Kino ekstazy
Transkrypt
Kino ekstazy
Piotr Mirski Kino ekstazy Gdy w 2011 roku zmarł Ken Russell, prasę zalała fala pożegnalnych artykułów. Padały w nich słowa: „szalony”, „oryginalny”, „ekstrawagancki”, „enfant terrible”. Czasem też „klasyk”, ale za każdym razem brzmiało sztucznie i zgrzytliwie. Russell, mimo pokaźnego i obejmującego kilka dekad dorobku, był twórcą zbyt radykalnym, gniewnym i chaotycznym, żeby dało się go po śmierci zamknąć w gablocie i dawać innym za przykład. Zawsze lubił przesadzać i konfabulować. Kiedy pisze się poświęcony mu tekst, aż świerzbi ręka, aby obrać podobną metodę – pokazać Russella w tak jaskrawych barwach, jak on pokazywał świat. Kusi, aby sportretować go jako nawiedzonego szaleńca, który podczas pisania scenariusza na zmianę masturbuje się, narkotyzuje i samobiczuje, klęcząc przed stworzoną przez Andy’ego Warhola serią portretów Marilyn Monroe. Chce się opisać pracę u niego na planie jako orgię, w czasie której zahipnotyzowani aktorzy zdzierają z siebie ubrania, rzucają się sobie w ramiona i tarzają po ziemi. Trudno się powstrzymać przed porównaniem premier jego kolejnych filmów do wtargnięcia do miasta monstrualnej gumowej sex-lalki, która strzyka z piersi żrącym mlekiem i wiecznie otwartymi ustami połyka dzieci, kobiety w ciąży oraz kleryków. Można podrasować tekst o Russellu za pomocą fantazji, ale jest to w gruncie rzeczy niepotrzebne. Urodzony w 1927 roku w Wielkiej Brytanii reżyser był postacią wystarczająco barwną. Kochał muzykę klasyczną tak bardzo, że jako dziecko tańczył nago do jej dźwięków. Jako nastolatek chciał zająć się baletem, ale ostatecznie wstąpił do wojska. Później postanowił zostać filmowcem, a jego reżyserska kariera to historia ciągłego przekraczania granic. Chociaż podobno był nieśmiały, to potrafił zachowywać się wybuchowo i żyć intensywnie. Podczas telewizyjnej konfrontacji z pewnym krytykiem uderzył go zrolowanym egzemplarzem gazety, w której ten pracował. Miał cztery żony i ośmioro dzieci. Ostatnie zdjęcia i nagrania pokazują go jako dziarskiego dziadka: krzykliwie ubranego, mającego twarz nabiegłą krwią i włosy koloru mleka, rzucającego sprośne dowcipy. Pornografia ekstrawagancji Dziedzictwo Kena Russella obejmuje blisko sto tytułów. Zapamiętany zostanie jednak przede wszystkim ze względu na kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt scen, w których wspiął się na szczyty szaleństwa i wyobraźni. Był urodzonym reżyserem filmowym, co znaczy, że myślał za pomocą obrazu – to w warstwie wizualnej zawarta jest główna treść jego utworów. Umiejętność inscenizowania wyrazistych scen-skeczy czyniła z niego proroka ery YouTube. Aż chce się wycinać z jego filmów najbardziej ekstremalne fragmenty, uploadować je, a potem rozsyłać znajomym z adnotacją: „Sprawdźcie to koniecznie, rozwali wasze mózgi na atomy”. Oto kilka sampli. Dwaj nadzy, muskularni i spoceni mężczyźni siłują się z sobą na tle płonącego kominka, a po skończonej walce leżą obok siebie na podłodze, muskając swe ciała palcami i lekko uśmiechając się pod gęstymi wąsami. W rozchybotanym przedziale pociągu miota się pijana kobieta, coraz bardziej rozebrana i gniewna, wariująca od niezaspokojonej żądzy. Roześmiane i w większości pozbawione habitów zakonnice rzucają się na figurę Chrystusa, ściągają ją na ziemię, dotykają jej i liżą, trzęsąc się, jakby były chore na epilepsję. Kobieta rzuca butelką szampana w telewizor, a ten eksploduje falą piany, fasolek i czekolady, które kobieta wciera w siebie z ekstazą na twarzy. Nuklearne orgazmy i rzeki płynów ustrojowych. Dysząca pornografia ekstrawagancji. Można szukać różnych estetycznych wytrychów do filmów Russella: kino gatunkowe, kino artystyczne, barok, surrealizm, modernizm, postmodernizm, kamp, queer, pop-art, art brut. Można, ale nie ma to większego sensu, gdyż jego wyobraźnia czerpała równocześnie z różnych tradycji i funkcjonowała poza nimi. Funkcjonowała też poza podziałem na dobry i zły smak, powagę i żart. W dokumencie Ken Russell: A Bit of a Devil (2012, E. Horne) aktorka Amanda Donohoe przyznaje, że gdy po raz pierwszy przeczytała scenariusz Kryjówki białego węża (1988), nie była pewna, czy film ma być na serio, czy wręcz przeciwnie. W tym samym dokumencie krytyk Mark Kermode mówi, że Lisztomania (1975) wygląda tak, jakby Russell pastiszował w niej samego siebie, a potem dodaje: „Nie myślicie tylko, że on nie zdawał sobie z tego sprawy”. Sinusoida ekscesu Filmy Russella są rozchełstane i niechlujne, w tym samym stopniu hipnotyzują, co po prostu męczą. Brakuje w nich spójnej dramaturgicznie i emocjonalnej historii, gdyż cały czas gonią za silnymi wrażeniami, jeden eksces przebijając drugim. Sceny dialogowe, na zmianę napuszone i komediowe, są w nich jedynie pauzami między jednym wybuchem szaleństwa a drugim. Kiedy ogląda się dzieła Russella w kolejności chronologicznej, nietrudno zauważyć, że styl reżysera stawał się z czasem coraz bardziej jaskrawy i – koniec końców – tandetny. W klasycznym okresie swojej twórczości Russell kręcił filmy drapieżne i podszyte ironią, ale i naznaczone pewnym patosem – takie właśnie są Zakochane kobiety (1969), Kochankowie muzyki (1970) i Diabły (1971). Punktem wychylenia w stronę zgrywy był Tommy (1975), musical oparty na rockowej operze zespołu The Who, gdzie nie ma już żadnych scen dialogowych, a intrygę posuwają do przodu tylko kolejne muzyczne numery, zainscenizowane z brawurą, która graniczy ze zwykłym obłąkaniem. Od tego momentu Russell coraz mocniej skręcał w stronę rasowego kina klasy B, bezczelnie szmatławego i efekciarskiego, prężącego się przed widzem niczym prostytutka na wystawie w dzielnicy czerwonych latarni. Zbrodnie namiętności (1984) i Być dziwką (1991) równie dobrze mogła wyprodukować specjalizująca się w celuloidowym śmieciu wytwórnia Troma. The Fall of the Louse of Usher (2002), ostatni pełny metraż w dorobku Russella, to już nakręcony za grosze prywatny wygłup – zbiór luźno z sobą powiązanych i z reguły idiotycznych scenek. Można odnieść wrażenie, iż u schyłku życia reżyser wreszcie przestał udawać, że interesuje go jakakolwiek fabuła, tylko wreszcie w pełni oddał się pielęgnowaniu swoich fetyszy i dziwacznego poczucia humoru. Fluktuację Russellowego stylu można zaobserwować także na przestrzeni poszczególnych filmów W większości z nich dominują zamaszyste ruchy kamery i oparty na niezbyt wybrednych skojarzeniach montaż. Ich bohaterowie są wiecznie zziajani – tylko trochę spokojniejsi niż aktorzy u Andrzeja Żuławskiego, który zresztą nie kryje swojego uwielbienia dla Russella. Energia tych filmów kumuluje się w strategicznie rozmieszczonych momentach i wybucha w postaci scen marzeń, olśnień lub snów. Z jednej strony zabieg ten wydaje się wyważaniem otwartych drzwi, gdyż odrealnia świat, który i tak jest już mocno odrealniony. Z drugiej strony olśniewa, ponieważ jego efektem jest czysty, wyzwolony z oków przyczynowo-skutkowości spektakl. Źródłem tych fotogenicznych uniesień są trzy żywioły, które jawią się równocześnie jako święte i brudne, życiodajne i niszczycielskie: seks, sztuka i religia. Niedole rozkoszy Russell lubił seks. Pokazywał go chętnie i z namaszczeniem. Prawdziwym bohaterem jego filmów jest ludzkie ciało: małpia szczęka i potężny tors Olivera Reeda, ostre rysy i miękkie piersi Glendy Jackson, szczupły i umięśniony brzuch Rogera Daltreya, mocne uda i wykrzywiona grymasem okrucieństwa twarz Imogen Millais-Scott. Russell mnożył seksualne aluzje i metafory, które w jego kolejnych dziełach stawały się coraz bardziej dosadne. Przepastna tuba fonografu zmienia się w waginę, ściskany w dłoni pisak świadczy o erekcji, a chromowane i zakończone szpikulcem dildo służy za groteskowy symbol mizoginii. Jest w tych obrazach zarówno frywolność, jak i pewna egzaltacja. Russell wiedział jednak, jaka jest cena erotycznej fascynacji: ból i wieczna szamotanina. Mówią o tym będące pokłosiem rewolucji obyczajowej Zakochane kobiety. Historia skupia się na miłosnych uniesieniach czwórki młodych ludzi: dwóch panien i dwóch kawalerów. Każde z nich jest zafascynowane i przerażone płcią przeciwną, każde z nich ma na jej temat radykalne zdanie, każde zdąży też to zdanie zweryfikować. Bohaterowie wygłaszają natchnione monologi, rzucają się sobie w ramiona, kłócą się, aby zaraz potem znów rzucić się na siebie. Pragnienie nie zna konsekwencji. Ale ten cały szał nie stygnie wraz z wiekiem. Zakochane kobiety kończą się podobnym akcentem co pochodzący z tego samego okresu i również traktujący o dorastaniu Absolwent (1967, M. Nichols) – poczuciem, że żadna decyzja nie jest w stanie postawić w ludzkim życiu cezury, za którą zaczynają się permanentne szczęście i spełnienie. Dorosłość przynosi tylko kolejne formy opresji: małżeństwo, finansowe ograniczenia, społeczne układy. Im mocniej zaciskają się one wokół pożądania, tym bardziej desperacko się ono szamocze. Wiedzą o tym bohaterowie Zbrodni namiętności: niezaspokojony przez żonę mężczyzna, który chodzi na spotkania grup wsparcia, oziębła kobieta, która dopiero w przebraniu jest w stanie cieszyć się seksem, oraz neurotyczny ksiądz, który nocami morduje głuche na jego kazania prostytutki. Wie o tym pojawiający się w Ostatnim tańcu Salome (1988) Oscar Wilde – biseksualista, bywalec burdeli i przyjaciel alfonsów, autor sztuki o miłości wyuzdanej księżniczki do oziębłego Jana Chrzciciela. W finale filmu zostaje zaaresztowany za swoje ekscesy i chociaż w ostatnich ujęciach widzimy go wciąż dowcipkującego, to jego losy są już przesądzone: więzienie złamie jego życie. O niedolach rozkoszy wie też tytułowa bohaterka Być dziwką, pocieszycielka i worek treningowy sfrustrowanych mężczyzn. W pewnym momencie wygłasza podszyty dydaktyzmem monolog o tym, że jedną z głównych przyczyn małżeńskiej zdrady jest niechęć kobiet do seksu oralnego. Żywoty przeklętych Russell żył sztuką. Nie tylko sam reżyserował filmy czy wideoklipy, ale też wiele swoich dzieł poświęcał postaciom wielkich artystów. Porównywał się z nimi. Przyznał, że w biografii rzeźbiarza Henriego Gaudiera, bohatera Dzikiego mesjasza (1972), zobaczył własną walkę o uznanie; prawdopodobnie to samo dostrzegł w życiu Rudolfa Valentino, o którego wyboistej ścieżce kariery opowiedział w filmie z 1977 roku. Szukał odpowiedzi na pytanie o istotę geniuszu i społeczny status artysty, próbował również sprawdzić, czy klasycy mają wpływ na współczesność. Robił to wszystko w sposób daleki od podręcznikowego ujęcia. Słowem-łomem jest tutaj „subiektywizm”. Już we wczesnym, nakręconym dla telewizji Elgarze (1962), zamiast – jak to było wtedy w zwyczaju – zmontować z sobą archiwalne materiały, zainscenizował własną wizję życia tytułowego kompozytora. Z czasem stawał się coraz bardziej śmiały – od natchnionej fantazji przechodził do skrajnej hiperboli i ordynarnego kłamstwa. W Lisztomanii o karierach Franciszka Liszta i Ryszarda Wagnera opowiedział za pomocą współczesnych, popkulturowych klisz. Ten pierwszy, grany przez będącego liderem The Who Rogera Daltreya, jest rockowym idolem, który hurtowo łamie serca kobiet. Natomiast Wagner, z którego muzyką Adolf Hitler czuł bliskie duchowe pokrewieństwo, jest szalonym naukowcem, odpowiedzialnym za stworzenie monstrum, które eksterminuje Żydów przy użyciu gitary-karabinu. Russella interesował ponadto sam artystyczny proces. Natchnienie portretował dość stereotypowo – jako grom z jasnego nieba, ogłuszające bicie dzwonów, boski szał, który wieńczy schnąca na wargach ślina. Tak to wygląda w Gotyku (1986), opowiadającym o legendarnej nocy w willi Diodati, w czasie której George Byron, Percy Bysshe Shelley, Mary Shelley i John Polidori zabijali nudę wymyślaniem strasznych historii i która zaowocowała powstaniem arcydzieł literatury romantycznej: Frankensteina i Wampira. Bohaterowie raczą się narkotykami, doznają napadów lęku i wędrują po labiryncie halucynacji, aby wynurzyć się z niego z głowami pełnymi pomysłów. Z drugiej strony Russell nie ukrywał, że praca twórcza bywa żmudnym i niezbyt spektakularnym zajęciem. Telewizyjny film Song of Summer (1968) traktuje o trudnej współpracy dwóch kompozytorów: niewidomego i sparaliżowanego Fredericka Deliusa i asystującego mu Erica Fenby’ego. W naznaczonych groteskowym rysem scenach ten pierwszy próbuje podyktować temu drugiemu utwór – rzęzi, wyje i buczy, chcąc odtworzyć grającą w jego głowie melodię. Adwokat diabła Russell był katolikiem, ale nie był Krzysztofem Zanussim. Nie lubił jednoznacznych deklaracji. Był inteligentny, więc wiedział, ile niebezpieczeństw i wątpliwości niesie z sobą religia. Był przewrotny, więc właśnie na te niebezpieczeństwa i wątpliwości kładł szczególny akcent. Dezynwoltura, z jaką sięgał po święte symbole, miała w sobie coś ze sztubackiej prowokacji. Krucyfiksy pełnią w jego filmach różne funkcje, ale rzadko służą do kultu – używa się ich do masturbacji, oplatają je monstrualne węże, wiszą na nich groteskowe postacie, które w niczym nie przypominają Jezusa. To wszystko starczy, aby uznać go za bluźniercę. Russell afirmował religię jako indywidualną drogę rozwoju, ale jej instytucjonalny wymiar pokazywał jako opresyjny i skorumpowany. Ta ambiwalencja jest głównym tematem Diabłów, biorących na warsztat autentyczną XVII-wieczną historię „opętania w Loudun”, kiedy to grupa mniszek oskarżyła rządzącego miastem księdza o konszachty z Szatanem. Negatywną stronę katolicyzmu reprezentują zakonnice, których stłumiona żądza prowadzi do chorobliwej nienawiści, oraz sprzysiężony z koroną Kościół, który wykorzystuje zabobony do pozbycia się niewygodnego im człowieka. Przedstawicielem jego szlachetnej strony jest natomiast skazany ksiądz, grzesznik, który z czasem dojrzewa jednak do odpowiedzialności. Rozziew między religią rozumianą jako forma samorealizacji i religią masową jest także tematem Tommy’ego. Tytułowy bohater to niewidomy, głuchy i niemy mistrz gry na flipperach, jawiący się jako inkarnacja Jezusa. Kult, który wokół niego rośnie i który podsycają jego chciwi rodzice, z czasem obraca się przeciwko niemu. Gra na automatach, mająca dla Tommy’ego właściwości terapeutyczne, jest dla innych tylko duchowym placebo. Każdy na własną rękę musi szukać swojej drogi. Odmienne stany świadomości (1980) to z kolei opowieść o tym, że poszukiwanie Boga na własną rękę może jednak prowadzić na manowce. Ambitny naukowiec, który bada powstające pod różnym wpływem i mające religijny charakter halucynacje, w czasie tripu cofa się do momentu narodzin wszechświata i widzi, że nie stoi za tym wydarzeniem żadna wyższa istota. Jest to nawiązanie do historii o Adamie i Ewie, którzy zjedli owoc z drzewa poznania dobra i zła, po czym z przerażeniem odkryli, że są nadzy. Pobrzmiewają tu też echa słynnego fragmentu z napisanej przez Huntera S. Thompsona książki Lęk i odraza w Las Vegas (1971), w którym podstarzały hipis mówi o tym, iż przedstawiciele jego pokolenia „nigdy naprawdę nie zrozumieli oszustwa, na którym opierał się cały mistycyzm »kwasowej kultury«: ryzykownego założenia, że ktoś – lub przynajmniej jakaś nieznana moc – czuwa nad światłem na końcu tunelu”. Bohater filmu doznaje (fałszywego lub nie) oświecenia i na końcu tunelu widzi ciemność. W chwili metafizycznej grozy z ratunkiem przychodzi mu jednak nie bezwarunkowa, sprzeciwiająca się doświadczeniu wiara, lecz jego żona, która tuli go i dodaje mu otuchy. Ludzka miłość jako ratunek przed nicością. Ten gest niespodziewanie odsłania inną twarz Kena Russella. Okazuje się, że błazen, pornograf i bluźnierca był też romantykiem.