RODZINA – MIŁOŚĆ NA ZAWSZE Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest

Transkrypt

RODZINA – MIŁOŚĆ NA ZAWSZE Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest
RODZINA – MIŁOŚĆ NA ZAWSZE
Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje....... 1. Kor 13.4
Dziś w jakiejś radiowej audycji walentynkowej usłyszałam fragment listu
św. Pawła do Koryntian, zwanego hymnem miłości. Tyle razy zetknęłam się z tymi
słowami, z okazji ślubów, jubileuszy, srebrnych, złotych godów.....ale dopiero
kiedy zachorował mój dziadek zrozumiałam, co naprawdę znaczą....
Dziadek – to wszystkie odcienie mojego dzieciństwa. To kierownik Biura
Rzeczy Niepoważnych, który na co dzień patrzy na świat przez różowe okulary.
Był od zawsze dla mnie tym, czym deszcz dla kani, światło dla roślin i woda dla
ryby. Nasza silna więź zaczęła się 23.04.2003, kiedy to przyszłam na świat i stałam
się jego prezentem imieninowym. Od tego czasu miałam wstęp do niezwykłego
świata zwanego PRZYGODĄ.
Dziadek, od kiedy się urodziłam, dbał o moją edukację artystyczną. Zresztą
zawsze powtarza, że przewijał mnie na desce kreślarskiej.
Kiedy moi rówieśnicy obśliniali grzechotki, ja sprawdzałam, jak smakuje
grafit, pastela olejna, czy farba akrylowa.
Kiedy dzidziusie w moim wieku uczyły się robić „pa, pa” i „pokazywać,
gdzie sroczka kaszkę warzyła”, ja mazałam paluchami umoczonymi w farbie po
brystolu. Mój dziadek zawsze przytacza, jako anegdotę, że rysować nauczyłam się,
jeszcze zanim zaczęłam chodzić. Cały salon w domu dziadków zdobią moje
szkice, malunki i rysunki. Bez względu na to, czy reprezentują one okres „wczesny ossesek”, „późny przedszkolak” czy „wczesny uczeń”.
Kiedy moje koleżanki dostawały na kolejne urodziny kucyki pony, laleczki i
pet shopy, ja stawałam się dumną właścicielką sztalug, blejtramów, farb olejnych,
pasteli i węgla rysunkowego. W swojej pracowni dziadek wtajemniczał mnie w
arkana perspektywy, proporcji, kontrastu i światłocienia. W czasie ferii rysowałam
swoje pierwsze, nieporadne konie, martwe natury i postaci. Od dziadka
dowiedziałam się, ile głów należy odmierzyć, aby narysować proporcjonalną
postać, jak uzyskać efekt sierści na rysunku zwierzątka i jak sprawić, żeby oko
wyglądało na prawdziwe.
Bardzo lubiłam te nasze lekcje. Oprócz podstaw rysunku zdobywałam cenną
wiedzę o życiu. Wtedy wychodziły na jaw wszystkie grzeszki mojej mamy i jej
świetlany wizerunek pękał, jak bańka mydlana. Okazywało się wtedy, że mama z
ciocią tłukły się, jak były dziewczynkami, rozbijały wazony, które kleiły później
plasteliną, gubiły nieskończoną ilość rękawiczek, czapek, przyborów szkolnych.
Nagle w jednej chwili mój bezpieczny świat się zatrząsł, napłynęły czarne,
burzowe chmury. Okazało się, że dziadek jest poważnie chory na raka.
Zastanawiałam się, jak przez tę próbę przejdzie moja rodzina. Czy się rozpadnie,
czy wyjdzie z niej zwycięsko.
Przez trzy lata uczestniczyłam w pojedynku moich bliskich z rakiem. Na tę
nierówną wojnę poszli wszyscy, bez względu na wiek. Najmłodsi walczyli na
laurki, uśmiechy, ciepłe słowa i rysunki. Dorośli nieśli sztandar poświęcenia,
jedności i bezwarunkowej miłości.
Ja – stoczyłam najtrudniejszą walkę, sama ze sobą. Nawet nie myślałam, że
będę potrafiła przezwyciężyć strach przed szpitalem, że nauczę się połykać łzy,
uśmiechać, kiedy wszystko w środku płacze, udawać, że nie widzę kabelków,
drucików i igieł powbijanych w wychudzone ciało dziadka.
Patrzyłam jak miłość płynąca z naszych serc daje dziadkowi życiodajną
moc do walki z chorobą. Wierzę, że to dzięki nam się nie poddał. Patrząc na nasze
rysunki rozwieszone nad łóżkiem łatwiej mu było znieść złe samopoczucie po
kolejnej dawce promieniowania. Radioterapia zdawała się w równym stopniu
niszczyć komórki nowotworowe i osłabiać jego organizm, co
scalać naszą
rodzinę.
Cieszę się, że dziadek nie musiał przechodzić przez to sam, że mogłam
chociaż w minimalnym stopniu wywołać radość na jego twarzy.
To była cenna lekcja dla nas wszystkich. Nauczyliśmy się, co to znaczy
kochać kogoś „w zdrowiu i chorobie”, „na dobre i złe”. Te obiegowe stwierdzenia
nabrały wtedy prawdziwego znaczenia.
Myślę, że dzięki dziadkowi jestem silniejsza, twardsza i bardziej odporna na
przeciwności losu. On pokazał mi, że tylko wojownicy wygrywają wojny. Kiedy
upadam, myślę o moim dziadziusiu, że jeśli jemu się udało wygrać z chorobą, ja
wygram ze swoimi problemami.
Wiem, że gdyby komukolwiek przytrafiło się coś złego, to nasza rodzina
stanęłaby za nim, bo „miłość wszystko znosi,.... wszystko przetrzyma,.... miłość
nigdy nie ustaje”.....
Moi dziadkowie w czasie odnowienia przysięgi małżeńskiej w 50 rocznicę ślubu.
Zuzanna Ogonowska kl. 6 b