Staram się wykonywać swój zawód jak najlepiej
Transkrypt
Staram się wykonywać swój zawód jak najlepiej
POZNAŃSKI GWIAZDOZBIÓR Kojarzony jest pan z Jeżycami, nie tylko ze względu na lokalizację Teatru Nowego. Na Kraszewskiego znajduje się knajpka z kebabem prowadzona przez pańskich synów. Gdyby musiał pan wymienić swoją ulubioną dzielnicę w Poznaniu, to byłyby to właśnie Jeżyce? Pierwsze moje mieszkanie było na Jeżycach. Potem był Łazarz, Wilda. Każda dzielnica wniosła coś do mojego życia, bo każda ma swój własny klimat. Lubiłem wszystkie z nich, choć widać różnice – i w ludziach, którzy tam mieszkają i w atmosferze. Gdybym miał sformułować, na czym polegają te różnice – to nie wiem. Można powiedzieć, że inaczej pulsują. Poprzez wydarzenia, które się działy na poszczególnych etapach mojego życia, każde z tych miejsc miało wpływ na moją jaźń. Teraz mieszkam w Kiekrzu. Tak, synowie prowadzą bar na Jeżycach. Radzą sobie. W ostatnich czasach chyba coraz rzadziej widzi się takie obrazki, kiedy bracia prowadzą wspólny biznes, dogadują się, przyjaźnią. Wartości rodzinne nie są już tak pielęgnowane, jak kiedyś. Michał Grudziński, ikona Teatru Nowego, niedawno obchodził jubileusz 45-lecia pracy na scenie. Wybitny aktor teatralny i filmowy, z urodzenia warszawiak. O dzieciństwie, teatrze i swoich związkach z Poznaniem rozmawialiśmy w garderobie Pana Michała, niewielkim przytulnym pomieszczeniu. Przy lustrze wisiały dwie fotografie – jedna przedstawiająca Jana Świderskiego, mentora artystycznego, i druga – z której uśmiechał się malutki chłopczyk o jasnych lokach. „To ja. Na tym zdjęciu mam dwa lata. A tu w lustrze (spojrzał na swoje odbicie) – 72.” Dumny jestem z nich. Kłócą się czasami, ale się kochają, cieszę się, że razem pracują, że się razem trzymają. Ja też mam siostrę przyrodnią, mieszka bardzo daleko ode mnie i tęsknię za nią ogromnie. Gdybyśmy mieszkali bliżej siebie, to bym był co tydzień u niej. A tym bardziej z wiekiem, zaczynam coraz częściej odczuwać jej brak, bo wiem, że płynie w nas ta sama krew. Na starość to człowiek chciałby częściej złapać za rękę kogoś bliskiego. Ewunia. Co prawda jest szesnaście lat starsza ode mnie i boję się, no boję się, że umrze przede mną. Ale nigdy nie wiadomo, nie znasz dnia, ani godziny. Podobnie silnie odczuwa się więzi z matką. Człowiek ma świadomość, że matka to ta osoba, która kocha naprawdę i oddałaby za ciebie życie. Kiedy człowiek jest mały, to mu się wydaje, że rodzice nie umrą, w życiu! A tu pac. „Pana ojciec umarł”. A ja grałem komedię akurat. W trakcie przedstawienia się dowiedziałem. Ale musiałem zagrać do końca i rozśmieszać ludzi. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jakie to musiało być trudne. Ale w tym kontekście zrozumiałe jest to, jak bardzo pan jest docenianym tu w Poznaniu aktorem, jak lubianym i szanowanym. Ludzie czują, że jest pan oddany swojej pracy. Wybrałem zawód aktora, bo kocham ludzi. Tak mi się przynajmniej wydaje, że kocham. Ale to tak jest. Może to za duże słowo: kocham, sam nie wiem. Chciałem być lekarzem. Bo to też taki zawód dla ludzi, mógłbym pomagać innym. Niestety od zawsze mdlałem na widok krwi i powtarzam zawsze, że do tej pory mdleję. Staram się wykonywać swój zawód jak najlepiej. I szukać prawdy o ludziach. Po to jest teatr, temu służy, żeby pokazywać prawdę o nas. Kiedy buduję postać, szukam w niej charakteru. Szukam kostiumu, rekwizytu, bo to mi pomaga ją budować. Obecnie bardzo rzadko się używa charakteryzacji. Najczęściej jest to tylko odrobina pudru, żeby ładnie wyglądać, ale tej charakteryzacji, jaka kiedyś była, już nie ma. Budując na scenie człowieka, mój mistrz Świderski przyklejał sobie orli nos albo przylepiał uszy, czasami robił tzw. siekankę na twarzy, żeby wyglądało, jakby miał dwudniowy zarost. Na przykład do Ceny Millera – Świderski grał tam Salomona – piękna rola, chciałbym to zagrać… Pamiętam, że siedziałem w garderobie i pytałem, dlaczego tak, a nie inaczej charakteryzuje swoje postaci. A on mawiał: „Pomyśl, on ma ludzi przekonać do tego, tego i tamtego, oni muszą mu uwierzyć. Gdybym nie miał tego elementu, a miałbym inny, to zobacz, jak to wyjdzie inaczej”. I tak dalej. I miał rację! Teraz już raczej nie ma charakteryzacji. Niech zwróci pani uwagę, do seriali telewizyjnych obecnie dobiera się określone typy. Nie, żeby był dobry aktor, ale żeby wyglądał, żeby miał charakterystyczny wygląd potrzebny do roli. Myślę, że większość nie musi być w ogóle aktorami, wystarczy, że wyglądają tak, jak chce tego reżyser. A ja nienawidzę, jak ktoś kłamie na scenie. Szukam ciągle prawdy i tym żyję. Chcę budować człowieka prawdziwego z problemem. Która z postaci, jakie pan zagrał, była szczególnie trudna do zbudowania? Grałem kiedyś sztabskapitana Solonego w Trzech siostrach, bardzo skonfliktowanego ze sobą oficera. I ciągle nie mogłem go złamać. Zresztą tak mam, że dopóki gramy repertuar i kolejne spektakle, to ja ciągle czegoś szukam jeszcze w tej postaci. Siedzę w garderobie przed każdym przedstawieniem. I nie tylko siedzę. Chodzę, przeglądam ten tekst i myślę: „może bym przestawił tu akcent, to może będzie inaczej odbierany”. I tak ciągle kombinuję, żeby tej prawdy się dokopać o człowieku. I czasami do końca nie wiem, gdzie jest ta prawda i czemu ta postać tak działa, a nie inaczej. Czasami mam intuicję, która mi podpowiada – i chwała Bogu, że ją mam. Intuicja dla aktora to bardzo cenna rzecz. I postać składa się także z tego, jak się ubiera. Bardzo rzadko się zdarza, żeby scenograf czy kostiumolog nie przyznał mi racji. Ja buduję fikcyjne postaci, choć czasem podtytuł jest, że na faktach. Nie szkodzi. Staram się te postaci obudować i ubarwić tak, żeby były jakieś. Odnoszę wrażenie, że niektóre spektakle, bardzo nowoczesne, wręcz eksperymentalne w formie, pomijają gdzieś ten ważny aspekt: człowieka na scenie, z jego problemem i jakąś prawdą. Każdy z nas chce zaistnieć. Ja nie deprecjonuję młodych reżyserów, ja ich rozumiem, bo tak jest, że każdy chce się wyrazić na swój sposób, spojrzeć na coś inaczej, niż dotychczas patrzono, podkreślić coś grubą kreską, przedstawić świat. Ostatnio mieliśmy wybory i mogliśmy obserwować, jakich chwytów używają politycy, jakie tworzą teatry, żeby – mówiąc w cudzysłowie – omamić wyborców. I tak samo jest w teatrze. My też musimy omamić widza. Chcemy ich przekonać do tego, co my przedstawiamy. Chcemy, żeby przyznali nam rację. Żeby wyszli z teatru zszokowani, ale w taki Fot. Bartłomiej Jan Sowa 22 6/2015 6/2015 23 POZNAŃSKI GWIAZDOZBIÓR J Staram się wykonywać swój zawód jak najlepiej estem stary. Mogę powiedzieć, że przeżyłem wojnę. Powinienem być kombatantem – w jakimś sensie przyczyniłem się do Powstania Warszawskiego. Ojciec mój z Placu Zbawiciela na Starówkę przewiózł granaty w moim wózku. A darłem się tam podobno strasznie! Mama nie wiedziała, bo by zabiła ojca. A krzyczałem, bo tato za słabo wymościł w wózku i było mi niewygodnie, ugniatały mnie te granaty. Najśmieszniejsze było to, że jakiś oficer niemiecki zatrzymał się przy wózku i mnie uspokajał, stroił miny do mnie. Podobno jeszcze bardziej się darłem, kiedy na niego patrzyłem. Mówił, że jestem taki „nordische” typ, no tak, miałem blond loczki. Być może uratowałem wtedy ojcu życie. No takie to były moje pierwsze kroki na tym świecie. Zacząłem… pulsować (śmiech), pulsować, aż ostatecznie moje serce ukształtowało się w Poznaniu, gdzie żyję od prawie pięćdziesięciu lat. Co nie znaczy, że nie przyjeżdżałem wcześniej. Oczywiście, że przyjeżdżałem, ba – nawet bardzo lubiłem to miasto, zielone tramwaje, Park Sołacki. Przyjeżdżałem tu do rodziny – moja mama była poznanianką. Lech Konopiński to mój kuzyn, Krukowie też kuzyni. Odmówił pan kiedyś zagrania w jakimś spektaklu? Zdarzyło mi się tylko raz, że odmówiłem. I właśnie Warlikowskiemu, ale z zupełnie innych przyczyn. Miał robić Zimową opowieść Szekspira i dostałem rolę błazna. Wspaniała rola, duża, piękna – dla mnie rola. A tu okazuje się po kilku próbach, że w ogóle błazna nie będzie, tylko jakiś monolog. O czasie – pamiętam. Krysia Feldman to zagrała. A ja czułem 24 6/2015 Jeden raz na 45 lat pracy oznacza, że dużo w panu pokory. Bo ja zawsze z pełną pokorą podchodzę do tego, co robię. I to chciałbym widzieć u kolegów swoich. Bo bez pokory tego zawodu się nie powinno uprawiać. Jest to najpierw pokora do zawodu, a poprzez to, że gramy ludzi – do człowieka. I musimy przedstawić tego człowieka tak, żeby ktoś na widowni zastanowił się albo utożsamił się z tym kimś, kogo gramy. To znaczy – ja gram kogoś, ale jednocześnie to też jestem zawsze ja. I to siebie stawiam w jakichś okolicznościach, aby zrozumieć tego kogoś – kogo gram, dlaczego on tak działa. Zastanawiam się, co autor, potem reżyser chce przez tę postać wyrazić, a potem stawiam siebie i swoje rozumienie. Najczęściej na początku prób wydaje mi się, że nic nie umiem, nic nie wiem. Naprawdę. Przeklinam nawet: „Wypieprzcie mnie z teatru”. Potem się zaczyna to zbierać, powoli, powoli coś się zaczyna układać. Szukam – to może śmiesznie brzmi – szukam odpowiednich akcentów. Bo to one dają widzowi szanse na rozszyfrowanie. Niech pani zwróci uwagę, jak powie się coś równo, bez podbicia jakiegoś słowa, to nawet jeśli się mówi mądre rzeczy, to widz przestaje słuchać. Bo to nudne. Trzeba stawiać znaki, żeby właśnie ten fragment, który chcę, dotarł do widza, a ten mniej ważny, mogę wtedy przelecieć. Do tego dochodzą rytmy. To wszystko się składa z takich małych rzeczy, z partytury, tak jak dobre przedstawienie, tak każda rola ma swoją partyturę, mówiąc językiem pani Duczmal. Są fragmenty ważne, mniej ważne, jest tempo – jak w muzyce i trzeba narzucić sposób rozumienia widzowi. I słuchać ze sceny, czy on to słyszy. Słyszy? To mogę iść dalej. Aha – tu mają się śmiać, nie śmieją się, to trzeba coś pokombinować, bo ja chcę, żeby się śmiali. A tu mają z kolei się zasmucić. Jak mi się to udaje osiągnąć, to jest dobrze. A co, jeśli mimo starań, nie udaje się zawładnąć widzami? Grałem w wielu przedstawieniach Andrzeja Maleszki dla dzieci. Dziecko to widz najbardziej szczery. Od razu widziałem, czy gram dobrze, czy nie – bo widziałem reakcję. Dzieci nie kłamią. One albo strzelały do mnie z gumek, albo nie. Jak nie strzelały to znaczy, że było dobrze. Spektakle Maleszki pamiętam z telewizyjnego Teatru Młodego Widza, nadawane były w niedziele i zawsze chętnie oglądałam, przeżywałam te opowieści i mam je w pamięci do dzisiaj. To nie jest proste, tworzyć dla dzieci w mądry sposób. Szkoda, że telewizja nie emituje powtórek dla kolejnych pokoleń. Nie wiem, czemu nie powtarzają tych spektakli w telewizji. Maleszka to bardzo dobry autor, zdobył renomę światową, a u nas się wychował, u nas zaczynał i uczył się pracy z aktorem, między innymi i ze mną właśnie. Bardzo mądrze pisał, on sam był takim dużym dzieckiem, ja go tak odbierałem wtedy, z bardzo bogatą wyobraźnią. To nie były naiwne teksty, ani też nadmiernie dydaktyczne. Maleszka ma prawdziwy talent do tworzenia dobrych tekstów. W tym sezonie można zobaczyć pana między innymi w Elsynor. To sztuka poruszająca problem uzależnienia od gier komputerowych, jest pan tam awatarem, Królem Learem. Czy nie sądzi pan, że gry komputerowe, w których wciela się w jakąś postać i wchodzi w interakcje z innymi ludźmi, mają coś z teatru? Owszem, ale w grach nie ma reżysera. Uzależnienie od gier to ogromny problem, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Trudno uwierzyć, że można siedzieć przed komputerem do upadłego, czasem umrzeć podczas gry, jak to się dzieje w krajach azjatyckich. Mnie granie nudzi, ale rozumiem, że młodego człowieka z problemami może wciągnąć to w nałóg. Można się zastanowić, jakie mogą być przyczyny takiego uzależnienia i dlaczego niektórzy młodzi ludzie wpadają w sidła. Może dlatego, że w grze jesteśmy tym, kim tylko chcemy? Że mamy władzę, nadludzką moc, możemy bezkarnie zabijać, rządzić? To kusi i kiedy człowiek nie ma nic poza tym, co może równoważyć jego doznania, to może się to źle dla niego skończyć. Często w wywiadach ciepło wspomina pan współpracę z panią Izabellą Cywińską. Co takiego wyjątkowego było w tej relacji? Cywińska to jest moja historia, pracowaliśmy ze sobą ile? 16 lat. To taka można powiedzieć matka moja teatralna. Czasy wtedy były bardzo specyficzne, i w Polsce, i w teatrze. Był wspaniały zespół. Braliśmy z Cywińskiej, a ona z nas. Każdy wiedział, że zagra – i dużą, i małą rolę. Była sprawiedliwa i dbała o nas. I takich dyrektorów oby było jak najwięcej. rozmawiała Joanna Swędrzyńska Zdjęcia: archiwum Teatru Nowego 6/2015 25 POZNAŃSKI GWIAZDOZBIÓR się jakoś tak nieswojo. Odmówiłem. Jest takie powiedzenie brzydkie, że aktor jest od grania, jak…. zna pani resztę. Nieprawda, nie zgadzam się z tym. Mogę odmówić – skoro obiecano mi rolę, a potem odebrano. Moje ego zostało jakoś naruszone. Ja tak się cieszyłem, przygotowywałem się, czytałem, a tu się okazuje, że został dla mnie jakiś monolog o czasie, który nie miał większego znaczenia. Raz więc w życiu odmówiłem. Miałem do tego prawo. Fot. Bartłomiej Jan Sowa Fot. Jakub Wittchen POZNAŃSKI GWIAZDOZBIÓR dobry sposób. Żeby mówili: „Tak, on odkrył przed nami świat, on taki jest – ten świat.” Czasami może za grubo, czasami za wulgarnie, ale chcemy przekazać jakąś prawdę. I są takie okresy w teatrze, kiedy nagle zmienia on swoje oblicze i reżyserzy zaczynają się popisywać swoimi pomysłami. Niektórzy robią to mądrzej, a niektórzy bardzo dziwnie. Ale teatr zawsze wraca do korzeni. Było tyle różnych reform teatralnych, a i tak zazwyczaj wraca się do Stanisławskiego. Teraz mamy Dziady – ja nie do końca zgadzam się z taką formą, ale twórcy zdobywają nagrody, jeżdżą po świecie – już tyle nagród nazbierali. Widziałem próbę generalną – Dziady zostały przeniesione w przestrzeń niewolniczej Ameryki, dużo po angielsku się mówi. Jako aktor trochę się buntuję. Młodzi aktorzy może bardziej są zainteresowani takimi koncepcjami, ja jestem przyzwyczajony do innego teatru. Jestem wychowankiem mistrza Świderskiego i oglądałem ten teatr, w którym on uczestniczył. I mam te role jego w głowie. Jest na przykład reżyser Warlikowski. Skupił wokół sobie młodych, zdolnych aktorów. Spotkałem się z nim tu w tym teatrze. Ma specyficzne spojrzenie na świat i ten świat przedstawia po swojemu. A ja jako aktor mam prawo widzieć ten świat, człowieka w tym świecie na swój sposób. Czy ja muszę zawsze uczestniczyć w tym? Nie muszę.