Untitled
Transkrypt
Untitled
GABRIEL WESTON C I ĘC I E OPOWIEŚĆ O CHIRURGII PRZEKŁAD MAGDALENA CZECH WYDAWNICTWO ZNAK K R A KÓ W 2 0 1 0 N AGŁE WYPADKI Najciekawsze praktyki, jakie może odbyć lekarz stażysta, to te na oddziale ratunkowym. Nic tam nie jest łatwe. Katastrofy występują w obfitości, choroby w skrajnych wydaniach, a ludzkie dramaty należą wyłącznie do tych najpoważniejszych. Każda wizyta na tym oddziale kończyła się jakąś stratą. Czasem była to urata bliskiej osoby, a czasem życia. Lądowali tam też ci, którzy stracili nadzieję i sami chcieli się zabić. Rannym w wypadkach amputowano kończyny. Inni w wyniku nieprzewidzianych zdarzeń musieli pogodzić się z utratą sprawności albo urody. Byli też tacy, których straszna choroba pozbawiała dawnej osobowości. Patrzyłam na ambulatorium jak na halę odlotów, gdzie każdy pacjent musiał się z kimś lub czymś pożegnać. Pożegnania te najczęściej odbywały się bez ostrzeżenia i nie dało się do nich przygotować. Pośród tego korowodu nieszczęść zapadła mi w pamięć niepozorna historia Cheyenne. Na jej karcie leżącej na wiecznie zbyt wysokiej stercie napisane było tylko: „krwawienie z pochwy, łóżko numer trzy”. Dziewczyna wyglądała rozpaczliwie w mikroskopijnym pomieszczeniu (szerokości 1,2 i długości 1,8 metra), 93 wytyczonym przez zasłonkę odgradzającą jej łóżko od reszty menażerii cierpienia zgromadzonej na tej sali. Miała na sobie szpitalną koszulę pokrytą drobnym, ukośnym wzorem w kolorach żółtym i brązowym. Wzór ten tworzyły wielokrotne powtórzenia nazwy szpitala, jakby napisane za karę przez niegrzecznego ucznia. Cheyenne była tak mocno wymalowana, że nie potrafiłam określić jej wieku. Miała włosy ufarbowane na platynowy blond i kolczyki w kształcie ogromnych kół. Zdaje się, że jej dbałość o urodę kończyła się na poziomie stóp, które były niedomyte, a paznokcie u nich zbyt długie i niezadbane. Koleżeńskim tonem powiedziałam „cześć”, mając nadzieję, że trafiam w odpowiedni dla niej styl komunikacji. Pobrałam krew z przedramienia, na wypadek gdyby potrzebowała transfuzji, i założyłam kroplówkę. Potem usiadłam, żeby wysłuchać jej historii. Moja pacjentka miała szesnaście lat i była w dwunastym tygodniu ciąży. Była to ciąża nieplanowana, co nie znaczyło, że niechciana. Wyjątkiem była tylko matka Cheyenne, która tak wściekła się na wieść o tym, że dziewczyna spodziewa się dziecka, iż wyrzuciła ją z domu. Dlatego od paru tygodni mieszkała u rodziców swojego chłopaka. Krwawienie zauważyła podczas pracy w hipermarkecie. W ciągu ostatniej godziny już pięć razy musiała zmienić podpaskę. Do szpitala przyjechała sama. Powiedziała, że jej chłopak dojedzie do niej, jak tylko skończy pracę. Na początku naszej rozmowy wydawała się spokojna, ale wkrótce gorzej się poczuła i narzekała na silny miedniczny ból. Powiedziałam, że będę musiała zobaczyć, co się dzieje. Założyłam rękawiczki i starałam się zasłonić własnym ciałem niezbyt zachęcające narzędzia, które przyniosłam ze sobą. Odwinęłam zestaw ginekologiczny 94 z zielonego sterylnego papieru, który nadawał mu wygląd świątecznej paczki. Jej zawartość nie była tak atrakcyjna, szczególnie gdy położyłam ją na tacy z perforowaną wkładką zaprojektowaną specjalnie po to, by odsączać spływającą z narzędzi krew. Gdy dziewczyna położyła się plecach, skierowałam na jej podbrzusze strumień światła z przymocowanej do ściany przegubowej lampy. Nie czekając na moje polecenie, rozchyliła nogi z zasmucającą łatwością. Pod jej pośladki wsunęłam nieprzemakalną podkładkę, podobną do tych stosowanych do przewijania niemowląt. Najpierw widziałam tylko wypływającą z pochwy krew wraz z ciemniejszymi drobinami. Dziewczyna do tej pory znosiła wszystko ze stoickim spokojem. Uprzedzając, co będę robić, wprowadziłam do jej pochwy błyszczący metalowy wziernik w kształcie naboju i przekręciłam przymocowaną do niego śrubkę. Dwa zaokrąglone ramiona wziernika rozwarły wejście do pochwy. Ponieważ pacjentka wciąż bardzo intensywnie traciła krew, obawiałam się, że jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała odwieźć ją do obszaru resuscytacyjnego, bo inaczej się wykrwawi. Na razie jednak mogłam działać samodzielnie. Ujście szyjki macicy stanowi przejście z łatwo dostępnej pochwy do mniej dostępnej macicy. W przypadku poronienia może być ono zablokowane przez zakrzep krwi, czego konsekwencją jest dodatkowe krwawienie i ból. Dlatego w podobnych sytuacjach należy to miejsce dokładnie oczyścić. Nagle Cheyenne krzyknęła. Jej ciało dygotało. Kierując światło w głąb, dostrzegłam, że ujście faktycznie jest rozwarte przez fragment tkanki, pochodzący od płodu. Chwyciłam za najdłuższe kleszcze i po chwili pożałowałam gwałtownego ruchu, przez który przygotowane narzędzia zabrzęczały złowrogo. 95 Kleszcze trzyma się podobnie jak nożyczki, kciukiem i palcem wskazującym. Ich ramiona odginają się na zewnątrz, a gdy zamknie się z powrotem, mocno się zaciskają niewielkie obręcze umieszone na ich końcach. Powiedziałam Cheyenne, że postaram się przerwać jej krwawienie i ból. Wprowadziłam kleszcze do środka, zaciskając je na tym, co wystawało z szyjki macicy. Pociągnęłam, chcąc wyciągnąć zbitą tkankę blokującą jej ujście. W tym momencie Cheyenne krzyknęła jeszcze raz i zaczęła przeć. Z jej macicy wydobyła się ciemna bryła wielkości grejpfruta, która przebywszy krótką drogę przez pochwę, wypadła na podkładkę. Zamarłam. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Cheyenne opadła na łóżko z uczuciem fizycznej ulgi i odgięła głowę do tyłu. Dzięki temu nie zauważyła mojego zrozpaczonego wyrazu twarzy. W rozrastającej się wciąż plamie krwi zobaczyłam kształt noworodka. Główkę, ręce, nogi, plecy. Poplątane ze sobą. Odruchowo przykryłam je rąbkiem nieprzemakalnej maty i wciąż trzymając kleszcze, wycofałam się ku zasłonce. Nie spuszczałam dziewczyny z oka, pilnując, by nie zobaczyła tego, co przed chwilą widziałam. Tylko na moment wychyliłam się zza zasłony. Chciałam wezwać pielęgniarkę. Zamiast niej w odległości około metra ode mnie zauważyłam dwoje lekarzy notujących coś przy środkowym stanowisku. Znów dotarła do mnie osobliwość oddziału ratunkowego z jego odrębnymi światami upchanymi tuż obok siebie. Jeden z lekarzy spojrzał na mnie zaniepokojony i spytał: „Czegoś potrzebujesz?”. „Pielęgniarki” – odpowiedziałam i z powrotem wsunęłam głowę do środka. W ciągu tych kilku sekund Cheyenne zdążyła usiąść, choć nogi wciąż trzymała w rozkroku. Odchyliła białą folię, nie zwracając uwagi na plamy krwi. Jej twarz była sucha i wyglądała nie96 wiarygodnie słodko. Dziewczyna delikatnie, jednym palcem dotykała zakrwawionego kłębka. „Moje dziecko” – powiedziała. Wtedy przyszła pielęgniarka i zwiniętą folię wraz z zawartością umieściła w metalowym pojemniku. Był też lekarz ginekolog, wezwany pewnie przez moich kolegów, i powiedział, że przejmuje pacjentkę. Pojawił się też chłopak Cheyenne. Momentalnie podbiegł do niej i mocno ją przytulił. Nie miałam serca, żeby w takim momencie coś jeszcze do niej mówić. Wyszłam, zmieniłam fartuch i przyjęłam kolejnego pacjenta, zastanawiając się, w jaki sposób szpital pozbywa się szczątków płodu. Podczas dwunastogodzinnego dyżuru na oddziale ratunkowym rozgrywa się od dziesięciu do piętnastu podobnych dramatów. Chociaż strumień pracy wydaje się nieprzerwany, każdy przypadek pojawia się tu tylko na chwilę. Chorzy albo wracają do domów, albo umierają, albo są przewożeni do innych części szpitala. Tam otrzymują specjalistyczną opiekę od innych lekarzy, którzy wpisują wstrząsające wydarzenie, jakie przywiodło pacjenta na oddział ratunkowy, w szerszy kontekst. Dla mnie pacjenci na oddziale ratunkowym stanowili przypadkowe zbiory wepchnięte między zmienianie brudnych fartuchów na czyste i jazdę na rowerze do pracy i z powrotem. Czułam się coraz bardziej zdemoralizowana, wypalona, przybita przez te wszystkie straty i tragedie. Horrory wprost z pijackich widów, roznegliżowane sceny śmierci – takie obrazy przewijały się na blaknącym coraz bardziej płótnie mojego życia. System dwunastogodzinnych dyżurów wyrywał nas, lekarzy, z normalnego rytmu dnia i utrudniał prowadzenie jakiegokolwiek życia osobistego. Weekendy i popołudnia już do nas nie należały, a wolne dni wypadały zawsze wtedy, gdy jedyni znajomi, jakich mieliśmy, byli w pracy – w szpitalu. Dzieliliśmy ze 97 sobą poczucie zawieszenia w próżni. Związki z osobami spoza lekarskiego grona rozpadały się i były zastępowane przelotnymi znajomościami wewnątrz lekarskiej grupy. Rozpad wydawał się wszechobecny, także w tej najbardziej doniosłej, globalnej skali. Runęły bliźniacze wieże w Nowym Jorku. Na naszym oddziale, wydawałoby się, niezwiązanym z tymi wydarzeniami, obserwowaliśmy tamtego dnia zjawisko, jakiego jeszcze nikt tam nie widział. Wszyscy pacjenci wrócili do domów. Razem z innymi lekarzami siedziałam w opustoszałej poczekalni i oglądałam relację z Manhattanu. W najbardziej obleganym oddziale ratunkowym w Londynie nie mieliśmy kogo ratować. To wszystko sprawiło, że pojawiła się u mnie potrzeba odnalezienia w tym przygnębiającym miejscu jakiegoś jaśniejszego punktu. Mniej więcej w połowie praktyk na oddziale ratunkowym przestałam zauważać tylko ciążące nad nim fatum. Zaczęłam więcej uwagi poświęcać momentom odkupienia zdarzającym się przecież pośród tego chaosu. Dostrzegałam wreszcie przebłyski łagodności przychodzące po brutalnych scenach, skrawki dobroci przebijające się przez wszechobecne zło. Zobaczyłam skromne pozytywy, których nie potrafił przyćmić ogrom beznadziei. W obliczu katastrof starałam się zaobserwować ludzką życzliwość prowadzącą do poczucia wspólnoty, do pojednania i ukojenia. W gorączkowej dotąd pracy wykrystalizował się swoisty porządek. Pojawiły się wzory obrazów klinicznych i przypadki podobne do wcześniejszych. Starsza pani ze złamaniem szyjki kości udowej, chłopak z kolką moczowodową. Krwawienie z odbytu i problemy po krwawej Mary. Rozgorączkowane dzieci i rozzłoszczeni dorośli. Innym stałym elementem w tym cha98 osie była moja rola, choć akurat ten fakt nieszczególnie mnie pocieszał. Do dziś pamiętam, jak rozżalona po niezbyt miłym spotkaniu z pacjentem, zapytałam doświadczoną pielęgniarkę: „Czy każdego dnia w tej pracy musi znaleźć się ktoś, kto nazwie mnie krową?”. Odpowiedź była krótka: „Ciesz się, że nie grubą krową”. Zaprzyjaźniłam się z innymi lekarzami i wkrótce stanowiliśmy zgraną grupę. Szpital stał się dla nas drugim domem. Ale nie tylko dla nas. Okazało się, że poczekalnia na oddziale zmieniła się w miejsce spotkań okolicznych bezrobotnych. Nic dziwnego, było to całkiem przytulne miejsce z nowym dywanem, wygodnymi fotelami i telewizorem plazmowym. Codziennie zbierała się tam grupka mężczyzn, szczególnie w porze telewizyjnych transmisji ważnych wydarzeń sportowych. Zajmowali najlepsze miejsca, a pod siedzeniami upychali torby z puszkami piwa. Widziałam nawet, jak jeden spośród tych miłośników sportu wpadł do szpitala dokładnie w porze wydawania posiłków. Dzierżąc w dłoni swoją porcję, zasiadł w ulubionym fotelu i popijając piwko schowane za nogą mebla, delektował się piłkarskim hitem kolejki. Tamci faceci czuli się w szpitalu jak u siebie; to było ich miejsce. Każdego wieczoru, gdy przyjeżdżałam do pracy i gdy ją opuszczałam, byli na posterunku, a ja musiałam ze swym rowerem przepychać się między nimi. Pewnego razu, gdy wychodziłam ze szpitala i miałam już na sobie kurtkę, kask i odblaski, jeden z tamtych mężczyzn zagrodził mi drogę. Przednie koło roweru zablokował kolanami, chwycił za kierownicę i przysuwając się do mnie tak blisko, że zobaczyłam pory na jego cerze, zapytał: „A pani doktor to gdzie ma zamiar iść?”. Nie sądzę, żeby ta zagrywka była tylko głupim żartem. Wynikała chyba ze 99 smutnej obserwacji, że każdy z pracujących tu ludzi miał dokąd wracać po dyżurze. Jednak potrzeba wspólnoty najczęściej była dostrzegalna wśród pacjentów. Łóżka na oddziale ratunkowym odgrodzone są od siebie cienkimi zasłonkami, jak pokoje w domu dla lalek. Panuje tam ciągłe napięcie między porządkiem a katastrofą. Chłopcy z ranami ciętymi zadanymi nożami wchodzili do szpitala jako śmiertelni wrogowie, a wychodzili jako dobrzy kumple. Recydywiści w dziedzinie samookaleczeń przychodzili bardziej po rozmowę niż po zaszycie ran. Członkowie rodzin w obliczu śmierci zdawali sobie sprawę, że się kochają, nawet jeśli oznaczało to tylko chwilowe zawieszenie broni. W głowie miałam pełno takich obrazków. S PIS Od autorki TREŚCI 6 Szybkość Seks Śmierć Głosy Piękno Hierarchia Terytorium Nagłe wypadki Ambicja Pomoc Dzieci Pozory Zmiany Dom 7 16 29 41 56 68 84 93 104 115 134 151 162 173 Podziękowania 182 Co czuje chirurg, gdy wykonuje cięcie, które może zdecydować o ludzkim życiu? Jakie rozterki przeżywa lekarz, który zakochał się w pacjencie i otrzymuje zaproszenie do (szpitalnego!) łóżka? Jak się zachować, gdy niekompetencja przełożonego może doprowadzić do śmierci pacjenta? Ile sił trzeba, aby powiedzieć dwudziestolatkowi, że zostało mu kilka dni życia? W Cięciu brytyjska chirurg Gabriel Weston przedstawia zarówno mrożące krew w żyłach opowieści z sali operacyjnej, jak i codzienne życie lekarza. Podobnie jak Komplikacje Atula Gawande czy serial Chirurdzy książka Weston pozwala spojrzeć na szpital i to, co się w nim dzieje, z perspektywy personelu. Cięcie w szczery sposób opisuje blaski i cienie życia chirurga. Opowiada o dramatycznych operacjach, które przeprowadziła autorka, i o jej drodze do zawodu – od pierwszych wizyt w prosektorium do walki o pozycję, którą kobieta musi stoczyć w zdominowanej przez machos medycznej hierarchii. Gabriel Weston – ur. 1970, brytyjska chirurg, córka dyplomaty sir Johna Westona. Od 2003 jest członkiem Royal College of Surgeons. Mieszka w Londynie z mężem i dwójką dzieci. cena detal. 32,90 zł