recenzja

Transkrypt

recenzja
Nr 2 październik 2014
KONKURS
LAWENDOWY str. 2
Mariusz Wieteska - Pociąg
Sabina Waszut - Układ z Panem Bogiem
Paweł Kukliński - Stara Wiara
Monika Orłowska - Ośmiornica po australijsku
Krystyna Habrat - Brama Czarnego Zaułka
oraz...
Aldona Urbaniak Anna Chudy Anna Rozwadowska-Zając
Dariusz Zajączkowski Izabela Kudasik Juliusz Karolina Kaszuba
Magdalena Sanocka Marcin Wasiński Miladora Mirosław Śliwa
Paulina Rutkowska Renata Błażejczyk-L’Amico Sławomir Prochocki
Tomasz Mularski
Dołącz do Sofowiczów: https://www.facebook.com/gazetasofa
WSTĘPNIAK
Taki mamy klimat...
Skoro drugi numer w październiku,
to nietrudno się domyślić, że będzie
melancholijnie, a nawet (troszkę bowiem
zahaczyliśmy o święta bliższe listopadowi)
polityczno-patriotycznie.
Okazało się, że różne zjawy naszym
autorom w duszach grają. Chowają się
w ciemnych zaułkach, przechadzają po
cmentarzach, zdmuchując wątłe płomyki
zniczy, ale zdecydowanie najlepsze są
te, które zimnym oddechem, tuż przy
uchu, potrafią przyprawić o gęsią skórkę.
Jako sofowi masochiści nie mogliśmy
przepuścić takiej okazji i postanowiliśmy
się “wydreszczyć” i “wygęsić”(?) do cna.
Teraz przyszła pora, byśmy w sposób mało
elegancki i jeszcze mniej uprzejmy zrzucili
to wszystko na Was, niczym przykładny
pacjent u doktora kojarzonego głównie z
leżanką.
W publicystycznej odsłonie – szalone
ośmiornice ze sztywniakami grasują na
Monte Cassino i jeszcze chcą wplątać w to
Boga. Dla ułatwienia zrobiliśmy w spisie
małe czary-mary i od teraz możecie za
jednym kliknięciem podróżować w sofowej
przestrzeni niczym pies Łajka!
A na drugiej stronie doczepił nam się
konkurs. Wyrzucił pożółkłe liście z ogródka
i się cieszy, że literaci będą pisać o lawendzie
w październiku. Bywa i tak. Siła wyższa,
lecz prawdziwi Sofowicze wyzwań się nie
boją.
Anna Wąsikowska
SPIS TREŚCI
PROZA
drabble miniatury opowiadania
5 Pociąg (Mariusz Wieteska)
6 Się kręci (Marcin Wasiński)
7 Uroboros (Anna Chudy)
9 Ławka (Juliusz)
11 Przeklęta (Izabela Kudasik)
13 Brama Czarnego Zaułka (Krystyna Habrat)
16 Goniąc nieuchwytne jutro (Tomasz Mularski)
19 Marysieńka (Anna Rozwadowska-Zając)
23 Kiedy przeszłość się budzi (Aldona Urbaniak)
27 Kawy cynamonowe (Paulina Rutkowska)
31 Stara wiara (Paweł Kukliński)
37 Świnie w koszarach (Renata Błażejczyk-
L’Amico)
42 Coś się kończy (Dariusz Zajączkowski)
PUBLICYSTYKA
recenzje felietony eseje
55 Ośmiornica po australijsku (Monika Orłowska)
57 Barwy ulotności (Dariusz Zajączkowski)
58 Jesień z kobietą (Magdalena Sanocka)
59 Nie tylko mężczyźni (Karolina Kaszuba)
61 Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków (Miladora)
64 Układ z Panem Bogiem (Sabina Waszut)
65 Szaleństwo (Sławomir Prochocki)
69 Czerwone maki na Monte Cassino (Mirosław Śliwa)
74
GALERIA AUTORÓW
SOFA 08/2014 (2)
REDAKTOR NACZELNA
Anna Wąsikowska
[email protected]
OPRACOWANIE GRAFICZNE
Anna Weiss, Joanna Otorowska-Duda,
Paulina Rutkowska, Marcin Wasiński
DZIAŁ PROZY
Anna Wasińska
[email protected]
STAŁA WSPÓŁPRACA
Paulina Siedlich, Anna Grzanek, Anna
Dudało, Aneta Rzepka
DZIAŁ PUBLICYSTYKI
Beata Kołodziejczyk
[email protected]
DTP
Anna Wąsikowska
Pociąg
Mariusz Wieteska
Mam słaby charakter i brudną krew w żyłach. Nieczystości wpływają do serca, dlatego też
muszę być podłączony do urządzeń, których nigdy nie chciałem zobaczyć.
Teraz czekam bezradnie na kolejne wyniki badań.
Będą takie same.
Czy jestem chory?
Lekarze mówią, że walczę o życie.
Kiedy zostaję sam, płynę po moich jeziorach, po niebie. I po tym, co mogę okiełznać
wyobraźnią.
Łowię ryby. Gdy uda mi się je złapać, otwieram usta. Całuję powietrze, a potem… chwytam
za szyję. Potrzebuję tego, by spełniać marzenia.
Czy jestem szczęśliwy?
Tak, choć miewam zmienne nastroje. Neguję wszystko. Mieszam farby, a potem drę kapryśne
obrazy i wpycham pod łóżko.
Nie mogę się masturbować. Wkrótce zaprzestanę malowania. Barwy nie będą już miały dla
mnie znaczenia.
Wiem o tym, a lekarze mówią, że to nie potrwa długo.
Mylą się? Nie. Muszą jednak poczekać, bo jeszcze oddycham i wypluwam różnej wielkości
zębate kółeczka. Wciąż ich ubywa. A te, co pozostały, tracą siłę, by nadal się kręcić. Precyzyjna
konstrukcja uległa uszkodzeniu i teraz przeklinam świat za niedoskonałość. Wydaje się, jakby
zegarek, choć już niedokładny, ciągle działał. Popędza:
– Spóźniasz się!
Czy wolno bluźnić, słysząc takie ponaglenia?
Tak.
Wpycham rękę pod materac i szukam swojej tęczy, lecz nie mogę znaleźć. Ściskam metalowy
kątownik łóżka. Pocieram jego krawędzie. Pozwalam dłoni krwawić.
Czy to jest zabawa?
Nie.
Ale mam prawo, by po wyżłobionych w ten sposób torach przejechał super ekspres…
Moja kolej.
5
Się kręci
Marcin Wasiński
Sobotni wieczór jest dziwnym czasem topiących się w wesołości ludzi. Słyszę wtedy, jak
stolikowe marzenia rozbrzmiewają chichotem. Takiego właśnie wieczoru, upajając się własnym
towarzystwem, ruszam w głąb roześmianej ulicy. Kolorowe lampiony i wystawy odbijają iskry
w tęczówkach – moich i tych przechodzących od stolików drewnianych do stolików plastikowych.
Nie mogąc się zdecydować na rodzaj uciechy, skręcam do parku.
Spotykam płaczącą kobietę. Widocznie już wie.
Mogłaby odmienić mój świat, więc pewnie ofiarowałbym jej miłość, ale że sam mam jej
tak mało, idę po piwo. Wkrótce jednak wracam z dwiema puszkami i mówię płaczącej, że
otarłbym jej łzy z policzków, lecz muszę zachować współczucie. Mam go tak niewiele dla
siebie. Ona odpowiada, ja bez emocji wypieram, bo osobistej goryczy posiadam wystarczająco.
W przepełnieniu własnego smutku, z deszczowego pragnienia uczucia bliskości całuję ją.
A potem bez słów wchodzimy do pubu o dość burzliwej przeszłości na szybkie espresso.
Siedzimy milcząco, patrząc na siebie, a ponura barmanka, w tym równie ponurym lokalu, co
chwila nas ucisza. Wyciągam piłę, taką zwykłą, do drewna i mówię, że utnę jej słowa, jak się nie
przymknie.
Oświetleni dwudziestowatową żarówką, wepchnięci w monologi, nie nazywamy rzeczy po
imieniu, zamieniamy je w symbole; przecież nie sposób uciec od komercji. Zębami toczę bałwany
jak Elvis zamknięty w windzie towarowej, a przede mną to dziecko Lenina i coca-coli, o zapachu
ziemi i gotującej się zupy, mimochodem sprowadza bogów do zagadnień absurdu.
Przyglądam się uważniej towarzyszce kofeinowego rendez-vous. Wyraz twarzy ma jak święta
Teresa na targowisku, która przymierza nowe spodnie. Do tego jest brunetką, a ja brunetek nie
lubię – boję się ciemności od czasu historii z grotą.
Grające w oddali radio po raz kolejny nadaje komunikat, że jutro nastąpi koniec świata.
Nieznajoma podnosi się w wyraźnym celu zakończenia znajomości, a na pożegnanie wypuszcza
z otwartych dłoni martwe płatki śniegu.
Zabieram co większe kamienie bożego pocieszenia i wychodzę prosto na czarne. By pozbyć
się gniewu na ulicy Zmartwychwstania, skręcam do centrum światka, powiedzmy, przestępczego.
Przynosi to dość oczywiste skutki – dowiaduję się, że nawet stałe reguły posiadają umiarkowaną
stałość. Na nic uniesienie bohaterskie, skoro skopało mnie kilku typa. Światło zaczyna wydzielać
strefy. Pozbierałbym się do kupy, ale po co, jutro – białe cmentarze.
Kątem pluję, wisząc z bezradnie rozłożonymi rękoma. Na krzyżu. Mam dreszcze i wydaje
mi się, że świecę od zewnątrz. Rozsadzające głowę słowa kieruję do taty, ale odbicie nie wraca.
Mijają mnie obojętne kobiety na trzycalowych szczudłach i mężczyzna, który po sukcesie
matrymonialnym zaczął kochać wódkę. Przechodzą biali, szarzy i czarni. Od dawna nie widzą,
choć sprzedaję po zaniżonej cenie.
Wrócę.
Za trzy dni nastąpi początek.
6
Uroboros
Anna Chudy
I nim się obejrzałam, znowu koło pani stoję. Dziś świeci słońce i jest ciepło, ale ponoć idzie
zmiana pogody – zima wraca od wtorku. Wie pani, ja wolę, jak przymrozi. Wózek nie grzęźnie,
buty nie zapadają się po kostki. Idzie człowiek pewnie, a zmrożony śnieg cudownie chrzęści
pod podeszwą. Najbardziej lubię moment, kiedy po wyjściu z niedowietrzonych pokoi bierze się
pierwszy wdech i mróz wnika do płuc. Nic lepiej nie orzeźwia. Od razu koronę Europy można
zdobywać. Ale ludzie nie doceniają takiej pogody. Wolą cieplusio, zgnilusio. No. To ja objadę
sobie raz czy dwa dookoła i wracam. Wyszłam dzisiaj później niż zwykle, to i czasu mam mniej.
Aby do wtorku!
Ależ falstart. Ledwo co się pożegnałam, a już wróciłam. Kompletnie nie da się dzisiaj
spacerować. Wszystkie boczne ścieżki pod błocichem. A tam prosto, przy tym jakby rondzie,
rozkopali tak niechlujnie, że mimo szerokiej alejki nie przejedzie pani. Pokrążę sobie w takim
razie tutaj chwilkę i trochę pani poopowiadam przy okazji. Już ostatnio przy naszym spotkaniu
tak się zastanawiałam, jak to jest, że czasem jeden moment wystarczy i sympatia się pojawia
albo nie. Uśmiech człowieka ujmie, błysk w oku zatrzyma, czasem zaś tembr głosu odrzuci.
Raz polubiłam chłopaka tylko dlatego, że miał buty tej samej firmy. W sumie, jak się dobrze
zastanowić, wszystko da się uzasadnić. Ale jak wytłumaczyć moją sympatię do pani? Nie mam
pojęcia, kim pani jest i co sprawiło, że jest pani właśnie tutaj. Znam pani imię oraz nazwisko
i wiem, że umarła pani młodo. Grób pani, choć odnowiony, niczym szczególnym się nie wyróżnia.
Dużo takich w szeregu. A jednak coś sprawiło, że panią dostrzegłam i myślę o pani czasem. No
tak, jest imię – Helcia, nie Helena. Zmarła pani pięćdziesiąt lat temu i leży w pojedynczym
grobie. Czy ten (tak, myślę, że to mężczyzna), kto nazywał panią Helcią, wystawił pani ten nowy
pomnik? Wygląda bardzo świeżo, ma najwyżej parę miesięcy. Wokół pięknie położona kostka
i jeden duży znicz, który pamiętam, palił się jeszcze wczoraj. Ktoś dba o panią. Może to miłość
i tęsknota? A może poczucie winy? Kto wie, czy któregoś dnia przy pani kwaterze nie spotkam się
z tym, kto panią odwiedza. Spojrzę wtedy na niego ukradkiem, udając zainteresowanie grobem
obok, i mam nadzieję, że dużo wyczytam z jego twarzy.
Jestem z powrotem. Przejechałam kawałek w dół, do tych grobów przy modrzewiach. To też
stały punkt moich spacerów. Uwielbiam te drzewa, choć wie pani, o tej porze roku wyglądają
nieciekawie. Na gałęziach z przerzedzonymi, wyschniętymi rudymi igłami niechlujnie jakoś
wiszą maleńkie szyszki. Kiedyś widziałam na wsi bardzo brudnego kudłatego psa i od tej pory,
pani wybaczy, zimowe modrzewie będą zawsze kojarzyć mi się z zaniedbanym psim tyłkiem.
Ale to mnie nie zraża. Kiedy są zielone, wyglądają pięknie i lekko. Moja babcia mówiła na nie
„modrzeje” i powiem szczerze, za to najbardziej je lubię.
Przyznam, że krążę tam jeszcze z innego powodu. Kiedyś, to jeszcze przed zimą było, widziałam
tam zjawiskową postać. Kobieta, czterdziestoparoletnia na oko, proste spodnie, dopasowany
płaszczyk, krótkie falowane włosy w kolorze pieprzu z solą, na ramieniu plecakoworek, w dłoni
7
trzy róże. Do tej pory nie jestem pewna, czym mnie
ujęła. Tym, że wbrew swojemu ubraniu wyglądała
jak kwintesencja kobiecości i elegancji? Tym, że
każdy jej ruch mówił: „jestem zadowolona z życia,
wiem, czego chcę”, a wyraz twarzy dodawał: „jestem
wolna”? A może zaciekawiła mnie, gdy podeszła do
grobów pod modrzewiami i na trzech z nich położyła
po róży? Nie wiem, ale od tej pory odwiedzam tamto
miejsce, mając nadzieję, że zobaczę ją z daleka.
Przyznam się pani, że jeśli tylko mogę, żywych
tutaj unikam. Świeżo posmutniałych nie chcę kłuć
w oczy nieżałobą. Tych, co w żalu już okrzepli,
omijam, bo są często skorzy do rozmowy. A ja nie
chcę. Wie pani, z panią mogę ot tak, po prostu.
Z żywymi tak się nie da. Wypytują, oceniają, dziwią
się. Z dzieckiem – mówią – do umarłych? Jeszcze się
na śmierć napatrzy, jeszcze poczuje. Po co takie małe
brać. A nie straszno pani? Nie dziwnie?
Sama pani widzi, że omijam nie bez powodu.
A przychodzę, bo lubię. Bo tuje, bo cisy, bo szyszki
i liście, bo nagrobne fotografie. I wokół zaklęcia: żył, żyła, żyli i zdrowaś Mario. Tylko Adasie,
Krzysie i Anulki swędzą w kącikach oczu.
Słońce zachodzi. Pozwoli pani, że się pożegnam, wracać trzeba.
Do widzenia. Pójdę naokoło, mam jeszcze trochę czasu.
8
Ławka
Juliusz
próbuję zabić się już na początku... odratowali... czerwony ze złości wrzeszczę i wymachuję
pępowiną w kierunku obcych twarzy... dalej nie pamiętam…
Ranek witam dwudniowym zarostem i smakiem zużytej opony. Dłuższą chwilę gapię się tępo
w sufit, a potem ześlizguję z wykładziny w cementową wyściółkę łazienki. Na śniadanie zimna
herbata połknięta hałaśliwym siorbaniem. Wychodzę.
Przed papierniczym kolejka, w mięsnym puste haki, na rogu milicjant. W parku jedyna
nienaruszona ławka, o dziwo, wolna. Szarmanckim gestem obejmuję oparcie. Za chwilę przyjdzie
jakaś pani z pieskiem, jakiś pan o lasce, jakaś matka z wózkiem. Na razie jestem panem sytuacji
i nie przegonią mnie gołębie zażarcie przeszukujące wyświechtany asfalt. Na razie siedzę.
Zegar na wieży wybija, bo już pora. Osiem, dziewięć, dziesięć, gubię się przy jedenastym.
Strzepuję z kolan zasiedziałe okruchy i patrzę, jak błyskawicznie znikają w dziobach, które już
po chwili trzepocą spłoszone zamszakami cwaniaka w okularach. Leniwe przed-po-południe
któregoś z dni tygodnia, być może środa, więc nie odniosę do biblioteki kieszonkowego wydania
dzieł zebranych. Może jutro.
Tymczasem dziś muszę uciec przed klekotem obcasów miarowo wysyłających niezrozumiałą
wiadomość alfabetem Morse’a. A co to to, co to to, kto to tak gna... Zamykam oczy i krzykiem
zatykam uszy. Przestraszona staruszka upuszcza laskę i, prawie potrącona, rozgląda się
zdezorientowana, czego już nie widzę, bo biegnę na spotkanie krzakom, płotkom i kolcom białych
róż. Ceglana ściana zabudowań klasztornych oddaje przyjazny chłód, ale nie czekam. Zaczepiam
ramieniem i rozrywam koszulę na łokciu, wkrótce czeka mnie też siniak na kolanie, choć na
razie nie czuję metalowych prętów bramy. Sprzedawca baloników wydaje się nieporuszony całą
sytuacją i trzyma kurczowo pęk sznurków, jakby miał zaraz odlecieć. Cukrowa wata zawija się
w rytm miarowego warczenia i chrzęstu kryształków o metalowe ścianki. Kobieta w lokówkach
mości legowisko na okiennej poduszce. Tramwaj dzwoni i skrzy na zakręcie. Podwórko śmierdzi.
Cisza.
Na Świętojańskiej żywego ducha. Łapię urywany oddech i wypełniam ulicę łomotem
tętna. Brukowana nawierzchnia osiada kurzem naniesionym nie wiadomo skąd. Spoglądam
na wydymane firankami okna kamienic. Tu już można bezpiecznie kopnąć beztroski kamień
i wodzić wzrokiem za jego turkotem i odbijaniem od krawężników. Tu już można pomyśleć,
co dalej i dlaczego przez cały ubiegły tydzień czy nawet miesiąc nie zrobiłem właściwie nic.
Dzisiaj pewnie też tak będzie, za chwilę zacznie się ściemniać, wieczór, noc, sen, kolejna
kartka z kalendarza. Chrzanić to! Kamień toczy się, wpadając w kupkę zeschniętych liści.
Zostawiam go w ciepłym legowisku i przechodzę nad rzekę. Kajakarze równomiernie ścigają
się z wycieczkowcem. Turyści przebierają wśród pamiątkowych wyklejanek z muszelek. Kot
przemyka wśród ruin spichlerza. Obejmuję to wszystko wzrokiem i uśmiecham się do samego
siebie, a może do kwiaciarki, bo odwzajemnia spojrzenie, i wtedy zauważam ją po raz pierwszy.
9
Olśniewająca – Dziewczyna Moich Marzeń. Wychodzi właśnie ze szkoły, spódniczka tuż za
kolana odsłania białe podkolanówki, kasztanowe warkocze przeplatam palcami, usta pachną
cynamonem, a ona, nic o tym nie wiedząc, znika w najbliższej bramie.
Wtedy świat zasłania mi deszcz zadrukowanych kartek. Za chwilę podjeżdża suka i pochłania
chłopaka z bibułą. Gołębie.
Żeby tak wznieść się ponad dachy i zostawić to... wszystko. Banalna myśl, ale co poradzić, gdy
zazdrości się chmurom beztroski i wiatru w kłębach. Teraźniejszość, niczym bezbarwna fotografia
prześwietlona dymem pożarów, kładzie się we wrześniowej pościeli i otula ciepłem mijającego
lata. Wieczorem modlę się zawsze, żeby nie zwariować i jakoś przeczekać. Potem przychodzi
i oblepia mnie kokonem prawd.
10
Przeklęta
Izabela Kudasik
Jej imię jest wam zupełnie do niczego niepotrzebne, bo jeśli udałoby się, choćby tylko przez
przypadek, je zapamiętać, ciążyć będzie gdzieś na dnie kłębowiska myśli pod koniec dnia. Niech
dla was będzie po prostu Przeklętą. Choć nie wiem, czy przeklął ją Bóg, czy Anioł Stróż nie
czuwał. A może myślicie, że została stworzona przez diabła?
Kiedy pierwszy raz babka załamała nad Przeklętą ręce, wzdychając: „Tyś czartu spod ogona
wypadła” – dziewczynka jeszcze się nie bała. I gdy matka kręciła głową na jej szatańskie pomysły,
wciąż pozostawała szczęśliwym dzieckiem. Lecz gdy kolejna nauczycielka syczała z dezaprobatą
na widok niepokornej uczennicy, odwracając głowę w stronę okna, Przeklęta była już przekonana,
że czegokolwiek się tknie, przyniesie jej tylko strach. Ojciec każdy wyskok córki kwitował tak
samo:
− To diabelskie nasienie nie może być moje.
Od tamtego czasu Przeklęta próbuje bezskutecznie uciec od siebie i zapomnieć o pustce, która
wciąż ją toczy. Gdyby umiała powstrzymać wewnętrzny psychiczny ból i pokonać niepokój,
towarzyszący wiernie niczym pies, byłaby pewnie mniej roztargniona i chaotyczna. Myśli, że
jest wrzecionem, które zawieszone pod sufitem rozwija nitkę w dziwnym pulsowaniu i uderza
gwałtownie o podłogę. Wiem, co o niej myślicie. Nie moglibyście takiej osoby polubić? Może
dlatego właśnie Przeklęta ma nieustającą huśtawkę nastrojów i same niechciane myśli.
Życie to przegrana gra...
Czasami czuje, że urodziła się z cegłą przywiązaną do nogi. Ta cegła sprawia, że Przeklęta
żyje mocniej od innych. Rzuca się na wiatr, na deszcz, na mróz. Łagodzi lęki fizycznym bólem.
Zagłusza używkami drżenie przed niewiadomą przyszłości. I nigdy nie przestaje obawiać się
dotknięcia, ze strachu atakuje pierwsza, rani, żeby ochronić siebie. Mielibyście jej dosyć już po
kilku dniach.
Gdy usłyszała: Sprawiam same kłopoty i nie ma ze mnie pożytku – śpiewane mocnym, niskim
głosem, doświadczyła nagle, że nie jest wyjątkiem, ktoś może mieć tak samo pokręcone życie.
Odtąd miała na pocieszenie siostrę, prawie bliźniaczą, opowiadającą za nią o powrotach do krainy
czerni. Odpycha wszystkich, których kocha, a kiedy wyrzuca za drzwi, by za chwilę dzwonić
i błagać o litość, kiedy potrafi skreślić za jedno niewłaściwe słowo, wie – żyje w piekle, które
sama codziennie orze i zasiewa.
Przyjaźń to przegrana gra...
Przeklęta panicznie boi się, że Wybrany lada moment ją porzuci. Dlatego, na wszelki wypadek,
sama rzuca go co kilka tygodni. Jest impulsywna i popada w skrajności. Jednego dnia potrafi
goić balsamicznie, by następnego rozrywać znów na strzępy, tańczyć na ostrzu noża. Emocje
11
biorą górę nad zdrowym rozsądkiem, o którym mówi,
że diabli wyjadają go systematycznie na śniadanie. Jeśli
nie leżeliście jeszcze z nikim na wysoko zawieszonym
hamaku, nic nie wiecie o prawdziwym bujaniu.
Przeklęta chce być kochana bezgranicznie
i bezwarunkowo, lecz gdy Wybrany spełnia oczekiwania,
wtedy przestaje wierzyć w czystość jego intencji.
Przecież takich dziewczyn nie można kochać. A jednak
Przeklęta jawi się niczym atrakcyjna zagadka, z którą
można zmagać się każdego dnia, ponieważ jest urocza
i nieprzewidywalna. Wiruje w jego głowie jak świat
podczas lotu na karuzeli i uzależnia od siebie mocniej niż
wszystkie znane nałogi. Wybrany nie boi się Przeklętej,
jest taki sam i kiedyś pewnie ją zostawi. W końcu on też
wie.
Miłość to przegrana gra...
Przeklęta kończy w tym roku dwadzieścia siedem lat.
Miesiąc temu jej rówieśnicę, idolkę, głos towarzyszący
wszystkim wieczorom, znaleziono martwą. Nie pytam
was, jaką przyszłość jej wróżycie.
Powiadają, że przeznaczeniem borderlinów jest bycie przeklętym, stoczenie się na dno i życie
w piekle.
Nie wierzcie w to. Nigdy.
12
Brama Czarnego
Zaułka
Krystyna Habrat
Piec przez noc wystygał zupełnie i rano Ludka z oporem wysuwała nogi spod kołdry na
trzeszczącą przeraźliwie podłogę. Trzęsła się z zimna w przeciągach korytarza, czekając nad
pożółkłym zlewem, aż nasączy się jej wody do wiaderka. Starsze kobiety, opatulone szlafrokami,
poganiały ją.
Wieczorem, znów skulona pod kołdrą, zasypiała z myślą, że i dziś nic się nie zmieniło. Nawet
nie wiadomo, jak by tu co zmienić. Tylko – gdy się ma dwadzieścia cztery lata – nie może dzień
za dniem płynąć jednako, i to o niczym. Gdzieś za oknem poskrzypywała naderwana blacha, to
znów stukała gwałtownie w podmuchach wiatru. Zza drzwi dolatywało monotonne kapanie wody
z wiecznie popsutego kranu. Rozpryskujące się miarowo krople, niczym tykanie zegara, były
sercem tej skazanej na wyburzenie kamienicy.
Jednakże każdego dnia przeżywała szał radości, gdy zbiegała po schodach szkoły, w której
drugi rok uczyła matematyki, i szła do domu. Uciekając stamtąd, wyzwalała się z zagrożenia
napadami złości dyrektorki. Wszyscy przed nią drżeli, bo ta przezywana „piranią” przysadzista
jejmość w czerni świdrowała wszędzie szparkami oczu zza wypukłych szkieł i potrafiła zaskoczyć
znienacka krzykiem, dudniącym echem po całej szkole.
Ludka umykała wyzwolona, ale już zmagając się z ciężką bramą ogrodzenia szkoły, poważniała.
Wychodziła przecież w mroczne ulice Czarnego Zaułka. Tak nazywano tę zapyziałą dzielnicę,
gdzie po beznadziejnych poszukiwaniach zdecydowała się wynająć pokój u dwóch starszych pań.
Stały tutaj kamienice przeznaczone do rozbiórki. Niektóre, opuszczone już, straszyły czarnymi
oczodołami wybitych okien. Z zakamarków zionęło moczem i stęchlizną. Labirynt ciasnych
uliczek napawał lękiem, a jeszcze bardziej – ukazująca się znienacka postać. Wprawdzie tu
i ówdzie ozdobny detal architektoniczny zdradzał, że domy pamiętały świetniejsze czasy, ale kto
by teraz chciał mieszkać bez wygód, łazienki z gorąca wodą, windy. Ludka wracała tu niechętnie.
Usiłowała nie patrzeć, jak na podwórzu dokańczają żywota pordzewiałe rupiecie i materace
wyrzygujące włosie. Nad nimi trzęsło się rachityczne drzewko, podobne pokrzywionym
staruchom, jakie się tu kręciły. I tak dzień po dniu szamotała się od jednego miejsca, gdzie było
jej źle, do drugiego równie odpychającego.
Aż jednego razu pośpieszała do domu prędzej niż zwykle. Dokuczliwy wiatr odpychał w tył,
utrudniał każdy krok, ale ona z uśmiechem przedzierała się wśród wirujących liści, jakby tego
nie zauważała. Ściskała w ręku pęczek rzodkiewek. To one wybuchły jej w oczach czerwienią,
gdy kilka godzin temu wymknęła się na przerwie, by ogrzać wyziębione ciało słońcem. Kiedy
wychodziła po lekcjach, panował już zmrok. Stęskniona więc za jasnością, przeszła kilka ulic –
ukojona, znieczulona na frasunki, które ostatnio nie dawały spokoju.
Nagle przystanęła przed straganem z rzodkiewkami. „Rzodkiewki teraz, późną jesienią?”–
zdziwiła się, a okutana chustami przekupka z założonymi nawzajem w rękawy rękami – cała
13
niczym Budda – poczuła ożywienie. Zanurzyła pęczek w wiaderku z wodą i zalśnił żywszą
czerwienią.
„Zapomniałam o istnieniu kolorów – pomyślała Ludka. – Zagubiłam się w pustce bez barw”.
Dotknęła rzodkiewkami twarzy. Zapachniały jak wtedy... Wiosną całymi dniami spacerowała po
ulicach z Danielem. Na straganach co krok kusiły koralami rzodkiewki. Kupowali je zachłannie
i, śmiejąc się, wkładali nawzajem do ust.
Teraz by się tak nie odważyła. Daniel już ją onieśmielał. Ale wówczas, trzymając go pod ramię,
nosiła rzodkiewki niby bukiet zaręczynowy.
Niedawno wybrali się oboje tą samą trasą. W parku drzewa, obdarte z liści, odsłaniały pustkę
bez miary. Nagle zmrok zapadł jak kurtyna. Niebo zaczerniło się złowieszczo chmarą ptaków,
która powiewała zmianami lotów niczym firanka na wietrze. Niebo i ziemię wypełniło ptasie
pizzicato – kroplisty lament rwanej struny. Zawrócili pośpiesznie. Pod jej domem, jak za każdym
razem, oznajmił:
– Nie lubię tej dzielnicy.
Straciła odwagę, by zaprosić go na górę, narażać na nagabywania staruszek i niemiłe mu
łaszenie psa. Odkąd tu zamieszkała, Daniel jakoś poniechał umawiania się na następny raz. Nigdy
więc nie wiedziała, czy pojawi się jeszcze, czy już nie. I ciągle czekała. Czasem uciekała z domu
i wlokła się gdzieś bez celu, by nie wyczekiwać daremnie.
Coraz częściej wracała ze szkoły z nowym nauczycielem od polskiego – Pawłem. Był bardzo
nieśmiały i nie mógł przywyknąć do wyskoków „piranii”. Karcony o byle co, stawał się zupełnie
bezradny, a ta dopiero się nad nim pastwiła. Później nieustannie o tym mówił, rozważał i choć
szli razem, każde zajęte było swoimi myślami. Paweł w roztargnieniu kopał kamyki, Ludka
podnosiła zżółkłe liście klonu. Kiedyś przyznał się jej do pisania wierszy. Mówiąc to, spuścił
oczy, poczerwieniał i taki był nieszczęsny, że mu współczuła. Pomyślała, jak te wiersze muszą
być nieudane i on przez to wiecznie przegrany. Kiedy napomknął, że już mu coś wydrukowali,
tylko się zdziwiła i zaraz o tym zapomniała.
Na pożegnanie Paweł nieodmiennie powtarzał, by kiedy do niego zadzwoniła po południu, to
się gdzieś wybiorą razem, do kina lub na spacer. Uśmiechała się blado. Po co miałaby dzwonić?
Nie był przecież Danielem. Czasem by to nawet zrobiła, gdyby nie myśl, że a nuż Daniel zawita
niespodzianie, a jej nie będzie.
Już dawno go nie widziała. Siąpiły deszcze, a kiedy ustały, z żółtego łanu nawłoci krzewiącego
się na nieużytkach za domami zostały tylko brunatne krechy badyli z obwisłymi szpargałami
zeschłych liści. Wtedy pomyślała, że wszystko jest beznadziejne i Daniel więcej nie przyjdzie.
Sama będzie musiała zmienić coś w swoim życiu. Tylko jak? Żeby choć wyrwać się z tych
umierających domów, gdzie strach wyjść po zmroku!
Najgorsze były niedziele. Wtedy miasto w beznadziejnym wyczekiwaniu, czy się co nie
wydarzy, zapadało w drzemkę, zakładając antaby na drzwiach niczym złożone na brzuchu ręce
i spuszczając powieki żaluzji sklepowych.
Ale dziś Ludka miała rzodkiewki, więc nie bacząc, czy to wypada, zadzwoniła z sekretariatu do
Daniela. Tam nie dosłyszeli, kogo prosi, i jak na złość musiała powtarzać nazwisko dwukrotnie.
Kręciły się za nią różne osoby. Czuła spojrzenia wbite w plecy. Pochylała się nisko nad aparatem,
chcąc osłonić rozmowę przed innymi.
– Halo! – odezwał się wreszcie obco.
14
Omal nie rzuciła słuchawki.
– To ja, Ludmiła – szepnęła w końcu.
– A, witam! Dawno się nie widzieliśmy... Żebyś wiedziała, jaki jestem zapracowany!
Wykańczam olbrzymi projekt. Jeżdżę na lustrację terenu. No... sama wiesz, jak to jest...
Wiedziała i nie wiedziała. Musiała jednak powiedzieć to, co zamierzyła:
– Mam coś dla ciebie...
– No? Co?
– Przyjdź i zobaczysz.
– No dobra. Wpadnę po czwartej. Tak o piątej! To na razie!
Czekała, czy jeszcze co powie, ale to miało wystarczyć. Gdy potem sekretarka wezwała
ją do kancelarii, przestraszyła się, że Daniel coś zmienia, ale to „pirania” chciała rozmawiać.
Oczy miała zmrużone, co było złą wróżbą. Ludmiła zmuszała się, by jej jak najmniej słuchać.
Odczytywała wspak i na skos cyfry z leżącego obok kalendarza. Dodawała je, mnożyła, a “dyra”
monotonnym głosem wylewała swe wieczne pretensje, że uczniowie dalej nie lubią matematyki.
A niech sobie gada!
Dzisiaj nic nie powinno zmącić jej radości. Przecież szczęście okazało się czymś tak łatwym.
Wystarczyło wykręcić numer do Daniela. Byle pokonać w sobie niepokój. Zawierzyć losowi.
Ostatnią lekcję kończyła roztrzęsiona, a dzwonka ciągle nie było. Patrzyła co chwilę na
zegarek, pytała uczniów o dokładny czas. W końcu dało się słyszeć ciche brzęczenie. Wybiegła
pierwsza, roztrącając gromadki uczniów. Po raz pierwszy szła w Czarny Zaułek bez lęku.
A tu wiatr się zerwał i odpychał do tyłu. Pochylona, prawie biegła, jakby bała się spóźnić. Jakby
coś mogło przepaść. A przecież do przyjścia Daniela jeszcze dużo czasu. Zdąży przygotować
rzodkiewki. Ułoży je z liśćmi na dużym talerzu. Albo poodkrawa same czerwone kulki. Będą,
jak na wiosnę, wkładać je sobie nawzajem do ust. Byle staruszki, złaknione widoku obcych, nie
przeszkadzały zbyt często. Byle on nie wdał się z nimi, jak kiedyś, w uprzejmą pogawędkę, nie
bacząc na jej zniecierpliwienie. Pragnęła mieć go tylko dla siebie.
Mijając narożny sklepik, ostatnim spojrzeniem uchwyciła na wystawie pęczki rzodkiewek,
co rozsiadły się niczym ludowe tanecznice w sutych spódnicach liści. Zawahała się, czyby ich
jeszcze nie dokupić. I chociaż ciągnęło ją coś niepokojąco do domu, w zachłanności na radość
zawróciła do sklepu.
Najbardziej dłużyły się ostatnie metry. Dom był tuż-tuż, a ciągle daleko. Wreszcie dobrnęła,
rozczerwieniona z pośpiechu i emocji. Zaskrzypiały stare schody. Pies staruszek skomlił
przeraźliwie. W drzwiach bielała kartka: „Nie mogę dziś. Mam naradę. D.”.
Na szczęście staruszki tym razem nie wystawiły głów na korytarz.
Pociemniało zupełnie, a ona, nie zapalając lampy, siedziała zapatrzona w czerwone kulki
rzodkiewek na talerzu, oświetlone mdłym blaskiem latarni zza okna.
Coś jej w oku nagle zamigotało. Łza. Jedna, jedyna. Więcej nie trzeba. Spiesznie ją otarła
i ugryzła rzodkiewkę, ale zaraz wypluła. Nie mogła jeść. Była pewna, że gdyby Daniel skosztował
dziś tej czerwieni, wszystko by wróciło. Tylko że rzodkiewki już ostatnie w tym roku.
Dreszcz nią wstrząsnął. To z zimna. Zapomniała napalić po powrocie w piecu. Podniosła się
ociężale. Kiedy drzwiczki pieca różowiały już od ognia, postanowiła zadzwonić do Pawła.
Potem, czekając na niego, przykładała dłonie do rozgrzewających się zwolna kafli pieca
i nasłuchiwała. Gdzieś tam gwizdała lokomotywa, wiatr tłukł skrzypiącą blachą rynny.
15
Goniąc nieuchwytne
jutro
Tomasz Mularski
Lato 1972 roku już dawno przeszło do historii. Dziś pojawia się tylko w sentymentalnych
wspomnieniach ludzi siedzących przy kominkach, gdy drżącymi z emocji rękoma próbują
utrzymać rozdygotaną filiżankę herbaty. Pierwsze pocałunki, miłości, rozczarowania; bieg przez
płotki ze związanymi nogami. Nigdy więcej niebo nie było tak niebieskie, słońce tak ciepłe, życie
nie skrzyło się już tyloma barwami. Mimo że nie wszyscy mają sposobność, by powspominać
ze mną ten wspaniały czas – rodzice zmarli dekadę temu, a tydzień wstecz pochowałem żonę
– wczasy w Powtanville odbijają mi się pod kopułą jak piłeczka pingpongowa. Bo czyż wtedy
nie zacząłem naprawdę żyć? Czy właśnie tam nie poczułem prawdziwego zapachu radości
i odrzucenia? Wówczas tak nie myślałem, skądże. Zerwanie z Wendy zszokowało mnie jak
pierwszy cios w szczękę na szkolnej potańcówce, brutalnie przestawiło sposób postrzegania
świata. To nie było zwykłe rozczarowanie. Gdy odchodziła, gdy jej długie kasztanowe włosy
falowały na wietrze, po raz pierwszy w życiu poczułem gorzki smak nienawiści; chciałem
wykrzyczeć w tę śliczną twarz Bóg wie ile złośliwości, oskarżeń, pretensji. Z perspektywy czasu
widzę, że dobrze zrobiłem, gryząc się tamtego dnia w język. Metaliczny posmak w ustach trochę
sprowadził mnie na ziemię. Przynajmniej tego nie żałuję. Tej jednej rzeczy nie zmieniłbym,
gdybym miał okazję.
Wendy mieszkała w niewielkiej kamienicy w centrum miasteczka. Po raz pierwszy zauważyłem
ją, kiedy przemierzałem sklepy w poszukiwaniu wakacyjnej pracy, lekkiej fuchy za kilka dolarów
dziennie, żeby móc kupić sobie wieczorem piwo korzenne i poślęczeć przed telewizorem
w salonie razem z ciotką. Wendy stała w otwartym oknie, spoglądając rozmarzonym wzrokiem
na ulicę. Z pokoju dobiegały dźwięki jakiejś piosenki; nie kojarzyłem jej, ale ta melodia i widok
zamyślonej dziewczyny wywrócił mi życie do góry nogami. Na dobry kwadrans zmieniłem
się w kamienny posąg. Ludzie mijali mnie; jedni przepraszali, drudzy zaczepnie szturchali,
jeszcze inni trącali, jakbym był niewidzialny. Dla mnie nie miało to znaczenia. Mogłem zostać
obrabowany, pobity, nawet zamordowany. Nie potrafiłem odwrócić oczu od Wendy. Wiedziałem,
że im dłużej to robię, coraz bardziej się pogrążam, że dalej nie będzie już niczego, tylko tęsknota
i wrażenie, że ktoś grzebie ci w sercu rozżarzonym śrubokrętem. Najgorszym okazał się fakt, że
ona też na mnie patrzyła. Ja byłem świeżo upieczonym dwudziestolatkiem, Wendy nieśmiało
wchodziła pod trzydziestkę. Dwa dni później dowiedziałem się, że miała dwadzieścia osiem lat.
Mimo to nie wstydziła się ze mną rozmawiać, nie traktowała jak dzieciaka. To ona pierwsza się
odezwała, gdy sterczałem na ulicy, zadzierając głowę jak mały chłopiec wpatrzony w latawiec. Jej
głos wywołał u mnie dreszcz podekscytowania, był łagodny i kojący, a w połączeniu z zamyśloną
buźką robił piorunujące wrażenie. Wendy nigdy nie zaprosiła mnie do siebie, a ja nigdy nie
naciskałem, chociaż schody znajdowały się metr przede mną, wręcz czekały, aż postawię na nich
stopę wciśniętą w zakurzone trampki. Byłem młody, naiwny i głupi. Myślałem, że jutro, jutro na
pewno powie, iż mogę wejść. Jeśli nie jutro, to bankowo pojutrze. W końcu przegadywaliśmy
całe dnie, to do czegoś zobowiązuje, prawda? Do dzisiaj, gdy patrzę wstecz, moja własna głupota
mnie przeraża. Nie mam nawet usprawiedliwienia.
16
Ciotka myślała, że złapałem jakieś dorywcze zajęcie. Tak to ująłem. I wcale nie mijałem się
z prawdą; po prostu poszedłem w odwrotnym kierunku. Miałem dwadzieścia lat, stała praca mogła
poczekać do przyszłego roku, co nie? Codziennie przychodziłem pod starą kamienicę. Wendy
punktualnie o ósmej otwierała okno, tak się zaczynało. Z każdym dniem czułem, że jesteśmy
sobie coraz bliżsi. Co z tego, że dzieliła nas ściana z cegieł i piętro. Po jakimś czasie rozumieliśmy
się bez słów, czytaliśmy sobie z oczu niczym z otwartych ksiąg. Nie wiedziałem tylko, dlaczego
Wendy nie zaprasza mnie do środka. Sama też nie chciała wyjść na ulicę. Tyle wieczorów snułem
plany o romantycznych spacerach w pobliskim parku, seansach w kinie dla zmotoryzowanych,
wycieczkach do wesołego miasteczka. Powtanville było jak dobry sen; miałem tu wszystko,
czego pragnąłem od życia. Cicha, senna
mieścina w umiarkowanym klimacie, gdzie
mogłeś oddać swojej dziewczynie kurtkę, gdy
wieczór zaczynał robić się chłodny, harmonia,
no i Wendy. W pewnym momencie złapałem
się na tym, że snuję plany pozostania tu na
dłużej niż tylko wakacje. Nie interesowały
mnie studia, chociaż włożyłem mnóstwo czasu
i pracy, by zdać wstępne egzaminy. Teraz
obchodziła mnie tylko Wendy i Powtanville,
kobieta mojego życia i miejsce, gdzie czas się
zatrzymał, wycofał z morderczego wyścigu ku
postępowi.
Któregoś dnia w końcu udało mi się
wyciągnąć ją z domu. Stała sztywno
kawałek przed głównym wejściem, jakby
atmosfera ulicy miała w sobie coś zabójczego,
paraliżującego. Powiedziałem, że chciałbym
wejść do kamienicy; poczuć jej ciepło, bliskość,
złapać za rękę, popatrzeć z bliska w oczy,
przytulić. I wtedy stało się coś dziwnego.
Wendy zaczęła płakać. Widziałem, iż chciała
tego co ja, pragnęła tego z całego serca, ale
zamiast się zgodzić, wbiegła spanikowana
do budynku. W drzwiach nagle stanął starszy
mężczyzna. Powiedział, że muszę już iść,
bo narobiłem sobie i Wendy kłopotów. Gdy
postąpiłem krok w jego kierunku, uderzył mnie
drewnianą laską w żebra. Nie mogłem zrobić
nic więcej. Sterczałem przed nieznajomym
mężczyzną, próbując ogarnąć to wszystko rozumem; bezskutecznie. Wendy stanęła w oknie,
spoglądając na mnie zza uchylonej zasłonki. Wtedy widziałem ją po raz ostatni. Aż do dziś.
Od tamtego wydarzenia dużo się zmieniło. Dzień później wyjechałem z Powtanville.
Wyglądałem jak zbity pies, czułem się znacznie gorzej. Opuściłem miasteczko bez żadnych
wyjaśnień. Nie chciało mi się żyć. Czy takie wytłumaczenie jest wystarczające? Obraz zapłakanej
Wendy prześladował mnie przez dwadzieścia lat, podczas których skończyłem studia, poznałem
przyszłą żonę i znalazłem pracę w redakcji miejscowej gazety. Miałem mnóstwo okazji, by
wrócić pod starą kamienicę, lecz zabrakło mi odwagi. I bez tego moje życie straciło sens.
17
Małżeństwo z Liz było dziwne, podobnie jak nasze wzajemne relacje. Miłość nigdy nie jest taka
sama, a pierwsza zawsze nie ma sobie równej. Zachowywaliśmy się jak dwójka ludzi, którzy
na siłę znaleźli towarzystwo, by uleczyć złamane serca. Łączyło nas życiowe rozgoryczenie,
dzieliły uczucia chowane do kogoś całkiem innego, świadoma i nigdy niepopełniona zdrada. Liz
wiedziała, że nie zastąpi mi Wendy, ja byłem świadom, że do jakiegoś tam Devina całkiem dużo
mi brakuje. Mimo to na jej pogrzebie nie potrafiłem powstrzymać łez. W końcu siedemnaście
lat to nie przelewki, nieprawdaż? Liz w marcu zdmuchiwała świeczki na urodzinowym torcie,
a w maju jej fotografia łopotała na wietrze w stosie kwiatów na nagrobnej płycie. Dopiero gdy
odeszła, uświadomiłem sobie, że bardzo będzie mi jej brakować. Ryczałem jak bóbr; za miłością,
którą utraciłem w młodości, oraz za namiastką miłości, którą razem z Liz mieliśmy sobie do
zaoferowania. Dawniej pewna kobieta pozbyła się mnie. Teraz ja pozbyłem się wszelkich pozorów
normalności.
Nie mam pojęcia, w którym momencie podczas pogrzebu zauważyłem Wendy, ale ją
zauważyłem. Stała w cieniu samotnego drzewa, obserwowała ceremonię z bezpiecznej odległości,
a ja czułem, po prostu czułem, że tam jest. Obróciłem głowę i zobaczyłem ją. Zatkało mnie. Po
pierwsze dlatego, że jej widok rozbudził na nowo dawne cierpienie, ale bardziej zaskakujący był
fakt, że Wendy nic się nie zmieniła. Nie mówię tutaj, iż wolno się starzała; wyglądała dokładnie
tak samo jak dwadzieścia lat wcześniej, jakby czas się dla niej zatrzymał dawno, dawno temu.
Później straciłem przytomność, a znajomi odwieźli mnie do domu. Oni też widzieli Wendy, bo
pytali, czy ją znam. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Dzisiaj znowu stoję przed drzwiami kamienicy. Budynek zachował wszystkie szczegóły,
które zapamiętałem z mojej młodzieńczej podróży; kolor cegieł, pęknięcia w murze, zadrapania
na drzwiach, nawet wzory zasłonek. Podniosłem głowę. Wendy stała w oknie. Ja zaczynałem
łysieć, dostałem pierwszych zmarszczek, przytyłem, zmieniłem fryzurę. Ona nadal miała długie
kasztanowe włosy, młodziutką twarz i rozmarzony wzrok. Tym razem jednak łagodnym gestem
dłoni zaprosiła mnie do środka. Usłyszałem szczęk zamka. Zza drzwi wyjrzał znajomy staruszek,
on też nic się nie zmienił. Jego spojrzenie mówiło jedno: „Jeśli wejdziesz, nic już nie będzie takie
jak przedtem”. Zdawałem sobie z tego sprawę. W końcu przygotowywałem się na to dwadzieścia
lat.
Podążyłem na chwiejnych nogach ku schodkom, a Wendy odwróciła się od okna, by wybiec
mi na spotkanie.
18
Mar ysieńka
Anna Rozwadowska-Zając
– Mamuś, ciotka zmarła. – Przez telefon głos córki wydawał się spokojny i opanowany,
choć wypowiedziana po raz pierwszy w życiu tak przykra kwestia z pewnością nie należała do
łatwych. Joasia była nieco smutna i zgaszona. Nie sądziłam, że śmierć Marysi może tak na nią
podziałać. Wiem, że się nie kochały, zresztą ja również do zmarłej miłością wielką nie pałałam,
a powinnam chyba, bo była moją matką chrzestną. Ale co innego powinność, a co innego realne
uczucia. Maria – cioteczna siostra mojej matki – była bezkompromisową osobą. Pochodząca
ze szlacheckiego rodu, herbu Ślepowron, pomimo braku już praw do jego używania całe życie
wywyższała się nad innych, pomiatając nawet najbliższą rodziną. Znaczy nami, bo własnych
dzieci ani przysposobionych nie miała. Posiadała za to kamienicę w średniej wielkości mieście,
odziedziczoną po swoim stryju.
– Zdążyłaś się rozpakować? – zapytała córka.
– Nie, jeszcze nie. – Trochę oszołomiona informacją i natłokiem myśli, przez chwilę się nie
odzywałam. Dwa dni wcześniej wróciłam z Polski, gdzie spędziłam tydzień przy łóżku chorej
ciotki.
– Nie będę tego jadła! Gryźć nie mogę! Daj mi zupy! – krzyczała.
Ręce pod kołdrą – jakby szykowała się do trumny – pomyślałam. Pościel czysta, ale wyblakła,
pewnie jeszcze za Gierka kupiona, krucyfiks na ścianie, fotka Stefana... Tak go kochałaś, że
umyśliłaś sobie za nim iść do piachu? – przemknęło przez głowę. – Ale włosy zrobione, manicure
też.
– Dobrze, dostanie ciocia, ale sama musi ciocia zjeść.
– A od czego mam was?!
– Mnie? Tylko do towarzystwa. Panie sąsiadki resztą się zajmują. A ręce ma ciocia sprawne,
więc jeść może sama.
– Nie! - I pojawiły się starcze, schorowane łzy. Buta przeciw życiu, działaniu, jakiemukolwiek
ruchowi. Niczym mała dziewczynka: ja tak chcę i koniec! Ręce mi opadały. Jak ją podejść, jak
zmusić do działania, do chęci życia? Jak?! Karmiłam – łyżka za łyżką – pomidorową.
– Mamuś? – Córka dalej wisiała na linii.
– Tak, kotku? Zaraz zarezerwuję najbliższy lot. Dam ci znać, kiedy będę.
– Przykro mi.
– Mnie też – powiedziałam, ale ani jedna łza nie spłynęła po bladym policzku. Nie wiedziałam,
czego mam się spodziewać po przylocie. Widmo utyskującej z trumny ciotki, że za ciasno, że
czegoś tam brakuje, że buty nie te i zegarka nie ma, że tik-taki o złym smaku zapakowane na
wieczną drogę, że poduszka nie leży odpowiednio – doprowadzało mnie do szału. Nie wiedziałam
jednak, że jej śmierć to początek mojej drogi krzyżowej.
19
Lot trwał koło dwóch godzin. Jego monotonia koiła rozklekotane nerwy. Starałam się myśleć
pozytywnie: teraz jest szczęśliwa; ze swoim Stefciem, za którego trumną pchałam jej wózek nie
dalej jak rok temu. Odpłynęłam we wspomnieniach...
Stefan miał kamerę 8 milimetrów – taką, z której obraz wyświetlało się na zawieszonym
na ścianie prześcieradle – już w latach siedemdziesiątych. Zawsze stać ich było na nowinki
techniczne: brak dziecka to jeden mercedes w domu więcej... Kiedyś nakręcił film z moją mamą.
Niemy. W parku Oliwskim. Była w granatowej garsonce, jasnej bluzce i z burzą rudych włosów.
Tak, widziałam kolory, choć film był czarno-biały. Przechadzali się z Marią i resztą rodziny po
parkowych ścieżkach. Mama się uśmiechała, machała ręką do kamery – taka spokojna, pozytywna,
radosna. Jeszcze przed nowotworem. Widziałam ten film tylko jeden raz, jak już jej nie było. Lata
temu. Może ta zapomniana, a dla mnie tak cenna przecież klisza, dalej leży w mieszkaniu przy
Pomorskiej?
Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie.
Joanna stała u wezgłowia szpitalnego łóżka, trzymając chorą za rękę, kiedy ordynator badał
ciotkę. Szpitalna koszula rozchyliła się, odsłaniając piersi niemal dziewięćdziesięciolatki. Suche,
wiotkie, obwisłe, w których mleka nigdy nie było.
– Co za wstyd! – płonęła purpurą. – Dobrze, że pan żonaty. Żeby cudze piersi oglądać! – Jej
uniesienie rozbawiło moją córkę.
– Ciociu, to pan doktor. Musi ciocię zbadać. – Jednak Marysia chyba nie do końca rozumiała,
a może inne chochliki zaczęły się pojawiać w jej głowie.
– I co pan doktor zaordynuje? – Asia przejęła inicjatywę.
– Co ty się wtrącasz, gówniaro? – Maria ryknęła jak całkiem zdrowa klacz z rodzinnej stadniny.
– Nie wtrącaj się i siedź cicho! Panie doktorze...
Łzy szybko nie kapią. Najpierw wzbierają w krtani, duszą gardło, zaciskają serce, a potem, jak
już nie mogą odejść, spływają mascarą – wcale nie wodoodporną, bo na basen nie idziesz – tylko
zwykłą, codzienną, czarno-policzkową, o której nawet przyjaciółka ci nie powie, dopiero lustro
w pracy ci uświadomi. Joanna zacisnęła zęby. Za chwilę musiała zmieniać w szpitalnej łazience
zafajdane ciotczyne pampersy...
Moje mieszkanie, usytuowane bezpośrednio pod ciotki, ziało wilgocią; w końcu kilka lat stało
puste, z wyjątkiem krótkich wizyt: że niby tu jestem. Nie czułam się już jak u siebie. Podrapane
kocimi pazurami fotele straszyły widokiem; kominek, przy którym wyzionął ducha nasz pies,
raził pustką i samotnością. Tylko biblioteka z tysiącem wolumenów rozczulała – jak zawsze.
Przeciągnęłam ręką po zakurzonych książkach, a one jakby się obudziły i zaczęły mnie wciągać
w chtoniczny świat somnambulizmu.
– Kiedy wrócisz z tej emigracji? – zapytała.
– Kiedy ciocia przepisze na mnie mieszkanie. Do czego mam wracać, jak nie mam niczego
swojego? Obiecała ciocia lata temu, jak sprzedałam dom po mamie!
– Wszystkiego dowiesz się po mojej śmierci! – Znów ta sama odpowiedź, jak zawsze.
20
– Ale ja nie chcę czekać! Nie na twoją śmierć!
– A my jesteśmy na „ty”?!
Nic nie odparłam. Wyszłam bez słowa.
Na klatce schodowej zrobiło się zamieszanie. Lokatorzy, widząc, że przyleciałam,
powychodzili ze swoich zapyziałych mieszkań. Ciekawość ich zżerała, co będzie się działo po
śmierci właścicielki domu, co ja zrobię. A co ja? Jak nawet testamentu na oczy nie widziałam!
Widziałam za to za ich plecami cienie, nierealne – wydawać by się mogło – obrazy, dusze, duchy.
Za Młodym spod szóstki snuł się jego ojciec – skoczył w 1981 roku z mostu, wprost pod koła
rozpędzonego ekspresu relacji Gdynia – Warszawa. Nad lokatorką spod dziesiątki unosił się
duch zakatowanego na śmierć, zaszlachtowanego bagnetami w czterdziestym pierwszym Żyda,
którego w czasie wojny ukrywała polska rodzina, zajmująca wówczas ten lokal. Rodziny nie
było, choć też wówczas zginęli. Jeszcze kilka lat temu Żyd hałasował sztućcami w kuchni –
chyba koszerna nie była – ale po kościelnych egzorcyzmach nieco ucichł. Widać tylko trochę go
wyciszyły; ciekawe, kiedy znów nastawi volume na maksa. Alkoholik, maltretujący psychicznie
i fizycznie swoich najbliższych, nie pojawił się. Ani jego kolega pijak złota rączka spod dwójki.
Za to przybyła ekslokatorka, ta od kółka różańcowego. Też ciekawa. Ale z ofertą poprowadzenia
przedpogrzebowego różańca.
– Poproszę klucze do cioci mieszkania – powiedziałam do sąsiadki, która ostatnimi latami
opiekowała się Marią.
– Nie mogę teraz – odparła. – Dopiero po pogrzebie. Testament też. Taka była jej wola – dodała
szybko.
Zamurowało mnie. Jak to? Obce osoby mają prawo wejść do mieszkania zmarłej, a my –
najbliższa rodzina – nie? Już widziałam czystki, jakie tam zrobiły. Ciotka kutwa miała w domu
niemało zakamarków, w których chowała precjoza różnej wartości – zależnie od jej stanu
umysłowego.
– Słucham?! – nie dowierzałam własnym uszom.
– Po stypie pojedziemy do sądu i złożymy testament w depozycie.
W duszy roześmiałam się naiwnością i brakiem wiedzy sprzątaczki, a oczywiste kunktatorstwo
raziło po oczach.
– Jak złożymy do depozytu, to nigdy go nie odczytamy! Czy taka była wola zmarłej? –
przyparłam ją do muru. Speszyła się i szybko uciekła na swoje piętro.
Na klatce zaległa cisza. Stałam i wsłuchiwałam się w ten rzadko odczuwalny w kamienicy stan.
Żarówka świeciła bladym światłem, schody już nie skrzypiały: czekały na kolejne zmęczone,
znużone pracą kroki. Tylko poręcz jasno świeciła, wypolerowana setkami dłoni, którym pomagała
od 1901 roku.
Położyłam się w „opakowaniu”, było nieprzyjemnie zimno. Nietknięte bagaże dalej tkwiły pod
oknem z zepsutą storą.
– Pani Marysia dziś chodziła. Słyszałam nad ranem w ostatnim pokoju. – Sąsiadka z lewej nie
omieszkała podzielić się rano radosną wiadomością.
– Tak, też coś słyszałam. O 5.30 moja walizka z hukiem się przewróciła. Zmówiłam trzy
zdrowaśki i przeszło – odpowiedziałam z uśmiechem.
21
– To była godzina jej śmierci – dodała konfidencjonalnym głosem.
Pogrzeb, jak to pogrzeb, zebrał liczne twarze, nie zawsze znane, bo któż mógłby je wszystkie
poznać, zapamiętać. Nawet swojej wrocławskiej rodziny nie znałam. Tylko Marysieńka mogła
wokół siebie tylu zgromadzić. Aż schabowych na stypie zabrakło. Tak ją kochali...
– Marysia u mnie była – Aśka szepnęła mi w ucho między barszczykiem a drugim.
– Jak?! – Podawałam właśnie serwetkę seniorowi rodu.
– Normalnie. We śnie. Mówi, że panie coś mają na sumieniu i że „laurkę” trzeba poprawić.
Napis na nagrobnej tabliczce miał literówkę. A z „paniami” spotkamy się w sądzie...
Znużona wracałam do domu.
Rano obudził mnie dźwięk komórki. Wymęczona jakimś sennym koszmarem, zachrypiałam
w słuchawkę:
– Halo?
– Mamuś? Marysia zmarła.
22
Kiedy przeszłość się
budzi
Aldona Urbaniak
Spoglądałam na jasny, obszerny pokój, który miał być moim salonem.
Czterech mężczyzn w niebieskich kombinezonach wnosiło właśnie meble. Pachniało drewnem,
klejem stolarskim i świeżą farbą, na parkiecie tańczyły cienie wiekowych lip. Jako dziecko
miałam wrażenie, że rosną po drugiej stronie ulicy na wyciągnięcie ręki.
– Niezłe mieszkanie pani sobie fundnęła – stwierdził z uznaniem jeden z pracowników. – Ze
sto metrów będzie.
– Sto piętnaście – poprawiłam.
– Aha. Mury tu porządne, doskonała cegła. Wiem, kuzyn pracował przy renowacji. Te kamienice
należały przed wojną do bogatych Niemców. Fabryki mieli po tamtej stronie rzeki, tu wygodnie
mieszkali. Tylko siatki musi pani w okna powstawiać, bo komary od rzeki lecą i tną jak szalone.
– Wiem.
Oczywiście, że wiedziałam. Mieszkanie należało do babci, a brzeg rzeki wydeptywałam od
wczesnego dzieciństwa, łowiąc małą wędką uklejki, które lądowały na starej patelni przywiezionej
jeszcze zza Buga.
Wspaniałe czasy i wspomnienia. Nigdy potem nie było już tak pięknie. Rodzina porozjeżdżała
się po świecie, a ja coraz rzadziej odwiedzałam stare kąty, tym bardziej że wraz z postępującą
chorobą Parkinsona babcia stała się nieznośna. Korzystała tylko z najmniejszego pokoju,
a w kuchni graniczącej z salonem pojawiała się jedynie po to, aby w pośpiechu coś zjeść.
Twierdziła, że w ścianie dziwnie puka, tak jakby z wysoka spadała metalowa kulka i jakiś czas
toczyła się po nierównej powierzchni. W końcu zrezygnowała z przygotowywania posiłków
i jadła wyłącznie to, co przynosiła stara, znajoma pielęgniarka. Otrzymałam od niej list, w którym
informowała, że obie nie życzą sobie żadnych odwiedzin, gdyż z mojej winy, a zwłaszcza
z powodu prowadzenia prywatnego gabinetu psychologicznego, członkowie rodziny stracili ze
sobą kontakt.
Jakież było moje zdziwienie, gdy otrzymałam mieszkanie w spadku.
Świeżo po rozwodzie, ciągle jeszcze z nieuporządkowanymi myślami, szukałam nowych dróg
w życiu. Powrót do zaufanego miejsca dał mi poczucie bezpieczeństwa.
W ciągu dwóch miesięcy nowe gniazdko zostało urządzone, miałam nawet własny gabinet,
a w kalendarzu zaznaczone terminy przyjęć. Świat lśnił wszystkimi kolorami tęczy.
Stracił je niestety po paru dniach.
Pracowity tydzień i nadzieja weekendowego lenistwa. Chyba ze zmęczenia, a może dlatego,
że w snach prześladowały mnie koszmary, obudziłam się w środku nocy z nieprzepartą ochotą na
szklankę zimniej wody. Ciemność za oknem kuchennym drżała migotliwym blaskiem zepsutej
lampy ulicznej, na parapecie układały się fioletowe cienie.
I wtedy usłyszałam.
23
Dźwięk spadającej metalowej kulki. Wydawało się, że podskoczyła parę razy, cichnąc tak
nagle, jakby przeniknęła do innego świata. Już zamierzałam wzruszyć ramionami, gdy odgłos się
powtórzył. Natarczywie i ze wzmożoną siłą. A potem jeszcze raz i jeszcze. Miałam wrażenie, że
kolejne dźwięki spadania stają się coraz bardziej niecierpliwe, jak gdyby czekały na moją reakcję
lub chciały coś zakomunikować.
Wiedziona impulsem, przysunęłam się do ściany, palce automatycznie wystukały marsz
Radetzkiego. Musiałam zatkać uszy, gdyż w odpowiedzi wydobyła się tuż spod tynku istna
kakofonia dźwięków, jakby kulek było tysiące. Małych i dużych, brzmiących subtelnie lub głucho,
przerażająco.
Nawet nie wiem, kiedy uciekłam do łóżka i, drżąc pod kołdrą, usiłowałam sobie wmówić, że
przemęczony umysł jest w stanie wyprodukować najbardziej niesamowite omamy. Byłam trzeźwo
myślącą kobietą.
Niestety, ta trzeźwość w niczym mi nie pomogła. Ze snu wybijały uporczywe dźwięki
dobiegające z kuchni, straciłam apetyt, a znajomi zastanawiali się, dlaczego tak szybko chudnę.
Mając w pamięci natręctwa babci, nikogo nie poprosiłam o pomoc. Nikt nie wiedział, że w moim
mieszkaniu działy się dziwne rzeczy.
Wytrzymałam długo. Aż do dnia, gdy wbrew wszystkiemu postanowiłam upiec ciasto.
Było ciche, niedzielne południe. Kręciłam się po kuchni, udając sama przed sobą, że
jestem w dobrym humorze i tak w ogóle to na wszystko gwiżdżę. Od nocy dzieliło mnie
dobrych dziesięć godzin, słońce dodawało odwagi. To, że nerwy miałam napięte jak postronki,
zrozumiałam dopiero w momencie, gdy na pierwszy dźwięk od strony ściany rzuciłam w jej
kierunku wypełnioną ciastem blachę. Rzuciłam z rozmachem, determinacją i siłą nagromadzonej
wściekłości. Runął potężny kawał tynku, obnażając cegły oklejone strzępami szarozielonej tapety.
Jak zahipnotyzowana zaczęłam je, jedna po drugiej, bez wysiłku wyciągać, gdyż, jak się okazało,
nie były spojone zaprawą. W ścianie ujrzałam wnękę, a w niej słoik wypełniony pożółkłymi
wycinkami z niemieckich gazet.
Od tego dnia nigdy już nie usłyszałam okropnego dźwięku, zaabsorbowało mnie natomiast
odczytywanie wiadomości z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Wszystkie dotyczyły
makabrycznego mordu dokonanego na młodej Żydówce.
Emma Pluskat miała dziewiętnaście lat, gdy wyciągnięto ją z wód Odry. Zabójca udusił
dziewczynę przy pomocy drutu, przeciął powłoki brzuszne, pozbawiając ciało wnętrzności.
Istniało podejrzenie, że była w ciąży. Sprawcy nigdy nie ujęto.
Zaleciłam sobie urlop.
Nie opuszczało mnie przekonanie, że wszystko, co do tej pory się wydarzyło, musi mieć jakiś
sens. Nieważne – zwidy czy zdolność wychwytywania pętli czasowych. Chciałam wiedzieć, co
za tym wszystkim tkwiło.
Los mi sprzyjał. Potrzebowałam zaledwie dwóch dni, aby odszukać we Frankfurcie byłego
pracownika tamtejszego archiwum. Chętnie udzielał wszelkich informacji. To od niego
dowiedziałam się, że podejrzany w sprawie Hannes Stauffer był właścicielem kamienicy, w której
mieszkałam. Z braku dowodów nie został oskarżony, a trzy lata później ożenił się z córką
bogatego przemysłowca. Miał z nią syna Ottona. Podczas wojny młody Stauffer wyparł się ojca,
24
zagorzałego zwolennika NSDAP, lecz wkrótce potem został wysłany na front wschodni, po czym
słuch po nim zaginął.
W pewnym momencie archiwista ściągnął okulary i spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
– Raczej pani tego nie wie – rzekł z namysłem. – Emma Pluskat została pochowana na
żydowskim cmentarzu po waszej stronie. Do dzisiaj znajduje się tam kamień nagrobny. Trochę
już nadszarpnięty czasem, ale napisy są jeszcze doskonale widoczne.
– Poszukam tego miejsca – odparłam z naciskiem. – Ta historia niezwykle mnie interesuje. No
i jak pan sądzi – czy wycinki z gazet gromadziła osoba niewinna? Hannes Stauffer był podejrzany,
ale niczego mu nie udowodniono. Niemniej ta sprawa musiała go wyjątkowo zajmować. Z dat
wynika, że powracano do niej jeszcze dobrych parę lat, a on to wszystko zbierał i pozostawił
dla potomności. Nawet swój wizerunek, gdyż jest na wielu fotografiach. Przystojny był, bardzo
aryjski.
– Kto wie... – Mężczyzna w zamyśleniu potarł zmęczone powieki. – Równie dobrze mógł być
niewinny.
– A jak mam wytłumaczyć te dziwne odgłosy w ścianie?
Uśmiechnął się lekko, wskazując palcem na sufit.
– Wiele niewytłumaczalnego dzieje się między niebem a ziemią.
Tydzień po rozmowie pojechałam na cmentarz żydowski. Od dawna znajdował się w rozsypce.
Pamiętałam go dobrze z czasów dzieciństwa, gdyż często służył nam jako plac zabaw. Zawsze
rosły tam nieprzebrane ilości konwalii. Dlatego z niejakim rozrzewnieniem szłam ledwo
dostrzegalnymi ścieżkami, wypatrując mniej zniszczonych kamieni. Widok zburzonej do połowy
kaplicy, a może grobowca, spowodował, że stanęłam jak wryta. Déjà vu?!
Nagła burza wspomnień, jasna i plastyczna niczym rzeczywistość, utworzyła wokół
mnie panoramiczny obraz przeszłości. Słyszałam wesołe głosy bawiących się w chowanego
przedszkolaków i mój własny... Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa...
To miejsce miało dla mnie szczególne znaczenie. Tutaj po raz pierwszy uświadomiłam sobie,
czym jest grób. Płakałam, zrozpaczona ludzkim przemijaniem. Moim i tej kobiety, której imię
przerysowałam wtedy z kamienia na kartkę. W domu poprosiłam mamę o przeczytanie. Emma
Pluskat!
Znałam ją. Właściwie od zawsze. To ona zakończyła ufny i niefrasobliwy etap mojego
dzieciństwa, by po tylu latach jeszcze raz zasiać w sercu niepokój. Stojąc przy jej grobie,
roztrzęsiona i na skraju załamania nerwowego, dopiero po paru minutach zauważyłam, że ziemia
wokół była uprzątnięta, a stojący z boku znicz migotał ciepłym płomykiem.
Zachwiałam się. Niespodziewanie poczułam na plecach silne, męskie ramię.
Hallo, Michael!
*
Miło mi, że postanowiłeś otworzyć we Frankfurcie nową filię Twojej firmy. Wiem, robisz to ze
względu na mnie, ale i Tobie będzie wygodniej przyjeżdżać do Słubic. Rozdzieli nas tylko rzeka.
Ciągle nie mogę uwierzyć, że nasze życia zbliżyła tragedia z przeszłości.
I ciężko mi pojąć, że najpierw Twój ojciec, a potem Ty nosiłeś w sobie wyrzuty sumienia,
25
których nigdy nie miał Hannes Stauffer. Zawsze będę powtarzać – cóż mogą dzieci wobec
grzechów rodziców? Emma na pewno myślała tak samo, dlatego musieliśmy się spotkać także po
to, abyś w końcu odzyskał spokój i wolność.
A jeżeli mam dzielić z Tobą wolność, to tak, zgadzam się. I myślę, że nasza podróż w nieznane
spodoba się jeszcze komuś. Jutro znowu zapalę dla niej znicz.
26
Kawy cynamonowe
Paulina Rutkowska
Nie znosił cynamonu. Zostawiał cierpki, gorzki posmak na języku, chrzęścił między zębami,
a później zawsze dostawał od niego zgagi. Jednak zapominała o tym niemal za każdym razem
i dosypywała go do kubków, ciesząc się później słodkawym aromatem kawy, roznoszącym się
bez trudu po całych dwudziestu metrach kwadratowych ich kawalerki.
– Rozumiem, że to prezent pożegnalny? – rzucił od niechcenia, unosząc kubek (w geście
toastu).
– Dalej w to nie wierzysz, co? – Uniosła dłoń do czoła (w geście rezygnacji).
Otworzył usta tylko po to, by je zamknąć. Nie miał ochoty przywoływać scenariusza zeszłej
nocy, odtwarzać wielogodzinnej kłótni na temat końca świata. W głowie mu się nie mieściło,
jak niegdyś tak bystra istota mogła przejmować się podobnymi bredniami. Jak mogła wpaść na
idiotyczny pomysł spędzenia „ostatniego” dnia w forcie z pościeli i poduszek, skoro on miał
poważną pracę, dzięki której w ogóle było ich stać na okrywanie się materiałem, a nie gazetami.
Nie omieszkał, oczywiście, jej tego powiedzieć. W bardzo dobitny sposób. A później trzasnąć
drzwiami i spać w pozycji embrionalnej na podłodze w kuchni, bo jej histeryczny płacz nie
pozwoliłby mu zmrużyć oka. Przecież musiał zaznać choćby odrobiny snu, żeby wypaść dziś
dobrze na konferencji. Wiedziała o tym. Zresztą i tak słyszał wszystko; na takiej powierzchni
niczego nie da się ukryć.
Mlasnął, zniesmaczony zarówno gorzką, lurowatą kawą, jak i słonymi łzami z wolna szklącymi
powierzchnię jej oczu.
– Nie idź – powiedziała cicho, spuszczając wzrok. – Zostań. Bądź przy mnie. Teraz, dzisiaj.
Ostatni raz. Obiecuję, że więcej… – Przełknęła głośno ślinę, a z piersi wyrwało się westchnienie.
– Że więcej nie będę już o to prosić.
– Sprytnie – skomentował, krzywiąc się nieznacznie. Nigdy nie udało jej się aż tak schrzanić
porannej kawy. – Przecież, podobno, nie miałabyś już na to szansy.
Odpowiedziała milczeniem. Zaciskała mocno zęby. Wtedy linia jej szczęki stawała się bardziej
trójkątna, traciła pogodny, niemalże dziewczęcy owal twarzy.
– No już, nie maż się. Zobaczysz, że wszystko będzie dokładnie odwrotnie, niż ci się wydaje.
Dzisiejszy dzień obróci nasze życia o sto osiemdziesiąt stopni, jeżeli tylko dobrze wypadnę na
spotkaniu. Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne. Hej. Hej, kochanie.
Ostatnie trzy słowa wypowiedział, ujmując w jedną dłoń jej podbródek, a drugą składając na
poplątanych włosach.
– Weź gorącą kąpiel. I załóż, proszę, sukienkę. Tę czerwoną. Czuję, że będziemy świętować,
kiedy już wrócę.
Nie patrzyła na niego. Kiwnęła głową, ale zrobiła to z wyraźnym trudem. Wciąż zaciskała zęby,
a jej palce jeszcze silniej objęły parujący kubek kawy, aż do granicy drżenia. Nie upiła nawet
jednego łyka. Przez sekundę zebrało mu się na mdłości przez ten ostry, cynamonowy zapach
wzlatujący do jego nozdrzy wraz z parą.
– Mówiłeś wczoraj poważnie? – zapytała nagle, wciąż zaślepiając się w podłogę. – Miałeś to
27
na myśli?
– Co? – Wśród tylu słów, jakie padły poprzedniej nocy, ciężko było mu wyłowić te, które
najwyraźniej zraniły ją w taki szczególny sposób.
– Że jestem toksyczna. Mówiłeś poważnie?
– Nie… Chryste. Oczywiście, że nie.
– To szkoda. Przyznałabym ci rację. – Dopiero teraz na niego spojrzała. W zaszklonych oczach
odbijała się jego twarz, wyrażająca w tej chwili niedowierzanie; trochę ściany za jego plecami
i korkowa tablica po prawej. Ta, na której przypinali swoje najbrzydsze i najgłupsze zdjęcia.
– Przestań. Okej? Po prostu przestań. Muszę iść.
– Jestem trucizną – zawołała jeszcze z kuchni, gdy w pośpiechu zakładał buty i płaszcz. –
Jestem trucizną! – wołała, zagłuszając krzykiem tupot swoich bosych stóp, gdy wybiegła za
nim z mieszkania. Nie miał jednak czasu się obejrzeć, nie miał czasu na jej nonsens. Na końcu
korytarza ktoś już wchodził do windy, co dla niego mogło oznaczać zaoszczędzenie dobrych
trzech minut na późniejszym oczekiwaniu na przyjazd tej powolnej klitki.
Trzasnęła drzwiami, kiedy on w ostatniej chwili wpadł do środka wywołującej u niego
klaustrofobię celi.
– Dziękuję za przytrzymanie – rzucił gniewnie do przelotnego partnera w klatki. Ten natomiast,
skurczybyk, uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową, jakby faktycznie przyjmował komplement.
Zdążyli zjechać trzy piętra, kiedy zorientował się, że nie wziął ze sobą teczki. Z wściekłością
wybiegł na siódme piętro i do akompaniamentu śmiechu skurwiela z windy i własnych
przekleństw zaczął wbiegać z powrotem na dziesiąte.
Zdyszany otworzył drzwi mocnym pchnięciem, w duchu dziwiąc się, że faktycznie puściły.
Przecież miała w zwyczaju zamykać się na klucz od razu po jego wyjściu.
– Kochanie, podaj mi…
Głos zamarł mu w gardle. Serce stanęło w piersi. Wszystko to przez architektoniczne
rozplanowanie kawalerki.
Plan mieszkania wyglądał bowiem następująco: wchodziło się od razu do miniaturowego
przedpokoju. Miał może metr na metr i nigdy nie stało tam jednocześnie więcej niż troje
szczupłych ludzi. Utrzymany w obrzydliwych piaskowych kolorach, przypominających mu
zawsze Saharę, dosłownie promieniał najgorszym przejawem bezguścia poprzednich właścicieli
– wielbłądem wymalowanym neonową żółcią tuż nad szafką z butami. Po prawej znajdowała się
kuchnia, oddzielona od przedpokoju jedynie dziurą w ścianie. Nie pasowały tam żadne drzwi,
gdyż była krzywa, a poza tym ani jedne nie dałyby rady do końca się otworzyć ze względu na
imponujący metraż. Obecnie w kuchni uwagę przyciągała jedynie znajdująca się na podłodze
wielka czarna plama, usiana białymi drobinami. Rzucił na nią okiem sekundę później – okazało
się, że to kawa i kawałki roztrzaskanych kubków.
Tuż na wprost był salon. A właściwie salon, sypialnia i jadalnia w jednym. Na końcu
zagraconego pokoju znajdowały się jedyne okna w mieszkaniu, również takie duże, na całą
wysokość ściany, chociaż balkonem był jedynie pręt zrównujący się z płaszczyzną bloku. Zero
metrów kwadratowych.
Ale ona postanowiła wyjść tego dnia na balkon.
W pierwszej chwili myślał, że to jakiś wielki, szary ptak zapikował w dół. Dopiero po chwili
rozpoznał w tej smudze inne barwy. Miedziany błysk rudych włosów, które pociągnęła za sobą.
Brzoskwiniowy kolor nagich nóg, które wziął najpierw za potężny dziób pelikana. Jego ptak
poszybował z gracją w dziesięć pięter pustki.
Świat się nie zatrzymał. Nie usłyszał nawet świstu. Nie usłyszał nic, bo świat nagle wypełnił
się przerażającą ciszą, a potem miarowym, ogłuszającym dudnieniem, które okazało się biciem
28
jego serca. A potem jeszcze głośniejszy pusty huk. Albo plask. Nie był już w stanie rozróżnić.
Później krzyk.
Cofnął się o krok. O dwa. O dwadzieścia. Nagle znalazł się znów przy windzie i próbował
zmiażdżyć sobie palce, wciskając z całej siły guzik. Usłyszał skrzypnięcie na górze, mechanizm
powołany do życia. Cichy szmer więzienia przesuwającego się do niego ślamazarnie z dziesięciu
pięter niżej.
Dziesięciu.
Rozpaczliwie spojrzał na schody i rzucił się w ich stronę. Znów się cofnął. Winda będzie
szybsza, nawet jeżeli przyjedzie dopiero za chwilę.
Nie, schody. Nie potrafi przecież tu stać i czekać. Czekać, na Boga.
Winda. Jeżeli będzie desperacko zbiegał po schodach, pewnie się przewróci, złamie kark
i w ogóle nie dotrze na dół.
Schody. Może dzięki temu się zmęczy i poczuje, że dalej ma nogi, dalej ma ręce, a nie tylko
serce uciskające z całej siły i przeraźliwie próbujące wydostać się z jego ciała jakimkolwiek
otworem.
Winda. Winda przyjechała.
Dziesięć pięter.
Ktoś postanowił wsiąść na piątym. Gdy klatka się zatrzymała i lekko szarpnęło go do góry,
serce wykorzystało okazję i wyrwało się z ust. Zwymiotował obficie na buty osoby, która
prawie go zamordowała. Niedoszły asasyn wrzasnął coś, obrzydzony, i cofnął się, zostawiając
go i pozwalając mu umierać dalej w samotności. Przez krótką chwilę, zanim jeszcze zamknęły
się drzwi, usłyszał ciche dudnienie. To albo deszcz bębniący o szyby, albo odgłos setek ciał
roztrzaskujących się o ziemię.
Kolejne części serca, teraz chyba również płuc i jelit, wypluł już na parterze. Prawie poślizgnął
się na swoich wnętrznościach, ale przylgnął do ściany i przemierzył ten potwornie długi dystans
dzielący go od drzwi wejściowych. Miał tak lodowate dłonie, że poręcze i obrzydliwa zielona
farba zdawały się go parzyć.
Gdy wybiegł na zewnątrz, okazało się, że pada deszcz. Temperatura jego ciała spadła chyba
do minus piętnastu, gdyż chłodne krople wżerały się w niego, rozpuszczały skórę, parowały
z głośnym sykiem.
Nie wiedział, które to ona.
Nie widział poprzez dym.
Chodnik usłany był ptakami. Prawdziwymi ptakami. Parowały. Wokół roznosił się aromat
płonącego materiału. Skóry. Piór. Gotującej się krwi.
Oddałby teraz królestwo za cynamonowy zapach.
Ludzie i ptaki wsiąkali w beton. „Jak krew w piach”, pomyślał nagle. Przestał widzieć, bo
padający z nieba kwas rozpuścił mu powieki i zamieszkał w oczodołach. Cofnął się o kilka
kroków, gdzie jeszcze chronił go szeroki, kamienny gzyms. Przywarł plecami do ściany,
a skóra przykleiła się do zimnych kamieni, chłonąc ich zbawczy chłód, wyciekając strużkami
zdeformowanej tkanki między szczeliny, próbując się dopasować, zniknąć.
„A więc jednak da się przechodzić przez ściany”, pomyślał znów niejasno. Brzuch rozdzierał
mu tępy ból, a organy wewnętrzne postanowiły obrać jednak inną drogę ucieczki. Zaczęły z niego
wyciekać, spłynęły po nogach, wymsknęły się z nogawek spodni i radośnie pomknęły przed
siebie, by bawić się w deszczu.
Dopiero teraz dotarł do niego zapach palonych liści. Gdyby widział, ujrzałby drzewa, które
opadały na siebie miękko jak kostki domina, majestatycznie wielkie, powiększone niemal
trzykrotnie ognistymi koronami.
29
„Koniec świata nie będzie piękny”, powiedziała. Nie chciałaby wcale go oglądać. Chciałaby
zasnąć wtulona w niego, bo tylko tak mogłaby spokojnie umrzeć.
Deszcz kwasu padał pod kątem; dosięgał tylko jego butów, których już nie było. Nie miał już
również stóp, a rozpuszczające się kości okazały się mieć wcale nie najgorszy zapach.
Ale nie od tego umierał; to z żołądka promieniował ból.
„Jestem trucizną”, powiedziała.
Kawa smakowała tego dnia naprawdę nie najlepiej.
Oddałby teraz dziesięć królestw za oczy, którymi mógłby zapłakać. Może jeszcze ujrzałby, że
ona leżała niecały metr dalej, tuż przed nim. Że bulgocząca krew rozlała się wokół reszty jej ciała
niemalże tak, jak materiał czerwonej sukienki.
Koniec świata nie był piękny. Ale zdążył zrozumieć, że kocha ją najbardziej, bo nie pozwoliła
im tego zobaczyć.
Fot. Paulina Rutkowska - p.rut ography
30
Stara wiara
Paweł Kukliński
Aula pękała w szwach. Radek rzucił okiem na rzędy skupionych studentów. W końcu wypatrzył
puste miejsce. Wykładowca, starszawy profesor nauk społecznych, przerwał wypowiedź, widząc
chłopaka z wypchanym plecakiem wspinającego się skrajnymi schodami na szczyt sali, lecz po
chwili znów skierował wzrok na wyświetlane slajdy.
– Jak zapewne państwu wiadomo, trudno określić konkretną datę narodzin Starej Wiary. Oto
widzicie państwo kilka najstarszych uosobień Starego Boga, zwanego Perunem, Światowidem,
Perkunem, Thorem i jeszcze kilkunastoma innymi imionami, w zależności od krainy, w której
początkowo go wyznawano. Za jedną z pierwszych udokumentowanych dat związanych z naszym
regionem, mającą istotne znaczenie dla losów Starej Wiary, uznawany jest rok 965, kiedy to
Czechy i Niemcy wypowiadają wojnę Polsce, rządzonej przez Mieszka I, który później został
samozwańczym królem Polski. Historycy uważają, że losy Starej Wiary mogłyby potoczyć
się zupełnie inaczej, gdyby Mieszko przystał na chrystianizację kraju. Wybrał jednak obronę
starych wierzeń i w wyniku trwającej przez kolejne osiemdziesiąt lat wojny, Mieszko i jego dwaj
następcy zdołali nie tylko utrzymać starosłowiańskie wierzenia w Europie Centralnej, ale także
doprowadzić do niemal kompletnego wyparcia wiary chrześcijańskiej z Bałkanów, Skandynawii
oraz z terenów dzisiejszych Niemiec.
Wykładowca stuknął w pulpit pilotem do rzutnika, który odmówił posłuszeństwa. Po chwili
na ścianie ukazał się kolejny slajd. Radek zajął w końcu miejsce, wciśnięty pomiędzy grubego,
śmierdzącego octem studenta a całkiem ładną, może dwudziestoletnią, dziewczynę. Na jej
dekolcie zobaczył zwisający z łańcuszka krzyżyk. Zaklął z cicha i ukradkiem sięgnął pod koszulę,
gdzie na rzemieniu wisiał jego kamienny totem z wyrytym znakiem młota i pioruna. Uścisnął go
i uspokoił oddech.
– Wiek XI i XII uważa się za główny okres formowania doktryn Starej Wiary, kiedy to na kilku
kolejnych zjazdach kapłanów, odbywających się między innymi w Poznaniu, Pradze, Wilnie,
Kijowie i Bernie, uzgodniono wspólne prawa i wykładnię dla dotychczasowych wyznawców
różnych form Starej Wiary. Dla ujednolicenia Thora, Perkuna czy Świętowita zaczęto nazywać
Bogiem.
Radek ostrożnie przesunął spory plecak, ułożony pod rozkładanym pulpitem. Rozpiął jeden
z licznych suwaków i z bocznej kieszonki wydobył tablet. Uruchomił urządzenie, otworzył
przeglądarkę, wpisał adres. Poczuł kropelki potu na czole i szybko otarł je skrajem rękawa.
Rozejrzał się wokół, czy nikt mu się nie przygląda. Dziewczyna siedząca obok delikatnie
się uśmiechnęła, gdy spojrzał w jej kierunku. Odpowiedział uśmiechem, w duchu nazywając
chrześcijańską ździrą, i wyobraził ją sobie z krwawą dziurą pośrodku czoła. Przez głowę
przemknęła mu myśl, że szkoda by było tak ładnej buzi. Wzdrygnął się, odganiając sentymenty.
– Za jednego z najsłynniejszych wyznawców Starej Wiary w średniowiecznej Europie
uważa się Jana Husa, urodzonego na terenie dawnego państwa czeskiego, wówczas będącego
31
pod władaniem Polski, co było jednym ze skutków Wojny Osiemdziesięcioletniej. Święty Jan
Hus był reformatorem, który chciał pogodzić Starą Wiarę z Chrześcijaństwem, a w rezultacie
doprowadził do gigantycznego rozłamu wśród wyznawców Starej Wiary. Sam w końcu ochrzcił
się, a za jego przykładem poszły rzesze ludzi. W ciągu kilkudziesięciu lat Stara Wiara niemal
zniknęła z państwa niemieckiego, Węgier, Norwegii i Danii. Polska, obejmująca wówczas
obszar od Odry na zachodzie, niemal po Dunaj na południu i aż do Kijowa na wschodzie, stanęła
na skraju wewnętrznego rozbicia. W końcu, w roku tysiąc czterysta dziesiątym, po latach
wewnętrznych waśni, nastąpił rozpad na Polskę i Czechy, z których Czechy w całości przyjęły
wiarę chrześcijańską, a Polska trwała w Starej Wierze przez prawie cztery kolejne stulecia.
Radek wpatrywał się w ekran tabletu, czekając na wiadomość. Miał wrażenie, że za moment
wypali wzrokiem dziurę w wyświetlaczu, w miejscu, gdzie powinna pojawić się charakterystyczna
migająca ikonka z wizerunkiem koperty. W końcu, po czasie, który wydał mu się wiecznością,
wiadomość nadeszła. Nie była długa, zawierała ledwie kilka znaków. „Start o 12:35”.
Sprawdził czas na tablecie i dla pewności porównał go z zegarkiem na nadgarstku. Prawie
kwadrans po dwunastej. Już niedługo. Ciarki przebiegły mu od karku aż po pięty. Spojrzał
jeszcze raz na siedzącą obok dziewczynę. Znowu złowiła jego wzrok i, podobnie jak poprzednio,
uśmiechnęła się sympatycznie. Chłopak poczuł lekkie ukłucie gdzieś w klatce piersiowej, ale
szybko się opanował. Wbił wzrok w tablet i czekał.
– Jak powinniście państwo wiedzieć z historii, w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym
drugim targany wewnętrznym rozbiciem kraj został podzielony między sąsiednie państwa.
Wszystkie, co warto zaznaczyć, chrześcijańskie. Tę datę uznaje się za początek końca Starej Wiary.
Polska straciła niepodległość na przeszło sto lat, a Stara Wiara została niemal z niej wyparta. Jak
jednak wszyscy wiemy, nigdy nie została ostatecznie wytrzebiona. Aktualnie, w czasach znacznie
bardziej już cywilizowanych, jest wciąż znaną religią, choć stanowi zdecydowaną mniejszość.
Szacuje się, że wyznawcami Starej Wiary jest obecnie około dziesięciu procent populacji
naszego kraju, z czego około jednej czwartej to wyznawcy aktywni. I w końcu dochodzimy do
sedna naszego wykładu. Jak zapewne wiecie, do czego zresztą zobowiązuje was studiowanie
politologii na naszej uczelni, od kilku lat polski rząd stara się o całkowitą delegalizację Starej
Wiary. Powołując się na stare zapisy rytuałów, uznano, zwracając uwagę szczególnie na
niektóre z obrządków, że Stara Wiara nie może być uznawana za pełnoprawną religię, a jedynie
sektę fanatyków i wykolejeńców. Ocenę tego pozostawiam wam. Moim zadaniem jest jednak
przedstawienie wam faktów, które mogą pomóc w tej ocenie.
Radek zauważył kątem oka jakiś ruch. Siedząca obok dziewczyna ukradkiem przesunęła
w jego stronę niewielką, złożoną karteczkę. Chłopak spojrzał na zegarek. Za dwie minuty
wpół do pierwszej. Wziął do ręki kartkę, rozłożył i przeczytał zawartość. Treść była niemal
tak skondensowana, jak wiadomość, którą niedawno odczytał na ekranie tabletu. W liściku
widniało imię „Ania” i dziewięć cyfr. Spojrzał na równo zapisany rząd znaków. Dopiero po chwili
zrozumiał, że to numer telefonu. Rzucił okiem na dziewczynę i dostrzegł, że ta go obserwuje,
uśmiechając się i mrużąc powieki. Wydała się jeszcze ładniejsza. Niech to szlag, naprawdę szkoda.
Schował kartkę do kieszeni. Przyjrzał się dziewczynie. W głowie znienacka zaszumiało mu od
nadmiaru myśli. Gdy ponownie sprawdził czas, była 12:31. Wreszcie poddał się słabości.
– Nie nudzi cię to gadanie? – szepnął do dziewczyny.
– Nudzi – odparła cicho, rumieniąc się nagle. Naprawdę była śliczna.
– Może zamiast tu siedzieć skoczymy gdzieś razem?
32
Dziewczyna poczerwieniała jeszcze bardziej, najwidoczniej nie spodziewając się tak szybkiej
propozycji, lecz uśmiechnęła się.
– Chętnie.
– W takim razie idź przodem. Wyjdźmy osobno, żeby nikt się niepotrzebnie nie interesował. Za
kilka minut cię dogonię, zaczekaj przed wydziałem – powiedział najłagodniej, jak mógł, starając
się, by głos mu nie zadrżał. I przez ułamek sekundy, kiedy ponownie dostrzegł jej czarujący
uśmiech, był gotów naprawdę to zrobić.
Dziewczyna zaczęła powoli pakować swoje rzeczy, ale Radek ukradkowym ruchem dał jej do
zrozumienia, że ma się pospieszyć. Znowu się uśmiechnęła, wyraźnie podekscytowana gorącym
temperamentem nowo poznanego chłopaka. Gdy w końcu drzwi się za nią zamknęły, była 12:34.
– Msze w świetle księżyca, ofiary z żywych zwierząt, krwawe rytuały inicjacji to tylko drobna
część nietypowych zachowań, jakie są znane w odniesieniu do Starej Wiary – wykładowca
zdawał się referować żywiej niż wcześniej. Radek pomyślał, że najwidoczniej plecenie takich
bzdur sprawia mu nielichą przyjemność. Uśmiechnął się do mężczyzny, który jednak nie wyłapał
tego grymasu z tłumu skupionych twarzy. – Znane są przypadki, kiedy wyznawcy Starej Wiary
dopuszczali się bestialskich czynów na wierzących w Jezusa Chrystusa, na przykład ostatnia
masakra w Krakowie, gdzie zginęła cała sześcioosobowa rodzina. Policja znalazła na miejscu
zbrodni wymalowane krwią znaki pioruna i młota. Liczne są też przypadki składania żywych ofiar,
przypuszczalnie także z ludzi, lecz brak szczątków nie pozwala na...
Radek przestał słuchać, gdyż zegar właśnie wskazał 12:35. Zdążył tylko pomyśleć
o wspomnianej przez wykładowcę masakrze w Krakowie. Znał sprawę całkiem dobrze.
Faktycznie, na miejscu pozostawiono znaki pioruna i młota, lecz sam mord nie był w żaden
sposób rytualny. W zamachu zginął lokalny baron narkotykowy wraz z żoną, która też siedziała
w interesie, dwójką synów, służących ojcu za zwykłych cyngli, a przypadkowo dostało się także
ich żonom. Niestety jeden z zabójców, którzy wykonywali robotę, był wyznawcą Starej Wiary i na
czołach ofiar wymalował piorun i młot, atrybuty Starego Boga, by zmarli dostąpili odpuszczenia
win w zaświatach. Zabójca wiedział, że stary mafioso także był tego wyznania, a co za tym
idzie, rodzina zmarłego również mogła być wyznawcami Starego Boga. Chcąc ułatwić im start
w nowym życiu, niechcący skierował podejrzenia za zabójstwo na wyznawców Starej Wiary,
a sam mord zyskał znaczenie rytualne.
Radek wyciągnął z kieszeni drobne czarne pudełeczko z wystającym z jednej strony cienkim
kabelkiem. Podpiął wtyczkę do gniazda w tablecie, uruchomił program i wcisnął znajdujący
się na obudowie pudełka zielony guzik. Widoczny na ścianie obok wykładowcy slajd zniknął
nagle, zastąpiony przez nieskazitelną biel tynku. Prowadzący ponownie uderzył pilotem w rzutnik,
kilkukrotnie spróbował wcisnąć kilka przycisków. W końcu na ścianie ukazała się plansza
z młotem i piorunem. Profesor zrobił zdziwioną minę, najwyraźniej nie przypominając sobie
takiego slajdu, ale szybko się opanował.
– Na niniejszym slajdzie widzicie państwo znak rozpoznawczy wyznawców Starej Wiary
– zaczął. – Młot lub piorun uznawane są w wielu dawnych kulturach za główne atrybuty
najwyższego boga. Prawdopodobnie taka kombinacja została przyjęta podczas zjazdu kapłanów
w Kijowie, jako kompromis między głównymi atrybutami skandynawskiego Thora i wyznawanego
na Rusi Peruna. Na wszystkich tworzonych odtąd wizerunkach Stary Bóg ukazywany jest
z młotem w jednej i piorunem w drugiej ręce. Dodatkowo, chcąc zadowolić europejskich, w tym
i polskich, potomków Słowian, zgodzono się, aby na wspomnianych wizerunkach Stary Bóg
33
ukazywany był jako postać o czterech twarzach, co stanowiło odniesienie do starosłowiańskiego
Świętowita, potocznie zwanego Światowidem.
Wykładowca chciał kontynuować przerwaną wcześniej myśl i już ponownie otwierał usta, ale
głos uwiązł mu w gardle, gdy slajd znów samoczynnie zniknął ze ściany. Tym razem zamiast
statycznego obrazu rzutnik zaczął wyświetlać materiał wideo. Zgromadzeni na sali zobaczyli
fragment warszawskiej ulicy Wiejskiej i stojący przy niej charakterystyczny budynek Sejmu. Po
auli rozeszły się zaskoczone szepty. Profesor zaczął bełkotać coś pod nosem, tłumacząc, że nie
rozumie, co się dzieje. Nikt go jednak nie słuchał, gdyż obraz nagle się zmienił, ukazując wnętrze
widzianego przed chwilą budynku z perspektywy amatorskiej, ręcznej kamerki. Korytarzem
biegło kilkunastu ubranych w czarne mundury
mężczyzn, od stóp do głów obwieszonych bronią
automatyczną i granatami. Na ich plecach widoczne
były znaki pioruna i młota.
– Przepraszam państwa najmocniej, nie wiem, co
się dzieje. Jakiś głupi żart chyba. Zaraz się dowiem,
co to ma znaczyć. – Wykładowca wyjął telefon
i zaczął nerwowe poszukiwania numeru.
Tymczasem obraz wyświetlany przez rzutnik
ukazywał właśnie, jak uzbrojona grupa wdarła się
do głównego pomieszczenia Sejmu. Mężczyźni bez
słowa odbezpieczyli automaty i poczęli siać kulami
po sali pełnej posłów. Krew tryskała fontannami,
p o d n i ó s ł s i ę n i e s a m o w i t y g w a r, k i l k a o s ó b
próbujących uciekać dostało pociskami w plecy.
Jeden z mężczyzn wyszedł na mównicę, strzelił
w głowę kulącej się pod nią posłance i zaczął
przemowę. Nie była długa.
– Dziś cały kraj zadrży w posadach! – krzyknął. –
Pozwólcie nam żyć i wierzyć, a my pozwolimy żyć
wam! Za Starą Wiarę!
Wykrzyczawszy to, wystrzelił serię w kamery telewizyjne, które dotąd nadawały materiał na
żywo na cały kraj.
Promień rzutnika zgasł, a na auli zapadła grobowa cisza. Studenci wlepiali wzrok w osłupiałego
profesora. Ten drżącą dłonią wydobył z kieszeni chusteczkę i otarł lśniące od potu czoło.
W drugiej ręce wciąż trzymał telefon. Odsunął go od ucha, nie wypowiedziawszy do słuchawki
nawet słowa.
– Drodzy państwo, proszę o spokój – powiedział łamiącym się głosem. – Dowiedziałem się
właśnie, że to, co przed chwilą obejrzeliśmy, to wcale nie żart, ani amatorskie kino. To wydarzyło
się naprawdę kilka minut temu. Dosłownie przed chwilą budynek Sejmu wyleciał w powietrze.
Zamachowcy wdarli się też do siedziby Ministerstwa Kultury i kilku innych rządowych budynków.
Z Krakowa i Gdańska także dochodzą sygnały o zamachach bombowych.
Radek pozwolił sobie odczekać minutę dłużej, niż było zaplanowane. Chciał dać
prowadzącemu wykład czas na poinformowanie zebranych o skali dotychczasowych zniszczeń, by
choć przez chwilę móc cieszyć się widokiem ich przerażonych twarzy. To, o czym wykładowca
34
poinformował studentów, to i tak jeszcze niewiele, ale warto było zobaczyć strach w ich oczach.
Sejm i Ministerstwo Kultury to tylko dwa z wielu drobnych klocków w ogromnej morderczej
układance. W samej Warszawie było siedemnaście różnych celów. Do tego zamachowcy, tacy
jak on, siedzieli właśnie w zatłoczonych aulach wykładowych kilkunastu największych polskich
uczelni, między innymi w Poznaniu, Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu, Wilnie i Kijowie.
Kiedy wykładowca wypowiadał ostatnie słowa, Radek podpiął do połączonego wcześniej
z tabletem pudełeczka jeszcze jeden przewód, którego drugi koniec ginął w wypchanym wnętrzu
plecaka. A potem wcisnął czerwony guzik. Czekał, wiedząc, że od tego momentu ma jeszcze
jakieś pięć sekund życia. W ostatniej chwili powrócił myślami do dziewczyny, która kilka minut
temu opuściła salę. Szkoda, że nie spotkał Ani w innych okolicznościach. Dzisiaj zrobił dla niej
wszystko, co było w jego mocy.
Na auli podniósł się lament, a kilkudziesięciu studentów jak na komendę zerwało się z miejsc,
chcąc natychmiast opuścić wykład. Lecz było już za późno.
Ania, studentka drugiego roku politologii, lekkim krokiem zbiegła po schodach, pchnęła
przeszklone drzwi i wyszła na plac przed budynkiem. Słońce świeciło mocno, ogrzewając twarze
studentów okupujących widoczne opodal ławki. Dziewczyna wyjęła cienki papieros, przypaliła
szybko i równie szybko wyrzuciła, pakując do ust dwie miętowe gumy do żucia. Nie chciała
popsuć pierwszego wrażenia oddechem śmierdzącym fajkami.
Zdała sobie sprawę, że nawet nie wie, jak chłopak ma na imię. Przypomniała sobie zasłyszany
kiedyś dowcip, sugerujący, że na pierwszej randce o takie rzeczy się nie pyta, i uśmiechnęła się
pod nosem. Nogi jej dygotały. Była podniecona, gdyż nigdy wcześniej nie dała się tak łatwo
złapać. Nie żałowała jednak, a jedynie niecierpliwie wpatrywała się w drzwi budynku, czekając,
aż ujrzy w nich twarz diablo przystojnego faceta. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek
wcześniej widziała go na uczelni. Może to wolny słuchacz albo student wyższego roku, który
tylko sporadycznie się tu pojawia? Wyglądał na trochę starszego, więc pewnie tak.
Usiadła na brzegu ławki. Siedzący metr dalej chłopak nerwowo rozmawiał z kimś przez telefon.
– Ale co ty gadasz, w ogóle cię nie rozumiem! – pokrzykiwał. – Spokojnie, powoli. Jaki
zamach? Sejm? Serio?
Ania nadstawiła uszu i przyjrzała się wygiętej w grymasie zaskoczenia twarzy studenta,
spuszczając na moment wzrok z wejścia do budynku. Nagle poczuła, że ławka pod nią zadrżała.
Nie usłyszała eksplozji. Gorący podmuch odrzucił ją kilka metrów dalej. Upadła na trawę, nie
słysząc, jak na plac przed budynkiem z brzękiem sypie się tłuczone szkło. W głowie jej huczało
niczym po zbyt bliskim wybuchu silnej petardy. Obejrzała się na budynek, z którego wyszła kilka
minut wcześniej. Gmach stał w ogniu, a wokół leżały porozrzucane i zmasakrowane ciała ludzi.
Radek rozejrzał się. Stał w ogromnej sali, lekko rozświetlonej dochodzącym nie wiadomo skąd
blaskiem. Nie widział nad sobą sufitu, ale miał wrażenie, że jest w zamkniętym pomieszczeniu.
Wokół kłębiły się setki ludzi. Zobaczył grubego, śmierdzącego octem studenta. Gdzieś dalej
mignęły mu twarze prezesa rady ministrów i ministra sprawiedliwości. Wszyscy zdawali się być
jakby w transie, krążyli bez ładu i składu, potrącając się wzajemnie.
Nagle zobaczył olbrzymią postać sunącą przez zebrany tłum. Miała cztery twarze, a każda para
oczu pilnie przyglądała się mrowiu ludzi. Co kilka chwil ręka dzierżąca młot lub druga, niosąca
świetlisty piorun, wskazywała kogoś z tłumu, a wybrany podążał za postacią z błogim uśmiechem
35
na twarzy. Radek rozpoznał kilka osób w grupie owieczek idących za swym pasterzem. To jego
bracia, siostry i przyjaciele z obrzędów Starej Wiary. Zamachowcy, którzy tak jak on poświęcili
dziś życie w walce o ideały.
Stary Bóg cierpliwie, niespiesznie przemierzał tłum umarłych. W końcu stanął przed Radkiem,
który pokornie schylił głowę. Postać o czterech twarzach spojrzała na niego krytycznie.
– Ty – powiedział Stary Bóg, celując w chłopaka piorunem, a jego donośny głos odbił się
echem. – Czy zrobiłeś dziś wszystko dla obrony twojej wiary?
– Tak, Najwyższy – odparł Radek, nie podnosząc wzroku.
– Kłamie! – krzyknęła jedna z twarzy.
– Oszczędził niewierną! – syknęła druga.
– Zdrajca! Niech zgnije w otchłani! – wyryczała trzecia.
Pierwsza twarz spojrzała na chłopaka z politowaniem.
– Dlaczego jesteś nieszczery w obliczu swojego Boga? W moim królestwie nie ma miejsca dla
zdrajców.
To powiedziawszy, Stary Bóg odwrócił się i poprowadził swoje stadko dalej, pozostawiając
chłopaka w pogrążonym w transie tłumie umarłych.
36
Świnie w koszarach
Renata Błażejczyk-L’Amico
Już jesień. Jest ciepło i niemal bezwietrznie. Pod stopami szeleszczą liście, dużo liści – złote,
brązowe, czerwone; upadłe, ale jakby wciąż żywe, tańczą wokół mych stóp, prosząc, aby jeszcze
na jedną chwilę wznieść je bliżej słońca. Pochylam się, biorę całą garść i podrzucam w górę.
Wirując w powietrzu, opadają powoli. Dotykam kory starego drzewa, wsłuchuję się w szept
nagich gałęzi, wdycham zapach opustoszałych ptasich gniazd.
Powiedziałam „tak”. Przed chwilą.
Moje marzenie, ubrane we flanelową koszulę, bierze mnie za rękę. Idę z nim przez las,
zachwycając się jesienią. Nasza miłość, prawdziwa, głęboka, już trzyletnia, właśnie wkroczyła
na drogę do prawdziwego spełnienia.
Jestem odprężona, serce szalało, gdy pierwszy raz wziął mnie w ramiona, teraz bije tylko
o dziesięć uderzeń ponad normę i jest po prostu szczęśliwe.
– Chodź, pokażę ci, gdzie spędzałem każdą chwilę, której nie mogłem poświęcić tobie – mówi
mój mężczyzna.
– W lesie? – pytam rozbawiona.
Idę za nim, jestem spokojna i radosna, choć zawsze bałam się lasu i nigdy nie lubiłam jesieni.
A może to nie las? Widzę mur i kolczaste druty, brama jest otwarta, pogięta i zardzewiała, za
nią odrapane budynki i ogromny kopiec pokryty mchem. Metalowe drzwi są uchylone, skrzypią
cicho, przyciągając moją uwagę. To raczej bunkier niedbale zamaskowany pstrymi szmatami.
A może to opuszczone koszary? Ale jakie ma znaczenie, gdzie jestem? Najważniejsze, że on
jest ze mną. Taki cudowny, przystojny, mądry, jakby był ucieleśnieniem impresji, iluzją, w której
płynie osocze. Moją wyśnioną przyszłością.
– Już wkrótce będziemy mieć własny dom – mruczy, muskając ustami mój policzek – a w nim
wszystko, o czym sobie zamarzysz.
Nie wie, że ja nie chcę nic więcej? Przecież wszystko już mam.
Idziemy dalej. On mówi – ja słucham, ma taki piękny głos, pełen pasji, zadowolenia.
Potykam się na nierównej drodze. Podtrzymuje mnie i zaczyna całować. Nagle czuję, że jego
ciało sztywnieje. Oglądam się za siebie. Z bunkra wybiegają trzy świnie. Jedna, całkiem biała,
zaplątała się w siatkę z paskami zielono-brązowego materiału, druga ma ciemne pręgi na grzbiecie,
trzecia jest łaciata. Pociesznie wyglądają. Wybucham śmiechem. On mnie ucisza. Świnie biegną
w naszą stronę. Są duże i mają nabrzmiałe wymiona. Wciąż jestem spokojna, ale on mocniej
ściska moją rękę. Nie boję się, przecież jestem z tobą – chcę mu powiedzieć i wtedy widzę oczy
jednej ze świń. Głos dusi się w gardle. Nie wiem, jak wyglądają świńskie oczy, ale na pewno
nie tak. Nie jak oczy kota wpatrzonego w słońce. Jedna ze świń, ta łaciata, rzuca się na mojego
mężczyznę. A może jednak nie łaciata, może ta pręgowata? Widzę racice rozrywające koszulę na
piersi. Widzę kły. Szarpią go. Słyszę krzyk. Mój? Jego? Nie wiem. Biegnę. Wzywam pomocy. Nic.
Dookoła bezruch i pustka. Wołam psa. Musi gdzieś być, zawsze zabieram go ze sobą. Jest duży,
silny, odważny. Na pewno przegna rozwścieczone bestie. Rozglądam się gorączkowo. Jest! Moje
kochane, dobre psisko. Tylko dlaczego nie odwraca się do mnie, nie merda ogonem? Podbiegam
37
bliżej. Ma opuszczoną głowę i łańcuch na szyi. Kto uwięził go na łańcuchu?! Wyciągam rękę.
Pies odwraca się powoli. Coś trzyma w pysku. O Boże! To martwy kot. Czarny. Mój pies patrzy
na mnie jego oczami.
Nie zniosę już dłużej tej niepewności. Siedzę na niewygodnym krześle. Słyszę miarowe kroki
policjanta przechadzającego się po korytarzu, w którym jesteśmy tylko on i ja. I biel raniąca oczy.
Od kilku godzin wpatruję się w zamknięte drzwi – gdzieś tam leży Krzysztof. Ciągle nikt
mi nie mówi, co się z nim dzieje, ale ja czuję, że jestem mu potrzebna. Chciałabym chociaż na
niego popatrzeć. Podchodzę do drzwi. Policjant zastępuje mi drogę. Szary mundur jest czysty,
wyprasowany. Nacieram na niego. Odsuwa się ze strachu, że zostanie zbrukany przez ubranie
poplamione krwią.
– Chcę tam wejść – mówię, uderzając pięścią w białe szkło.
– Niech się pani uspokoi – kolejny raz słyszę bezsensowne zdanie. To tak, jakby mówił
głodnemu, żeby nie prosił o jedzenie.
Zakrywam twarz dłońmi. Nie mogę na niego patrzeć, nie mogę patrzeć na nic.
Policjant każe mi usiąść. Posłusznie podchodzę do swojego krzesła. Po chwili otwierają się
drzwi w końcu korytarza. Wrócił ten drugi, bez munduru, ten, co bez przerwy pyta mnie o to
samo.
Siada obok.
– Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło. – Jego głos jest beznamiętny, tak jakby pytał, co
zjadłam na śniadanie.
– Przecież już panu mówiłam.
– Proszę powiedzieć raz jeszcze.
Jestem zmęczona, ale on czeka, patrząc wymownie.
– Byliśmy w koszarach…
Mówię cicho, ściskając w ręce resztki mokrej chusteczki. Policjant słucha uważnie i wciąż
notuje moje słowa. Z niedowierzaniem kręci głową.
– Czy jest pani pewna, że to były świnie?
– Tak, jestem pewna.
– A może jednak…
Znów chce mi się płakać. Dlaczego on mi nie wierzy?
– Dobrze – mówię tylko po to, żeby przestał patrzeć jak na dziwadło. – To nie były świnie.
– A co to było? – Na jego twarzy pojawia się nadzieja. Ja mam jej coraz mniej.
– Dinozaury. Wielkie, zielone, błyszczące dinozaury – odpowiadam. Nie potrafię powstrzymać
głupawego śmiechu. Dlaczego przyszły mi do głowy dinozaury?
– Panią to bawi?
Mój śmiech zamienia się w histeryczny płacz. Zrywam się z krzesła i biegnę do drzwi.
– Proszę mnie wpuścić! – krzyczę, sama nie wiedząc do kogo. – Chcę być przy nim, kiedy się
obudzi – dodaję głosem drżącym od naszego cierpienia. Bo ja cierpię i za siebie, i za mojego
Krzysia. Leży tam sam, poraniony, słaby. Może chce pić? Kto mu poda wodę?
W oczach policjanta po raz pierwszy widzę cień zrozumienia. Waha się.
– Proszę. Tylko na chwilkę.
– Nie mogę – mówi, odwracając wzrok.
– Dlaczego?
– Takie dostałem rozkazy.
– Pieprzę rozkazy! – krzyczę zdesperowana. Uderzam pięścią w szary mundur. Potem jeszcze
raz. I jeszcze. – Ty bezduszna kupo mięśni, jak możesz nie rozumieć?
38
Szarpię go i biję na oślep. Przez ramię widzę biegnącą pielęgniarkę. Już tu była, niedawno,
a może to było wczoraj? Znów każe mi połknąć różową pigułkę.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnia i poklepuje po ramieniu.
Posadzili mnie w niewielkim pokoju. Nie wiem, jak długo tu jestem. Już nic nie wiem.
Dlaczego mnie tu przywieźli? Na co każą czekać? Pulsujący ból głowy staje się nie do zniesienia.
Wypijam resztkę wody z plastikowego kubeczka. Patrzę na biurko. Takie zwykłe, z poszarpaną na
rogach okładziną, brzydkie, w kolorze pozostawionej na słońcu musztardy. Na blacie leży teczka
z dokumentami. Mam ochotę do niej zajrzeć, ale nie mogę, wiem, że jestem obserwowana.
W końcu otwierają się drzwi za moimi plecami.
– Dzień dobry. Starszy śledczy Mirosław Wędych.
Policjant siada naprzeciw mnie i uprzedza, że rozmowa będzie rejestrowana. Kiwam głową.
Mam odrętwiałe mięśnie, czuję ból przy każdym poruszeniu, więc staram się nie ruszać.
Odpowiadam na kolejne pytania. Znam je już tak dobrze jak same odpowiedzi. Nazywam się
Elżbieta Rojek, lat trzydzieści dwa, urodzona w Warszawie, zamieszkała przy ulicy Północnej
dwadzieścia cztery.
– Teraz zapytam o wczorajsze wydarzenia.
– Już wszystko opowiedziałam.
– Komu?
– Pańskim kolegom.
– Kogo ma pani na myśli?
Przecież wie. Drażni mnie jego przenikliwe spojrzenie, ale staram się zachować spokój.
– Policjanta w szpitalu. – Usiłuję na niego nie patrzeć. Nie podoba mi się. Ma oschły głos,
przetłuszczone włosy i fałszywy uśmiech. I te oczy. Małe, okolone jasnymi rzęsami. Świńskie.
Wszędzie już widzę te cholerne świnie!
– Czy jeszcze z kimś rozmawiała pani na ten temat? – pyta, udając, że nie słyszy nerwowego
chichotu.
– Nie.
– Jest pani pewna?
– Tak.
– To dlaczego użyła pani liczby mnogiej?
– Bo było ich dwóch.
– Ale rozmawiała pani z jednym z nich, czy tak?
– Tak… Chyba… Nie pamiętam.
– Czy potwierdza pani to, co powiedziała wczoraj?
– Tak.
– Świetnie. – Zrobił wystudiowaną pauzę. – Zobaczmy. – Otworzywszy teczkę, przerzucił kilka
kartek. – Twierdzi pani, że pan Nowak zabrał ją do koszar, w których prowadził badania naukowe
na zlecenie armii. Czy wie pani, czego dotyczyły te badania?
Zastanawiam się przez chwilę. Nie chcę powiedzieć za dużo. Krzyś prosił przecież… Ale jeśli
im powiem, to może wreszcie mnie puszczą i będę mogła go zobaczyć.
– Wyodrębnił gen odpowiedzialny za agresję.
– Ciekawe – mruknął śledczy i wstał zza biurka. – Twierdzi pani, że była w koszarach. Nie
widziała strażników ani jednego żołnierza, ani jednego samochodu, za to dużo drzew i liści,
a mimo wszystko jest pani tego pewna. To naprawdę ciekawe – mówi, przystając koło mnie. Po
nieprzyjemnej twarzy pląsa chytry uśmieszek. – Często chodzi pani do lasu?
– Nie.
39
– Dlaczego?
– Bo boję się pająków i kleszczy.
– Cierpi pani na arachnofobię?
– Nie.
– Na manię prześladowczą? Depresję?
– Nie.
– Zażywa pani narkotyki lub inne…
– Nie – przerywam, podnosząc głos.
– A może, pani Rojek, miewa pani urojenia? – pyta, zadowolony, że tak błyskotliwie zagrał
słowami.
Zrywam się z krzesła.
– Proszę siadać! – wrzeszczy pochylony nade mną.
Czuję jego nieświeży oddech i przepoconą koszulę, gdy opadam na drewniane krzesło. Oparcie
wrzyna mi się w plecy.
– Powtórzmy. Twierdzi pani, że Nowak zabrał panią do koszar, do tajnego laboratorium,
opowiedział o tajnych badaniach, znów podkreślam słowo „tajny”, a potem został zaatakowany
przez dinozaury. Proszę wybaczyć, ale takiego steku bzdur w całej swojej karierze nie słyszałem.
– To były świnie – mówię cicho.
Policjant próbuje tłumić targający nim śmiech.
– Jak wyglądały te świnie?
– Dokładnie tak jak pan, śledczy Jakiśtam – nie wytrzymuję.
– Świetnie. Do czynnej napaści na funkcjonariusza na służbie dochodzi zniesławienie. Ale wie
pani, to pestka w porównaniu z zarzutem usiłowania popełnienia morderstwa.
Moje oczy robią się wielkie. Nie widzę ich, ale czuję, jak napierają na powieki. Jakby chciały
spod nich uciec. Muszę wyglądać niczym przestraszona żaba. Z trudem łapię powietrze.
– Całkiem ciekawa ta pani historia – mówi z pobłażliwym uśmiechem. – Szkoda tylko, że do
mnie nie przemawia. A wie pani dlaczego? Bo ja kocham fakty, a one mówią zupełnie co innego.
Nic nie rozumiem. Staram się, ale nie rozumiem. Dlaczego nikt mi nie wierzy? Co ja im
zrobiłam, że tak się nade mną znęcają?
– Powiedziałam prawdę. – Szept z trudem przechodzi przez zaschnięte gardło.
– Pani Rojek, kończmy tę zabawę. – Śledczy bierze do ręki papiery. – Od czego zaczniemy?
Może od badań. Docent Nowak, owszem, prowadzi badana, ale na UW i nigdy nie pracował dla
wojska. Nie zabrał pani do żadnego laboratorium w koszarach, bo ono po prostu nie istnieje.
Byliście w zwykłym lesie. Oto zeznanie przypadkowego świadka, który wezwał pomoc.
Przysiada na biurku i czyta jakąś dziwną opowieść. Nie chcę jej słuchać. Przecież to nieprawda.
– Taką samą wersję przedstawili kierowca karetki i lekarz, nie mówiąc o policjantach, którzy
dotarli na miejsce zdarzenia. Sprawdziliśmy, wszystko się zgadza.
Bierze do ręki następną kartkę i czyta tym razem w milczeniu. Czekam. Co innego mogę robić?
W końcu mówi:
– To zeznanie pana Nowaka. – Podnoszę wzrok. To znaczy, że Krzysztof jest przytomny, że żyje!
Chcę zerwać się z miejsca i biec do niego, ale nie mogę. Policjant stoi tuż obok, przesłaniając
drogę do wyjścia. Przekręca kartkę. – O, tu jest najciekawszy fragment: …w pewnym momencie
Elżbieta zażądała, żebym się z nią ożenił, a gdy odmówiłem, uderzyła mnie w twarz. Wściekła
się, krzyczała, że jestem parszywym draniem, że zmarnowałem jej trzy lata życia, że ona mi tego
nigdy nie daruje. Potem poszczuła mnie psem. Nie pamiętam, co było dalej.
Opuszczam głowę. Za duży ten ciężar, nie uniosę go, nie udźwignę.
– Proszę wreszcie się przyznać! – słyszę wrzask policjanta.
40
– Mój pies nigdy nikogo nie ugryzł – mówię, coraz bardziej zapadając się w sobie. Jedyne,
czego chcę, to obudzić się z tego koszmaru, nie widzieć więcej okropnej czerwonej twarzy. Ani
postrzępionych skrawków flanelowej koszuli. Nic nie słyszeć, nic nie czuć.
– Pani pies zaatakował weterynarza. Został uśpiony.
Pułkownik Marzec przysiadł na ławce obok mężczyzny w skórzanej kurtce.
– Całe szczęście, że miałeś na oku tego gawędziarza – powiedział, rozkładając gazetę.
– Z naukowcem jak z dzieciakiem, wiesz, że coś zbroi, nie wiesz tylko, co i kiedy.
– Posprzątany już ten bałagan?
– Taaa, do ostatniego okruszka. Wędych spisał się na medal. Musisz dorzucić mu coś ekstra.
– Będzie z czego. Chętnych na odkrycia Nowaka coraz więcej. – Pułkownik Marzec mlasnął
z zadowoleniem. – Czekam, aż zaczną się licytować. A swoją drogą, trochę szkoda tego kretyna,
mógłby jeszcze sporo zdziałać.
Cztery słonie, zielone słonie, każdy kokardkę ma na ogonie…
– Przestań się wydzierać, bo w końcu i ciebie zamkną.
– Za to, że śpiewam piosenkę, której mnie matka kiedyś nauczyła?
– Mietek, nie pieprz, tylko bierz się do roboty, bo do usranej śmierci tej ściany nie pomalujemy.
– No i dobrze, robota nie zając, nie spierdoli, a tu bodaj widoczki ciekawe. Te wariatki to ci
powiem, że całkiem, całkiem. Niektóre – dodał Mietek, drepcząc kaczym krokiem po rusztowaniu.
– Ta na przykład. – Wskazał głową jedno z okien.
– Która? Pokaż! – Waldek podszedł do kolegi. – A, to ta od świń.
– Od czego?
– No co ty, nie słyszałeś? Podobno…
Mietek słuchał i zanosił się od śmiechu, aż mu oczy zwilgotniały.
– Ale jaja – powiedział w końcu, poklepując rozbolały brzuch. Przyłożył rękę do szyby i zajrzał
do sali. Dziewczyna siedziała na krześle. Niby się uśmiechała, ale ze spojrzeniem wbitym
w otwartą książkę była jakaś taka smutna.
Mietek spoważniał. Wziął się pod boki i zapatrzył w dal.
– Świnie w koszarach, powiadasz – rzekł w końcu, schyliwszy się po pędzel. – Wiesz co,
Walduś? A ja se myślę, że ona taka całkiem głupia to wcale nie jest. Pamiętam takiego jednego
trepa…
Cztery słonie, zielone słonie…
41
Coś się kończy...
Dariusz Zajączkowski
Zamknął za sobą drzwi i przez chwilę nasłuchiwał. Na szczęście w domu nie było jeszcze
nikogo. Gospodarze, emerytowani pracownicy kolei, pojechali pewnie do jakiegoś marketu i,
znając panią Zuzannę, wrócą dopiero na późną kolację. Krzysztof oczami wyobraźni widział już,
jak zapadają się przed telewizorem. Każde w swoim fotelu. Ale to później, teraz zapowiadało się
ciche i spokojne popołudnie. Takie, o jakim marzył od rana.
Buty i wierzchnie ubranie zostawił w holu i, rozluźniając krawat, wszedł do swego pokoju.
Mała klitka mieściła krzywą, choć wciąż lśniącą wysokim połyskiem szafę, pamiętającą czasy
„wczesnego Gierka”. Pod ścianą rozparł się stół z powodzeniem udający biurko i stary tapczanik
przykryty teraz poprzecieraną w wielu miejscach kapą. Obrazu dopełniało kilka wypełnionych
książkami półek, archaiczny dywanik i firanki, które już dawno zapomniały o swoim pierwotnym
kolorze. Cokolwiek by jednak mówić, pokój był czysty, a parę nowoczesnych rekwizytów,
z laptopem na czele, dodawało mu nawet uroku.
Listopadowe popołudnie przesiąkało przez okno szarością jesiennej mżawki i sprawiało, że
senność bezmyślnie snuła się po kątach pomieszczenia. Krzysztof rzucił marynarkę na krzesło
i wyciągnął się na łóżku. Odetchnął pełną piersią i zamknął oczy. Dzisiejszy obiad z promotorem
definitywnie postawił kropkę nad „i”. Faktem stało się tych kilka literek przed nazwiskiem, a czas
studiów płynnie przeszedł do historii.
„Coś się kończy, coś zaczyna” – na myśl przyszły mu słowa przeboju, do znudzenia puszczanego
na każdej komercyjnej stacji radiowej. Był doskonale świadom tego, co się skończyło, ale nie
miał bladego pojęcia, co życie przygotowało w zamian. Nie przeszkodziło mu to jednak osunąć
się w spokojny, odprężający sen.
Ocknął się, gdy było już ciemno. Poleżał jeszcze przez chwilę, zerknął na zegarek i zawlókł
się do łazienki. Kiedy wrócił, bez włączania światła przebrał się w czarne dżinsy i granatowy
golf. Gotowy do wyjścia, podszedł jeszcze do okna, by rozchylić zasłony. Chodniki i ulica lśniły
wilgocią w żółtawym świetle lamp, ale deszcz nie padał. Przynajmniej w tej chwili. Z boku
wynurzyły się dwie przygarbione postacie, skulone pod jednym parasolem, a na małym skwerku
przystanęła wysoka kobieta w długim, lśniącym fioletowo płaszczu przeciwdeszczowym.
Zniecierpliwiona, szarpała smycz, na końcu której biegał mały terier Fleks. Jak zwykle pani
Brzowska nie dawała mu zbyt dużo czasu na załatwienie naglących potrzeb, a Fleks jak zwykle
nic sobie z tego nie robił. Sytuacja na pewno wyglądałaby inaczej, gdyby kobieta znalazła kogoś,
kto wysłuchałby całej litanii w większości urojonych dolegliwości, z jakimi musi się borykać.
Problem w tym, że sąsiedzi znali je na pamięć i dziwnym trafem zawsze się spieszyli.
Właściwie w momencie, kiedy już odwracał wzrok, dostrzegł nową świetlną reklamę
umieszczoną nad szerokim oknem wystawowym w pasażu po drugiej stronie ulicy. Kojarzył, że
w miejscu tym sprzedawano kiedyś odzież, później artykuły gospodarstwa domowego. Jednak
też nie długo. Przez ostatnie miesiące zza zakurzonych szyb wyzierała pustka opuszczonego
pomieszczenia, a na drzwiach, niczym bezgłośne wołanie o pomoc, wisiała smętna biała kartka
z numerem telefonu i informacją, że lokal jest do wynajęcia. Krzysztof dopiero teraz uświadomił
42
sobie, jak bardzo musiał być zabiegany, skoro do dzisiaj umknęła mu stylizowana na gotyk,
zielona reklama nowego antykwariatu.
Mimo późnej pory przygarbiona, chyba męska, postać z kapeluszem na głowie układała na
wystawce książki. Z odległości kilkudziesięciu metrów widać było, z jaką pieczołowitością
i delikatnością kładzie każdą pozycję na miękko wyściełanym parapecie. Mężczyzna poprawił
ostatni wolumen, wyprostował się i pomachał do Krzysztofa. Ten zastygł w bezruchu.
Wydawało mu się, że ma jakieś przywidzenia. Ale nie. Gość za szybą wystawy pokiwał kilka
razy głową i ponownie radośnie go pozdrowił, tym razem obiema dłońmi, i zniknął na zapleczu.
W rzeczywistości nieznajomy nie miał szans dostrzeżenia kogokolwiek w ciemnym kwadracie
przycupniętego w cieniu okna.
– Chyba naprawdę jestem przemęczony. – Krzysztof westchnął ciężko i odszedł w głąb pokoju.
Narzucił kurtkę i czym prędzej wymknął się z domu.
Do spotkania z Alą miał jeszcze dobry kwadrans, skręcił więc w stronę witryny antykwariatu.
Lubił książki, zwłaszcza te stare, zakurzone i pożółkłe, których historia niejednokrotnie była
ciekawsza od tego, co kryły na własnych kartach. Stanowiły dla niego tajemnicę, intrygującą
zagadkę, która rozpalała wyobraźnię i dawała pożywkę do splatania najdziwniejszych zbiegów
okoliczności. Pomyślał, że kiedyś może to spisze...
Wyszedł zza rogu budynku i znalazł się pod oknami swojego pokoju. Wystawa antykwariatu
była już jednak wygaszona, ale uliczne lampy rzucały na tyle światła, że bez trudu mógł odczytać
tytuły wyłożonych tomów. Z czołem przy szybie bezgłośnie poruszał wargami, śledząc napisy na
najbardziej wyeksponowanych pozycjach. Tak go to zaabsorbowało, że nieznajomego dostrzegł
dopiero w momencie, gdy jego cień położył się ciemną plamą na mokrej szybie.
– Dobry wieczór! – Mężczyzna delikatnie dotknął palcami ronda kapelusza i skinął głową.
– Dobry wieczór. – Głos Krzysztofa nie brzmiał takim entuzjazmem jak u rozmówcy, którym
okazał się drobny, niski człowieczek ubrany w szary prochowiec. Postawiony wysoko kołnierz
sprawiał wrażenie, jakby podpierał pilśniowe rondo. Twarz od strony wystawy tonęła w mroku,
a rysy drugiej połowy podkreślało martwe, zimne światło ulicznych lamp. Zarówno brodę, jak
lekko zapadnięte policzki, pokrywał ostry, kilkudniowy zarost, który głośno zaszeleścił, gdy
staruszek odruchowo potarł go dłonią.
– Czy my się znamy? – zapytał Krzysztof niepewnie. Miał wrażenie, jakby nieznajomy bawił
się jego skonsternowaniem.
– Hm – staruszek zastanowił się chwilę. – Można powiedzieć, że jednostronnie.
– Pan wybaczy, ale nie rozumiem... A przede wszystkim – spieszę się.
Chłopak spojrzał odruchowo na zegarek i spróbował obejść obcego. Ten znowu potarł brodę
i odwrócił się twarzą do młodzieńca.
– Myślisz, że ona przyjdzie, czy tylko masz taką nadzieję?
Absurdalności sytuacji dopełniała troska i smutek, jakie Krzysztof wyczuł w głosie
nieznajomego, którego twarz w skąpym świetle wieczornej ulicy promieniowała wewnętrzną
szlachetnością. Oczy, głęboko osadzone pod krzaczastymi brwiami, przypatrywały mu się
z sympatią i przychylnością.
W pierwszym odruchu chciał ostro zareagować, ale widząc szczerą twarz, westchnął tylko
głęboko, zwłaszcza że czuł się przy nieznajomym dziwnie niepewnie. Chciał wierzyć, że
staruszek blefuje. W końcu prawdopodobieństwo, że w piątkowy wieczór młody człowiek czeka
na swoją dziewczynę, graniczyło z pewnością. Chciał wierzyć, że wcześniejsze pozdrowienia,
jakie antykwariusz przesyłał mu przez okno, to tylko przywidzenia. Przecież nie mógł żadną
miarą widzieć go schowanego za zasłoną. Chciał wierzyć... ale podświadomie wiedział, że cała
sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana i osobliwa.
43
– Na świecie są bardziej niewiarygodne przypadki. – Nieznajomy uśmiechnął się szeroko.
Chwilę później spoważniał. – Ala nie przyjdzie – zaczął i przygryzł lekko wargę, po
czym ponownie otwartą dłonią potarł podbródek. Teraz sprawiał wrażenie zażenowanego
i skrępowanego tym, co powiedział. – Wiem, że zależy ci na niej, ale wszystko poukładało
się inaczej... Zresztą – wyciągniętą ręką wstrzymał Krzysztofa – za chwilę telefonicznie
sama wszystko ci wyjaśni. Aaa, i... – szerokim gestem wskazał na wystawę – zapraszam do
antykwariatu. Tu naprawdę można znaleźć lekarstwo na wszystko. Na złamane serce też.
Krzysztof chciał zauważyć, że zaproszenie wypadło jakoś sztucznie, ale w tym momencie
rozległ się sygnał komórki. Staruszek skinął głową, strzelił palcami w rondo kapelusza i wolnym
krokiem odszedł w kierunku przystanku autobusowego.
Parę minut później telefon zamilkł. Ala rozłączyła się i jakakolwiek próba nawiązania
ponownego kontaktu trafiała w bezduszny, monotonny głos informujący, że abonent jest
nieosiągalny.
Chłopak podniósł wzrok. Nieznajomy zniknął. Wokół sunęli milczący, skuleni pod parasolami
ludzie, chowający twarze przed deszczem, który zaczął ponownie siąpić. Mrok zgęstniał,
a chmury jakby zjechały w dół i stłumiły wszelką radość. Gdzieś z daleka niosły się przytłumione
odgłosy obwodnicy, wskazując, że świat jednak się nie zmienił. Dobitniej upewniła go o tym
brudna, oleista kałuża, która, poderwana przez przejeżdżający samochód, chlusnęła jęzorem
błocka na jego spodnie. Poczuł wilgoć wdzierającą się do butów lepkimi, zimnymi dłońmi. Niski
volkswagen golf z przyciemnionymi szybami zwolnił i zamrugał światłami w ramach przeprosin,
po czym odjechał z piskiem szerokich opon, unosząc z sobą rwące się takty: Coś się zaczyna, coś
się kończy.
Krzysztof starł dłonią z czoła krople deszczu i spojrzał na witrynę antykwariatu. Woda
strugami spływała po szybie, załamując i zniekształcając obraz. Książki wydawały się falować.
Nabrzmiewać, to znów kulić pośród udrapowanych na półkach aksamitów. Blask ulicznych
lamp rozmywał się, by w chwilę później skupić w soczewkach kropel, malując na milczących
woluminach mozaiki cieni i świetlistych plam. Obok regałów, niczym zaklęci strażnicy, trwały
wyniosłe, wysokie wazony pełne zasuszonych kwiatów.
A gdzieś głębiej antykwariatu czaiła się tajemnica.
Ranek powitał Krzysztofa bólem głowy, gardła i wysoką gorączką. Z trudem przełknął
ślinę i z oporami usiadł na łóżku. Było jeszcze wcześnie, tak wcześnie, że nawet emerytowani
gospodarze wciąż spali. Najciszej, jak umiał, wszedł do łazienki i przepłukał gardło gorącą wodą.
W kuchni zrobił sobie herbatę i z szafki nad lodówką wygrzebał jakieś pastylki do ssania. Po
drodze zgarnął jeszcze musującą aspirynę i witaminy. Ze wszystkim wrócił do pokoju. Tabletki
popił łykiem pozostawionego wczoraj soku. Na koniec do jego resztek wrzucił krążek aspiryny.
Czekając, aż się rozpuści, podszedł do okna. Zielona reklama antykwariatu trwała na swoim
miejscu. Westchnął. Miał nadzieję, że wieczorna przygoda była tylko koszmarem.
Wrócił pod kołdrę. W niespokojnym śnie rzucał się na łóżku do samego rana.
Kilka kolejnych dni spędził w swoim pokoju. Pilne sprawy udało mu się załatwić telefonicznie.
Szukanie pracy odłożył na później. Nie miał teraz do tego głowy, ani też jego aparycja nie budziła
zaufania. Z Alą nie udało mu się skontaktować. Przez znajomych dowiedział się, że wyjechała.
Sprawdził również, czy dotarła do rodzinnego domu. Przypadkiem w rozmowie z sekretarką
z dziekanatu dowiedział się, że Ala nagle wzięła urlop dziekański i wczoraj wyjechała do Holandii.
Trybiki w umyśle Krzysztofa zaskoczyły. W zasadzie nie musiał już pytać, czy opiekunem grupy
44
był adiunkt profesora Kołkowskiego. Odkrycie prawdy bynajmniej nie poprawiło mu nastroju.
Cały następny miesiąc przez każdą wolną chwilę Krzysztof obserwował witrynę z książkami.
Zamknął się w sobie i właściwie momentami żałował, że w końcu dostał pracę. Odsunął się od
ludzi. Wolał tkwić przy oknie i gapić bezmyślnie na wchodzących i wychodzących z antykwariatu.
Na początku bawiło go jeszcze liczenie ludzi i wymyślanie, jakie książki kupili lub sprzedali.
Wkrótce apatia przezwyciężyła i to. Kilkakrotnie widział staruszka. Wysiadał z autobusu
i dziarskim krokiem kierował się do antykwariatu. Zanim zanurzył się w świecie książek, zawsze
spoglądał w stronę jego okna, jakby wiedział, że tam zza firanki śledzi go para oczu. Krzysztof
miał czasami ochotę na spotkanie, ale się bał. Tak jak każdy człowiek boi się, że ktoś może znać
jego najskrytsze myśli.
Już parokrotnie wychodził z zamiarem wstąpienia i zapytania o starszego pana, ale odwagi
wystarczało na przejście obok wystawy. Czasem zawracał już ze schodów w mieszkaniu.
Denerwowało go to i irytowało. Im bardziej uczucia rosły, z tym większej bezsilności zdawał
sobie sprawę.
Przełom nastąpił tuż przed Wigilią.
W piątek szefowa zarzuciła go w biurze robotą. Z uśmiechem wręczyła dodatkowe dokumenty.
Młody, samotny to ma przed świętami więcej czasu. Klnąc w duchu, zabrał papierkową robotę do
domu. W sobotę od rana zasiadł przed laptopem. Zawziął się i przed obiadem postawił ostatnią
kropkę. Przeczytał raport raz jeszcze i w końcu, zadowolony, wyłączył komputer. Nie wstając
z krzesła, rozprostował się i wyciągnął ręce ponad głowę. Stawy chrupnęły, jakby miały się zaraz
rozsypać. Ziewnął przy tym przeciągle. Nim skończył, rozległ się sygnał nadejścia SMS-a.
Zastrzeżony numer nadawcy nieco zdziwił Krzysztofa. Otworzył jednak wiadomość, a gdy
treść dotarła do jego umysłu, machinalnie wstał i przesiadł się na tapczan. Były to świątecznie
życzenia od Ali. Ciepłe i jak zwykle niestandardowe. Trąciły jednak oficjalną nutą i wyczuwalnym
dystansem. Długo nie odrywał wzroku od niebieskawego ekraniku, trawiąc literki jedna po
drugiej, jakby chciał wyryć w pamięci wyraz po wyrazie. Jakby sądził, że poprzez telefoniczne
łącza jest w stanie ściągnąć dziewczynę do siebie.
I wtedy coś w nim pękło. Sięgnął po przewieszony przez krzesło polar. W przedpokoju niemal
w locie narzucił na siebie kurtkę i wzuł buty.
Tylko przez moment zawahał się przed naciśnięciem klamki antykwariatu. Kiedy jednak zamek
już szczęknął, Krzysztof poczuł, jakby z jego ramion spadły okowy. Ogromne brzemię zostało
przed progiem i po raz pierwszy od miesiąca pozwoliło mu wyprostować się i głęboko odetchnąć.
Wewnątrz pomieszczenia panowała cisza przesiąknięta atmosferą tajemniczości i powagi.
W powietrzu unosił się ulotny, subtelny zapach starego papieru, dokumentów i pewnego napięcia
zastygłego wśród pełnych regałów. Krzysztof mimo woli przejechał opuszkami palców po
skórzanym grzbiecie najbliższego woluminu. Dotyk rozbudził w nim tęsknotę za sekretnymi,
zagadkowymi światami, ukrytymi na pożółkłych, czasem postrzępionych kartach. Zawsze
miał wrażenie, że czytając, wskrzesza na nowo uśpione przed laty myśli i uczucia. Niemalże
namacalnie doznawał ich obecności wokół siebie, krążących pomiędzy półkami, ocierających się
niczym muślin o zastygłe w oczekiwaniu na czytelnika tomy.
– Życie jest jak książka, którą się czyta i pisze jednocześnie. Może być fascynująca... ale
również okropnie nudna.
Przed Krzysztofem pojawiła się mała, korpulentna kobieta. Czarna bluzka i spódnica dodawały
nieznajomej powagi, która pryskała, gdy spojrzało się w jej zielone oczy. Właściwie trudno było
45
stwierdzić, czy figlarno-drapieżny błysk w źrenicach to znak żywiołowego temperamentu, czy
jedynie odprysk światła z rozwieszonych kandelabrów. W tej jednak chwili uśmiechnęła się ciepło
i dodała:
– Dobrze, że przyszedłeś. Szef czeka na zapleczu.
Krzysztof sam nie wiedział, dlaczego nie zdziwił się takim powitaniem. W postawie kobiety
i aurze tego miejsca było coś, co sprawiało, że naprawdę poczuł się jak stary bywalec.
„Prawie jak w domu” – przez głowę przebiegła mu ulotna myśl, ale spłoszył ją szybko, schował
gdzieś bardzo głęboko, czując bolesne ukłucie.
– Na zapleczu? To znaczy? – zawiesił pytająco głos.
– O! Przepraszam. Tam, na końcu wnęki. – Wskazała szerokie drzwi za ostatnim z regałów.
Podziękował skinieniem głowy. Uchylone skrzydło zapraszało do mrocznego wnętrza. Przez
chwilę się zawahał, ale wszedł. Kątem oka zobaczył jeszcze, jak kobieta z wielką pedanterią
poprawia i tak już idealnie wyeksponowane tomy.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, było niewiele mniejsze od sali wystawowej. Panujący
półmrok bardziej przywodził na myśl katakumby niż, nawet tak duży, kantorek sklepu. Wrażenie
potęgowało brak okien i cichy szmer wentylatorów.
– Tu jestem! – doleciał go przytłumiony, jakby wydobywający się z głębin szafy głos. Staruszek
siedział przy małym biurku, otoczony całymi stertami książek, i wklepywał jakieś dane do
komputera. Zielonkawo-niebieski poblask ekranu wyostrzał mu rysy, pogłębiał zmarszczki
i rzędami białych linijek odbijał się w szkłach okularów o cieniutkiej, srebrnej oprawie.
– Dzień dobry... - Krzysztof zagaił niepewnie. Stał i nie wiedział, po co tu przyszedł.
Całe przemówienie, jakie układał sobie przez tygodnie, wydało mu się w tej chwili totalnie
bezsensowne. Pytać nieznajomego starca o to, dlaczego rzuciła go dziewczyna? Przecież to
zakrawa na paranoję!
Antykwariusz na chwilę odwrócił wzrok od ekranu komputera i sponad szkieł spojrzał na
gościa, po czym przeniósł wzrok gdzieś za niego.
– Jeśli możesz, podaj tamte książki. – Wskazał Krzysztofowi stos zalegający na sąsiednim
stoliku. Sam oczyścił miejsce wokół siebie, wypełniając tomami rozstawione na podłodze
kartonowe pudła. Jedne z nich były białe, inne czarne.
Krzysztof w kilka minut przeniósł kilkadziesiąt pozycji, szczelnie zastawiając biurko wokoło
komputera. Najbardziej dziwił go fakt, że na okładkach wytłoczone były jedynie imiona
i nazwiska autorów. Po tytule nie było śladu. Staruszek każdą książkę brał po kolei w ręce,
oglądał uważnie, odczytywał jej numer i sprawdzał, czy figuruje w elektronicznym wykazie.
Jeżeli tak, odkładał ją na prawo, jeżeli nie – na lewo od siebie.
– Dobrze, że przyszedłeś. – Antykwariusz odsunął się z fotelem od ekranu, zdjął okulary,
przetarł zmęczone powieki i z dezaprobatą spojrzał na ciemne żarówki. Potem przeciągnął się,
aż oparcie fotela zatrzeszczało, jakby miało zaraz pęknąć. – Przynajmniej bilety się nie zmarnują
– dodał, mrużąc głębokie, bystre, piwne oczy.
„Ktoś z takim wzrokiem nie musi nosić okularów” – przemknęło Krzysztofowi przez myśl. Po
sekundzie jednak otrząsnął się.
– Jakie bilety? O co tu chodzi? Kim pan jest? – Oparł dłonie o blat biurka i pochylił w stronę
nieznajomego. – To jakaś cholerna gra? – Próbował utrzymać gniew, który jednak wyciekał
z niego jak woda z czerpaka. Mimo jawnych ataków na swoją prywatność jakoś nie mógł przebić
się przez atmosferę tego miejsca.
– Jedno jest pewne. – Staruszek odłożył okulary i dłońmi rozmasował sobie twarz. – To nie jest
żadna gra. – Uśmiechnął się i wskazał na wolne krzesło. – Usiądź!
Krzysztof przysunął mebel bliżej, rozpiął kurtkę, odetchnął głęboko i zajął miejsce. Mimo
46
wszystko był spięty. W milczeniu przyglądał się rozmówcy schowanemu za stertami tomów.
Antykwariusz delikatnie rozsunął dwa stosy. Teraz dobrze widzieli swoje twarze pomiędzy
kolumnami książek.
– Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? – przerwał milczenie antykwariusz.
– Czy pamiętam?! – Krzysztof żachnął się. – Całe życie od tamtej pory inaczej wygląda –
wyrzucił z goryczą.
– Nie przesadzaj – skrzywił się staruszek – mogło być o wiele gorzej. W dużej mierze rozwój
wielu spraw zależy od twojej postawy.
– Odejście Ali też? – spytał zaczepnie.
– Powiedziałem, że rozwój wielu spraw, a nie ich istota. A co do Ali... Sam dobrze wiesz, że
już wcześniej wasza znajomość była mocno podminowana.
– Skąd ta pewność? – W głosie Krzysztofa oprócz sporej dawki ironii bez trudu można było
wychwycić ciekawość.
– Eee tam... – Staruszek skrzywił się znowu i machnął ręką. – Szczegóły techniczne są tu bez
znaczenia. Skupmy się na faktach. Jej wybór dojrzewał od dłuższego czasu. Czegoś między wami
zabrakło, coś nie zagrało.
– Skoro tak dużo pan wie, to proszę mnie oświecić.
Antykwariusz spojrzał na niego uważnie.
– Do niektórych rzeczy lepiej dojść samemu.
Krzysztof milczał, jakby przetrawiał ostatnie słowa.
– Dostałem dzisiaj od niej SMS, może... – powiedział już innym tonem.
– Hm! – Antykwariusz wstał i, jak miał to w zwyczaju, będąc zakłopotanym, potarł dłonią
brodę. – Dalej się łudzisz? – zapytał, po czym westchnął i wyrzucił z siebie: – Jeśli już o tym
mowa, to wiadomość tę wysłałem osobiście z mojego komputera. Nie lubię tak drastycznych
metod, ale niektóre przypadki wymagają leczenia wstrząsowego.
– Jjj… Jaak to? Jakim prawem?! – Krzysztof oniemiał. – Kto dał panu prawo wtrącania się
w moje życie?! – Stał teraz z zaciśniętymi pięściami. Cała nagromadzona przez tygodnie gorycz,
frustracja i napięcie eksplodowały w tym jednym krzyku.
Starzec uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko.
– No, w końcu jakaś żywsza reakcja. – Zaraz jednak spoważniał. – Masz rację, to twoje życie.
Ale cóż, czy życiem nazywasz codzienne dreptanie do biura i potem wielogodzinne otępiające
obserwacje jakiegoś sklepu handlującego książkami!? – Antykwariusz przechylił się przez
zastawiony książkami blat. – Stanąłeś przed zakrętem. Uczepiłeś się jakiegoś końca i nie masz
odwagi zacząć czegoś nowego. Jeżeli kurczowo trzymasz się tylko przeszłości, to po kawałku
umierasz. Nie czujesz tego? Chcesz, by twoje życie było nowelką czy konkretnym tomem? –
Podniósł jeden z leżących przed nim opasłych woluminów.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy spasował Krzysztof, opadając na krzesło.
Słychać było tylko miarowy szmer komputera i podpiętych pod sufit wentylatorów.
– Życie nie zna próżni. Jeżeli coś się kończy, coś musi się zacząć. Tylko pytanie, czy musi
to być apatia. – Staruszek uniósł ręce ponad głowę i rozparł się w fotelu. Sięgnął po okulary,
krytycznym wzrokiem obrzucił szkła i przetarł je kawałkiem koszuli wyciągniętym zza pasa.
Napięcie stopniowo opadało.
Krzysztof zamknął oczy i odetchnął głęboko. Przez myśli przebiegały mu ostatnie tygodnie.
W zasadzie nie mógł ich odróżnić. Sklejone jednostajnym, monotonnym popadaniem w szarość
i otępienie, tworzyły odpychającą breję samotnych nocy i pustych dni. Zarzucone znajomości,
niedokończone sprawy, książki, które czekały w kolejce na czytanie, imprezy, kino, spacer, park,
zepchnięte na margines, teraz, niczym koszmarne cienie, wychynęły na obrzeża świadomości.
47
Ciekawe, czy chłopaki grywają jeszcze w kosza? Z głębin pamięci poczęły wynurzać się kolejne
twarze szepczące coś do niego, ale był za daleko, by zrozumieć choć słowo. Głosy zlewały się
w jeden bezbarwny szum, który nagle zawirował i pociągnął Krzysztofa w ciemność.
Do jego uszu dotarły odległe dźwięki jakiejś kolędy. Dopiero teraz poczuł zimno, więc ciaśniej
otulił się kurtką i uniósł głowę. Przed nim stała kobieta. Zasłaniała sobą światło. Nie widział
twarzy, ale był pewny, że to ta sama osoba, która wcześniej powitała go w antykwariacie. Za
ścianą przytłumione radio nagle zamilkło. Powoli zbierał myśli.
– Szef mówił, że chce pan coś przemyśleć – zaczęła niepewnie – ale w zasadzie jest już po
godzinach pracy i... i chciałabym zamknąć.
– A tak, tak, już idę... – Podniósł się z krzesła. W lewym boku poczuł ostre ukłucie, które
sprawiło, że zgiął się wpół. Po dwóch głębokich oddechach ból łagodnie zelżał. Zauważył, że na
biurku przed nim panuje pedantyczny porządek. Zniknęły sterty książek, a czarne i białe kartony,
opasane szeroką taśmą, w milczeniu oczekiwały na transport. Kobieta wyprowadziła go do sali
sprzedaży, gasząc za sobą światła.
– Mam tu coś jeszcze dla pana – zatrzymała go z uśmiechem. W jej dłoni spostrzegł kopertę.
Krzysztof zrobił zdziwioną minę. Nie bardzo wiedział, co się dzieje.
– Dla mnie? – Sięgnął niezdecydowany.
– Tak. Szef kazał pana pozdrowić i ma nadzieję, że jeszcze się spotkacie.
Krzysztof skinął bezwiednie głową. Czuł się jak po głębokim śnie. Umysł pracował na wolnych
obrotach, ale mimo wszystko odnosił wrażenie, że jest dziwnie pobudzony, wypoczęty i gotowy
zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. Ze zdumieniem stwierdził, że z sekundy na sekundę pod
czaszką coraz bardziej się rozjaśnia.
– Dziękuję pani i przepraszam za...
– Nic nie szkodzi – przerwała mu w pół słowa – czasami na tym polega moja praca. Niech pan
uważa. Na zewnątrz chwycił mróz i wszystko jest oblodzone, łatwo o wypadek.
Krzysztof schował kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Skinął głową na pożegnanie
i wyszedł na ulicę. Tu przywitał go wiatr i z rzadka wirujące płatki śniegu. Zewsząd widać było,
że święta tuż-tuż. Migoczące lampki na wystawach i w oknach mieszkań, skuleni ludzie niosący
choinki, dźwięki kolęd.
Przeszedł przez drogę i ruszył w stronę domu. Kiedy skręcał w podwórko, poślizgnął się, ale
zachował równowagę, uderzając barkiem o ścianę budynku.
– Nic się panu nie stało? – Nagle przed nim wyrosła pani Brzowska. W krzakach obok
myszkował Fleks.
– Chyba nie – uśmiechnął się – tylko coś tu, w lewym boku. – Ból wykrzywił mu twarz.
– Oj, trzeba uważać. Ale pan jest młody – zaczęła. – A mówi pan, że w lewym boku? Ostatnio
miewałam takie dziwne rwanie... – tu, niezdecydowana, poruszyła rękoma – w prawym barku.
To wszystko przez Fleksa, tak potrafi szatan szarpać smycz. Ale mam dobrą maść na takie
nadwerężenia...
Krzysztof poprawił kurtkę, naciągnął czapkę na głowę i z przyjemnością słuchał wywodów
sąsiadki. Właśnie zdał sobie sprawę, że jest to jego pierwsza luźna rozmowa od tygodni.
Ostatni dzień roku wstał mglisty i senny. Biały opad tłumił wszystkie odgłosy. Ludzie na ulicy
przypominali zjawy. Wyłaniali się nagle na moment, by zaraz rozpłynąć pomiędzy płatkami
śniegu. Czas i życie zwolniło, przycichło, a świat ograniczył się do kilkunastu metrów.
Krzysztof stał w swoim pokoju i zamyślony patrzył w okno. Miał dzisiaj wolne. Jakimś cudem
zdołał zamknąć wszystkie pilne sprawy. Ponadto szefowa została babcią. Uczcili to lampką
48
szampana, złożyli gratulacje i pożegnali się do następnego roku.
Wciąż w rozterce siadł na tapczanie i chyba po raz setny w tym tygodniu otworzył kopertę,
którą dostał w antykwariacie. W środku były dwa bilety na koncert sylwestrowy do filharmonii.
Kilkakrotnie bywał na tego typu koncertach, czasem nawet mu się podobało, ale spędzać w ten
sposób sylwestra? Kiedy cztery dni temu pojawił się na sali gimnastycznej, chłopaki przyjęli go
prawie owacyjnie. Po dobrym meczu, w czasie którego zorientował się, że oprócz kontaktów musi
odbudować również kondycję, rozmowy przeszły na tematy imprez noworocznych. W zasadzie
miał trzy zaproszenia. Wracając z treningu do domu, innych opcji nawet nie rozpatrywał.
Wystarczyło jednak, że brał do ręki bilety...
Z perspektywy ostatnich dni musiał przyznać, że cokolwiek stało się na zapleczu antykwariatu,
było jak najbardziej dla niego ożywcze. Chwilami tylko w lewym boku pojawiał się ostry ból.
W normalnych warunkach może rzuciłby koncert i poszedł na prywatkę, ale... ale spokoju nie
dawał mu fakt, że w kopercie umieszczono dwie wejściówki. Kilka razy zaglądał do antykwariatu,
nigdy jednak nie zastał w nim staruszka.
Oprócz biletów znajdowała się tam kartka ze skreślonymi w pośpiechu kilkoma słowami. Pismo
było równe, o zamaszystych końcówkach liter. Mimo że pod tekstem nie widniał żaden podpis,
Krzysztof nie miał złudzeń, kto jest jego autorem. Staruszek prosił, by stawił się w filharmonii
przynajmniej godzinę wcześniej.
Tak też uczynił.
O tej porze hol świecił pustkami. Czasem ktoś dostojnie przemaszerował korytarzem,
rzucał obojętne spojrzenie i znikał za kolejnymi drzwiami. Jedynie portier przyglądał mu się
podejrzliwie. W pewnym momencie Krzysztof miał dość tych spojrzeń. Kupił gazetę i przeniósł
się w głąb pomieszczenia, gdzie pod ścianą stało kilka krzeseł i dwa stoliki, na których wyłożono
informatory z bieżącym repertuarem. Usiadł tuż przy rozłożystym świerczku, przybranym
w jednolicie srebrne, matowe bombki. Drzewko było prawdziwe. W chłodzie korytarza trzymało
się nieźle, rozsiewając wokół miły zapach lasu. Krzysztof bezwiednie sięgnął dłonią i delikatnie
musnął najbliższą gałązkę.
– Jakie to niesamowicie... – usłyszał. Przed nim stała wysoka szatynka. Niesforne włosy
ściągnięte czerwoną wstążką rozlewały się po ramionach i plecach. Duże ciemnoniebieskie
oczy z zaciekawieniem patrzyły na niego spod czarnych rzęs. – Piękne – dokończyła. W rękach
opuszczonych na długą spódnicę trzymała bordową teczkę o twardej okładce. Kołnierz białej
bluzki, ukrytej pod kremowego koloru blezerem, podkreślał ciemniejszą karnację skóry.
– Przepraszam, jeżeli przeszkadzam. – Zrobiła ruch, jakby miała odejść. – Lubię kontemplować
przyrodę w ciszy.
– Nie, nie! – Krzysztof odzyskał nagle pewność siebie. – Oczywiście, że nie. – Wstał i się
uśmiechnął. Bezwiednie zarejestrował, że dziewczyna ma wspaniałe oczy, niczym dwa błękity
oprawione w kształtne łuki brwi pod baldachimem rzęs. Stojąc, przewyższał ją o jakieś pół głowy,
tak że musiała unieść twarz. – Tak... – próbował przerwać ciszę, by cokolwiek powiedzieć. –
Bardziej zauroczył mnie zapach. – Wskazał na choinkę.
– W lesie wyglądałaby o niebo lepiej.
– Czy pani...
– Basia – przerwała mu – mam na imię Barbara.
– Krzysztof. – Podali sobie ręce. Miała ciepłą, drobną dłoń, ale mocny i zdecydowany uścisk.
– Czy przyjechałaś na koncert?
– Tak. Jestem tu z całą grupą, nigdy wcześniej nie byłam w waszym mieście.
Irracjonalne ukłucie niepokoju, którego nie śmiał nazwać zazdrością, kazało mu spojrzeć na jej
49
ręce, ale odetchnął z ulgą. Dziewczyna, nawet jeżeli się zorientowała, nie dała po sobie niczego
poznać. Uśmiechnęła się przepraszająco.
– Muszę iść, czekają na mnie... – zawiesiła głos.
– Czy moglibyśmy... Czy możemy...? – Krzysztof zaplątał się niemiłosiernie, dziwiąc się swej
dotychczasowej odwadze.
– Z przyjemnością – skinęła głową. – Po koncercie odbędzie się mała aukcja charytatywna.
Myślę, że się znajdziemy. – W ostatnich słowach zabrzmiała chyba lekka prowokacja, choć
Krzysztof wolałby nazwać ją nadzieją. – To na razie. – Basia odwróciła się i trzymając przed
sobą teczkę, krokiem na tyle szybkim, na ile pozwalała jej spódnica, weszła w głąb korytarza.
– Hmm! – delikatne chrząknięcie wyrwało go z zadumy. – Mam nadzieję, że i mój bilet zabrałeś.
Antykwariusz wyrósł jak spod ziemi. On również wzrokiem odprowadzał dziewczynę.
– Gdybym był młodszy! – mruknął i puścił oko do Krzysztofa. Widząc jednak, że ten chce coś
jeszcze powiedzieć, szybko dodał: – Dobra, ale musimy się spieszyć. Trzeba płaszcze zostawić
i zająć miejsca.
Pchnął Krzysztofa w stronę szatni.
Mieli świetne miejsca pośrodku trzeciego rzędu. Biorąc pod uwagę, że właśnie rozpoczynało
się wczesne popołudnie Sylwestra, to frekwencja była bardzo wysoka.
– Szukaj całej grupy – poradził uprzejmie staruszek, widząc, jak młodzian niemiłosiernie
wykręca szyję. Krzysztof już zamierzał spytać, skąd wie o „całej grupie”, ale machnął tylko ręką.
Szkoda czasu na gadanie.
Sala wypełniała się ludźmi. Powoli cichły rozmowy, ustawał trzask foteli, gasły zbędne światła.
Gdy z bocznych drzwi zaczęli wychodzić artyści, antykwariusz szturchnął Krzysztofa w bok
i szepnął z wyższością:
– Mówiłem: Szukaj grupy!
W gronie kilkunastu muzyków szła Basia. Krzysztof wyciągnął szyję, jakby chciał odfrunąć,
za wszelką cenę starał się rzucić w oczy dziewczynie.
– To piękne! – Staruszek pochylił się w jego stronę.
– Co takiego? – nie wytrzymał młodzieniec.
– To, jak irracjonalnie zachowują się wszyscy zadurzeni. – Antykwariusz stłumił śmiech
i przepraszająco skinął dystyngowanej jejmości, która spojrzała na niego z wielką dezaprobatą.
Krzysztof, opadając na fotel, zdołał uchwycić spojrzenie Basi, gdy zasiadała do harfy.
Przez kilka minut muzycy stroili instrumenty. Potem zapadła cisza, która chwilę później
rozbrzmiała dźwiękami skrzypiec. Płynął utwór za utworem. Powoli artyści i widownia coraz
lepiej się rozumieli. To już nie była zbieranina obcych, którzy przybyli z wielu stron. Teraz
stanowili grupę wyczulonych na każdy dźwięk osób. Łączyło ich wspólne przeżywanie piękna,
wszystko, co przynieśli ze sobą, gdzieś odpłynęło, przestało się liczyć, zepchnięte na margines
świadomości.
I wtedy zaczął się finał.
Barbara wstrzymała oddech, a potem przebiegła palcami po strunach. Muzyka owinęła jej
postać, po czym odrywała się strzępami akordów i lawirując między rzędami słuchaczy, odnalazła
Krzysztofa. Krew szybciej zaczęła krążyć w jego żyłach i pulsować w skroniach, odbijając
rytm melodii w biciu serca. Nuty wsiąkały w duszę, a Krzysztof czuł, jak powoli zabliźnia się
wspomnienie Ali. Prawie widział odpływające z każdym dźwiękiem zgorzknienie, ból i tęsknotę.
Po chwili pozostała jedynie czysta, jasna przestrzeń. Zrozumiał, że tamto uczucie odeszło, że
tak naprawdę zakończyło się dopiero teraz, a on wreszcie był gotowy, by rozpocząć coś nowego.
W myślach sięgnął dłonią loków dziewczyny. Tak delikatnie, spokojnie, by nie przeszkodzić
50
w grze. Kiedy pociągnął za czerwoną wstążkę, włosy rozsypały się miękkim wachlarzem
i znieruchomiały wraz z ostatnim akordem.
Przez moment nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości. Dopiero po dłuższej chwili dołączył do
owacji na stojąco. Artystka siedziała przed harfą z pochyloną głową, wciąż przeżywając występ.
Narastające burzliwe brawa sprawiły, że wstała i z całym zespołem, po ukłonach, opuściła salę.
Wrzawę ostudził nieco głos, który wybijając się ponad wszystko, zaprosił obecnych na wernisaż
połączony z sylwestrową aukcją charytatywną. Krzysztof nie czekał na zakończenie. Energicznie
przecisnął się do wyjścia, nie zważając na kilka gniewnych mruknięć i głosy oburzenia. Jedyne,
co się liczyło, to dotarcie do harfiarki, której występ poruszył go tak dogłębnie, że jeszcze teraz,
gdy na chwilę zamykał oczy, widział wyczarowane muzyką obrazy. Chciał jej to powiedzieć,
chciał... W zasadzie sam do końca nie wiedział, co chciałby zrobić.
Zobaczył ją po drugiej stronie korytarza. Machała do niego jasnozielonym szalikiem i głową
wskazywała na główne wyjście z budynku. Skinął jej na znak, że zrozumiał, i przesunął się do
szatni. Kilka długich minut musiał przeczekać, zanim dopchał się do lady, by móc odebrać kurtkę.
Sądząc po tłoku w tym miejscu, sylwestrowa aukcja charytatywna interesowała niewielu.
Był jeszcze w holu, gdy na zewnątrz zawrzało. Ludzie zaczęli biegać, jakaś kobieta
przenikliwie piszczała, w powietrzu krzyżowały się nawoływania wymieszane z przekleństwami
i wzywaniem pomocy. Tłum w drzwiach szarpał się niezdecydowany, czy z przerażenia zrobić
krok w tył, czy z ciekawości wyjść przed budynek. Krzysztof nie miał tego problemu, ale ów
fakt bynajmniej nie ułatwiał mu przebicia się przez stłoczone ciała. Po dłuższej chwili, depcząc
po stopach, wciskając ludzi w framugę, wydostał się na zewnątrz. Zimne powietrze nieco go
orzeźwiło. Straszne podejrzenie kiełkowało w umyśle, zaciskając się zimnymi okowami wokół
gardła. Sekunda wystarczyła na orientację w sytuacji. Bokiem prześlizgnął się po szklanych
ścianach holu filharmonii i dotarł na koniec chodnika. Ujrzał betonowy słupek z łańcuchem, teraz
wyrwany z fundamentem i wbity w podwozie jakiegoś opla. Kilku ludzi bezskutecznie próbowało
przesunąć samochód. Doskoczył do nich, serce waliło mu jak opętane, w gardle zbierał bezgłośny
szloch, który raptownie zamarł, gdy pod samochodem zobaczył jaskrawozielony szalik.
– Baśka!!! – krzyknął i padł na kolana przy dziewczynie. W tym momencie przetoczono
samochód. Dwóch mężczyzn już zajmowało się potrąconą, sprawdzając tętno i oddech.
Z przerażeniem uchwycił wzrok jednego z nich. Ten, widząc nieme pytanie, uspokoił go.
– Żyje. Uderzyła głową o jezdnię, dlatego jest nieprzytomna.
– Ma połamane ręce – dorzucił drugi – samochód przejechał po dłoniach.
– Proszę zrobić miejsce! – Ostry, stanowczy głos nie dał Krzysztofowi ani chwili na
zastanowienie. Został odsunięty na bok, a przy rannej pojawiło się dwóch sanitariuszy i lekarz.
Po krótkiej wymianie zdań z osobami, które jako pierwsze udzieliły dziewczynie pomocy,
ułożono ją na noszach i przetransportowano do karetki. Chwilę później na włączonych sygnałach
i pulsujących światłach oddaliła się, by zniknąć za najbliższym zakrętem.
Krzysztof stał jak zamurowany. Nie czuł zimna, które lodowatymi mackami wciskało się
pod rozpiętą kurtkę i poły marynarki. Nie widział ludzi, którzy, odchodząc, milczeli albo nad
wyraz głośno rozmawiali o wydarzeniu. W czaszce kołatało mu tylko jedno pytanie: „Dlaczego?
Dlaczego? Dlaczego??!”. Wszystko rozegrało się zbyt szybko, nagle i... boleśnie. Nie
przypuszczał, że wypadek Basi takim echem odbije się w jego wnętrzu.
– Co zamierzasz zrobić? – Staruszek wyszedł z cienia i stanął przed Krzysztofem. Twarz
miał poważną, skupioną. Patrzył wyczekująco, choć w jego wzroku wyraźnie było widać troskę,
a głębiej – zachętę.
– Kim ty, do cholery, jesteś? – wychrypiał chłopak, ciężko dysząc.
51
– Kimś, kto dobrze ci życzy. Spójrz! – Antykwariusz wskazał stojącą kilka metrów dalej
taksówkę. – Czy naprawdę chcesz, by coś się zaczęło? Od ciebie zależy, jak to wszystko się
potoczy, jaki i kiedy będzie miało koniec. – Staruszek stawiał słowa twardo, wyraźnie, pełną
mocą akcentując głoski.
– Nie rozumiem...
Nagle Krzysztof się skrzywił. Dopiero teraz poczuł w lewym boku pulsujący ból. Podczas
przeciskania się w tłumie musiał urazić bolące miejsce. Postanowił, że w przyszłym tygodniu
pójdzie do lekarza. Teraz jednak obserwował, jak ludzie podbiegają i tłoczą się przy postoju,
próbując zdobyć wolną taryfę. Zdawało się, że w ogóle nie zauważali stojącej przed nimi
taksówki. Wciąż mieli jeszcze w planach jakąś imprezę, bal, prywatkę. Tak, przecież sylwestrowa
noc dopiero się zaczynała. Tu i ówdzie rozbrzmiewały śmiechy, padały żarty. Wypadek? Życie
toczy się dalej.
– Jedź do szpitala. – Antykwariusz uśmiechnął się i pchnął go w stronę taksówki. – Idź, idź –
ponaglił, widząc niezdecydowanie młodzieńca. – I nie martw się, taxi jest opłacona.
W nocy pogoda nieco się zmieniła. Zimny północny wiatr przygnał arktyczne powietrze. Mróz
skuł chodniki lustrami kałuż i rozwiesił noworoczną szadź na wszystkich drzewach. O siódmej
rano ulice świeciły pustkami. Dostojna cisza, sporadycznie przerywana hałasami niedobitków
wracających do domów po szampańskich zabawach, uroczyście witała budzący się pierwszy
poranek nowego roku. Krzysztof był jedynym pasażerem autobusu, który odjeżdżał spod szpitala.
Mimo nieprzespanej nocy czuł się fantastycznie. Basia odzyskała przytomność po dwóch
godzinach. Lekarze uznali, że jest w dobrej formie, a co do dłoni wszystko miało okazać się po
zdjęciu gipsu. Prognozy brzmiały jednak dobrze. Dziewczyna nie został potrącona. Poślizgnęła
się i upadła na jezdnię, uderzając głową o bruk. Szczęście tkwiło również w tym, że samochód,
lekki opel corsa, tylko delikatnie najechał na lewą rękę. Rehabilitacja trochę potrwa, ale do harfy
powinna wrócić.
Krzysztof rozpamiętywał ostatnie godziny. Muzycy, przyjaciele dziewczyny, musieli późnym
wieczorem odjechać, a rodzice Basi przybyli dopiero nad ranem. Oczekując ich, przegadali
praktycznie całą noc. Pielęgniarki trochę marudziły, w końcu jednak spasowały. Sylwester rządzi
się swoimi prawami.
Na przystanku przed domem powitały go dwie skrzeczące wrony, które spłoszone rykiem
silnika, ociężale poderwały się i niezadowolone opadły na pobliski skwer. Krzysztof lekkim
krokiem wyskoczył z autobusu. Z fantazją zarzucił szalik i skierował się w stronę domu. Kiedy
przeszedł przez ulicę, odwrócił się nagle i zamarł. Zielona reklama antykwariatu zniknęła.
Właściwie to zniknął cały sklep! Z ogromnym zdziwieniem przyglądał się zakurzonym szybom,
za którymi jeszcze wczoraj wyłożone na półkach książki przykuwały wzrok przechodniów.
Zamknął oczy, ale po otwarciu nic się nie zmieniło. Na drzwiach widniała ta sama co przez
ostatnie miesiące szara kartka papieru z ogłoszeniem, że lokal jest do wynajęcia.
– Panie Krzysztofie! – usłyszał z tyłu głos pani Brzowskiej. – Wszystkiego dobrego w nowym
roku.
– A wzajemnie, wzajemnie... – Wciąż przyglądając się pustym witrynom, stanął przy sąsiadce.
– Co się stało z antykwariatem?
– Jakim antykwariatem? – Zdziwienie kobiety było autentyczne.
– No tym, tu naprzeciwko!
– Oj! Panie Krzysztofie – uśmiechnęła się i puściła do niego oko – musiała to być niezła
impreza, skoro ma pan takie luki w pamięci. Sosnowski byłby wniebowzięty, gdyby ktoś w końcu
wynajął tę ruderę. Muszę iść, Fleks już zmarzł. Do widzenia.
52
– Do widzenia – odpowiedział machinalnie Krzysztof. Coś zaczęło świtać w jego umyśle. Jakaś
dziwna, niesamowita myśl. Coś się skończyło, coś się zaczynało. I nie był to tylko przełom roku.
Odruchowo obmacał lewy bok. Ból zniknął. Blizna po wyjętym żebrze teraz już goiła się
doskonale.
53
Ośmiornica po australijsku
Monika Orłowska
Jeśli ktoś w dzieciństwie włożył palce do wyżymaczki nad
franią i zakręcił korbką, to będzie wiedział, jak się czuję po
przeczytaniu Klapsa.
Powieść Christosa Tsiolkasa zassała mnie, ugniatała pracowicie
przez kilka dni, po czym wypluła po drugiej stronie okładki. Do
tej pory składam poprzestawiane wnętrzności.
A cóż takiego jest w tej książce, że działa z niszczycielską
siłą? Na pozór Klaps to po prostu opowieść o życiu grupy osób,
złączonych więzami krwi lub przyjaźni. Klaps, a właściwie
policzek, wymierzony pewnemu dziecku — publicznie, w trakcie
nieformalnego przyjęcia w ogrodzie — jest katalizatorem zdarzeń,
które na zawsze zburzą zastany układ towarzyski, a przy okazji
obnażą przed czytelnikiem kłębowisko emocji, namiętności
Autor: Christos Tsiolkas
i przekonań na co dzień ukrytych za fasadą australijskiej
Tytuł: Klaps
normalności.
Wydawnictwo: Replika
No właśnie. Australijskiej, więc dla przeciętnego polskiego
Data wydania: 2012
czytelnika egzotycznej już na wstępie. Obawiam się, że kwestia
wielokulturowości, uprzedzeń rasowych i pielęgnowania
ISBN: 978-83-76741-66-6
przywiezionych ze Starego Kontynentu tradycji oraz
przyzwyczajeń, problem imigracji i nieprzystosowania mogą być
dla nas zbyt abstrakcyjne, by tak naprawdę poruszyć.
A co poza tym? Alkohol, narkotyki, seks. Zdrada i przemoc małżeńska. Aborcja. Homo- lub
biseksualizm. Starość i śmierć. Równocześnie miłość, przyjaźń i silny instynkt rodzicielski.
Budowanie kariery zawodowej i awans społeczny. Wreszcie szczypta jeszcze bardziej egzotycznej
egzotyki, czyli hinduska Australijka na Bali. Wystarczy, żeby zakręciło się w głowie.
Spoglądając „od kuchni”, widzimy, że Tsiolkas zastosował dość prosty, choć czasochłonny
przepis na powieść: ośmiornica po australijsku w sosie greckim. Około- i poklapsowe zdarzenia
poznajemy z perspektywy ośmiu postaci, kobiet i mężczyzn w różnym wieku. Pozostałych
bohaterów zręcznie wpleciono w dany wątek, lecz tak naprawdę każda z ośmiu części służy
przedstawieniu mikrokosmosu konkretnej osoby. Poznajemy jej przeszłość, teraźniejszość oraz
lwią część myśli, emocji i żądzy. Tym sposobem sprawa tytułowego klapsa może rozwijać się
dość powoli, a i tak objętość powieści rośnie. Sprytne. Trzeba zapamiętać. W końcu cena książki
(czytaj: tantiemy) wzrasta proporcjonalnie do liczby zadrukowanych stron, prawda?
Zostawiając ironię na boku, muszę przyznać, że poszczególne rozdziały wciągają. Autor
stworzył bardzo przekonujące postaci, zgrabnie żonglując drobiazgowymi opisami tudzież
żywymi dialogami. Równie zgrabnie umieścił w każdej części odniesienia do tytułowego klapsa,
więc zagłębiając się w świat poszczególnych bohaterów, nigdy na dłużej nie tracimy z oczu
RECENZJA
55
głównego wątku, a pytanie: „co dalej?”, jest niemal przez cały czas aktualne.
No dobrze. To wszystko nie wyjaśnia jednak, dlaczego po lekturze czuję się wyżęta, wręcz
wybebeszona. Otóż — po pierwsze — przytłoczył mnie nadmiar informacji. Siłą rzeczy
każda macka wspomnianej ośmiornicy ma swoje własne przyssawki — rodzinę, znajomych,
pracowników. Człowiek dopiero się wciągnął, a już musi się oderwać, by za moment wejść
w równie intensywny świat następnej postaci. Po drugie, Tsiolkas uparcie chyba dąży do
uwypuklenia tego, co w człowieku złe, skrzywione lub niesmaczne. Nawet najbardziej poukładana
bohaterka w końcu pokazuje swoją ciemną stronę. Po trzecie wreszcie: „Pierdnął triumfalnie,
chowając twarz w poduszkę, by nie wąchać lepkiego, metanowego smrodu”.* Wspaniale. A gdyby
tak: „Opadł ciężko na sedes i pierdnął. Pękaty bąk odbił się wielokrotnie od ścianek muszli,
wygrywając, nim wybrzmiał, pierwsze takty Marsylianki”.** Też ładnie, prawda? Tylko po co?
Takich fizjologicznych obrazków jest w Klapsie dużo. Zbyt dużo. Jako czytelnik z wyobraźnią
jestem w stanie poskładać sobie wizerunek macho z o wiele mniej naturalistycznych danych.
Stwardnienie, zwiotczenie i zwilgotnienie, choć normalne i ludzkie, w nadmiarze po prostu nużą.
Wulgaryzmy w dialogach takoż.
Podsumowując, czuję po przeczytaniu Klapsa pewien niesmak. Nie gustuję w tak natrętnym
zaglądaniu ludziom do łóżka i łazienki, zwłaszcza gdy już wgląd w ich głowy jest ekstremalnym
przeżyciem. Nawet najbardziej celne spostrzeżenia, z którymi mogłabym się identyfikować —
a takie w Klapsie też są — w tym otoczeniu tracą siłę wyrazu.
Na koniec słówko o przekładzie. Jędrzej Polak znakomicie wywiązał się ze swego zadania,
choć, prawdę mówiąc, nie zaglądałam do oryginału. Powieść czyta się jednak na tyle gładko, że
— z wyjątkiem paru nielicznych miejsc — w ogóle nie wygląda na tłumaczenie.
Czy żałuję zainwestowanego w Klaps czasu? Nie, choćby dla ulgi, jaką odczułam na myśl,
że mój własny lokalny grajdołek jest zdecydowanie prostszy i bardziej niewinny. A biegłość
warsztatowa Tsiolkasa skłoni mnie może kiedyś do sięgnięcia po Martwą Europę, o ile znajdę
zawczasu odpowiednie antidotum na trupi jad, którym zapewne nasączone są jej stronice.
* Ch. Tsiolkas, Klaps, s. 7
** M. Orłowska, potencjalna acz nienapisana książka o macho
56
RECENZJE
Bar wy ulotności
Dariusz Zajączkowski
I papier, i motyl nie kojarzą się nam z niczym mocnym, trwałym
czy stabilnym. To synonimy ulotności, nietrwałości, a co dadzą
zestawione razem? W książce Mariki Krajniewskiej „Papierowy
Motyl” splatają się w opowieść o walce matki ze śmiertelną chorobą
dziecka. Jednak dostrzeżenie tylko tego jednego, głównego wątku
byłoby niesprawiedliwe w stosunku do Autorki i samej powieści.
Spontanicznie, jakby nieśmiało spoza opisów szpitalnych realiów
wyzierają upiory codzienności i choć snują się gdzieś po bokach,
stanowią podstawę świata, pokręconą przeszłość i teraźniejszość
losów kilku ludzi: młodej matki, miotającej się między
obrzydliwością zawodu a koniecznością zarobienia kasy na leczenie
Soni, samotnej, spragnionej rodzinnego ciepła starszej kobiety, czy
dziewczyny wyrwanej z bagna prostytucji. A w głębszych warstwach
Autor: Marika Krajniewska
powieści: zagubionego na emigracji młodego mężczyzny i cichego,
Tytuł: Papierowy motyl
bohaterskiego biznesmena.
Wydawnictwo: Novae Res
W książce nie znajdziemy odpowiedzi na wiele życiowych pytań.
Data wydania: 2009
Nie jest to pozycja ukazująca w szerokim ujęciu współczesne
ISBN: 978-83-61194-17-0
społeczeństwo i jego problemy, nie jest to epopeja, ale — patrząc
chociażby na objętość — jedynie (a może aż) kawałek tego, co
dzieje się wokół nas. Autorka pokazuje, jak negatywny może być,
często zupełnie niedoceniany przez ogół, problem braku zakorzenienia w historii, braku możliwości
odwołania się do losów i tradycji rodziny i czerpania z przynależności do konkretnych pokoleń. O ile
więcej potrzeba wtedy siły, by utrzymać się na powierzchni, nie zostać stratowanym przez szarżujące
życie.
Opowieść uderzyła mnie jeszcze jedną prawdą. Wielokrotnie przeżywaną, ukazywaną,
okraszoną etykietką mądrych, że należy uczyć się na błędach innych i rozmawiać. Jasno wyjaśniać
sobie wszystkie możliwe niuanse, odczucia, boleści. Jak wyglądałoby życie bohaterki, gdyby
w odpowiednim momencie otworzyła się przed bliską osobą, gdyby nie dała się stłamsić źle pojętym
honorem? Niestety, przy buzujących emocjach, napędzanych wcześniejszymi doświadczeniami,
my również nie spoglądamy na sprawy obiektywnie. Zaciśnięte wargi i amok nerwów sprawia,
że bierzemy pod uwagę swoją — i tylko swoją — rację. W jednej chwili, w ślepym przekonaniu
o niepodważalnej słuszności własnego zdania, własnego poznania sytuacji, skazujemy siebie i innych
na lata cierpień, na miesiące zatrute jątrzącym rozpatrywaniem każdego słowa, w finale topiąc się
w odmętach goryczy.
Życie nie zawsze daje drugą szansę. A jeżeli już, nie za darmo, często odbierając to, co na krótko
pozwoliło odzyskać.
I także o tym jest ta książka.
RECENZJA
57
Jesień z kobietą
Magdalena Sanocka
Po namiętnej, acz płytkiej przygodzie z Greyem i jego
Pięćdziesięcioma Twarzami, pozostał niesmak jak po wakacyjnym,
miałkim epizodzie nocą. Cóż, lato się skończyło, a z nim szybkie,
lekkie czytanie pod balkonowym parasolem. Panie i Panowie, meine
Damen und Herren... oto nadeszła jesień! Z wiatrem przyniosła
Przepaskę z liści.
To niebywałe, sama śmieję się pod nosem: fetyszystycznie
niemal oglądam książkę. Trudno się z nią rozstać. Strona po stronie
zostawiam ślady opuszkami palców, niewidoczne na pożółkłym
papierze. Z pietyzmem przyglądam się obwolucie: łabędzia szyja,
rdzawe włosy, gdzieniegdzie warkocze uplecione jakby w pośpiechu...
Wszystko otulone kobiecym pięknem rodem z obrazów Vermeera.
Autor: Patrick White
Kim jest Ellen Roxburgh? Jaką skrywa twarz?
Tytuł: Przepaska z liści
Mamy rok 1836, na statku. Pani z prowincji wyszła za mąż za
Wydawnictwo: Państwowy
Pana z miasta, zwraca się do niego per pan. Płyną. Morza i oceany,
słońce i deszcz. Stara panna ma garbaty nos, a kapitan kradnie
Instytut Wydawniczy
pierścionki. Towarzysko wszystko jest sztucznie wysublimowaną
Data wydania: 1980
cukierkową kurtuazją.
ISBN: 8306001834
Ziemia Van Diemena (dzisiejsza Tasmania). Państwo Roxburgh
zatrzymują się z wizytą u szwagra Pana. Bardzo spodobał się Pani, z wzajemnością.
Płyną. Sztorm i rafa. Szalupy i strach, zarodki za burtą. I ląd — Australia — dzikość i wściekłość.
Tubylcy. A ona sama.
Kobiety mają naturę mchów czy porostów; jak one lgną do pni drzew albo do skał, tak my szukamy
oparcia w mężu... — stwierdza Ellen i wie, że jest dobrą żoną. Patrick White wykreował tu swego
rodzaju archetyp kobiety. Mistrzowskim piórem kreśli portret — bardzo sugestywnie, aczkolwiek
stopniowo. Czarno na białym widzimy jego szkic już na marginesie pierwszych stron. Psychika planety
Wenus nabiera barw równolegle do przebiegu akcji, warstwa po warstwie autor nakłada kolejne farby.
Multum deseni, wzajemne interakcje pomiędzy nowymi odcieniami, ekspresyjne krzyki i impresyjne
pejzaże. Czytelnik nie ma najmniejszych szans, by zajrzeć pod płachtę skrywającą portret. Zaraz,
zaraz... Czy w ogóle są jakieś szanse, by obraz kiedykolwiek został skończony?
Przepaska z liści jest dziełem eklektycznym, zarówno semantycznie jak i formalnie. Australijski
noblista definiuje słowo kobiecość na różnych płaszczyznach, pod różnym kątem, zawsze jednak
w jednej osobie: córka, żona, matka, kochanka i wdowa; każda nosi imię Ellen. Niebanalne dialogi,
poetyckie opisy przyrody, zwroty akcji i napięcie budują fundamenty tej różnorodności. Całość po
prostu budzi zachwyt, jest afirmacją czytania. Trzeba tylko przedrzeć się przez warstwy liści na
początku, by odkryć ich szeleszczące piękno.
RECENZJA
58
Nie tylko mężczyźni
Karolina Kaszuba
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo*
Miały przed sobą życie. Pisały dużą i małą maturę, marzyły
o studiach, wyjściu za mąż i założeniu rodziny. Były zbyt młode,
żeby żyć pod jarzmem represji, walczyć o przetrwanie każdego
dnia i bać się o życie bliskich. Przed pierwszym września tysiąc
dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku nie przypuszczały, że
będą nosić broń, dostarczać meldunki, zabijać, opatrywać rany,
podkładać ładunki wybuchowe, kłamać i szpiegować. Nie dla siebie.
Autorem książki Dziewczyny Wojenne. Historie prawdziwe jest
Łukasz Modelski, z wykształcenia historyk sztuki i cywilizacji
średniowiecza. Jedenaście kobiet w podeszłym już wieku opowiada,
Autor: Łukasz Modelski
jak to w latach wojny, oprócz pracy i opieki nad rodziną, znajdowały
Tytuł: Dziewczyny wojenne.
czas na działalność w konspiracji. Poznajcie: Dzidzię, Magdę, Halę,
Historie prawdziwe
Zenię, Basię, Jagodę (Jadwigę Piłsudską-Jaraczewską), Irkę, Wandę,
Wydawnictwo: Znak
Lalę, Alę i Zosię — członkinie Związku Walki Zbrojnej, Narodowych
Data wydania: 2011
Sił Zbrojnych i Armii Krajowej. Dziewczyny piękne i odważne.
Mądre, pełne poświęcenia i pragnienia walki. Dziewczyny, które
ISBN: 9788324018147
chciały gdzieś należeć. Za przynależność zapłaciły wysoką cenę.
Znakomita narracja jest swoistym wehikułem czasu,
przenoszącym czytelnika w scenerię okupowanej Polski, przy czym każda z jedenastu historii została
opowiedziana inaczej. Niewątpliwie wpływ na to miał fakt, że są to bezpośrednie relacje bohaterek, na
czym Modelskiemu — wyświetlono to w ostatnim rozdziale — szczególnie zależało. Opisy wydarzeń
wzbogacone zostały o krótkie, wyjaśniające notki od autora, a także fotografie.
Autor nie skupia się jedynie na ruchu oporu w okupowanej Warszawie. Czytelnik może łatwo
zauważyć, że poszczególne opowieści ułożone są według pewnej logiki, mianowicie, począwszy od
wspomnień Dzidzi, mających swój początek w Poznaniu, posuwamy się coraz bardziej na wschód,
hen, na tereny położone za linią Curzona. Bohaterkami są kobiety, które należały niegdyś do różnych
warstw społecznych. Wojna zniwelowała wszelkie różnice pomiędzy nimi.
Każdą historię czyta się jednym tchem. Kiedy już ostatnia strona ukazuje się naszym oczom,
uświadamiamy sobie, że to wszystko — niestety — nie jest wymysłem Autora. Znajdziemy tu odwagę
i cierpienie, łzy oraz miłość. Walkę z wrogiem i śmiercią, strachem o siebie, bliskich i towarzyszy
walki.
Dziewczyny wojenne… to książka o tym, że wojna kładzie się głębokim cieniem na życiu człowieka.
Nijak się go pozbyć, a oswoić się z nim — niezwykle trudno. Żyjemy w świecie, w którym wszystko
RECENZJA
59
nieustannie, nieubłaganie prze do przodu. I przemija. Przemijają również ludzie, już u schyłku życia,
borykający się z przeszłością dla nas niewyobrażalną. Ta książka to ślad po nich.
Nieprzemijalny.
* cytat z wiersza Zbigniewa Herberta Przesłanie Pana Cogito.
60
RECENZJE
Sztywniak. Osobliwe życie
nieboszczyków
Miladora
Kiedy sięgam po książkę, kieruję się zazwyczaj tytułem
lub nazwiskiem autora, choć nierzadko robię to zwabiona
interesującym wydaniem. Potem oglądam ją przez chwilę, czytam
notkę z tyłu okładki, a następnie przerzucam strony, by sprawdzić,
jak została napisana.
W przypadku Sztywniaka książka natychmiast powędrowała do
torby.
Dlaczego?
Cenię oryginalne tematy i poczucie humoru, a poza tym już
pierwsze słowa wstępu, nie mówiąc o informacjach podanych na
obwolucie, zaintrygowały mnie w wystarczającym stopniu, bym
postanowiła pozycję tę niezwłocznie przeczytać.
Autor: Mary Roach
Cytuję: „Sztywniak” to książka o czasami dziwacznych, często
Tytuł: Sztywniak. Osobliwe
szokujących, ale niezmiennie fascynujących wyczynach zwłok.
Czyli — Co dzieje się z ludzkimi ciałami po śmierci.
życie nieboszczyków
Ze wstępu autorki: Moim zdaniem bycie martwym nie różni się
Wydawnictwo: Znak
zbytnio od rejsu statkiem wycieczkowym. Większość czasu spędza
Data wydania: 2010
się w pozycji leżącej. Ciało flaczeje. Nic nowego się nie dzieje i nikt
ISBN: 978-83-240-1302-9
się po tobie niczego nie spodziewa.
I dalej: Wielu ludzi pewnie uzna tę książkę za niestosowną.
„Bycie martwym to nic zabawnego”, powiedzą. A właśnie, że tak. Bycie martwym to absurd. To
najgłupsza sytuacja, w jakiej możemy się znaleźć.
Streszczając myśl przewodnią pisarki — nie jest to rzecz o śmierci w sensie umierania. To książka
o ludziach już martwych — ciałach nierozpoznawalnych i anonimowych. Najczęściej zapisanych
placówkom medycznym i ośrodkom badawczym dla dobra nauki, co w USA staje się coraz bardziej
popularne, nie bez związku ze stale rosnącymi kosztami pogrzebu. I właśnie ludzkie zwłoki są
bohaterami tej opowieści oraz twórcami znacznych nieraz sukcesów.
Autorka „odwiedza krematoria, zakłady pogrzebowe, kostnice i najdziwniejsze laboratoria, by
odkryć przed nami najciekawsze formy spędzania wolnego czasu po śmierci”. Jak pisze: Włącz się
w rozwój nauki. Bądź eksponatem. To niektóre z opcji, jakie możesz przemyśleć. Śmierć… nie musi
być nudna.
I w tym ujęciu sprawy bynajmniej nudna nie jest.
Abstrahując od tego, czy bylibyśmy skłonni podzielić los bohaterów Mary Roach, warto poznać
owe różne formy „spędzania wolnego czasu po śmierci”, gdyż na ogół nie mamy o tym żadnego
pojęcia. Niewiele więcej także wiemy o tym, co tak naprawdę zachodzi w naszych ciałach, gdy się
RECENZJA
61
już z nich wyprowadzimy raz na zawsze.
Mary Roach nie dość, że przybliża nam wszystkie zagadnienia w sposób niebudzący grozy, to
jeszcze dostarcza wielu informacji z dziedziny historii, medycyny, a nawet etyki i filozofii.
Przykładowo książka zawiera więc nie tylko sprawozdanie z pewnego sympozjum naukowego
chirurgów plastyków i ćwiczenia techniki liftingu na czterdziestu odciętych głowach, lecz
odzwierciedla także ogólny stosunek lekarzy do darowanych im w ten sposób możliwości poszerzania
wiedzy oraz do ich „pacjentów”, na których uprzednio przez całe wieki dopuszczano się zbrodni
profanacji, co doskonale obrazuje historia wczesnych dziejów sekcji zwłok i szerzący się w XVIII
i XIX wieku proceder ich wykradania.
Opisywany przez autorkę uroczy zagajnik Kliniki Medycznej Uniwersytetu Tennessee, z licznie
wylegującymi się na trawie ludźmi, okazuje się być w konsekwencji poletkiem doświadczalnym
dla potrzeb medycyny sądowej, jedynym miejscem na świecie, gdzie przeprowadza się badania nad
rozkładem ciał w warunkach naturalnych.
Natomiast wizyta w domu pogrzebowym daje wgląd we współczesny sposób balsamowania
zmarłych i sposoby ich pochówku.
W książce mamy również do czynienia z wieloma testami, jakie przeprowadza się za pomocą zwłok,
chcąc zwiększyć prawdopodobieństwo przeżycia ludzi podczas wypadków drogowych czy lotniczych,
przy czym dodatkowo badania te pomagają w ustalaniu przyczyn katastrof.
Jest także część zatytułowana: Trup idzie do wojska, czyli Śliska etyka kul i bomb. Jest nawet,
jeszcze bardziej kontrowersyjny, opis pewnego doświadczenia z przybijaniem zwłok do krzyża w celu
udowodnienia autentyczności Całunu Turyńskiego oraz to, co o tym sądzi obecna medycyna, a cały
następny rozdział zajmują rozważania na temat: Skąd wiesz, że nie żyjesz? — i historia naukowego
poszukiwania duszy.
Ponadto książka zawiera obszerny materiał na temat dekapitacji, reanimacji, transplantacji,
leczniczego kanibalizmu oraz przybliża najnowsze propozycje „jak skończyć”, opisując metodę
„redukcji wody” (będącą w zasadzie rozpuszczaniem ciał w ługu), a nawet wymienia projekt pochówku
na zasadzie kompostowania zmarłych po uprzedniej liofilizacji, co może i brzmi dość groteskowo, lecz
okazuje się być bardzo ekologicznym sposobem połączenia z naturą.
Ostatni rozdział autorka poświęciła własnym decyzjom, tytułując go: Da czy nie da?. Oczywiście
nie zdradzę jej stanowiska, chociaż po lekturze Sztywniaka to samo pytanie zadałam sobie,
odpowiadając z miejsca: „Nie dam”.
Cóż, na ogół jesteśmy przywiązani do swoich ciał i trudno tak z dnia na dzień zmienić poglądy,
zwłaszcza że w naszej polskiej kulturze w dalszym ciągu egzystuje silna tradycja chrześcijańskiego
pogrzebu. Ale w moim przypadku nie to przeważa. Ja się po prostu lubię i niezależnie od pełnej
świadomości, że wówczas i tak nic mnie już nie będzie obchodziło, nie zdecydowałabym się narażać
swojego biednego, służącego mi wiernie przez tyle lat ciała na przeróżne eksperymenty. Nawet dla
dobra ludzkości, która notabene doskonale obejdzie się bez takiego poświęcenia. Będąc więc egoistką,
zlecę rozsypanie moich prochów (przy dźwiękach bluesa) na jakimś uroczym leśnym zadupiu, a gwoli
bycia praworządną — zaczekam łaskawie, aż będzie to dozwolone.
Wracając do książki — wspomniałam we wstępie o poczuciu humoru. Dotyczy ono autorki, lecz
proszę nie rozumieć tego, jako żartowania ze zmarłych. To po prostu subtelne, czasem ironiczne, lecz
niezmiernie inteligentne przymrużanie oka, z jakim Mary Roach snuje liczne dygresje, przy pełnym
zresztą szacunku dla bohaterów opowieści, bardzo porównywalnych skądinąd z Pacjentami Jurgena
Thorwalda, choć z jedną, na pewno zasadniczą różnicą — brakiem zdolności do odczuwania bólu.
62
RECENZJE
To właśnie sprawia, że książka nie jest przerażającym opisem doświadczeń czy, jak niektórzy mogą
odebrać, profanacji ludzkich ciał, ale czymś, co pozwala poszerzyć nie tylko wiedzę, lecz również
przełamać pewne stereotypy myślowe.
Podsumowując, warto się z nią zapoznać, choć dla mnie, a także dla tych, którzy lubią łączyć
przyjemne z pożytecznym, zawsze będzie miała jedną, podstawową wadę — nie da się jej czytać przy
jedzeniu.
63
RECENZJE
Układ z Panem Bogiem
Sabina Waszut
Myślę, że nie ma osoby, która choć raz nie próbowałaby dobić targu
z losem, Bogiem czy przeznaczeniem. Pójść na układ z siłami, które w jej
przekonaniu mają wpływ na ludzkie życie.
Podobnie postępuje Krystyna, bohaterka najnowszej książki Ewy
Kopsik Układ z Panem Bogiem.
Jako malarka, kobieta obdarzona jest wysublimowanym poczuciem
piękna. Patrząc na otaczającą ją rzeczywistość, oczami przyzwyczajonymi
do obcowania z doskonałą formą, wyraźniej widzi wszechobecną brzydotę
i prostotę. Krystynę odrzuca wszystko, co niedoskonałe i ułomne.
Wychowywanie opóźnionej w rozwoju córki, tak dalece odbiegającej
od marzeń, jest dla niej ciągłą walką z własnymi ideałami. Jest dramatem
braku miłości tam, gdzie miłość zdaje się być obowiązkowa i nie
Autor: Ewa Kopsik
podlegająca wyborom.
Tytuł: Układ z Panem
Artystka nie potrafi dzielić swoich trosk z mężem. Wie, że wieczne
Bogiem
zadowolony z życia i ślepo ufający kobiecie Marek nie będzie w stanie
Wydawnictwo: Replika
zrozumieć, dlaczego w umyśle żony roją się myśli o odrzuceniu dziecka.
Data wydania: 2012
Przyjaźń z sąsiadką również nie zaspakaja jej potrzeb, bo jakich emocji
ISBN: 9788376741338
i wzniosłych rozmów można oczekiwać po miłej sprzedawczyni warzyw.
Krystyna próbuje złapać oddech, wplątując się w romans
z początkującym poetą. Jednak, po pierwszych uniesieniach, Robert okazuje się nad wyraz pospolitym
wierszokletą. Zakompleksionym, odpychającym fizycznością.
W końcu, udręczona kobieta podejmuje dramatyczną decyzję. Wchodzi w układ z Panem Bogiem.
Coś za coś, szczęście za szczęście.
Ale czy Wszechmocnemu można proponować grę? Czy można wymagać od niego spełnienia
prośby, nawet w zamian za ostateczne poświęcenie? Czy można w ten sposób odzyskać spokój? Czy
uda się to Krystynie?
Układ z Panem Bogiem to książka, którą można odbierać na wielu płaszczyznach.
Jest w niej zawarty poruszający dramat matki, która — niezależnie od powodów — nie potrafi
pokochać własnego dziecka. Jest obraz niespełnionych artystów i ich bolesnego zderzania się
z nieidealnym światem. Jest w końcu przeszłość, od której tak trudno się uwolnić. To książka trudna,
zmuszająca do refleksji nad własnym życiem.
Jedyne, co można zarzucić powieści, to delikatne przegadanie. Czasem słów wydaje się być za
wiele.
Mimo to, warto sięgnąć po tę pozycję. Być może czytelnikom uda się odnaleźć na jej stronach
sposób na rozwiązanie własnych dylematów. Albo wyczytać ostrzeżenie przed drogami, którymi lepiej
nie podążać.
RECENZJA
64
Szaleństwo
Sławomir Prochocki
Wojna to zawsze najgorsze wyjście. Konflikt zbrojny na terenach zamieszkanych przez ludność
cywilną powoduje ofiary wśród niewinnych, nieuzbrojonych obywateli. Czasy, gdy na polu bitwy
spotykali się wyłącznie żołnierze, minęły. Zasięg współczesnych środków rażenia bardzo znacząco
rozszerzył strefę działań wojennych. Współczesne pole bitwy to miasta, wsie, niebo do wysokości
kilkudziesięciu kilometrów. Jeżeli w jakimś kraju prowadzone są działania wojenne, to swym
zasięgiem obejmują cały ten obszar. Bez wyjątku.
Tak jest na Ukrainie. Na wschodzie kraju wojna dotyka wszystkich. Giną nie tylko żołnierze. Giną
zwykli ludzie, obywatele Ukrainy.
W środkach masowego przekazu dominuje prosty obraz sytuacji — najemnicy z Rosji walczą
z ukraińską demokracją. Strzelają do cywilnych samolotów pasażerskich, zabijają ukraińskich
żołnierzy, próbują rozerwać kraj na dwie części. Są źli, podstępni, to zwykli mordercy. Świat
jednoznacznie ocenia ich działania i potępia. Potępia ich samych, ich popleczników, Putina i Rosjan.
Domaga się sankcji, zdecydowanych działań, najlepiej militarnych, a co najmniej pomocy dla rządu
w Kijowie. Ludzi po tej stronie świata ogarnęło szaleństwo, wszechobecna histeria. Do poprawności
politycznej należy plucie na Rosję, Putina i tzw. separatystów. Czarno-biały obraz rzeczywistości
dominuje we wszystkich mediach, rozmowy pt.: „Jak zatrzymać Putina?” lub — w łagodniejszej
formie — „Gdzie zatrzyma się Putin?”, brzmią od rana do wieczora. Zachód kompromituje się, robiąc
groźne miny, mieląc w ustach frazesy, ręce zaś trzymając biernie w pełnych pieniędzy kieszeniach.
Żołądek podchodzi mi do gardła, gdy słyszę, jak dobrze odżywieni politycy krzyczą: „Szable w dłoń,
panowie szlachta!”, a trzecie podbródki trzęsą im się w rytm sylab. Zamiast nadymać się, wyrażać
zaniepokojenie i apelować, wysocy urzędnicy powinni zwlec zadki ze stołków i zabrać się za mediacje
oraz pomoc humanitarną. To jednak wymaga czegoś więcej niż mielenia jęzorem przy lampce
szampana, a oni niczego innego już nie potrafią.
Kiedyś mądry człowiek powiedział, że świat wydaje się prosty tylko wyjątkowym idiotom. Miał
rację.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Na Litwie, gdzie według różnych szacunków żyje od
dwustu do trzystu tysięcy ludzi uważających się za Polaków, co stanowi niespełna 7% populacji kraju,
w wyniku demonstracji ulicznych w Wilnie dochodzi do zmiany rządu. Nowe władze są wyraźnie
antypolskie (przynajmniej w pojęciu naszych rodaków), zakazują w pierwszym dekrecie używania
języka polskiego. Co prawda, niedługo ów dekret zostaje odwołany, ale niekorzystne wrażenie
pozostaje. Nowy rząd nie chce integracji europejskiej, wyraźnie prze do unii z Rosją. W okręgu,
gdzie odsetek polskiej ludności sięga 80% (obwód sołnecznicki) powstaje idea, aby sięgnąć po daleko
idące przywileje autonomiczne. Władze Litwy nie chcą z nikim rozmawiać, najpierw buńczucznie
nadymają muskuły, a następnie wysyłają w ten rejon wojsko. Propaganda wymyśla naszym rodakom
od bandytów, separatystów i terrorystów. Ludność polonijna zostaje zbombardowana, ostrzelana
z dział i moździerzy.
FELIETON
65
Zastanówmy się, jak wtedy postrzegalibyśmy sytuację. Jakich określeń użylibyśmy wobec wojska
litewskiego. Kim byliby w naszych oczach urzędnicy z Wilna. A co dopiero sądziliby nasi rodacy, na
których głowy sypałyby się litewskie pociski i bomby.
Nacjonalizm zawsze płonie. Taka już ludzka natura, atawizm, który wciąż siedzi nam w głowach
i tylko czeka na właściwą chwilę. Wystarczy odrobina tlenu, aby rozgorzał pełnym blaskiem. Nie ugasi
się go wówczas, dosypując do ogniska granatów ani bomb lotniczych. Nie ugasi się krwią, choćby
nie wiem, ile jej utoczyć. Jednocześnie trudno o to winić ludzi. Po prostu są, jacy są. Hitlera nie
witali w Czechosłowacji przebrani niemieccy naziści. W kraju Basków czy na Sardynii to nie kosmici
podkładali bomby i zabijali ludzi. Ani w Ulsterze. Nie wolno strzelać i zabijać, należy rozmawiać
i często ustępować. Ale to dotyczy obydwu stron. A nie zapominajmy, kto w takim konflikcie zawsze
jest silniejszy i że z tym większą uwagą powinien słuchać postulatów mniejszości.
Demokracja i sprawiedliwość nie jest dana raz na zawsze. My przekonaliśmy się o tym
w mniejszym wymiarze, gdy nasz rząd chciał zatwierdzić ACTA, a Krajowa Rada Telewizji próbowała
wprowadzić restrykcyjne przepisy dotyczące umieszczania filmów w Internecie. Ludzie na całym
świecie przekonują się, że ich rządy zazwyczaj prą do posiadania monopolu na władzę. Większe
lub mniejsze tendencje „mocarstwowe” reprezentuje każde państwo. Dlatego że nie rządzą nami
demokraci. Nawet jak dojdą do władzy, szybko się zmieniają. Na gorsze.
Na terenach, na których obecnie trwa wojna w Ukrainie, odsetek ludności uważającej się za Rosjan
sięga ponad 50%. Zdecydowana większość mówi po rosyjsku i traktuje ten język jako ojczysty. To
wynik historycznych przesiedleń z czasów stalinowskich, ale stał się on faktem i nie ma co z tym
dyskutować. Państwo ukraińskie nie działa. Przez ostatnie dziesięciolecia było rządzone przez złodziei,
cwaniaków, w najlepszym razie idiotów. Ukraina jest bankrutem, panuje gigantyczny deficyt, zapasy
gazu wyparowały nie wiadomo jak, nie płaci się żołdu i pensji. Trudno winić ludność o to, że ciąży
w stronę wschodniego sąsiada, który sprawia wrażenie uporządkowanego i dostatniego.
Ludzie mają demokratyczne prawa. Jeżeli jakaś znacząca część obywateli chce dla siebie pewnych
autonomicznych przywilejów, obowiązkiem rządu centralnego jest ich wysłuchanie. Nawet jeżeli owi
mieszkańcy są w mniejszości, ustrój zobowiązuje władze do uważnego przyjrzenia się ich postulatom.
Demokracja to rządy większości przy poszanowaniu praw mniejszej części społeczeństwa. Tak brzmi
definicja. Należy się jej trzymać.
Gdy na wschodzie Ukrainy powstał silny trend do autonomii, a nawet separacji tej części kraju
od reszty państwa — obowiązkiem rządu w Kijowie było wysłuchanie ludzi. Nie nadęte slogany,
propaganda, zapowiedzi, że nie oddamy nawet metra ziemi. Gdy na ulice wychodzi dziesięciu
chuliganów rzucających kamienie, to są tylko chuligani. Gdy wychodzi ich dziesięć tysięcy — to
jest obywatelski protest. Nie można go zapałować. Powinniśmy brać naukę z rewolucji węgierskiej,
z protestu w Czechosłowacji, wreszcie z naszego, polskiego podwórka. Tymczasem zarówno Zachód,
jak i Kijów zapomnieli, jak zaczął się protest na Majdanie. Wschodnia Ukraina też ma swój Majdan.
I snajperów berkutu, którzy do niego strzelają. Tylko tym razem berkut występuje w mundurach
ukraińskiej armii.
Nie dziwię się, że Rosja pomaga tzw. separatystom. To w większości cywile, bezładna banda
uzbrojonych górników, sklepikarzy i rolników. Z kiepską dyscypliną, mizernym wyszkoleniem. Tak
zawsze się dzieje, gdy na większym terenie rozpada się władza i przewodnictwo obejmują ludzie
z pospolitego ruszenia. Następuje najgroźniejszy etap — dzika walka partyzancka. Rosja zbroi
separatystów, być może posyła tam swoich żołnierzy, daje zaawansowany sprzęt z obsługą. Nie dziwię
się, powtarzam. Dziwiłbym się, gdyby tego nie robiła. Zastanówmy się, jak my byśmy postępowali
66
FELIETON
w hipotetycznej, wyżej opisanej sytuacji na Litwie. Nawet teraz słuchać głosy o wspomaganiu rządu
w Kijowie naszym sprzętem wojskowym.
Zestrzelenie cywilnego samolotu pasażerskiego jest wielką tragedią. To właśnie skutek zbrojenia
dzikiej bandy w nowoczesny sprzęt, wpychania małpie brzytwy do ręki. Nie ma na to usprawiedliwienia.
Ale przypomnijmy sobie zestrzelenie cywilnego samolotu Iran Air przez amerykański krążownik
w lipcu 1988 roku. Zginęło 290 osób. Podczas ćwiczeń wojskowych w 2001 roku ukraińska rakieta
zestrzeliła samolot Sibir Airlines. Zginęło 78 osób. Ofiarą prawdopodobnie francuskiej rakiety padł
włoski samolot pasażerski w czerwcu 1980 roku, nie mówiąc już o koreańskim boeingu, zestrzelonym
1983 roku przez sowieckie myśliwce. Wyszkolonemu wojsku zdarza się popełniać tragiczne pomyłki,
co dopiero partyzantom, nawet jeśli są wspierani przez regularne oddziały armii rosyjskiej. Zbrodnicze
zaniedbanie popełnili ludzie, którzy pozwolili na cywilny lot nad obszarem, gdzie szaleje wojna.
Obwinianie Putina i separatystów nie ma sensu. Nikt nie zestrzelił samolotu specjalnie, to tragiczny
zbieg okoliczności, za który odpowiada Organizacja Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego
(ICAO) oraz Malasia Airlines. Sytuacja zestrzelenia boeinga przypomina zabicie reportera prasowego
przez żołnierza, który, widząc w celowniku swej broni obiektyw aparatu fotograficznego, bierze go za
lunetę karabinu snajperskiego i strzela. Za zdarzenie trudno winić zabójcę, odpowiedzialność ponosi
ten, kto wysłał dziennikarza w rejon działań wojennych.
Ukraina straciła Krym w najgłupszy sposób, w jaki mogła. Zamiast rozmawiać z mieszkańcami
półwyspu, przeprowadzić referendum cywilizowaną metodą, dać swobody autonomiczne,
skoncentrowała się wyłącznie na propagandowych ujęciach Turczynowa i Jaceniuka, którzy
gromkim głosem grzmieli o bandytach i nieszczęściu Ukrainy. Obydwaj, jak i właściwie reszta władz
ukraińskich, są ludźmi dobrze znanymi z poprzednich lat i poprzednich rządów. Zapowiadali walkę do
końca, tymczasem sama ludność Krymu podjęła decyzję i nie odbyło się to w cywilizowany sposób,
a na drodze dzikiego „referendum”, którego wyniki były znane z góry. Ukraina pozostawiła swoich
żołnierzy na półwyspie bez zaopatrzenia, bez rozkazów, bez wsparcia. Oni sami byli tym przerażeni.
Większość z radością powitała Rosję na swojej ziemi. Dziś nikt o Krymie już nie mówi.
Nie twierdzę, że Rosja to kraj kwitnącej demokracji. Wszyscy pamiętamy, co działo się w Czeczenii.
Ale takie właśnie są skutki wojny. Tragedie, morderstwa, masowe groby, zabici cywile, zbrodnie,
krew i pożoga. Tak wygląda wojna, wystarczy spojrzeć na dzisiejszy Irak czy Afganistan. Dlatego
należy wiele uczynić, aby jej uniknąć. Gigantyczną naiwnością byłoby sądzić, że we wschodniej
Ukrainie strzelają do wojska tylko najemnicy i rosyjscy żołnierze. Równie dobrze można by uważać,
że powstań śląskich dokonali poprzebierani Polacy z Pomorza, czy wojnę secesyjną z wojskami Unii
prowadzili Francuzi. To w znacznej większości po prostu Ukraińcy, obywatele tego państwa. Co zrobił
rząd w Kijowie, aby zapobiec konfliktowi? Co zrobił, zanim wysłał czołgi i samoloty na wschód
Ukrainy? Zadajmy sobie to pytanie, zamiast pluć na Rosję, na Putina, zamiast dawać im ostatnią
szansę numer 154 na uniknięcie poważnych sankcji ze strony Zachodu. Kijów powinien natychmiast
przerwać działania wojenne i zacząć rozmawiać z ludnością zamieszkującą wschód kraju. To są
w końcu także obywatele Ukrainy. Może jeszcze ktoś zechce go wysłuchać. Może.
Dziś granice są umowne. Ludzie, pieniądze, towary przemieszczają się bardzo swobodnie po
świecie. Wszyscy korzystamy z dobrodziejstw Unii Europejskiej i układu w Szengen. Dlatego
administracyjne granice państw tracą na znaczeniu. Stosunki międzynarodowe coraz bardziej
przenoszą się na niższy poziom, z pominięciem żyrandoli, oficjalnych bankietów i rzędów flag na
międzypaństwowych uroczystościach. Coraz bardziej zyskują na znaczeniu lokalne społeczności, ich
wzajemne stosunki i relacje. Dlatego tendencje mocarstwowe w zaawansowanej demokracji ulegają
FELIETON
67
znacznemu osłabieniu. Gdy Szkocja pragnie się odłączyć od Wielkiej Brytanii — rząd w Londynie
mówi: „proszę bardzo”, i przeprowadza się referendum — w cywilizowany sposób, zgodnie z regułami
demokracji. Gdy w latach sześćdziesiątych w Kanadzie prowincja Quebec dążyła do secesji, władze
tłumiły owe tendencje siłą, co doprowadziło do wielu aktów terroru. W 1995 roku przeprowadzono
referendum. Quebec niewielką większością głosów pozostał w strukturach państwa kanadyjskiego,
choć cieszy się sporą autonomią.
Gdyby Ślązacy chcieli odłączyć się od Polski, co powinniśmy zrobić? Ja bym negocjował.
Przeprowadził uczciwe referendum. Gdyby wygrali niepodległość, zapewniłbym tym, którzy chcieliby
mieszkać na terenie Polski, właściwe warunki życia. Fajnie by było, jakbym na Śląsk nie potrzebował
wizy ani paszportu. Na pewno nie wysłałbym czołgów i samolotów bojowych. A Wy?
Tłumienie tendencji separatystycznych nigdy nie wychodzi na dobre. Prędzej czy później dochodzi
do rozłamu, czasem nad wyraz pokojowego, jak w przypadku Czechosłowacji, czasem tragicznie
krwawego, jak w przypadku Jugosławii. Pamiętając o tym, musimy przyznać, że demokratyczne
państwo ma obowiązek wysłuchania swoich obywateli, nawet jeśli zgłaszane postulaty nie zawsze
zgadzają się z powszechnym pojmowaniem wzmacniania struktur państwa i samej państwowości.
A nawet szczególnie uważnie powinno słuchać właśnie w takich przypadkach. Inaczej demokracja
nie ma sensu.
68
FELIETON
Czer wone maki na Monte Cassino
Mirosław Śliwa
„My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi,
narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor.”
Józef Beck, mowa sejmowa z 5 maja 1939 roku
Honoru nie da się zadeklarować, bo honor to szczera i uczciwa postawa prawego człowieka,
w każdej chwili gotowego odważnie bronić wartości, w które wierzy i które otwarcie wyznaje.
O ile głupotą w życiu codziennym jest działanie bez namysłu, to zdarzają się takie chwile, takie
ważne momenty, kiedy wszelka kalkulacja dotycząca właściwego zachowania w danej sytuacji jest
dla człowieka honorowego niepotrzebna, a nawet niedopuszczalna.
We wszystkich trzech natarciach na Monte Cassino, bronione przez elitarną, niemiecką 1 Dywizję
Spadochronową oraz pułki wysokogórskie, natarciach, do których doszło w dniach 17-25 stycznia,
15-18 lutego oraz 15-25 marca 1944 roku, Amerykanie, Anglicy, Hindusi i Nowozelandczycy
stracili łącznie 54 tys. żołnierzy. Ten potężny wysiłek i kolosalna danina krwi nie przyniosły niestety
żadnego wyraźnego rezultatu. Po nieudanym trzecim natarciu generał Leese — dowódca brytyjskiej
8 Armii — zwrócił się do dowódcy 2 Korpusu Polskiego — generała dywizji Władysława Andersa
— z propozycją, aby to Polacy zaatakowali wzgórze Monte Cassino. Generał Anders, bez konsultacji
z naczelnym wodzem i niespodziewanie nawet dla samych Brytyjczyków, podjął się realizacji tego
zadania.
Dlaczego tak szybko przystał na ów projekt, mając przecież świadomość, jakie piekło czeka jego
żołnierzy?
Generał Anders nie był politykiem. Był żołnierzem. Wystarczająco jednak bystrym, aby rozumieć,
nawet bez pełnej wiedzy na ten temat, jedynie na podstawie analizy sytuacji, że po konferencji
teherańskiej (pierwsze spotkanie Stalina, Churchilla i Roosevelta w listopadzie i grudniu 1943 roku)
sprawy polskie nie wyglądają wcale dobrze. Cóż, zadaniem żołnierza nie jest politykować, zadaniem
żołnierza jest się bić. W każdym razie, pod koniec marca 1944 roku można się było spodziewać
różnych scenariuszy zakończenia wojny i takiego układu sił w powojennej Europie, który mógłby
stać się korzystny dla Polski. Poza tym, tak już jest, że wiara i nadzieja zawsze pozostają w niejakiej
opozycji do rozsądku.
Nam tutaj niech wystarczy, że Władysław Anders był dobrym Polakiem i dobrym dowódcą, a jego
żołnierze po to wstąpili w szeregi 2 Korpusu, aby walczyć, a jak trzeba — ginąć za Ojczyznę. A że we
Włoszech? Bicie wrogów Polski w każdym jednym zakątku świata było ich świętym, patriotycznym
obowiązkiem. Oni tak to rozumieli. I dobrze rozumieli.
Powtórzmy więc, że chociaż decyzją Wielkiej Trójki los niezależności naszego państwa został już
ESEJ
69
właściwie przesądzony, ci żołnierze i tak walczyli o wolną Polskę. Choćby istniało jedynie marzenie
o wolnej Ojczyźnie, to bili się o nie, i to jak się bili!
Do pierwszego natarcia 2 Korpusu na wściekle bronione przez Niemców wzgórze doszło w dniach
11-12 maja 1944 roku.
Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się ukrył jak szczur!
Musicie, musicie, musicie!
Za kark wziąć i strącić go z chmur!
I poszli szaleni, zażarci,
I poszli zabijać i mścić,
I poszli jak zawsze uparci,
Jak zawsze za honor się bić.
Ten atak został jeszcze przez jednostki niemieckie odparty i, niestety, okupiony dużymi stratami po
polskiej stronie. Pozwolił on jednak Brytyjczykom, nacierającym równocześnie doliną Liri, przełamać
niemiecką linię obrony.
17 maja Polacy zaatakowali ponownie.
Runęli przez ogień, straceńcy!
Niejeden z nich dostał i padł
Jak ci z Somosierry szaleńcy,
Jak ci spod Racławic, sprzed lat.
Runęli impetem szalonym
I doszli. I udał się szturm.
I sztandar swój biało-czerwony
Zatknęli na gruzach wśród chmur.
Szturm oddziałów polskich zakończył się zdobyciem łańcucha wzgórz i nawiązaniem przez ich
patrole kontaktu z żołnierzami angielskiej 78 Dywizji Piechoty. 18 maja w godzinach porannych patrol
12 Pułku Ułanów Podolskich, dowodzony przez podporucznika K. Gurbiela, dotarł do opuszczonego
nocą przez Niemców klasztoru. Wraz ze zdobyciem Monte Cassino, niemiecka linia Gustawa została
przełamana, z kolei droga z Neapolu do Rzymu stanęła otworem przed wojskami alianckimi.
W bitwie straty 2 Korpusu wyniosły 924 zabitych, 2930 rannych i 345 zaginionych, a na stoku
Monte Cassino znajduje się dzisiaj polski cmentarz wojskowy, na którym pochowany jest również
generał Władysław Anders.
Czerwone maki na Monte Cassino
Zamiast rosy piły polską krew
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz od śmierci silniejszy był gniew!
Przejdą lata i wieki przeminą,
Pozostaną ślady dawnych dni!
I tylko maki na Monte Cassino
70
ESEJ
Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.
Z pieśnią Czerwone maki na Monte Cassino wzrastałem w zasadzie od dziecka. Często nucił ją
mój dziadek — śp. Leon Frost, żołnierz generała Andersa — człowiek prosty, acz mądry, solidny
i prawy. Dobremu żołnierzowi tyle wystarczy. Dziadek Leon nie lubił opowiadać o wojnie, w ogóle
był małomównym człowiekiem, ale pamiętam ten dziwny błysk w jego oczach kiedy śpiewaliśmy
Maki. Była w tym i zaciętość, i poczucie godności. Po latach mogę z dumą powiedzieć o nim, że
ten zwykły, cichy mężczyzna nigdy nie splamił swojego honoru, honoru żołnierza, honoru Polaka.
Pozostał skromny i przyzwoity, bo dobremu człowiekowi tyle wystarczy
Tekst tej poruszającej pieśni napisał Feliks Konarski, muzykę skomponował Alfred Schütz. Zarówno
poeta jak i kompozytor byli artystami Teatru Żołnierza Polskiego, który działał przy 2 Korpusie.
Pieśń powstała w nocy z 17 na 18 maja 1944 roku. Po raz pierwszy odśpiewana została już 18
maja, tuż po zwycięstwie, w kwaterze generała Andersa, a jej wykonawcą był inny żołnierz i muzyk,
piosenkarz i aktor Gwidon Borucki. Oto jak autor wspominał to wydarzenie:
„Śpiewając po raz pierwszy Czerwone maki u stóp klasztornej góry, płakaliśmy wszyscy. Żołnierze
płakali z nami. Czerwone maki, które zakwitły tej nocy, stały się jeszcze jednym symbolem
bohaterstwa i ofiary — i hołdem ludzi żywych dla tych, którzy przez miłość wolności polegli dla
wolności ludzi (…)”
W 1969 roku, w dwudziestą piątą rocznicę bitwy, Konarski dopisał ostatnią zwrotkę pieśni.
Czy widzisz ten rząd białych krzyży?
Tam Polak z honorem brał ślub.
Idź naprzód – im dalej, im wyżej,
Tym więcej ich znajdziesz u stóp.
Ta ziemia do Polski należy,
Choć Polska daleko jest stąd,
Bo wolność krzyżami się mierzy –
Historia ten jeden ma błąd.
No właśnie — Bo wolność krzyżami się mierzy. Immanentną cechą wolności jest jej wysoka cena,
cena często wyższa od ceny ludzkiego życia. Historia ten jeden ma błąd, ale taka jest natura rzeczy
i jest to nie do przeskoczenia.
W związku z powyższym, wręcz narzuca się pytanie: jaka jest ta nasza, dzisiejsza wolność, i czy
ona w ogóle istnieje? „Nie ma darmowych obiadów” — jak mawiał M. Freedman. W historii ta zasada
działa jeszcze mocniej niż w ekonomii. Czy można więc Polakom wmówić, że przyzwolenie na „róbta
co chceta” z jednej, a pełzająca opresyjność prawno-administracyjna z drugiej strony jest wolnością?
Czy egzystencjalną siódmą wodę po kisielu w pstrym anturażu, ten mętny, ciepławy płyn, który nie
ma żadnego smaku, można nazwać wolnością? Nie znam dobrego określenia dla tego stanu rzeczy,
chyba że nazwę to siermiężną, zasmarkaną samowolą, bez cienia poczucia odpowiedzialności, a na
dodatek z przypadku. Poczuciem wolności jednak tego „czegoś” nazwać w żaden sposób się nie da.
Dlaczego tak jest? Używając dużego skrótu myślowego, odpowiem: sprawiła to powszechna
relatywizacja pojęć dobra i zła, prawdy i kłamstwa. Sprawili to ludzie, dla których świat taki, jakim
ESEJ
71
go Pan Bóg stworzył, świat uczciwy, świat tradycyjnych wartości jest światem nie do zniesienia.
Myślę, że w gruncie rzeczy wielu z nas ten brak poczucia dumy narodowej, ten „w kółko Macieju”
idiotyczny marazm mierzwy ludzkiej, tę permanentną bezsilność w obliczu jakichkolwiek problemów
odczuwa podobnie, a zwłaszcza jeśli postawy dzisiejszych Polaków zderzy się z dumnymi, odważnymi
i czystymi, pozbawionymi jednak zbędnego patosu postawami ludzi takich, jak żołnierze generała
Andersa.
Na koniec jeszcze jedno. Wiem, że w 2 Korpusie Polskim służyło i walczyło kilku mieszkańców
ziemi jastrzębskiej, ale jest to, póki co, mało znana historia, która dopiero czeka na swoje odkrycie.
W każdym razie, mieszkańcy naszego miasta powinni czuć dumę z faktu, iż maki na Monte Cassino
czerwienią się również krwią dzielnych Jastrzębian.
* w tekście wykorzystano fragmenty pieśni Feliksa Konarskiego „Czerwone maki na Monte Cassino”,
powstałej w nocy z 17 na 18 maja 1944 roku
72
ESEJ
GALERIA AUTORÓW
Paweł Kukliński
Anna Ch
udy
kilka
Prowadzi
otów,
łych żyw
równoleg , żeby nie
ię
starając s
ą.
się ze sob
zmieszały
,
zależność
ie
n
i
lb
ie
W
ierpi
sje. Nie c
e
s
b
o
i
m
r
łe
ka
„wspania
określenia częśliwie
. Sz
pociechy” ciata, na co
zie
mężata i d świecie cyfr.
w
dzień żyje
Rocznik ’86. Absolwent inżynierii chemicznej
na UWM w Olsztynie i zarządzania jakością
w poznańskiej WSB. Założyciel portalu
o twórczości Terry’ego Pratchetta: Discworld.
pl. Czyta, pisze, recenzuje – oficjalny recenzent
Lubimy-czytać.pl.
Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec.
Jego nazwisko można zobaczyć tutaj: Kryminalna
piła. Błąd w sztuce oraz Światy Zajdla.
Renata Błażejczyk-L`Amico
Większość dorosłego życia spędziła we
Włoszech, gdzie pachnie bazylią, lecz
brakowało jej powietrza przesyconego
zapachem świeżo skoszonego trawnika
przed rodzinnym domem. Wróciła, by
znów tęsknić. Za bazylią.
Na co dzień obcuje z liczbami, ale
gdy zapada cisza lubi wracać do
pierwszej miłości – pisania. Układa
ciągi słowne, w których zawiera
niewiadome ludzkich zachowań oraz
logikę zdarzeń, nie zawsze zamykając
równanie z matematyczną poprawnością,
i z tego czerpie największą radość.
Mogłaby powiedzieć, że pisze rzadko
z braku czasu, prawda jest jednak
taka, że wchodzi w świat kreowanych
postaci tak głęboko, że traci kontakt
z rzeczywistością.
Tomasz Mularski
Miłośnik dobrej prozy, szczególnie Stephena Kinga, oddałbym duszę Diabłu
za jeden dzień w Świecie Pośrednim
z Rolandem z Gilead... lub w miasteczku Twin Peaks z Audrey Horne i Donną
Hayward. Poza pieniędzmi wydałem
jednen e-book (Spod przymkniętych
powiek - WiS P.Pufal). Mizantrop, lubię
ciszę, towarzystwo trochę mniej, wciąż
szukam wymarzonej pracy wśród nieboszczyków.
73
Izabela Kudasik
Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej
Polsce – podstawówkę ukończyła
w Zakopanem, LO w Nowym Targu, studia
pedagogiczne we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem
i synami mieszka w Rzeszowie. „Harmonia” wydała jej
serię Suwaków terapeutycznych.
Nomadyczna, czyli cygańska dusza, żyje dla wakacji,
zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie
pomaga jej przetrwać zimę.
Paulin
aR
utkow
Prowa
ska
dzi bar
dzo ek
tryb ży
stre
c
wykon ia, bo wszyst malny
u
kie pra
Zapew je tuż przed
c
dedlajn e
niwszy
em
so
odpow
iednią bie w ten sp .
o
d
sób
a
wkę ad
resztę
r
e
c
n
z
a
a
l
su spęd
iny,
kompu
za
ter
produk em i nie rob przed
iz
tywnyc
h rzecz byt wiele
pisze,
y
a
tego im le potrzebny . Czasami
puls j
est je
rywali zazwyczaj w j do
posta
marzen zacji. Ma ze
ia, ale
cztery ci
ciężko
bo trzy
je speł
w
y
m
nić,
a
z miejs
g
ca, a c ają ruszenia
zostać zwartym jes się
t“
niedźw
iedziem chcę
”.
Aldona Urbaniak
Psycholog, weganka,
wielbicielka piękna
w każdej postaci. Od 1981 na
emigracji w Austrii. Mieszka
w Salzburgu, pięknym
mieście nad połyskującą
kolorem jade rzeką Salzach.
Pracuje z ludźmi wielokrotnie
upośledzonymi, od których
uczy się żyć prawdziwie.
Autorka książki Tęczowa
Julenka
Dariusz Zajączkowski
Rocznik 68’, przez większość uznany
za najlepszy w zeszłym stuleciu…
Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru
strażak. Ostatnio więcej biega niż pisze.
W tym pierwszym rywalizuje z córkami,
w drugim nikt z domowników rękawicy
nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie
natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą
na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą
literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących
lektur do niej zaliczyć.
74
Krystyna Habrat
Najbardziej interesuje ją człowiek, dlatego wybrała zawód psychologa, ale namiętnie czyta literaturę piękną i w końcu sama chwyciła
za pióro, by pisać o ludziach, ich marzeniach, lękach, kompleksach,
miłości i powikłanym życiu uczuciowym. Mieszka w Katowicach,
publikuje teksty w czasopismach literackich, radio i Internecie, np. na
Portalu Pisarskim, w PKP-zinie, Pisarzach.pl i Krytyce Literackiej.
Wydała pięć książek: Sprzedawca karykatur, Podręcznik czarownicy.
Klatka Guliwera, Ta nadchodząca, Tu, gdzie spadł grad większy od
jabłka, Krzyk o północy.
Mirosław Śliwa
Szuka prawdy o ludzkiej naturze w całej jej rozciągłości, od
bestialstwa, tchórzostwa i egoistycznej mierności, aż po geniusz,
heroizm i świętość. Nie lubi egzaltacji, której źródłem zawsze jest
głupota. Od 2008 roku, na zaproszenie Stowarzyszenia Pokolenie
oraz IPN-u, bierze współudział w projekcie Encyklopedia
Solidarności. Od czasu do czasu publikuje na stronach Portalu
Pisarskiego i JPI Jasnet.
Rzeczy są takie, jak wyglądają. To proste stwierdzenie dotarło do
niego zaledwie kilka lat temu. Żałuje, że tak późno.
Sławomir Prochocki
Karolina Kaszuba
Urodził się w Ełku,
a od 1982 roku mieszka
w Warszawie. Ukończył
UW Fizyka (specjalizacja
optyka kwantowa, 1988).
Kiedyś prowadził własną
firmę i wychowywał dzieci,
teraz odpoczywa i jeździ
po świecie, a każdą podróż
relacjonuje na Facebooku.
Swoje teksty — głównie
science fiction — publikuje
na łamach Nowej Fantastyki.
Rocznik ‘89, urodzona na
trzy miesiące przed obaleniem
komuny (przypadek?).
Obecnie mieszka w Poznaniu,
z wykształcenia biolog.
Prowadzi introwertyczny
tryb życia, rzadko się
uzewnętrznia, lubi zatapiać się
w morzu koców i literatury.
Częściej słucha niż mówi,
myśli przelewa na papier, lub
— jak kto woli — monitor
komputera.
75
Miladora
Monika Orłowska
Krakowianka, humanistka,
wolnomyślicielka —
z wykształcenia pedagog.
Były sportowiec. Lubi się
bawić literaturą, poezją,
muzyką i malarstwem. Ma
na koncie dwie wydane
książki i dwa tomiki wierszy.
Ulubione motto: Zawsze tkwi
we mnie coś, co nie przestaje
się uśmiechać (Romain
Gary). Zamierza żyć długo
i szczęśliwie.
Urodziła się w Krakowie
w drugiej połowie XX wieku,
lecz tak naprawdę zaczęła żyć
w pierwszej dekadzie kolejnego.
Jest anglistką, ale kocha też
— z mniejszą lub większą
wzajemnością — inne języki
obce.
Od zawsze „siedzi
w książkach”. Jedne czyta,
drugie pisze, a ostatnio także
redaguje, recenzuje i tłumaczy.
Sabina Waszut (1979)
Laureatka konkursów poetyckich, m.in. XXI
OKP im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Wyróżniona w I Otwartym Turnieju Jednego
Wiersza im. Barbary Dziekańskiej. Związana
z Grupą Literyczną „NA KRECHĘ”. Publikowała
między innymi w Magazynie Materiałów
Literackich „Cegła” oraz w Śląskiej Strefie
Gender. Recenzentka. W styczniu 2013 nakładem
wydawnictwa Anagram weszła na rynek książka
„Isabelle”, której jest współautorką. Meldunkiem
i sercem chorzowianka.
Magdalena Sanocka
Mariusz Wieteska
Rocznik 1986. Z wykształcenia
i zamiłowania germanistka, choć
tylko w języku polskim wyraża
siebie literacko. Lubi słońce,
kwiaty i wszystkie odcienie koloru
niebieskiego. Niepoprawna wielbicielka kotów.
Autor książek: Zielona wyspa,
Ołowiany żołnierzyk, Pewnego
dnia przyszedł do mnie…,
Isabelle (współautor). Od 2010
roku związany z Portalem
Pisarskim.
76
Anna RozwadowskaZając
Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna
podróżniczka, obywatelka
świata, wciąż poszukująca
swojego miejsca na ziemi.
Związana parantelą
z Wielkopolską, publikuje
w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.
Juliusz
Człowiek bez
nazwiska. Ukrywa
się przed światem
w zamorskiej
rezydencji. Żyje z dnia
na dzień.
Marcin Wasiński
Autor krótkich miniatur prozatorskich
i poezji. Publikuje na Portalu Pisarskim,
z którym jest związany od pięciu lat.
Człowiek unikający wszelkich przejawów
ekstremizmów religijnych i obyczajowych.
W każdą niedzielę zbiera kamienie, tak na
wszelki wypadek.
77
PATRONAT Y
Portal Pisarski — wyjdź z szuflady, stań na półce!
Wydawnictwo Psychoskok
Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie”
publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega
sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które
opublikuje.
78

Podobne dokumenty