Tutaj - Pro Sites

Transkrypt

Tutaj - Pro Sites
HEJ JOE
(odcinek 1)
Adam siedział w swoim ulubionym fotelu bujanym i palił faję. Jednocześnie rozmyślał. Przechadzanie
się po niezbadanych obszarach ludzkiej wyobraźni, zagłębianie się w niedosięgłe obszary własnych
marzeń, imaginacji, rozszerzanie horyzontów myślowych, medytacje nad sensem istnienia i dziełem
stworzenia nigdy nie były jego mocną stroną. Siedział i zastanawiał się właśnie nad tym co chciałby
zjeść na kolację i gdy właśnie całkiem poważnie zaczął rozpatrywać możliwość zamówienia dużej
pizzy z podwójnym serem, rozległ się wesoły dźwięk dzwonka telefonu komórkowego.
-
No Hej Joe...
-
Cześć Adaś. Słuchaj, chyba zostawiłem wczoraj u ciebie mój pamiętnik. Byłbyś tak miły i zobaczył
czy gdzieś się tam nie wala?
-
A, pamiętnik. Tak, na pewno go tu zostawiłeś. Zaczyna się: "Zawsze uważałem się za wielkiego
gnoja"...
-
O tak, tak, to właśnie ten. Przyjadę po niego jutro po południu - zanim zdążysz przeczytać resztę.
"Zawsze uważałem się za wielkiego gnoja" - któż mógłby w ten sposób zacząć swój własny pamiętnik
- notatnik życia? Tylko mały Joe. On lubił przechadzać się po niezbadanych ścieżkach wyobraźni,
myśli i marzeń. On to bardzo lubił, może nawet za bardzo...
W końcu nadeszła godzina 22:00 i Adam postanowił, że dzisiaj nie będzie już jadł, zdjął hełm,
przeczyścił jeszcze trochę swój długi, czarny miecz, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej
potrzeby i udał się na spoczynek. Hamak rozpięty pomiędzy dwiema szafami w jego pokoju dawał mu
ukołysanie, jakie było potrzebne do zaśnięcia w poczuciu pełnej błogości i spełnienia.
Rankiem, aby pojednać się z otaczającym go pięknem Świata i zaznać harmonii z naturą, Adam
jeszcze przed śniadaniem wyruszył na przechadzkę po lesie. Lubił ten swój zwyczaj, a im
wcześniejsza pora spaceru tym bardziej mógł przeżywać radość rozpoczynającego się nowego dnia.
Wszedł na "ścieżkę wyciszenia" - to jedyna w swoim rodzaju droga w tym lesie, nie oznaczona
żadnymi szlakami i nie zaznaczona na żadnej mapie. Przywitał się z wróbelkiem Antonim i wypytywał
go o zdrowie i rodzinę, po czym ruszył dalej. Nieopodal stał wielki kamień, na którym miał zwyczaj
ćwiczyć nowe chwyty. I tym razem od razu zabrał się do roboty. Pod naporem nieugiętych cięć miecza
i uderzeń tarczy, kamień zdawał się krzyczeć: "Litości, oszczędź panie!". Mokry od potu, nagle
usłyszał coś jakby głos z bardzo daleka, mówiący konkretnie do niego. Był to sygnał nadejścia
wiadomości tekstowej w jego telefonie komórkowym - SMS. Natychmiast go odczytał i najkrótszą
drogą powrócił do domu. Prawie by zapomniał, że umówił się dzisiaj rano na spotkanie z Agatą.
Przygotowanie porannego posiłku nie zajęło wiele czasu. Siedem jajek stłuczonych na patelni, do tego
cebula, ogórek, pomidor i gotowe. Najważniejsze było przygotowanie łoża - niezbędnego elementu
podczas każdego spotkania z Agatą. Dla Adama, któremu życie w konflikcie z naturą jawiło się jako
największa zbrodnia, do której mógł dopuścić się człowiek, zachowanie Agaty było balsamem. Żadna
inna istota nie miała w sobie tyle prostoty, swobody i naturalności co ona. Uwielbiał patrzeć, gdy
przychodziła i po słowach: "proszę, rozbierz się", natychmiast zrzucała z siebie wszelkie odzienie i tak
jak ją Pan stworzył przechadzała się po jego mieszkaniu dodając każdej izbie i zakamarkowi blasku i
ciepła. Adaś na swój sposób kochał Agatkę.
Dzisiaj sytuacja trochę się komplikowała, ponieważ po południu miał przyjechać mały Joe po swój
pamiętnik. Trzeba więc będzie szybciej pozbyć się Agatki, a co najgorsze i tak nie zdąży już
dokończyć lektury pamiętnika.
HEJ JOE
(odcinek 2)
Dla małego Joe ten poranek nie był taki, jak by to sobie wymarzył. Za oknem deszcz, burza i zimno.
Według jego wczorajszych przemyśleń powinno być przecież słonecznie i ciepło. Kiedy rozpatrywał
wieczorem wydarzenia minionego dnia, widział je w ciemnych barwach - dwie stłuczone szklanki w
pracy, rozjechany kot na przejściu dla pieszych i brak jakiegokolwiek sygnału życia od Doroty. Na
dodatek prawie cały dzień lało. W związku z tym, po wyciągnięciu słusznych wniosków z zaistniałych
wydarzeń, dzisiejszy dzień powinien być nagrodą za minione cierpienia i na pewno nie powinien
zaczynać się tak pochmurnie. Dlaczego pada ten cholerny deszcz, dlaczego Dorota nie dzwoni już
trzynasty tydzień, dlaczego zostawił pamiętnik u Adama, po jaką cholerę w radiu powiedzieli: "I
Życzymy Państwu aby ten dzień był dla Was lepszy od poprzedniego"?!. To tylko nieliczne pytania na
jakie miał sobie dzisiaj odpowiedzieć, zagadki oczekujące swojego rozwiązania, aby w dużej głowie
małego Joe znowu na moment mogło pojawić to niesłychanie ulotne, szybko przemijające lecz
cudownie wspaniałe poczucie, że oto znowu wszystko jest w porządku, a to co się dzieje ma sens.
Aura za oknem i pęd jego myśli, które biegły szybciej niż nadążył je odczytywać skłoniły go siadu.
Siadł na tym miejscu gdzie stał i rozpoczął żmudny proces hamowania. Po wielu minutach pełnego
skupienia, gdy już praktycznie osiągnął spokój stało się coś strasznego. Okazało się, że miejsce na
którym usiadł było mokre od wylanej wczoraj herbaty. Dlaczego to się stało, dlaczego i co tu w ogóle
chodzi??!
Wyszedł.
Marsz, szybki marsz - iść jak najszybciej, przed siebie, nieważne dokąd, byleby ochłonąć. Coś się
przecież w końcu musi zacząć wyjaśniać.
W końcu przychodzi ukojenie. Znowu okazuje się, że wszystkie wydarzenia ostatniego czasu nie są
ze sobą wcale ściśle powiązane magiczną pętlą przeznaczenia. Są po prostu wypadkową jego
niespokojnej osobowości. Brak telefonu od Doroty jest zwykłą konsekwencją tego, że przecież już
dawno ze sobą zerwali, a co do radia, to wszystko jasne - przecież żaden spiker nie powiedziałby: "I
życzymy Państwu, żeby ten dzień był gorszy od poprzedniego"! Na twarzy małego Joe pojawił się
uśmiech. Znowu wszystko ma sens.
Tylko na jak długo...?
Te rozważania przerwał jednak pewien bardzo konkretny, przyziemny fakt - oto stał przed domem
Adama - nawet nie wiedział kiedy i jak się tutaj znalazł.
Było jeszcze wcześnie, no ale skoro już tu był, to widocznie miał tu być. Odważnie ruszył w stronę
drzwi. Wszędzie pozasłaniane okna, o tej porze? Czyżby nie było go w domu? Pociągnął za sznurek
od dzwonka i dla pewności użył jeszcze metalowej kołatki. Znowu minęło parę chwil, w ciągu których
przez umysł małego Joe przebiegło około 123437 myśli. Adam otworzył drzwi. Był w swoim ulubionym
stroju, przepasany jedynie małym różowym ręczniczkiem z wizerunkiem słonika Dumbo.
-
No hej Joe, chyba miałeś być popołudniu... - zaczął próbując przyjąć jak najbardziej znudzony i
rozespany wyraz twarzy Adam
-
No... tak. Ale wynikły pewne okoliczności...
-
Jest u mnie Agata.
-
Aha, to na razie, pójdę coś sobie wrąbać - rzucił odwracając się w kierunku "Do widzenia Panu"
Joe
-
Poczekaj - powstrzymał go Adaś - A ty nie masz być dzisiaj przypadkiem w pracy?
-
Cholera - warknął przyciśnięty do bezwzględnej rzeczywistości Joe - rzeczywiście, dobra, to już
polecę. Do zobaczenia wieczorem!
HEJ JOE
(odcinek 3)
Wieczór jednak nie nadchodził. Deszcz przestał padać o 12:03 i zza chmur wyjrzało słoneczko. Tak
zaczęło grzać, że gdyby mały Joe nie pracował odizolowany od Świata zewnętrznego, z pewnością
rozpuściłoby mu mózg. Zaczął się zastanawiać czy jednak nie byłoby lepiej gdyby padał deszcz.
Wtedy przynajmniej odchodzi żal za straconym dniem. No bo jakże cieszyć się życiem, gdy całym
dniem trzeba stać w budynku banku i udawać, że jest się groźnym strażnikiem, który w razie czego
mógłby sobie poradzić z jakimś napadem czy innym zagrożeniem.
Jego tok myślowy przerwał donośny dźwięk nadchodzącego SMS-a, dobywający się z głośnika
telefonu komórkowego. Sygnał ten jest tak gwałtowny i głośny, że za każdym razem gdy dzwoni, mały
Joe odruchowo chwyta za kaburę pistoletu. To dosyć stresujące i z pewnością nie wpływa łagodząco
na i tak i tak już mocno zrujnowaną psychikę Joe`a. Wytrzymuje to jednak, ponieważ ważniejsza jest
pewność, że nie przegapi żadnej ważnej wiadomości. A gdyby tak na przykład był to bardzo pilny
SMS od bardzo ważnej osoby, że trzeba jej natychmiast jakoś pomóc, gdzieś pędzić, działać...?
Przeczytał. Kolejna promocja w programie Idea - Nadzieja - możesz wygrać wycieczkę na Bahama,
jak kupisz zestaw małego podsłuchiwacza z jedną bateryjką gratis. Szybkie kasowanie - musi być
przecież wolne miejsce w aparacie na bardzo pilne wiadomości od bardzo ważnych osób.
W tym samym czasie, za siedmioma górami i siedmioma lasami, gdzieś w okolicach wsi Białe Śniegi,
mały piesek wesoło machał ogonkiem. Jego szczególne zainteresowanie wzbudził pewien bliżej
niezidentyfikowany obiekt latający krążący wokół jego nosa. Była to osa.
Osa, jak każde latające stworzenie krążyła w powietrzu zupełnie bez sensu. Mały piesek - Franek,
który za wszelką chciał się z nią bliżej zapoznać, podskoczył właśnie do góry na swych małych, do
niczego niepodobnych, grubych nóżkach i upadł z powrotem na ziemię. W końcu, po kolejnym ataku,
osa odleciała - chyba się czegoś bała.
Franek tym się jednak nie przejął i dalej bawił rozkosznie tarzając się w zroszonej porannym
deszczem trawie. Jego krótkie życie pełne było obecnie radości, szczęścia, beztroski i swobody.
Niemal każdy szczegół otaczającej go rzeczywistości budził w nim ogromną ciekawość, a często
fascynacje. Czuł pełnie - pełnie bycia kundlem.
Nieopodal łączki na której bawił się piesek stał solidny, murowany dom z czerwonej cegły i dachówką
w tym samym kolorze. Gdyby podejść bliżej, można by zobaczyć, że właściciel tego mieszkania to
człowiek przezorny. Obok wejścia wisiał sznurek, który uruchamiał dzwonek wewnątrz pomieszczenia,
a na samych drzwiach przymocowana została jeszcze, na wszelki wypadek, mosiężna kołatka.
Przedstawiała ona twarz średniowiecznego rycerza, a walić należało prosto w pysk.
Idąc dalej, do środka, zobaczylibyśmy, że nie ma tam nikogo. Jedynie samotny bąk - Aleksander tułał
się wokół szyby zamkniętego, kuchennego okna i bzyczał coś do siebie. Myślał zapewne o utraconej
wolności...
Adam i Agata wyszli na spacer. Kiedy już wracali ujrzeli buszującego w trawie małego pieska. Agatka
uwiedziona urokiem małego podeszła bliżej i głaszcząc to piękne stworzenie rozmawiała z nim o tym i
owym. Jego radość napełniała jej serce. Widząc tą sytuację, Adam zaczął się niepokoić - niedługo
będzie tu Joe, a on wolałby żeby się razem nie spotkali. Po co ma się chłop nakręcać. Postanowił
podjąć zdecydowane działania:
-
Agatko! - zaczął
-
Tak kochanie?
-
A może byś już tak poszła do domu?
-
Ale czemu? Już mnie nie lubisz?
-
Lubię, tylko trochę już jestem zmęczony i chciałbym trochę podoświadczać uzdrawiającej
samotności, sam na sam ze sobą.
HEJ JOE
(odcinek 4)
Wreszcie nadeszła długo oczekiwana przez personel banku godzina 19:00. Fajrant, czyli "do domu".
Zazwyczaj powinno to budzić radość w człowieku, że oto skończył się już czas roboty i można wracać
do swoich rodzin, znajomych itd. Nie dla wszystkich jednak ta kiełbasa. Mały Joe, jak zawsze z
mieszanymi uczuciami podchodził do tego faktu. Z jednej strony to fajnie, bo nie trzeba już sterczeć w
tym dusznym pomieszczeniu i patrzeć na mordy tych biednych ludzi uzależnionych całkowicie od
władzy pieniądza, lecz z drugiej strony...
Z drugiej strony, co ja teraz będę robił - biedny, samotny, opuszczony? - myślał mały Joe. Dzisiaj
akurat jest zajęcie i to nawet przyjemne - idę do Adama, ale jutro, co będzie jutro, na pewno
niedobrze...
I z tym charakterystycznym nastawieniem wyszedł na ulicę, zapalił papierosa, wciągnął z całej siły gile
i splunął. Na dworze było jeszcze jasno i ciepło. Nadjeżdżający z lewej strony ulicy samochód potrącił
właśnie czarnego kotka w białe centki. Ten zdechł niemal od razu. Kierowca uciekł z miejsca
przestępstwa. To wydarzenie na moment pokrzepiło małego Joe. Jednak istnieją jeszcze na tym
Świecie istoty w gorszym położeniu ode mnie - pomyślał. Zaraz jednak dodał sam do siebie - no tak,
ale on już nie żyje i teraz ma spokój. Cholera!
Podróż do Białego Śniegu zajmowała z miasta około dwóch godzin - pociąg, autobus, autobus i jakieś
2km pieszo. W tym czasie mały Joe mógł się trochę uspokoić po trudach minionego dnia, aby być w
miarę dobrym nastroju na spotkanie z Adamem. Nie chciał bowiem, aby jego kolega myślał, że jest
wiecznie zdołowanym facetem, roztaczającym wokół siebie aurę totalnej beznadziei.
Agatka wzięła Franka na ręce i razem poszli do jej domu oddalonego od mieszkania Adama o jakieś
dwie mile angielskie. Okazało się bowiem, że piesek choć mały, to już zdążył bardzo polubić kobiety i
szybko zauważył, że nie wyobraża sobie dalszego funkcjonowania bez Agaty. Kiedyś było to możliwe
- teraz już nie.
Adam siedział już w swoim bujanym fotelu i palił faję. Zaraz przyjdzie tu mały Joe - myślał - mam
nadzieję, że dzisiaj nie będzie tak zdołowany jak zazwyczaj. Dobrze byłoby poćwiczyć jeszcze parę
nowych chwytów o północy przy blasku księżyca. Tylko czy będzie pamiętał, aby zabrać broń i
kolczugę?
Leśne krasnale, które mieszkały w pobliżu nie lubiły pełni księżyca - mógłby je wtedy ktoś zobaczyć i
okazałoby się, że rzeczywiście istnieją. Dlatego też Leonard - przywódca regionu północ podjął
decyzję, aby nikt nie wychodził tej nocy z nory. Sikać można u wejścia.
Zaczęło już zmierzchać, kiedy mały Joe uderzył parokrotnie średniowiecznego rycerza w pysk.
Pociągnął również za sznurek dla pewności. Po chwili był już w środku. Wewnątrz panował spokój,
zapach palonej fajki połączony z dźwiękiem płynącej muzyki oraz atmosfera wiejskiej harmonii i blask
ognia w kominku koiły duszę małego Joe. Bąk Aleksander już nie bzyczał, leżał teraz spokojnie w
zlewie, zalany odrobinę wodą, tuż poniżej okna kuchennego, które na zawsze już pozostanie dla
niego zamknięte.
-
Hej Joe - rzucił niedbale Adam
-
No hej - rzucił Joe
-
Nie przyniosłeś zbroi?
-
Nie byłem w domu. Mogę użyć patyka.
Na kolację była jajecznica z dziesięciu jaj i chleb. Do tego po jednej butelce czerwonego, słodkiego
wina na zaostrzenie apetytu i piwo. Kiedy ciało jest syte, to i dusza się raduje. Spotkanie przebiegało
spokojnie, w atmosferze wzajemnej tolerancji i zrozumienia. Czasem nawet ktoś coś powiedział.
Nadciągała północ a niebo było przy tym bezchmurne. Widać było gwiazdy i dalekie planety, na
których z pewnością istniało jakieś inne życie - z pewnością spokojniejsze, lepsze i pełne miłości.
HEJ JOE
(odcinek 5)
-
Czy mógłbym poprosić o mój pamiętnik? - odezwał się Mały Joe parę minut po północy
-
Prosić możesz... Ha, ha, ha! - odpowiedział Adam, do którego kierowane było to pytanie
-
No to fajnie... - zakończył Joe, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy swoje prywatne
zapiski
Tak to już było z Adamem, że gdy się go o coś poprosiło lub cokolwiek od niego chciało, należało
zawsze liczyć się z tym że termin realizacji danej prośby, nawet najprostszej jak choćby zaparzenie
herbaty, nie będzie natychmiastowy. To był zawsze pewien proces. Proces dla przeciętnego
człowieka niezauważalny. Na pierwszy rzut oka można by przypuszczać, że Adam w ogóle nie
usłyszał, że ktoś go o coś poprosił. Zachowywał się dalej tak samo, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Przeciętny obserwator mógłby tu nawet popełnić pewien poważny błąd - poprosić Adama o tą samą
rzecz raz jeszcze. Tego czynić nie wolno! Nie należy zakłócać naturalnego biegu rzeczy. Zwykle po
paru minutach, czasem godzinach Adam przystępował do spełnienia prośby, a jeśli nie, to dobrze było
wstrzymać się z powtórnym zapytaniem np. do następnego dnia.
Tym razem poszło dość szybko. Zaraz po nocnym spacerze, gdzieś o w okolicach godziny 02:30,
Mały Joe odzyskał swoją własność. Stało się wprawdzie dość przypadkowo, gdyż wspomniany
pamiętnik jakimś dziwnym trafem wylądował na głowie Adama, zaraz po tym jak weszli do izby. Na
skutek gwałtownego trzaśnięcia drzwiami, wywołanego z kolei gwałtownym podmuchem wiatru na
zewnątrz, zeszyt obsunął się z półki znajdującej się nad wejściem i trafił prosto w samo centrum istoty
Adama, to znaczy w jego głowę.
W tym samym czasie, Leonard - szef klanu krasnali na Region Północ zasiadł w swoim ulubionym
bujanym fotelu i zapalił fajkę. Dym towarzyszący procesowi spalania w połączeniu z bardzo długą
brodą najstarszego brata dodawał mu autorytetu, wywoływał wrażenie, że oto mamy do czynienia z
kimś bardzo mądrym, szacownym i rzeczywiście najważniejszym. Nie był to taki ot sobie zwykły
krasnoludek - to był Papa!
Papa - krasnal - Leonard cieszył się dość dużą popularnością wśród swoich braci - innych krasnali. I
choć był bardzo roztrzepanym dziwakiem, to fakt ten jeszcze dodawał mu uroku. Często na przykład
zdarzało mu się, że zasnął w swoim fotelu z palącą się jeszcze fajką w ustach, przez co w norze
wybuchał pożar. Ile było przy tym śmiechu i wesołego zamieszania...
Krasnale to w ogóle to bardzo wesołe stworzenia. Chyba nie było takiego wydarzenia, które by je
jakoś bardzo zmartwiły lub wprowadziły w stan ekstazy nerwowej, co często spotykamy u ludzi. One
potrafiły na każde wydarzenie patrzeć z lekkim przymrużeniem oka i doszukiwać się w nich czegoś
zabawnego. Kiedy na przykład mąż jednej z krasnalic przyszedł pewnego razu bardzo późno do domu
(i to w stanie wskazującym na spożycie), jego żona w ramach żartu podała mu zupę z nadzwyczajną
wprost ilością bardzo ostrego pieprzu. Efekt był piorunujący - mąż Dominik odruchowo sięgnął po
szklankę z wodą postawioną przy zupie, do której przezorna żona już wcześniej dodała troszkę za
dużo soli. Kiedy wydarzenie wyszło na jaw, bracia krasnale wprost pokładali się ze śmiechu. A ile było
przy tym wesołych uwag i radości...
Piesek Franek spał. Marzył o czymś przyjemnym, bo jego lewa łapka drgała przy tym wesoło w rytm
łagodnego pomrukiwania. Leżał wygodnie na prawej piersi Agatki, która również z pewnością była
zadowolona.
Noc przynosiła ze sobą zmiany. Niby jedna noc, a jak wiele może dać. Cały Świat ogarnął nagle
dziwny, błogi spokój. Ci którzy spali, śnili o czymś bardzo miłym, a ci którzy jeszcze się krzątali,
przesłonięci, niczym wielkim płaszczem, blaskiem księżyca w pełni, toczyli swe życie w spokoju.
W końcu sen zmorzył także Adama i Małego Joe. Ich sny, choć zupełnie różne od siebie, to
generalnie również i im przynosiły ulgę. Adam pędził na swoim czarnym rumaku plądrując okoliczne
wioski za pomocą swojego długiego czarnego miesza, a Małemu Joe nie śniło się nic. I to było dla
niego najlepsze.
HEJ JOE
(odcinek 6)
Tej soboty słońce świeciło jak jasna cholera i to już od samego rana. Bezchmurne niebo nie dawało
najmniejszej nadziei na choćby kropelkę deszczu. Skwar i upał - nic, tylko uciekać nad jakąś wodę!
O jakże pięknie latem jest na plaży! W koło same nagie kobiety kuszą swym ciałem, nie zdając sobie
nawet czasami sprawy jakie męki zadają niektórym osobnikom płci przeciwnej. Dla Małego Joe lato to
czas wojny. Wielkiej wojny z własnym pożądaniem i słabościami, jakie przejawiał w relacjach z
kobietami. Na szczęście z natury był człowiekiem nieśmiałym i nigdy jeszcze nie udało mu się
zrealizować żadnej z tych myśli, które nachodziły jego głowę, gdy wchodził na plażę. Gdyby jednak był
tak zwanym macho - pewniakiem i nie posiadał pewnych żelaznych zasad, którym starał się być
wierny, to kto wie, czy byłby w stanie doliczyć się obecnie ilości swojego potomstwa.
Najgorsze było pierwsze zetknięcie. Powszechnie panująca nagość atakowała Małego Joe bezlitośnie
zaraz po wejściu na piasek. Proces oswajania był długi i, aby go przyspieszyć, Joe od razu szedł się
wykąpać, a następnie uwalał się na glebie, zamykał oczy i poddawał się działaniu promieni
słonecznych. Po kilku wizytach na plaży przychodziło w końcu pewne uwolnienie, wynikające z
przywyknięcia do nowej pory roku i związanymi z tym konsekwencjami.
W tym roku sprawy miały się trochę inaczej. Od kiedy Dorota stwierdziła, że między nią a nim
wszystko skończone, Mały Joe nie miał już tyle zapału do kobiet. Na tyle go to wydarzenie ostudziło,
że mógł spokojnie iść na plażę i nie przejmować się już tak bardzo otaczającą go golizną. O
paradoksie, jakżesz dziwnie natura go obdarzyła. Gdy był z dziewczyną musiał ciągle walczyć ze
swoją słabością, teraz gdy był już "wolny", nie miał ochoty na korzystanie z tej swobody. Jak królik,
który od urodzenia żył w klatce i nagle został wypuszczony na szerokie łąki i pastwiska, tkwił
bezradnie w miejscu nie wiedząc jak się dalej zachować i w którą stronę się udać.
Tym razem wyjazd na plażę zaproponował Adam, który jak każdy samiec był amatorem kobiecego
piękna, ale także miłośnikiem natury, wody, powietrza i przyrody w ogóle. Każde przesilenie z jednej
pory roku na drugą powodowało w nim nieodpartą chęć wyjścia naprzeciw tejże przyrodzie i
smakowania jej natychmiast w dużych ilościach. Porzucił więc już swój ciężki hełm, zbroję oraz miecz i
z dolnej półki szafy wyjął stary, zakurzony słomkowy kapelusz, który w 1945 roku, przywiózł jego
dziadek z frontu wschodniego.
Mały Joe nie potrzebował żadnego nakrycia głowy. Chciał, aby słońce waliło go prosto w łeb, to go
trochę otumaniało i dzięki temu mógł się nieco oddalić od swoich codziennych trosk, zapomnieć o
sytuacji zawieszenia, w której przyszło mu teraz egzystować.
Wyruszyli oczywiście o świcie - zaraz po śniadaniu złożonym z dwudziestu jaj w postaci jajecznicy i
paru nie wartych zauważenia drobiazgów. Szli piechotą rozkoszując się zaiste letnią spiekotą.
Rozkoszowali się tym, gdyż wiedzieli, że u kresu ich wędrówki znajduję się bardzo duży zbiornik z
bardzo dużą ilością chłodnej, ożywiającej wody - MORZE!
Tak ich ta sytuacja ucieszyła, że zaczęli nawet nucić piosenkę: "Hej, ho, hej, ho. Nad morze by się
szło!". Wtórowały im w tym śpiewie tańczące na gałęziach drzew ptaszki i małe krasnale, które bardzo
jednak uważały aby przypadkiem nikt ich nie zauważył.
Agatka pozmywała naczynia i wyszła z Frankiem na spacer przed dom.
-
Co byś powiedział gdybyśmy poszli dzisiaj trochę się pokąpać Franku - zapytała swojego
nowego, czteronożnego przyjaciela
-
Agatko, z paszczy mi to wyjęłaś - odparł z zadowoleniem piesek i dla potwierdzenia wesoło
zamerdał ogonkiem.
-
Ok. To za pół godziny wychodzimy. Zobaczysz jak dużo wody może się uzbierać w jednym
miejscu...
HEJ JOE
(odcinek 7)
Morze.
Mały Joe od razu stwierdził, że tego lata woda w morzu jest wyjątkowo mokra. Wystarczyło się jej tylko
dotknąć, a już człowiek miał całą mokrą dłoń. Jego receptory odnotowały również fakt, iż była jeszcze
bardzo chłodna i jak zawsze brudna. To jednak nie zniechęciło go do podjęcia z góry zaplanowanych
działań. Uwolniwszy się z resztek ubrania, w samych tylko bokserkach z wizerunkami zakochanych
owieczek, biegiem ruszył przed siebie.
Cudowne jest to pierwsze, dziewicze zetknięcie. Nagle całe jego ciało zanurzone zostaje w
bezkresnych odmętach spienionych fal. Nie ma go już dla nikogo. Znika w zwariowanym szale,
jednocząc z jednym z największych żywiołów na tej Ziemi. Czuje się jego częścią, malutką jak ziarnko
piasku na pustyni, ale częścią. Jest jego komórką, integralnym składnikiem. Tak, to przeżycie chyba
po części zastępuje mu nigdy w pełni nie zaspokojone odczucia seksualne. Tapla się w tej wodzie bez
zachowywania specjalnego ładu i porządku, jego zachowanie jest czysto intuicyjne. Odczuwa radość i
podniecenie!
Zaczyna pływać, robić fikołki, przewroty, w końcu woła także Adama.
Nieopodal, zza wydm, wyłania się z wolna sylwetka szczupła i wiotka. Piękna jak dzika kotka.
To Agatka i jej piesek - Franek, który właśnie zauważył, że przebycie rozciągającej się przed nim
pustyni jest zupełnie niemożliwe.
-
Posłuchaj słonko, nie chciałbym być upierdliwy, ale nie wyobrażasz sobie chyba, iż przejdę
sam na moich małych nóżkach przez to może piasku?
-
A może chciałbyś przelecieć? - odparła pytaniem na pytanie Agatka
-
Ale kogo przelecieć?
-
Nie kogo, tylko gdzie głupolu! Rzucę tobą, o tam. - powiedziała, wskazując przy tym miejsce
blisko linii brzegowej
-
Chyba żartujesz... - powiedział Franek i nim zdążył jeszcze cokolwiek dodać, nagle znalazł się
w powietrzu
Czuł, jak ze wszystkich stron otaczają go fale powietrza. To rozkoszne uczucie pozwoliło mu
zapomnieć na chwilę o fakcie, iż czeka go jeszcze lądowanie. W końcu okazało się jednak, że i to nie
było wcale takie straszne, jak sądził. Piasek był miękki i ciepły. Za chwilę zresztą przyszła jego nowo
poznana przyjaciółka i położyła koc, na którym już zdecydowanie łatwiej było się poruszać. Od tej pory
piesek bardzo polubił latanie. Teraz przyszła kolej na pływanie.
Adam tak się ucieszył na widok wody, że ruszył w te pędy nie zdejmując nawet swojego słomkowego
kapelusza z 1945 roku.
Słonko grzało bardzo mocno. Tu i ówdzie pijani panowie zaczepiali równie pijane panie i szli na
wydmy w celu bliższego nawiązania relacji. Ogólny amok udzielał się każdemu i dużym i małym.
Doszło nawet do tego, że niektóre dzieci biegały po plaży zupełnie nago.
Krasnale nigdy nie zapuszczały się nad Wielką Wodę. Wprawdzie krążyły pewne legendy, że Papa
znalazł się tam kiedyś, zupełnie przypadkiem, niesiony na grzbiecie Super Szybkiego królika
Anastazego, ale nikt nie był w stanie potwierdzić tej informacji na pewno.
Ja jednak wiem, że Papa tam był i wiem też, że tego co tam ujrzał nie zapomni do końca swojego
długiego życia. Młody jeszcze wówczas krasnal przebrał się za malutkiego robaczka plażowego (aby
nikt go nie rozpoznał) i przemieszczał się zupełnie bezkarnie sam pośród ogromnych pośladków, ud,
piersi i wszystkiego tego co każdy krasnal - samiec lubi najbardziej. Wszystko ze dwadzieścia razy
większe niż normalnie! Upojenie jakiego wówczas doznawał na trwałe odbiło się na jego psychice.
Kiedy został Papą, wprowadził specjalny dekret kategorycznie zabraniający braciom wypuszczania się
w stronę Wielkiej Wody.
HEJ JOE
(odcinek 8)
W kierunku plaży, na której znajdowali się Mały Joe z Adamem oraz Agatka i Franek, z wolna zbliżał
się drewniany wóz zaprzężony w dwa silne rumaki bliżej nieokreślonej maści. Kiedyś były to może
dwa siwce, teraz jednak nie sposób było odgadnąć koloru ich skóry. Długie miesiące spędzone w
drodze, która nie zawsze była prosta i gładka sprawiły iż konie wyglądały na zupełnie czarne. Te
dzielne i bardzo wytrzymałe zwierzęta zdążyły już doświadczyć w tym czasie czym są leśne, wyboiste
ścieżki i tumany kurzu wydobywające się spod ich kopyt, a także pozornie nie do przebycia, bagna i
mokradła, których największa ilość występowała w okolicach nie odkrytej dotąd jeszcze przez nikogo
tajemniczej wioski o równie tajemniczej nazwie - Łężyca.
Woźnica i jego towarzysze to ludzie, jakich obecnie niełatwo już spotkać. Nie wiadomo dokładnie skąd
się wzięli i co robili tu na Ziemi, faktem jest jednak, że istnieli i nie można było temu zaprzeczyć. Cała
drużyna składała się w sumie z trzech śmiałków, którzy dla piwa i strawy gotowi byli na każde, nawet
najbardziej zuchwałe, działanie. Po wsiach krążyły liczne legendy o tym jak to czasem w nocy przez
zagrodę jakiegoś gospodarza przemykał wielki, czarny powóz zaprzężony w dwa czarne jak noc
rumaki. W wyniku takiego zdarzenia, właściciel poletka tracił zazwyczaj cały zapas żywności ze
swoich spiżarni, oraz wszelkie bydło jakie się wówczas nawinęło. Dobrze było jeśli nikomu z
mieszkańców nie przydarzyła się jakaś przykra przygoda. Mówiono wówczas: "Diabelski wóz znowu
nawiedził gospodarstwo pana Heńka..."
Pojawienie się owych tajemniczych mężczyzn w okolicy plaży wzbudziło niemałe zamieszanie wśród
okolicznej gawiedzi. Pierwszy wysiadł jasnowłosy Artur, pseudonim: "Menel". Był to człek dobrze
zbudowany z charakterystycznym, na poły ironicznym, na poły po prostu głupkowatym uśmieszkiem
przylepionym na stałe do twarzy. Zaraz za nim wypadł z wozu Konrad. Ten sposób opuszczania
pojazdu był u niego najczęściej spotykany z uwagi na słabość, jaką przejawiał w częstym używaniu
mocniejszych trunków. Na końcu, dostojnym wyskokiem popisał się Gustlik - najwyższy z całego
otoczenia, największy postrach społeczeństwa z całej trójki. Potężna budowa ciała sprawiała, że
ludzie rezygnowali z podejmowania jakiejkolwiek obrony już na sam jego widok. Warto jednak
zaznaczyć, iż były to tylko mylące pozory. W rzeczywistości bowiem Gustlik był istotą niezwykle
łagodnego usposobienia i to on właśnie najbardziej cierpiał, gdy dochodziło do jakiejś awantury. Było
tak dlatego, że zawsze doszukiwał się przyczyny wszelkiego zła najpierw w samym sobie. Czasem
zastanawiał się nawet czy nie powinien porzucić uprawianego fachu zbójcerza i zająć się hodowlą
stokrotek.
Weszli na plażę.
Woń, jaka ich otaczała nie dawała wątpliwości, iż przebyli już bardzo długą drogę i nie natknęli się
przy tym na żaden zbiornik z czystą wodą. Ponadto można się było domyślać, iż często napotykali na
rozmaite gorzelnie.
Menel, który pełnił funkcję woźnicy, a także i swego rodzaju nieformalnego przywódcy
stowarzyszenia, jako pierwszy pozbył się resztek swojej pordzewiałej i podziurawionej zbroi po czym
ruszył w kierunku morza. Jego uwagę zwrócił poruszający się w oddali, na taflach wody, słomkowy
kapelusz. Postanowił podpłynąć bliżej w tamtym kierunku.
Na plaży nagle zaszły bardzo interesujące zmiany. W promieniu około czterystu kroków wokół
miejsca, gdzie rozłożyli się przybysze, zrobiło się bardzo dużo miejsca i wolnej przestrzeni, natomiast
dalej ludzie gnieździli się, niemalże poprzyklejani nawzajem do siebie.
Jedynie mały piesek - Franek, nie przestraszył się zaistniałą sytuacją i wesoło zaszczekał na przyjście
tak ciekawych osobistości. Dodatkowo ten przyjemny zapach jaki się za nimi rozciągał, sprawił że
kundel strasznie zapragnął bliżej poznać tych jegomości. Nie mógł jednak zrobić tego sam, z uwagi na
otaczającą go zewsząd pustynię piasku. W związku z tym zwrócił się do Agatki, czy nie mogła by nim
rzucić w stronę obozujących gości.
Agatka, która także czuła niezdrowe podniecenie, za każdym gdy spotykała na swojej drodze
niebezpiecznego i groźnego przedstawiciela płci przeciwnej, z ochotą przystała na propozycję pieska.
"Zobaczymy, co za jedni..." - pomyślała w zadumie i odruchowo poprawiła stanik.
HEJ JOE
(odcinek 9)
Adam lubił nurkować. Do tego stopnia pokochał to zajęcie, że potrafił spędzać pod wodą okrągłe 20
minut nie wynurzając się przy tym ani razu na powierzchnię.
I tym razem było podobnie. Zanurzenie nie było głębokie, gdyż jego słomkowy kapelusz z 1945 roku
cały czas pozostawał ponad taflą wody, jednak na tyle wystarczające by mógł oddawać się
fascynującej go obserwacji życia morskiego od wewnątrz z dostateczną ilością światła.
W pewnym momencie zauważył, że obraz zdecydowanie się pogorszył - jakby cały podmorski świat
nagle osnuty został ciemną chmurą jakiegoś poważnego ekologicznego zanieczyszczenia.
To podpłynął Menel. W piętnastej minucie swojego nurkowania, Adam wynurzył się na powierzchnię.
-
Przepraszam pana, czy pan orientuje się może, którędy można dostać się stąd na Łężycę? zapytał nieznajomy
O ile się orientuję, drogą morską jest to niemożliwe - odparł Adaś, zaskoczony nieco tym pytaniem
Ależ nie, nie - zaczął wyjaśniać herszt bandy - my z kolegami mamy wóz...
Franek leciał właśnie w kierunku pozostałej na plaży dwójki rycerzy, podczas gdy krasnal Eryk po raz
kolejny umaczał koniec swojego gęsiego pióra w kałamarzu kształtu kałamarnicy.
Pisał właśnie kolejny rozdział swojego pamiętnika: "Pamiętam to, jak dziś. Był rok 1945, gdy dziadek
mój Kleofas - wówczas najpoważniejszy kandydat na Papę - wziął mnie na kolana i opowiedział
straszną historię..."
Tak, trzeba przyznać, że nawet w życiu krasnali działy się czasem takie rzeczy, z których nie potrafiły
się śmiać. Jednym z takich wydarzeń było to, co przytrafiło się Kleofasowi, kiedy był jeszcze małym
chłopcem i nie wiedział co to strach. Gdzieś około roku 1939 w norze, w której wówczas mieszkał,
wybuchł ogromny pożar. O ile dobrze sobie przypomina, jego sprawcami byli ludzie w niebieskich
ubrankach, którzy ciągle krzyczeli "Ja, ja, naturlich!" Krasnalska kryjówka znajdowała się wtedy w
pobliżu jednej z wiosek na wybrzeżu. Eryk, w swoim pamiętniku, zapisał że jedynym krasnalem, jaki
wówczas pozostał był właśnie jego dziadek. Widział on, jak niemiecki najeźdzca bezlitośnie grabi i
plądruje gospodarstwo, na terenie którego była nora. Narobili przy tym bardzo wiele hałasu i
zamieszania.
Później okazało się, że w czasie owej napaści, wszystkie inne krasnale wyszły na spacer do lasu po
jagody, a dziadek Kleofas po prostu zaspał na zbiórkę, niemniej jednak przeżycie to na zawsze
pozostanie już jednym z najmocniejszych jego doświadczeń życiowych, ciągnącym się zresztą
również na następne pokolenia.
Mały Joe wyszedł z wody i rozpostarł się na gorącym od słońca piasku. Zamknął oczy i rozkoszował
się chwilami relaksu i uspokojenia, jakiego ostatnio praktycznie w ogóle nie odczuwał.
I kiedy wszystko było już cudownie, kiedy znowu zaczął odczuwać pełnie i radość życia, kiedy
pomyślał sobie, że ten świat jest jednak naprawdę fajny i do szczęścia trzeba bardzo niewiele, nagle
przyszła mu do głowy jedna myśl. Myśl ta, jak rażenie piorunem, w jednej chwili rozszarpała biednego
Małego Joe`a na małe kawałeczki i odebrała wszelkie nadzieje na spędzenie reszty tego dnia w
spokoju. Pomyślał: "A gdyby tak, tu koło mnie, leżała teraz Dorota..."
Mały Joe nie wyobrażał sobie teraz, by cokolwiek mogło mu poprawić humor i sprawić by przestał
cierpieć, jak stary, zdychający, wściekły pies.
Wtem, otworzył oczy i nagle zauważył coś, co o dziwo, bardzo go zaskoczyło. Wysoko w powietrzu,
jakieś dwanaście łokci ponad nim leciał mały piesek, szczekając przy tym i wesoło machając
ogonkiem.
HEJ JOE
(odcinek 10)
Wiodąc wzrokiem za lecącym pieskiem, Joe natknął się również na dwójkę pozostałych na brzegu
zbójcerzy. Dokładnie w tym miejscu, gdzie leżeli, Franek upadł. Jako lądowisko posłużyła mu żelazna
tarcza Gustlika - tym razem radość, która poprzednio wynikała z zanurzenia się w delikatnym
plażowym piasku zamieniła się dla kundla w koszmar (dało się słyszeć coś jakby łamanie patyczków
na leśnej ścieżce podczas szybkiego biegu).
Właściciel tarczy i Franek od razu się zaprzyjaźnili. Gustlik dlatego, że generalnie przejawiał wrodzoną
słabość do wszelkich istot słabszych, natomiast Franek po prostu nie miał wyboru - nie mógł się
poruszyć w żadnym kierunku. Leżąc tak cudownie bezradny i żałośnie bezbronny, wpatrywał się
prosto w oczy nowo poznanego człowieka starając się wzbudzić w nim jak najwięcej współczucia i
wzruszenia.
Niepotrzebnie.
Gustlik i tak już z trudem przełykał ślinę, resztkami woli powstrzymując napływający potok łez. To oto
stworzenie, jeszcze przed chwilą tak szczęśliwe, rozkoszujące się wręcz życiem, jego chwilą, czerpiąc
z tej chwili tak dziecinnie niewinną przyjemność, nie spodziewając się niczego złego, nagle
doświadcza ogromnego zawodu... To bowiem, co miało skończyć się, jak zawsze tak wspaniale i miło,
tym razem, zupełnie niespodziewanie, zamienia się w przeszywający każdą komórkę małego pieska
potężny ból i cierpienie. Dlaczego - pyta w myślach zbójcerz - dlaczego!...
Drugi z towarzyszy - Konrad nie za bardzo przejął się całym tym wydarzeniem. Kończył właśnie
degustację trzeciej butelki wódki "Walecznej", delektując się jej niepowtarzalnym smakiem i
aromatem. Podziwiał przy tym niebo, chmury i być może morze.
Mały Joe zdziwił się bardzo. Tak bardzo się zdziwił, że zdziwienie to na zawsze już chyba pozostanie
w jego pamięci - myślał.
I to wcale nie latający pies był powodem owego zdziwienia - widział przecież już wcześniej latające
ptaki, owady, koty i inne stworzenia. Powodem owego niesłychanego zaskoczenia było to, co zadziało
się w jego umyśle. Jeszcze przed chwilą leżał niemal jak przybity do piasku swoją depresją po stracie
Doroty, aż tu nagle spotyka go coś, co powoduje że praktycznie natychmiast przestaje myśleć o całej
sprawie, wstaje niczym uzdrowiony paralityk i idzie wiedziony ciekawością w kierunku nieznajomych
przybyszy. W tym właśnie momencie, nie wiadomo w której konkretnie sekundzie, nie zanotował też
godziny, doświadcza że niemożliwe stało się możliwe...
Mały Joe idzie powoli, bardzo powoli, sycąc się zmianą jaka zachodzi w jego osobie. Przekonuje się
także, iż dotychczas nie żył w pełni - żył jakby w połowie, a właściwie nie żył tylko wegetował. Teraz
czuje, że raz po raz, do wszystkich jego cząsteczek zaczynają skądś napływać brakujące składniki
powodując jego napełnianie, czy raczej uzupełnianie. Żyje. Coraz wyraźniej i coraz pewniej. Jest w stu
procentach obecny, tu i teraz. Do jego oczu również napływają łzy. Są to łzy szczęścia - "moje winy
zostały odkupione" - pomyślał. Obraz Doroty rozpływa się delikatnie, jak mgła, za chwilę przestanie
się już tym w ogóle przejmować.
Konrad z pewnością nie zauważyłby Małego Joe, gdyby nie fakt, że ten potknął się właśnie o jedną z
pełnych jeszcze butelek wkopanych obok niego w piasek.
-
Hej, co jest kolego? - wykrzyknął zadziornie w kierunku gościa.
Mały Joe zbyt był pogrążony we własnych myślach by za pierwszym razem usłyszeć wołanie
zbójcerza - coś tam zaszumiało, ale to nieważne. Stanął automatycznie, niczym robot, którego
program przewidział właśnie postój i nie patrzącymi oczyma obejmował przestrzeń daleko ponad
głowami Konrada i Gustlika.
Teraz także i Gustlik powoli podniósł swój wzrok utkwiony dotychczas w latającym psie i ze łzami na
policzkach przyglądał się milczącej twarzy Małego Jeo. Jego oblicze również błyszczało od łez.
-
Chłopaki, a właściwie dlaczego płaczemy? - zapytał nieco zaniepokojony Konrad
HEJ JOE
(odcinek 11)
Kiedy spotykają się dwie lub więcej osób, które nigdy wcześniej się nie znały ani o osobie nie słyszały,
a teraz coś je zaczyna łączyć, choćby jakiś zupełnie niewinny, zupełnie błahy epizod, te osoby nigdy
już nie będą mogły powiedzieć o sobie szczerze, że się nie znają. Wsiadasz w tramwaj, siedzisz sobie
wygodnie w plastikowym krzesełku z idealnym wyprofilowaniem na kręgosłup i odpoczywasz. Aż tu
nagle podchodzi staruszka i zaczyna mieć do ciebie pretensje, o to że jej nie zauważasz i nie
ustępujesz miejsca. Nieważne co poczułeś w tym momencie - skruchę za swój egoizm, czy pogardę
dla upierdliwej staruchy - od tego momentu, gdy spotkasz ją znowu na ulicy, przypomnisz ją sobie i
pomyślisz: "znam ją". To niesamowite, że wystarczy kilka chwil, czy dni, aby ludzie twierdzili że się
znają. Z kolei zdarza się, że spotykasz się z kimś przez dziesięć lat i wydaje ci się, że owa osoba nie
ma już przed tobą żadnych tajemnic i niczym cię już nie zaskoczy. Po czym nagle przychodzi czas
kiedy zauważacie, że przestajecie już nadawać na tych samych falach i że tak naprawdę to bardzo
mało się znacie. Zresztą, czy rzeczywiście można poznać kogoś do końca, skoro samych siebie nie
znamy?
Takie rozważania typowe były dla Małego Joe, który lubił babranie się w niedostępnych odmętach
myśli i przechadzanie się po niezbadanych ścieżkach wyobraźni. Teraz jednak o tym wszystkim nie
pomyślał, to po prostu się działo.
Spotkali się zupełnie przypadkiem - Gustlik, Konrad, Mały Joe i Franek. Do głowy by im nie przyszło,
że za parę dni będą jechać już razem i wiązać między sobą nić przyjaźni.
-
Przepraszam, czy to wasz piesek? - zapytał w końcu Joe, wyrwany już nieco z cudownego
stanu pozytywnej ekstazy nerwowej.
W tak zwanym międzyczasie, z wody wynurzyły się kolejne dwie męskie sylwetki i zdecydowanie
kierowały się w kierunku czwórki na piasku. Był to Menel i Adaś, który w końcu postanowił, że
osobiście wskaże przybyszom drogę na Łężyce.
Nieopodal leżała Agatka, której czekanie na powrót czworonożnego przyjaciela coraz bardziej się
wydłużało. Z tej odległości widziała tylko, że pies wzbudził zainteresowanie wśród gości oraz, że
dołączyli do nich jeszcze jacyś kolesie. Nie wiedziała co się tam naprawdę stało, jaki niezwykły splot
emocji, myśli i wrażeń połączył tych ludzi i jej kundla.
W końcu nie wytrzymała. Wstała, poprosiła kogoś o popilnowanie jej rzeczy i ruszyła - w końcu jest
tam jej pies. To chyba wystarczający powód, żeby podejść i bliżej przyjrzeć się tym ciekawym typom.
Kiedy tak szła, jedna z sylwetek poczęła się coraz bardziej upodabniać do osoby, którą jak sądziła,
znała. Jeszcze parę metrów i stało się jasne, że w obserwowanej grupie osób znajduję się także
Adam, którego być może na swój sposób nawet kochała. Jednocześnie do jej świadomości zaczęło
coraz wyraźniej dobijać się to niezbyt smaczne, lecz zupełnie prawdziwe stwierdzenie, że prawdziwym
celem jej wędrówki są mężczyźni dookoła Adasia. Kłopotliwa sytuacja - tym bardziej, że na powrót
było już za późno. Została zauważona i pozdrowiona tym samym uśmiechem, który witał ją zawsze u
progu małego domku w miejscowości Białe Śniegi. Grymas jej twarzy, którym mu odpowiedziała,
trudno byłoby do czegokolwiek porównywać - może ewentualnie była to mina, którą robi się, gdy ktoś
bardzo miły częstuje cię obiadem, nad którym bardzo się natrudził i robi to w jak najlepszej wierze, a
ty kompletnie nie masz ochoty tego jeść.
Krasnal Eryk zakończył pisanie swojego pamiętnika. Podłączył elektryczną swą poduszkę do gniazdka
prądu i zasnął. Dzięki elektryfikacji, jaka została wprowadzona w jego norze, mógł także posłuchać do
snu swoich ulubionych utworów starej dobrej kapeli "Różowy Fluid". Owa elektryfikacja była głównym
czynnikiem, decydującym o rozmieszczaniu siedlisk krasnali w pobliżu osad ludzkich. Dzięki temu
oszczędzało się na kablu. Im bliżej gospodarstwa, tym mniej potrzebnego materiału i pracy do
wykonania. Trzeba tu bowiem nadmienić, iż te legendy mówiące o potajemnym pomaganiu krasnali
ludziom mijają się nieco, w pewnym punkcie, ze stanem rzeczywistym. Krasnal to raczej taki osobnik,
który intuicyjnie wręcz rozwiązuje wszelkie napotykające go problemy w taki sposób, aby jak najwięcej
uzyskać, jak najmniejszym nakładem sił. Lubiły także stosować pewne fortele - jak na przykład ten z
prądem. Wykorzystując fakt, że ludzie raczej w ich istnienie nie wierzyli (dzięki wieloletniemu
ukrywaniu się), podłączali się do najbliższego ich norze domostwa i kabelkiem ciągnęli źródło
zasilania do siebie. Poza tym, co również bardzo istotne, było to dość zabawne...
HEJ JOE
(odcinek 12)
I tak oto spotkali się wszyscy w jednym miejscu: grupa zbójcerzy z Menelem na czele, Mały Joe,
Adam, piesek Franek i Agatka.
Kiedy odjeżdżali, towarzyszyło im zachodzące słońce. Jego promienie odprowadzały ich przez piasek
i wydmy aż do równej, czarnej, asfaltowej drogi. Natomiast dalszą podróż odbywali już przy blasku
księżyca, który tej nocy nie był już w pełni w pełni.
Adam nawet nie zauważył wahania Agatki, gdy podchodziła do niego i jego nowych przyjaciół. Jak
każde prawdziwe zauroczenie, również i jego "miłość" była kompletnie ślepa.
Mały Joe, który właśnie rozkoszował się swoim zmartwychwstaniem niemalże natychmiast zadzwonił
do pracy i telefonicznie złożył swoje wypowiedzenie - po kasę wpadnie przy okazji. Cóż bowiem miał
teraz wybrać - wracać do tej beznadziejnej roboty, czy wyruszyć w nieznane z nowo poznanymi
ludźmi, których od razu bardzo polubił. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. "Z taką
brygadą nie muszę się martwić o sprawy przyziemne, jak wikt i opierunek. Przygodo - rozerwij mnie
na strzępy!" - myślał oszalały z entuzjazmu. Również osoba tajemniczej Agatki była dla niego
pewnego rodzaju motywacją. Wiedział wprawdzie, że kręci coś tam z Adamem, ale on akurat
zauważył, iż nie jest ona aż tak bardzo jednoznacznie do kolegi przywiązana. "Dlaczego nie miałbym
spróbować swoich sił na nowo i udowodnić tej niewieście oraz całemu Światu, jaki wspaniały ze mnie
facet? W końcu jestem wolny" - myślał dalej.
Tak, słońce już zaszło. Niebo, jak zawsze w takich okolicznościach było zupełnie bezchmurne, dzięki
czemu widać było bardzo wyraźnie gwiazdy, a księżyc cały czas oświetlał podróżnikom drogę. Noc
była ciepła, a delikatny podmuch wiatru sprawiał na śmiałkach wrażenie bujania w przestrzeni.
Wszystko razem dawało poczucie błogości i radości życia. Jedność, jaka między zapanowała
dodawała jeszcze uroku całej sytuacji. Wóz posuwał się powoli, dzięki silnym wierzchowcom
nieokreślonej bliżej maści. Powoli do uszu Małego Joe docierało coraz mniej, na końcu słychać było
tylko "stuk, stuk..." - to drewniane koła pojazdu od czasu do czasu natrafiały na jakiś kamyczek,
przywiany na drogę falą towarzyszącego im nieustannie wiatru. W końcu nasz główny bohater zasnął.
Decyzja o podjęciu wspólnej drogi w takim, a nie innym składzie, przyszła bardzo spontanicznie.
Gdybyśmy cofnęli się trochę w czasie i zobaczyli, co wydarzyło się na plaży, gdy Agatka podeszła
odebrać swojego pieska, zobaczylibyśmy, co następuje: mały piesek Franek oczekujący litości od
Gustlika dostał jej aż w nadmiarze. Zbójcerz zdjęty litością dla stworzenia opatrzył mu na wszelki
wypadek wszystkie nóżki patyczkami i powiązał je sznurkiem, który zawsze nosił w swoim zestawie:
"Survival Kit". W ten sposób piesek był kompletnie unieruchomiony, ale też i zadowolony z nowej
przyjaźni. Wiadomo wszak, że człowiek to najlepszy przyjaciel psa. Łzy szczęścia Małego Joe`a i łzy
Gustlika zjednoczyły ich natychmiast - od razu rozumieli się bez słów. Dwa nadwrażliwce. Potem
okazało się, że trochę gorzej wychodzi im to porozumienie, jak już ze sobą rozmawiali, no ale
wówczas to nie miało miejsca, ani żadnego znaczenia. Menel i Adam postanowili razem odkryć nie
odwiedzane dotąd przez nikogo tajemnicze miejsce - ta fascynacja przyrodą i odkrywaniem zakrytego
również i ich połączyła. Konrad, który akurat skończył trzecią butelkę "Walecznej" polubił wszystkich
bezwarunkowo! Agatka była swego rodzaju dziewczyną Adama, a Adam znajomym Małego Joe. Te
wszystkie zależności sprawiły, że dalsza część tej opowieści będzie się teraz odnosić do nich
wszystkich razem. Postanowili bowiem, że skoro są akurat wakacje, to dobrze było by spędzić je w
jakimś naprawdę porządnym, rozsądnym i kulturalnym gronie. Po za tym, dodatkowym argumentem
mógł być również fakt, iż żadne z nich nie było tak do końca normalne... Tacy ludzie tolerują tylko
swoje towarzystwo, ale nad tym się nie zatrzymujmy...
Wakacje to złudzenie. Złudzenie wolności - po paru dniach spędzonych gdzieś na wyjeździe poza
domem, zaczyna ci się wydawać, że jesteś wolny, jak ptak. Możesz wstać kiedy chcesz, zasnąć
możesz nad ranem, albo w ogóle. Nigdzie nie trzeba się spieszyć. Nawet sikać można, gdzie
popadnie. Niektórym ludziom, o słabych hamulcach mogą wtedy przyjść do głowy zupełnie
nieoczekiwane rzeczy. Na przykład to, aby "napruć się, jak dzwonek", a potem w środku nocy
obdzwonić wszystkich znajomych (którzy oczywiście akurat nie są na urlopie i muszą o 6 rano wstać
do pracy), aby życzyć im kolorowych snów. Bywają jeszcze inne pomysły, na przykład, aby "napruć
się, jak dzwonek", a potem rozpalić ognisko w samym środku drewnianego domku - żeby było cieplej.
Inni z kolei preferują, aby "napruć się, jak dzwonek", a potem iść i ponurkować bez żadnego
ekwipunku w bajorze przez minimum pół godziny - kto dłużej wytrzyma.
HEJ JOE
(odcinek 13)
Owego pamiętnego trzeciego dnia swej podróży, grupa naszych przyjaciół dotarła Rzecewa. Wioska
ta jest tak mała, iż nie została nigdy uwzględniona na żadnej mapie. Listonosze mieli spory kłopot z
dostarczaniem tu korespondencji, gdyż całą wieś zajmował jeden tylko dom i to też jedynie w połowie.
Jego druga część należała już do zupełnie innej miejscowości. Mieszkał tu samotnie pewien słynny
wynalazca imieniem Jurand, który specjalizował się w konstruowaniu wymyślnych opakowań. Jego
największym sukcesem było zbudowanie kartonu, w którym przewieziono słonicę Agatę z Naimbii
(Afryka) do Polski.
-
A co byście powiedzieli, gdybyśmy napruli się jak dzwonki, a potem napruli się jeszcze z
gospodarzem? - zaproponował Konrad, przyglądając się jedynej budowli w tej miejscowości.
-
To chyba świetny pomysł - odparł Mały Joe, który z zasady był abstynentem.
-
Może Juruś skonstruuje nam jakiś fajny kartonik na konie, ha, ha, ha! - dodał żartobliwie Adam.
Rozpoczęła się konsumpcja. Na brak alkoholu w tym wozie nigdy nie można było narzekać. Butelki
gorzałki i wina leżały porozrzucane po całym jego obszarze.
Jak wiadomo, upojenie alkoholowe ma w sobie tą tajemniczą właściwość, że w pewnym momencie
człowiek uświadamia sobie, że nie ma dla niego nic niemożliwego. Jest panem sytuacji, nabiera
odwagi, poznaje ogromną wartość samego siebie, a co za tym idzie udziela mu się dobry humor i w
ogóle fantastyczne wprost samopoczucie. Nieco inaczej wygląda sprawa, gdy patrzymy na taką osobę
z zewnątrz i jesteśmy akurat trzeźwi... Tutaj jednak nikogo takiego nie było. Do pewnego momentu...
Nasi podróżnicy nie wiedzieli bowiem, że właściciel domu nie jest sam. Dzisiaj miał gościa. Ponieważ
był osobą znaną, a nawet w pewnym sensie publiczną, udzielały mu się czasem psychiczne
konsekwencje sławy. Na przykład głuche telefony doprowadzały go do pasji. Często zdarzało się, że
dzwonił ktoś i przytłumionym głosem błagał o uwolnienie z nazbyt ciasnego kartonu. Niejednokrotnie
dostawał maile od Zdzisława Kartona, który nieustannie proponował swoją współpracę. Takie życie w
ciągłym stresie w końcu owocowało bezsennością, marazmem, a nawet depresją. Dlatego też,
wzorem swoich amerykańskich kolegów, postanowił wreszcie, że dobrze byłoby mieś swojego
prywatnego terapeutę.
Krasnale nie wiedziały, co oznacza słowo terapeuta, psycholog itp. Ich naturalnym sposobem na
odreagowanie wszelkich trudnych doświadczeń, było wyśmiewanie. Natura szczodrze obdarzyła je
autoironią, niebanalnym poczuciem humoru, a przez to i dużo większym dystansem do życia niż to
jest spotykane u ludzi. Może dzięki temu niektóre z nich dożywały w spokoju czterysetki.
Pan Jurand usiadł wygodnie w swoim bujanym fotelu i zapalił fajkę. Naprzeciwko niego siedziała
zaproszona i dobrze opłacona terapeutka. Wyłączono muzykę i właśnie miała rozpocząć się rozmowa,
gdy do drzwi frontowych jego willi rozległo się delikatne stukanie.
Kiedy człowiek odzyskuje wolność, gotów jest, z tej radości, do popełnienia największych głupstw i
gaf. Tak też było w przypadku Małego Joe. Ten zagorzały wróg alkoholu stał teraz kompletnie
pijaniusieński i podpierając się o Agatkę, dobijał się do mieszkania zupełnie nieznanej mu osoby. Za
nim stała grupa ludzi w podobnym stanie, wśród której brakowało jednak Adama. Nikt nie wiedział
gdzie i kiedy nagle zniknął, ale do tego tematu wrócimy później.
-
Przepraszam bardzo, to pewnie listonosz przyniósł mi kolejne reklamówki - powiedział Jurand i
odłożywszy fajkę podszedł do drzwi.
Przerażenie, jakie odmalowało się na jego twarzy, gdy ujrzał nieznajomych można było porównać
jedynie z wyrazem twarzy słonicy Agaty, gdy pakowano ją do kartonu w Afryce.
-
Mości gospodarzu - rozpoczął Menel - jesteśmy grupą przyjaźnie nastawionych ludzi, biednych
jednakże, szukających jedynie życzliwej gościny, strawy i jakiejś rozrywki...
-
Cóż, chyba nie wiele będę mógł wam pomóc - próbował resztką sił opanować swoje
zdenerwowanie Juruś.
HEJ JOE
(odcinek 14)
Nagle, w jednej sekundzie, Mały Joe otrzeźwiał. Stanął jak wryty, a jego pole widzenia zawęziło się
tylko i wyłącznie do jednej osoby. Całe otoczenie: bujany fotel, piękny perski dywan, barek, kominek i
wszystkie inne meble oraz osoby wypełniające izbę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
rozpłynęły się a przed jego oczami pozostała tylko ta jedna, jedyna osoba. Również jeśli chodzi o
wrażenia dźwiękowe, wszystko w jego umyśle ucichło - pozostał jedynie rytmiczny, niesłychanie
szybki stukot jego serca. Krew przepływająca przez tętnice o mało nie rozerwała biedaka na strzępy.
Cały drżał, a nogi zdecydowanie odmawiały posłuszeństwa - najchętniej by się po prostu przewrócił.
Wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na żadne niekulturalne i niewłaściwe zachowanie.
Ogarnął go paraliż - pomieszane uczucia strachu, pożądania, bezradności, szczęścia, tęsknoty i
wściekłości na samego siebie tworzyły w jego głowie spiralę z której absolutnie nie potrafił się
wydostać.
Przed nim stała Dorota. Nie wiedział, że od czasu kiedy się rozstali zajęła się już profesjonalnie swoim
fachem. Tak, tej twarzy, gestów, mimiki nie zapomniałby nigdy. Tak, czy inaczej będzie ją pamiętał od
grobowej deski.
I tak oto, w jednej chwili, z wolnego człowieka, znowu staje się niewolnikiem. Z oszałamiającą
prędkością powracają wszystkie wspomnienia wspólnie przeżytych, cudownych chwil. Pierwsze
rozmowy, wspólne żarty, pierwsze pocałunki i pierwsze pieszczoty. Przypomina sobie jej dotyk,
chociaż stoi daleko, przypomina sobie jej zapach, chociaż wcale nic nie czuje. A wydawało by się, że
to już wszystko odległa przeszłość...
Ludzie krzątający się wokoło z zrozpaczonym panem Jurkiem na czele, nawet nie zauważyli, co się
właśnie odbywało. Być może, gdyby Joe się wreszcie przewrócił, spojrzeli by na niego, ale i wówczas
nie odkryli by co tak naprawdę się zadziało. Pomyśleli by pewnie, że po prostu koleś przegiął z piciem.
Minęło jakieś 120 godzin w umyśle Joe, gdy wreszcie trochę oprzytomniał i powiedział:
-
Cześć - zaczął jak najbardziej obojętnie potrafił - co tutaj robisz?
-
Staram się pracować - odparła Dorota, która nie wiadomo co w tej chwili poczuła.
-
Aha. To gratuluję i przepraszam - odpowiedział Joe, po czym pogrążył się w niekończące się
poczucie winy, wynikające z sytuacji, w jakiej przyszło mu spotkać swoją ex.
Barek z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej pusty. Towarzysze bawili się dobrze. W końcu i
Jurand poddał się atakującej go fali alkoholu. Gospodarz wyluzował wreszcie i zaczął opowiadać
Menelowi o swoich problemach związanych ze sławą. Lepiej nie mógł trafić. Trzeba nam bowiem
wiedzieć, że przywódca zbójcerzy to doskonały psycholog. Potrafił słuchać. Co jakiś czas wtrącał
tylko: "Tak, tak, oczywiście", albo "Masz rację Jurku". Popijał przy tym czystą i rozglądał się po
pomieszczeniu, wybierając swoim bystrym, sokolim wzrokiem, czy byłoby tutaj coś wartego
wypożyczenia na bliżej nieokreślony czas.
Mały piesek był Franek był drugą po Dorocie istotą trzeźwą w tym zgromadzeniu i być może dlatego
właśnie zaraz się z nią zaprzyjaźnił. Rozmawiali po prostu o wszystkim, nawet zeszli na najbardziej
skomplikowane tematy, takie jak pogoda.
Tymczasem Mały Joe, w swojej desperacji, stwierdził że i tak nic już go nie ocali i w związku z tym
przyłączył się do swoich pijanych towarzyszy i łapczywie począł pociągać z butelki. Wiedział, że jutro
będą tego opłakane konsekwencje, ale teraz nie miał już siły, aby jeszcze i z tym walczyć.
Zastanawiał się jeszcze przez chwilę ile czasu zajmie mu ponownie dojście do siebie, po czym ruszył
w tak zwany cug.
I tak oto nadszedł wieczór i noc dnia trzeciego, a Konrad już za chwileczkę miał wpaść na znakomity
pomysł, co by tu zrobić, żeby było jeszcze weselej.
Gustlik, wiedziony chęcią zaczerpnięcia odrobiny świeżego powietrza udał się na zewnątrz. Wtem, z
oddali do jego uszu zaczął docierać jakiś niewyraźny mamrot i jęczenie. Podchodząc bliżej w kierunku
dźwięku, zauważył że głos dobywa się z ich wozu.
HEJ JOE
(odcinek 15)
Kiedy człowiek świetnie się bawi, to w pewnym momencie, przychodzi na niego ochota, aby bawić się
jeszcze świetniej. Tak przynajmniej było w przypadku Konrada. Natura hojnie obdarzyła go
wyobraźnią i niekonwencjonalnym poczuciem humoru, dzięki czemu był prawdziwą kopalnią wielu
wspaniałych pomysłów umilających zabawę. Wkrótce mieli się o tym przekonać wszyscy uczestnicy
wyprawy na Łężyce zgromadzeni w wiejskiej posiadłości Pana Juranda.
Dorota odjechała już pierwszym porannym pociągiem, zabierając ze sobą poczucie zniesmaczenia
(jedynie mały Franek był w porządku) i potwierdzenia, iż decyzja, którą kiedyś tam podjęła odnośnie
Małego Joe, była jak najbardziej prawidłowa. Może to nawet lepiej, że zobaczyła go w takiej sytuacji.
Łatwiejsze stanie się teraz dla niej jego kompletne skasowanie.
Choć Mały Joe w ogóle się tego nie spodziewał, kolejny dzień nadszedł i słonko znowu zaświeciło na
nieboskłonie. To niesamowite - ile razy robił już rzeczy, o których myślał: "co mi tam, może jutro i tak
już mnie nie będzie, niech się dzieje, co chce!". I ciągle tak samo, z żelazną wprost konsekwencją,
okazywało się, że życie jednak toczyło się dalej. Czasem bywało to dość bolesne doświadczenie,
budziło jednak szacunek i podziw dla harmonii Świata i jego konstrukcji, gdzie generalnie wszystko
kręci się w kółko - i nie ma na to absolutnie żadnej rady.
Gustlik ani na chwilę nie opuścił Adama. Od momentu znalezienia na wozie, spędził przy nim całą
noc. Nawet, gdy Menel zaproponował mu papierosa, ten oburzył się straszliwie i zawołał: "Toż to jest
człowiek, czy ty tego nie widzisz?" Nie zostawił kolegi nawet, gdy jego własna fizjologia wyraźnie się
tego domagała. Takiej przyjaźni już się obecnie nie spotyka...
Piesek Franek, znużony całonocną balangą, również wyszedł na dwór i wykopał sobie mały dołek, w
którego objęciach usnął. Śniło mu się, że lata. Rzucali nim różni ludzie, z rąk do rąk, raz po raz
znajdował się w innych ramionach, zanim zdążył się przyjrzeć kto go obecnie trzyma, już z powrotem
leciał, aby po sekundzie zmienić właściciela. Tak to jest, gdy jest się pieskiem wielu pań i panów. Na
początku wydawało mu się, że to Agatka jest tą jedyną i żadnej innej nie będzie. Jednak, z biegiem
dni, rozwój wydarzeń pokazywał że jest jeszcze wiele innych interesujących ludzi, którzy się nim
interesują, a czasem okazują nawet większą czułość i przyjaźń niż ona. Na przykład taki Gustlik - ileż
to łez wylanych z jego strony nad nieszczęściem małego kundelka. Potem cała reszta tej zgrai na
wozie, z których jeden ciekawszy był od drugiego. Ponadto wielu innych przypadkowo spotkanych
osobników robiło na nim wrażenie, nawet jeśli była to znajomość tylko bardzo krótka i jednorazowa.
Tu Franek miał na myśli przede wszystkim Dorotę, która podczas ogólnej popijawy, obdarzyła go
niemalże matczyną opieką (cokolwiek bądź to znaczy). Widział więc, że nie jest samotny - wokół jest
wielu życzliwych i wspaniałych ludzi - żaden jednak nie był tylko i wyłącznie dla niego i to coraz
bardziej zaczynało go frustrować. Skoro przyjaźń ludzi nie potrafi być pełna i doskonała, to może
powinien zacząć rozglądać się za jakąś suką...?
Menel obudził się w łazience pana Juranda. Konkretnie w kabinie prysznicowej, mieszczącej się na
pierwszym piętrze willi. Siedział po turecku oparty o jedną ze ścian kabiny, a na jego głowę,
skapywały kropelki zimnej wody z umieszczonego powyżej prysznica. Być może dlatego właśnie
ocknął się tak wcześnie. Była to godzina szósta rano, gdy spojrzał na swój zegarek i stwierdził, że to
już ósma i najwyższy czas, aby coś przekąsić. Udał się pośpiesznie do kuchni - jego żołądek domagał
się natychmiastowej ingerencji z zewnątrz. Aby przyspieszyć sprawę, po prostu spadł ze schodów i
już za momencik leżał tuż pod drzwiami lodówki.
Konrad, zaraz jak tylko wstał, również udał się do kuchni, gdzie zaparzył sobie gorącej kawy w
szklance bez żadnych uchwytów. Pomimo, że ludzie używają w tym celu czasem kubków lub
specjalnych plastikowych uchwytów nakładanych na szklanki, on tego nigdy nie uczynił. Było by to
sprzeczne z zasadą cierpienia, którą uznawał. Twierdził bowiem, że życie bez cierpienia, jest szare,
puste i pozbawione pewnego specyficznego smaczku niezbędnego do prawidłowego rozwoju
człowieka. Dlatego też, co rano specjalnie parzył swe dłonie popijając z radością gorącą kawę z gołej
szklaneczki. Po tym rytuale, następował kolejny nieodłączny zwyczaj, można by powiedzieć tradycja.
Zbójcerz, celem pełnego oczyszczenia, tak zwanego porannego katharsis, dokonywał wypierdzenia.
Były to krótkie serie po dwa, trzy uderzenia, zazwyczaj pozbawione walorów zapachowych, jednak
pozwalające Konradowi na odetchnięcie pełną piersią. Następnie intonował jedną ze swoich
ulubionych arii von Bethovena i już był gotowy wejść w mroki i bóle kolejnego pięknego dnia.
HEJ JOE
(odcinek 16)
Alkohol rozluźnia - sprawia, że pozwalamy sobie na więcej, niż bylibyśmy w stanie zrobić w
zwyczajnych okolicznościach. Dotyczy to również sfery seksualnej. Właśnie tego efektu ofiarą stała
się Agatka. Po przebudzeniu okazało się, że nie jest jeszcze do końca trzeźwa i ma ochotę jeszcze
się zabawić.
Na szczęście z pomocą wszystkim w odpowiednim momencie przybędzie Konrad, który już za
chwileczkę wpadnie na znakomity pomysł, umilający wszystkim to marne życie. Będzie to pomysł
niecodzienny, niezwykły i zupełnie kosmiczny - powiedziałbym nawet: wyrąbany w kosmos.
Zanim to jednak nastąpiło, nasza ekipa postanowiła pożegnać się z gospodarzem. Odjeżdżając,
zabrali ze sobą parę upominków w postaci reszty zawartości z lodówki, połowy zapasów ze spiżarni
oraz paru doprawdy nieznaczących drobiazgów, typu obraz "Dama z płaszczką" Salvadora z odDali i
kilku rodzinnych klejnotów. Będąc ludźmi wysokiej kultury, nasi towarzysze nawet nie zapytali pana
Juranda o pozwolenie na tą zapomogę. Wiedzieli bowiem, że ten dobry człowiek mógłby mieć
trudności z proponowaniem pomocy ubogim i czułby się z pewnością bardzo głupio, wiedząc że tak
niewiele może wspomóc tych biedaków. Dlatego też postanowili zamknąć go na chwilę w piwnicy i w
tym czasie sami się obsłużyli. Piesek Franek widząc całe to zamieszanie, szczekał przy tym w
niebogłosy i wesoło machał ogonkiem wyrażając swoje podniecenie i zadowolenie.
W końcu również i Adam odzyskał w pełni panowanie nad sobą. Teraz następował bardzo
fascynujący dla niego etap: z opowiadań swoich towarzyszy dowiadywał się, fakt po fakcie, co wczoraj
robił i jakie wesołe sytuacje były jego udziałem. Luki w jego pamięci wypełniane były relacjami
towarzyszy, którzy czasem dla żartu, dodawali pewne "fakty", które wcale nie zaistniały, celem
uczynienia historii jeszcze bardziej barwnej. Jego zadanie polegało teraz na odcedzeniu informacji
prawdziwych od fałszywych. Musiał uważnie słuchać, patrzeć mówiącemu głęboko w oczu, często
trzymał relacjonującą osobę za nadgarstek, aby wyczuć jego tętno - wiadomo wszak, że jak człek łże,
to ciśnienie skacze. Po kilkanaście razie zadawał te same pytania, udając, że jest jeszcze pijany. W
końcu mógł stwierdzić, że już mniej więcej wie, co wydarzyło się naprawdę. Oczywiście te wszystkie
umiejętności Adama nie wzięły się zupełnie znikąd. Zawdzięczał je, poza swoją bezwzględną
inteligencją, przede wszystkim regularnemu oglądaniu serialu "07 zgłoś się" w telewizji kablowej.
Dochodziła godzina siedemnasta po południu, gdy na zegarku Menela wybiło pięć po dziewiętnastej.
Najwyższa pora, aby coś przekąsić! Z tyłu wozu dobył potężny pakunek, który otrzymali w darze od
pana Juranda i rozpoczął jego rozpakowywanie. Jakaż ogromna, dziecięca radość odmalowała się na
jego twarzy, gdy jego oczom ukazała się zawartość tajemniczego woreczka. W środku znajdowało się
mnóstwo kolorowych drażetek, popularnie zwanych lentilkami - brak banderoli świadczył niezbicie, że
jest to wyrób oryginalny, czeski! Z ochotą zabrał się za konsumpcję, a jego uszy trzęsły się przy tym
niczym uszy małego Franka, wykonującego jeden ze swoich lotów.
W pewnym momencie swojej podróży, towarzysze natknęli się na dziwnego jegomościa, który nagle
wyskoczył z zarośli i stanął wprost naprzeciwko czarnych, jak noc koni, ciągnących czterokołowy
pojazd. Człowiek sprawiał wrażenie wyraźnie czymś zdenerwowanego, wręcz roztrzęsionego. W
drżących rękach trzymał napięty łuk wycelowany prosto w klatkę piersiową Małego Joe.
-
Zatrzymajcie konie i nie ruszać się, bo strzelam! - krzyczał nerwus
-
Ależ, szanowny panie - rozpoczął Menel, jednocześnie kończąc przeżuwanie ostatniej lentilki niech się pan nieco rozluźni, w tym stanie można się szybko nabawić trwałego uszkodzenia
zdrowia psychicznego.
-
Nie jest dobrym - podchwycił Adam - przebywanie w stanie ciągłego napięcia nerwowego, tacy
ludzie żyją krócej. Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli troszkę wyluzujesz przyjacielu.
-
Może potrzymać panu łuk - przyłączył się Gustlik, który dostrzegł, że być może niezbędna będzie
pomoc - sam pan go tak długo nie utrzyma naciągniętego.
Właśnie zamierzam zaraz rozluźnić palce!! - krzyczał już coraz bardziej wyprowadzony z
równowagi, tajemniczy osobnik.
-
-
No tak, ale wówczas pan mnie zabije - wtrącił nieśmiało Mały Joe - czy o to właśnie panu chodzi?
HEJ JOE
(odcinek 17)
Propozycja Konrada była bardzo prosta, a zarazem genialna:
-
Napijmy się wszyscy razem! - zawołał w końcu
W tej sytuacji napastnik, nie miał wyboru. Nie odmawia się przecież, gdy ktoś prosi do szklaneczki. Natychmiast
rozluźnił palce na cięciwie i upuścił łuk w miejscu gdzie stał, samemu udając się pospiesznie w kierunku powozu, z
którego już dało się słyszeć zachęcający brzęk szkła. Strzała z upadającego łuku poleciała w kierunku Małego Joe.
Gdy ten z ulgą odetchnął po chwilach maksymalnego napięcia i emocji, wtem poczuł przeszywające całe ciało
ukłucie. Właściwie ukłucie to mało powiedziane. Poczuł straszliwy ból paraliżujący go od czubka głowy po stopy. W
oczach zrobiło mu się ciemno. Resztką siły łapał ostatnie hausty powietrza. W końcu stracił zupełnie równowagę i
upadł. Strzała tkwiła wbita dosłownie kilka centymetrów nad jego prawym kolanem.
Przyjaciele postanowili zatem, że jak tylko skończą kilka kolejek, spróbują pomóc poszkodowanemu koledze.
Teraz i tak nic nie czuł, gdyż był nieprzytomny, a więc nie ma pośpiechu. Dla nich samych też lepiej będzie wejść w
stan delikatnego rauszu, aby operacja, dokonana na nodze Małego Joe, wykonana została naprawdę precyzyjnie.
Trzeba nam bowiem pamiętać o tym zawsze i wszędzie, że zabieg, aby był skuteczny i choroba już więcej nie
wracała, musi być naprawdę bardzo bolesny. Innej drogi do uzdrowienia nie przewiduje się.
W czasie, gdy podróżnicy wraz z nowym kompanem opróżniali kolejne butelki napoju ognistego, Mały Joe zaczął
podążać w kierunku światełka. Z początku był to tylko mały punkcik, podobny rozmiarem do ziarnka gorczycy, z
czasem jednak jego blask stawał się coraz większy i większy. Podążał tam, albowiem był to jedyny widoczny cel w
obecnym jego stanie świadomości. Czuł, że robi mu się coraz cieplej i przytulniej, serce biło równo, miarowo, nie
odczuwał żadnego bólu, uśmiechał się pełen głębokiego spokoju. Nie interesowało go, co się właściwie dzieje i w
ogóle nic go nie interesowało. Wiedział tylko, że ma dojść do owego cudownego źródła światła i tam zazna
szczęścia.
Niestety, tym razem wędrówka nie została dokończona. Do jego świadomości zaczęły dochodzić głosy z zewnątrz.
Początkowo, ledwie słyszalne strzępki poszczególnych wyrazów, z czasem przerodziły się w jedno wyraźnie już
słyszalne zdanie. Było to zdanie wykrzykiwane tuż nad jego uchem przez Konrada: "TYLKO NIE IDŹ W
KIERUNKU ŚWIATŁA!"
I znowu ten okropny ból, którego epicentrum znajduje się nad kolanem Joe, powoduje że zaczyna krzyczeć i
wierzgać. W tym momencie również inni przystępują do akcji. Rozpoczyna się operacja wyciągnięcia strzały. Jako
najbardziej przytomna ze wszystkich, całym zabiegiem zawiaduje Agatka. Już sam fakt, że nachyla się właśnie
teraz nad naszym cierpiętnikiem i pozwala mu patrzeć głęboko w swoje piękne oczy, jest dla niego ogromną
pomocą - ukojeniem. Widok jej twarzy jest dla niego najlepszym środkiem znieczulającym, niezbędnym teraz dla
ratowania jego życia.
-
A teraz troszkę zaboli! - uprzedza pięknooka i Mały Joe znowu wraca do swojej wędrówki w kierunku rajskiego
światła. Po chwili wraca z niej znowu do rzeczywistości i, początkowo jak przez mgłę, a potem już całkiem
wyraźnie, widzi jak Gustlik podskakuje triumfalnie z radości, szczycąc się wobec pozostałej gawiedzi,
wyciągniętą strzałą, która do połowy umazana we krwi, tańczy w jego prawej dłoni.
-
Natychmiast należy ranę odkazić oraz pokrzepić operowanego - krzyczy Agatka.
Na te słowa podbiega Adaś z flaszką wody wysokoprocentowej w ręku i podaję ją Menelowi (sam nie będąc już
wstanie wykonać nic więcej). Ten sprawnym, chirurgicznym ruchem, wylewa połowę jej zawartości na ranę Małego
Joe, a połowę do jego gardła.
Pacjent po raz kolejny oddala się w inny wymiar. Tym razem jest to już jednak zwyczajny sen. Droga w kierunku
światła przełożona została na inny termin. Mały Joe jest już jednak teraz absolutnie pewien, że kiedyś tam jeszcze
wróci i dotrze do upragnionego celu. Bo czymże jest to wszystko tutaj, wobec tego światła tam. To doświadczenie,
choć powodujące ogromne cierpienie, pozostanie już na trwałe w jego psychice i pamięci. Spowoduje, że nie
będzie już tak wielkiej wagi przywiązywał do spraw tego świata i się nimi nadmiernie przejmował - przynajmniej na
jakiś czas...
HEJ JOE
(odcinek 18)
Bumerang rzucony w którąkolwiek stronę, wróci najprawdopodobniej, jeśli teren na to pozwoli, do
miejsca startu. W każdym razie będzie się starał. Taki już jego charakter i natura bycia bumerangiem.
Jest wszak jedynie głupim narzędziem, służącym do zabawy w ręku człowieka. Podobnie rzecz się
przedstawia ze wspomnianym już w opowiadaniu królikiem, który urodził się w klatce i teraz nagle
wypuszcza się go na owe szerokie łąki i pastwiska. Taki biedaczek będzie się bał i nawet jeśli trochę
uda mu się przetrwać w nowych warunkach, to później znowu będzie chciał wrócić do klatki, do owego
więzienia, do owej niewoli która, choć straszna, to jednak jest jego domem. Podobnie jest z ludźmi
pogrążonymi w nałogach: narkomanami, alkoholikami wracającymi do kieliszka i w ogóle
WSZYSTKIMI innymi ludźmi, którzy całe swoje życie poświęcają poszukiwaniu swojej klatki - poczucia
bezpieczeństwa, schronienia i szczęścia po prostu, bojąc się wypuścić w nieznane, zaufać i
przekonać, że czasem dobrze jest zaryzykować, pozbywając się wszystkich tych zabezpieczeń.
Mały Joe miał niejasne przeczucie, że to wszystko na nic - innymi słowy: marność i gonienie za
wiatrem. Droga do światła uświadomiła mu, że nie znajdzie tutaj tego spokoju i pewności, o której
marzy każdy z nas. Uświadomiła mu, że najlepiej będzie jednak z radością olać wszystko i przestać
ciągle oczekiwać od tego świata nie wiadomo czego. Tak, jak jest, jest dobrze i koniec. Ja jestem OK i
reszta również! Zabawmy się więc jeszcze weselej!!!
-
Hej, Konradzie, stary mój druhu i kamracie, nalej mi tu zaraz dodatkową porcję owego cudownego
napoju, którego picie ominęło mnie nieszczęśliwie, gdym leżał umierający pośród gwaru i zgiełku
pijaństwa waszego! - zakrzyknął wesoło Joe i oparł się wyżej o drewnianą bandę pojazdu.
-
Chciałbym raz jeszcze serdecznie przeprosić... - rozpoczął przymilnie nowo poznany jegomość,
który teraz zamiast łuku, dzierżył w twardej dłoni butelkę wódy - jakoś tak głupio wyszło, nie
chciałem pana za bardzo zabić...
-
Daj spokój stary - zaśmiał się Joe - dawno już nie doświadczyłem tak solidnej dawki adrenaliny.
To było extra!
-
No to dobrze - uspokoił się coraz bardziej znajomy nieznajomy - jakby jeszcze kiedyś coś trzeba
było, to ja bardzo chętnie...
Agatka usiadła z tyłu powozu. Chciała teraz przez chwilę pobyć samą, aby ochłonąć po
doświadczeniach przeżytych przed paroma godzinami. W jej głowie pojawił się mętlik, który wymagał
teraz głębokiego, powolnego i spokojnego przeanalizowania. Tym razem nie było to nawet takie
przykre, jak zawsze - nie - nawet przyjemne...
Gustlik, jak zaczarowany, wpatrywał się w zbroczoną krwią strzałę. Był szczęśliwy i dumny. Pomógł
przyjacielowi - uratował mu życie, a w dodatku nie zemdlał na widok takiej ilości krwi naraz.
Przeprowadził zabieg bardzo umiejętnie, absolutnie bez pudła. Strzała, którą cały czas ściskał w dłoni
i obracał na wszystkie strony, była naprawdę solidnie wykonana - nie byle co, mogłaby zabić nawet
byka. Szczęście miał Joe, że to tylko kolanko.
Menel w milczeniu zasiadł na przedzie powozu, przyciągnął lejce do siebie, spiął je mocno, strzelił z
bata i krzyknął z całych sił: "Wio rumaki!"
Powóz drgnął, najpierw powoli, jak żółw ociężale..., a później już mknął. Mknął przez las
pozostawiając za sobą głębokie wrycia w ziemi będące śladami jego potężnych, drewnianych kół z
metalowymi obwódkami i tumany, tumany kurzu! W ciemnym lesie słychać było już tylko tętent koni i
sapanie woźnicy. Agatka, Konrad, Gustlik, nowy brat, Mały Joe i piesek Franek pogrążeniu byli już we
śnie. Adaś spał od dawna...
HEJ JOE
(odcinek 19)
A oto jest sen, który przyśnił ocalałemu Joe:
Jest głęboka, ciemna noc, a obok śpi ona i tak spokojnie oddycha. To nie Krycha... To Agatka - jej
długie ciemne włosy są teraz rozpuszczone, na twarz opada jej luźno jeden kosmyk tych pięknych
włosów. Uśmiecha się delikatnie nachylając się nad nim i coś tam mówi. Mały Joe obserwuje ruch jej
ust, podziwia najcudowniejsze usta, jakie widział w swoim życiu oraz jej nieskazitelnie białe zęby.
Czuje też jej zapach. Jest to zapach oczekiwania na rozkosz. Woń, która mówi, że jeszcze chwilkę, a
będzie mógł już zupełnie bezkarnie i bez żadnych przeszkód zanurzyć się z nią w nieczasie, tam
gdzie nie dochodzą żadne odgłosy z zewnątrz, gdzie będzie tylko ona i on, splecieni w miłosnym
uścisku...
Patrzy prosto w jej wspaniałe, niebieskie oczy, lekko podkrążone od wysiłku i zmęczenia, ale to tylko
jeszcze dodaje jej blasku - zresztą nie wyobraża sobie, by cokolwiek mogło jej ten blask odebrać. W
końcu czuje jej dotyk. Dotyk jej dłoni przenosi go w jeszcze większy wymiar szczęścia. Czy jest
możliwe, aby doznać jeszcze większej radości i uniesienia. Tak! Ponieważ nagle czuje na swoich
ustach dotyk jej ust! Są przyjemnie chłodne, a jednocześnie rozgrzewają go od środka - wypicie wódki
jest w tym wypadku jedynie marną imitacją tego odczucia.
Rozpływa się w odmętach błokiej rozkoszy zjednoczony z kobietą, o której nawet nie śmiał za bardzo
nigdy marzyć, a która od kiedy ją zobaczył, wprowadziła zamieszanie do jego umysłu i serca.
Noc była długa, a sen Małego Joe trwał i trwał - był tak rzeczywisty, że gdyby ktoś teraz próbował go
obudzić, posiekałby takiego drania chyba na kawałki! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Przebudzenie
nastąpiło wyjątkowo naturalnie - po prostu zaczęło świtać, a marznie rozpłynęło się niczym mgła wraz
z pojawieniem się na jego twarzy pierwszych promyków słońca.
W rzeczy samej, był to najłagodniejszy sposób na powrót do rzeczywistości, jaki mógł go spotkać.
Cudowne, acz nierealne przeżycie w objęciach Agaty zastąpił teraz wspaniały i do tego całkiem już
realny i prawdziwy obraz, jaki rozpościerał się teraz przed jego oczami. Był to wschód słońca, które
wynurzało się na przedzie. Wóz jechał spokojnie, powoli kołysząc swoich pasażerów. Przed nimi
rozpościerał teren równinny, po obu stronach łąki, gdzie niegdzie jakieś samotne drzewo, a na
horyzoncie, otoczone czerwoną przechodzącą w pomarańczową łunę, słońce wynurzało się znad
horyzontu. Coraz więcej blasku w na ich obliczach i coraz cieplej, również na duszy robiło się
towarzyszom.
Tak, było ta bardzo łagodne powitanie nowego dnia. Czy cały taki będzie? Niekoniecznie. Wszak
często to, co zaczyna się na pozór łagodnie i niewinnie obraca się w niezłą zadymę... I odwrotnie.
Na samym końcu wozu budziła się Agatka. Tej nocy dręczyły ją koszmary, dlatego też ucieszyła się,
że to już w końcu dzień. W tej chwili odczuła wielki brak podstawowych urządzeń sanitarnych, które
na co dzień jej towarzyszyły, takich jak: prysznic, mydełko fa - "zielone jabłuszko", szampon do
włosów, klozet, wanna, lustro, szczoteczka i pasta do zębów, czy chociażby zwyczajny płyn do higieny
intymnej... Te braki zaczęły jej doswkierać coraz bardziej, aż w końcu odezwała się w te słowy:
-
Panowie - zaczęła oficjalnie - chciałabym dokonać porannych czynności kosmetycznych.
-
Czy to bardzo bolesne? - zażartował Gustlik, który też otworzył już jedno oko.
-
Najpierw się posilimy - zarządził nie znoszącym sprzeciwu tonem Menel.
-
A ja bym się czegoś napił - mruknął Konrad, trochę sam do siebie, ponieważ nie miał jeszcze na
tyle siły, by powiedzieć to głośniej.
-
Hau, hau! - powiedział piesek Franek, ale nikt go nie zrozumiał.
-
Chyba nie wyobrażacie sobie, że będę jadła cokolwiek brudnymi rękoma? - odparła zadziornie,
nie zdradzając jeszcze za bardzo swojego zaniepokojenia.
HEJ JOE
(odcinek 20)
W tym czasie krasnale planowali wyjście do lasu. Tego dnia akurat miało lać. Wskazywało na to
przeczucie starego Grahama. Ten mocno już zaawansowany w wieku dziadek - krasnal posiadał
bowiem pewne właściwości - gdy strzykało go w kolanie, znaczyło, że będzie padać, gdy łamało w
krzyżu, niechybnie będzie słonecznie, a gdy miał rozległe bóle wszystkich stawów
najprawdopodobniej zapowiadało to burzę. Z kolei uporczywy ból głowy oznaczał zazwyczaj kaca.
Takie to już wesołe życie staruszka.
Z okazji wyjścia na łono przyrody, krasnale przygotowywali szereg niezbędnych rekwizytów: blaszane
rondelki do gotowania zupy myszowej nad ogniskiem (zupa z myszek polnych), chrust do ogniska,
zapałki do rozpalenia ognia, makulaturę i śmieci do spalenia (utylizacja odpadów) oraz oczywiście
ogromne gąsiory czerwonego, słodkiego wina z samych tylko winogron bez domieszki cukru. Trzeba
było także zatroszczyć się o miecze, łuki i zbroje przydatne podczas polowania na myszy.
I tak, kiedy krasnale cały czas jeszcze przygotowywały się do wyjścia, nasi główni bohaterowie trwali
już w ferworze zaciętej walki z mieszkańcami wsi Warzenko, położonej nieopodal tajemniczego
„Trójkąta Magicznego” – tzn. miejsca gdzie podobno jakaś bardzo niebezpieczna sekta dokonywała
co jakiś czas rytualnych morderstw. I jakby mało tu już krwi przelano, właśnie zanosiło się na kolejne
ofiary – tym razem zwyczajnych ludzi stojących twardo w obronie własnego dobra doczesnego które,
jak wiadomo, przecież i tak nic nie znaczy… Jednak, mimo to, zawsze był to jakiś powód do
wykazania się męstwem i bohaterstwem - wobec kobiet chociażby. Tłukli się tak wszyscy, aż miło.
Kurz spod ich nóg unosił się tak wysoko, że już nawet nie widać było kto z kim walczy – właściwie nie
widać było nic. Kiedy wreszcie chłopcy troszkę się zmęczyli, spostrzegli że na polu walki stoją
zupełnie sami, a po wieśniakach - ani śladu. Jak się później okazało, wszyscy mieszkańcy opuścili
swoje poletka na długo wcześniej, przed przybyciem zbójcerzy, pozostawiając na straży jedynie kilka
słomianych strachów na wróble w paru strategicznie istotnych miejscach wioski. Dobrze widać znali
krwiożerczy temperament napastników, bo rzeczywiście taka zmyłka wystarczyła, aby nasi dzielni
wojacy stoczyli długą, bezlitosną walkę ze słomą i samymi sobą. Swoje wybawienie tubylcy
zawdzięczali również wspaniałemu szpiegowi – Antoniemu, który nie był jednak zwykłym człowiekiem.
Antoni był żuczkiem. Takim małym, biednym, szarym żuczkiem, jakich tysiące krąży bez sensu po
odmętach lasów. To on, w zamian za skromny wikt i opierunek, dostarczał do Warzenka ważnych
informacji o ewentualnych zagrożeniach z zewnątrz.
Aby nie rozwścieczyć do końca bliskich załamania nerwowego zbójcerzy, wieśniacy specjalnie
pozostawili trochę swoich bogactw naturalnych nie za bardzo nawet ukrytych wewnątrz ich domostw i
szop, ku pokrzepieniu serc naszych szlachetnych zdobywców. Okazuje się, że ci ludzie nie
przywiązywali się aż tak strasznie do spraw materialnych i potrafili się podzielić, nawet z wrogiem. Być
może dlatego właśnie ich osada przetrwała najdłużej spośród innych sąsiadujących wokół wsi.
Agatka właśnie skończyła poranną toaletę w domu sołtysa, po czym wyjrzała na zewnątrz. Jej, jak
zawsze cudownym, niebieskim oczom, z których zazwyczaj strzelały iskry, ukazał się niezwykły widok.
Jej towarzysze, zamiast również zadbać o higienę, stali teraz przed nią, wprost nieludzko umorusani w
błocie, brudni od krwi, śmierdzący potem i innymi jeszcze bardziej obrzydliwymi, bliżej nie określonymi
substancjami. To sprawiło, że na ten moment nie chciała mieć z nimi w ogóle do czynienia. Na nic
zdały się rozpaczliwe zabiegi Małego Joe, który zorientował się szybko w sytuacji i zza pazuchy swojej
kolczugi wyjął perfum w sprayu – „Street 8”, po czym wypsikał go prawie całego na swoje ciało, zbroję
i miecz oraz wszystko co mu jeszcze popadło pod ręce. Efekt był niestety, nie wiedzieć czemu,
zupełnie odwrotny od zamierzonego.
W tym czasie, krasnale zaczęły się zastanawiać, czy zdążą się przygotować na tyle szybko, aby ich
wyprawa do lasu odbyła się rzeczywiście jeszcze tej nocy. Tyle było zamieszania z przygotowaniem
do podróży. Należało pamiętać dosłownie o wszystkim, przede wszystkim po to, aby nie zostać przez
jakiś głupi przypadek odkrytymi przez ludzi, którzy widząc ich, mogliby nawet uwierzyć w to że
krasnale naprawdę istnieją. I choć z wiarą, to u ludzi raczej ciężko, to lepiej jednak tym razem nie
ryzykować. W końcu, gdy wielkimi krokami, zaczęła nadciągać północ, a wszyscy byli już po prostu
wykończeni ogólnym zamieszaniem i szamotaniną związaną z podróżą, Główny Odpowiedzialny za
Wyprawę – Staszek, rzucił hasło, którego wszyscy najbardziej się obawiali:
-
A teraz proponuję jeszcze 15 minut drzemki i ruszamy!

Podobne dokumenty