych językach świata. Podróże w dawnych latach Gdy podróż organizuje się samodzielnie, siłą rzeczy wręcz chłonie się i zapamiętuje nazwy, widziane obiekty, przejechane trasy – nieporównanie więcej szczegółów, niż podczas podróży w grupie zorganizowanej. Jeszcze bardziej zapamięta się wyjazd, gdy się go opisze zaraz po powrocie. Im bardziej szczegółowy jest opis, tym lepiej. Im szybciej po powrocie się do tego zabierzemy, tym lepiej to zrobimy. W początkach mojego podróżowania nie miałam zwyczaju sporządzania notatek – z różnych powodów, ale także dlatego, że był to świat zupełnie innych możliwości w zakresie dokumentowania wspomnień. Krótki pobyt w Jaskiniach Demianowskich podczas wakacji w Zakopanem po trzecim roku studiów był moim debiutem w podróżach za granicę. Nieodległa to była zagranica, ale za to bardzo urodziwa. Złapawszy bakcyla podróżowania, postanowiłam złożyć podanie o przyznanie mi praktyki zagranicznej. 9 Wyjazd był grupowy, pod kuratelą opiekuna, którym był jeden z asystentów. Jechaliśmy pociągiem, który spóźnił się na dzień dobry chyba 4 godziny. Jako niefrasobliwi studenci pojechaliśmy na kawę do Hotelu Europejskiego, potem wróciliśmy na Dworzec Gdański i rozpoczęliśmy dwudniową podróż koleją. Mieliśmy przesiadkę w Wilnie, gdzie nad ranem próbowaliśmy zwiedzić Ostrą Bramę, ale była oczywiście zamknięta. Do Rygi dotarliśmy w godzinach popołudniowych. Mieszkaliśmy w akademiku, odbyliśmy kurtuazyjną wizytę u rektora Instytutu Medycznego oraz poznaliśmy miejscowy szpital. Poznawaliśmy też Rygę oraz byliśmy na wycieczce w Leningradzie, czyli Sankt Petersburgu. Podziwialiśmy piękno Newskiego Prospektu, Pałacu Zimowego, zbiory Ermitażu. Wszystko bardzo mi się podobało. Postanowiłam przez Zrzeszenie Studentów Polskich ubiegać się o następny wyjazd. Była to praktycznie jedyna droga dostępna dla studentów w owych czasach. Wyjazdy do krajów zwanych kapitalistycznymi przydzielane były prominentnym członkom ZSP, a bardziej szeregowe jednostki, do których należałam, mogły liczyć na przydział trasy prowadzącej przez kraje socjalistyczne. Przyznano mi taką wycieczkę w 1968 roku, ale ze względu na rozpoczęcie pracy zawodowej musiałam ją przełożyć na rok następny. Tak więc w 1969 roku, czyli w rok po dyplomie odbyłam pierwszą większą wyprawę. Trasa wiodła Rodzaje podróży przez Pragę, Budapeszt i Bukareszt. Podróżowaliśmy pociągiem, w kilkunastoosobowej grupie, z przewodnikiem. Praktycznie nie zachowała się dokumentacja z tamtej podróży, poza małymi wyjątkami. W Pradze mieszkaliśmy w akademiku na Strahovie, w pokojach bodaj 4-osobowych, łazienki były wspólne, stołówka typowa dla tamtych lat. Wszystkie wnętrza mogłyby z powodzeniem grać w filmach Barei. Gdy wróciliśmy ze zwiedzania miasta, pamiętam że podano na obiadokolację gołąbki. Chyba były smaczne albo byliśmy bardzo głodni, tertium non datur. W Budapeszcie również mieszkaliśmy w akademiku, ale zapamiętanie węgierskiej nazwy, nawet gdyby to działo się wczoraj, jest absolutnie wykluczone. W ramach wdrażania się do światowego życia poszliśmy na kawę do Hotelu Gellerta. Młodzi i bez doświadczenia nie przewidzieliśmy kosztów. Większość kolegów z naszej grupy w tym czasie zażywała kąpieli na słynnych basenach hotelowych. Gdy kelnerka przyniosła rachunek, okazało się że jesteśmy niewypłacalni. Zostałam wydelegowana do odnalezienia kogoś z grupy i pożyczenia pieniędzy. Sprawa nie była łatwa, bo rozpoznanie na zatłoczonym basenie osoby w stroju kąpielowym, poznanej parę dni temu, wymagało nie lada wysiłku. Znalazłam naszego węgierskiego przewodnika chyba tylko dzięki temu, że był ubrany. Przewodnik złapał się za głowę na wieść, do jak drogiej kawiarni Płyty z podróży do Rumunii w 1969 roku poszliśmy. Pożyczył potrzebną kwotę, z którą zziajana przybiegłam do kawiarni. Tymczasem moi koledzy zdążyli przekonać kelnerkę do zabrania nienapoczętego napoju i tym sposobem rachunek się obniżył. Z dumą oddaliśmy pożyczone pieniądze i z ulgą ruszyliśmy do Bukaresztu. Z tego miasta zapamiętałam dużo zieleni, szerokie ulice oraz inwazję chrząszczy. Było ich tak wiele, ze chrzęściły rozgniatane pod butami. Mimo hulaszczego trybu życia w Budapeszcie moja końcowa kondycja finansowa musiała być dobra, bo kupiłam na pamiątkę płytę długogrającą Slagere Anului 1968. Otwiera ją melodia Those were the days. Były, fakt. Dwie następne moje podróże były związane z typowym wypoczynkiem – w Orbisie kupiłam wycieczkę do Bułgarii. Podróż pociągiem trwała chyba dwie doby. Pokój 4-osobowy, skromne zasoby finansowe, nadmierne działanie bułgarskiego słońca, wycieczka do Słonecznego Brzegu to wszystko, co raczej hasłowo pamiętam. Podobnie nie utkwiła mi wyprawa do Jugosławii w 1976 roku, tym razem podróżowałam samolotem, też z opóźnieniami. Hotel chyba pod Splitem, elegancki. Aromatyczny sosnowy ogród, którym schodziło się na plażę, kamienistą i niewygodną. Kolczatki na dnie morskim, a przez to ograniczenie w swobodnym korzystaniu z wody, obfitość jedzenia i wina, a także dostęp w kiosku hotelowym do prasy anglojęzycznej. 10 Artykuł poglądowy Przygotowanie do podróży Bezpieczeństwo – ogólne zasady Przygotowanie do podróży powinno być wszechstronne i musi obejmować nie tylko takie oczywiste aspekty jak zakup biletu czy rezerwacja hotelu, ale również ma uwzględnić przemyślenie szeroko rozumianych zasad bezpieczeństwa, aby uniknąć tarapatów. Przygotowując się do podróży, trzeba sobie powiedzieć – nie będę bałwanem i nie dam się okraść! Jak oka w głowie należy pilnować dokumentów. Uwagę tę trzeba rozciągnąć na pieniądze oraz karty kredytowe, znajdujące się dziś w portfelu prawie każdego człowieka. Mimo iż możemy swobodnie przekraczać granice krajów Unii Europejskiej, jestem zwolenniczką zabierania w każdą zagraniczną podróż nie tylko dowodu osobistego, ale również paszportu. Znam wiele osób podróżujących po krajach unijnych wyłącznie z dowodem osobistym, ale może się okazać, że w obrębie jakiegoś kraju niezbędne jest okazanie paszportu. Z takim wymogiem spotkałam się na przykład przy wypełnianiu formalności związanych z akredytacją dziennikarską w Parlamencie Europejskim. Również niektóre hotele, we Włoszech lub 11 Hiszpanii, bardzo energicznie domagają się od gości tego dokumentu przy meldowaniu się, co więcej, usiłują go przetrzymywać w nie do końca jasnych celach. Nawyk ten u hotelarzy włoskich prawdopodobnie pochodzi z okresu, gdy paszporty zagranicznych gości włoscy hotelarze zobowiązani byli okazywać na posterunku policji. Często zabieg ten ma na celu zagwarantowanie płatności za hotel, jeżeli przy rezerwacji nie żądano podania numeru karty kredytowej. Należy stanowczo odmawiać i nie zgadzać się na zabranie przez recepcję paszportu lub innego dokumentu tożsamości. Lepiej zapłacić za pobyt z góry, ale w razie potrzeby mieć się czym wylegitymować. Zanim jednak dotrzemy do hotelu, musimy zadbać o bezpieczny przewóz dokumentów. Damska torebka nie jest dobrym miejscem na dokumenty, sposób jej noszenia oraz konstrukcja wprost kuszą każdego złodzieja do zainteresowania się jej zawartością. Najczęściej uszczuplenie stanu torebki następuje w zatłoczonym tramwaju czy metrze. Sposób spotykany Przygotowanie do podróży na ulicy polega na odcięciu przewieszonej przez ramię torebki przez jednego z grasujących na motorach złodziei, który podjeżdża pod sam krawężnik, szybkim ruchem wchodzi w posiadanie interesującej go części bagażu, a ofiarę pozostawia z dyndającym paskiem. Tak może się stać w kraju azjatyckim lub w rejonie Morza Śródziemnego. Rzadziej spotykana metoda polega na oblaniu odzieży upatrzonego turysty musztardą lub mlecznym koktajlem przez jednego z napastników, podczas gdy drugi uprzejmie zwraca ofierze uwagę, że ma poplamione lub zanieczyszczone przez ptaki ubranie i ochoczo oferuje się z pomocą w czyszczeniu. Gdy poszkodowany zajmuje się ubraniem, drugi ze złodziei wyjmuje co cenniejsze przedmioty z plecaka. Doświadczyłam takiej przygody, spacerując z aparatem fotograficznym po ulicach Buenos Aires, ale szczęśliwie nie doznałam żadnej straty. Bardzo dobra do przewożenia dokumentów jest mała torebka na ramię z serii packsafe. Mieszczą się w niej: portfel, okulary, klucze, paszport oraz karta pokładowa. Wewnątrz jest dość ciasno, ale przynajmniej nic nie wypadnie przypadkowo. Torebka ma zabezpieczenie przed łatwm otworzeniem zamka i jest uszyta ze zbrojonego siatką metalową materiału, uniemożliwiającego jej niepostrzeżone rozcięcie. Bezpieczeństwo dokumentów jest szczególnie ważne w wypadku osoby podróżującej w pojedynkę. Jeden z polskich podróżników, który zwykle nocuje w wieloosobowym pokoju hostelowym, radzi aby nie rozstawać się z paszportem i pieniędzmi ani na chwilę. Zabiera je nawet pod prysznic i dzięki temu nigdy nie był okradziony. Poszłam w jego ślady podczas pobytu w hostelu w Chicago. Wprawdzie nie mieszkałam w pokoju wieloosobowym, ale korzystałam z wspólnej łazienki. Powróciwszy pewnego dnia z obrad, Bezpieczny zestaw codzienny spostrzegłam że ktoś 12 wchodził do mojego pokoju i zostawił inaczej ustawiony zamek. Tymczasem regulamin hostelu wyraźnie informował, że podczas pobytu gościa nikt nie wchodzi do pokoju. Wprawdzie dysponowałam torbą typu packsafe, ale po tej domniemanej wizycie nieproszonego gościa uznałam, że bezpieczniej będzie przy każdym wyjściu do łazienki zabierać ze sobą dokumenty, gotówkę i karty kredytowe. Zapakowane w dwie torby foliowe moje dokumenty zażywały więc razem ze mną bezpiecznej kąpieli pod prysznicem. Na czas pobytu na lotnisku lubię mieć paszport i kartę pokładową w torebce zawieszonej na szyi i przeznaczonej do użytku tylko na tym odcinku podróży. Łatwo się do niej sięga przy kolejnych kontrolach, których jest kilka w krótkim odstępie. Po wylądowaniu i przekroczeniu granicy przepakowuję paszport do bocznej kieszeni spodni, zamykanej na dobry zamek, a torebkę chowam do plecaka. W podróż zabieramy gotówkę i karty kredytowe. Czeki praktycznie wyszły z użycia. Ile trzeba mieć gotówki? Przewodniki radzą: tyle, aby starczyło na bilet powrotny do domu, gdy zawiodą wszystkie możliwości płacenia elektronicznego. W praktyce oznacza to kilkaset do tysiąca euro przy podróży na antypody. Tam gdzie można i gdzie jest to bezpieczne (hotel, duże centrum handlowe), zwykle płacę kartą kredytową. Tam gdzie jest wymagana gotówka, płacę nią, starając się jednak nie naruszyć żelaznej rezerwy na bilet powrotny. Autorzy poradnika o bezpieczeństwie zamieszczonego na stronach amerykańskiej Transportation Security Administration (TSA) zwracają uwagę, że dbanie o bezpieczeństwo podróży powinno się zacząć jeszcze przed wyjściem z domu, dokładnie w chwili, gdy zaczynamy się pakować. Do walizki radzą zabrać taki ubiór, który nie będzie sugerował wysokiego statusu materialnego turysty. Wyglądająca na kosztowną biżuteria lub nią będąca, powinna zostać w domowym sejfie, niezależnie od tego, jaką wartość prezentuje. Jeżeli już musimy zabrać jakieś kosztowności, postarajmy się aby było ich jak najmniej. W bagażu podręcznym powinny się znaleźć lekarstwa, które stale zażywamy oraz podstawowe leki pierwszej pomocy. Zalecane jest zabranie zapasowej pary Przygotowanie do podróży okularów, jeśli ich stale używamy, i także umieszczenie ich w bagażu podręcznym, razem z lekami, kopiami recept i kartką z nazwami chemicznymi używanych leków .Nazwa chemiczna dlatego, że firmowa nazwa leku, używana w naszym kraju, może być nieznana w odległym kraju, na innym kontynencie. Każdą sztukę bagażu warto opatrzyć kartką z naszym adresem i numerem telefonu – wewnątrz, niektórzy radzą również na zewnątrz. Bagaż powinien być zamykany na kłódkę z licencjonowanym zamkiem. W zakresie dbania o bezpieczeństwo na ulicy kierujemy się tymi samymi zasadami, co w stałym miejscu zamieszkania. Unikamy miejsc, w których łatwo można zostać ofiarą: zatłoczonych kolei podziemnych, dworców kolejowych, wind, obiektów turystycznych, targowych i festiwalowych, wąskich i źle oświetlonych uliczek. Nie podróżujemy samotnie w nocy, unikamy publicznych demonstracji i zamieszek. Unikamy głośnej konwersacji, omawiania planów podróży, tras, nie wdajemy się w dyskusję z nieznajomymi, nie przyjmujemy od nich poczęstunku, nie korzystamy z oferty przypadkowych przewodników, nie odpowiadamy na pytanie dotyczące drogi, godziny, nie reagujemy na sugestię, że coś jest nie w porządku z naszym ubraniem. Uważamy na osoby, które nas popychają, przepychają się lub robią sztuczny tłok. Unikamy żebrzących dzieci. Jeśli musimy zapytać o drogę, pytamy osoby oficjalne, czyli będące na służbie lub w pracy. Gdy zaś zostaniemy napadnięci – nie walczymy z przeciwnikiem, oddajemy kosztowności, nie narażamy zdrowia i życia. Miejmy numery telefonów: policji, straży pożarnej, hotelu, ambasady i konsulatu. W hotelu warto pamiętać o tym, aby mieć drzwi od pokoju cały czas zamknięte od wewnątrz. Osoby odwiedzające należy przyjmować wyłącznie w lobby, a nie w pokoju. Zalecane jest używanie sejfu dla przechowania paszportu i kosztowności, ale osobiście tego nie praktykuję. Stan techniczny wielu sejfów hotelowych jest taki, że nie zasługują na zdeponowanie w nich nawet wczorajszej gazety, a co dopiero mówić o paszporcie! Nie wsiadajmy do windy z podejrzanymi osobami, jeśli jesteśmy sami. Gdy to możliwe, wybierzmy hotel większy niż mniejszy i najlepiej piętro między drugim a siódmym, bo tam sięgają drabiny strażackie. 13 Nie podróżujmy pociągiem nocą. Jeśli to możliwe, zamknijmy swój przedział. Nie wahajmy się zawiadomić obsługi pociągu, gdy czujemy, że coś nam grozi. Jeżeli podróżujemy samochodem, trzymajmy drzwi zawsze zablokowane, miejmy zapięte pasy, unikajmy jazdy nocą, nie zostawiajmy kosztowności w aucie, nie parkujmy w nocy na ulicy. Przenoszenie pieniędzy pod ubraniem jest uważane za najbezpieczniejsze. Nie wyjmujmy dużej ilości gotówki, gdy regulujemy rachunek. Jeżeli zaś płacimy kartą, obserwujmy co się z nią dzieje, i pamiętajmy aby odebrać ją z powrotem. Nie wymieniajmy pieniędzy na czarnym rynku. Zachowajmy zdrowy rozsądek i dobre maniery podczas robienia zdjęć. Jeśli chcemy sfotografować ludzi, zapytajmy ich o zgodę. Może więc lepiej w ogóle nie wyjeżdżać??? No nie... Jedźmy i wracajmy szczęśliwie! Będziemy mieli co wspominac na stare lata. Bagaż Bagaż podróżny dzielimy na główny i podręczny. Bagaż w podróży pociągiem lub samochodem ma zupełnie inną kategorię bytu niż bagaż w podróży lotniczej. Bagaż zwany głównym oddajemy przy ladzie podczas pobierania karty pokładowej i żyje on swoim, niejako niezależnym życiem. Bagaż podręczny podróżuje z nami i wymaga sporej uwagi. Podczas zdawania bagażu głównego, na odwrocie karty pokładowej lub biletu jest przyklejane pokwitowanie jego nadania. Przygotowanie do podróży Przylatując na Okęcie, nie spotkałam się nigdy z tym, aby ktoś z personelu życzył sobie okazania takiego pokwitowania, ale na lotnisku zagranicznym może się to zdarzyć. Kiedyś nieświadomie zawieruszyłam takie pokwitowanie nadania bagażu głównego, a na lotnisku amerykańskim oznacza to sytuację co najmniej podejrzaną! Zakończyła się ona dodatkową, zaoczną kontrolą mojego bagażu głównego, a jej poświadczenie znalazłam w walizce dopiero w domu. Zawartość bagażu głównego to bardzo indywidualna sprawa – w moim od pewnego czasu jest... czajnik, tak! W amerykańskich hotelach standardowym wyposażeniem pokoi hotelowych jest coffeemaker oraz codziennie uzupełniana porcja kilku jednorazowych torebek kawy kofeinowej i bezkofeinowej. Miłośnicy kawy mogą się wzdrygnąć na wspomnienie amerykańskiej odmiany tego napoju, ale chodzi tu nie tyle o smakowanie kawy, ile o nawodnienie organizmu zmęczonego zwiedzaniem, a przy Coffeemaker to przydattym często odwodnionego, ne wyposażenie pokoju bo ceny napojów na mieście, hotelowego zwłaszcza kawy, bywają zbyt drenujące kieszeń dbającego o budżet podróżnika. Gdy więc po dniu pełnym obrad lub zwiedzania docieramy do hotelu, fajnie jest ułożyć się na łóżku, włączyć komputer, zgrać zdjęcia, napisać korespondencję do rodziny, popijając przy tym kawę i chrupiąc ciasteczka. W niektórych hotelach europejskich, zwłaszcza gdy należą do znanych sieci amerykańskich, także bywają coffeemakery, ale w hostelach już nie spotkamy tych pożytecznych urządzeń. Tak samo nie spotkamy ich w polskich hotelach, nie ma ich też w berlińskich hotelach typu B&B. W takiej sytuacji nieoceniony jest własny sprzęt, a jeżeli jeszcze zabierzemy z domu yerba mate, to nic więcej do szczęścia zmęczonemu podróżnikowi nie jest potrzebne... Według poradnika wydanego przez Transportation Security Administration bagaż powinien być w miarę możliwości lekki i tak spakowany, abyśmy niosą 14 go, mieli wolne ręce, a przynajmniej jedną z nich. Lepiej żeby bagaż nie absorbował rąk, torba nie wyglądała zabawnie, a zewnętrzne kieszenie nie były wypchane kosztownościami. Są to bowiem cele łatwe dla złodziei. Kieszenie wewnętrzne oraz torby z paskiem przełożonym na skos przez klatkę piersiową zapewniają większe bezpieczeństwo. Jaki bagaż jest idealny? Na to pytanie ciągle szukam odpowiedzi i skłaniam się ku poglądowi, że każda podróż wymaga innego bagażu. Z reguły do plecaka, będącego bagażem podręcznym, pakuję trochę cięższy sprzęt elektroniczny, który wolę mieć na oku, czyli pod fotelem znajdującym się przede mną. Zamek plecaka zawsze spinam kłódką z czerwonym rombem, oznaczającym, że jest to wyrób zaakceptowany przez Transportation Security Administration. Kontrolerzy TSA mają do takich kłódek kluczyki, więc nie muszą Kłódka spełniająca wymogi TSA forsować zamknięć na siłę. Dzięki zapakowaniu ciężkiego sprzętu do plecaka podręcznego, walizka kabinowa jest lżejsza i łatwiej umieścić ją na półce, nie oglądając się na pomoc współpasażerów. O ile w polskim pociągu znajdzie się chętny do pomocy młodzieniec, o tyle w samolocie każdy jest pochłonięty swoimi sprawami i obowiązuje ekstremalna samoobsługa. Warto podzielić podnoszenie walizki do górnego schowka na dwa etapy – pierwszy polega na postawieniu jej na górnym brzegu oparcia fotela, drugi na przeniesieniu ciężaru z oparcia na półkę. Tym sposobem unika się nieprzyjemnego, a być może groźnego w skutkach przeciążenia kręgosłupa. Spośród różnych elementów wyposażenia flashpackera eleganckie plecaki lubię najbardziej. Flashpacker jest młodszym bratem podróżującego z plecakiem backpackera, więc ta słabość nie powinna nikogo dziwić. Z powodu wspomnianej słabości do plecaków mam ich sporą kolekcję, ale ciągle poszukuję tego idealnego. Najciekawsze wspomnienia kojarzą mi się jednak z niepozornym plecakiem z wizerunkiem iguany. Podczas pobytu w Buenos Aires wybrałam się na dłuższy poranny spacer. Ponieważ w moim hotelu Przygotowanie do podróży Wybrałam się na poranny spacer ulicami Buenos Aires śniadania nie były wliczone w cenę noclegu, pożywiałam się na mieście. Idąc w kierunku centrum, kupiłam w piekarni kilka świeżych bułeczek i pogryzając je, obserwowałam mijane miejsca. Po trzeciej bułeczce uznałam, że nadeszła pora na wypicie czegoś ciepłego. Rozglądałam się za kawiarenką, ale w rezultacie wstąpiłam do lokaliku wszechobecnego McDonald’s. Ponieważ herbata była gorąca, uznałam że ciekawiej będzie poczekać na jej ostudzenie na zewnątrz. Znalazłam przytulne miejsce we wnęce okiennej i spędziłam tam dobre pół godziny. Wypiłam ostudzoną herbatę i ruszyłam na dalsze zwiedzanie miasta. W pewnej chwili zdjęłam plecak, aby wyjąć aparat i sfotografować jedną z głównych ulic Buenos Aires. Plecak był całkiem zwykły, z cienkiego materiału, już dość znoszony, ale w środku znajdowała się markowa lustrzanka. Zdjęłam plecak z ramion i… stanęłam jak wryta! Cały oblany był dziwną półpłynną substancją koloru białobeżowego. Wyglądało to… no, cóż… bardzo nieciekawie… byłam skonfundowana. Miałam zbyt mało chusteczek, aby oczyścić z nieznanej substancji powierzchnię plecaka. Po chwili zorientowałam się, że oblane mam również całe plecy oraz tył spodni. Jak potem odkryłam, oblana byłam od stóp do głów – poczynając od kołnierzyka bluzy aż do mankiety spodni. Jakiś przechodzień pospieszył mi z pomocą 15 i podając chusteczki, rzucił wyjaśniająco: to pewnie wina ptaków… No cóż, musiałby to być jakiś pterodactylus i to nienajmniejszy przedstawiciel tego wymarłego gatunku. Co robić? Co to jest? Jak się oczyścić? Wracać do hotelu? Iść dalej? – rozmyślałam nerwowo. Po chwili zagubienia wpadłam na pomysł, aby wejść do następnego McDonald’s i tam w łazience oczyścić się przynajmniej w stopniu umożliwiającym skorzystanie z taksówki. Weszłam do kawiarni i powiedziałam do kelnerki, że chciałabym zjeść śniadanie. Z uśmiechem dodałam, że przedtem pragnę umyć ręce, w związku z tym proszę o wskazanie toalety. Tekst niewinnie brzmiący, z obietnicą złożenia zamówienia, został dobrze przyjęty przez kelnerkę. Wskazała mi toaletę na pierwszym piętrze. Odczyściłam się w niej w miarę dokładnie i z miną pokerzysty opuściłam lokal, nie wdając się oczywiście w żadną konsumpcję. Ponieważ znajdowałam się w dzielnicy handlowej, szybko znalazłam sklep ze sprzętem turystycznym i kupiłam nowy plecak. Nie chcąc epatować przypadkowych przechodniów moim sprzętem fotograficznym, Była to dzielnica handlowa, więc kupiłam nowy plecak Przygotowanie do podróży Pamiątkowy plecak z zielona iguaną poprosiłam obsługę sklepu o możliwość przepakowania się na zapleczu, które z uśmiechem zostało mi udostępnione. Uff… wyrzuciłam stary, poplamiony plecak do najbliższego kosza na śmieci i kontynuowałam zwiedzanie Buenos Aires. Na pamiątkę tych wydarzeń został mi beżowy plecak z jakże nietypowym logo przedstawiającym zieloną iguanę. Bagaż dobrze spakowany Podstawowe informacje o tym, co wolno przewozić w bagażu podręcznym można znaleźć na stronach internetowych każdej linii lotniczej. Mimo zapoznania się z tymi informacjami i dołożenia starań przy pakowaniu, musimy się liczyć z dodatkową kontrolą bagażu po jego prześwietleniu. Powodów może być wiele – od jakiegoś przedmiotu trudnego do zidentyfikowania na monitorze po wylosowanie szczęśliwego numerka, czyli sytuacji, w której bramka dzwoni, mimo iż nie mamy na sobie niczego metalowego. Bramka zapala się na czerwono dla wzmocnienie czujności, bo jest tak zaprogramowana, że reaguje co kilkanaście osób bez powodu. Osobiście załapuję się na wszystkie dodatkowe kontrole na większości lotnisk, mimo usilnych starań, aby być spakowaną zgodnie z przepisami. Taka karma. Jeżeli pracownik oglądający na monitorze wnętrze naszego plecaka ma jakieś wątpliwości, prosi o szczegółowe pokazanie zawartości bagażu. Niekiedy przyczyną alarmu jest płyn w ilości przekraczającej dozwoloną objętość. Innym razem są to kable rozrzucone po plecaku – sposobem na to jest trzymanie wszystkich przewodów w jednym woreczku. Powodem kontroli może też być przywieszka do kluczy o nietypowym kształcie, lek przeciwzakrzepowy w strzykawce, laptop, aparat fotograficzny, generalnie wszelkiego rodzaju urządzenia elektroniczne, 16 a nawet… konserwy. Niedawno usłyszałam mrożącą krew w żyłach opowieść podróżniczki wracającej z Japonii, która w charakterze upominku kupiła dwie puszki tuńczyka. Puszki miały napisy wyłącznie po japońsku i kontrolerzy na lotnisku przesiadkowym nie mogli się zorientować, co zawierają. Postanowili więc zawołać tłumacza. Podróżniczka spieszyła się na samolot do Warszawy i nieroztropnie powiedziała: skoro to taki problem, to może ja te puszki panom zostawię i pójdę sobie dalej, bo zaraz mam samolot. Po wygłoszeniu tej z pozoru niewinnej frazy podróżna z lekko podejrzanej stała się ekstremalnie podejrzaną o przewóz nie wiadomo jak groźnej substancji, niewykluczone że wybuchowej. Co więcej, stała się w oczach kontrolerów osobą, która chce w dodatku ową niezidentyfikowaną substancję porzucić na lotnisku. W okamgnieniu zjawili się inni umundurowani panowie pod bronią i odeskortowali podejrzaną jednostkę w ustronne miejsce, gdzie poddano ją szczegółowej palpacji. Cudem uniknęła badania endoskopowego różnych otworów naturalnych. Była więc cała happy, że pomacano ją tylko zewnętrznie. Producenci bagażu podręcznego oferują ostatnio produkty typu checkpoint friendly, które mają ułatwić przebrnięcie przez tor przeszkód na lotnisku. Niektóre z tych toreb umożliwiają niewyciąganie laptopa do kontroli – musi być on w oddzielnej komorze, nie wolno umieszczać w niej innych przedmiotów, nie może być zamków metalowych ani innych akcesoriów utrudniających obejrzenie laptopa na ekranie kontrolera. Czy to pomaga w gładkim przejściu przez punkt kontrolny? Trudno powiedzieć. Ważną sprawą jest nadzór nad bagażem w czasie lotu. Nie lubię nawet myśleć, że mój sprzęt elektroniczny leży w górnym schowku, ktoś go przesuwa, przygniata ciężką walizką lub zgoła przywłaszcza. Dlatego zawsze umieszczam plecak pod siedzeniem rzędu poprzedzającego. Mam wtedy nadzór nad bagażem przez cały czas. Bardzo przezorni podróżnicy radzą na dłuższych lotach jeszcze przypiąć plecak do fotela. Tego osobiście jeszcze nie praktykowałam, ale pomysł nie jest zły. Warto też mieć aparat fotograficzny pod ręką, aby móc robić zdjęcia w czasie lotu. Widoki za każdym razem są inne i warte uwiecznienia. Przygotowanie do podróży Pieniądze w podróży Pieniądze możemy uznać za składową bagażu podręcznego, bo przewozimy je przy sobie. Pieniądze realne i elektroniczne są dziś w większości miejsc równoważne. Przed podróżą, zwłaszcza dłuższą, musimy mieć przemyślane takie aspekty jak: ile gotówki zabrać, jakie i ile kart płatniczych, jakie i ile kart kredytowych, gdzie wymienić walutę, kiedy płacić gotówką a kiedy kartą, czy i na jakich zasadach korzystać z bankomatów, jak nadzorować stan konta, czy korzystać z bankowości komórkowej. Kwoty przewożonych pieniędzy będą oczywiście różne w zależności od tego, kto i w jaką podróż się udaje. Osobiście staram się mieć w gotówce równowartość sztywnych zobowiązań hotelowych i lotniczych. Przy dłuższych podróżach męczy mnie wizja, że wysiadają terminale i nie mogę zapłacić należności przy wymeldowaniu się z hotelu, pertraktacje się przeciągają, w końcu wychodzę z opresji (powiedzmy wydzwoniona rodzina robi przelew i przysyła potwierdzenie na hotelowy faks), ale przez to wszystko spóźniam się na samolot i ogólnie popadam w kłopoty. Z powodu tej męczącej wizji staram się mieć żelazną rezerwę w gotowce. Choć otaczają nas pieniądze wirtualne, żywa gotówka nie zniknęła z powierzchni ziemi, a co więcej, ma swoje trwałe miejsce. Nad problemem bezpiecznego przewozu gotówki zastanawia się wielu podróżników, udzielając sobie nawzajem różnych rad. Podstawowe zasady są takie: •nie trzyma się wszystkich pieniędzy w jednym miejscu, nawet gdyby wydawało się ono najbardziej bezpieczne z bezpiecznych, •posiadane zasoby trzeba podzielić i ulokować w różnych miejscach ubrania, •nigdy nie wolno otwierać publicznie portfela, a jeżeli musimy z niego pobrać jakąś kwotę, należy udać się do toalety i tam zatankować potrzebne pieniądze do przeprowadzenia transakcji, •warto wydzielać mniejszą, dzienną porcję do portmonetki i tylko ją pokazywać w miejscach publicznych, •uważnie obserwujmy otoczenie, staranny ogląd działa lepiej niż najlepsze zabezpieczenia. 17 Dowód wymiany pieniędzy w Tunezji Bezpieczne korzystanie z bankomatu Trudno zabrać, zwłaszcza w dłuższą podróż, odpowiednio dużo gotówki. Musimy więc korzystać z miejscowych bankomatów, pamiętając o zachowaniu pewnych zasad ostrożności. Fałszerstwa mogą dotyczyć wszystkiego, bankomatów nie omijają. Złodzieje różnymi metodami pozyskują dostęp do danych z naszych kart kredytowych. Na przykład doinstalowują do prawdziwych bankomatów przystawki elektroniczne pozwalające na poznanie takich informacji jak PIN oraz numer karty kredytowej, a następnie pobierają z naszego konta pieniądze. Zjawisko jest szczególnie nasilone w typowych miejscowościach wypoczynkowych. Wymienia się kilka zachowań zmniejszających ryzyko wpadnięcia w tarapaty: •drzwi do pomieszczenia, w którym jest bankomat, otwierajmy inną kartą niż ta, którą posługujemy się do pobierania pieniędzy, •o ile to możliwe, korzystajmy z bankomatów ustawionych wewnątrz banków lub innych instytucji, •sprawdzajmy przed wprowadzeniem numeru PIN, czy na klawiaturę nie jest nałożona atrapa, która skopiuje cyfry – warto postukać w klawiaturę i przejechać po niej palcem przed użyciem karty, •zasłaniajmy dłonią klawiaturę podczas wprowadzania PIN, wrażliwe punkty to naroża, w których zazwyczaj montowane są minikamery szpiegujące, Przygotowanie do podróży •ustalmy w banku dzienny limit wypłat z konta, zwłaszcza przed wyjazdem za granicę; regularnie sprawdzajmy stan konta, •zawsze miejmy oczy dookoła głowy – patrzmy, czy ktoś nie patrzy na nas! W razie powzięcia podejrzenia, że podjęliśmy pieniądze z bankomatu, z którym coś jest nie tak: zablokujmy kartę, dzwoniąc do macierzystego banku – zawsze przed wyjazdem za granicę poznajmy numer, pod którym przyjmowane są zgłoszenia zastrzeżenia kart kredytowych. Kraje, w których szczególnie częste są przestępstwa z wykorzystaniem kart kredytowych i bankomatowych to: Wielka Brytania, Francja, Włochy, Bułgaria, Rumunia, RPA, Stany Zjednoczone, Kanada, Brazylia. Bankowość przez komórkę Dłuższa podróż wymaga przemyślenia bardzo różnych aspektów logistycznych naszych finansów. Jednym z nich jest nadzór nad kontem bankowym. Na jakim urządzeniu możemy i powinniśmy okresowo sprawdzać stan naszego konta? Oczywiście wyłącznie na prywatnym komputerze, w zaciszu pokoju hotelowego, gdy jesteśmy połączeni kablem z siecią internetową. Z tego to względu w bagażu podręcznym powinien się znaleźć kabel, łączący komputer z internetem. Mimo iż dostępne są obecnie smartfony z rozbudowanymi funkcjami internetowymi, to nie poleca się ich do sprawdzania stanu konta i przeprowadzania operacji bankowych. Zwykle operacje tego typu są uwiarygodniane hasłem przesyłanym sms-em. Jest to tylko pozorne zabezpieczenie. Istnieje bowiem możliwość zarówno przechwycenia treści sms-u, jak i podstawienia fałszywej strony internetowej udającej stronę banku, a więc poznania loginu i hasła do konta. Fałszywa strona informuje o konieczności podania numeru komórki i aktualizacji jej oprogramowania. Zamiast aktualizacji użytkownik ściąga złośliwe oprogramowanie, które później analizuje przychodzące sms-y i przekazuje hasła jednorazowe oszustom. W efekcie złodzieje mogą bez przeszkód dokonywać dowolnych operacji finansowych na naszym koncie. 18 Ubiór w podróży Nie szata zdobi człowieka, ale… czyni podróż przyjemniejszą, wygodniejszą oraz bezpieczniejszą. Poszukiwanie sportowej damskiej odzieży z bezpiecznymi kieszeniami mogącym pomieścić klucze, telefon komórkowy, portfel z kartami i legitymacjami jest moim ulubionym zajęciem na wszystkich kontynentach. Rezultaty są raczej mizerne i ciągle muszę nosić brązowe spodnie, które mają boczne kieszenie zamykane na zamek błyskawiczny, do dżinsowej koszuli nie dlatego, że zestawienie tych kolorów uważam za szczególnie udane, lecz dlatego, że nie udało mi się kupić dwóch sztuk damskiej odzieży sportowej w pasujących do siebie kolorach. Kompletując odzież na wyprawę, szczególną uwagę trzeba zwrócić na dobre buty, kurtkę, spodnie i nakrycie głowy. Buty to podstawowe wyposażenie każdego podróżnika, turysty, piechura, zwiedzającego. Wybieramy oczywiście buty na płaskim obcasie, wygodne i nieprzemakalne. Długie lata podróżowałam w bardzo wygodnych sznurowanych półbutach. Jednak gdy przy przekraczaniu granicy amerykańskiej zaczęto podróżnych puszczać w skarpetkach, czyli żądać Buty niewymagające wiązania sznuzdejmowania butów rowadeł do kontroli bezpieczeństwa, buty ze sznurowadłami stały się mniej wygodne. Bardziej praktyczne okazały się buty zapinane na rzepy lub na przesuwany wzdłuż sznurowadła klips. W celu zabezpieczenia się przed złapaniem kolekcji międzynarodowych grzybic skórnych zabieram do bagażu podręcznego parę zapasowych skarpetek i po przejściu przez zagrzybioną security line zmieniam skarpetki na czyste, a te zainfekowane nieznanymi patogenami wyrzucam do kosza na śmieci. Druga para skarpetek jest optymalnym rozwiązaniem, bo próby przechodzenia przez kontrolę w klapkach kończą się poleceniem ich zdjęcia. Skarpetki ubierane na czas podróży oczywiście Przygotowanie do podróży powinny być wygodne, bez ściągaczy utrudniających przepływ krwi. Spodnie także powinny być wygodne, w ciemnym kolorze, z wieloma kieszeniami, w tym bocznymi zapinanymi na dobre zamki. Takie spodnie czynią podróż wygodną oraz chronią przed chłodem. Czasami podróżuję w jasnozielonych spodniach, ale oczami wyobraźni widzę jak stewardesa zalewa je kawą, z zapałem zapewnia I’m sorry, I’m so sorry, a plama z kawy pozostaje na zawsze. Dlatego wybieram spodnie brązowe, kawoodporne. Producenci damskich ubrań mają nieusuwalne przekonanie, że wszystkie kobiety na świecie pragną podróżować na wzór królowej Wielkiej Brytanii w jaskrawym dwuczęściowym kostiumiku, pozbawionym jakichkolwiek kieszeni, z torebką na przedramieniu. Populację tak myślących szacuję na 95% zajmujących się biznesem odzieży turystycznej i sportowej. Pozostałe 5% producentów dopuszcza możliwość, że kobiety lubią ubrania turystyczne i sportowe. Dzielą się oni na dwie subpopulacje. Należący do pierwszej są przekonani, że kobiety i mężczyźni mogą nosić spodnie uszyte według tego samego kroju i pogląd ten krzewią wśród sprzedawców, którzy dziwnie łatwo dają wiarę tym zapewnieniom. Subpopulacja ignorantów anatomicznych wynosi 4%. Pozostały 1% to producenci fajnej odzieży turystycznej, której oferta dla kobiet i mężczyzn ma oddzielne modele, wzory i kolory. Propozycja zakupu spodni typu unisex wywołuje u mnie agresję i zwykle wygłaszam sprzedawcom mały wykład na temat budowy miednicy męskiej i kobiecej. Ignoranci anatomiczni produkują spodnie kończące się poniżej spina iliaca anterior superior, narażające ich użytkowniczkę na niewygodę, zapalenie korzonków nerwowych lub miedniczek nerkowych, o podglądactwie nie wspominając. Tak więc sprawa zakupu odpowiednio skrojonych damskich spodni robi się naprawdę niełatwa. Jest to wyzwanie o wiele większe niż w wypadku kurtki. Wygodne spodnie dla celów podróżnych powinny być wysokie w talii, trochę luźniejsze, z niezbyt długimi nogawkami, tak aby opierały się na butach w okolicy kostek. Podczas korzystania z WC zbyt długie nogawki kontaktują się z podłogą, chciwie wchłaniając bakterie oraz międzynarodową mieszankę płynów fizjologicznych 19 pozostawionych niechcący przez poprzednie użytkowniczki kabiny. Spodnie powinny być z miękkiej tkaniny i dostatecznie ciepłe – ma to znaczenie na długich lotach. Wprawdzie na większości linii rozdawane są koce, ale odpowiednio ocieplające spodnie to miła część garderoby. Idealne spodnie mają kieszenie w tradycyjnym miejscu, czyli z przodu oraz na bocznych powierzchniach ud. Kieszenie z tyłu nie są ani wygodne, ani specjalnie bezpieczne jeśli nie są zapinane. Podobno najbezpieczniejszą okolicą, nienarażoną na pokusy złodziei, jest obszar między kolanem a kostką. Jednak prawdę powiedziawszy nie czułabym się dobrze, gdybym na tej wysokości nosiła na przykład paszport. Może mała kieszonka na żelazny zapas gotówki byłaby do wykorzystania, ale noszenie w tym miejscu poważnych dokumentów trudno chyba zaakceptować. Pasek. Pisząc o spodniach, nie sposób pominąć paska, który też ma znaczenie w podróży. Większość pasków ma metalową klamrę i wymaga zdjęcia przy przechodzeniu przez bramkę. Ponieważ zdejmowanie paska wydało mi się zbędnym traceniem energii i czasu, kupiłam w Argentynie pleciony pasek tekstylny z drewnianą klamrą. Wielokrotnie przechodziłam w nim przez bram- Taki pasek nie wszczyna alarmu podkę, nie dzwoniąc, czas kontrioli na lotnisku czasem tylko na pytanie securitera objaśniałam, że jest to klamra z drewna i w związku z tym bezpieczna. Pewnego razu, zażywając kontroli przylotowej w Amsterdamie, otrzymałam polecenie zdjęcia paska pomimo zapewnienia, że nie spowoduje alarmu. Zapytałam dlaczego powinnam zdjąć pasek? Odpowiedź brzmiała: tego wymaga procedura. Na takie dictum nie było rady, ponieważ z procedurą jeszcze nikt nie wygrał. Podtrzymując spodnie w garści, a pasek w zębach przemaszerowałam przez bramkę bez powikłań. Od tego czasu przed kontrolą chowam drewnianą klamrę do spodni, wtedy pleciona taśma wygląda na tekstylną ozdobę. Sugestii o naruszeniu procedury bezpieczeństwa nie było. Przygotowanie do podróży Górną część garderoby stanowi zwykle t-shirt, na który zakładam bluzkę koszulową z długimi rękawami oraz polar w neutralnym, raczej ciemnym kolorze. Kurtka jest kolejnym ważnym składnikiem podróżniczej garderoby. Jest ona równie ważna jak dobre buty – chroni przed zimnem, wiatrem i pozwala w komforcie cieplnym przemieszczać się po nieznanym mieście w poszukiwaniu ciekawych ujęć fotograficznych. Oczywiście czasem rezygnujemy z tych walorów na rzecz kurtki bajeranckiej urody, która nadaje nam wygląd rasowego podróżnika – coś za coś. Przy zakupie kurtki warto zwrócić uwagę na jej krój, wagę oraz kolor. Cena też jest ważna, ale jeśli kurtka jest fajna pod względem jakościowym, to warto w nią zainwestować, bo dłużej posłuży. Podczas przymierzania warto zwrócić uwagę, czy czujemy się w kurtce dobrze, czy mamy swobodę ruchów oraz czy ochroni nas przed wiatrem i zimnem w newralgicznych miejscach – są to rękawy oraz otoczenie twarzy. Oczywiście idealnie jest, gdy kurtka ma goretex. Kurtki nawet ładnej prezencji, ale nieoddychające raczej należy skreślić z listy, bo spoceni przypomnimy sobie po wielokroć, że to nie był dobry wybór. Lepsze są kurtki, które mają rękawy zapinane na rzepy niż na ściągacze – łatwiej dopasować zapięcie na rękawiczce rzepem niż ściągaczem. Ważne jest też dokładne przyleganie kaptura wokół twarzy. Gdy chcemy być widoczni w nocy, wybieramy kurtkę w kolorze neonowym lub z naszywkami odblaskowymi. Kapelusz, bandana albo arabska chusta zdobi głowę rasowego podróżnika w zależności od tego, w jakie miejsce podróżuje i w jakim znajdzie się klimacie. Kapelusze potrafią przyprawić człowieka o zawrót głowy zarówno fasonem, jak i ceną. O tym że kapelusz może być dziełem sztuki, przekonałam się podczas konferencji zorganizowanej przez Fundację Noblowską w Lindau, gdy na sali pojawiła się księżna Sonia Bernadotte w niezwykłym nakryciu głowy, a za chwilę jej córka księżniczka Bettina Bernadotte w równie pięknym zwieńczeniu sylwetki. Widok zapierał dech w piersiach! Podobno księżniczka jest projektantką tych odlotowych kapeluszy. 20 Zawsze podobały mi się chusty arabskie, ale wszystkie egzemplarze, które brałam do ręki z zamiarem ich kupienia, wydawały mi się zbyt gryzące. Niedawno znalazłam naukowe wyjaśnienie, dlaczego skóra niektórych osób ma zwiększoną wrażliwość na tkaniny. Otóż często są to osoby ze skłonnością do alergii, a warstwa ochronna tłuszczu na ich skórze jest cieńsza niż u ludzi bez alergii i stąd bierze się niska tolerancja szorstkich tkanin. Podobno najbardziej przyjemnym włóknem pod tym względem jest alpaka. Nie spodziewałam się trafić na chustę arabską produkowaną z alpaki, ale udało mi się w końcu kupić odpowiednio miękką podczas jednego z pobytów w Brukseli. Pędząc rano na samolot, zapomniałam zabrać czapki, że też o kapeluszu nie wspomnę! Gdy po zakończonej konferencji wybrałam się na tradycyjną rundę fotograficzną, z każdą chwilą coraz bardziej czułam, że moje uszy odpadną z zimna. Weszłam więc do jednego z licznych sklepów dla turystów, i w okolicach Grand Place kupiłam przyjemną w dotyku chustę na głowę. Czasami okoliczności służbowe wymagają zabrania innych składowych stroju. Wymaganym stylem na różnego rodzaju konferencjach poza miejscem zamieszkania jest business casual, co oznacza strój nieformalny, ale elegancki. Trzeba wtedy wygospodarować miejsce w walizce na żakiet i eleganckie spodnie lub spódniczkę z niegniotącej się tkaniny oraz odpowiednie do okoliczności buty. Pewnego razu znalazłam w zaproszeniu na konferencję określenie dress code: smart casual. Rzuciłam się do nadrabiania braków w edukacji i dowiedziałam się, że jest to casual z małym eleganckim dodatkiem. Na tę Przygotowanie do podróży okoliczność kupiłam wiec bluzkę w kolorze malinoworóżowym i dla mnie jest ona tym właśnie dodatkiem smart. Wybór hotelu Nad wyborem hotelu, jeśli mamy taką możliwość, warto się starannie zastanowić. Jest to ważne miejsce, w którym będziemy odpoczywać, a także wpadać w liczne pułapki. Pierwsza czyha na nas już na etapie rezerwacji. Jak wiadomo ulubionym zajęciem ludzkości jest polowanie na pieniądze. Powiedzenie, że cel uświęca środki jest dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek indziej. Mając niezaspokojone ambicje w każdej sprawie, wiele osób bezustannie i z zapałem poluje na słonia Dokument potwierdzający rezerwację przez internet hotelu w Buenos Aires oraz mrówkę, na hipopotama i muszkę Drosophila melanogater, a także na dinozaura, czyli coś, co nie istnieje. Nie zaszkodzi strzelić, a nuż się trafi, jeżeli nie dinozaura, to chociaż jelenia. Z tych właśnie względów samodzielne rezerwowanie hotelu wymaga zachowania 21 wręcz rewolucyjnej czujności. Przede wszystkim należy rezerwacji dokonywać z komputera dobrze zabezpieczonego przed włamaniem i korzystać z bezpiecznych portali turystycznych oferujących rezerwację. Najlepiej wybierać znane, sprawdzone, międzynarodowe firmy. Ich adres internetowy, wyświetlający sią na górnym pasku, powinien być poprzedzony ciagiem znaków https://, co oznacza bezpieczne połączenie szyfrowane. Wpadanie w pułapkę przećwiczyłam w Nowym Jorku, w którym przebywałam 23 godziny i 56 minut. Jak doszło do tego, że w tak krótkim czasie udało mi się narobić sobie kłopotów? Stało się to, ani się spostrzegłam, bez wychodzenia z domu w Warszawie. Będąc wielbicielką filmów Woody’ego Allena oraz gry aktorskiej Diane Keaton uznałam, że skoro mam przesiadkę w Nowym Yorku, to jest to dobra okazja, aby zatrzymać się w Hotelu 17, gdzie kręcono sceny do filmu Tajemnica morderstwa na Manhattanie. Ceny hoteli w Nowym Yorku są astronomiczne i trudno znaleźć pokój w dobrej lokalizacji, z prywatną łazienką, po którym nie chodzą pluskwy wielkości karaluchów. Wtedy nie byłam jeszcze dość obyta z samodzielnym rezerwowaniem hotelu przez odpowiednie portale turystyczne i sądziłam, że rezerwacja dokonana na internetowej stronie hotelu będzie tańsza, bo bez pośredników. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nie ma wolnych miejsc w terminie, który mnie interesuje, mimo że próbowałam zarezerwować pokój na ponad 6 tygodni przed przyjazdem. Niezniechęcona zaglądałam codziennie na strony hotelu, aż za kolejnym razem trafiłam na informację, że jest miejsce w pokoju jednoosobowym, z wspólną łazienką. Dwie noce za 170 dol. – jak na Manhattan, to tanio! Rzuciłam się do rezerwowania, podałam numer karty kredytowej, na której od razu zablokowano równowartość 170 dol., czyli około 527 zł. Podekscytowana perspektywą przebywania w miejscu owianym sławą gwiazd filmowych, czym zresztą hotel chwali się na swojej internetowej stronie, oczami wyobraźni widziałam siebie stąpającą po czerwonym dywanie wiodącym do wejścia. Po trzech dniach nadeszła drogą mailową wiadomość, że nie jest możliwe zrealizowanie mojego zamówienia w Hotelu 17 i oferuje się miejsce w innym Przygotowanie do podróży obiekcie tej sieci, Hotelu 21. W tej sytuacji poprosiłam o wycofanie rezerwacji. Okazało się, że będzie mnie to kosztować 30 dol., tyle bowiem wynosi opłata, eufemistycznie zwana manipulacyjną. Ponieważ nie widziałam powodu, dla którego miałabym płacić 30 dol. za wirtualny bałagan, panujący w hotelu, zażądałam zwrotu całej kwoty. Nieznana mi bliżej Jee napisała, że przecież czytałam warunki rezerwacji, więc nie mam prawa do zwrotu opłaty manipulacyjnej. Mogę jedynie wycofać rezerwację, dokonaną przez stronę internetową, i otrzymam kwotę pomniejszoną o 30 dol. Złożyłam rezygnację, ale niezmiennie domagałam się zwrotu całej kwoty. W odpowiedzi Jee ponownie przytoczyła fragment regulaminu i poczyniła refleksję, że dokumenty prawne trzeba czytać uważnie. W tej sytuacji przesłałam jej kopię mojej legitymacji dziennikarskiej, co zacieśniło moje relacje z personelem zarządzającymi Hotelem 17. Korespondencję przejęła szefowa Jee. Powiadomiła mnie, że otrzymam zwrot całej kwoty, ale w ciągu 60 dni! Przebiłam jej ofertę komunikatem, że powiadomię międzynarodową społeczność podróżniczą oraz Visa International o ich praktykach przetrzymywania i wyłudzania pieniędzy od gości. Szefowa po krótkim namyśle doszła do wniosku, że mogą moje pieniądze zwrócić po 14 dniach. W tej sytuacji zablokowałam kartę Visa oraz złożyłam reklamację na tę transakcję, informując bank, Okolica przylotniskowa w Nowym Jorku nie sprzyjała spacerom 22 że de facto nie doszła ona do skutku. W dalszej korespondencji zauważyłam, że skoro serwery przyjmują pieniądze i blokują karty 365(6)/12/4/7/24 h, to z pewnością mogą w tych samych terminach oddawać nienależnie zablokowane pieniądze. Po kilku dniach i wymianie w sumie kilkunastu maili kwota wróciła na moją kartę, pomniejszona o 5,15 zł. Zapytałam, kto zarobił tę kwotę? Otóż wzbogaciła się Visa International, bo w międzyczasie spadł kurs dolara w stosunku do złotówki. Gdy kilka lat po tej przygodzie obejrzałam w internecie fotografie Hotelu 17, ze zdziwieniem stwierdziłam, że pokoje są tam bardzo małe, widok za oknem często stanowi ściana sąsiedniego budynku, a tapety ciemne. Uznałam, że nie ma nic złego, co by na dobre się nie zdało. Przereklamowany to łagodne określenie w stosunku do Hotelu 17 w Nowym Yorku. W rezultacie wylądowałam w hotelu JFK Plaza Hotel, określanym jako located at JKF airport, co w praktyce oznacza 15 minut drogi taksówką, jadącą krętymi drogami i kasującą pasażera na kilkanaście dolarów. Powróćmy jednak do procedury rezerwowania hotelu. Gdy wyszukamy odpowiedni hotel, który będzie nam odpowiadał, sprawdzamy na http://maps. google.com jego lokalizację w stosunku do centrum i przystanków komunikacji publicznej. W odniesieniu do amerykańskich hoteli położonych przy lotnisku lub na obrzeżach miasta można trafić na informację, że na niektórych odcinkach może nie być drogi dla pieszych. Co należy sądzić o tym sądzić? Niedawno znalazłam ciekawy adres internetowy www.walkscore.com, dzięki któremu można obliczyć dla większości miast w Stanach Zjednoczonych tzw. wskaźniki spacerowy. Wystarczy podać adres i otrzymuje się bliższe dane, np. jakie mamy szanse na spacery wieczorową porą, zamieszkując w tej lokalizacji. Na przykład podczas pobytu w Dallas mieszkałam w Westin Park Central Hotel 12720 Merit Drive Highway 635 and Coit Road, Dallas, Texas 75251. Trudno coś pojąć z tego adresu – co on oznacza? Czy można wyjść wieczorem na kawę albo pojechać do centrum miasta na wieczorne sympozjum satelitarne? Nawet miałam w planie jedno czy drugie sympozjum zaczynające się o 19:00 i zapisałam się na nie on line. Ale gdy dotarłam do hotelu w Dallas i wyjrzałam przez Przygotowanie do podróży Widok z okna hotelu w Dallas okno pokoju, zobaczyłam za nim rozległy, rzadko zabudowany krajobraz Teksasu, wielce frustrujący osobę żądną zwiedzania i wieczornych wypraw do centrum miasta. Jedyne ukojenie mógł dostarczyć widok kościoła po drugiej stronie drogi. Nawet nie wiem, czy czynnego. Teraz wpisuję adres hotelu w Dallas na podanym wyżej portalu i odczytuję wynik: walk score zero – czyli nie pospaceruję! Dla odmiany hotel, w którym rezydowałam w Atlancie, położony przy 1377 Virginia Avenue East Point, GA 30344-5225 ma wskaźnik 48. Dało się znaleźć w pobliżu pojedyncze obiekty handlowe, jak na przykład restaurację Arby’s. Uwieczniłam ją na swoich fotografiach jako dowód, że mimo zagrożenia brakiem dróg dla pieszych życie w takiej okolicy toczy się w miarę normalnie, nawet gdy się nie ma samochodu. Twórcy strony zbudowali następującą skalę: 90100 raj dla pieszych; 70-89 bardzo dobre warunki dla pieszych; 50-69 piesi się nie zgubią; 25-49 piesi powinni mieć samochód; 0-24 bez samochodu ani rusz! Niezależnie od wskaźnika spacerowego powodem pozostania w swoim pokoju może być pora dnia, w której docieramy do hotelu po podróży transatlantyckiej. Jedną z zasad, której skrupulatnie przestrzegam w podróży jest unikanie spacerów po nocy. Zawsze staram się wrócić do pokoju hotelowego przed zapadnięciem zmroku. Oczywiście nie zawsze mi się to udaje, z powodów choćby organizacyjnych. Zapamiętałam na całe życie moją wyprawę do centrum São Paulo oraz powrót taksówką w brazylijskich 23 ciemnościach i w zasadzie nie tęsknię do powtórki z tej rozrywki. Niekiedy jest oczywiste, że można wyjść na spacer wieczorem – podróżując do Lindau, zatrzymałam się na jedną noc w Zurychu. Odbywał się wtedy wielki festiwal uliczny, tłumy ludzi spacerowały i bawiły się nad rzeką Limmat, było hałaśliwie. Uznałam, że nie ma co siedzieć w czterech ścianach małego pokoiku i ruszyłam na fotograficzne łowy. A do tego świecił wspaniały, wielki księżyc… Wracając do Nowego Jorku – co można robić w hotelu niedaleko lotniska JFK, jeżeli nie ma się dostępu do internetu? W tle zawsze jest jakiś program TV, ale czy można godzinami słuchać amerykańskiej telewizji? Ciekawą alternatywą dla telewizji okazała się lektura karty dań. Dowiedziałam się, że prawie wszystko można zamówić! Na przykład danie zwane Cesarską sałatką z kurczaka za jedne 14,95 dol. albo Sałatkę szefa w tej samej cenie. Możliwe, że po wydaniu około 45 zł człowiek czuje się co najmniej jak szef, a może nawet jak cesarz, jeżeli zamówił danie do pokoju. Nie wiem, nie zaryzykowałam. Mogłam też pożywić się potrawą The Plaza Burger de Lux za 11,95 dol. i poczuć się de-luksusowo. Jeszcze lepiej poczułabym się, zamawiając New York Sirloin Steak za jedne 28,95 dol. albo rozrzutnie Filet Mignon za 29,95 dol. czy Honey Mustard Salmon za 23,95 dol. Policzyłam, przemnożyłam, a tu jeszcze dochodzi 15% podatku i 2 dol. za serwis. Z wrażenia jakie wywiera końcowa kwota zamówienia, można sobie zaplamić odzież! Wtedy oddaje się ją do pralni, płacąc za oczyszczenie t-shirta 3,95 dol., a piżamy 5,95 dol. Książka telefoniczna NYC okazała się ciekawą lekturą Przygotowanie do podróży Dużo jest ofert prawników w książce telefonicznej NYC Uwolnieni od plam i pieniędzy możemy zająć się relaksującą lekturą książki telefonicznej, dzieła pokaźnych rozmiarów i treści jedynej w swoim rodzaju. Czegóż tam nie wyczytałam! Na samym początku umieszczony jest spis wszelkich instytucji rządowych. Wiadomo – szacunek dla władzy rzecz podstawowa! A potem wg alfabetu – na wstępie bogata oferta usług aborcyjnych, utkana ze słów gładkich i niestresujących zdesperowanej przyszłej klientki. Dalej akupunktura w wykonaniu licencjonowanych specjalistów. Potem adopcja z jakże uspokajającymi hasłami wybierz rodzinę dla twojego dziecka. Żadnego słowa o znaczeniu pejoratywnym. Gdy nowojorska dziewczyna, mówiąca po hiszpańsku, wybrała już rodzinę dla swego dziecka i powracała do domu, mogła będąc jeszcze w szoku (w końcu nie co dzień ludzie wybierają rodziny dla swoich dzieci) na przykład spowodować wypadek samochodowy. W takim przypadku czeka na nią cała armia prawników, którzy zapewniają, że nic nie musi płacić, dopóki oni nie wyciągną pieniędzy od ubezpieczyciela. Gdy nieszczęsna nowojorska dziewczyna przebrnęła przez wszystkie formalności i wreszcie znalazła się w domu, mogła tam na nią czekać babcia. Gdyby z babcią był kłopot, można ją oddać do The Adult Day Center – po polsku Dzienna Przechowalnia Staruszków brzmi okropnie, a angielska nazwa jest taka nobilitująca. Zwłaszcza gdy się przeczyta, ile dobra takiego staruszka może spotkać w centrum – dyplomowane pielęgniarki 24 h do dyspozycji, kompletne programy terapeutyczne, outdoor patio, nadzorowana dieta i wiele innych smakowitych rzeczy. 24 Możemy też wybrać inne miejsce dla babci – nazwa również ładna Senior Assisted Living Community. A tam same dobre rzeczy: dignity – independence – security. Jeżeli nie masz problemu z wyborem rodziny dla urodzonego dziecka ani z babcią, to możesz czuć się samotnie, a stąd tylko mały krok do alkoholizmu. Ale nie ma powodu do zmartwień – alcoholism treatment centers czuwają! Mogą się nazywać A – Absolute Care Detox Treatment Center. Wsparcie też dają Al Anon Family Inter Group. Gdy w domu zamiast babci zawadza stary mebel, można pozbyć się go w sklepie z antykami. No ale bez przesady z tym przywiązaniem do usług na literę A, przecież inne litery też są warte omówienia. Na B – oczywiście bajgle! A gdy kto pechowy, to bankruptcy i full service z tym związane. No i banki! Na C – car problems? Chiropractic oferująca zdecydowane rozwiązania Don’t sufer with pain. We can help! Gdy nie ma ratunku w medycynie, nawet alternatywnej, jedynie churches mogą nieść ulgę w cierpieniu. Tak zafascynował mnie wybór kościołów, że przepisałam pełną ich listę. Dość powiedzieć, że samych kościołów tytułujących się katolickimi jest 85 odmian. Listę haseł książki zamykają yoghurt i zoo. Dlaczego przebywałam w Nowym Yorku 23 godziny i 56 minut? Otóż jeżeli przerwa w podróży lotniczej jest krótsza niż 24 godziny, to kolejny odcinek liczy się jako kontynuacja podróży, a jeżeli powyżej 24 godzin, to już jako odrębna podróż. Czego to ludzie nie wymyślą! Drzwi są główną pułapką hotelową Przygotowanie do podróży Pułapki hotelowe Gdy już dokonamy wyboru teoretycznie właściwego hotelu i zarezerwujemy go bez powikłań, nie jest powiedziane, że nie wpadniemy w pułapkę wewnętrzną po przybyciu na miejsce. Pokoje hotelowe są nimi wprost usiane. Niekończącym się zbiorem pułapek w każdym pokoju hotelowym zawsze jest łazienka. Krany są największą zagadką w każdym hotelu od skromnego lokum w Puerto Iguazu po Hiltona w Paryżu. Dziwne pokrętła, odciągane uchwyty, wymagające odpowiedniego ustawienia dwie tarcze, przełączniki, przyciski i nie wiadomo co jeszcze – to tylko niektóre ze sposobów uruchamiania wypływu wody. A nowe rozwiązania ciągle powstają! Drugim miejscem, w którym hotelarze lubią zastawiać swoje pułapki na gości, są drzwi wejściowe w wypadku małych hotelików oraz zamki w drzwiach prowadzących do pokojów w dużych hotelach. Jest żelazną regułą, że drzwi w małych hotelikach zacinają się. Zezowaty monter zawsze tak umieszcza zamek, że jego otwarcie bez zdarcia naskórka na wszystkich palcach dłoni przekręcającej klucz praktycznie nie jest możliwe. W Lizbonie egipskie ciemności wypełniały fragment korytarza, z którego było wejście do mojego pokoju. Postanowiłam nosić na przyszłość małą latarkę przywieszoną do kluczy. Latarki długo się nie nanosiłam, bo wzbudziła podejrzenia securitera na lotnisku CDG w Paryżu, więc z niej zrezygnowałam. Do wyposażenia podróżnego dodałam tradycyjną latarkę o zwykłym wyglądzie, nie budzącą wątpliwości co do swojego przeznaczenia. Nawet w Berlinie, w którym wszystko działa jak trzeba i nic się nie zacina, wejście do mojego ulubionego hotelu Wieland wymagało pewnej wprawy w posługiwaniu się kluczem. Najweselej jednak było w hotelu w Bostonie, gdzie dla bezpieczeństwa pokój o numerze powiedzmy 525 oznaczano kodem 17B, a recepcja mówiła: Tylko pamiętaj, że mieszkasz w 525, bo napis 17B na tym kluczu jest tylko dla zmylenia złodzieja, na wypadek gdybyś klucz zgubiła. Klucze elektroniczne na ogół nie sprawiają kłopotów, z wyjątkiem tych które trzeba wsuwać i wysuwać 25 w odpowiednim tempie, aby zapaliło się zielone światełko będące oznaką, że drzwi możemy otworzyć, popychając je do przodu. Gdy włożymy klucz zbyt wolno lub zbyt szybko, zapala się czerwone światełko na znak, że źle dobraliśmy prędkość. Czasami dla otwarcia drzwi poza ich popchnięciem do przodu konieczne jest jeszcze niewielkie przekręcenie gałki w zamku. Gdy wreszcie opanuje się tempo wkładania klucza oraz siłę naporu na drzwi, a także kierunek przekręcania gałki, okazuje się, że pora wyjeżdżać. W części pokojów elektroniczny klucz trzeba wsunąć w kontakt tuż przy drzwiach, co powoduje załączenie instalacji elektrycznej. Bez klucza nie ma światła i nic nie działa. Ta z pozoru prosta czynność jaką jest zapalanie światła może więc też być źródłem nielichego stresu. Przeżyłam go w Argentynie. Tak daleka wyprawa była dość kosztowna i ze zrozumiałych względów szukałam oszczędności na każdym jej etapie. Założyłam, że po długiej podróży z Europy powinnam zatrzymać się w przyzwoitym miejscu i wybór padł na markowy hotel Ibis w Buenos Aires. Po zakończeniu obrad kongresowych wzorem wielu uczestników postanowiłam polecieć jeszcze do Puerto Iguazu, aby zobaczyć słynne wodospady. W ramach dyscyplinowania budżetu zdecydowałam się na hostel. Cena za nocleg wynosiła 45 dol. w pokoju typu ensuite, co w żargonie hotelowym oznacza pokój z prywatną łazienką. Na stronie hostelu w nienagannej angielszczyźnie zachwalano: Located in the center of the city of Puerto Iguazu, Residencial Uno offers a variety of rooms for affordable prices. W opisie znalazło się też słówko cozy, które powinno wzbudzić moją czujność, ale zmylił mnie nienaganny język oferty. Na apartament w słynnym hotelu położonym na terenie Iguazu National Park nie było mnie stać z tej prostej przyczyny, że doba kosztuje tam prawie 600 dol. Gdy dotarłam na miejsce, przywitał mnie wesoły właściciel wielce nieformalnie ubrany. Grzebiąc w stercie papierów odnalazł moją rezerwację i podśpiewując zaprowadził mnie do parterowego pawilonu, gdzie mieściły się pokoje prywatne. Pokój był w zasadzie czysty, miał ciekawie zacienione okna, dawał schronienie przed upalnym argentyńskim słońcem. Umeblowanie proste – łóżko, Przygotowanie do podróży Argentyński prysznic z elektrycznym podgrzewaczem wody oraz przewodami zasilającym i uziemiającym taboret, obowiązkowo telewizor i łazienka. Łazienka hm... niekoniecznie sterylna, no cóż… bywa – pomyślałam. Gorsza sprawa z prysznicem. Odkryłam w pewną noc zupełnie przypadkowo, że prysznic ma tajemnicze połączenie z prądem i coś błyska przy uruchamianiu wypływu ciepłej wody. Byłam bliska popadnięcia w zaniedbanie higieniczne, ale pomyślałam że skoro nikt przede mną nie został porażony prądem, to może i dla mnie los będzie łaskawy. Wskakiwałam więc szybko pod natrysk i bez zbędnego zalegania pod strumieniem wody, po niezbędnym opłukaniu się szybko wyskakiwałam na zewnątrz. Zrobiłam nawet zdjęcia tajemniczego prysznica i po powrocie do domu pokazałam mężowi. Nie byliśmy jednak w stanie rozszyfrować, dlaczego pojawiały się błyski przy uruchamianiu ciepłej wody. Zaintrygowana tą konstrukcją zapytałam znajomego, który kończył politechnikę w São Paulo. Objaśnił mi, że w tamtej części świata nie są w powszechnym zastosowaniu centralne systemy dostarczania ciepłej wody. Uzyskuje się ją dzięki ceramicznej grzałce okalającej sitko prysznica, zasilanej energią elektryczną! Pstryk i wszystko jasne! Zatrzymanie się w hostelu ma swoje dobre i złe strony. Niewątpliwą zaletą jest korzystna cena i szybki internet. Społeczność hostelowa oddycha internetem niczym tlenem i gdyby nie było szybkiego połączenia w ofercie tych obiektów, nikt by tam się nie zatrzymał ani na minutę. Hostele mają na ogół niezłą lokalizację, choć są też obiekty położone na peryferiach. Czystość na ogół 26 nie budzi większych zastrzeżeń, natomiast różnie bywa z przestrzeganiem ciszy. Mogą też być ciekawe wymogi regulaminowe. Swego czasu zatrzymałam się w hostelu AAE Parthenon w Chicago. Jest on położony w dzielnicy greckiej. W pobliżu są restauracje, sklepy z dewocjonaliami, szyldy pisane greckim alfabetem i inne szczegóły przypominające imigrantom opuszczoną ojczyznę. Przy meldowaniu się weseli recepcjoniści zachęcają do płacenia gotówką, podkreślając że przeciągnięcie kartą przez terminal kosztuje 3% kwoty i mówią: i po co masz płacić kartą? jesteś pewna, że wolisz zapłacić więcej? Czystość jest zadowalająca, cisza nocna przestrzegana. Po uregulowaniu należności otrzymuje się klucz do pokoju oraz do drzwi wejściowych. Oprócz klucza wręczany jest regulamin, w którym czytamy między innymi: Na śniadanie należy przychodzić w obuwiu! Sala śniadaniowa otwierana jest punkt 7.30 przez właściciela o wojskowych manierach, który co chwilę przebiega przez salę i wzorkiem kaprala-bazyliszka sprawdza, co robią goście. A tymczasem goście popijają kawę, herbatę, soki, zjadają białe i watowate pieczywo, smarując je dżemem. Amatorzy diety protal pogryzają jajka na twardo. Wszystko odbywa się przy włączonym telewizorze, wielkim na pół ściany, dzięki czemu można dowiedzieć się, jaka będzie pogoda lub co nowego zdarzyło się w polityce. Europa w tych przekazach praktycznie nie istnieje. W sumie przyjemnie, ale do dziś nie wiem, dlaczego śniadanie należało tam spożywać w obuwiu. Hostele mogą być sympatycznym miejscem zakwaterowania dla osób z ograniczonym budżetem, jednak nie dla wszystkich. Autorka strony dla kobiet podróżujących w pojedynkę (www.women-on-the-road. com) udziela porad w tym względzie. Uważa ona, że osoby, które mają lekki sen i budzą się przy pierwszych dźwiękach chrr... chrrr…, źle się czują, widząc wokół osoby płci obojga w niekompletnych strojach, lubią spokój i ciszę, mają potrzebę idealnego porządku, nie lubią tłoku za plecami, podczas gdy one myją zęby, nie powinny wybierać hostelu na miejsce noclegu, a już nigdy łóżka na sali zbiorowej. Zakłócanie spokoju w hostelu na ogół związane jest z nieprzestrzeganiem ciszy przez lokatorów, ale Przygotowanie do podróży w końcu nawet najbardziej hałaśliwi ludzie idą spać. Gorzej gdy źródłem zakłóceń są przyczyny zewnętrzne. Zamówiłam kiedyś nocleg w hostelu, ale nie zwróciłam uwagi na brzmienie adresu. Była to ulica Gwarna. Cena była niewygórowana i to przeważyło. Oczywiście z ciszą było kiepsko, ale liczyłam, że wreszcie ona nastanie. Wrzeszczących młodzieńców i chichocące panny sen zmorzył koło trzeciej nad ranem, ale wtedy błogą ciszę do białego światu co pół godziny skutecznie naruszał jedyny nocny tramwaj w Poznaniu, którego tory przebiegały przez ulicę Gwarną właśnie. Mogłam się domyślić, że ulicę tak nazwano nie bez powodu. Dzyń... dzyń… słyszę do dziś. Oczywiście to nie tramwaje, ale ludzie najczęściej zakłócają ciszę nocną. W Buenos Aires posiadacz denerwującego dyszkanciku przez wiele godzin uwodził recepcjonistkę, a w Puerto Iguazu właściciel hotelu prowadził długie nocne rodaków rozmowy. W sumie są to drobiazgi możliwe do zaakceptowania Większym problemem w Puerto Iguazu był dorodny owad, którego spotkałam na progu mojego pokoju, gdy otworzyłam drzwi po pierwszej przespanej nocy. Leżał na grzbiecie i na szczęście wyglądał na nieżywego. Umeblowanie pokoi w hostelach jest zwykle bardzo skromne. Zawsze doskwierał mi brak wygodnego miejsca do siedzenia i choćby jednego gwoździa do powieszenia ubrania. Brak wieszaków lub haczyków to jakiś międzykontynentalny zwyczaj propagowany przez właścicieli wszystkich hosteli, niezależnie od ich lokalizacji. 27 Zwykle hostele mają dobrze widoczne szyldy, ale jest od tego jeden wyjątek. Szyldy hosteli w Hiszpanii to niewielkie tabliczki przytwierdzone wśród wielu innych przy wejściu. Gdy dojechałam w Barcelonie pod adres zarezerwowanego hotelu, taksówkarz mówi: To tu. Ja rozglądam się za szyldem Oznakowanie hostelu w Hiszpanii z nazwą Hostel Girona, niczego takiego nie widzę, więc pytam: Gdzie jest ten hostel? Taksówkarz: Ten napis z literą P przy drzwiach wejściowych oznacza, że to tu. W Madrycie przekonałam się, że to ulubiony sposób znakowania niskobudżetowych hoteli w Hiszpanii. Warto wiedzieć! Drzwi wejściowe do niektórych hosteli, zwłaszcza w dużych miastach, bywają zamknięte, trzeba więc dzwonić i opowiedzieć się. Dziwnym zbiegiem okoliczności do tych lokali zawsze prowadzą kręte schody. Ich pokonanie traktuję jako kardiologiczną próbę wysiłkową i dopóki ją zaliczam bez komplikacji, specjalnie nie narzekam. Jeżeli drzwi hostelu otwiera młoda kobieta z dzieckiem na ręku lub mężczyzna w rozciągniętym podkoszulku, to od progu rozpoznajemy tzw. rodzinną atmosferę. W przewodnikach określają takie lokale mianem cozy, co w wolnym tłumaczeniu należy rozumieć tak, że właściciel taniego hotelu uprawia prywatę, która nigdy nie przysługuje Barek w pokoju hotelowym też może gościom. W pary- być pułapką skim hotelu Darcet recepcjonista palił cygara i trzymał papugę, bo tworzy atmosferę cozy, ale gościowi nie wolno było zostać dwie godziny dłużej w pokoju, bo to naruszało regulamin. Przygotowanie do podróży Sejfy hotelowe jawią mi się jako pułapki bardzo wyrafinowane Nie tylko same urządzenia, ale i to co personel hotelowy zostawia w pokoju, może być źródłem pułapek dla gościa. Taką starannie uzupełnianą pułapką jest barek w pokoju hotelowym. Podobno jest taka zasada, że wszystko co jest na wierzchu, na stole, blacie jest za free. Natomiast to co znajduje się w barku, podlega opłatom. Nie ma tego dylematu w hostelach, bo tam w pokojach nie ma barku. Co najwyżej można kupić wodę u recepcjonisty, ale też po zawyżonej cenie. Od czasu gdy w Sztokholmie, będąc w stanie skrajnego odwodnienia po podróży, zapłaciłam za 0,25 l wody około 20 zł, poprzysięgłam sobie nie tykać niczego, co stoi w barku hotelowym. I z tego właśnie doświadczenia wywodzi się moja żelazna zasada wożenia z sobą czajnika. Czasem oferta tego co leży na wierzchu jest podejrzanie obfita – wtedy tego nie tykam. Specyficzna terminologia i nazewnictwo pokojów hotelowych może być źródłem pułapek i nieporozumień. Warto zapamiętać, że pokój twin oznacza pokój z dwoma jednosobowymi łóżkami, a pokój double – jedno łoże małżeńskie. Windy hotelowe to następna pułapka. Niektóre ruszają dopiero po włożeniu w jedną z licznych szparek klucza elektronicznego służącego do otwierania drzwi pokoju i następnie naciśnięcia guzika z numerem piętra. Ma to zapobiegać błąkaniu się przypadkowych osób po hotelu. Tak zaprogramowaną windą jeździ się bez klucza jedynie między poziomami zero i minus jeden, bo tam często mieszczą się małe sale konferencyjne. 28 Zakup biletu Po pomyślnym dokonaniu wyboru hotelu nadchodzi pora kupna biletu. Zakładam, że ulubionym środkiem lokomocji flashpackera będącego w podróży jest samolot i na tym sposobie przemieszczania skupimy główną uwagę. Mam w tym zakresie tradycyjne obyczaje i bilet kupuję w biurze podróży. Nie jestem zwolenniczką kupowania biletów przez internet. Kupując w biurze, mam wrażenie, że ktoś czuwa nad przebiegiem mojej podróży. Wiem, że ewentualne zmiany w mojej trasie będą wyświetlone w systemie komputerowym kasjera lotniczego, a jeżeli mam do czynienia z profesjonalną obsługą, to upewni się ona, czy klient wie o zmianach. Zawsze poszukuję najlepszej oferty cenowej. Zaglądam na stronę www.mobissimo.pl, czytam newslettery różnych linii lotniczych, przeglądam reklamy. Gdy już znajdę odpowiednią ofertę, idę do zaprzyjaźnionego biura i kupuję bilet. Czas płynie, a ja zbieram informacje o miejscu mojego wyjazdu, rozmyślam nad bagażem, drogą na lotnisko i z lotniska oraz wyborem hotelu. Zbliża się pora wylotu… Teraz warto zadbać o kilka szczegółów, które uczynią podróż przyjemniejszą. Rozpoznanie okoliczności przelotu możemy zrobić, oglądając plan pokładu samolotu lub samolotów – w razie lotu z przesiadką. Obejrzenie planów wszystkich modeli samolotów oferuje portal www.seatguru.com. Na dwa tygodnie przed wylotem mogę w biurze, w którym wykupiłam bilet, zarezerwować miejsce w samolocie. Albo na http://www.checkmytrip.com dokonać samodzielnie rezerwacji miejsca – jest to procedura absolutnie niezbędna przy przelotach transatlantyckich. W razie samodzielnego rezerwowania przez internet trzeba znać kod, który jest nadrukowany na bilecie. Przy napisie: booking ref. jest napisane na przykład AMADEUS: X7H8R9 i kod ten musimy wprowadzić wraz z nazwiskiem do systemu Amadeus oraz zarezerwować na nim miejsce. W przeciwnym wypadku, gdy nie zarezerwujemy wcześniej miejsca na część transatlantycką, może się zdarzyć, że gdy przybędziemy na Okęcie, usłyszymy – jak to zdarzyło mi się pewnego razu: Mam dwie wiadomości dla pani, samolot z Paryża jest opóźniony Przygotowanie do podróży Bilety papierowe i elektroniczne pół godziny, a poza tym nie mam dla pani miejsca na odcinku transatlantyckim. Ale proszę się nie martwić, na CDG na pewno coś dla pani znajdą. Samolot niebawem przyleciał, jednak opóźnienie pożarło mi pół godziny z czasu przeznaczonego na transfer, w rezultacie czego cwałowałam przez lotnisko CDG niczym zawodowy sprinter, a gdy dotarłam przed oblicze pracownika przy odpowiedniej bramce, moje nazwisko wyświetlało się na wszystkich monitorach na liście ze złowieszczo 29 Boarding pass wraz z danymi identyfikacyjnymi brzmiącym nagłówkiem Clearance List. Nie wiem do dziś co to oznacza w lotniskowym żargonie, ale z pewnością nic dobrego. Miejsce się dla mnie w końcu znalazło, ale cztery godziny spędziłam w nielichych nerwach. Podróż lotnicza Podróż lotnicza B agaż podręczny i główny mamy już spakowany zgodnie z zasadami bezpieczeństwa, bilet kupiony, miejsce w samolocie zarezerwowane, hotel wybrany. Pora jechać na lotnisko, które jest miejscem wielu skomplikowanych reguł nim rządzących oraz niemałej liczby pułapek. Ich natężenie jest bardzo zróżnicowane na poszczególnych lotniskach, sezonowo zmienne, a lotniska amerykańskie mogłyby być tematem nie tylko odrębnego rozdziału, ale nawet całej książki. Tymczasem wyruszamy na lotnisko odlotowe. Moja podróż zaczyna się zwykle na warszawskim Okęciu. Mieszkam stosunkowo blisko, więc po 20 minutach jazdy jestem na miejscu. Taksówek raczej unikam, chyba że przylatuję w nocy. Generalnie przejazd na lotnisko w miejscu stałego zamieszkania jest w miarę prosty. Oczywiście trzeba uważać na kieszenie, bo autobus kursujący do portu lotniczego jest znany jako miejsce wzmożonej aktywności kieszonkowców. Trzeba mieć świadomość, że lotnisko jest terenem bardzo ściśle nadzorowanym, i praktycznie od chwili gdy nasza taksówka podjeżdża pod terminal odlotowy lub wysiadamy z autobusu, jesteśmy w zasięgu wszechobecnych kamer. Nie jest to jedyna okoliczność, której istnienia często nie jesteśmy ani trochę świadomi. 30 Trzy oblicza lotniska Przygotowując się do podróży, dobrze jest poczytać o lotniskach, które odwiedzimy. Dużo ciekawych informacji o funkcjonowaniu i topografii lotnisk można znaleźć na portalu World Airport Guides. Niezależnie od oficjalnych informacji trzeba wiedzieć, że każde lotnisko ma trzy oblicza: odlotowe, przylotowe oraz przesiadkowe. Każde jest inne i na każdym lotnisku, a nawet przy każdym kolejnym locie na tym samym lotnisku jest nieprzewidywalne. Zmienne, kapryśne i rzadko kiedy przyjazne podróżnemu. Będąc w charakterze pasażera odlatującego, przesiadającego się lub przylatującego możemy zaliczyć szeroki wachlarz przeżyć. Portal www.sleepinginairport.net wymienia całą listę lotniskowo-samolotowych nieszczęść, wraz z częstością ich występowania. Co może nas spotkać na lotnisku? 7% Nieodpowiednie zachowanie pracownika podczas kontroli osobistej W zasadzie nie spotkałam się z tym, jeśli nie liczyć rutynowej surowości na obliczach kontrolerów europejskich i północnoamerykańskich Przypuszczam, że Podróż lotnicza powszechnie obserwowane groźne oblicza pracowników służb lotniczych są wynikiem treningu. Ze znanych mi miejsc jedynie kontrolerzy w Buenos Aires byli uśmiechnięci i nie przerywając pogawędek, szybko przepuszczali podróżnych przez bramki kontrolne, aby oczyszczeni z podejrzeń mogli bez przeszkód oddać się zakupom w licznych sklepach wolnocłowych lotniska Ezeiza. 10% Spóźnienie się na samolot przesiadkowy Zdarzyło mi się raz nie zdążyć na samolot z Paryża do Warszawy, po przylocie zza oceanu. Następny lot był za dwie godziny. To nic wielkiego jeśli wraca się do domu, gorzej gdy nie zdąży się na samolot w drodze za ocean. 16% Zagubienie bagażu Tego na szczęście nie doświadczyłam! Ale warto w ramach profilaktyki mieć w bagażu podręcznym szczoteczkę do zębów, małą pastę, zestaw bielizny i zapasowe skarpetki. 15% Spędzenie nocy na lotnisku Gdy nie ma już lotów do końca dnia, można otrzymać ofertę noclegu w hotelu przylotniskowym. Podobno jest to ciekawe doświadczenie. Otrzymuje się voucher na nocleg, kosmetyki, a gdy w podróży towarzyszą nam małe dzieci, również przekąski dla maluszków i łóżeczka, które przypominają wanienkę. Maluchy to lubią. Nie miałam okazji spędzać nocy na lotnisku. 4% Niewpuszczenie na pokład z powodu decyzji linii lotniczej Szczęśliwie nie miałam tej nieprzyjemności, ale mogę sobie wyobrazić ile adrenaliny wydziela się w człowieku po usłyszeniu takiej decyzji. 1% Niewpuszczenie na pokład z powodu decyzji rządu kraju docelowego Jak wyżej! 1% Zgubienie dzieci Jak wyżej! 3% Zjedzenie czegoś niestrawnego i kłopoty z przewodem pokarmowym Unikam podejrzanie wyglądającej żywności, w razie najmniejszej wątpliwości dyskwalifikuję ją jako nienadającą się do spożycia. 3% Potraktowanie paralizatorem elektrycznym Na szczęście nie!!! 3% Rewizja z rozebraniem z ubrania 31 Na lotnisku CGD w Paryżu kazano mi zdjąć bluzkę koszulową, pod którą miałam ulubiony T-shirt z napisem Tunisia w języku arabskim. Zdjęłam bluzę, szczęśliwie w Paryżu napis nie wzbudził niczyjego zainteresowania, a z dalszego striptizu kontroler zrezygnował na wieść, że mam 65 lat. Jednak nie wiadomo czy tak samo sprawy by się toczyły gdzie indziej. Moja amerykańska znajoma, gdy zobaczyła mnie w tym t-shircie, nie mogła oderwać od niego oczu i podekscytowana powtórzyła kilka razy: Byłaś w kraju arabskim, naprawdę? Byłaś tam??? Po pobycie w Tunezji nie mam śladu w paszporcie, ale mam obecnie wizę do innego kraju arabskiego w zgodnym sąsiedztwie wizy amerykańskiej. 4% Próba przekupstwa Nie! 5% Przyjazd tuż przed katastrofą lub po niej Nie! 5% Odkrycie podczas podróży przez USA, że jest się omyłkowo na liście osób podejrzanych o terroryzm Nie!!! Co za radość! 25% Brak złych zdarzeń Tak!!! Z tej statystyki jasno wynika, że największą szansę mamy na to, że nic się nie zdarzy, ale 25% to niewiele – tylko jeden na czterech pasażerów na lotnisku nie zazna żadnych przygód! Wymienione przygody mogą oczywiście zdarzyć się na każdym lotnisku, ale chyba najłatwiej tłumaczyć się z wszystkich wątpliwości powstających w umyśle i wyobraźni kontrolera na lotnisku we własnym kraju. Niektóre z nich budzą odruchową irytację, na przykład podczas jednej z kontroli na Okęciu starannie oglądano wszystkie moje kable, których współczesny flashpacker ma sporą kolekcję. Były one rozrzucone w różnych miejscach bagażu podręcznego, musiałam je odnajdywać i okazywać. Od tego czasu zgromadziłam kable w jednym woreczku i już nie są takie interesujące dla kontrolerów. Długi czas mój cebulasty, zamykany na klapkę budzik marki Victorinox wzbudzał transkontynentalne zainteresowanie absolutnie wszystkich kontrolerów. Gdy w Seulu niezwykle uprzejmy securiter zapytał tonem raczej potwierdzającym budzik, prawda? uznałam, że jego konstrukcja ma coś w sobie Podróż lotnicza podejrzanego i zrezygnowałam z wożenia się z nim. Od tego czasu budzik zostaje w domu. Wiele osób, gdy już przebrnie warszawską kontrolę, jedzie do Belgii w związku z załatwianiem różnych unijnych formalności. Nie przepadam za lotniskiem w Brukseli głównie z tego powodu, że w części odlotowej prawie nie ma miejsc do siedzenia – pojedyncze krzesła pochowano gdzieś w zakamarkach. Jedyne miejsca siedzące to foteliki w licznych kawiarniach, w których bez straty kilku euro nie da się wysiedzieć dwóch godzin w oczekiwaniu na swój lot. A czekając na check-in, warto wybrać się do damskiego WC. Byłam tam kilkakrotnie, ale jedyne co zwracało moją uwagę, to trochę dziwne urządzenie do suszenia rąk. Za kolejnym razem, gdy odwiedziłam przybytek z koleżanką bywałą w Brukseli, pokazała mi ona logo na drzwiach jednej z kabin. Był to symbol kobiety przykucniętej nad żeńską odmianą pisurau. Podobno skonstruowano to urządzenie dla pań w ramach walki z… dyskryminacją płci. Swoją drogą czego jeszcze w tej Brukseli unijni urzędnicy nie wymyślą? Odległość między sedesem a drzwiami WC na niektórych lotniskach budzi we mnie podejrzenie, iż konstruktorzy kabin nie mają świadomości, w jakiej pozycji sikają kobiety. A tu, proszę, taki bubel anatomiczno-budowlany doczekał się rangi rozwiązania antydyskryminacyjnego. Powiedzenie, że nie wszystko złoto, co się świeci, idealnie pasuje do lotniska Barajas, które jest kolejnym niezbyt przyjaznym dla podróżnego portem. Budynek nowego terminalu nr 4 istotnie świeci się i lśni, ale to koniec tego, co może zachwycić na tym lotnisku. Przede wszystkim uderza wszechobecna niechęć do używania języka angielskiego, nawet w sytuacjach dość ważnych, jak wydanie karty pokładowej. Dokument ten jest w większości wypadków pobierany przez pasażerów samodzielnie w automatach, które lubią wydrukować złowieszczy komunikat Nie ma takiej rezerwacji, mimo prawidłowo wprowadzonych danych. Dopiero za trzecim podejściem udało mi się dotrzeć przed oblicze żywego, acz niechętnego podróżnym pracownika, który nie będąc jednak bezmyślnym automatem, raczył wydać kartę pokładową. 32 Budowa, rozległość i funkcjonowanie lotniska wylotowego nie ma większego znaczenia przy lotach w obrębie Europy. Lecimy zwykle 2-3 godziny i da się ten czas wytrzymać w każdych warunkach. Zupełnie inaczej ma się sprawa w wypadku lotów transkontynentalnych. Przesiadamy się najczęściej w Paryżu, Frankfurcie, Amsterdamie w drodze za ocean, lub w Helsinkach w drodze do Azji. Lotnisko w Helsinkach uważam za najbardziej przyjazne dla przesiadającego się podróżnego. Przyloty z Warszawy i odloty do Azji obsługuje ten sam terminal, a odległość między bramkami można pokonać w 20 minut bez specjalnego pośpiechu. Nie ma dodatkowej kontroli dla wsiadających do samolotu transkontynentalnego, natomiast dla odmiany jest ona przy przylocie z Azji. A jak jest kontrola, to zawsze trzeba spojrzeć na swój bagaż krytycznym okiem. Przed oddaniem plecaka do kontroli przylotowej w Helsinkach zauważyłam, że wzięte z pokładu samolotu małe opakowanie kimchi rozszczelniło się i wydziela zabójcze wonie niczym broń biologiczna. Szybko pozbyłam się pudełka, wyrzucając je do kosza na śmieci, ale i tak czujne oko kontrolera znalazło w moim bagażu coś, co naruszało misterną sieć przepisów. Regulacje w zakresie kontroli ciągle się zmieniają, więc w każdej chwili może pojawić się także kontrola przy wylocie z Helsinek. Z innych udogodnień na tym lotnisku warto wspomnieć o możliwości wymiany euro lub dolarów na różne azjatyckie waluty. Kurs nie jest specjalnie korzystny, jak to na lotnisku, ale chyba lepszy niż w kantorze na lotnisku w Seulu. Oczywiście warto mieć trochę miejscowej waluty na pierwsze wydatki po wylądowaniu. Zwykle zaleca się mieć równowartość 50 dol. Klasycznym i częstym portem przesiadkowym jest Amsterdam. Przesiadałam się na tym lotnisku wiele razy. Dwa razy udało mi się przeżyć tam niezapomniane chwile. Pierwsza z nich była związana z niezwykle badawczym spojrzeniem stewardesy Podróż lotnicza lustrującej mnie przed wejściem na pokład samolotu do Houston. Nie byłam wówczas jeszcze przyzwyczajona ani obyta z tym, aby ktokolwiek patrzył na mnie tak badawczym i przenikliwym wzrokiem. Poczułam się jak robaczek wijący się pod mikroskopem, analizowany chłodnym okiem badacza. Spojrzenie to stało się punktem wyjściowym do stworzenia postaci Pani Naziemnej w mojej książce Życie po byciu lekarzem. Najcenniejsza była jednak edukacja pobrana na amsterdamskim lotnisku w wykonaniu będącego na gościnnych występach amerykańskiego kontrolera na temat tego, kto jest moim kolegą. Leciałam z dwiema innymi osobami na konferencję prasową do Orlando. Na pytanie kontrolera kim jesteśmy, padła odpowiedź koledzy z pracy. Używane w języku polskim niewinne określenie kolega z pracy podobno nie ma racji bytu w angielskim, a przynajmniej w jego wersji amerykańskiej. O takich osobach należy mówić nie kolega, lecz osoba, z którą robię interesy, innymi słowy partner w interesach – a to już brzmi jakoś dwuznacznie po polsku. Dwa języki to za mało aby oddać niuanse kontroli transgranicznych! Mimo przeciągających się lingwistycznych dywagacji w wykonaniu Pana Naziemnego udało się nam w tej podróży bez trudu zdążyć na samolot przesiadkowy na terenie Stanów Zjednoczonych. Stało się to wyłącznie dzięki temu, że umówiliśmy się wcześniej, że pakujemy się wyłącznie w bagaż podręczny. Inni nasi koledzy z pracy – możemy sobie na tę językową swobodę pozwolić, wszak jesteśmy poza lotniskiem! – zlekceważyli moją sugestię o zabraniu tylko bagażu podręcznego, twierdząc że dwie godziny na przesiadkę w Stanach Zjednoczonych to ho-ho i jeszcze trochę czasu na piwo im zostanie. Ich samolot przesiadkowy odleciał, zanim odebrali bagaż główny, a następny z wolnymi miejscami trafił się jakoś tak po 24 godzinach pobytu na lotnisku przesiadkowym. Faktycznie było dużo czasu na picie piwa! Zwykle lecąc za ocean, ma się mało czasu, i człowiek nie rozgląda się na boki, więc nie bardzo wiem, jakie są atrakcje zakupowe w Amsterdamie, a wracając przylatuje się nad ranem, gdy lotnisko dopiero się budzi, i też niczego specjalnego nie udało mi się wypatrzeć. Może poza jednym portfelem. Lubię tę atmosferę o 5 33 Można sfotografować niezidentyfikowany obiekt latający rano, gdy zaspane panie podnoszą żaluzje, a ja wolnym krokiem spaceruję po sklepach, w których oglądam różne gadżety o utraconej świetności i sile oddziaływania na moje zakupowe apetyty. Przy wydawaniu karty pokładowej odprawiający zadaje sakramentalne pytanie Przy oknie czy przy przejściu?, co w zasadzie na jedno wychodzi w liczbie plusów i minusów. Ponieważ miło jest fotografować chmurki podczas podróży lub niezidentyfikowane obiekty latające, wybieram miejsce przy oknie. Choć wybór to podobny do wyboru dania serwowanego na pokładzie samolotu – zwykle między chicken lub pasta, a wszystko i tak gęsto podlane słonym sosem pomidorowym. Wybór jedzenia na pokładzie samolotu jest ograniczony Podróż lotnicza Ostatnie rzędy w niektórych typach samolotów są ustawione nieco gęściej, więc lepiej ich unikać. Również pierwszy rząd nie jest wygodny, bo nie ma stolików otwieranych z oparcia fotela rzędu poprzedzającego, ani nie ma możliwości położenia plecaka pod siedzeniem, więc bagaż podręczny z cenną elektroniką, którą każdy szanujący się flashpacker ma ze sobą w dużej ilości w każdej podróży, musi wylądować w górnym schowku. A tam narażony jest na przywłaszczenie, przemieszczenie, zgniecenie… Lepiej więc z wyprzedzeniem samodzielnie lub z pomocą biura podróży wybrać miejsce i je zarezerwować. Jak nie wpaść w pułapkę na lotnisku Lotnisko jest miejscem pełnym wyrafinowanych pułapek i pod względem ich natężenia dorównuje mu tylko łazienka hotelowa. Po raz pierwszy zetknęłam się z pułapką na lotnisku w Mediolanie, gdy wracałam z kongresu European Society of Hypertension. Był to jeden z moich pierwszy wyjazdów w daleki świat. Lotnisko uważałam za znajome, bo byłam już na Malpensa dwa lata wcześniej. Przed udaniem się do check-in postanowiłam odwiedzić WC, aby w sposób niezakłócony zbędnymi bodźcami płynącymi z przepełnionego pęcherza pokonać barierę rozmowy w języku angielskim, wtedy jeszcze znanym mi na niezbyt wygórowanym poziomie. Weszłam do pomieszczenia, zajęłam wolną kabinę i bez wahania zamknęłam zamek w drzwiach. Po chwili chcę wyjść i nie potrafię otworzyć zamka… próbuję na różne sposoby, w prawo w lewo – klamka w postaci litery U doczepionej do metalowej gałki ani drgnie… próbuję otworzyć drzwi popychając je do przodu… i nic… Powiadam sobie – no tak, spędzę resztę życia w klozecie w Mediolanie i tak skończy się moja kariera międzynarodowej bywalczyni kongresów. Po kolejnych próbach coś mnie tknęło i pociągnęłam owe „U” do siebie – klamka puściła i drzwi z miłym odgłosem otworzyły się! Uuufff! Co za ulga! Bezdyskusyjnie większa niż przy zresetowaniu pęcherza. Od tej pory mam to jako żelazną zasadę – zanim zamknę jakiekolwiek drzwi w lotniskowej łazience, sprawdzam jak działa ich zamykanie i otwieranie. Zdarza mi się, 34 gdy nie jestem w stanie rozszyfrować działania zamka, rezygnować z jego zamykania, bo ewentualny stres towarzyszący podglądnięciu mnie przez przypadkową osobę podczas zakładania czy zdejmowania majtek będzie nieporównanie mniejszy od związanego z zatrzaśnięciem się na zawsze w kabinie lotniskowego WC. Często możemy spotkać pułapki przy check-in. Najpopularniejsza polega na tym, że walizka waży za dużo. Z tego powodu zawsze trzeba sprawdzić przed podróżą jakie limity wagowe są dopuszczalne w danej linii lotniczej, oraz zważyć walizkę w domu. Zbyt ciężki bagaż to konieczność wyjęcia paru przedmiotów i oddania ich osobie odprowadzającej lub przykrość związana z opłatą za nadbagaż. Inna niespodzianka – brak miejsca wskutek tzw. overbookingu, czyli sprzedania większej liczby biletów niż jest miejsc w samolocie. Przy podróży gwarantowanej, tj. statusie „OK”, nie grozi to niczym specjalnym. Możemy polecieć kolejnym samolotem (niewykluczone, że dopiero następnego dnia!), może zdarzyć się podróż w business class w cenie economy class (możliwość raczej teoretyczna). Możemy też otrzymać ofertę rekompensaty finansowej – ostatnio wynosiła ona 250 euro na lotnisku we Frankfurcie i jest wydawana w postaci pieniędzy elektronicznych jako specjalna karta płatnicza. Gwarantowane pułapki mamy natomiast przy przechodzeniu przez security line – tu ilość wpadek jest niepoliczalna, i zmieniają się one w zależności od tego, co jest modne na danej granicy. Są różne mody sezonowe: na zdejmowanie butów, odpinanie pasków, otwieranie i uruchamianie laptopów, okazywanie kabli, oglądanie zawartości apteczki, rewizji osobistej po zadzwonieniu na bramce, prześwietlaniu butów na specjalnej maszynie... Możliwe są zaskoczenia przy zajmowaniu miejsca w samolocie. Zdarza się, na szczęście rzadko, że dwóm osobom przydzielono to samo miejsce. Pamiętajmy, że to kłopot obsługi samolotu, a nie nasz! Przesiadki to też etap podróży o wysokim natężeniu pułapek. Zmiana terminalu na znajdujący się w innym budynku to zwykle nieliche wyzwanie. Przejazd może odbywać się autobusem (tak jest często na CDG) lub pociągiem, który nieodmiennie robi na mnie wrażenie pojazdu widma. Jeździ on bowiem wahadłowo między Podróż lotnicza dwoma budynkami bez udziału maszynisty. Czasami taki pociąg porusza się po torach napowietrznych, ze sporą szybkością, chybocząc się na boki i jest naprawdę odlotowo – na przykład przy zmianie terminalu w Dallas. Oczywiście można trafić nie do tego terminalu, do którego należało. Ważnym więc składnikiem bezpiecznej strategii pokonywania przestrzeni lotniska jest staranne czytanie tablic informacyjnych, których treść potrafi zmieniać się z minuty na minutę. Podróżny z Europy przesiada się na lotnisku amerykańskim O przekraczaniu granicy, od czasu gdy jesteśmy w Unii Europejskiej, prawie zapomnieliśmy. Natomiast pokonanie granicy amerykańskiej to bez wątpienia sport ekstremalny – tylko dla amatorów. Gdy przylatuje się z Europy i przesiada na lot do kolejnego amerykańskiego miasta, trzeba mieć duży zapas czasu. Czeka nas bowiem oficjalne przekroczenie granicy Stanów Zjednoczonych, potem odebranie bagażu głównego i ponowne nadanie go na kolejny odcinek podróży. A wszystko trwa. Samo oczekiwanie w kolejce do pogranicznika może zająć od kilkunastu minut do nawet dwóch godzin. Wszystko zależy od lotniska, pory dnia i natężenia ruchu. Na internetowych stronach niektórych dużych lotnisk przesiadkowych można odszukać przewidywany czas oczekiwania na podejście do kontroli granicznej. Odbieranie i nadawanie bagażu głównego jest kłopotliwe. Przesiadanie się tylko z bagażem kabinowym jest nieporównanie prostsze i krótsze, i gdy tylko to możliwe, wybieram taki wariant. Uważam, że aby przesiadka na terenie Stanów Zjednoczonych odbyła się bez nadmiernego stresu i zakończyła sukcesem, potrzebna jest co najmniej 4-godzinnna przerwa między lądowaniem a startem następnego samolotu. Tymczasem w biletach oferowanych przez linie lotnicze dość często przewiduje się dwie godziny na przesiadkę. Jest to praktycznie oferta nie do zrealizowania i często wymaga korekty w trakcie podróży. Na szczęście wiele jest lotów z dużych lotnisk przesiadkowych do popularnych portów i nie ma większego problemu z dostaniem biletu na następny samolot, ale nie jest to regułą. 35 Podczas przesiadki na lotnisku amerykańskim (tu Houston) rzadko jest czas na fotografowanie Może się zdarzyć, że nie zdążymy wyrobić się na zakrętach rozległego lotniska amerykańskiego. Z tego właśnie powodu lotnisko w Houston pozostanie w mojej pamięci. Był to pierwszy port lotniczy na amerykańskiej ziemi, w którym postawiłam nogę, a celem podróży było Cancun. Zupełnie nieobyta z czasochłonnością procedur, nie spiesząc się stanęłam w kolejce do pogranicznika i po dłuższym czasie dotarłam przed jego surowe oblicze. Upłynęło wiele dodatkowych minut zanim na sakramentalne pytanie „Dla kogo pracujesz?” udzieliłam odpowiedzi zgodnej z oczekiwaniem dżentelmena strzegącego granic Stanów Zjednoczonych. Tak sformułowane pytanie usłyszałam wtedy po raz pierwszy i nie było dla mnie do końca zrozumiałe znaczeniowo, choć zrozumiałe brzmieniowo. Pogranicznik musiał wezwać przełożonego, który ma takie kwalifikacje, że powinien dogadać się z każdym podróżnym. Faktycznie przełożony ów powtórzył sakramentalne Dla kogo pracujesz?, dodając tytułem uzupełnienia …dla jakieś gazety, dla CNN czy jeszcze dla kogoś innego? Przyjemność udzielenia odpowiedzi, że nie pracuję dla CNN była całkiem ciekawym doświadczeniem. Po usłyszeniu tego jakże abstrakcyjnego wyznania wpuszczono mnie na gościnną ziemię amerykańską, aczkolwiek tylko w trybie przesiadkowym. Tymczasem mój samolot do Cancun odleciał i niezbyt sympatyczna Jackie z personelu naziemnego musiała mi przydzielić miejsce na następny lot. Z nią też początkowo nie Podróż lotnicza i przebiegła tak sprawnie, że udało mi się nawet pstryknąć jedną fotkę. Nie pracuję dla CNN, ale udało mi się zwiedzić budynek tej stacji telewizyjnej w Atlancie mogłam się dogadać, więc Jackie – cały czas konwersując ze mną po angielsku, zapytała: Może chcesz rozmawiać w jakimś innym języku, bo coś nie możemy się porozumieć? Z ochotą zaproponowałam pogawędkę po polsku, rosyjsku i dorzuciłam jeszcze białoruski, w którym to języku potrafię wyrecytować jeden śmieszny wierszyk o chytrym lisie i głodnym wilku. Jackie szybko uznała, że mój angielski jest jednak zrozumiały i całkiem sprawnie przydzieliła mi miejsce w samolocie, a nawet pojęła moją prośbę o wydłużenie przerwy na lotnisku w Houston w drodze powrotnej! Skoro wszystko udało mi się załatwić, znaczy byłam skuteczna! Z nadmiaru wrażeń zadzwoniłam do domu i chwilę porozmawiałam z rodziną. Pierwszy raz w życiu dzwoniłam z odległego amerykańskiego kontynentu do kraju. Następne moje doświadczenia przesiadkowe związane były z podróżą do Dallas. Dzięki wcześniejszym perypetiom wiedziałam, że muszę sprawnie przemieszczać się z punktu A, jakim był na pokładu samolotu, do punktu B, czyli kolejki do pogranicznika. Zdążyłam. Jakiś czas później podróżowałam do Nowego Orleanu. Była to moja trzecia przesiadka w Houston 36 Kontrola przylotowa albo przeżyjmy to jeszcze raz Spotkanie z pogranicznikiem i interesujące gadu-gadu w konwencji niezrozumiałej pojęciowo dla kogoś, kto nie dorastał w Stanach Zjednoczonych, to niejedyne źródło mocnych przeżyć na amerykańskim lotnisku przylotowym. W Atlancie poznałam nieznaną mi wcześniej odsłonę trzeciego oblicza lotniska, jakim jest kontrola przylotowa. Na godzinę przed wylądowaniem wyświetlono film instruktażowy, w którym pojawiło się na początku znamienne stwierdzenie: Jeżeli nawet uważacie się za dobrze poinformowanych w sprawach przylotowych, posłuchajcie, co mamy do powiedzenia. Zabrzmiało obiecująco… po czym padło zrozumiałe dźwiękowo, ale nie znaczeniowo, stwierdzenie, że lotniska w Atlancie, w Seattle i bodaj Memphis zostały wytypowane do kontroli przylotowych. Zapamiętałam tę informację, ale zrozumiałam jej znaczenie dopiero po wylądowaniu. To było przeżycie! Hartsfield-Jackson Atlanta International Airport jest olbrzymem, jak większość lotnisk w Stanach Zjednoczonych obsługujących połączenia z innymi kontynentami. Pokonawszy kilometry korytarzy wiodących przed oblicze pogranicznika, sprawnie i bez wahania wyrecytowałam powód przybycia na gościnną ziemię amerykańską, odebrałam walizkę i energicznie zmierzałam ku wyjściu, które miało być tuż-tuż. Tak przynajmniej sądziłam. Uznałam, że chyba coś źle Lotnisko w Atlancie albo przeżyjmy to jeszcze raz Podróż lotnicza zrozumiałam z tą kontrolą przylotową i trzeba będzie drugim razem uważniej słuchać komunikatów. Gdy tak sobie monologowałam wewnętrznie na temat znajomości języka angielskiego, nieoczekiwanie mundurowy osobnik rasy innej niż biała specjalnym urządzeniem w kształcie pistoletu sprawdził kod kreskowy na metryczce mojej walizki. Urządzenie piknęło, a pan mundurowy wskazując na przepastną dziurę, zażądał wstawienia do niej mojego, tylko co szczęśliwie odebranego bagażu głównego. Ciąg dalszy był dwugodzinnym, upiornym seansem w konwencji ni mniej ni więcej tylko przeżyjmy to jeszcze raz i obejmował wyjmowanie zawartości bagażu podręcznego, zdejmowanie butów, łapanie na skarpetki nowych odmian grzybni, odpowiadanie na pytania do czego służy pojemniczek z lekiem w aerozolu i wykładanie komputera do przeglądu. Przez nieoczekiwane odebranie mi walizki przegapiłam możliwość dojechania do miejsca zakończenia tego toru przeszkód specjalnym pociągiem-widmem nieobsługiwanym przez maszynistę i pokonałam cały odcinek pieszo. Zajmuje to 30…45 minut. Szłam, szłam i szłam. Ponieważ szli też inni ludzie, uznałam że ta droga gdzieś jednak prowadzi. Mijane przy tym dość licznie zamontowane naścienne defibrylatory przypominały mi, że jest to nielichy tor przeszkód, na którym niejeden pasażer musi wymagać zabiegów reanimacyjnych. Grozy dopełniały jeszcze pojedyncze osoby ładujące sobie komórki w dostępnych gniazdkach elektrycznych. Pomyślałam sobie: nie dość, że ludzi trzeba reanimować, to i komórki padają jak muchy. W końcu doszłam do karuzeli, na której kręciła się moja walizka, oczyszczona z zarzutów i nieskazitelnie wolna od wszelkich podejrzeń. Jak zawsze samotna na taśmie… Potem czekał mnie jeszcze kwadrans miotania się z powodu niemożności znalezienia autobusu dowożącego gości do hotelu (strata czasu, nie znalazłam), dziesięć minut poszukiwania postoju taksówek. Gdy już znalazłam postój i zasiadłam w taksówce, przed moimi oczami wyrosła następna nowość. Był nią pisemny komunikat informujący, że kierowca ma zaawansowane zaburzenia słuchu i prosi o powolne i odpowiednio głośne podawanie adresu. Wcześniej przygotowana karteczka z nazwą hotelu rozwiązała problem i po kilkunastu minutach 37 jazdy byłam u wrót raju, zwanego też Wellesley Inn & Suites Airport. W następnych dniach odnalazłam miejsce postoju autobusów hotelowych i przy okazji rozgryzłam system pasów ruchu przed lotniskiem. Otóż pierwszym pasem jeżdżą taksówki, które na wszystkich lotniskach świata zawsze są pod ręką, drugim pasem przemieszczają się różne inne pojazdy, a ostatni należy do wspomnianych autobusów hotelowych. Warto znać te reguły, bo gdy jest ciemno, rozpoznanie terenu może nie być łatwe. Część odlotowa lotniska w Atlancie to dla odmiany duży teren, daleko bardziej przyjazny podróżnemu niż część przylotowa. Lotnisko ma dwa wielkie terminale – północny i południowy, rozbudowana infrastruktura w części wylotowej, dużo instytucji i sklepów, całkiem fajnych. W jednym z nich uległam czarowi wyprzedaży i kupiłam walizkę za 100 dol., która służy mi do dziś. Generalnie dociekliwość służb lotniskowych w Stanach Zjednoczonych przy wylocie do Europy jest zdecydowanie mniejsza. To zresztą zrozumiałe, że wysyłanie wszystkich podejrzanych na inny kontynent nie jest tak emocjonujące, jak ich przyjmowanie do swojego kraju. Natomiast podróż z lotniska przylotowego do hotelu to zupełnie inna filozofia, często zawiła. Transfer z lotniska przylotowego do hotelu jest trudny, kosztowny i pełen nieoczekiwanych przeżyć. W zasadzie wyznaję zasadę, że nie należy na tym etapie podróżowania zbytnio oszczędzać. Trasę z lotnisko do hotelu odbywam zwykle taksówką wynajętą po przylocie, czasem jadę shuttlebusem zamówionym wcześniej przez internet. Pokwitowanie przewozu z lotniska w Buenos Aires Podróż lotnicza Tylko raz uległam pokusie niepotrzebnego oszczędzania na tym etapie podróży i niewiele brakowało, abym została wysadzona w środku 3-milionowego miasta w miejscu, które bynajmniej nie było celem mojej podróży. Z lotniska międzynarodowego do centrum Buenos Aires można dojechać taksówką licencjonowaną lub samochodem zarejestrowanym jako przewóz ludności. Oba rodzaje przewozu są oferowane przez tę samą firmę. Przewodniki dość zgodnie polecają korzystanie z samochodów typu przewóz ludności, są bowiem tańsze. Łatwowiernie zaufałam takiej rekomendacji. Tylko dzięki temu, że miałam wydrukowane z internetu fotografie budynku, do którego chciałam dojechać, nie wylądowałam na jednej z setek uliczek przecinających Buenos Aires we wszystkich kierunkach i niemającej nic wspólnego z celem mojej podróży. Kierowca po godzinie jazdy stanął w przypadkowym miejscu i oświadczył, że właśnie przyjechaliśmy pod właściwy adres. Orzekłam, że to nie to miejsce, co spotkało się z jego strony z ochoczym potwierdzeniem i po 10 minutach kręcenia się po licznych uliczkach po raz drugi zawiadomił mnie, że właśnie dojechaliśmy gdzie trzeba. Oczywiście było to kolejne przypadkowe miejsce. Wyjęłam fotografię centrum kongresowego i dopiero wizualizacja celu podróży rozjaśniła kierowcy w głowie. Dojechaliśmy szczęśliwie i rozstaliśmy się z ulgą 38 Centrum kongresowe w Buenos Aires odczuwaną, jak można było sądzić, przez obie strony. Godny polecenia sposób podróży z lotnisk i na lotniska wielu miast amerykańskich zapewnia firma GO The Airport Shuttle, Inc. Korzystałam z ich usług w Chicago – mają akceptowalne ceny, są punktualni, kierowcy odpowiedzialni i pomocni. Przy zamówieniu transportu w obie strony jest drobna zniżka, gdy zaś jest się uczestnikiem dużego kongresu, dostaje się dalszą kilkudolarową zniżkę. Mankamentem jest to, że przejazd czasem trwa długo, bo inni współtowarzysze podróży rozwożeni są do różnych hoteli. Podsumowując: oczy na szypułkach, uszy obrotowe, czytanie tablic informacyjnych, podążanie za znakami (szczególnie ważne przy przesiadkach) – to ogólne zasady bezpiecznego pokonywania przestrzeni lotniska. Internet i media internetowe Internet i media internetowe Wybierając się w podróż, musimy mieć świadomość, że funkcjonowanie internetu poza domem jest zupełnie inne. Można oczywiście posługiwać się za granicą smartfonem, ale ze względu na koszty lepszy i bezpieczniejszy będzie laptop. J estem zwolenniczką posługiwania się własnym laptopem w podróży, ponieważ nie przepadam za komputerami publicznymi. Wygląd lokali, w których są one umieszczone, współużytkownicy, a do tego różne smaczki, takie jak niemożność znalezienie znaku @ na jakże nieprzyjaznej klawiaturze brazylijskiej odmiany języka portugalskiego, skłaniają mnie do wożenia się wszędzie z własnym sprzętem. Również kolejka uczestników kongresu przestępująca z nogi na nogę w oczekiwaniu aż zwolnię stanowisko przy jednym z licznych komputerów nie skłania mnie do użytkowania komputerów ogólnodostępnych. Skoro decydujemy się na wiezienie własnego sprzętu, to mamy do przemyślenia następujące kwestie: zasady i sposoby łączenia się z internetem oraz wybór odpowiedniego komputera oraz jego bezpieczny przewóz w czasie podróży. Warto także poznać ciekawe i przydatne dla podróżnika adresy internetowe. Łączenie się z internetem Nieodłącznym elementem o charakterze niespodzianki w podróży jest dla mnie łączenie się z internetem 39 podczas pobytu w hotelach. Jest kilka sposobów teoretycznie znanych łączenia się, a każdy może być najeżony różnymi trudnościami. Generalnie im więcej gwiazdek ma hotel, tym gorsze są warunki korzystania z internetu. Oczekiwanie, że złakniony turysta zapłaci 30 euro dziennie za dostęp do internetu jest powszechne wśród hotelarzy europejskich, którzy ozdobili swego lokale co najmniej trzema gwiazdkami. Możemy w podróży spotkać następujące modele łączności: • Model amerykański – na biurku leży kabel, czasami przytrzymywany jest fajnym stabilizatorem, i po prostu przyłącza się go do laptopa bez konieczności dedukowania, gdzie też jest gniazdko lub jak zdobyć kabel. Internet i media internetowe Łączenie się z internetem przez kabel hotelowy •Zrób to sam, jeśli masz kabel. Możemy połączyć się przez własny kabel, który wtykamy do gniazdka zlokalizowanego w miejscu X pokoju hotelowego. Oczywiście sprawa jest prosta, gdy mamy zabrany z domu kabel łączący laptop z gniazdkiem internetowym i wiemy, gdzie jest zlokalizowane w pokoju hotelowym odpowiednie gniazdko. Umiejscowienie gniazdka jest pochodną pomysłowości producentów zagadek hotelowych. Proste umieszczenie gniazdka do internetu nad biurkiem rzadko przychodzi do głowy mężczyznom zawodowo obcującym z informatyką, ponieważ u nich wszystko działa inaczej. W poszukiwaniu gniazdka internetowego niejednokrotnie trzeba obejść pokój dookoła, wczołgać się pod biurko, najlepiej z małą latareczką, i po zlokalizowaniu gniazdka wetknąć końcówkę we właściwy otwór. Wariant pechowy mamy wtedy, gdy znajdziemy gniazdko, wetkniemy kabel, a internet nie działa. Przywołujemy wówczas serwis techniczny, który odkrywa awarię gniazdka. Sprawa może skończyć się przeprowadzką do innego pokoju, gdzie wszystko zaczyna się od nowa. • Bezprzewodowo i bez hasła. Recepcja mówi, że internet działa, wyświetla się nazwa sieci jednobrzmiąca z nazwą hotelu i nie jest wymagane żadne hasło – często tak się sprawy mają. • Rozszyfruj hasło i połącz się z siecią. Do łączenia się bezprzewodowo potrzebne jest hasło, które dostajemy w recepcji. Może być ono wydrukowane na małej karteczce – wtedy sprawa jest przynajmniej w teorii prosta. Hasło może także być nabazgrane przez pracownika hotelu. W takim wypadku konieczne jest upewnienie się, czy to co nabazgrał pracownik jest tożsame z tym, co my odczytujemy. Oczywiście poza barierą grafologiczną może między nami a hasłem wyrosnąć bariera językowa, gdy pracownik ów mówi tylko po hiszpańsku lub francusku, a my tych akurat języków nie znamy. Najlepsze jest w takiej sytuacji przepisanie w obecności pracownika hasła dostępu i sprawdzenie tym sposobem, czy dobrze zrozumieliśmy treść hieroglifów przez niego wykaligrafowanych. • Hasło płatne, internetu brak. W innej wersji bezprzewodowego dostępu do internetu trzeba kupić w recepcji hasło ukryte pod zdrapką. Najpierw więc zbiegam do recepcji, żeby kupić hasło, pędem wracam do pokoju, aby połączyć się z internetem, a tu okazuje się, że nic nie działa. Zbiegam, aby zapytać recepcjonistę, co się stało, recepcjonista próbuje połączyć mój laptop z siecią, zostawiając na nim odciski palców (nie cierpię jak ktoś obcy dotyka mojego laptopa) i po chwili grzebania mówi coś nie działa, nic się nie da zrobić. Wracam do pokoju i dzwonię do domu, aby powiedzieć, że internet nie działa, choć hotel ma go w ofercie – zgodnie z zasadą Macie, gazdo, wrzątek? Mom, ino zimny. Czas spędzam na kontemplacji lub oglądaniu lokalnej telewizji. Łączenie się z internetem przez kabel własny Łączenie się na hasło wykupione w recepcji 40 Internet i media internetowe •Złap przypadkową publiczną sieć. Może się zdarzyć, że łączymy się przez publicznie dostępną, inną niż hotelowa sieć i pełni szczęścia surfujemy do białego rana... W dzień odsypiamy zarwaną noc, potem znowu surfujemy... odsypiamy… i w tym spec yficznym jet-lagu spędzamy parę dni. Wracamy do domu i mów i my To była naprawdę udana wyprawa! • Gdy wszystkie sposoby dostępu do internetu zawodzą, nieoceniony okazuje się publiczny automat. Pierwszym szokiem jaki przeżyłam w zetknięciu z brazylijskimi komputerami było odkrycie, że brazylijski program komputerowy połknął środkowych autorów naszych doniesień naukowych i wydrukował jedynie pierwszego i ostatniego. Początkowo myślałam, że to jest związane z moim błędem popełnionym przy wysyłaniu abstraktu, ale okazało się, że podobnej przygody zażyli także inni autorzy. Na szczęście byłam pierwszym autorem doniesień prezentowanych na kongresach i mogę chwalić się dziś certyfikatami. Po przedstawieniu na kongresie pierwszego posteru wstąpiłam do położonego w pobliżu hotelu supermarketu Carrefour i odkryłam, że w znajdującym się tam McDonald’s jest dostęp do internetu. Własnego laptopa jeszcze nie miałam. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z pisaniem na klawiaturze w innym języku – w tym wypadku brazylijskiej wersji języka portugalskiego. Maile wysyłane z São Paulo do dziś przyprawiają mnie o kolki śmiechowe. Uważam je za klasykę korespondencji z użyciem obcojęzycznej klawiatury. Oto jak wyglądały efekty moich zmagań: Laptop albo król w królestwie zabawek W królestwie elektronicznych zabawek królem jest bez wątpienia laptop. Zapewnia łączność ze światem i z nałogiem surfowania, mailowania, przebywania w sieci… Bez niego ani rusz! Dostępne od pewnego czasu netbooki może i są dobrą alternatywą dla tych, którzy sprawdzają pocztę i odpisują dwu- lub trzyzdaniowe maile, ale prawdziwy gadżeciarz musi mieć prawdziwą zabawkę, czyli laptop. Zanim nastała era laptopów zabieranych przez każdego szanującego się flashpackera, istniała epoka przedlaptopowa, która dziś jawi się mi się równie odlegle jak epoka przedpotopowa, ale obie naprawdę istniały w rozwoju ludzkości! W sposób praktyczny z epoką przedlaptopową zetknęłam się w Brazylii, gdzie byłam na kongresie Inter-American Society of Hypertension. Z dzisiejszej perspektywy było właściwie do przewidzenia, że komputery brazylijskie to nie jest łatwy temat, ale przed wyjazdem brakowało mi należytej świadomości na temat tego, że na świecie komputery są różne. Temat: wielkiswiat 41 Kochani Pisze do was z adresu (innego) bo inne głupieją i mam wejścia ze strony.ten wielki swiat jest podobny do naszego. pierwszza roznica to nie ma polskich liter na klawiaturze. hotel jest 10 minut drogi by taxi od centrum kongresowego. Koszt 15 realitj. razy 1,4 zl,chyba. Dlalm tej Andrei, zktora wymienialam korespondencje organizacyjna, broszke jako souvenir „from Poland i była bardzo happy. ona nie gada po angielsku ani ani, wiec gadka Szla przez tlumacza. Rozna mlode braileiros zaglądają mi przez ramie wiec caluje was mocna Wasza swiatowa i amerykanskopoludniowa mima Temat: wielki swiat Cd Wysłalam maila, ale nie mam pewności czy dobrze wszystko zrobiłam wiec pisze jeszcze raz.podroz była w porzo. moge śmigać co tydzień za ocean.przyajzd z lotniska do hotelu trawl godizne i kosztowal 40 usd, hotel jest ok.,mam ankes kuchenny,mieszkam na 10 pietrze,nieopodal jest Internet i media internetowe jest 10 minut by taxi. Bili ludize tu nie chodza pieszo. wszedzie Temat łączności internetowej fascynował mnie i wkrótce opanowałam korzystanie z publicznych komputerów dostępnych dla uczestników kongresu. można placic dolarami. ulice olbrzymie miast wielki a gigan- Temat: dostep do internetu supermarket i kupilam sobie platki,jogurty, wode i pieczywo i tak dożywiam sie przez te dni.Do centrum kongresowego tyczny. ludzie bardzo sympatyczni. Padaja po portugalsku Pisze do was obojga jeden list bo ogranicaja dostep do do mnie nie martweic się co rozumien, najlepiej wychodzi internetu do 10 minut. Zanim te pieprzone serwery roz- nam ok. przetrzymalam młodych brasileros co dmuchali mi grzeja się i rozpoznam te portugalskie polecenia i jeszcze w kark. Będę bezczelna, i mowie sobie ze teraz moja kolej. zapamiętam, ze nie ma tu ogonkow to już minie czas. Mialam Calusy gorace jak kawa brazylijska pierwszy dyżur przy plakacie. Jestem bezpruderyjna pijawa Minęło już kilka lat od wysłania tych maili, a ja ciągle śmieję się z zastosowanej w nich pisowni. Pamiętam, że zrezygnowałam z dużych liter, ale nie ułatwiło mi to specjalnie kontaktu z klawiaturą. Córka tak skomentowała otrzymaną korespondencję: naukowa. Obok mnie miala dyżur very przystoja badaczka z Urugwaju margerita. Ona pracuje z roznymi viapmi i jeden ja odwiedzil, a potem mnie tez. Powiedzialam mlodym kolegom, ze milo być mlodym i zdolnym ale jeszze mijej być starym i zdolnym. A ta margerita z Urugwaju zapytala gdzie Temat: wpływ kadarki pracuje,a ja ze jestem freelancerem – a ona na to Duzom Piszesz jakby komputer był pod wpływem kadarki. To jednak oczy i pyuta czy w Polsce to czeste.ja ze rzadkie – a ona tak dodaje listom wyluzowanego, południowego, brazylijskiego sadzilam. I tak to było. charakteru. Właśnie wróciłam z wykładu i biorę się za pre- Cmok-cmok robi wam swiatowy i naukowy smok. parowanie prowizorycznego obiadu. A propos zakupów p.s. siedzi kkolo mnie najbardziej egzotyczny badaz z całe- jedzeniowych – jak zawsze ucieszę się z paru drobiazgów go kongresu – chodzi w kolorowych sukienkach (jest rasy słodyczowych. innej niż biala) i na każdy dzien ma inna sukienak, dzis jest Cmokos w bezowej. Możliwość utrzymania stałego kontaktu z rodziną przez wysyłanie maili z odległego kontynentu wydała mi się bardzo pociągającym zajęciem i nawet raz udało mi się skorzystać z wyposażenia organizatorów w centrum biznesowym hotelu Transamerica, gdzie ulokowana była ich kwatera główna. Po odrobieniu obowiązków przy plakatach umykałam na wagary. Temat: Jestes slodka zaba Temat: brazylijskie key words kochana corenko, Uceiklam na Male wagary i korzystam z okazji aby skrobnąć slowko do ciebie. teraz jest sesjao posterowa,lunch oraz wyklady do specjalizacji wiec latwiej dopchac sie do i piszesz porządne listy, nie to co ojciec typu OK lub really? internetu. Znam key words po portugalsku: Ponto de taxi, Teraz siedze w super eleganckim hoyelu Transamerica obrigado – wystarczy jeśli ma się jeszcze forse. w biznes center i jak pieprzona pijawa kongresowa zała- Podczas kolejnych wyjazdów zauważyłam, że niektórzy uczestnicy kongresów posługiwali się swoimi laptopami, które w owych latach dziewięćdziesiątych były wielkie, ciężkie i niezbyt jeszcze rozpowszechnione jako wyposażenie prywatne. Marzyłam oczywiście o takim sprzęcie, ale bariera finansowa była zbyt wysoka. Z czasem zaczęłam od zakupu tańszego egzemplarza, ale dopiero za trzecim podejściem udało mi się kupić taki model, który uważam za dobry. Mój pierwszy laptop outdoorowy był bezmarkowym produktem, ślamazarnie działającym. Dzięki twiam formalności. Jestem bezczelniejsza niż przewiduja wszystkie normy które wpajano mi za mlodu. Szukaja pewnej Denis co ma wszystko wiedziec. Czas sobie umilam pisaniem do ciebie bo w tym biznes center wszystko jest. Jak zobaczylam komputer tozapytalam czy mogę skorzystac. Of course odzxekli w paru jezykach, a każdy zrozumiałam. Dzis bylam na zakupach i kupilam jedna plyte – omdlejesz z wrazenia jak zobaczysz. Jezyk na supelek i dopiero po powrocie siurprajz. –PRZERWA- tu gadalam z Denis cos się upieraja ale nie poddaje się. Cmokos-cmokos 42 Internet i media internetowe niemu poznałam tajniki łączenia się bezprzewodowego na ćwiczeniach w terenie, które kilkakrotnie wykonałam w jednej z warszawskich księgarń oferujących bezpłatny dostęp do internetu oraz w centrum handlowym. O ile szybkość łączenia w księgarni była w miarę przyzwoita, to ślamazarność bezpłatnego łączenia w centrum handlowym była tak duża, że prawie wyczerpała się bateria zanim zdołałam uzyskać połączenie z internetem. Dało mi to do myślenia. Gdy wybrałam się w jedną z pierwszych flashpackerskich podróży z moim ślamazarnym laptopem, wiedziałam że musi być przyłączony do gniazdka zasilającego. Siedziałam sobie w wiedeńskim hotelu i odpisywałam na maile. Niespodziewanie mój laptop wydał dziwny dźwięk uujp... i złowieszczo zgasł. Wyglądał na padniętego w 100%. Pomyślałam, że nic już z niego nie będzie i aby nie obciążać bagażu ręcznego, wrzuciłam padnięty laptop do bagażu głównego – miękkiej torby na kółkach. Sprzęt przejechał się w luku bagażowym na trasie Wiedeń-Warszawa i nie oczekiwałam, że jakakolwiek reanimacja będzie skuteczna. Tymczasem w domu okazało się, że wyjęcie i ponowne włożenie baterii przywróciło laptopowi życie i służy on do dziś, choć cudów nie można się po nim spodziewać. Drugi model już bliski ideałowi miał bardzo dobrą klawiaturę – sympatyczny kształt klawiszy i duże białe oznakowanie liter na czarnym tle. Producenci większości laptopów najwyraźniej nie traktują poważnie tego jakże istotnego drobiazgu, że klawiatura służy do pisania! Stosują mało skontrastowane kolory napisów i klawiszy – patrząc na taką klawiaturę mam wrażenie, że jej konstruktorzy przypuszczali, iż ludzie 43 używają tylko klawisza Enter. Poza klawiaturą miał dobrą wielkość ekranu, przyzwoitą szybkość i właściwie na tym jego zalety się kończyły. Mankamentem była waga około 2 kg i krótki czas życia baterii, zwłaszcza w wersji 3-komorowej. Po dokupieniu baterii 6-komorowej parametry nieco się poprawiły. W zasadzie to co piszą producenci o czasie pracy baterii należy podzielić przez dwa i dopiero wtedy otrzymuje się zbliżony do rzeczywistego czas pracy. Mając już komputer prawie dobry, ciągle wzdychałam do idealnego. Za każdym razem gdy oglądałam kolejne modele, nakręcałam się coraz bardziej i ponieważ stan ten nie mijał, pewnej grudniowej soboty dokonałam zakupu w promocyjnej cenie dającej się zaakceptować. Poza znakomitą wagą, która znacząco obniżyła obciążenie mojego plecaka, drugim najbardziej rzucającym się w oczy parametrem było odwzorowanie kolorów na ekranie, a zieleni w szczególności. Klawisze wydawały mi się zbyt niskie i mające słabo skontrastowane oznakowanie, ale w praktyce okazały się akceptowalne. Po jakimś czasie użytkowania modelu zbliżonego do ideału, ale nim niebędącego (krótki klawisz Shift i słaby kontrast liter) wręczyłam go w charakterze prezentu i został dobrze przyjęty przez następną użytkowniczkę, która opanowała umiejętność pisania bez patrzenia na klawiaturę. Po jakimś czasie zobaczyłam prawdziwy ideał i nie mogłam oprzeć się pokusie. Usunięte były wszystkie usterki występujące w poprzednim modelu – klawisz Shift miał normalną długość, litery właściwy kontrast i nie było pomylone oznakowanie ważnego w końcu klawisza @ jakimś bzdurnym znakiem („). A do tego bateria trzymała całe 6 godzin. Chrzest bojowy Prawdziwy Ideał przeszedł podczas wyjazdu do Olsztyna, w myśl zasady, że dla flashpackera nieważne jest w istocie gdzie wyjeżdża, lecz liczy się możliwość pobawienia się swoimi elektronicznymi zabawkami poza domem. Laptop spisał się na piątkę i chyba mam wreszcie spokój wewnętrzny na temat tego elementu wyposażenia. Trochę to trwało, niemało kosztowało – szczęśliwie znaleźli się chętni do zagospodarowania moich poprzednich laptopów, którym nie tak bardzo przeszkadzają usterki dostrzegane przeze mnie. Internet i media internetowe Telefon komórkowy Oferta telefonii komórkowej jest tak obfita, że przeciętny człowiek gubi się w niej najdalej po paru minutach. O ile można tkwić w swoich starych przyzwyczajeniach odnośnie do telefonów użytkowanych w kraju, o tyle wyjazd za granicę wiąże się z koniecznością przeanalizowania tego, czy nasz telefon jest kompatybilny z systemem telefonii komórkowej kraju, do którego się wybieramy. W szczególności trzeba: •zadbać o to, aby telefon komórkowy miał włączony roaming, czyli aktywację telefonu poza granicami Polski. •sprawdzić jakie systemy łączności i częstotliwości są używane w kraju, do którego podróżujemy. O różnych systemach łączności dowiedziałam się w ramach przygotowań do podróży do Seulu. Większość krajów, zwłaszcza europejskich, posługuje się systemem GSM, a w krajach azjatyckich popularne jest WCDMA. Podczas lektury różnych przewodników dowiedziałam się, że w Korei Południowej także używany jest system WCDMA i musiałam kupić odpowiedni telefon. Nieprzygotowani turyści lądują w Seulu i nie mogą połączyć się z krajem. Na taką okoliczność na lotnisku Incheon w Seulu przygotowano stoisko, w którym można wypożyczyć aparat i powiedzieć stęsknionej rodzinie just landed. Przy wyjeździe zwraca się telefon w punkcie Mobile Phone Rental Service. Jeden dzień użytkowania kosztuje 1500 wonów, czyli 1,4 USD. Spis częstotliwości oraz nazwy operatorów w poszczególnych krajach są dostępne pod adresem www.mobileworldlive.com/maps. Przed podróżą do kraju z systemem GSM także trzeba się upewnić, czy mamy kompatybilny telefon, bo w niektórych krajach Ameryki Południowej używa się zakresu GSM 850, a nie jest to częstotliwość powszechna. A gdy już wczytamy się w specyfikację telefonu, warto sprawdzić wartość wskaźnika SAR, czyli absorpcji promieniowania (ang. specific absorption rate) – im większy SAR, tym bardziej telefon nagrzewa się podczas rozmowy. Wskaźnik SAR nie powinien przekraczaj 1,6 W/kg według zaleceń amerykańskich i 2,0 W/kg według zaleceń europejskich. Warto chronić swoją głowę przed negatywnym wpływem promieniowania przez stosowanie słuchawek, szczególnie przy dłuższych 44 rozmowach lub używanie telefonów komórkowych z niskim wskaźnikiem SAR. Ważną sprawą podczas podróży jest ładowanie telefonu komórkowego. Zwykle mam telefon wyłączony, a włączam go wtedy, gdy chcę się skontaktować z domem. Doładowuję telefon podczas pobytu w hotelu. Niekiedy na lotniskach są specjalne miejsca doładowywania telefonów. Można mieć też mieć zapasowy akumulator. Wreszcie ważne jest posiadanie przejściówki do gniazdek elektrycznych w krajach pozaeuropejskich. Należy także pamiętać o dodaniu sekwencji +48 przed polskimi numerami telefonów w pamięci aparatu. Lokalne numery alarmowe oraz numer ambasady operator zwykle przysyła nam sms-em. Przed wyjazdem warto sprawdzić ceny poszczególnych operatorów telefonii komórkowej w krajach, po których będziemy podróżować i wybierać najtańsze oferty. Ustawienie w naszym telefonie konkretnego operatora musimy zrobić ręcznie, bo z tajemniczych powodów automatycznie ustawia się zwykle najdroższy. Ciekawą ofertę dla swoich pasażerów ma Lufthansa. Linie te pozostają w kontakcie telefonicznym z klientami w czasie podróży lotniczej i na przykład gdy nastąpi zmiana numeru bramki podczas przesiadki, podróżni otrzymują sms z taką informacją. Zdarzyło mi się otrzymać taki sms przy przesiadce we Frankfurcie podczas podróży do Lizbony. Podróż zagraniczna to czas, gdy często włączamy i wyłączamy telefon – zapisanie numeru PIN i PUK w formie papierowej jest wskazane, z nadmiaru wrażeń można różne rzeczy zapomnieć. No i pamiętajmy o zabraniu ładowarki! Internet i media internetowe Bezpieczeństwo aparatu fotograficznego i laptopa Posiadanie eleganckiej elektroniki jest fajne, ale wymaga rewolucyjnej czujności w podróży w celu ochrony sprzętu przed kradzieżą. Posługiwanie się aparatem fotograficznym wymaga pewnej ostrożności, zwłaszcza gdy jest to sprzęt okazałych rozmiarów i znanej marki. Wypatruję kadrów w każdej chwili i gdy uznam, że jest coś fajnego do sfotografowania robię zdjęcie, po czym chowam aparat – czasem do lekkiego plecaka, czasem pod połę kurtki. Nie powinno się świecić w oczy miejscowej ludności nazwami swojego flashpackerskiego wyposażenia. Często pomocny jest mały aparat kieszonkowy. Używanie poważniejszego sprzętu można ograniczyć do miejsc, gdzie zagrożenie jest mniejsze i gdzie przebywają prawie sami turyści, którzy również fotografują. Przed odcięciem aparatu przez złodzieja chroni specjalny pasek firmy Packsafe, który ma w środku linkę metalową. Pasek dobrze układa się na szyi i jest wygodny w użytkowaniu. Niektórzy noszą małe plecaki z przodu, przed sobą, ale to rozwiązanie nie wydaje mi się wygodne z powodu ograniczenia widoczności, zwłaszcza na schodach. Temat bezpieczeństwa z punktu widzenia podróżnika mającego jeden aparat fotograficzny przedstawia się w miarę prosto. Jednak rasowi fotografowie często mają więcej sprzętu i zasady ochrony są wtedy zupełnie inne. Generalnie najlepsze zabezpieczenia dostarcza firma Packsafe – mogą to być torby fotograficzne, ochrony na plecak lub torby zbrojone. Kupując torbę zbrojoną, trzeba się upewnić, czy materiał ochronny jest ze wszystkich stron torby. Niektóre modele toreb miejskich nie mają materiału ochronnego od strony przylegającej do ciała. Taki model oczywiście jest nieprzydatny w podróży nocnym pociągiem przez egzotyczne Torba Packsafe 45 kraje. W razie konieczności zapewnienia bezpiecznego przewozu sprzętu pakujemy go do zbrojonej torby, a linkę owijamy wokół metalowego elementu niedającego się łatwo odmontować. Ciężki już ze swej natury sprzęt fotograficzny nabiera dodatkowej wagi. Torby z serii packsafe ważą od 0,5 do 2,0 kg i kosztują kilkaset złotych. Musimy więc wydać trochę pieniędzy na bezpieczeństwo, ale niezakłócona możliwość posługiwania się swoim ulubionym sprzętem w podróży, udokumentowania całego jej przebiegu i snucia potem wspomnień jest bezcenna. Adresy internetowe przydatne dla każdego podróżnika Logistyka podróży to setki, a czasem tysiące drobiazgów. Zbierając informacje, dobrze przygotowany podróżnik korzysta z książek i zasobów internetowych. Oto lista sprawdzonych i godnych polecenia adresów internetowych. Check my trip https://www.checkmytrip.com/cmt/apf/ cmtng/index?LANGUAGE=GB&SITE=NCMTNCMT#triptools/home The world clock – time zones http://www.timeanddate.com/worldclock/ Subway maps http://www.amadeus.net/home/new/ subwaymaps/en/index.htm# Currency converter http://www.xe.com/ Virtual tourist http://www.virtualtourist.com/ Trip Advisor http://www.tripadvisor.com/ Expedia http://www.expedia.com/ Booking.com www.booking.com Round The World Travel Guide http://perpetualtravel.com/rtw/ Flight Status http://www.flightstats.com/go/Home/home.do Mobissimo http://www.mobissimo.com/search_airfare.php World Airport Guides http://www.worldairportguides.com/ Travel Independent http://www.travelindependent.info/links.htm Taximeter http://www.worldtaximeter.com/ Travel Math http://www.travelmath.com/ Internet i media internetowe South America Travel http://www.southamerica.travel/ Asia Travel http://www.asiatravel.com/ Australian Travel http://www.austtravel.com.au/ Africa Travel http://goafrica.about.com/ Transportation Security Administration http://www.tsa.gov/travelers/index.shtm International Electrical Supplies http://international-electrical-supplies.com/nsearch.html Hostel Bookers http://www.hostelbookers.com/ Transport z lotniska i na lotnisko na całym świecie http://www.world-airport-transfer.com/ Podczas podróży internet jako źródło informacji zdecydowanie wygrywa z książkami. Na przykład siedzę gdzieś na drugim krańcu świata, powiedzmy w Pernambuko i myślę: a może by tak zadzwonić do domu, ale która teraz jest godzina w Polsce? Klikam na Strefy czasowe na świecie (http://www.timeanddate.com/ worldclock/) i już wiem, że jest dziesiąta rano i można dzwonić. Inny przykład – pracujemy ambitnie nad korzystaniem z metra w Seulu (jeszcze nie wiemy, że: Nie pojedziesz bez głowy bólu metrem w Seulu) i chcemy wnikliwie przeanalizować ten temat. Klikamy więc na Plany metra na świecie (http://www.amadeus.net/ home/new/subwaymaps/en/index.htm) i każde metro już mamy rozgryzione! No, przy niektórych azjatyckich metrach też połamane zęby, ale to inna bajka Wybieramy się do egzotycznego kraju albo do Wielkiej Brytanii i głowimy się, jakie tam są gniazdka, kable, konwertery – klikamy na Przewodnik po elektryczności na świecie (http://international-electrical-supplies.com/nsearch.html) i wszystko jasne. Zawsze mam w walizce przełącznik na wszystkie typy gniazdek. Nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wyląduje – a dzięki temu przezorny zawsze przygotowany! Jestem na lotnisku, zmordowana lotem i decyduję się na taksówkę do hotelu – jako zdyscyplinowana budżetowo podróżniczka zanim wsiądę do licencjonowanej (wyłącznie!) taksówki, obliczam wcześniej koszt kursu, klikając na World taximeter (http://www.worldtaximeter.com/). Ile będzie nas to kosztowało w rodzimej walucie? Wszystkiego dowiem się z tego linku Przelicznik walut (http:// www.xe.com/ucc/). 46 Gdzieś trzeba mieszkać! Jeśli chcemy zarezerwować hotel, to klikamy któryś z portali oferujących rezerwację hoteli i wybieramy odpowiedni pokój. Jeśli wystarczy nam hostel, to klikamy na ww.hostelbookers. com, a gdy chcemy wiedzieć, czy nasi bliscy już wylądowali, klikamy na Flight status (http://www.flightstats. com/go/Home/home.do). Gdyby przyszło nam do głowy przespać się na lotnisku w ramach oszczędności, to najlepszym przewodnikiem jest The guide to sleeping in airports (http://www.sleepinginairports.net/index.htm). Decydując się na zakup usług turystycznych w internecie, zawsze oczywiście sprawdzamy czy strona jest bezpieczna, czyli czy ma certyfikat bezpieczeństwa. Najbardziej znany to VeriSign Secured. Do transakcji kartą używam tylko stron z certyfikatem VeriSign Secured. Gdy już zobaczymy w Internecie, jakim samolotem możemy polecieć w wybrane miejsce, obejrzymy hotel, w którym możemy się zatrzymać, rozgryziemy metro, którym będziemy mogli jeździć, obejrzymy zabytki… to okaże się, że właściwie nie wiadomo, czy warto wyjeżdżać z domu. Co więcej spodziewam się, że w przyszłości podróże wirtualne będą bardziej modne niż te odbywane w świecie realnym. I tak powoli dochodzimy do wniosku, iż życie pozainternetowe nie istnieje, a udowodnienie tej tezy w sposób naukowy i niebudzący żadnych wątpliwości jest tylko kwestią czasu. J Dokumentowanie podróży Dokumentowanie podróży Dzięki fotografii cyfrowej oraz internetowi możliwe i modne jest bardzo dobre dokumentowanie podróży. Pod tym względem współcześni podróżnicy mają o wiele łatwiejsze życie niż ich poprzednicy. Liczne portale podróżnicze, społecznościowe zachęcają do pokazywania, gdzie byliśmy, co widzieliśmy, z kim podróżowaliśmy i na jakiej trasie. F otografować warto nie tylko osoby, ale także szyldy, nazwy hoteli, ulic. Oglądane po latach, ułatwiają odświeżenie pamięci. Przywiezione fotografie przechowujemy w komputerze, na płytach lub robimy odbitki, choć chyba coraz mniej już zwolenników papierowej fotografii. Podróż możemy dokumentować na różne sposoby. Dokumentowanie faktów W dokumentowaniu faktów pomocne są różne dokumenty związane z przygotowywaniem podróży oraz jej przebiegiem. Jestem zwolenniczką kolekcjonowania i przechowywania pamiątkowych rachunków, folderów, wycinków z prasy, słowem wszystkiego co mi podróż przypomina. Mam spory zbiór takich pamiątkowych 47 dokumentów i dzięki nim mogę sobie odtwarzać częściowo zapomniane okoliczności podróży, które odbyłam dawno temu. Bardzo pomocne w przypominaniu okazały się zasoby internetowe. Jak się nazywał hotel w Lizbonie, jak wyglądał pokój, w którym mieszkałam w Dallas, którą ulicą dochodziłam do centrum kongresowego – wszystko to mogę sobie dziś przypomnieć z pomocą wyszukiwarki Google, stron hotelowych czy zasobów www.youtube.com. Te sposoby jednak nie pozwolą nam na utrwalenie tego, co czuliśmy w danej chwili, jak zachwycaliśmy się widokiem słynnego krajobrazu lub na ile byliśmy wystraszeni, przemierzając ciemne ulice nieznanego miasta. Dokumentowanie podróży Raporty z trzech wypraw do Brukseli Raport pierwszy. Bruksela, 4 maja 2010, konferencja na temat nowoczesnych metod leczenia bólu. Samolot miałam o 9.10, więc nie musiałam się zrywać w środku nocy ani brać taksówki, ale mimo to miałam przedsmak przygody – otóż z powodu zagrożenia wulkanicznego zamknięto niebo nad Szkocją i Irlandią. Na lotnisku jak zawsze wkręciłam się w dodatkową kontrolę, bo teraz, jak się okazało, trzeba wybebeszać wszystkie kable do kontroli – o czym nie wiedziałam, bo gdy leciałam do Atlanty, jeszcze nie trzeba było. Laptop, komórkę i aparat fotograficzny wystawiam do kontroli rutynowo, ale jeszcze zażyczyli sobie pokazania ładowarki do telefonu. Gościa przede mną pytają „ma pan jakieś kable w tym neseserze?” a on „tam mam same kable” i wywalił kilogram różnych przewodów. Poza tym wszystko fajnie – nie siedział nikt koło mnie, lot był spokojny, a strefie wolnocłowej na Okęciu nie było nic ciekawego. W samolocie na śniadanie dali na gorąco jajecznicę sproszkowaną, takież ziemniaki i szpinak (fuj!), bułkę, ciastko. Bułkę zabrałam, przydała mi się na potem zamiast dinneru, na który nie poszłam – bo już chyba wszystkie ciekawe lunche służbowe z nieznajomymi ludźmi zaliczyłam. Na lotnisku miał czekać facet z kartką i napisem SIP (nazwa tej konferencji), nie było widać nikogo takiego, jeśli nie liczyć jednego gościa, co wypatrzyłam, że trzyma taką kartkę, ale napisem do dołu. Rzeczony gość czekał jeszcze na 4 osoby z Hiszpanii – dwoje pacjentów (taka teraz moda, ze pacjenci W samym sercu UE znany symbol Też z Brukseli, ale mniej znane Dokumentowanie wrażeń Wrażenia najlepiej spisywać na bieżąco. Jest to od pewnego czasu moim stałym obyczajem. Zwykle robię takie zapiski po powrocie do hotelu, pod koniec dnia. Oto przykłady takich wrażeń spisanych na gorąco z podróży do Brukseli oraz do Stanów Zjednoczonych. 48 Dokumentowanie podróży biorą udział w konferencjach dla doktorów) i jedną prof. onkologii. Jechaliśmy około 0,5 godziny i dojechaliśmy do hotelu położonego w krzakach pod Brukselą. Design taki nowoczesny, obleci, plusy – mam bardzo duży pokój z aneksem biurkowym – gabinetowym. Cicho dokoła. W łazience nie wiem, jak przełącza się wodę na prysznic i wygląda na to, że się nie dowiem. Recepcja na dzień dobry żąda karty kredytowej na „extrasy” oraz podsuwa do podpisu regulamin, w którym stoi, że hotel nie odpowiada za biżuterię i kosztowności zostawione w pokoju – słowem ochrania złodziei i wystawia do wiatru gości, umywając przy tym ręce. Obrady nawet ciekawe, temat leczenia bólu niby powszechny, ale nie był mi znany bliżej, a dzieje się w tej sferze trochę nowych rzeczy – między innymi ma wejść na rynek w przyszłym roku nowy lek i podjęto starania, aby przewlekły ból z nieznanej przyczyny (tzw. fibromialgia) był samodzielną chorobą. Cierpią nań najczęściej kobiety źle wykształcone, o niskich dochodach, do 50. roku życia. Ucieszyłam się, że nie zapadnę na fibromialgię ;)). Po obradach był dinner, ale nie poszłam – bo strasznie dużo głośno gadających i nieznanych ludzi. Poznałam się przed dinnerem z głównym organizatorem i przeprosiłam za nieobecność – powiedziałam, że idę pisać, bo najlepiej to robić ze świeżymi wrażeniami. Zrobiłam sobie prywatny obiad z bułki, jogurtu, jabłka i batona – wszystko z samolotu oraz z przerwy kawowej. Jak na razie Atlanta jest numerem jeden jeśli chodzi o smaczne W Centrum Prasowym Unii Europejskiej 49 Każdy kierunek jest ciekawy jedzenie służbowe. Aha, po przyjeździe był lunch. Poznałam się z przewodniczącym Austriackiego Czerwonego Krzyża – siedzieliśmy obok siebie na obradach. Idę spać, bo jutro muszę zrobić check-out o 8.30, potem obrady do 16.00, wylot o 19.15. Cmok, Mima Drugi raport z Brukseli. 20 maja 2010, godz. 19.15 Trochę już pisałam na bieżąco w związku z dostępem do cywilizacji śródziemnomorskiej, zwanej dalej internetem, ale teraz jestem już w hotelu i opiszę wszystko dokładniej. Spało mi się dobrze, jeśli nie liczyć jakichś koszmarnych snów – pewnie rebound fenomen w związku z wątkiem o nocnych zmorach, który czytałam w internecie. Śniadanie podają na poziomie -1, jest to zwykły posiłek hotelowy, bez jakichś rewelacji co do smaku czy wystroju wnętrza, jak np. w Paryżu, gdzie obicia foteli i rąbek na talerzu były w tym samym seledynowym odcieniu. A więc kawa – nawet smaczna, cappuccino, wędliny – słone lub włókniste (szynka parmeńska), ser żółty, pieczywo takie dmuchane, croissanty – nawet smaczne. W sokach pływały truskawki. Po przygodzie kolegi, który dostał obrzęku Quinckego po truskawkach, postanowiłam ich unikać. Miejsce obrad maks. 10 minut od hotelu. W registration desk była niejaka Charlotta, z którą wcześniej korespondowałam oraz Alenka, też znana mi z kontaktów Dokumentowanie podróży Grand Place e-mailowych. Zapytały mnie, czy przyjdę na dinner – odrzekłam, że mam dużo pracy i niestety nie będę mogła w nim uczestniczyć. Dobrze przewidziałam, bo moje nogi wymagają położenia ich na lampie, a obiad zacznie się za 0,5 godziny i pewnie potrwa do 23.00. Trzeba dbać o formę. Po odebraniu badge’y poszłam na kawę powitalną i poprosiłam Alenkę, aby poznała mnie z polskimi koleżankami. Zapytałam ich, czy takie wyjazdy to częste zjawisko czy normalna praca, kara czy nagroda w ich instytucjach. Więc jeżdżą raczej rzadko, 1 lub 2 razy w roku, są różne perturbacje z pracodawcami, bo niby je „wysyłają”, ale żądają pisania podań o zgodę. One chcą dostawać diety, skoro to „służbowy” wyjazd, na jakieś wydatki typu bilet z lotniska. Narzekały na niskie zarobki, ja powiedziałam oględnie, że „emerytury starcza na świadczenia, a na resztę trzeba zarobić”. Wykłady były takie sobie, ciągle mówili „SME”, pytam co to za żargon – a to skrót od ang. „małe i średnie przedsiębiorstwa” – jest to specjalna unijna definicja, 50 m.in. do 250 osób i granica obrotów czy dochodów, nie zapamiętałam jak wysoka. Po wykładach był lunch – taki typowy z różnymi daniami typu misz-masz plus jako ekstrawagancja dawno na bankietach niewidziana wino białe i czerwone. Po obiedzie pojechaliśmy do Leuven autokarem, ale dokładnie to trzeba powiedzieć – w krzaki położone 0,5 godziny drogi od Brukseli, w których to krzakach stoi sobie fabryka produkująca sztuczne vel naturalne chrząstki – w sumie nie zrozumiałam, czy to są sztuczne produkty czy naturalne – może rozmnażają się naturalnie? Kuracja tą metodą zniszczonej chrząstki kosztuje 20 tysięcy euro. Droga powrotne trwała dłużej, bo w obrębie Brukseli korki są praktycznie na wszystkich głównych ulicach – zatkane są na 100%. Dojechaliśmy do miejsca obrad około 18.00. Nieopodal jest muzeum instrumentów dawnych. W programie była wycieczka z przewodnikiem, a potem „networking drink” (to jeszcze inna nowomowa biznesowa, podobna do „smart casual” – zawsze człowiek złapie jakieś modne określenie na takim wyjeździe). Wykręciłam się z tych aktywności na hasło „muszę pisać”, co każdy przyjął ze zrozumieniem, a tak naprawdę to byłam zmęczona i nie przepadam za tym ble-ble. Sympatyczni ludzie ogólnie, ale żebym na obolałych nogach od całodziennego siedzenia na konferencji i z plecakiem 7 kg chciała jeszcze ich słuchać, to nie mogę powiedzieć. Gdy wysiadaliśmy z autobusu, zadzwoniła do mnie koleżanka z Polski z informacjami krajowymi. Powiedziałam, że jestem w Brukseli i pochylam się nad zdrowiem Wstąpiłam do delikatesów Ad Delhaize Dokumentowanie podróży Czasem w taki sposób dokumentuję podróż kilku narodów europejskich, a z pozycji pochylonej słabiej widać problemy lokalne. Ponieważ na konferencji zdobyłam hasło dostępu do internetu za free w centrum kongresowym, więc poszłam jeszcze raz do tego centrum, żeby tam poczytać, co też piszą rodacy na ten temat. A tak à propos tutejszego dostępu do internetu – to po prostu wieś tańczy i śpiewa! W centrum dla prasy raptem cztery stanowiska komputerowe z modelami przedpotopowymi. W pierwszej chwili chciałam zajrzeć do poczty z komputera ogólnego, ale padłam na poszukiwaniu kropki na klawiaturze belgijskiej, bo oczywiście jakiś dewiant kropkę umieścił w innym miejscu niż na naszej! Zanim ją znalazłam bez okularów, to już trzeba było iść na obrady ;)). Na obradach były stoły z gniazdkami i tam na kartkach leżących obok było napisane hasło dostępowe, ale ciekawostka: jest ono ważne do jutra do 22.00 – żeby ktoś, kto zostanie jeden dzień dłużej, nie mógł korzystać z unijnego internetu. Internet w siedzibie UE na kartki! Normalna komuna, tylko w unijnym wydaniu! Limitowany dostęp do internetu w siedzibie UE 51 W kawiarniach nie widać ludzi surfujących tak jak u nas, tylko piją piwo – podobnie jak w Paryżu, tylko tam więcej ludzi pali papierosy. Po powrocie zdrzemnęłam się do 23.30. Po obudzeniu się stwierdziłam, że jest dobra pora na nocne łowy fotograficzne. Życie towarzyskie na ulicach w pełni, mieszkam blisko Grand Place, więc wyszłam i trochę popstrykałam. Teraz jest 1.15, gdy piszę – jeszcze trochę się spakuję i to będzie na dziś koniec. Rano spróbuję nadać tę korespondencję z centrum kongresowego, w którym jest dostęp do internetu. Mamy wyjazd autokaru o 10.00 i jedziemy na rondo Schumana do tego dużego budynku z tysiącem okien na spotkanie z unijnymi ważniakami. Musimy się wymeldować przed wyjazdem, wracamy autokarem do centrum, więc walizkę zostawię w hotelu i na lotnisko pojadę pociągiem, bo do Gare Brussels Centraal jest blisko. No i przejazd pociągiem trwa około 20 minut, a wszystkie inne środki grzęzną w korkach po południu. Mam samolot o 19.15. Cmok-cmok Europejski Smok Mima :))))))))))))))))))))) Bruksela, 21 maja 2010 To jest live sprawozdanie z gmachu Komisji Europejskiej, ale nie do końca live, bo europejskie urzędasy limitują dostęp do internetu i trzeba mieć hasło dostępowe, którego dziennikarzom nie dano – bo jeszcze coś napiszą ;)). W końcu jest nas 17 osób, czyli 5 osób nie dojechało. Facet o nazwisku Mark English nawija w english – a ja siedzę pod ścianą (na propozycję zajęcia miejsca za stołem odpowiedziałam, że jestem dalekowidzem ;)). Nikt więc nie zagląda mi w komputer i Mr English myśli, że spisuję jego sloganiarską nowomowę. Wyjechaliśmy z hotelu o 10.00 dwoma busami. W budynku, tym dużym oczywiście, kontrola security, ale nie taka napalona jak na lotniskach. Kazali wyjąć tylko laptop i komórkę, ale już aparat foto nie i kable też zostawili w spokoju. Potem szliśmy długimi korytarzami, a teraz siedzimy w jakiejś salce, a Mr English Dokumentowanie podróży nawija o tym, jaka prasa kontaktuje się z nimi. Mr English mówi, że oferują stories do wykorzystania, czyli wiedzą, co powinno być napisane, tylko nie piszą sami – stara bajka jak z pacjentami. ;)) Wiedzieć i potrafić – odwieczny ból głowy. Raport trzeci. Bruksela, 15 czerwca 2010 Jest 6.40 rano, cisza i spokój dokoła, najlepsza pora na pisanie sprawozdań. Nasza grupa składa się z czterech osób. Lot do Brukseli spokojny, leciałam obok faceta z branży materiałów budowlanych, lat 38, interesuje się motocyklami i ma 4 motocykle. Jeździ służbowo dużo po Rosji, Kazachstanie, Białorusi etc. Pokazywał mi wizy z tych krajów. Z lotniska do hotelu jechaliśmy taxi – założyła jedna z koleżanek, 25 euro bodaj. Dziewczyna z UE chciała jej przysłać… czek, ale powiedziałam, że musi być cash, bo u nas czeki są wycofane. Nie wiem, czy już jej oddała – jest bałaganiarstwo organizacyjne na tej konferencji. Potem pojechaliśmy do centrum kongresowego przy tym Atomium – był lunch (typowy, nic ciekawego) i konferencja prasowa. Polska jest oczywiście czarną dziurą lub białą plamą – jak kto woli jeśli chodzi o aktywność w tych programach. Po lunchu wróciliśmy busem służbowym do hotelu, gdzie wyszarpali z nas po 50 euro cashu jako jakiś fundusz gwarancyjny, na wypadek gdybyśmy wypili po butelce coli, co stoi w tym durnym minibarku. Odmówiliśmy dania kart i darliśmy się jak 4 kojoty, że rozbój w biały dzień, a ja dodatkowo obiecałam, że przekażę wiadomość naszym czytelnikom ;)). To jakiś belgijski zwyczaj, bo jak stałam w hotelu Metro 52 sieci amerykańskiej, to tego nie było, a jak w tych krzakach pod Brukselą, to zablokowali mi 50 dol. na karcie na 2 tygodnie, którą nieroztropnie dałam – mówili że „tylko na wszelki wypadek”, a cynicznie zablokowali forsę. Panienka z recepcji na koniec awantury wykrztusiła, że instytucja, która nas zaprasza, powinna założyć. Trzeba było drzeć się przez 0,5 godziny, żeby dowiedzieć się czegoś takiego! Kapitalizm jest brutalny – słusznie uczyli o tym za komuny! Dostaliśmy acces code do internetu – jakaś sieć dla hoteli. Zamówiliśmy na dziś transport na lotnisko – musimy wyjechać o 10.00, bo potem nie świadczą takich usług – jest przerwa i ponownie wożą od 16.00. Gdyby u nas był taki absurdalny zwyczaj, to opisaliby nas w całej Europie! Pokój bdb. – elegancki i cichy, ale nie ma coffeemakera, co przechwalają się nim w internecie, bardzo wygodne łóżko, spało mi się dobrze. Po zakwaterowaniu poszłyśmy z koleżanką na zakupy oraz zobaczyć Grand Place – bo ona jest pierwszy raz w Brukseli. Po drodze wstąpiłyśmy do delikatesów Delhaize, gdzie lubię robić zakupy i kupiłyśmy różne słodycze. Za namową koleżanki kupiłam dwa drinki w puszkach – podobno dobre i jedno tutejsze piwo – ma mi przewieźć w jej walizce nadanej na bagaż, bo z plecaka zabraliby mi na lotnisku. Poznałyśmy w szczegółach różnice cenowe – piwo tej samej marki w centrum przy Manneken pis kosztuje 3,35 euro, a w Delhaize 1,13 euro! Wróciłyśmy by taxi – bo padał deszcz, wyszło po 10 euro na osobę. Zakupy 15 euro – można wytrzymać. Idę pod prysznic i na śniadanie. Cmok, europejski smok Mima Dokumentowanie podróży Sprawozdanie z Atlanty 2010 przesłane na gorąco Tylko na gorąco spisane wrażenia są dobre, więc oto one prosto z pieca: zamówiłam taxi na 4.30 i po 20 minutach byłam na lotnisku – jeszcze check-in nie było czynne, ale po chwili pojawiła się pani z netbookiem i chciała odprawić mnie w tej maszynie samoobsługowej – nie dałam się. To ostatnie takie zwykłe odprawianie, bo powiedziała, że od kwietnie będą podobno tylko takie samoobsługowe odprawy albo przez internet i tylko będzie się zostawiało przy ladzie bagaże – głupiego robota! A więc pierwsze sprawdzenie na Okęciu – teraz obowiązuje wyłożenie również aparatu fotograficznego do kontroli! Dobrze, że coś mnie tknęło żeby zabrać ten zielony plecak fotograficzny, z którego wszystko się bardzo łatwo wyjmuje i zabrałam sprzęt goły, bez żadnych opakowań. Poszło gładko – siedziałam z dwiema paniami, które leciały do Lyonu do córki i siostrzenicy w jednym, która tam studiuje skrzypce. W Paryżu byłam o 9.20, a lot o Atlanty miałam o 13.40 i powiem Wam, że to było w sam raz tyle czasu, żeby wszystko zrobić bez pośpiechu. Nie wyświetlał się jeszcze mój lot, więc podeszłam do lady, gdzie dowiedziałam się, że mój samolot jest z terminalu E, a przylecieliśmy na D. Nie wiem jakim cudem dowiedziałam się, że trzeba jechać autobusem dwa przystanki i przez dziwne wąskie korytarze doszłam do tego autobusu razem z innymi ludźmi. Zawsze zastanawiają mnie na CDG te hektary w poczekalniach i co pewien czas wąziutkie korytarze – chyba architekt miał balotującego guza mózgu, który uciskał go okresowo, wywołując lęk przestrzeni i wtedy projektował te ciasne korytarze. 53 Po przyjeździe na terminal E druga full control – znowu wyjmowanie laptopa, aparatu, zdejmowanie butów. Dobrze, że miałam te klapki białe, co przywiozłam z Bydgoszczy, bo grzybica międzynarodowa w przeciwnym razie gwarantowana! Mój plecak przejechał przed ekranem i poszedł do kontroli szczegółowej. Teraz jest podobno moda na sprawdzanie starszych pań – bo obok mnie maltretowali dwie kobiety w podobnym wieku. Polka z Pittsburga, moja równolatka, mówiła, że bardzo szczegółowo jest sprawdzana – a podróżuje kilka razy w roku. Młodego faceta rasy innej niż biała podejrzewać o coś brzydkiego jest politycznie niepoprawnie, a że pewnie sobie mówią „każdy jest podejrzany”, no to ktoś musi być tym „każdym”. Za komuny byli „oni”, teraz są „każdzi” – wyszło jakieś arabsko wyglądające słówko i jest to najlepszy dowód, że każdy może być każdym. ;) Securiter zażyczył sobie pokazania i objaśnienia czym są: moje leki, kabel do łączenia aparatu z komputerem, dodatkowa bateria do aparatu foto, latareczka przywieszona do kluczy, kable do komputera w torbie – szczęśliwe bez miny śledczo-tropiącej. I tu po raz drugi przydała się łatwość wyjmowania poszczególnych składowych bagażu. Prześwietlona i oczyszczona z rutynowo przydzielonych mi podejrzeń poszłam zobaczyć, gdzie jest moja gate i ponieważ miałam trochę czasu, obejrzałam okoliczne sklepy, których przybyło od ostatniego mojego pobytu na CDG. Jednak sklepy lotniskowe już nie wywołują takiego zachwytu jak kiedyś. Oglądałam walizki, nad którymi rozmyślam – po 245 euro, ale chyba da się kupić w Warszawie za tę cenę. Powoli zbliżał się boarding time i przystąpiono do kolejnej rundy kontroli. Zamiast „Ryżego”, jak to było w Amsterdamie, tu dyżurowali liczni przedstawiciele rasy innej niż biała, którzy mieli specjalne komputery z dużymi niebieskimi literami IPCS na klapie, a były one, te komputery, wyjęte z małych walizeczek i ustawione na stolikach z kółkami. Pan wygłosił formułkę: z powodów bezpieczeństwa zadam pani kilka pytań – a więc tradycyjnie: po co pani jedzie, czy ma pani laptop, aparat fotograficzny, czy to są pani przedmioty, czy ktoś prosił panią o zabranie Dokumentowanie podróży jakiegoś przedmiotu do bagażu, czy sama pani pakowała bagaż, ile sztuk bagażu nadała pani w Warszawie i po przepytaniu przykleił na bording pass taką małą samoprzylepną karteczkę z napisem „security”. Potem przejechali boarding passem przez komputer i zakreślili nazwisko oraz numer 049, który jest na dole karty pokładowej i wklepali coś na klawiaturze. Na ekranie wyskoczyło pełno tajemniczych znaków, poczynając od tego 049, pewnie zakodowany wynik wcześniejszego zaglądania do moich gaci na wszystkich międzynarodowych lotniskach. Za tym stanowiskiem z komputerami były stanowiska do macania bezpośredniego sporej części podróżnych – oczywiście załapałam się! Mnie macała baba. Facetów macali na maksa, nawet pasek i kołnierzyki, nie mówiąc o kroczu. Wszystkim każą stanąć w rozkroku nogi i unieść ręce. Do mnie dodatkowo – co ma pani w tej kieszeni? portfel, a co w tej? komórkę, dziękuję – i tu człowiek myśli, że to wszystko, a to dopiero połowa!!! Siurprajz, nasza ukryta kamera wszystko wyłapie. Siedziałam przy oknie, w dwuosobowym rzędzie, z jakimś facetem – Anglik ożeniony z Amerykanką, pracuje w branży nieruchomości w Alabamie. Oczywiście jego angielski był dla mnie okropny. Ma zieloną kartę, która jak powiedział jest żółta. Pokazał mi tę kartę i faktycznie, żółta! To jest coś w rodzaju biernego obywatelstwa – może wszystko z wyjątkiem głosowania. Zrewanżowałam mu się pokazaniem „czerwonej blachy” – robi wszechświatowe wrażenie! Jedzenie na pokładzie dość zamerykanizowane, tj. dużo kostek lodu i soli w słonych orzeszkach, precelkach i innych przekąskach. Unikałam soli, ale nogi trochę w kostkach mi spuchły i teraz leżę, żeby odpuchły. Trzęsło trochę nad Apallachami i przy lądowaniu. Potem godzinka czekania do przekroczenia granicy – wyjątkowo bez kłopotów, ponieważ zakreślam krzyżykiem, że moje przyjazdy to „business” – mundurowa zapytała jaki rodzaj biznesu, powiadam dziennikarz i wpisała 54 Okolica mojego hotelu w Atlancie długość pobytu „d/s”, czyli mogę być tu legalnie tyle, na ile moje dokumenty polskie i wiza pozwalają. Odbiór bagażu był nielichym wyzwaniem, z którym w końcu udało mi się uporać. Niełatwo też było z dojazdem do hotelu. Hotel okazał się zupełnie przyzwoity (235 dol. +10% podatku za cały pobyt, bez śniadań, ale jest coffeemaker). Internet działa, czysto, wszystko jest, co trzeba. W recepcji czekała przesyłka z City Pass – jeszcze jej nie oglądałam. Wzięłam prysznic – pamiętasz, Francis, te koła z ustawianiem zimnej i ciepłej wody w Orlando? Tu jest tak samo! Miałam też mały problem z domknięciem wody, ale lata wojowania z kranami i urządzeniami hotelowym procentują – udało się zatamować strumień. Spałam trochę w samolocie, ale powoli padam. Jutro mam plan odwiedzić shopping mall – bo kongres oficjalnie zaczyna się w niedzielę. Atlanta, 14 marca albo dzień pełen wrażeń Postanowiłam dziś ambitnie dotrzeć na miejsce obrad na godzinę 8.00 do sali o nazwie Murphy Ballroom, gdzie prezentowano wyniki dużych badań klinicznych. Żeby było weselej, dziś zmieniono tu czas na letni, czyli de facto musiałam być na 7.00. Pospałam w 3 odcinkach, jak to w Ameryce mam, i o dziwo obudziłam się w odpowiednim czasie. Pojechałam shuttle busem hotelowym. Wydębiłam Dokumentowanie podróży z recepcji informację, że jeżdżą one 20 i 40 minut po każdej godzinie. Czy nie można tego wywiesić na stronie internetowej oraz w holu hotelowym? Już dzielnie trafiam na pociąg MARTA, którym zawsze w 90% podróżują przedstawiciele ras innych niż biała, na szczęście spokojni i bez złych intencji, jeśli nie liczyć dziś jednego, który z powłóczystym uśmiechem i zapraszającym gestem wskazywał miejsce obok siebie – ale to było raczej na wesoło. Pokazałam tradycyjnie na ucho, następnie rozłożyłam obie ręce w niemocy i poszłam dalej, ten body language działa świetnie i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł – no bo jak z głuchą rozmawiać? Nawet jakby ktoś krzyknął do niej „hande hoch”, to i tak nie usłyszy. Dosiadłam się do faceta, który miał teczkę z kongresu kardiologów w Barcelonie i po chwili zagadnęłam go, że pewnie jedzie na kongres ACC – i w istocie okazał się kardiologiem z Montrealu. Trochę sobie pogawędziliśmy, a ponieważ on jechał pierwszy raz do centrum, zapytał czy możemy przejść się razem, skoro wczoraj poznałam drogę. I tak wyszłam na bywalczynię, co Kanadyjczyka wzięła na hol. Powiedział, że Atlanta jest drogim miastem. W centrum kongresowym rozeszliśmy się do swoich spraw. Poszłam na tę ballroom, gdzie było jeszcze pusto, więc zrobiłam trochę fotek. W materiałach prasowych już Centrum kongresowe 55 wczoraj podano wyniki, pochwaliłam się przed spotkanym kolegąkardiologiem, że je znam – ale zapytana jakie są oznajmiłam, że obowiązuje mnie embargo i musi poczekać na oficjalne ogłoszenie. Prasa musi wiedzieć coś więcej i każdy musi mieć tego świadomość. Po ogłoszeniu wyników badań poszłam do press roomu, gdzie było serwowane bardzo smaczne śniadanko na koszt międzynarodowego podatnika – bajgle o różnych smakach, dżem, sałatka owocowa z melonów – wszyst- W centrum kongresowym ko w bardzo dobrym gatunku bez oznak śmieciowej żywności, która jest tu w sklepach (obejrzałam mały sklepik przy stacji benzynowej nieopodal hotelu). Są też napoje – kawa, herbata, cola, sprite, soki. Dziś przetransferowałam puszkę coca-coli do hotelu. W końcu trzeba przywieźć coca colę z jej kolebki i sprawdzić, czy tak samo smakuje jak krajowa. Właśnie przyjechał lunch – też bardzo smaczny i aromatyczny. Potem jeszcze odwiedziłam wystawę – jest bardzo mało gadżetów, tylko gdzieniegdzie pojedyncze długopisy. Toreb nie ma w ogóle. Czytałam, że zrezygnowano z reklam na torbach. Żadnych quizów z nagrodami, tylko miniwykłady na niektórych stoiskach. W materiałach zjazdowych był pendrive z logo ACC – nie sprawdzałam jakiej pojemności. Dostałam dwa serca gumowe anti-stress do ściskania. Dotarłam do książek i kupiłam najnowsze wydanie Clinical Hypertension Kaplana za 90 dol. – dobra cena. W internecie od 99 do 142 dol. Niczego specjalnego na wystawie nie widziałam, ale może jutro się rozejrzę. Wróciłam MARTĄ i odnalazłam shuttle bus do hotelu za free – jest w zona 2, stoisko 26. Przyjechałam więc, oszczędzając 10 dol. Denis z Paryża, niezmordowanie mimo trzech odmów, śle maile i pyta, czy chcę zrobić wywiad z kimś z profesury. Ponieważ nie zaprosili nikogo, tylko siebie nawzajem, to będą musieli sami się odpytać. Odpisałam, że ponieważ nie planowałam wywiadów, nie mam dyktafonu. Zobaczymy, co będzie dalej. Dokumentowanie podróży Centrum prasowe Atlanta, 15 i 16 marca Z powodu częstego skype’owania umknęło mi sprawozdanie z 15 i 16 marca, ale już nadrabiam zaległości. Oba dni zaczęłam od śniadania prasowego i posilona szłam na salę wystawową. Tu wiadomość dla Kate: kupiłam sobie nową walizkę kabinową, tak więc dostaniesz moją starą. Walizka była bardziej niż sale, bo clearance – to chyba trzecia przecena –kosztowała 97 dol. x 3 = 291 zł, to bardzo dobra cena jak na tego typu walizkę. Będę w niej wiozła prezenty w kabinie, a starą wypakowałam papierami zjazdowymi i moimi ciuchami i nadam na bagaż. Wczoraj natomiast musiałam być na 8.00, bo chciałam posłuchać sesji o wpływie Big Pharmy na edukację lekarzy. Bardzo ciekawa sesja, zrobiłam fotki slajdów i będę miała materiały do pisania. Po wykładzie pojechałam do Lenox Square, to jest na północy Atlanty, w dzielnicy (eufemistycznie mówiąc) Buckhead – wielki ten mall jak 100 stodół cioci Mani (to największy budynek jaki widziałam w dzieciństwie). Znalazłam GAP – nareszcie bardzo dobrej jakości bawełna w USA i kupiłam trochę ciuszków, między innymi bluzę w kolorze cytrynowym, który jest tu chyba modny oraz dwie nowe płyty Putumayo. No i very happy wróciłam do hotelu. Macy's – moje ulubione miejsce zakupów odzieżowych Intrygująca informacja o sąsiedzkich aktywnościach 56 Dokumentowanie podróży Spakowałam walizki i siedzę sobie przy komputerze. Zaraz wyjdę na śniadanie do pobliskiej restauracji. Cd. po śniadaniu Od dwóch dni są tu problemy z serwerem, który działa napadowo. Pojawiła się wcześniej niewykrywana sieć, bardzo silna i płatna. Chyba zagłusza tę słabszą hotelową bezpłatną. A więc wyszłam na śniadanie na miasto. Ciekawa wycieczka! Reklamowana restauracja włoska, co to ma być czynna całą dobę, była nieczynna, inne typu KFC, McDonald’s też były czynne od 10.00. Wstąpiłam więc do znanego mi wcześniej sklepiku 24/24 przy stacji benzynowej i postanowiłam coś kupić do kawy, którą robię sobie w coffeemakerze. Nie było chleba, jogurtów, owoców. Jedyne, co można kupić, to foliowana śmieciowa żywność, zbyt słodka lub zbyt słona, napoje gazowano-słodzone, gumy do żucia i inne trucizny współczesnego białego człowieka. Kupiłam dwa croissanty zafoliowane 57 i kawałek szarlotki, też zafoliowany, i to będzie moje pożywienie dzisiaj. Check-out mam o 12.00. Pojadę shuttle busem na lotnisko, będę tam około 13.00. Wylot mam o 19.00, oddam bagaż główny, który jest dość ciężki, a zostanę z plecakiem i nową walizką. Do czasu boardingu zwiedzę sobie lotnisko, które jest olbrzymie – chyba drugie pod względem wielkości w USA. Konkluzja Dobrze jest, jeżeli dokumentowanie podróży odbywa się na bieżąco. Łatwiej wtedy zanotować szczegóły, opisać wrażenia, przelać na papier, a raczej na ekran laptopa swoje myśli. Wiele podróżujących osób prowadzi blogi z wyjazdów. Po powrocie warto takie spisywane na gorąco wrażenia przeczytać jeszcze raz i ewentualnie uzupełnić danymi z materiałów źródłowych. A potem wspominać, wspominać, wspominać...