w pogoni za świetlikami

Transkrypt

w pogoni za świetlikami
Prolog
Jadący ostro w mglistym blasku poranka zielony, czterodrzwiowy chevrolet impala rocznik tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi skręcił z piskiem z szutrowej drogi na
szosę dziewięćdziesiąt dziewięć, zostawiając za sobą kłęby
białego dymu wydobywające się spod łysych opon. Zdezelowana rura wydechowa wyrzucała iskry, a jej końcówka wyglądała spod zderzaka jak tlące się cygaro. Silnik zarzęził,
strzeliło z tłumika i samochód wjechał na długi na milę prosty odcinek biegnący wzdłuż torów kolejowych. Lewe tylne
światło stopu było rozbite, a przednią szybę pokrywała pajęczyna pęknięć.
Wkrótce prędkościomierz pokazywał już dziewięćdziesiąt mil na godzinę, ale przekłamywał szybkość o jakieś dobre trzydzieści lub nawet czterdzieści mil. Po przejechaniu
jeszcze ćwierci mili kierowca nacisnął pedał hamulca obiema
nogami, wgniatając go w podłogę. Wijąc się od linii środkowej do pobocza aż na pas zapasowy i z powrotem, samochód
pędził jak rozwiązany balon, który wyrwał się z rąk klauna.
Na końcu dwóch długich czarnych linii kierowca wrzucił
wsteczny na maksa, wykorzystując całą moc silnika, wypuszczając jeszcze więcej białego dymu spod tylnych kół i z rury
wydechowej. Nie sygnalizując zamiaru skrętu, auto zawróciło, zakołysało się, a kierowca mocno nacisnął pedał gazu.
Dzieciak siedzący na miejscu pasażera wpatrywał się
w lusterko, mrużąc powieki, tak że górne i dolne rzęsy stykały się z sobą, a wtedy przed jego oczyma pojawiał się deszcz
7
iskier. Gdyby w tym momencie zamknął oczy, iskry zamieniłyby się w magiczną fontannę świetlików tańczących na
asfalcie południowej Georgii.
Pędząc po nie swoim pasie ruchu, samochód dojechał do
miejsca, gdzie droga krzyżowała się z torami kolejowymi.
Fontanna znikła. Za to spod maski buchnęła para, wirując
w koło i otaczając maskę przypominającą buldoga. Podsufitka w aucie miejscami była oderwana, a że wszystkie cztery
okna, z wyjątkiem małych nawiewek, były otwarte, przeciąg
sprawił, że materiał napiął się jak namiot. Samochód zaczął
dymić, stojąc w bardzo niewielkiej odległości od torów.
Historycznych torów.
Srebrny Meteor, wypuszczony w lutym 1932, pędził jak
wystrzelona srebrna kula. Przed drugą wojną wsiadali do
niego nasi chłopcy, dekorowali go flagami i jechali na północ
do Nowego Jorku, gdzie wskakiwali na parowce, przepływali ocean i strzelali do Niemców. Przednie światła tworzyły
ósemkę, oświetlając drogę daleko przed pociągiem, a dźwięk,
jaki wydawał, jadąc, przypominał stukot telegrafu na każdej
z mijanych stacji. Był wyposażony w silnik Diesla, a od roku
1936 w klimatyzację, regulowane siedzenia, wagon restauracyjny, wagon barowy oraz dysponował wagonem zwiadowczym jadącym przed pociągiem, innymi słowy: był cudem
nowoczesności. Z wagonami ze stali nierdzewnej o opływowych kształtach, wagonami sypialnymi Pullmana, z konduktorami ubranymi na biało, otwierającymi drzwi i podstawiającymi podnóżek do zejścia na peron – był przepustką do
lepszego świata.
W swoich najlepszych latach, poczynając od 1956 roku,
odjeżdżał z Nowego Jorku o drugiej pięćdziesiąt po połu8
dniu i przyjeżdżał do Waszyngtonu jakieś trzy i pół godziny
później, by o siódmej pięć znów wyruszyć, tym razem do
Miami, gdzie docierał o czwartej po południu następnego
dnia. Przez Thalmann, kilka mil na zachód od stojącej przy
torach zielonej impali, przejeżdżał wczesnym rankiem.
Przed każdym skrzyżowaniem kierownik pociągu sprawdzał swego hamiltona, kontrolując czas, i dawał sygnał
ostrzegawczy, pociągając za specjalną rączkę. Nie zawsze było to konieczne. Czasami chodziło tylko o efekt. W końcu ta
praca nie była dla każdego.
Zwykle Srebrny Meteor ciągnął dwadzieścia wagonów
i jechał z prędkością siedemdziesięciu czterech do dziewięćdziesięciu mil na godzinę, co oznaczało, że potrzebował około pięciu mil, by się zatrzymać. Po wyjechaniu z Thalmann
skręcał na południe, zbliżał się do linii brzegowej Georgii
i ruszał w kierunku Florydy, a tam wyciągał jakieś sto mil na
godzinę na prostym odcinku pomiędzy Sebring i West Palm
Beach. Był symfonią dźwięków i królewskim bankietem zapachów. Wagon zwiadowczy brał zakręty i świecił w ciemności jak Gwiazda Polarna. Co chwilę pojawiał się tuż przed
nosem pociągu i znów znikał za zakrętem.
Ostrzegawczy dźwięk gwizdka słychać było co pół mili,
przeciągły na ostatniej ćwiartce. Gdy zbliżał się do skrzyżowania, dźwięk był dziwną kombinacją świstu, jęczenia skrzyni biegów, wycia silników, bijących dzwonów, odgłosu klaksonu, a towarzyszyły temu sypiące się iskry. Był kwintesencją
wszystkich możliwych dźwięków, dzwonami chwały, które
wyprzedzały pędzący pociąg tylko po to, by wrócić i sprawić,
że dreszcz przechodził słuchającemu wzdłuż kręgosłupa,
wbijając go w ziemię. Gdy znikał, pozostawało jedynie małe,
czerwone, oddalające się światełko, jakby uczepione na ogonie, i uczucie opuszczenia przez kochanka, który pozostawił
za sobą zapach rozgrzanego oleju, diesla i kreozotu.
9
Kierowcą impali była kobieta. Miała kościste dłonie o białych nadgarstkach, pokryte cienką skórą. Butelka w szarej
papierowej torebce, opróżniona do połowy, spoczywała na
wypracowanych udach. Twarz i zapadnięte oczy zakrywały okulary przeciwsłoneczne, a fioletowy szal otulał głowę
i uszy. Krzyczała coś do kogoś po drugiej stronie pajęczynowato popękanej szyby.
Chłopiec, który siedział koło niej, mógł mieć około
ośmiu lat, był nieregularnie i niezbyt zdrowo żywiony, toteż
wyglądał jak bezdomny kot w mieście duchów. Miał na sobie jedynie krótkie dżinsy, zwisające na nim jak na wieszaku.
Okulary z prawej strony trzymały się na agrafce, a szkła były mocno porysowane. Dostał je od jednego z tych panów,
z których żaden nie był jego tatą. Wtedy, w hipermarkecie,
przechodzili akurat koło optyka. Chłopiec pociągnął wówczas mężczyznę za spodnie, wskazując na drzwi do okulisty
i patrząc na niego znacząco. Mężczyzna zmarszczył brwi
i podszedł do kosza, do którego ludzie wrzucali niepotrzebne okulary. Obejrzał się przez ramię, po czym włożył rękę do
skrzynki i wyjął pierwsze okulary z brzegu. Przyjrzał im się,
a następnie nałożył dzieciakowi na nos.
– Tak lepiej? – Rzut oka na odciski na dłoni i brud za
paznokciami sprawił, że chłopiec kiwnął głową. To było dwa
lata temu.
Chłopiec spojrzał przed siebie i ścisnął mocniej notatnik
i długopis. Miał prawie przezroczystą skórę, pokrytą rankami i bliznami. Niektóre wydawały się świeże, niektóre stare,
ale wszystkie były pamiątkami po bólu. Niektóre okrągłe,
zupełnie jak końcówka ołówka, a inne długie na cal1, a szerokie na pół cala. Na plecach, gdzieś tak pośrodku łopatki,
jadziła się najświeższa rana. Kobieta skierowała swój wąt1
1 cal = 2,5 centymetra (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
10
ły palec na twarz chłopca, nie przestając krzyczeć. Gdzieś
w tle słychać było głuchy odgłos sygnału ostrzegawczego.
Chłopiec się nie cofnął. Przestał się uchylać już dawno temu.
Kobieta podniosła szarą torebkę i pociągnęła spory łyk dla
kurażu, po czym znów skierowała soczystą tyradę w kierunku przedniej szyby. W pewnej odległości pojawiły się światła
pociągu. Uderzyła w kierownicę, pociągnęła jeszcze łyk i odwróciła się, uderzając chłopca tak, że jego głowa nagle znalazła się poza otwartym oknem w prawych drzwiach. Dziecko
podniosło okulary z podłogi, ale nie wypuściło z rąk notesu.
Kobieta uderzała palcami w siedzenie obok, chwytając oddech. Zapaliła papierosa, wciągnęła powietrze i wypuściła
dym przez okno. Chłopiec przyglądał się żarowi kątem oka.
Jeszcze dwa szybkie machnięcia i chwyciła palcami włosy
chłopca. Były króciutkie, ostrzyżone podobnie jak u owcy,
a tył głowy przypominał zszywaną z łatek piłkę, którą grają
Europejczycy. Część łatek była łysa.
Pół mili wcześniej pociąg minął znak pozwalający na
przejazd i ponowił sygnał. Kobieta dokończyła butelkę, zgasiła papierosa i położyła rękę na ramieniu chłopca.
Dotknęła palcami świeżych strupów i uniosła lekko brwi,
a z jej oczu popłynęły łzy i napięła się skóra na twarzy. Było
jakieś osiemdziesiąt stopni Fahrenheita2, ale chłopiec drżał
zgrzany, strużki potu spływały mu po twarzy. Jakby chcąc
coś przerwać, kobieta rzuciła butelką w twarz spoza szyby,
ale ta tylko odbiła się od deski rozdzielczej i pustego kartonu po winstonach. Jej uwagę zwrócił następny przeciągły
sygnał. Odwróciła się w stronę chłopca i znów wskazała
palcem, krzycząc z całych sił, aż nabrzmiałe żyły oplotły jej
szyję jak pędy winorośli. Rozdygotany dzieciak potrząsnął
2
Osiemdziesiąt stopni Fahrenheita to dwadzieścia siedem stopni
Celsjusza.
11
głową. Kobieta uderzyła w kierownicę i wskazała na pędzący
pociąg, a potem odchyliła się i uderzyła chłopca z całej siły w twarz. Głowa poleciała mu do tyłu, uderzając w drzwi,
a szkła okularów rozsypały się na asfalcie i potoczyły w trzech
różnych kierunkach. W dalszym ciągu jednak chłopiec ściskał w rękach notes, a ręce i ramiona nie przestawały drżeć.
Poczuł, że z nosa kapie mu krew. Gdy wciąż nie ruszał się
z miejsca, sięgnęła do drzwi po jego stronie, otworzyła je
i zaparłszy się o swoje, wyciągnęła nogę w bucie na wysokim
obcasie.
Sygnał ostrzegawczy był teraz ciągły, tak jak jej krzyk. Gdy
łoskot pociągu zatrząsł samochodem, a stukot kół zabrzmiał
im w uszach, złapała kierownicę jedną ręką, drugą zaparła się
o siedzenie i kopnęła chłopca prosto w skroń, prostując nogę,
co wyrzuciło go z samochodu. Podmuch przejeżdżającego
pociągu sprawił, że chłopiec przekoziołkował jak szmaciana
lalka, a notes wystrzelił w powietrze. Bezwładne ciało potoczyło się po asfalcie aż na żwir, przeturlało po stłuczonym
szkle i wpadło do rowu, gdzie nos dziecka zatrzymał się kilka cali od wody.
Chociaż przejechały dopiero cztery wagony i świeciło się czerwone światło ostrzegawcze, kobieta wrzuciła jedynkę i ruszyła przed siebie. Sześć stóp dalej koła przestały
się kręcić, wóz się roztrzaskał. Pociąg ciągnący ponad setkę
wagonów i jadący z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, wiozący do portu w Jacksonville transport samochodów Toyota, zgniótł impalę, sprawiając, że zgięła się wpół
jak bumerang, następnie wystrzeliła w powietrze, dokonując
syntezy startu odrzutowca i lotu wykopanej w niebo piłki.
Poszybowała nad siedmioletnim zagajnikiem i wylądowała
jak meteor na świeżej sosnowej ściółce. Kierownik pociągu
– o jakieś sto stóp za późno – pociągnął za hamulec bezpieczeństwa, jednocześnie wzywając pomocy Matki Bożej.
12
Pół mili dalej długi na milę pociąg zatrzymał się. Kierownik wyskoczył i wrzeszcząc coś przez radio, pobiegł w kierunku płomieni. Zanim dobiegł, farba na samochodzie się
zagotowała, a opony stopiły. Widząc palce kierowcy wciąż
na kierownicy, zakrył nos i odwrócił głowę. Karetka i dwa
wozy strażackie przyjechały po dwudziestu minutach, przybył także szeryf i rolnik, który widział eksplozję, siedząc na
traktorze o jakąś milę od miejsca wypadku. Przez trzy godziny gaszono ogień i dyskutowano o pożarze, wybuchu i tym,
co zostało z kobiety, ale nikt nie zauważył chłopca, a on nie
wypowiedział ani jednego słowa.