tutaj

Transkrypt

tutaj
a2001.qxd
2008-05-10
15:52
Page 1
Jak ona to zrobiła?
Katarzyna Figura w ciągu 2 miesięcy
schudła 16 kilogramów!
– czytaj str. 48
TYGODNIK
www.angora.com.pl
ISSN 0867 8162 Nr indeksu 378739 K 45850
wap.angora.com.pl
PRZEGLĄD
PRASY
KRAJOWEJ
I ŚWIATOWEJ
Nakład: 448.532 egz.
Nr 20 (935)
Rok XIX 18 maja 2008 r.
Cena 3,50 zł (w tym 7 % VAT)
Fot. K. Jarosz/Forum (2), AKPA. Opr. graf. Katarzyna Zalepa
USA – 3,00 USD; CANADA – 2,80 CAD; EUROPA – 1,50 EUR
WARSZAWA-CHICAGO-DORTMUND-TORONTO-NOWY JORK
a20-2008_PIK_angora:a47_PIK.qxd
2008-05-10
13:33
Strona 1
Aby ściągnąć grę, wyślij odpowiedni dla Twojego telefonu SMS,
AN.ident (np. AN.ruletka) pod numer 7948. Otrzymasz zakładkę
WAP, umożliwiającą pobranie gry. Aby wysłać ją znajomemu, należy
po treści SMS-a wstawić kropkę i numer telefonu adresata (przykład: AN.adtgt.500500500). Sprawdź
na wap.mobile.net.pl, czy wybrana przez Ciebie gra występuje w wersji na Twój telefon. Aby uzyskać dostęp
do wszystkich gier na Twój telefon, wyślij SMS o treści: GRAJAVA pod numer 7948 i postępuj zgodnie z otrzymaną instrukcją.
GRY SMS pod nr 7948
GRY
GRY
AKCJI
F16 AirFighter
ADPTM
Gambling Machine 2
Krystal Steal
ADMTM
Erotic Pinball
GRY
Olden War
Jewel Fever
Pinball
ADJMT
Dźwięk
Start Vipera
3, 2, 1, bum!
Ambulans
Aria przy goleniu
Autko nie chce zapalić
Autko z klaksonem
Bąk z grubej rury
Bolid
Brzydkie zatrucie
Całus
Cobra 427
Coś dla panów
Cykada
Cześć Zdziś! To ja, twój miś
Data format sequence
Denerwujący
DoMiSol
DoReMi
Dupek, dupek...
Free Fall
ADJWG
– nazwa
– viper
– disin
– ambulans
– ladona
– brima
– autko
– pierd
– f1
– paw
– calus
– shelby
– orgazm
– cykada
– zdzis
– format
– sms
– domisol
– doremi
– dupek
Chcesz więcej SMS pod nr 7148
ADJMW
ADPWA
FreeFall kopia bardzo słynnej gra Marble
Madness, która została zrealizowana już
w 1984 roku. Teraz doczekała się swojej
edycji na telefon komórkowy. Zadaniem
twoim będzie poprowadzenie kulki do mety przez szereg różnych niebezpiecznych
pułapek.
Wyślij SMS o treści: AR.nazwa pod nr 7348 (np. AR.extaza). Usługa dostępna dla telefonów obsługujących true tones w formatach: mp3, amr, awb. Upewnij się, czy twój telefon obsługuje true tones.
Dźwięk
Dzwoni Leszek
Dzwoni twoja stara
Dzwoni twój stary
Efekt Dopplera
EKG i smutny lekarz
Ferrari F360
Gdy się przejadłeś
Gorące rytmy
Helikopter
Hinduska
Irytujący
Kapanie
Klasyka na dwóch kołach
Klasztorne dzwonki
Kłócące się klawisze
Kogut
Kołysanka na dobranoc
Koncert na silniki
Korek z butelki
CIEMNIAK
MEDUZA
CHEGUEVARA
FISHES
KWIAT
KILER
FOCZKA
KWIATEK6
HIMALAJE
AVOCADO
CYSIE
KWIAT3
MAJTECZKI
DROGA1
KICIULEK1
LABEDZIE01
DELFIN
DZIEWCZYNKA
GALAZKA
CHMURY
ALIEN
BUKIET
FOREST
DOROBOTY
KIELICH
AKT2
DRZEWKA
LASECZKA4
FIORD
AFRODYTA
COJEST
HUSKY03
CZEKOLADKA
CAR
DIABELEK
KICIA1
KOCHAM1
KONIKPOL
MLEKO
KKOCHAM
BIKINI
FLOWER
CAR7
KOCHAJ
DRZEWO2
DRAGON
KWIATEK001
BUNT
KONWALIE
KROPELKA
MISIE2
APACZ12
DRZEWO1
KUUULIK
KAKTUSY
LAS1
JABLKO
FWYPAS
APACZ25
KIWI
BANKI
ADPJA
Flipery zna chyba każdy. Tym razem znajdziesz 3 stoły w trzech różnych stylach,
które zaspokoją wszystkie gusta, a także
„magiczny otwór”, który pozwoli na grę
trzema kulami jednocześnie! Zadziwiający
pinball, który dostarczy niezapomnianych
przeżyć.
Celem gry jest rozwijanie własnej cywilizacji od początku jej dziejów po podbój kosmosu. Możesz również osiągnąć przewagę militarną, starać się wyeliminować swoich przeciwników i tym samym przejąć
kontrolę nad światem. Gorąco polecam!
TRUE TONE SMS pod nr 7348
EIFFEL
Ułóż spadające kulki tak, by tworzyły jednokolorowy ciąg. Pokaż, że potrafisz sobie
radzić w ciężkich i trudnych momentach.
Chcesz podbić 5 krain, bogatych w złoża
żelaza i urodzajną ziemię. Dowodzisz stale
rozrastającą się armią, składającą się
z różnych jednostek. Bądź czujny, gdyż te
tereny zamieszkane są przez tubylców,
a wrogi klan ma podobne do twoich zamiary.
Revival
BLACK
ADGPJ
Logiczne puzzle z kolorowymi bąbelkami.
Łącz bąbelki o tym samym kolorze, gdyż to
ułatwi Ci ich przebicie. Zestaw 3 lub więcej
bąbelków w tym samym kolorze aby je później przekłuć. Aby zakończyć poziom musisz zdobywać nowe punkty aż do końca
czasu.
ADGMW
KWIATY2
ZRĘCZNOŚCIOWE
Bublex
Bilard jest świetnym sposobem na miłe
spędzanie czasu ze swoimi przyjaciółmi.
Teraz, ten sposób spędzania wolnego czasu jest dostępny dla Ciebie w każdym
miejscu i w każdym czasie. Dostępnych
jest piętnaście różnych wersji gry.
GRY STRATEGICZNE
AKT
ADPTJ
Tego gatunku gry nie trzeba chyba nikomu
przedstawić, warto natomiast nadmienić,
że w grze będzie Ci towarzyszyć piękna
dziewczyna, która ma w zanadrzu kilka
niespodzianek i prezentów dla Ciebie.
Gra w szachy to twardy intelektualny pojedynek. Nie każdy lubi taki rodzaj rozgrywki
ale Ci którzy poznali prawdziwe piękno
„pól szachownicy” wiedzą, że jest to najbardziej fascynująca gra. Karpov X 3D
Chess oferuje Ci jako pierwszy możliwość
widoku 3D.
GRY SPOTROWE
KSIEZYC
ADGWJ
Marzenie mężczyzny – zawsze mieć przy sobie piękną kobietę... My gwarantujemy, że teraz możesz mieć na zawsze cudowną Krystal Steal! Ściągnij pokaz odważnych zdjęć
tej uroczej dziewczyny i nie dziel się z nikim.
Od teraz Krystal będzie tylko Twoja.
Karpov 3DAdvenced Chess ADPMP
Real Billiards
ADGTP
Ty układasz Tetrisa, a za każdą linię, śliczna dziewczyna rozbiera się krok po kroku...
Ale módl się, aby nie wpadła w trans. Dlaczego?
Przekonasz
się...:-)
Jeśli jesteś zakochany w „Jednorękim
Bandycie” lub po prostu lubisz hazard,
Gambling Machine 2 jest właśnie dla Ciebie! Ta gra pozwala Ci grać na 2 maszynach w tym samym czasie, a kiedy masz
dostateczną ilość kredytek, możesz się
między nimi przenosić.
GRY LOGICZNE
TAPETY SMS pod nr 7348
XXX
Spice Tris
Witaj pilocie! Właśnie ukończyłeś długoletni kurs pilotażu samolotu F-16. Za najlepsze wyniki w szkole lotniczej zostałeś
przydzielony do specjalnej grupy szybkiego reagowania, gdzie będziesz mógł wykazać swoją przydatność bojową.
GRY HAZARDOWE
Aby otrzymać wybraną tapetę, wyślij SMS o treści: ATN.nazwa (np. ATN.akt3), lub jeżeli chcesz ją
wysłać znajomemu: ATN.nazwa.numer telefonu znajomego (np.ATN.akt3.500500500) pod numer:
7348. Tapety są dostępne w maksymalnym rozmiarze 176 x 220 px
– nazwa
– leszek
– stara
– stary
– dopler
– zszedl
– modena
– bek
– brasil
– kopter
– hindi
– sms1
– bulbul
– harley
– klasztor
– klotnia
– kogut
– 4ad
– ferari
– korek
Dźwięk
– nazwa
Ktoś dzwoni mysiu-pysiu
– pysiu
Łyżeczką o szklankę
– szklanka
Małpa
– malpa
Mariola
– mariola
Maserati 3200GT
– maserati
Masz wiadomość
– wiadomo
Melodyjka
– przerwa
Miau
– kot
Muuu
– krowa
Myślał indyk o niedzieli... – indyk
Najlepszy przyjaciel człowieka– pies
Nie chce zapalić
– rozruch
Nie damy się!
– ole
Odbierz mnie!
– odbierz
Odbierz ten telefon
– tente
Odbierz, bo kopnę cię...
– kopne
Odgłos łuku, ale paszczą – luk
Odpalamy javę
– java
Osiołek
– osiol
Aby dowiedzieć się, co możesz pobrać na swój telefon, wyślij SMS o treści
Co.marka telefonu.model telefonu (np. co.nokia.e65) pod numer 7148.
Aby skorzystać z usług, musisz mieć skonfigurowane połączenie WAP i otrzymywanie wiadomości sieciowych (WAP PUSH).
SMS pod numer 7948 kosztuje 9 zł, pod numer 7348 - 3 zł, pod numer 7148 - 1 zł. Do cen nalezy doliczyć 22 % podatku VAT.
Problemy z pobieraniem obiektów oraz reklamacje należy zgłaszać pod adresem [email protected].
Obsługujemy tylko abonentów polskich sieci GSM (Era GSM, Plus GSM, Orange, Heyah, Sami Swoi, Play)
R E K L A M A
a2003.qxd
2008-05-10
15:49
Page 1
AKTUALNOŚCI
10 Prywatyzacja to ratunek,
a nie przekręt
(Polska – Dziennik Łódzki)
– uważa Piotr Kuna, dyrektor
Szpitala im. Barlickiego w Łodzi.
3
KTO CZYTA, NIE BŁĄDZI
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
23 Pod dziwnym adresem
(Twój Styl)
Wymarzonym domem może być
młyn, stacja kolejowa, zrujnowany
zamek czy hala fabryczna.
58 Salonowe burze Bohdana
Gadomskiego (Angora)
Maciej Miecznikowski uważa, że jest
kameleonem o wielu twarzach.
„Manex” oferuje ponad 400 wzorów
manekinów wystawienniczych.
W górach Ałtaju można znaleźć
wiele uroczych miejsc.
POZA PRAWEM
30 Ślady prowadzą na Wschód
(Nasza Polska)
ŚWIAT – ROZMAITOŚCI
80 Proszę wstać! Nauka idzie!
(Peryskop)
Czy kiedykolwiek dowiemy się,
kto i dlaczego zamordował
premiera Piotra Jaroszewicza?
Nie zawsze „szkiełko i oko” może
wyjaśnić nasze codzienne
problemy.
33 Najsłynniejszy szpieg PRL
(Dziennik)
Rozmowa z prof. Dariuszem
Rosatim, deputowanym
do Parlamentu Europejskiego.
15 Skończmy z tym absurdem
(Przegląd)
Uczciwy, kompetentny i obiektywny
naukowiec nie może być
zwolennikiem podatku liniowego
– uważa prof. Jerzy Żyżyński.
17 Podatnicy obawiają się
fiskusa (Puls Biznesu)
W 2007 r. poszkodowani przez
skarbówkę wygrali zaledwie
26 spraw.
34 Zawodna pamięć (Angora)
Turyści odpowiadają
przed sądem za zabicie młodego
niedźwiedzia (3).
OBYCZAJE
36 Gęsto sypie się byk
(Gazeta Pomorska)
Czego nasze dzieci dowiadują się
z książek.
48 Ale Figura!
„Angora” na salonach warszawki.
49 Warkoczyki tam, gdzie ich nie
widać (Dziennik Wschodni)
Depilacja części intymnych wymaga
artystycznego podejścia do tematu.
50 Komentując na oślep
(Polska. The Times)
Bez emocji i lapsusów dziennikarzy
sportowych mecze byłyby smutne.
18 Drang nach Westen (Odra)
60 Generał, który nie pije
Fragmenty najnowszej książki
Jerzego Pilcha „Marsz Polonia”.
ŚWIAT – WYDARZENIA
69 Pola ryżowe usiane ciałami
(Peryskop)
Niszczycielski cyklon Nargis
pochłonął w Birmie tysiące ofiar.
72 Oczekiwana zamiana miejsc
(Komsomolskaja Prawda)
Inauguracja prezydentury Dymitra
Miedwiediewa.
74 Jak nitki połączyły kobiety
(Peryskop)
W Kabulu uważają, że kondomy
wywołują u mężczyzn bóle pleców.
75 Garnitur i sandały w hotelu
Beijing
FELIETONY
Janusz Korwin-Mikke,
Sobczak&Szpak . . . . . . . . . . . . . . 8
A TO POLSKA WŁAŚNIE . . . .28, 29
PRAWNIK RADZI . . . . . . . . . . . . .37
SUPEREKSFAKTY . . . . . . . . . . . .38
DOWCIPY . . . . . . . . . . . . . . . .38, 47
SPODPRASY . . . . . . . . . . . . . . . .47
RECENZJE FILMOWE . . . . . . . . .56
WITRYNA . . . . . . . . . . . . . . . .60, 61
WIERSZÓWKA . . . . . . . . . . . . . . .62
HOROSKOP . . . . . . . . . . . . . . . . .62
OBCY JĘZYK POLSKI . . . . . . . . .63
POCZET NAZWISK POLSKICH . .63
LISTY OD CZYTELNIKÓW . . .64, 65
KRZYŻÓWKI . . . . . . . . . . .66, 67, 68
Chiny przed Olimpiadą 2008 (9).
W tym tygodniu imieniny obchodzą:
ŚWIAT – OBYCZAJE
76 Trudna miłość (The Scotsman)
Poniedziałek 12.05. Pankracy, Dominik
Wtorek 13.05. Serwacy, Ofelia, Robert
Środa 14.05. Bonifacy, Maciej, Dobiesław
Czwartek 15.05. Zofia, Nadzieja, Berta, Izydor
Piątek 16.05. Jędrzej, Andrzej, Szymon, Adam
Sobota 17.05. Weronika, Brunon, Sławomir
Niedziela 18.05. Aleksandra, Eryk, Feliks, Alicja
76 Bezdzietność z wyboru
(Corriere della Sera)
Rezygnacja z macierzyństwa
jako wolny wybór.
SPOŁECZEŃSTWO
19 Pieniądze leżą na ulicy
(Polish Express)
Na dobry początek
W Londynie można całkiem nieźle
żyć z tego, co ludzie wyrzucają
na ulicę.
W Polsce coraz więcej dyletantów
bawi się w żeglowanie.
Korespondencja własna Leszka
Turkiewicza z Paryża.
Plaga alkoholizmu wśród młodych
Szkotek.
O tym, dlaczego Niemcy nie chcą
kupować polskiej ziemi, a my
niemiecką powinniśmy.
20 Za tych, co na jeziorze!
(Polska. The Times)
82 Dziki instynkt Vlamincka
52 Sekretne wojny pogodowe
(Czwarty Wymiar)
Czy światowe wojny klimatyczne
już się rozpoczęły?
54 Krótka historia przyszłości
Fragmenty książki Jacques’a
Attalego.
Fot. PAP. Oprac. Paweł Wakuła
11 Prywatyzacja szpitali – o co
tu chodzi? (Gazeta Wyborcza)
12 Emeryci nie zapłacą już
za abonament (interia.pl)
13 Ostatnia nadzieja
czerwonych (Angora)
Jak Litwini oceniają podróż przez
Polskę?
ŚWIAT – TURYSTYKA
78 Syberyjskie ABC
26 Bal manekinów (Angora)
Podczas kręcenia serialu o Marianie
Zacharskim zdarzały się włamania
i podsłuchy.
77 Przydrożny folklor (Vilniuaus
Diena)
KULTURA
56 Szukamy ciągu dalszego
– „Wygrała miłość” (Angora)
Dawny gwiazdor polskiej estrady,
Janusz Gniatkowski przez 17 lat
dochodził do zdrowia po poważnym
wypadku.
Fot. East News (2), J. Rozmarynowski/Forum, Marek Podolczyński
a2004-05.qxd
2008-05-10
15:17
Page 2
4
PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA
Festiwal „Jazz i Dziedzictwo” w Nowym Orleanie.
Fot. Agencja Gazeta/AP
Rosja obchodziła Dzień Zwycięstwa.
Worki ryżu ułożone w rządowym magazynie w Katmandu. To pomoc humanitarna dla Nepalu.
TYGODNIK ANGORA działa na podstawie przepisów art. 25, 26,
29 (zamieszczając także wypisy dla celów dydaktycznych) 33 i 49
ust. 2 ustawy o prawie autorskim i „prawach pokrewnych z dn. 4 lutego 1994 r. (DzU z dn. 23 lutego 1994 r. nr 24, poz. 83) oraz przyjętych zwyczajów edytorskich. Szczegóły wyjaśniamy w rozesłanym
do redakcji i udostępnianym na żądanie liście intencyjnym. Sprostowania i odpowiedzi drukujemy jedynie po opublikowaniu w pismach, skąd dokonaliśmy przedruku. Redakcja nie zwraca nie zamówionych materiałów. Zastrzega sobie prawo do skrótów i opracowań tekstów. Tygodnik ANGORA płaci autorom za przedruki.
Tygodnik ANGORA nie odpowiada za tereść ogłoszeń i reklam.
DYREKTOR WYDAWNICTWA – Jerzy Wyrozumski
REDAKTOR WYDAWCA – Anna Kuliś
REDAKTOR NACZELNY – Paweł Woldan
SEKRETARZ REDAKCJI – Janusz Glanc-Szymański
KIEROWNIK REDAKCJI – Henryk Krupiński
SEKRETARIAT – Elżbieta Białkowska, Elżbieta Walecka
FOTOSKŁAD – Zbigniew Galant (kierownik), Małgorzata
Kruczkowska, Grzegorz Ożga, KOREKTA – Alojza Tomaszek, Agnieszka Freus-Garbala, AGENCJA RYSOWNIKÓW – ANGORA – Jolanta Piekart-Barcz (kierownik), Sławomir Kiełbus, Marek Klukiewicz, Piotr Rajczyk, Paweł Wakuła, Tomasz Wilczkiewicz, REKLAMA – Robert Kuliś,
Bogdan Wojdyła, PROMOCJA – Andrzej Wójtowicz, DZIAŁ
SPRZEDAŻY – Mariusz Witkowski, Krzysztof Kosiński,
Adam Piotrowski, Bogdan Witkowski, ZESPÓŁ – Andrzej
Berestowski, Jacek Binkowski, Mirosława Gabrysiak, Bohdan Gadomski, Tomasz Gawiński, Henryk Głowacki, Katarzyna Gorzkiewicz, Danuta Kotkowska, Adam Lewaszkiewicz, Bogda Madej, Bohdan C. Melka, Zbigniew Natkański,
Katarzyna Pastuszko, DZIAŁ ŁĄCZNOŚCI Z CZYTELNIKAMI – Marek Koprowski, Mateusz Koprowski.
Adres redakcji: 90-103 ŁÓDŹ, ul. Piotrkowska 94,
tel.0-42 632-61-79, fax 0-42 632-07-67, nasz adres e-mail: [email protected]; nasza strona www
w internecie: www.angora.com.pl, www.angor-
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Fot. ITAR-TASS/Forum
Fot. Agencja Gazeta/AP
ka.com.pl; Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82;
Nakład: 448 532 egz.; Nr indeksu 37-87-39,
ISSN 0867-8162.
Cięgi za numer zbiera: PAWEŁ WOLDAN
At the area of the USA PETER RACZKIEWICZ is an exclusively authorised distributor, 3148 N. Laramie, Chicago Il 60641,
tel. 1-773-2867169.
Herausgeber in Deutschland; Niemcy: Verlag Hübsch
& Matuszczyk KG, Postfach 101723, 44017 Dortmund,
tel. 0231-101948, fax 0231-7213326; www.angora-online.de.
Dział reklamy: 0231/92527276
Prenumerata krajowa: do 5 każdego miesiąca poprzedzającego okres rozpoczęcia prenumeraty w kasach oddziałów Ruchu SA. Prenumerata zagraniczna: infolinia 0-800 1200-29. Wpłaty na prenumeratę
kartami kredytowymi i w Internecie www.ruch.pol.pl. Ceny prenumeraty zagranicznej – priorytet – wysyłanej przez redakcję (kwartalnie): Europa 180 zł (50 euro), USA 220 zł (88 USD), Australia 350 zł (140 USD).
Wpłat należy dokonać na konto: Wydawnictwo Westa-Druk, Bank PEKAO XI O/Łódź 57124030731111000034646955. Bank Swift: PKOPPLPWLDZ. IBAN: PL
Prenumeratę dostarczono do Urzędu Przewozu Poczty w Łodzi 11 maja 2008 r. o godz. 800
a2004-05.qxd
2008-05-10
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
15:17
Page 3
PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA
Dan Uggla (po lewej) i Tony Gwynn jr. podczas meczu bejsbolowego Florida Marlins
z Milwaukee Brewers.
Fot. Agencja Gazeta/AP
Pola tulipanów w Holandii.
5
Orzeł w centrum weterynaryjnym w St. Marie’s, Idaho.
Fot. Agencja Gazeta/AP
Fot. Agencja Gazeta/AP
Opracowała: KATARZYNA GORZKIEWICZ, [email protected]
a2006.qxd
2008-05-10
15:31
Page 2
6
NA SKRÓTY...
Przeczytane
PASOŻYTY PODATKOWE
Jak to jest, że uprawnionych do głosowania jest 30 mln Polaków, a podatek dochodowy rozlicza zaledwie 24 mln obywateli. Sześć milionów
dorosłych mieszkańców zwolnionych
jest z tego obowiązku. „Wprost” pieczołowicie wylicza, że wśród tych podatkowych pasożytów są bezrobotni,
bezdomni, ucząca się młodzież oraz
współwłaściciele 2,58 mln gospodarstw indywidualnych. Rolnik nie płaci podatku dochodowego, a także
VAT, ponieważ jest zbyt biedny, a wystarczy przypomnieć, że tylko w 2007
roku statystyczny rolnik otrzymał 6,6
tys. zł unijnych dotacji. Rząd lekką ręką chce poszerzyć grupę „bezpodatkowców” o izby gospodarcze i skierował do Sejmu projekt nowelizacji ustawy o podatku dochodowym od osób
prawnych. Niejasne są też zasady
umarzania zaległości podatkowych
wobec firm państwowych i prywatnych. Tylko w styczniu 2008 r. umorzono niemal 5 mld zł zaległości podatkowych. Widać jak na dłoni, że
brak jest w Polsce dobrego gospodarza.
WNUCZEK DZIADKÓW
NIE UDŹWIGNIE
Właśnie wchodzi w życie prawo,
które umożliwia mężczyznom przejście na emeryturę w wieku 60 lat. Obniżanie wieku emerytalnego nie wyjdzie nam na dobre – ubolewa „Polityka”. Z ekonomicznego punktu widzenia nie ma to uzasadnienia, ponieważ
już teraz nasze państwo z trudem
utrzymuje coraz większą liczbę rencistów i emerytów. W przyszłości czekają nas głodowe emerytury. Starzejące
się społeczeństwo musi zrozumieć, że
wcześniejsza emerytura to kłopot nie
tylko dla państwa, ale i najbliższych.
Jedynym wyjściem z tej niedobrej sytuacji jest dłuższy staż pracy i rezygnacja z przywilejów zawodowych, takich jak np. pomostówki. Walka
o utrzymanie tych przywilejów to podstawowe zadanie OPZZ, „Solidarności” i innych związków zawodowych.
Niestety, jest to droga donikąd. Im
szybciej to zrozumieją, tym lepiej dla
przyszłych pokoleń... i emerytów.
ZBIGNIEW NATKAŃSKI
Obejrzane
KLUCZ DO...
Tę sztukę Ludmiła Razumowska wygrała z górą 20 lat temu, jeszcze
w Związku Sowieckim. Upływ czasu nie
pozbawił jej aktualności.
Starą nauczycielkę matematyki, panią
Helenę (Halina Łabonarska), odwiedza
czterech maturzystów – Lala, Wołodia,
Pasza i Witia. Pretekstem są życzenia
urodzinowe. – Życzymy szczęścia jak ten
bukiet kwiatów – mówią. Wręczają kosztowny prezent. Nauczycielka kryguje się,
nie chce przyjąć. – Cała klasa się obrazi
– przełamują opór. (Skąd my to znamy).
Rychło wychodzi na jaw prawdziwy cel
wizyty. Matura – klucz do szczęścia postrzeganego jako sukces materialny, kariera. A konkretnie klucz do sejfu, w którym złożone są prace maturalne, na
przechowaniu u pani Heleny. Uczniowie
chcą go pożyczyć, by poprawić nieco
swoje dzieła, w konsekwencji otrzymać
wyższe oceny. Czego się wszak nie robi
dla kariery i przyjemności. To ważne dla
Lali, Paszy i Witii. Wołodia to zupełnie inny przypadek, gra w innej lidze. Wynik
matury go nie interesuje, ponieważ napisał ją dobrze i wie o tym. Przyszedł powalczyć, bo walka to jego namiętność,
a celem jest wygrana za wszelką cenę.
Nie ma zasad, systemu wartości. Podnieca go deptanie innych, manipulacja
ludźmi, nie tylko nauczycielką, również
kolegami. Trenuje metody, które mają
„pomóc” w prawdziwym dorosłym życiu. – Dostać od pani ten klucz to dla
mnie ćwiczenie w zawodzie – rzuca
z niebywałym cynizmem. Czuje się artystą. Artystą zła. – Kariera to ważna rzecz,
ale zdarzają się chwile, kiedy jestem to
gotów olać – wyjaśnia swoje credo. – Dla
władzy, żeby poczuć, jak czyjeś losy trzepocą się w moich rękach. Pani zna tę
rozkosz, gdy człowiek wszystko może?
Nauczycielka stawia opór. Wierzy
w świat miłości, uczciwości, dobra, etyki.
Uczniowie „pracowicie” ten obraz rozbijają. – Jutro składam rezygnację – mówi
załamana pani Helena.
Rozgrywkę pozornie wygrywa Wołodia
– nauczycielka kładzie klucz na stole. Ale
maturzyści, wychodząc, nie zabierają go.
Nie oznacza to, że Lala, Pasza i Witia dali
się nawrócić, naprawić. To tylko „mistrz”
Wołodia przesadził. Poza tym świat jest
dla nich, jaki jest. – Jesteśmy waszymi
uczniami. Dzięki wam jesteśmy, jacy jesteśmy – oskarżają. Niestety, mają rację.
TVP 1, Klucz, 5.05
BOHDAN MELKA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Usłyszane
SPRACHEN YOU FRANÇAIS?
Zdaniem naukowców z Uniwersytetu
w Tel Awiwie, posługiwanie się więcej
niż jednym językiem, zwłaszcza od młodego wieku, chroni mózg przed niekorzystnymi skutkami starzenia się. Nauka
nowych słówek to dodatkowy trening
mózgu, zwiększający jego elastyczność. Najnowsze badania pokazały, że
rzeczywiście w starszym wieku osoby,
które znają więcej niż jeden język, zachowują przeciętnie wyższą sprawność
umysłową niż te, które mówią tylko w języku ojczystym.
RMF FM, Fakty, 9.05.
KARMIENIE PIERSIĄ ZWIĘKSZA
INTELIGENCJĘ DZIECI
Dzieci karmione piersią są inteligentniejsze. Przekonują o tym badania kanadyjskich i białoruskich naukowców,
przeprowadzone na grupie 14 tysięcy
maluchów. Dzieci karmione piersią dłużej, którym do późniejszego wieku nie
podawano pokarmu w butelce, mają
przeciętnie o pięć punktów wyższy iloraz inteligencji, lepiej także radzą sobie
w szkole. Podobny efekt był już wcześniej obserwowany. Nie było jednak jasne, czy matki karmiące piersią nie poświęcają dziecku po prostu więcej uwagi, bawią się z nim, czytają mu i w ten
sposób pomagają w rozwoju. Badania,
których wyniki właśnie opublikowano,
pokazują, że istotne jest już samo karmienie piersią. Czy to efekt lepszego
pokarmu, czy spokoju związanego
z bliskością matki?
RMF FM, Fakty, 5.05.
BILLBOARDY PRZYCZYNĄ
WYPADKÓW
W neapolitańskiej dzielnicy biedoty
Fuorigrotta nieustannie dochodzi do wypadków samochodowych. Ich przyczyną są cztery gigantyczne billboardy
przedstawiające obfity biust. Pod fotografią piersi zakrytych rękami umieszczono dwuznaczny slogan: „Wezuwiusz
i Etna nigdy nie były tak blisko”. Ta reklama jednej z linii żeglugi promowej, łączącej Neapol z Sycylią, robi na neapolitańczykach piorunujące wrażenie, a dla kierowców okazuje się zgubna. Aby się jej
dobrze przyjrzeć, większość prowadzących samochody zwalnia bądź gwałtownie hamuje. W miejscach, gdzie stoją billboardy, nieustannie dochodzi więc
do stłuczek. W lepszej sytuacji są piesi,
którzy mogą się do woli przyglądać niecodziennym plakatom. Wielu wyznało,
że nie sam biust wywarł na nich wrażenie, lecz jego rozmiary.
Polskie Radio, Jedynka,
Wiadomości, 5.05.
B.W.
Złapane w sieci
SPÓR O DOKTORA G.
Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie zarzutów dotyczących między innymi
zabójstwa pacjenta wobec kardiochirurga
Mirosława G. – To skandaliczna decyzja
– krótko skomentował sprawę były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro
i uznał, że „jest to rozstrzygnięcie na zamówienie polityczne”. A co na to internauci?
tom: – Na polityczne zamówienie to
Ziobro zamknął doktora G.
c: – Jednoosobowy trybunał rewolucyjny w osobie ministra Zero już dawno
podjął jedynie słuszną decyzję.
emerytka: – W krew weszły mu konferencje prasowe. On dalej myśli, że... rządzi.
mary_24: – Prawo według Ziobry: jeśli
fakty przeczą Ziobrze, to tym gorzej dla
faktów!
Tym i Anek: – Przepis na likier pisujski:
Ziobrówka = słaby adwokat na kaczych
jajach.
obywatel: – Ziobro zabił co najmniej
kilkadziesiąt osób czekających na przeszczepy. I nigdy za to nie odpowie. Ma
za to dobry humor.
fiona: – Katastrofa z przeszczepami
spowodowana haniebnym pisobolszewickim show z kajdankami dla gawiedzi
czeka na rozliczenie.
doktor jamnik: – A te koniaki, pióra,
długopisy itp. w jego szafie przetrzymywała salowa lub – co jest bardziej prawdopodobne – kupił wszystko za własne
pieniądze i chciał obdarować nimi chorych!
Pacjenci: – Koniaki w sejfie to były lekarstwa pana ordynatora, którymi się leczył...
pll: – Miała być druga Irlandia, a wyszła
druga Kolumbia.
igos: – Niech lepiej Ćwiąkalski złapie
tego, który ukradł PO pełne szafy ustaw,
a nie zajmuje umarzaniem spraw i wypuszczaniem przestępców.
jacek: – Ten cały Ćwiąkalski to jest dopiero artysta prawny!
łapówkarz: – Po prostu jest wyraźny
sygnał od władzy: Można brać!
Edek z Gredek: – Pamiętam Niemca,
pamiętam Ruska. Przeżyłem Buzka, przeżyję i Tuska.
zbyl: – A ja siedzę w kiciu, popijam czaj
i dalej wypełniam... deklarację członka
PO.
obserwator: – Sawicka i punkt G.
na premiera, a Ziobro do więzienia
(za ściganie niewinnych bandytów i złodziei).
KC PiS: – Racja, towarzysze PiS-owcy!
Przecież towarzysze radzieccy mawiali:
„Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie!”. A my się dobrych wzorców nie
wstydzimy!
aleksander: – Ani Tusk, ani cena baryłki, ani inflacja – nieszczęściem tego kraju
jest wasza głupota, kochani!
Na podstawie: www.onet.pl, www.interia
Zebrał: (bin)
Fot. Forum, Internet (2)
A2007.qxd
2008-05-10
14:04
Page 1
R E K L A M A
a2008 mikke.qxd
8
2008-05-10
15:38
PRZEGLĄD TYGODNIA
Rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski skarży do Trybunału Konstytucyjnego
uchwałę Sądu Najwyższego, uwalniającą z odpowiedzialności
sędziów za wydawanie bezprawnych wyroków w stanie wojennym. Skazano wówczas niemal 1700 osób na podstawie dekretu o stanie wojennym, który do 17 grudnia 1981 roku formalnie nie był prawem,
ponieważ nie był opublikowany. Sąd Najwyższy uznał, że sędziom wolno było tak
postępować, bo ówczesna konstytucja tego nie zakazywała. Czyli nie było w niej zapisu, że prawo nie działa wstecz.
– Samorządy powinny mieć prawo do
prywatyzacji szpitali. Są bardzo pozytywne
przykłady w Polsce prywatyzacji szpitali
– powiedział w rozmowie z RMF FM minister skarbu Aleksander Grad. Na pytanie,
dlaczego PO nie proponowała tego
w kampanii wyborczej, odparł, że „kampania rządzi się różnymi prawami”. Jego zdaniem, nie było to oszukiwanie wyborców.
Od 2005 r. o ponad połowę (z 55,7%
do 25,7%) spadła liczba pracodawców
naruszających przepisy o wynagrodzeniu
za pracę – wynika z raportu Państwowej Inspekcji Pracy. Naruszanie tych przepisów
najczęściej dotyczy niewypłacania ekwiwalentu za niewykorzystany urlop wypoczynkowy i wypłaty za pracę w godzinach nadliczbowych.
– Za obiecane przez Donalda Tuska
obiady dla dzieci podatnicy zapłacą 500-600 mln zł – ujawnił szef klubu Platformy
Obywatelskiej Zbigniew Chlebowski. Kosztu rozdawania ubogim dzieciom komputerów rząd jeszcze nie policzył.
– Należy doprowadzić do tego, by para homoseksualna, bez żadnej ceremonii
czy podpisywania aktów, miała takie same
prawa jak para małżeńska – by mogli się
wspólnie rozliczać z podatku, dziedziczyć
po sobie, by nie mieli kłopotów ze sprawami majątkowymi – zaproponował w rozmowie z „Dziennikiem” Grzegorz Napieralski,
sekretarz generalny SLD. Znaczy, geje mają być faworyzowani. Heterycy, by takie
prawa uzyskać, muszą się pofatygować do
USC i podpisać akt ślubu.
Nalewka z czarnej porzeczki na miodzie jabłkowym Małgorzaty Żurek ze
Świdnika wygrała XIII Ogólnopolski Turniej
Nalewek Kresowych w Dworze Anna w Jakubowicach Konińskich. Drugie miejsce
zajął napój na owocach pigwowca Mirosławy Rdułtowskiej z Lublina. Trzecie – z owoców cytryńca chińskiego Danuty Niżyńskiej
z Warszawy. Za kultywowanie tradycji
szczere gratulacje.
W wieku 69 lat zmarł Witold Woyda,
dwukrotny mistrz olimpijski w szermierce
z igrzysk w Monachium w 1972 roku. Złoto
zdobył we florecie indywidualnie i zespołowo. Wywalczył także 10 medali mistrzostw
świata (5 srebrnych i 5 brązowych), 25 razy
zwyciężał w turniejach międzynarodowych. Po zakończeniu kariery „wybrał wolność” w USA, gdzie był przedsiębiorcą.
BOHDAN MELKA
ZBIGNIEW NATKAŃSKI
Page 2
FELIETONY NIEKONTROLOWANE
DRUGA
IRLANDIA
Janusz
Korwin-Mikke
Niedługo Irlandia będzie głosowała
nad ratyfikacją Traktatu Reformującego,
zwanego „Traktatem Lesbiońskim”. Zawsze twierdziłem, że L*d pojęcia nie ma
o polityce – tymczasem L*d irlandzki jest
zdecydowanie mniej chętny do budowy
euro-faszyzmu niż tamtejsi politycy!
Jest to zjawisko bardzo trudne do wytłumaczenia. Przecież politycy powinni
znacznie lepiej wiedzieć, czym to grozi. To
politycy powinni pamiętać, czym skończyła się poprzednia budowa Wielkiej Europy, podjęta przez Adolfa Hitlera i III Rzeszę. To politycy powinni wiedzieć, że Wielkie Państwo jest znacznie trudniejsze
do zarządzania niż małe.
Powinni też pamiętać, że nawet oni by
stracili! Np. wkrótce po utworzeniu Unii
Europejskiej byłyby likwidowane ambasady poszczególnych prowincji Unii. Przede
wszystkim między sobą – skoro wszyscy
bylibyśmy „obywatelami Unii”, zbędna
byłaby ambasada np. Belgii w Polsce. Podobnie w Waszyngtonie czy w Moskwie
byłaby tylko jedna ambasada: Unii. To,
oczywiście, oszczędność – ale przecież ci
politycy to banda pazernych typasów
WZRUSZYŁO NAS
Birmę dotknęło wielkie nieszczęście.
Z powodu cyklonu Nargis w południowej
części kraju ponad milion ludzi utraciło
dach nad głową. Liczbę ofiar szacuje się
na dziesiątki tysięcy. Jeden wielki koszmar.
W obliczu takiej tragedii papież Benedykt XVI, z lubością nazywany w Polsce Ojcem Świętym, zaapelował: POMÓŻCIE
BIRMIE! To papieskie nawoływanie wzruszyło nas do łez. Widać wyraźnie, że Świętemu Ojcu, nieprzejednanemu w swej dobroci i szczodrobliwości, nic bardziej nie leży na sercu niż pomoc potrzebującym. Zaapelował do świata, i słusznie, aby jak najszybciej pomógł ciężko doświadczonej
przez naturę Birmie. Szkoda tylko, że tej
pomocy nie zaczął Najświętszy Ojciec
od siebie (czytaj Kościoła katolickiego)? No
tak, ale gdyby papież B-16 powiedział POMÓŻMY BIRMIE, musiałby przy okazji zadeklarować konkretną materialną pomoc.
A jak wszystkim doskonale wiadomo, bie-
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
– czyżby ONI nie pomyśleli, ile to intratnych posad by im się zwinęło?
Być może są to pazerne – ale głupki,
które o tym w ogóle nie myślą. A być może zostali czymś z góry przekupieni – i coś
im w zamian obiecano...
Wszystkie partie w „polskim” Parlamencie są bardzo d***kratyczne
– d***kracja z ust im nie schodzi. Jednak
referendum jest dopuszczalne tylko wtedy, gdy sondaże wykażą, że wynik będzie
taki, jak ONI chcą.
I tu mój apel do Państwa. Jeśli do kogoś przyjdzie ankieter pytający o Waszą
opinię w sprawach politycznych – to
KŁAMCIE! ONI chcą o nas wiedzieć
wszystko – najczęściej po to, by nas
okraść z pieniędzy. Trzeba ich oślepić
– czyli nie podawać IM prawdziwych informacji o nas!
Czy chcemy, by ONI coś o nas wiedzieli? Ja nie chcę! Mam nadzieję, że Państwo
również...
Niech ONI niczego nie wiedzą. Wtedy
wybory – jeśli w takiej sytuacji ONI dopuszczą do jakichkolwiek wyborów – będą interesujące...
Ostatnie sondaże w Irlandii pokazują,
że euro-sceptycy biorą górę nad federastami. Wynik może być ciekawy.
A u nas, w Polsce, dzieją się rzeczy ciekawe. Jak Państwo już wiedzą – bo i reżymowa prasa o tym pisze – fundusze emerytalne najprawdopodobniej za kilka (nieduże kilka!) lat będą musiały radykalnie
obniżyć emerytury. A jednocześnie ONI
wprowadzili prawo umożliwiające męż-
czyznom przechodzenie na emeryturę
w wieku 60 lat.
To w sposób oczywisty przyśpieszy
bankructwo systemu emerytalnego. Dlaczego więc ONI to robią?
Są tylko dwa możliwe wyjaśnienia: (1) Zupełnie zgłupieli; (2) Nie mają zamiaru wypłacać emerytur – i to ma IM posłużyć jako pretekst. Trudno: Trybunał Konstytucyjny kazał
obniżyć – no, to wywracamy kieszenie na lewą stronę i rozkładamy bezradnie ręce...
Ja w każdym razie zalecam: „Babciu,
nie chowaj wnuczkowi dowodu osobistego”. Niech wnuczek wyjedzie za granicę
– najlepiej poza obszar Unii Europejskiej,
a przynajmniej poza kontynent europejski. Wtedy będzie ci mógł przysyłać jakieś
sumki w dolarach.
Tak właśnie wyglądała Irlandia... na początku XIX wieku. Zdolni do pracy Irlandczycy wyjeżdżali masowo do USA, uciekając przed uciskiem podatkowym
– i przysyłali pozostałym w Starym Kraju
rodzinom jakieś sumki pozwalające im jakoś związać koniec z końcem.
To, co się dzieje w Niemczech, we
Francji, we Włoszech – czyli kręgosłupie
Wspólnoty Jewropejskiej – nie pozostawia złudzeń.
Liczby decydują! Nadwyżki finansowe
jednych tylko Chin („Ludowych”) są wielkości... zadłużenia krajów Wspólnoty Europejskiej. Te głupki z Brukseli tańczą
na wulkanie...
...a może świadomie chcą do tego doprowadzić? Na bankructwie wiele osób
zarobiło duże pieniądze...
[email protected]
da w Watykanie aż kapie. Dlatego ten wrażliwy na krzywdę i nieszczęście ludzkie duchowny apeluje o pomoc do świata, bo
na Kościół katolicki Birma nie ma co liczyć.
No, chyba że pomoc modlitewną. To bardzo proszę i w każdej ilości! I jak tu nie
dziękować Białemu Ojcu za jego wielkie
serce.
Przy tej okazji wzruszył nas i ucieszył CARITAS. Ta renomowana instytucja charytatywna, choć groszem nie śmierdzi, już zadeklarowała Birmie pomoc. Podała numery
kont i czeka na wpłaty. Ile i jak przekaże
do Birmy, to się okaże. Najprawdopodobniej będzie to wyglądało tak samo, jak z pieniędzmi dla ofiar tsunami. Pisaliśmy o tym
w felietonie „DROGA POMOC”: „...ze
zbiórki publicznej na rzecz ofiar tsunami
CARITAS wydatkował 1.216.736,53, zaś
do końca 2008 roku wyda resztę, czyli 4.055.588,63 zł. (...) Pytamy, dlaczego
ofiary kataklizmu mają czekać na pomoc
do końca 2008 roku? Przecież CARITAS
obraca ich pieniędzmi. Czy odsetki też
im odda? Ludzie nie wpłacali na pomoc
za ileś tam lat, tylko natychmiast!...”. Nasz
podziw dla CARITASU wynika z tego, iż ta
instytucja swoją pomoc zawsze rozpoczyna od podania numeru konta bankowego,
na które należy wpłacać pieniądze, tak jakby nie posiadała żadnych środków finansowych, które umożliwiłyby jej natychmiastową pomoc ludziom dotkniętym nieszczę-
ściem. Co ciekawe, na stronach internetowych CARITASU nigdy nie podaje się
pełnych wyników zbiórki. Zawsze jest tylko informacja, ile ta instytucja dała, a nigdy, ile zebrała!!!
Równie mocno wzruszyła nas wiadomość, iż były premier Marcinkiewicz umie
sobie sam znaleźć pracę w Anglii. Nie wiemy wprawdzie, jak mu się to udało przy jego znajomości języka angielskiego. „Super
Express”, korzystając z pomocy dwóch native speakerów z warszawskich szkół językowych, zaproponował w języku angielskim pracę (do wyboru) w charakterze kierownika zespołu sprzątaczy i twarzy nowego banku specjalizującego się w ofercie
kanalizacyjnej. Kazio łyknął propozycje bez
zmrużenia oka i łamaną angielszczyzną kazał przysłać sobie oferty. A co, żadna praca
nie hańbi, zakładając, że Marcinkiewicz
w ogóle zrozumiał, do jakiej roboty go potrzebują. W sumie Szanowna Redakcja
„Super Expressu” i tak łagodnie potraktowała byłego premiera. Premier Kaczyński
nawet nie próbował chować się za żadnym
obcym językiem, tylko po polsku, szydząc
nieco, oświadczył, iż Marcinkiewicz nadaje
się jedynie do prowadzenia kinderbalów.
SOBCZAK i SZPAK
PS Znając liczne talenty Kazika Marcinkiewicza, już gratulujemy studentom krakowskiej szkoły liderów imienia ministranta
posła Gowina.
a2009 martenka.qxd
2008-05-10
15:21
Page 1
FELIETONY NIEKONTROLOWANE
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Z ŻYCIA SFER
POLSKICH
Henryk
Martenka
...znów poszło o bankiet. Aby odreagować stres po telewizyjnym wywiadzie z Lisem, prezydent Kaczyński wydał bankiet i zaprosił do Pałacu premiera Tuska. Ale Donek, na gorszych chowany podwórkach, woli wieczorami kopać piłkę, niż na salonach wdzięczyć
się po próżnicy. Nie poszedł. Jednak
prosty premier nie pomyślał, że nazajutrz minister Radek, szef dyplomacji
w jego rządzie, będzie w Sejmie wygłaszał na tematy międzynarodowe ważną
homilię. Tymczasem prezydent Kaczyński uznał, że skoro tak, to tak, i też nie
przyszedł, bo nie będzie po próżnicy
na sejmowym balkonie, jak fruzia jakaś,
wysiadywał. Tym bardziej że nie spodziewał się, iż ambitny młodzieniec
z Bydgoszczy powie więcej, niż on, prezydent, wie. W Sejmie nieobecność
prezydenta odebrano jak konfuzję, bo
Lech Kaczyński zawsze podkreśla swoją rolę w kreowaniu polityki zagranicznej państwa, a tu nagle takie pas fo pa
(po francusku: faux pas). Ciąg dalszy
stołecznych pląsów i dąsów zapowiada
się więc równie interesująco...
Choć prezydent do Sejmu nie przyjechał, przysłał szefową swojej kancelarii,
niezapomnianą w roli ministra spraw
zagranicznych RP (i w ogóle niezapomnianą!) Annę Fotygę. Z Fotygą wiąże
się zresztą niedawny cud mniemany,
bo wałęsający się bez celu urzędnicy
w MSZ odkryli nagle rzecz przerażają-
Dąsy, cuda i obłuda
cą... Otóż w fotograficznej galerii ministrów wiszących na ścianie nie ma...
Fotygi! A wszyscy są. Od czułego Skubiego do wrażliwego Rotfelda. Nie ma
zaś gdańskiej gwiazdy, która jako
pierwsza – według pisowców – zaprowadziła twardą politykę zagraniczną
i ostro dała do wiwatu Ruskim, Niemcom, Baskom i Apaczom. I gdy zaczęto
szukać jakiegoś jej zdjęcia, by eksminister wreszcie powiesić, naraz twarz Fotygi ukazała się na szybie w Sejmie, czy
coś takiego. Cud! Można by to zlekceważyć, wszak nawet w kręgach Episkopatu wiadomo, że cudów nie ma, gdyby nie fakt, że Fotygę ujrzał na własne
oczy wicemarszałek Senatu Niesiołowski Stefan. I ujrzał ją nie jako bł. Kózkę
czy św. Faustynę, ale od razu jako Matkę Teresę z Kalkuty! Mam dość pojemną, giętką wyobraźnię, ale ujrzeć Fotygę w biało-niebieskiej sukni Matki Teresy... No, no, marszałku, pan to masz
wyobraźnię. Ale psychiatria umie już
sobie z tym poradzić, proszę się nie
martwić. Lekarz tej wyrafinowanej specjalności przyda się też w telewizji publicznej, która od wielu tygodni objawia
cuda na temat niejakiej Hanny Lis, bardziej znanej jako nowa żona starego Lisa. Oto Hanna Lis ma poprowadzić
Wiadomości (taki program) już w kwietniu. Nie, w połowie maja. Też nie, bo
na przełomie miesięcy... Prezesie
Urbański! Pogięło Cię, gościu? Zatrudnij jakąś dziennikarkę i robota ruszy
od razu. Cudowanie z żoną Lisa, skądinąd przyjemną osobą, ale nic nadto,
ośmiesza publiczną telewizję i obnaża
bezwład, w jakim tkwi. A co to mnie ob-
chodzi? Obchodzi, bo obsesyjnie płacę
abonament.
Dąsy, cuda i obłuda... Przy serdecznej
antypatii, jaką wzbudza we mnie Jarosław Kaczyński, twórca moralnie ulepszonej IV RP, czego dokonał z Andrzejem
Lepperem i Romanem Giertychem, nigdy nie odmawiałem mu inteligencji, wykształcenia ani wyczucia polityki. Dlatego
zasługuje on na dożywotni tytuł największego kłamcy i obłudnika, gdy woła:
Uwaga! – zbliża się największy przekręt
od 1989 roku! Ktoś tu kręci lody! To skandal!
Chodzi o szpitale. Generalnie o finanse publiczne, ale w szczególności o szpitale. Powstał pomysł, by przekazać je
– notabene, oddłużone – samorządom.
Na zdrowy rozum – pomysł dobry. Samorządowcy będą lepiej dbać o służbę
zdrowia, bo bliższa ciału koszula. Własnymi, wyborczymi losami odpowiadać
będą za jakość tej służby, za wykorzystanie jej możliwości. Kiedy szpital powiatowy czy miejski przestanie być własnością abstrakcyjnego państwa, a stanie
się firmą kontrolowaną przez lokalny samorząd (który i tak jest konstytucyjnym
elementem państwa), to jest to mądrzejsze i tworzy szanse na przyszłość. Sprywatyzowane w trybie samorządowym
placówki (ok. 60 do tej pory) chwalą sobie to rozwiązanie jako racjonalne,
na którym korzystają pacjenci. – Jaki
przekręt? Prywatyzacja to ratunek!
– twierdzi prof. Piotr Kuna, dyrektor łódzkiego szpitala. A każde rozwiązanie jest
lepsze niż obecna wegetacja, generująca wyłącznie długi. To rozumie każdy.
Także Jarosław K. Ale nerw polityczny
9
każe mu obłudnie grać na emocjach ludzi, którym rząd Tuska nie potrafi wyjaśnić sensownie tej idei. Bo niby kto ma
informować elektorat o sensie tych
zmian? Żenujący jak żart Szymona Majewskiego minister skarbu Grad? Czy
może rzecznik rządu, niejaka Liszka (Jezu, chyba nie spokrewniona z dużymi Lisami)? Słuchałem wywiadu Olejnik z
Tuskiem. Blond Monika też niewiele rozumiała. Szpitale samorządowe, ale jako
spółki prawa handlowego? Czyli prywatne? Więc jednak nie samorządowe...?
Polityka ma w sobie – jakiż to banał!
– coś z kurewstwa. Polityk jest gotowy
do natychmiastowego sprzedania się,
gdy tylko pojawi się jakiś chętny. Dla Jarosława K. manewr rządu Tuska, który
może (podkreślam – może) uratować
dogorywającą polską służbę zdrowia
jest tylko przekrętem, oszustwem. Kaczyński z obłudą podsyca lęki znaczącej części obywateli, chcąc wykreować
konflikt, dla niego i jego ferajny, życiodajny. Zawsze łatwiej było mu konfliktować niż budować.
Szpital, jak zakład krawiecki czy hurtownia, musi mieć szefa, który nie może
być byle urzędnikiem powołanym przez
starostę. Szefem (zarządem) szpitala musi być ktoś, kto zadba – pod rygorem odpowiedzialności kodeksowej! – o firmę
jak o własną. I tu tkwi najważniejsza różnica, bo prywatne znaczy: moje, gdy
państwowe – niczyje. Pacjenci o tym wiedzą. I Jarosław K. też o tym wie, ale nie
pozwala mu o tym mówić partyjny interes
i zawodowe uzależnienie od obłudy. Nie
jest wyjątkiem, właśnie dołączył do jego
protestu socjaldemokrata Marek Borowski. Pewnie i PSL długo nie pozostanie
obojętny. Obłuda jest ponadpartyjna.
[email protected]
ZAMIAST ROTACYJNEGO
Sprawa masakry w Nangar Khel. Szeregowcy wychodzą z aresztu
Mówienie o misji pokojowej jest bzdurą
Rozmowa z prof. PIOTREM KRUSZYŃSKIM
Nr 109 (10-11. V.). Cena 3 zł
– Pański klient wychodzi na wolność. Jest pan zaskoczony decyzją
sądu?
– Prof. PIOTR KRUSZYŃSKI: – Przyznam, że tak. Ale jest to zaskoczenie
bardzo miłe. Jeszcze kilka godzin temu
mówiłem dziennikarzom, że mam bardzo złe doświadczenia z sądami wojskowymi, zwłaszcza jeśli chodzi o tę
sprawę. Spotkała mnie jednak niespodzianka. Cieszyłbym się, gdyby na wolność wyszli wszyscy aresztowani żołnierze, sąd jednak postanowił zróżnicować sytuację szeregowych oraz podoficerów i oficerów. Ale i tak zobaczyliśmy
światełko w tunelu.
– Czy ta decyzja może oznaczać
przełom w sprawie? Innymi słowy,
czy może w jakikolwiek sposób rzutować na właściwy proces?
– Myślę, że tak, choć na pewno nie
bezpośrednio. Dziś przecież sąd nie
rozważał, czy nasi klienci są niewinni,
tylko czy na proces muszą czekać
w areszcie. Trzeba jednak pamiętać, że
po raz pierwszy argumenty prokuratury
zostały uznane za bezzasadne. W przypadku mojego klienta obawa matactwa
nie istnieje, trudno też sięgać po argument zagrożenia wysoką karą.
– Ale przecież sąd podkreślał również, że zebrane materiały wskazują
na duże prawdopodobieństwo popełnienia zarzucanych żołnierzom czynów...
– Tak, ale nie możemy przecież wyrokować, jaki będzie ostateczny finał procesu, który się wkrótce rozpocznie. To sąd
zdecyduje o ewentualnej winie żołnierzy.
– Nadal wierzy pan w niewinność
swojego klienta?
– Wierzę w jego niewinność, podobnie jak w niewinność pozostałych żołnierzy. Oni tylko wykonywali zadania
powierzone im przez Amerykanów. Sąd
przyznał, że działali w warunkach pola
walki. Mówienie, że pojechali do Afganistanu na misję pokojową, to bzdura.
Tam trwała i trwa nadal wojna. Żołnierze
są zmuszeni walczyć z bardzo podstępnym przeciwnikiem. Talibem przecież
może być każdy. Za broń chwytają nie
tylko mężczyźni. Nierzadko robią to także kobiety, a nawet dzieci.
– A czy teraz Damiana L. będzie łatwiej bronić?
– Na pewno tak. Przede wszystkim
będę miał z nim nieograniczony kontakt. Nie bez znaczenia jest także czynnik psychologiczny. Trudniej posłać
do więzienia kogoś, kto odpowiada
przed sądem z wolnej stopy.
– Kiedy pana klient wyjdzie z aresztu?
– Wszyscy mieliśmy nadzieję, że
jeszcze w piątek. Niestety, do aresztu
muszą najpierw dotrzeć oryginalne dokumenty. Stanie się to najwcześniej
w poniedziałek.
– Czy jest szansa, że w ślad za nim
pójdą także ci żołnierze, którym sąd
przedłużył dzisiaj areszt?
– Mam taką nadzieję. Z tego, co
wiem, ich obrońcy planują złożyć zażalenie w Sądzie Najwyższym. Piątkowa
decyzja stwarza im spore możliwości.
Rozmawiał:
ŁUKASZ ZALESIŃSKI
a2010-11.qxd
2008-05-10
15:41
Page 2
10
CENA ZDROWIA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Prywatyzacja to ratunek, a nie przekręt
Rozmowa z prof. PIOTREM KUNĄ, dyrektorem Szpitala im. Barlickiego w Łodzi,
Menedżerem Roku 2006
Nr 109 (10-11. V.). Cena 1,40 zł
– Jarosław Kaczyński mówi, że
czeka nas przekręt dwudziestolecia, czyli przekształcenie szpitali
w spółki prawa handlowego. Czy
powinniśmy bać się pomysłu PO?
– Nie, bo pacjenci na tym skorzystają.
– W jaki sposób?
– Podam przykład woj. łódzkiego
i jego 52 szpitali, z których wiele ma
olbrzymie długi. Jeśli zamknie się 20
z nich i przekaże pieniądze na pozostałe, które są dobrze zarządzane, to
przysięgam pani, że opieka w nich się
poprawi, a nie pogorszy.
– Ludzie jednak boją się, że szpital zniknie z okolicy, a pojawi się
gdzieś daleko na peryferiach.
– Pacjent prędzej przeżyje w karetce pogotowia niż w szpitalu, w którym
nie ma właściwych urządzeń. Współczesna karetka ma lepsze wyposażenie niż 90 proc. naszych szpitali i prze-
wiezienie pacjenta 10 km dalej to żaden problem. Znam takie szpitale,
które, jak dzieje się coś groźnego
z pacjentem, wzywają karetkę, bo same sobie nie dają rady. Czy to jest dobra sytuacja?
– Nie bardzo. A zatem propozycja
PO to krok w dobrym kierunku?
– To uporządkuje dziką prywatyzację, którą mamy dziś, gdy część procedur medycznych jest wyceniana przez NFZ poniżej kosztów. Na tym
żeruje się w całej Polsce i prywatyzuje
tylko to, co przynosi zysk. W Kutnie
jest wspaniały, nowoczesny szpital,
w którym miejscowe władze sprywatyzowały tylko dochodowe oddziały.
Pozostałymi nikt się nie interesuje.
W efekcie szpital zwiększa swoje zadłużenie i zapewne niedługo będzie
podlegał likwidacji. Jeśli mamy prywatyzować, to wszystko, a nie tylko
żyły złota.
– Ale naczelnym celem spółek
handlowych jest wypracowanie zysku. Skąd pewność, że nie będzie
to odbywało się kosztem pacjen-
Mikrofon ANGORY
Zmiana lidera! Pierwsze miejsce
w rankingu konferencyjnym MIKROFONU ANGORY zajął Klub Poselski
Lewica. Dotychczasowy lider – Prawo i Sprawiedliwość – zajął drugie
miejsce. Politycy tej partii zorganizowali 4 konferencje, o jedną mniej niż
Lewica. W minionym tygodniu
przed dziennikarzami stanęli też: politycy Platformy Obywatelskiej (dwa
razy), Socjaldemokracji Polskiej oraz
marszałek Sejmu Bronisław Komorowski (po jednym spotkaniu). W sumie od wtorku do piątku odbyło się
trzynaście konferencji prasowych.
Kolejny raz w poniedziałek posłowie
dali odpocząć mediom od siebie. Pozostaje mieć nadzieję, że w tym czasie pracowali w swoich okręgach wyborczych na rzecz wyborców.
A teraz garść szczegółów.
„Jeszcze tylko dwa słowa dotyczące sposobu prezentowania
w mediach osiągnięć szpitalnictwa
prywatnego. Co pewien czas jesteśmy raczeni takimi obrazkami
z różnych szpitali prywatnych,
gdzie pacjenci i lekarze są bardzo
zadowoleni. Otóż, rzeczywiście,
jest kilka procent szpitali prywat-
nych, powstałych zresztą za pieniądze właścicieli i przeciwko temu nic nie mamy. Szpitale te, wybierając sobie najbardziej rentowne usługi, wybierając sobie także
do pewnego stopnia pacjentów,
korzystają nie tylko ze środków Narodowego Funduszu Zdrowia, mają
też pełną swobodę w sprzedawaniu usług pacjentom prywatnym,
czego nie mają szpitale publiczne.
Natomiast przenoszenie tego typu
fragmentarycznej
prywatyzacji
na całą służbę zdrowia jest całkowicie nieuprawnione i będzie rodziło skutki, o których wspominał
poseł Marek Balicki. Dziękuję bardzo. Czy są pytania? Nie ma.
Wszystko jasne, dziękujemy i idziemy głosować” – powiedział przewodniczący Socjaldemokracji Polskiej Marek Borowski podczas jedynej w minionym tygodniu konferencji
prasowej jego partii. Ciekawostką
jest fakt, że piątka posłów po konferencji prasowej rzeczywiście poszła
głosować z tym, że posłowie SdPl
zamiast wypełniać swój obowiązek
poselski, spotykali się z mediami
w czasie trwającego już od dłuższego czasu głosowania.
„Ja bym poradził panu premierowi, żeby polecił przejrzenie progra-
tów? Na przykład – przez dobór tanich procedur czy leków.
– To NFZ, który ma narzędzia wymuszania i przestrzegania procedur,
musi zadbać, aby do tego nie doszło.
Dziś tego nie robi, i to błąd. Nie trzeba
oszczędzać na pacjentach, by uzyskiwać lepsze wyniki ekonomiczne. Wystarczy sprawne zarządzanie. Wiem
coś o tym, bo sam zlikwidowałem 80
proc. zadłużenia mojego szpitala bez
żadnych dodatkowych środków. Wyszliśmy na prostą w ciągu czterech
lat, a nasi pacjenci są bardzo zadowoleni.
– A co, jeśli samorząd lub prywatny inwestor stwierdzą, że więcej zarobią na sprzedaży działki w centrum
niż na utrzymywaniu tam szpitala, nawet jeśli on dobrze funkcjonuje?
– Przede wszystkim szpitale w centrach miast na ogół budowano dawno
i wymagają one wielkich remontów.
Często to się nie opłaca, bo trzeba
skuwać wszystkie tynki ze względu
na bakterie i grzyby, które tam są. Jeżeli stary szpital opłaca się sprzedać
i wybudować w pobliżu nowiutką placówkę, to czemu tego nie zrobić?
– Racja, tylko chyba w narodzie
jest głęboka obawa przed decyzjami naszych samorządowców.
– To prawda, ale samorządy to nie
są niezależne byty, które mogą działać na niekorzyść swoich wyborców.
Jest opozycja, są media, które patrzą
im na ręce. Ludzie się boją pewnych
mitów, np. tego, że będą musieli płacić za usługi. Dziś 90 proc. lekarzy
rodzinnych to prywatne firmy, czy
ktoś za to płaci? A apteki? Też są prywatne. A przecież ich przekształcenie
nie znaczyło dla nas większych kosztów. Chcemy, by szpitale prawidłowo
obsługiwały jak najwięcej osób. Nie
ma sensu, by w każdym z nich trzeba było robić przeszczepy serca czy
wątroby. Wystarczy, jeśli będą to trzy
znakomite ośrodki, które się tym zajmą.
– Ale czy po prywatyzacji będzie
można nad tym zapanować?
– Oczywiście, będzie mógł to robić
ten, kto ustala kontrakty, czyli NFZ.
mów informacyjnych z tego czasu
i wtedy otrzyma informację, czy panowie Lepper i Giertych byli w tej
telewizji popierani, czy raczej
w sposób niekiedy niezwykle brutalny zwalczani. Cała opowieść
o przejęciu przez PiS telewizji jest
jednym wielkim kłamstwem i każdy,
kto ogląda tę telewizję – w szczególności programy informacyjne,
wie, że tam pracują dziennikarze,
którzy zdecydowanie bardziej
sprzyjają Platformie niż nam. To
jest bardzo widoczne. Natomiast
to, że jest kilka audycji, które się
nie podobają pewnej części polskiego establishmentu, bo na przykład mówią o różnych niemiłych
wydarzeniach, wydarzeniach niemiłych z punktu widzenia tej grupy,
to po to jest telewizja publiczna, żeby mówić prawdę, niezależnie, komu się to podoba, a komu nie” – to
głos Jarosława Kaczyńskiego komentującego wydarzenia przy okazji
przyjmowania ustawy zwalniającej
z opłat abonamentowych emerytów
i rencistów. Tu ciekawostka. Tydzień
temu informowałem o zniknięciu „Juniora” Mariusza Kamińskiego. Obecnie obserwujemy ciąg dalszy zmiany
polityki medialnej Klubu Parlamentarnego Prawo i Sprawiedliwość. Otóż
szef partii zabiera głos w najbardziej
istotnych sprawach, posłowie PiS organizują konferencje jedynie wtedy,
gdy mają szansę przebić się w mediach. Wiadomo, prezesa Kaczyńskiego pokażą wszystkie media, ale
inni posłowie muszą naprawdę powiedzieć coś ciekawego, bowiem nawet ważne sprawy, ale niechwytliwe,
nie zainteresują mediów. Efekty już
znamy – strata pierwszego miejsca
w rankingu MIKROFONU ANGORY
na rzecz lewicy.
Media zainteresował natomiast Antoni Macierewicz, który skomentował
ugodę zawartą między MON a ITI.
Były minister powiedział: „Grupa ITI
przegrała ze mną nie dawniej niż
dwa tygodnie temu proces o dokładnie to samo. A więc pan minister Klich przeprasza grupę ITI,
a dokładniej pana – jeżeli dobrze
rozumiem – Waltera i jego współpracowników za umieszczenie ich
w raporcie w sytuacji, gdy ci sami
ludzie przegrali ze mną w tej samej
sprawie proces dwa tygodnie temu. No to jest sytuacja, która wskazuje na to, że mamy do czynienia
za zmową i działaniem na szkodę
ministerstwa Skarbu Państwa i Ministerstwa Obrony Narodowej,
w imieniu których pan minister
Klich przeprasza grupę ITI”.
Wszystkich konferencji można wysłuchać na portalu www.polityczni.pl
Można tam obejrzeć zarówno posiedzenia komisji, jak i debaty sejmowe.
WOJCIECH NOMEJKO
a2010-11.qxd
2008-05-10
15:41
Page 3
11
CENA ZDROWIA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
– Ta reforma stwarza pole do nadużyć?
– Nie, ale trzeba ją dobrze zrealizować. Na przykład szpitale nie powinny
być oddłużane przed prywatyzacją,
a ten, kto je przejmie, powinien też
przejąć długi. To zagwarantuje, że
w takiej placówce nastąpią zmiany.
Inaczej długi znów się pojawią. Poza tym, jeśli nie zrobimy tej reformy, to
w 2012 r. trzeba będzie zamknąć 700
szpitali. Zostanie 100 na cały kraj.
– Dlaczego?
– Unia Europejska zobowiązała nas
do wprowadzenia określonych standardów. Potrzebujemy na to 15 mld zł.
Jeśli państwo je znajdzie, to nie ma
problemu, nie róbmy tej reformy. Tyle
tylko, że te pieniądze są potrzebne teraz, bo szpitale muszą mieć czas
na to, by zakończyć remonty w ciągu
czterech lat. Jeśli nie ma środków, to
trzeba zachęcić prywatnych inwestorów. Przedłużanie tego, co się dzieje
w tej chwili, to najgorsze wyjście.
Prywatyzacja szpitali
– o co tu chodzi?
4. Czy komercjalizacja prowadzi
do prywatyzacji?
Nr 109 (10-11. V.). Cena 1,50 zł
1. Czy komercjalizacja
to przekazanie szpitali
samorządom?
NIE! Szpitale należą do samorządów od 1998 r. Powiatowe – do powiatów, miejskie – do ratusza, wojewódzkie – do sejmików marszałkowskich.
2. Czy chodzi tu
Rozmawiała: o prywatyzację?
MONIKA LIBICKA
Największy przekręt
od 1989 r.
Plany rządu dotyczące przyszłości szpitali, które ujawniliśmy
w „Rz”, budzą coraz większe emocje.
– Zbliża się największy po 1989 roku przekręt – mówi szef PiS Jarosław
Kaczyński. W jego ocenie szpitale to
majątek wart ok. 10 mld zł.
– Jeśli plany będą realizowane, majątek ten zostanie oddany na zasadzie
zysku. Oznacza to niebezpieczeństwo
dla milionów Polaków – mówi.
Politycy PiS wytykają też PO, że
oszukała wyborców. O planach prywatyzacji szpitali nie mówiła bowiem
w kampanii wyborczej. Gdy w jednym
ze spotów PiS umieściło napis: „Propozycja PO – prywatyzacja szpitali”,
PO oddała sprawę do sądu. PiS proces przegrało i za spot musiało przeprosić. – Teraz widać intencje. Mam
satysfakcję, bo okazuje się, że jesteśmy moralnymi zwycięzcami tamtego
sporu – komentuje mecenas Piotr
Woźny, który reprezentował PiS
przed sądem.
Do ostrych krytyków rządu dołączyła też lewica. Marek Borowski z SdPI
zapowiada powołanie komitetu Stop
Prywatyzacji Szpitali.
Mimo ataków premier Tusk przekonuje, że prywatyzacja szpitali nie jest
jego intencją. Rząd szuka sposobu
na ich uratowanie. – Albo coś zmienimy, albo szpitale upadną. Nie rozumiem, skąd ta agresja i dlaczego Jarosław Kaczyński chce bronić tego,
co powoduje udrękę pacjentów
– mówi.
mns
(„Rzeczpospolita” nr 109)
NIE! Komercjalizacja szpitala polega na tym, że ma on obowiązek działać jako spółka – według kodeksu
spółek handlowych. Jaka jest różnica
między publicznym ZOZ-em a szpitalem spółką? ZOZ nie może upaść,
czyli bez końca może się zadłużać.
A spółka – nie. Po przekroczeniu
pewnego poziomu zadłużenia musi
rozpocząć proces naprawczy. Jeśli
się nie powiedzie, spółka upada, a likwidator spłaca wierzycieli z tego, co
zostało.
3. Czy komercjalizacja szpitali
to nowość?
NIE! Szpitale są komercjalizowane
od 2000 r. Robią to ich obecni właściciele – czyli na ogół starostwa (szpitala wojewódzkiego nikt do tej pory nie
skomercjalizował).
– To co nowego jest w propozycji
PO?
– Uproszczenie procedury. Żeby
teraz skomercjalizować publiczny
ZOZ, trzeba go zlikwidować, przejąć jego długi i stworzyć spółkę. Likwidacja jednak trwa latami. Przykład – w Kostrzynie powiat ziemski
gorzowski skomercjalizował szpital
rok temu. Powstała spółka. A proces likwidacji starego ZOZ-u trwa
i ma się zakończyć w 2010 r. 70
mln długów jeszcze nie jest spłacane.
Jeśli wejdzie propozycja PO, szpitale zostaną skomercjalizowane mocą ustawy, bez wcześniejszej likwidacji ZOZ-u.
– A długi?
– Są takie szpitale, których zadłużenie przekracza budżet samorządu.
Państwo nie może ustawowo zmusić
samorządów do popełnienia harakiri.
Więc musi zaproponować, co zrobić
z długami. I udzielić pomocy. TO
JEST TA NOWOŚĆ.
TAK! To możliwe, choć niekonieczne. Bo komercjalizacja zawsze
jest furtką do prywatyzacji. Dziś też.
Właściciel spółki może ją sprzedać
w całości lub w części. Szpital spółka może sobie znaleźć inwestora,
który wyłoży pieniądze na konieczne
remonty i zakup nowoczesnego
sprzętu. To by mogło doprowadzić
do podniesienia standardu szpitali,
ale inwestor nie będzie skłonny
do wielkich inwestycji, jeśli nie dostanie pakietu większościowego.
Dziś nie ma ŻADNYCH ograniczeń
prawnych w zbywaniu udziałów
w spółce samorządowej – żadnego
obowiązku utrzymania pakietu kontrolnego w szpitalu. I dlatego np.
w Kostrzynie szpital spółka jest już
prywatny w 90 proc.
W jednej z roboczych wersji projektu ustawy PO pojawił się zapis, że samorząd musi utrzymać co najmniej 51 proc. udziałów w szpitalu.
Teraz PO się z tego wycofuje.
5. Czy leczenie
w skomercjalizowanym albo
sprywatyzowanym szpitalu jest
płatne?
NIE! Jeśli szpital ma kontrakt
z NFZ, to pacjent nie płaci. Ale jeśli
szpitalowi skończy się kontrakt
z NFZ, to nie musi odsyłać pacjenta
do innego – może go leczyć za pieniądze.
Każdy szpital w Polsce, także prywatny, ma ustawowy obowiązek przyjęcia każdego, czyje życie jest zagrożone.
6. Czy prywatny szpital
powiatowy będzie przyjmował
tylko pacjentów ze swego
powiatu?
BZDURA! Jaki miałby interes
w ograniczaniu liczby pacjentów? Nie
należy spodziewać się rejonizacji,
skoro za pacjenta płaci NFZ albo on
sam z własnej kieszeni.
7. Czy samorządy posprzedają
swoje szpitale prywatnym
inwestorom, nawet jeśli ci
urządzą w miejscu szpitala
aqua park?
POWOLI! Samorząd ma swoich
wyborców. Wyborca lubi mieć szpital
w pobliżu. Każda propozycja likwidacji szpitala jest niezwykle niepopularna politycznie. I dlatego do tej pory
nie udało się stworzyć sieci szpitali
– choć to idea już na pierwszy rzut
oka racjonalna. Bo szpitali mamy
za dużo, więc gdyby wybrać te najlepsze i niezbędne do leczenia
mieszkańców, to dostałyby więcej
pieniędzy.
8. Czy prywatny szpital
powiatowy zamknie np.
porodówki, bo się nie opłacają
– tak jak to się teraz stało
w Warszawie.
POWOLI! Po pierwsze – porodówek w Warszawie zabrakło w szpitalach publicznych (w Warszawie
mieszka więcej młodych osób, niż
wykazują to meldunki i stąd błąd
w planowaniu liczby łóżek). Po drugie – akurat porody są dziś bardzo
opłacalną procedurą medyczną
(NFZ dobrze za to płaci). Można
się jednak spodziewać, że w skomercjalizowanych i prywatnych
szpitalach będą likwidowane łóżka
na oddziałach, które są nieopłacalne.
9. Od czego zależy, że łóżko się
opłaca?
OD STAWKI, JAKĄ PŁACI NFZ!
A Fundusz różnie wycenia różne
procedury medyczne. Dziś powszechnie dyrektorzy uważają, że
nieopłacalna jest interna, a np. kardiochirurgia – tak.
10. Czy szpitale
sprywatyzowane mogą skłonić
NFZ do podniesienia stawki
za leczenie?
TAK! Jeśli liczba szpitali prywatnych przekroczy pewien poziom (dziś
nie wiemy, jaki), to będą mogły tworzyć zmowy monopolistyczne i wymusić podnoszenie stawki.
11. A szpitale
skomercjalizowane?
– Też tak się zachowają?
TAK! Samorządowy szpital spółka
nie może przynosić strat. Więc nie
będzie wykonywał usług, które są
nieopłacalne. W efekcie albo NFZ będzie wykupywał mniej usług za wyższe stawki, albo będziemy musieli
płacić WYŻSZĄ SKŁADKĘ NA NFZ!!!
O ile? Kto to wie.
Teraz stawka wynosi 9 proc. pensji
brutto, z czego 7,75 odliczane jest
od podatku, a resztę – my płacimy
z własnej kieszeni.
ELŻBIETA CICHOCKA
Tytuł oryginalny:
„Nasz szpitalny FAQ”
a2012.qxd
2008-05-10
15:21
Page 2
12
GADU, GADU, GADU
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Blogi i blagi.pl
Media solą w oku prezydenta
Lech Kaczyński powiedział w programie „Tomasz Lis na żywo” w TVP 2, że obecny rząd jest
w mediach „oblewany miodem”, a czwarta władza
jest „jednym z olbrzymich problemów polskiej demokracji”. Blogerzy w swoich wpisach nie zostawili suchej nitki na Kaczyńskim, który podobno
usiłuje poprawić swój wizerunek.
Jako pierwszy z blogerów politycznych na słowa
prezydenta zareagował jego były człowiek – Kazimierz Marcinkiewicz, który między swoimi zawodowymi rozterkami w swoim blogu (http://kmarcinkiewicz.blog.onet.pl/) analizuje: – PiS powinien wygrać
wybory parlamentarne, a przegrał je przez nieprzychylne media. To arcyciekawa teza, bo jakie my dziś mamy
media? Czy tabloidy są anty-PiS-owskie? „Fakty”?
Gdzieżby. To może dzienniki: „Rzeczpospolita”,
„Dziennik”, teraz już także „Polska”. Czy one są nieobiektywne? Czy one są krytykanckie wobec PiS-u i Prezydenta? Na pewno nie. To może media katolickie? Absurd. A media publiczne? TVP1, TVP2, PR1,
PR2, PR3… są i przez 2 ostatnie lata były w rękach PiS-u. To może tygodnik „Wprost” jest nachalnie nieprzychylny „partii naprawy państwa”? I co nam zostało? Jeden dziennik, dwa-trzy tygodniki, dwie-trzy stacje radiowe i jedna-dwie stacje telewizyjne. Czyli te media
zagrażają polskiej demokracji, bo nie są takie jak inne?
***
Co dziwne, swojego prezydenta nie usiłuje na blogu bronić Ludwik Dorn, który wobec ogromnej fali
krytyki, jaka po programie Tomasza Lisa wylała się
na Kaczyńskiego, milczy.
***
Człowiek nic a nic się nie zmienił. Jest prawie
na półmetku swojej prezydentury i wyraźnie widać, że
żyje w swoim świecie! Żeby nie wiem jak dwoili się
i troili jego doradcy od wizerunku, to i tak robi swoje.
Czy prezydent nie zauważył, że z PRL-u dawno już wyszliśmy, że dzisiaj mamy inną rzeczywistość? – zastanawia się blogerka z Onet.pl o pseudonimie Polonka 54 (http://polonka54.blog.onet.pl). – Nie jesteśmy
głupim i durnym społeczeństwem, nie straciliśmy
jeszcze pamięci. Pamiętamy doskonale wściekle wykrzykiwane słowa w stylu – „kamasze”, „łże-elity”,
„ścierwojady”, „wykształciuchy”, „ciemny lud”,
„ciemna masa”, „spieprzaj, dziadu” i wiele innych.
Tych słów nigdy nie zapomnimy ani prezydentowi, ani
Dornowi. Nie zapomnę nigdy ZOMO Jarosławowi Kaczyńskiemu. Im obu nigdy nie zapomnę, że podzielili
Polaków na tych lepszych i gorszych! – grzmi wzburzona blogerka.
***
Problem Lecha Kaczyńskiego z mediami zręcznie
przeanalizował na swoim blogu publicysta „Polityki”
Daniel Passent (http://passent.blog.polityka.pl):
– Załóżmy na chwilę, że prezydent ma rację. Media
rzeczywiście otumaniły naród i były przeciwko PiS.
Wtedy należałoby zastanowić się – dlaczego? Dlaczego mimo obsadzenia Telewizji pp. Wildsteinem
i Urbańskim, mimo nocnej zmiany w KRRiTV, mimo
mianowania na szefów Polskiego Radia pp. Czabańskiego i Targalskiego, mimo usunięcia z mediów publicznych setek ludzi i zastąpienia ich panem Michalkiewiczem, paniami Gargas i Kanią i im podobnymi,
te media zawiodły? Nie spełniły oczekiwań swoich
mocodawców? – zastanawia się Passent. – Są dwie
możliwości. Albo rządy PiS były nie do zniesienia nawet dla ich pupilów, albo wymagania stawiane mediom przez braci Kaczyńskich są zbyt wysokie nawet
dla ich entuzjastów. Innej możliwości nie widzę. Kiedy prezydent mówi, że B. Wildstein został zwolniony,
ponieważ spośród 8-10 wiadomości korzystnych dla
rządu żadna nie trafiła do „Wiadomości”, to znaczy, że
bracia Kaczyńscy oczekiwali od mediów publicznych
jeszcze większej służalczości i dyspozycyjności niż
ta, której byliśmy świadkami. Panowie K & K nie docenili też aplauzu, jaki spotkał ich ze strony mediów
prywatnych, takich jak „Dziennik”. W pierwszej fazie
swojego istnienia gazeta ta była wobec rządów PiS
entuzjastyczna, mówiło się, że był to najlepszy upominek koncernu Springera dla premiera Kaczyńskiego.
Z czasem, zaledwie w ciągu kilku miesięcy, gazeta ta
odwróciła się od swoich faworytów. Czy pan prezydent zastanowił się – dlaczego? Może rację miał Jan
Wróbel, pisząc, że gazeta poszła za czytelnikami?
***
– Kto nie oglądał tej rozmowy, niech żałuje. Bo jeśli
nawet ktoś łudził się, że prezydent próbuje się zmienić, to po tym programie jedno wiadomo na pewno:
nie ma szans, żeby coś zmienić w Jego wizerunku
– przekonuje na swoim blogu (http://panorama.me-
dia.pl/content/category/30/147/132/) Robert Lewandowski, publicysta i wiceszef „Panoramy Leszczyńskiej”. – Owszem, można sprosić brukowce typu
„Fakt” na romantyczną kolację z okazji 30-lecia ślubu
prezydenckiej pary. I strzelić kilka fotek. Gorzej jednak, gdy pan prezydent musi się odezwać i to w programie na żywo. Wtedy żaden prezydencki minister,
np. Michał Kamiński czy inny pisowski spin-doktor,
choćby Jacek Kurski, nie pomogą. Zdaję sobie sprawę, iż człowiek nie jest winien własnych fizycznych
ułomności w stylu niski wzrost czy niewyraźna wymowa, ale już za wypowiadane sądy, opinie i poglądy
odpowiada w 100 procentach. Jeśli najważniejsza
osoba w państwie za wszelkie swoje potknięcia i porażki obwinia jedynie media, to źle to świadczy nie
o mediach, tylko o tym, kto takie rzeczy wypowiada.
To przecież nie media, ale prezydent firmował kompromitujące go orędzie ze ślubem pary gejowskiej
czy mapą roszczeń ziomkowskich w tle. To nie media,
ale L. Kaczyński i jego otoczenie walczą z rządem
za pomocą traktatu lizbońskiego czy generalskich
awansów. To nie media, tylko prezydent Kaczyński
dał polityczny glejt na szkodniczą działalność ludzi
pokroju Antoniego Macierewicza. Wystarczy tej wyliczanki?
***
Ezekiel, publicysta z niezależnej platformy dla blogerów Tekstowisko.com, subiektywnie ocenia w swoim blogu (http://www.tekstowisko.com/blog/post-nowoczesny) medialną traumę prezydenta: – Kaczyński
nie rozumie kwestii dość istotnej. Media, przynajmniej
prywatne, nie mają obowiązku być obiektywne. Media
mają swoje własne zdanie, bo zdanie mają wydawcy
i właściciele. Zdanie mają kolegia redaktorskie i sami
dziennikarze. To jedna z ważnych cech demokracji.
Kaczyński odkrywa, że media tworzą nadrzeczywistość. Oczywiście, że tak jest. Media nie tyle relacjonują, ile produkują rzeczywistość społeczno-polityczną, produkują dyskursy i miraże. Zdaje mi się, że prezydent nie dokonałby tak zaskakującego odkrycia, jeśli od tych medialnych produkcji i reprodukcji nie dostałby w kość. Nie przeszkadza mu za to nadrzeczywistość, którą tworzy jego brat...
Tadeusz Cymański: – Zyskają też generałowie SB!
Emeryci nie zapłacą już za abonament
9.05.08.
Sejm uchwalił nowelizację ustawy o abonamencie radiowo-telewizyjnym. Zgodnie
z nią, abonamentu nie będą musieli opłacać emeryci i trwale niezdolni do pracy renciści, bezrobotni, uprawnieni do świadczeń
socjalnych i przedemerytalnych.
Zwolnienie z opłacania abonamentu
obejmie także osoby spełniające kryterium dochodowe określone w ustawie
o świadczeniach rodzinnych. Za uchwaleniem nowelizacji głosowało 262 posłów, przeciwko było 138, 16 wstrzymało
się od głosu. Z czego mają być zrekom-
pensowane środki, które media publiczne stracą w efekcie rozszerzenia zwolnień z opłacania abonamentu rtv – o tę
kwestię m.in. pytali posłowie przed głosowaniem w sprawie nowelizacji ustawy
abonamentowej.
Minister kultury Bogdan Zdrojewski
poinformował, że projektowana strata
z tytułu ustawy wyniesie ok. 60 mln zł,
podczas gdy zeszłoroczny zysk TVP wyniósł nieco ponad 80 mln zł. Premier Donald Tusk – który po raz drugi zabrał głos
w dyskusji w sprawie abonamentu
– podkreślił zaś, że projekt ograniczenia
lub zlikwidowania abonamentu jest projektem dla jego autorów ryzykownym.
– My nie zbieramy pochwał z tego tytułu, ani w gazetach, ani w rozgłośniach
radiowych – powiedział premier. Dodał,
że krytykę z tego tytułu wyraziły też środowiska twórców.
Na pytanie z sali: „To po co to robicie?” Tusk powiedział: „Z tego powodu,
że uważamy, że opłacanie tak drogiej,
tak niegospodarnej instytucji, jaką jest
TVP, z haraczu ściąganego z emerytów
i rencistów jest dla nas czymś niesprawiedliwym”.(...)
Jacek Kurski (PiS) pytał z kolei, w imię
czego Platforma chce zniszczyć media
publiczne.
– Żeby coś zabić, to najpierw to coś
WOJCIECH ANDRZEJEWSKI
musi istnieć – ripostował Andrzej Halicki
(PO). (...)
– Arkadiusz Rybicki (PO) przypomniał
zaś, że TVP nie zakupiła praw do transmisji Euro 2008, zatem emeryci i renciści
będą musieli oglądać je w płatnych, kodowanych kanałach. – Na co zatem idzie
ten abonament? – pytał Rybicki.
Tadeusz Cymański (PiS) zarzucał z kolei, że nowelizacja może doprowadzić
do tego, że zwolnieni z opłacania abonamentu nie będą tylko najubożsi emeryci,
ale także wysoko uposażeni generałowie SB, podczas gdy do opłacania abonamentu zobowiązany będzie robotnik,
który ma chorą żonę i trójkę dzieci.
Kurski pytał też, gdzie po zlikwidowaniu TVP miałyby być realizowane orędzia
premiera, czy przypadkiem nie w TVN
i czy skrótu tego nie należy tłumaczyć
„Tusk Vision Network”.
a2013-14.qxd
2008-05-10
15:23
Page 1
13
LEWICOWY LIBERAŁ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Ostatnia nadzieja czerwonych
Rozmowa z prof. DARIUSZEM ROSATIM, deputowanym do Parlamentu Europejskiego
– Tygodnik „Wprost” doniósł, że
będzie pan kandydatem lewicy
w najbliższych wyborach prezydenckich.
– Nie mam takich planów. Wybory
odbędą się za dwa i pół roku, a to zbyt
długi czas, żeby mówić o kandydatach.
– Przed kilku tygodniami niemiecki „Handelsblatt” napisał, że Jerzy
Buzek będzie ubiegał się o stanowisko przewodniczącego europarlamentu. Wiadomość okazała się nieprawdziwa, ale wielu polskich polityków uważało, że podano ją celowo,
żeby „spalić” Buzka. Czy w pańskim
przypadku zastosowano ten sam
mechanizm?
– Być może. Nie znam motywów
„Wprost”. Pismo powołuje się na wypowiedzi młodych działaczy SdPl, które rzeczywiście miały miejsce na konwencji tej partii. Dlaczego dziennikarz
zrobił z tego wielkie story, tego nie
wiem.
– Gdyby jednak dziś teoretycznie
rozpatrywać ewentualnych kandydatów lewicy, to w grę mogą wchodzić
tylko: Cimoszewicz, Borowski, Olejniczak i po ewentualnym zwycięstwie w wyborach na przewodniczącego SLD – także Napieralski. Żaden
z nich nie ma szans nawet na zwycięstwo z Lechem Kaczyńskim, nie
mówiąc już o Donaldzie Tusku.
– Pańska diagnoza jest zbyt pesymistyczna. Myślę, że Włodzimierz Cimoszewicz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i chyba rozważa ten pomysł. Niewykluczone, że lewica zwróci
się z taką ofertą do osoby z autorytetem, nie związanej bezpośrednio z polityką, na przykład do prezydenta Krakowa profesora Majchrowskiego.
– O ile wiem, SLD, a przynajmniej
niektórzy jej politycy oraz wspierający ich biznesmeni już znaleźli takie
dwie osoby. W kuluarach bardzo poważnie rozpatrywany jest dziennikarz Tomasz Lis i aktor Marek Kondrat.
– Kandydatura redaktora Lisa pojawiała się już na lewicy w takim kontek-
ście, ale wydaje mi się, że Tomasz Lis
po pewnych wahaniach zdecydował,
że zostaje wierny dziennikarstwu. Nie
wiem zresztą, czy byłby szczególnie
szczęśliwy, będąc kandydatem SLD.
Z kolei Marek Kondrat jest osobą apolityczną i wszelkiego rodzaju pogłoski
związane z jego ubieganiem się o prezydenturę włożyłbym między bajki. Byłoby jednak znakomicie, gdyby lewicy
udało się zyskać poparcie Marka Kondrata i Tomasza Lisa dla jej przyszłego
kandydata.
– Był pan ministrem, członkiem
Rady Polityki Pieniężnej, jest europosłem. Ma pan wyjątkowo mały negatywny elektorat, znaną żonę i popularną córkę. To atuty, których nie
ma żaden inny polityk lewicy czy
centrolewicy. A więc może warto
spróbować?
– W wyjątkowo sprzyjających okolicznościach nie mogę tego wykluczyć.
Sprawowanie tak ważnego urzędu to
wielki honor, ale i wielka odpowiedzialność, dlatego decyzję o kandydowaniu trzeba podejmować wyjątkowo
rozważnie, zwłaszcza że prezydentura
w obecnym kształcie zapewne ulegnie
przekształceniu. Z biegiem lat widzimy,
jak często nakładają się kompetencje
głowy państwa i szefa rządu i że instytucja polskiej prezydentury ma liczne
mankamenty. Jest to szczególnie widoczne dziś, gdy prezydent i premier
nie darzą się szczególną przyjaźnią.
Poza Francją w całej zachodniej Europie kompetencje prezydenta ograniczone są do reprezentacji i stania
na straży konstytucji.
– Chciałby pan być takim „malowanym” prezydentem?
– Trzeba zdecydować się na jedno
z dwóch rozwiązań, albo wspomniany
już system parlamentarno-gabinetowy,
albo prezydencki.
– Wyobraża pan sobie Lecha Kaczyńskiego z uprawnieniami prezydenta Sarkozy’ego?
– Myślę, że powinniśmy iść w kierunku rozwiązań parlamentarno-gabinetowych, z wiodącą rolą premiera i rządu.
– Uważa się pan za człowieka lewicy?
14
R E K L A M A
a2013-14.qxd
2008-05-10
15:23
Page 2
14
LEWICOWY LIBERAŁ
Ostatnia nadzieja czerwonych
13 – Raczej centrolewicy. Drogie są mi
wartości lewicowe, takie jak: zwalczanie ubóstwa, równość szans, modernizacja czy wreszcie likwidacja bezrobocia. Jednak to, co dzieli mnie z tradycyjną lewicą, to metody realizacji tych
celów. W XXI wieku nie można używać
haseł, które były dobre 50-70 lat temu.
Nawoływanie do podwyższenia płacy
minimalnej to kij, który ma dwa końce,
i może przyczynić się do zwiększenia
bezrobocia. A przecież są metody pozwalające na podnoszenie dochodów
bez wzrostu bezrobocia. Tylko koledzy
z lewicy nie chcą tego słyszeć. Dziś lewica nie ma żadnego wybitnego akademickiego ekonomisty. Dzieje się tak
pewnie dlatego, że coraz więcej polityków lewej strony sceny politycznej
uważa, iż rynek jest pojęciem ideologicznym i można budować gospodarkę, która nie jest oparta na zasadach
rynkowych, co jest absolutnym nonsensem.
– Gdy przysłuchujemy się debacie
publicznej, wydaje się, że dziś spór
między lewicą i prawicą dotyczy
przede wszystkim spraw światopoglądowych. Powrót do laicyzacji
państwa to hasło, którym szermuje
coraz więcej polityków SLD.
– Budowa formacji politycznej na bazie walki z Kościołem nie ma najmniejszego sensu ani żadnej przyszłości.
Oczywiście, Kościół jest przeciwny zapłodnieniu in vitro czy aborcji, z których to spraw lewica nie może rezygnować, ale czy na tym można budować program partii, która zamierza wygrać wybory? Polska nie jest Hiszpanią, gdzie Kościół był zaangażowany
we wspieranie reżimu Franco. Dlatego
myślę, że wystarczy, jeżeli lewica będzie pilnowała przestrzegania zapisów
Konkordatu.
– Ale to Kościół nie przestrzega
konkordatu, starając się coraz bardziej poszerzać zakres swoich wpływów. Wliczanie oceny z religii
do średniej, walka o religię na maturze, czy bezprecedensowy apel biskupów wzywających do powstrzymania się przed komentowaniem nominacji arcybiskupa Głódzia, gdy
duchowni bezustannie oceniają nominacje polityków, dobitnie pokazują, gdzie zmierza polska hierarchia.
– Zgadzam się, że dochodzi do zawłaszczania pewnych sfer życia publicznego, ale myślę, że taki zarzut
można postawić niektórym biskupom
czy kapłanom, a nie całemu Kościołowi, i oczywiście trzeba się temu przeciwstawiać. Jednak o wiele ważniejsza
od sporu z Kościołem jest dla lewicy
sprawa modernizacji państwa i wykorzystanie szans, jakie daje Unia. Gdy
to się powiedzie, w naturalny sposób
zostanie zlikwidowana baza ciemnego, nacjonalistycznego, polskiego katolicyzmu spod znaku Radia Maryja.
A na razie zajmijmy się uporządkowaniem sytuacji na centrolewicy.
– Ale według Wojciecha Olejniczaka wraz z rozwiązaniem LiD-u te
sprawy zostały uporządkowane.
– Jestem zdania, że LiD-owi trzeba
było dać więcej czasu i dobrej woli ze
wszystkich stron. Sam sposób rozstania także budzi moje poważne zastrzeżenia. Ale o wiele ważniejsze są przesłanki, które doprowadziły do takiego
rozwiązania. Ten skręt w lewo, moim
zdaniem, jest błędem programowym.
Dziś w Europie nie mamy problemu
wyzysku, a jedynie przestrzegania
praw pracowniczych. Nie ma nędzy
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
z Platformą. Wszystko to działo się
tuż przed kongresem SLD. Olejniczak nie miał innego wyjścia.
– Zgadzam się, że zadecydowała
doraźna taktyka, gdyż dobrze pamiętamy, że przez pół roku Olejniczak był
wielkim zwolennikiem LiD-u. Taka nagła zmiana kursu na pewno nie
wzmocni wiarygodności przewodniczącego SLD.
– LiD przeszedł do przeszłości
i wróciliśmy do punktu wyjścia.
– Zmarnowano półtora roku. Nie pozyskano nowych wyborców, nie uzyskano premii za jedność.
– W ostatnim czasie w mediach zapanowała moda na „Krytykę Polityczną”. Sławomira Sierakowskiego,
jako przyszłego lidera lewicy, namaścił nawet Aleksander Kwaśniewski.
– Środowisko „Krytyki Politycznej”
obserwuję z wielką sympatią, ceniąc
Bycie prezydentem to wielki honor, ale i wielka
odpowiedzialność, dlatego decyzję o kandydowaniu trzeba
podejmować wyjątkowo rozważnie
Fot. Forum
a jedynie obszary biedy. A z punktu widzenia politycznego trzeba zadać sobie pytanie: gdzie jest ten radykalny,
lewicowy elektorat? Od skrętu w lewo
SLD wyborców na pewno nie przybędzie, a może nawet ubędzie, gdyż
przyszłość należy do ugrupowań centrolewicowych. Jestem przekonany, że
w czasie 2-3 lat Platforma zużyje swój
kapitał, bo jak długo można robić polityczną karierę polegającą na nicnierobieniu. Wówczas młody, centrowy
elektorat będzie do zagospodarowania, ale SLD raczej nie ma co myśleć
o zyskaniu ich przychylności.
– Przyczyna skrętu SLD była czysto taktyczna. Grzegorz Napieralski
jeździł po Polsce i krytykował Olejniczaka za sojusz z Demokratami, który według niego był główną przyczyną spadku notowań Sojuszu w sondażach. Na dodatek Bronisław Geremek publicznie oświadczył, że jego
ugrupowanie w wyborach do europarlamentu powinno pójść razem
ideowość tych ludzi. Podzielając ich
poglądy w kwestiach wolnościowych,
muszę jednak stwierdzić, iż w sprawach gospodarczych, mówiąc delikatnie, są one bardzo naiwne i nierealistycznie. To nie jest program na lewicę XXI wieku, ale polityczny folklor, nie
mający szans zyskania szerszego poparcia.
– Powiedział pan, że Platforma,
rząd premiera Tuska, zajmuje się
nicnierobieniem. Co pana zdaniem
powinna więc zrobić koalicja?
– Przeprowadzić reformy: opieki
zdrowotnej, finansów publicznych, sądownictwa i administracji państwowej.
Porzucić populistyczne hasła, że trzeba zabierać pieniądze administracji.
Nowoczesne bogate kraje dawno udowodniły, że sprawna administracja nie
może być tania. Przygotować się
do wejścia do strefy euro. Tymczasem
rząd zachowuje się tak jakby okres dobrej koniunktury miał trwać wiecznie
a przecież nadejdą też gorsze lata.
– Jednak wielu polityków, także
w PO, obawia się euro.
– Czego tu się bać?! Wszystkie rzetelne analizy pokazują, że per saldo
będą z tego tytułu wielkie korzyści. Zyskają eksporterzy. Zyskają rolnicy, którzy na skutek umacniania się złotego
z roku na rok dostają coraz niższe dopłaty.
– A podatek liniowy? To przecież
żelazny punkt programu wyborczego Platformy.
– Ja też jestem jego zwolennikiem,
gdyż jest to najbardziej prorozwojowy
ze wszystkich podatków. Żeby jednak
nie ucierpieli na tym najubożsi, konieczne będzie wprowadzenie wysokiej kwoty wolnej od opodatkowania,
co oczywiście spowoduje, że formalnie
nie będzie to podatek w stu procentach liniowy.
– Przeciwnicy nadal wypominają
panu materiały IPN, z których wynika, że w PRL-u został pan zarejestrowany jako kandydat na tajnego
współpracownika.
– Wyjeżdżając na Zachód, odbyłem
rozmowę z pracownikiem biura paszportowego i nawet do głowy mi nie
przyszło, że to jest przedstawiciel tajnych służb. Niczego nie podpisywałem, z nikim nie współpracowałem.
Dlatego jestem zdania, że wszystkie
materiały IPN powinny być otwarte dla
wszystkich. Byłoby dwa miesiące szumu, a potem nastałby święty spokój.
– Był pan członkiem rady nadzorczej Funduszu Obsługi Zadłużenia
Zagranicznego. Wielu ludzi zadaje
sobie pytanie: jak to możliwe, że, będąc wybitnym ekonomistą, nie wiedział pan, co dzieje się w FOZZ-ie.
– Rada Nadzorcza FOZZ nie miała
żadnych kompetencji i praktycznie nazwałbym ją ciałem programowym,
a nie kontrolnym. Jedynym realnym
uprawnieniem, jakie mieliśmy, było
przyjęcie bilansu. Dlatego zarząd Funduszu mógł nas regularnie oszukiwać.
Gdy po kilku miesiącach zorientowaliśmy się, że jesteśmy oszukiwani, zawiadomiliśmy NIK i prokuraturę.
– Myśli pan, że kiedyś poznamy
prawdę o FOZZ-ie?
– Na razie poznaliśmy niewielką
część. Nadal nie wiemy na co i dla kogo szły wielkie pieniądze.
– Za miesiąc kongres SLD.
– Sojusz nie ma sensownego projektu dla Polski. Do tego nie ma kadr. Młode kierownictwo jeszcze nie nabrało
doświadczenia. I ten fatalny PR. Szyld
SLD jest mocno zużyty. Dla całej lewicy byłoby najlepiej, gdyby rozwiązano
istniejące lewicowe partie i budowano
wszystko od nowa.
– Nie należy pan do SLD. Do takiej
nowej formacji byłby pan skłonny
wstąpić?
– Na pewno rozważałbym taką możliwość.
Rozmawiał:
KRZYSZTOF RÓŻYCKI
a2015-17.qxd
2008-05-10
15:24
Page 1
15
DRENAŻ KIESZENI
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Uczciwy, kompetentny i obiektywny naukowiec nie może być zwolennikiem
podatku liniowego
Skończmy z tym absurdem
Rozmowa z prof. JERZYM ŻYŻYŃSKIM, ekonomistą
Nr 19 (11. V.). Cena 5 zł
– Ostatnio ożywiła się dyskusja na temat podatku liniowego.
– Oczywiście, że się ożywiła.
Jest to kwestia dużych pieniędzy
dla niektórych...
– Dla niektórych? Podatek liniowy przedstawiany jest jako
rozwiązanie doskonałe dla
wszystkich: służy rozwojowi gospodarczemu (vide przykład Rosji i Słowacji), pobudza produktywność, ogranicza szarą strefę,
jest sprawiedliwy.
– Odpowiem w trzech słowach,
no, może w pięciu: wszystkie te
zalety są kłamstwem. Ordynarnym
kłamstwem, bo jest to niemożliwe
i teoretycznie, i praktycznie. Rosja
ma dobre wyniki nie z powodu podatku liniowego, ale dzięki wyso-
nieniu ulg każdy brał rachunek,
odpisywał sobie stosowną sumę
i był spokojny, że uczciwie wszystko załatwił. A bez ulgi – każdy woli za 1000 zł bez rachunku. I tak się
rozwija szara strefa. Nawet jakby
wprowadzono podatek liniowy na
poziomie 15 czy 16%, nic się nie
zmieni. Wielu ludzi nie będzie
chciało płacić, bo 15% piechotą
nie chodzi, zwłaszcza przy większych transakcjach.
– Komu przede wszystkim zależy na podatku liniowym?
– Chodzi o interes wąskiej grupy, dla której wprowadzenie tego
podatku oznacza zmniejszenie
obciążeń – konkretnie o 6% Polaków wchodzących w drugą i trzecią grupę podatkową. Ja też
wchodzę, ale patrzę na interes
ogólnogospodarczy, a ordynarne
kłamstwo zawsze mnie denerwuje.
Na temat podatku liniowego wypi-
podatkowy, niezależnie od wysokości stawek, może być skonstruowany źle lub dobrze. Wysokie
stawki raczej potrafią zachęcać do
aktywności. W czasach gdy Elvis
Presley zaczynał robić wielką karierę, najwyższa stawka podatku
dochodowego w USA wynosiła
właśnie ok. 90%. Oczywiście,
wbrew głupstwom, które się dziś
u nas wypisuje, wcale nie przeszkadzało to rozwojowi gospodarczemu. Presley jednak przehulał
i rozdał swoje pieniądze, zabrakło
mu więc na zapłacenie podatku.
Co zrobił? Dał dodatkowo parę
koncertów, wszyscy na tym skorzystali, a on zarobił na podatek.
W rzeczywistości podatek liniowy
nie służy rozwojowi gospodarczemu. Przeciwnie, szkodzi mu.
– Dlaczego?
– Dlatego, że wysysa siłę nabywczą mniej zamożnych obywa-
nie kosztem konsumpcji. Gdy
więc przesuwa się obciążenie podatkowe na biedniejszych, spada
ich siła nabywcza. Ograniczenie
siły nabywczej 94% społeczeństwa zaszkodzi gospodarce.
– Przecież, jak się u nas twierdzi, to bogaci są kołem zamachowym rozwoju gospodarczego.
– Ten najbogatszy 1% obywateli
przynosi do budżetu piątą część
wszystkich wpływów podatkowych z tytułu PIT. Gdyby został
wprowadzony podatek liniowy
w wysokości 20% od dochodu
– a faktycznie ok. 17% po
uwzględnieniu kwoty wolnej – to
obciążenie podatkowe zostanie
przesunięte na barki 94% mniej
zamożnych Polaków. Oznaczałoby to zwiększenie podatku o 2
punkty procentowe – czyli zamiast
13,5%, jak dziś, płaciliby 15,5%.
R E K L A M A
kim cenom surowców, zwłaszcza
ropy i gazu. Na Słowacji żaden
efekt przyśpieszenia związany
z podatkiem liniowym nie nastąpił.
Badania naukowe wykazują, że
wszystkie rzekome skutki i zapowiedzi dotyczące tego podatku są
niesprawdzone.
– Ale szarą strefę ogranicza?
– Szara strefa rodzi się głównie
w strefie dochodów niskich. Chodzi przeważnie o biednych ludzi,
którzy nie zatrudniają się oficjalnie, pracują „na lewo”, mało zarabiają. Dla nich podatek liniowy jest
bez znaczenia. W istocie zaś potęguje on szarą strefę, bo jego wprowadzenie wiąże się z likwidacją
ulg podatkowych, a wtedy przestajemy prosić o rachunki. Gdy
rzemieślnik mówi: chce pan za
1000 zł bez rachunku czy za
1200 zł z rachunkiem, to przy ist-
sywana jest masa głupstw przez
ludzi, którzy się nie znają i nie są
ekonomistami. Jeden z „ekspertów” cytował nawet piosenkę Beatlesów „Taxman” – o urzędniku podatkowym, który ich ograbiał
– twierdząc, że płacenie 90% podatku dochodowego musiało Beatlesów bardzo zniechęcać. Jakoś
nie zauważyłem, żeby podatek dochodowy zniechęcił ich do napisania jeszcze wielu świetnych piosenek. Rozpadli się z powodów charakterologicznych, a nie w wyniku
wysokiego podatku dochodowego, nadal śpiewali i należeli do
najbogatszych muzyków brytyjskich.
– I nawet nie przenieśli się
z płaceniem podatków za granicę, jak ABBA.
– Skoro ABBA mogła, to się
przeniosła. Przecież każdy system
teli. Dziś w Polsce podatek dochodowy faktycznie płacony przez
osoby fizyczne wynosi średnio
16%. Aż 94% Polaków jest
w pierwszej grupie podatkowej. Tu
stawka wynosi 19%, ale w rzeczywistości, dzięki ulgom i kwocie
wolnej, płacą oni 13,5%. W drugiej
grupie – stawka 30% – jest 5% Polaków, płacących naprawdę 20%.
Wreszcie 1% najbogatszych, którzy weszli w trzeci próg (40%), płaci tylko 30-procentowy podatek.
Ludzie z drugiej grupy podatkowej
płacą podatek dochodowy kosztem wydatków konsumpcyjnych
i kosztem oszczędności. 1% najbogatszych – tylko z oszczędności, bo konieczność zapłacenia
podatku w żaden sposób nie
uszczupla możliwości zaspokojenia ich potrzeb konsumpcyjnych.
Natomiast biedniejsi płacą wyłącz-
To niby niewiele więcej, ale będzie
to dla nich wzrost średnio aż o
15%, co ludzie słabo zarabiający
z pewnością odczują (niektórzy,
np. ci, którzy z powodu zwiększenia kwoty wolnej w ogóle nie będą
płacić PIT, może skorzystają, inni
jednak zapłacą jeszcze więcej).
– Czy właśnie z tych wszystkich powodów żaden wysoko
rozwinięty kraj świata nie wprowadził podatku liniowego?
– Oczywiście. Przykładowo
w USA jest progresywny podatek
dochodowy i od osób fizycznych,
i od firm, do tego fenomenalny
system ulg: na dzieci, na żonę, na
babcię i dziadka, ba, nawet na teściową, jeśli się ją utrzymuje. System podatkowy ma nie utrudniać
obywatelowi zaspokajania jego
16
a2015-17.qxd
2008-05-10
15:24
Page 2
16
DRENAŻ KIESZENI
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Skończmy z tym absurdem
15 potrzeb. Uważam, że w Polsce,
tak jak w USA za czasów prezydentury Billa Clintona, najniższa
stawka podatku dochodowego
mogłaby wynosić 10%, potem
15%, a górna, naprawdę dla najbogatszych, nawet 50%, oczywiście przy istnieniu ulg na określone cele (np. zakup mieszkania czy
remont). Ulgi podatkowe są prawem obywatela, a poza tym przynoszą korzyści gospodarce. Ich
ograniczanie
spowodowało
w ostatnich latach realny wzrost fiskalizmu i większe obciążenie
obywateli. Oczywiście, ci wszyscy
szamani ekonomiczni likwidujący
w Polsce ulgi, wcześniej skwapliwie z nich skorzystali, stawiając
sobie domy. Uczciwy, kompetentny i obiektywny naukowiec nie
może być zwolennikiem podatku
liniowego i zniesienia ulg, gdyż
wie, że to absurd ekonomiczny.
– W Polsce jednak znacznie
częściej i dobitniej słychać głosy zwolenników wprowadzenia
podatku liniowego i likwidacji
ulg.
– Bo to propaganda jak za Gierka, nielicząca się z faktami. Podatek liniowy leży w interesie zachodnich właścicieli gazet, menedżerów, przedstawicieli instytucji
kapitałowych. Oni często odnoszą
wrażenie, że w Polsce jest wysoki
podatek dochodowy. Tymczasem
w porównaniu z innymi krajami nasze stawki podatkowe nie są wysokie, problem w tym, że mamy niskie dochody. Dochód ludzi płacących w Polsce stawkę 40%, w Europie Zachodniej jest w ogóle wolny od podatku albo wchodzi
w najniższą stawkę. Gdy ktoś
stamtąd przyjeżdża do naszego
kraju, przeżywa szok: musi oddać
państwu znacznie więcej niż na
Życie pod linią
Państwo
Stawka
(w proc.)
Czarnogóra
15
Estonia
21
Gruzja
12
Irak
16
Islandia
23
Kirgistan
10
Litwa
27
Łotwa
25
Macedonia
12
Mongolia
10
Rosja
13
Rumunia
16
Serbia
12
Słowacja
19
Data
wprow.
2007
1994
2005
2004
2007
2007
1996
1996
2007
2007
2001
2005
2003
2004
Prof. Jerzy Żyżyński pracuje w Katedrze Gospodarki Narodowej
na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje
się polityką fiskalną i gospodarczą, bankowością, teorią
podatków
Fot. Mariusz Grzelak
Zachodzie. A to dlatego, że tu jego
dochody są w najwyższej grupie
podatkowej. Może więc, co proponowałem już dawno, ludzie przyjeżdżający z Zachodu powinni
mieć większe koszty uzyskania
przychodu, żeby nie musieli tyle
płacić.
– Jeśli wśród ekspertów zajmujących się w praktyce finansami są właściwie sami przeciwnicy podatku progresywnego, to
może mają oni trochę racji?
– Obniżenie podatku dochodowego dla najbogatszych i zmniejszenie siły nabywczej biedniejszych oznacza, że zostaje więcej
środków w systemie finanso-
wym. I to wyjaśnia – powiem brutalnie, że wręcz demaskuje – zainteresowanie sektora finansowego wprowadzeniem podatku liniowego. Dlatego właśnie wszyscy
tzw. ekonomiści z różnych banków i instytucji finansowych przekonują gorąco, jak to wspaniale
podatek liniowy służy gospodarce. Nie służy gospodarce. Podatek liniowy służy tylko sektorowi
finansowemu. Będzie więcej pieniędzy we wtórnym obrocie, to
więcej pieniędzy trafi do banków,
będą je inwestować, brać większe prowizje; poprawi się koniunktura na giełdzie, bo ją też
zasili więcej pieniędzy.
– Poprawa koniunktury na
giełdzie jest chyba dobra dla całej gospodarki?
– Dla giełdy i dla graczy giełdowych. Jak pokazują ostatnie lata,
wzrosty i spadki na polskiej giełdzie mają minimalny wpływ na
tempo wzrostu gospodarczego.
Na gospodarkę wpływają głównie
wydatki ludzi biedniejszych. Ich
trzeba niżej opodatkować, bo jeśli
zostaną im jakieś dochody, wydadzą je na cele rynkowe, a to poprawi koniunkturę w kraju i zwiększy obroty przedsiębiorców.
Zmniejszy się też wtedy nacisk na
wzrost płac, ograniczony zostanie
wzrost kosztów pracy, co jest także korzystne dla przedsiębiorców.
Ludzie biedniejsi i średnio zamożni powinni płacić mniejszą stawkę,
bo ich pieniądze zostają w gospodarce. Progresywny podatek dochodowy jest więc lepszy z punktu
widzenia mechanizmów gospodarczych – oraz sprawiedliwszy.
– Zwolennicy podatku liniowego uważają zaś, że niesprawiedliwe jest różnicowanie stawek
w zależności od dochodu.
– Jeśli mówimy o sprawiedliwości, to mówmy o całkowitym obciążeniu obywatela daniną na
rzecz państwa. Całkowita danina
składa się, z grubsza biorąc,
z dwóch podatków – pośredniego
VAT oraz dochodowego. Podatek
pośredni jest degresywny, bo
działa wtedy jedno z podstawowych praw ekonomicznych – prawo malejącej stopy konsumpcji
wraz ze wzrostem dochodu. Czyli
im kto bogatszy, tym mniejszą
część swych dochodów wydaje na
cele konsumpcyjne, większą zaś
akumuluje, pomnażając majątek.
Jeśli ktoś zarabia 2 tys. zł miesięcznie, to praktycznie całość dochodu przeznacza na konsumpcję. Jego danina na rzecz państwa
poprzez VAT od wydatków konsumpcyjnych wynosi średnio ok.
11% zarobków. Ktoś, kto zarabia
100 tys. zł miesięcznie i wydaje na
konsumpcję nawet 20 tys. zł, płaci
zaś daninę w postaci VAT wynoszącą niewiele ponad 2% swych
zarobków. Progresywny podatek
dochodowy z wyższą stawką dla
bogatszych pozwala więc częściowo zniwelować degresywny charakter VAT. Jeśli zatem patrzymy
na łączne opodatkowanie obywatela – a tylko tak trzeba patrzeć
– niesprawiedliwy jest podatek liniowy, sprawiedliwa jest zaś progresja. Dlatego – powtarzam – dochody najbogatszych powinny
być opodatkowane wyżej niż biedniejszych.
Rozmawiał:
ANDRZEJ DRYSZEL
a2015-17.qxd
2008-05-10
15:24
Page 3
DRENAŻ KIESZENI
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
W 2007 r. poszkodowani przez skarbówkę wygrali zaledwie 26 spraw
Podatnicy obawiają się fiskusa
Nr 87 (5. V.). Cena 3,95 zł
2,4 mln zł – tylko tyle w ubiegłym
roku wypłacono odszkodowań za błędy skarbówki. Poszkodowani dalej
wolą zadowalać się tylko odsetkami.
Z danych, jakie uzyskaliśmy w Ministerstwie Finansów (MF), wynika, że minimalnie wzrastają kwoty rekompensat
wypłacanych za bezprawne decyzje organów skarbowych. Nadal są to jednak
kwoty symboliczne, ponieważ sądy niechętnie przyznają odszkodowania
skrzywdzonym przez fiskusa. Inna sprawa, że niewielu podatników decyduje
się walczyć o swoje w sądach.
W ubiegłym roku podatnicy wygrali 26
spraw odszkodowawczych, a do ich kieszeni wpłynęło 2,4 mln zł. Tylko tyle, ale to
i tak najwięcej od kilku lat. W 2006 r. wypłacono 0,5 mln zł (84 sprawy), w 2005 r.
– 0,8 mln zł (15 spraw).
Wypłacone kwoty to drobny procent
tego, o co walczą podatnicy z fiskusem.
Obecnie toczą się 32 procesy ze skarbówką, a łączna kwota wszystkich żą-
dań opiewa prawie na 900 mln zł. Najwięcej, bo aż 213 mln zł, dochodzi Elektrim Megadex. Na drugim miejscu plasuje się Centrozap Katowice (100 mln
zł), a na trzecim jest MCI Management,
który za zniszczenie JTT Computer sądzi się o blisko 40 mln zł. Czy te firmy
nie porywają się z motyką na słońce?
Tomasz Holz, prezes Megadeksu,
twierdzi, że jego firma została zniszczona przez skarbówkę i istnieje już tylko
po to, aby odzyskać utracone z winy fiskusa pieniądze.
Andrzej Lis, dyrektor zarządzający MCI, też jest dobrej myśli.
– Nasze straty wyceniliśmy prawie na
40 mln zł. Proszę zauważyć, że jeszcze
przed rozpoczęciem procesu sąd wydał
nakaz zapłaty Skarbowi Państwa tej
kwoty, więc chyba dostrzegł nasze argumenty. Nasz przeciwnik jednak się
odwołał – mówi Andrzej Lis.
Wyrok w sprawie MCI może być przełomowy. Wygranie wysokiego odszkodowania może zachęcić wiele innych
firm do walki (wyrok może zapaść przed
wakacjami). Zdaje sobie z tego sprawę
Marcin Dziurda, prezes Prokuratorii Ge-
neralnej, państwowej kancelarii prawnej
broniącej w sądach Skarbu Państwa.
– Jeżeli sąd przyzna MCI wysokie odszkodowanie, może to być sygnał dla
wielu podatników, że warto się procesować. Wtedy może ruszyć lawina pozwów – uważa Marcin Dziurda.
Dlaczego podatnicy otrzymują tak
mało odszkodowań? Bo zadowalają się
odsetkami i nie chcą zadzierać z fiskusem.
– Podatnicy mają opory przed procesowaniem się o odszkodowania, gdyż
nie chcą narażać się skarbówce i np.
sprowadzić na siebie dodatkowych kontroli. Nie każdego też stać na proces. Ponadto poszkodowani często zadowalają
się odsetkami – mówi Dorota Szubielska, prawniczka, która wygrała m.in.
w NSA sprawę dla Optimusa.
Potwierdzać to mogą dane resortu finansów. W 2007 r. organy skarbowe wydały 114,5 tys. decyzji pokontrolnych
wobec 27,7 tys. podatników. Stwierdziły
zaległości podatkowe na 1,7 mld zł. Do
drugiej instancji odwołano się tylko w co
trzeciej sprawie. To pokazuje, że firmy
i obywatele szybko składają broń. Izby
17
skarbowe wydały 34,5 tys. decyzji, wobec których skargi kasacyjne do NSA
złożono tylko w 2 tys. przypadków. Co
czwarta z tych spraw została wygrana
przez podatników. Fiskus wypłacił 157
mln zł odsetek. Oznacza to, że na 114,5
tys. decyzji domiarowych pozytywnie
dla podatników w NSA zakończyło się
niecałe... pół procent (443 sprawy).
JAROSŁAW KRÓLAK
28 tys. Wobec tylu podatników
w 2007 r. organy skarbowe orzekły
domiary podatkowe na łączną
kwotę 1,7 mld zł.
2 tys. Tyle sporów podatkowych
z fiskusem trafiło w ubiegłym roku
do NSA...
443 ...a tyle z tych spraw wygrali
podatnicy.
***
ZAPŁACIMY ZA URZĘDNIKÓW. Jeżeli MCI Management,
którym kieruje Tomasz Czechowicz, wygra odszkodowanie od fiskusa, to śladem jego firmy podąży zapewne wielu innych skrzywdzonych przez skarbówkę. Jacek
Rostowski, minister finansów, będzie miał pełne ręce roboty. Pieniądze na odszkodowania i tak
niestety pójdą z kieszeni wszystkich podatników.
R E K L A M A
a2018.qxd
2008-05-10
15:28
Page 2
18
STAN PRZEJŚCIOWY
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
O tym, dlaczego Niemcy nie chcą kupować polskiej ziemi, a my
niemiecką powinniśmy
Drang nach Westen
Nr 5. Cena 8 zł
Polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji poinformowało, że Niemcy nie chcą wykupywać
polskiej ziemi. To dowód, że podłość
ludzka nie zna granic, choć właściwie
niczego lepszego po Niemcach nie należało się spodziewać. To znaczy inni
cudzoziemcy też polskiej ziemi nie
chcą, ale im można jeszcze jakoś wybaczyć. (Najbardziej chcą Holendrzy, ale
to akurat nie powinno dziwić, bo jak
ktoś żyje od wieków w dołku, to chciałby pewnie go wreszcie zasypać). Jednak to, że polskiej ziemi nie chcą właśnie Niemcy, jest nieuczciwe, niesprawiedliwe, niegodziwe i w ogóle nie...
Tym bardziej że dajemy im przykład,
jak powinni postępować. Media drukowane i elektroniczne donoszą ostatnio
coraz częściej i z coraz większą satysfakcją, że Polacy wyjeżdżają do pustoszejących wschodnich landów Niemiec, kupują niemieckie domy, niemiecką ziemię i zaczynają dominować
na niemieckim rynku. Co prawda, na razie nie słychać jeszcze nic o zmuszaniu
Niemców do niewolniczej pracy u Polaków, ale w końcu nie od razu Berlin zbudowano.
mieszkania i gospodarstwa, nie czekaliśmy. Na prastare niemieckie ziemie
Prus, Meklemburgii i Brandenburgii zaczęło wyjeżdżać coraz więcej naszych
rodaków! Na wschodzie Niemiec zaczęło przybywać miasteczek i wsi,
w których Polacy stanowią coraz większe kolonie. Dzięki nam wymierające
osady widma rozpoczęły nowe życie.
A to dopiero początek polskiej Drang
nach Westen.
3.
Ale Niemcy dalej nic. Przecież nie
po to wygraliśmy z nimi wojnę, a Janek
Kos zatykał rogatywkę z polskim orłem
na Bramie Brandenburskiej, żeby oni
chcą się do tego przyznać!
Wystarczy porównać to z postawą
Polaków w Niemczech, żeby od razu
dostrzec różnicę. Dzięki naszej ekspansji na Zachód możemy swobodnie ponarzekać na Germanische Wirtschaft,
która doprowadziła do degrengolady
kwitnącą niegdyś ziemię Ericha Honeckera! Co prawda zabawę psuje nieco
fakt, iż niemieckie media w ogóle nie biją na alarm, że Polacy jawnie i przez
podstawionych zdrajców narodu niemieckiego wykupują pragermańskie
ziemie, w które wsiąknął pot cesarza Ottona i kanclerza Bismarcka, ale widocznie nie można od razu mieć wszystkiego.
5.
2.
Niemcy TEŻ powinni robić wszystko,
żeby jawnie czy potajemnie (wszystko
jedno) dążyć do wykupienia polskiej
ziemi. Do końca, do ostatniej piędzi!
Fakt, że przez ostatni rok, w dodatku rekordowy pod tym względem, kupili tylko 90 hektarów naszej ojczyzny, czyli
niespełna jeden kilometr kwadratowy,
to niedopuszczalna drwina z tego, co
o Niemcach myślimy i piszemy. W tym
tempie groźba, że przyjdą i wykupią
Polskę, może spełnić się dopiero
po mniej więcej 350 tysiącach lat (Homo sapiens pojawił się na ziemi jakieś 250 tys. lat temu), a takiego zagrożenia nie sposób przecież traktować
poważnie!
Nie ma się co oszukiwać, tak zachować się mogli tylko Niemcy! A przecież
kto jak kto, ale właśnie ONI mają historyczny obowiązek uczynienia wszystkiego, co możliwe, by posiąść nasze historyczne dziedzictwo.
Jakże inna jest postawa Polaków!
Kiedy okazało się, że po zjednoczeniu
Niemiec prawie połowa mieszkańców
byłej NRD wyjechała do landów zachodnich, pozostawiając na wschodzie
puste, a co najważniejsze, tanie domy,
się rano, żeby w swoim szwargoczącym języku, niepodobnym do żadnego,
którym posługują się ludzie o jasnych
sercach i czystych umysłach, knuć plany zagarnięcia polskich dóbr narodowych, to część naszej historii. Niemcy
spiskujący po nocach, jak zgermanizować tych, którzy Polskę wybrali na swą
ojczyznę, Mikołaja Kopernika, Wita
Stwosza i Steffena Möllera, to po prostu
część naszej tradycji, jak Kochanowski,
Sienkiewicz i Katarzyna Grochola.
Bez Niemców marzących o ekspansji
na wschód, co prawda już bez czołgów
i karabinów, ale z portfelami pełnymi
marek, tylko dla niepoznaki nazywanymi euro, polska myśl narodowa straci
podstawową pożywkę. Bez Niemców
chcących posiąść kurpiowskie chaty
strzechą kryte i mazowieckie równiny,
gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak
śnieg biała i panieńskim rumieńcem
dzięcielina pała, jak pisał Poeta, polska
scena polityczna zwiędnie.
Podsumowując, Niemcy mają obowiązek nienawistnie pałać żądzą zagarnięcia Śląska, Mazur i Pomorza, a potem także reszty Polski, gdzie kruszynę
chleba podnosi się z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba (inny Poeta).
Mają konstruować makiaweliczne plany
skolonizowania Polski. I mają robić
wszystko, by polską ziemię kupić.
A my jej i tak im nie sprzedamy.
Rys. Katarzyna Zalepa
teraz kupowali sobie ziemię w słonecznej Portugalii czy na Lazurowym Wybrzeżu, zamiast nad brudnym Bałtykiem. Nie po to Hans Kloss ryzykował
życie swoje oraz kolegów z wywiadu Armii Czerwonej, oszukując Abwehrę i SS
razem wzięte, żeby teraz niemieccy
emeryci kupowali domy na Wyspach
Kanaryjskich, zamiast w Mikołajkach
czy Karpaczu. Być może trudno tam
dojechać, a poza tym jest ciasno i niewygodnie, ale przecież Niemcom właśnie tak powinno być.
Nie po to też byliśmy najpierw przez
komunistów, a potem przez partie prawdziwych Polaków utrzymywani w strachu, że przyjdą Niemcy i przepędzą nas
z piastowskiej ojcowizny, ze szczególnym uwzględnieniem Ziem Odzyskanych, żeby oni teraz udawali, że w ogóle nigdy nie mieli takiego zamiaru. Bo
dobrze wiemy, że mieli, tylko teraz nie
Przyjdzie jeszcze dzień, kiedy zorientują się, że prawdziwym celem Polaków
jest przesunięcie granic Rzeczypospolitej daleko za Berlin oraz Drezno i przyłączenie wykupionych terenów do Polski. W końcu Berlin powstał na miejscu
słowiańskiej Kopanicy, a Słowianie z Łużyc do dziś cierpią przygnieceni germańskim butem. Ale kiedy już się z nimi
połączymy, będzie za późno, by to odwrócić.
4.
Nie ma co jednak ukrywać, że Niemcy dyszący chęcią wykupienia polskiej
piastowskiej ziemi są nam potrzebni jak
powietrze! Niemcy snujący po nocach
wizje ekspansji na wschód i plany brutalnego zniewolenia dumnych synów
Wandy i Smoka Wawelskiego są wpisani w naszą tożsamość narodową i wara
im od jej zmieniania. Niemcy budzący
Natomiast my nie powinniśmy rezygnować z wykupywania ziemi niemieckiej. Każdy kolejny ar, a nawet metr
kwadratowy niemieckiej ziemi, którą kupimy, będzie dowodem, że być może
po raz pierwszy w polskiej historii zaczęliśmy myśleć perspektywicznie.
Z bardzo prostego, choć geopolitycznego powodu. Stefan Kisielewski często powtarzał, że raz na kilkadziesiąt lat
Niemcom, na co dzień narodowi filozofów i kompozytorów, odbija i w zasadzie
nie ma na to rady. Kiedy więc za kilkadziesiąt lat naszym zachodnim sąsiadom znów zrobi się za ciasno i postanowią zająć sobie jakąś część świata
– rzecz jasna, będzie to jak zwykle właśnie nasz kawałek Europy – zaproponujemy im odkupienie ziem w okolicach
Frankfurtu nad Odrą, Lipska i Berlina,
które teraz tanio przejmiemy. Oczywiście za cenę, którą wtedy my będziemy
dyktować!
Dlatego trzeba kupować szybko i jak
najwięcej. Teraz, póki jeszcze jest tania!
Zanim Niemcy się połapią. Najlepiej
za pieniądze wyciągnięte od Unii Europejskiej, bo zysk będzie wtedy podwójny.
Być może dzięki temu po raz pierwszy od czasów margrabiego Hodona,
bitwy pod Cedynią oraz bohaterskiej
obrony Niemczy i Głogowa uda się
uniknąć konfliktu z Niemcami. A w dodatku jeszcze na tym zarobimy!
MARIUSZ URBANEK
Tytuł pochodzi od redakcji „Angory”)
a2019.qxd
2008-05-09
18:56
Page 1
Z tego, co ludzie wyrzucają, można również całkiem nieźle żyć
Pieniądze leżą na ulicy
Nr 167 (22. IV.). Cena 1 GBP
Robert przyjechał do Londynu – można powiedzieć – na gotowe. Praca
w stolarni, nieźle płatna, u Polaka, czysty
pokój z niepijącym i niepalącym współlokatorem.
Zaczęło się od lodówki
Zeszłoroczny sierpień był – jak na tutejsze warunki – upalny i właśnie wtedy
zepsuła się lodówka. Landlord akurat
się tym nie przejmował, a zapas mięsa
i wędliny niepokojąco zieleniał. Trzeba
było robić zakupy codziennie, a na to
nie było czasu i siły. Którejś niedzieli Robert wybrał się na spacer po okolicy i zobaczył lodówkę. Najpierw jedną, później
drugą, trzy telewizory, pudło z lalkami,
etażerkę, stolik pod telewizor, ławę z rattanu ze szklanym blatem i rulon nowiutkiej wykładziny. Ze współlokatorem Arkiem przytargali lodówkę, ale okazało
się, że jest zepsuta. Zaryzykowali więc
wyprawę po drugą. Ta była nowsza,
większa, a co najważniejsze – sprawna.
Wykładzina powędrowała do pokoju,
podobnie jak telewizory, ława i etażerka.
Skromnie dotychczas urządzony pokój
stał się bardziej luksusowy. Natomiast
korytarz był coraz bardziej zagracony,
wąskim korytarzem trudno było przejść,
bo zastawiony był telewizorami, mikrofalówkami i monitorami. Mieszkający
na górze Węgrzy wielokrotnie prosili Roberta, by usunął zawalidrogi z korytarza,
a on obiecywał, że się tym zajmie, ale
zamiast ów sprzęt powynosić, donosił
z Arkiem kolejny. I wtedy wpadł na pomysł, który odmienił życie jego i Arka.
Nie od razu, rzecz jasna.
Początki były łatwe
Pewnego dnia w pracy, podczas lunchu, Robert zapytał współpracowników,
czy któryś z nich nie potrzebuje telewizora, pralki lub mikrofalówki. Okazało się,
że potrzebują. Ceny były przystępne.
Starsze telewizory po 15-20 funtów, nowszego typu po 20-40. Znaleźli się też
amatorzy na mikrofalówkę, pralkę, monitor. Tym sposobem, nie inwestując, Robert zarobił w ciągu godziny 200 funtów,
z których połowę dał Arkowi. Koledzy
z pracy mieli z kolei swoich kolegów i koleżanki. Korytarz pustoszał i pokój też.
– Bazuję na tych ludziach, którzy dopiero co przyjechali i nie mają pieniędzy
na nowe rzeczy – mówi Robert.
Sprawdź bezpieczniki
Z telewizorami to jest tak, że we
wtyczce zamontowany jest bezpiecznik.
Właściciele, szczególnie kobiety, nie
19
PRAWIE ŚMIECIARZE
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
wiedzą, że za grosze można go kupić
i wymienić.
Robertowi spodobało się to uboczne
zajęcie i doszedł do wniosku, że zamiast
przerzynać deski, lepiej pójść na swoje.
Był jeden problem – bliskie sąsiedztwo
było wyczyszczone przez nich ze
wszystkich używanych rzeczy, a z dalszych dzielnic Londynu nie sposób było
przenieść na plecach tapczanu, lodówki
czy nawet telewizora.
Volkswagen i kombinezony
– Kupiliśmy dostawczego volkswagena, w bardzo przyzwoitym stanie,
za 1400 funtów. Zrezygnowaliśmy z pracy i zajęliśmy się już na dobre handlem
używanymi rzeczami. Jesteśmy teraz
śmieciarzami. No, prawie śmieciarzami.
– Ale „prawie” robi wielką różnicę
– dodaje ze śmiechem Arek.
Tyle dobra i ma się zmarnować?
Niestety, pech chciał, że przez dwa tygodnie, które nastały po usamodzielnieniu, zdobyczy było tyle, co kot napłakał:
jeden laptop, sprawny co prawda, fotel
i dwie kolumny głośnikowe. Wtedy Robert uznał, że najwyższy czas zapewnić
sobie stały dopływ towaru. Zakupił dwa
żółte kombinezony robocze, zielonymi
wodoodpornymi markerami wymalował
napis „ARO Recycling” (ARO – od Arek
i Robert) i udał się ze swoim wspólnikiem na obchód dzielnicy. Pukali
do drzwi każdego domu. Właścicieli lub
mieszkańców pytali, czy mają w domu
coś, czego chcieliby się pozbyć, bo oni
to chętnie zabiorą. Niektórzy proponowali teściowe lub żony, ale wtedy Robert
odpowiadał, że nie ma licencji na handel
żywym towarem. Obchody były strzałem w dziesiątkę. Okazało się, że wnętrza domów kryją nieprzebrane skarby.
Kłopoty też się zdarzają
Pojawił się kolejny problem: gdzie to
magazynować. Zrobili rajd po internecie
i po Londynie, by wyszukać „second
handy” – to w nich postanowili upychać
nadwyżki. Było już lepiej, ale nie za dobrze. Właściciele „second handów” niechętnie płacili gotówką, proponowali
wzięcie w komis albo płacili marne grosze.
– Biurko, za które wytargowałem siedem funtów, poszło jeszcze tego samego dnia za 35, ale musiałem wyzbywać
się towaru za bezcen, żeby mieć miejsce na następny.
Nierzadko zdarzał się „złoty strzał”
– likwidacja sklepów czy biur. Wtedy Robertowi i Arkowi trafiały się prawie nowe
meble oraz komputery, drukarki, skanery, faksy i kserokopiarki.
Przeprowadzka
Pewnego dnia uznali, że pora zmienić
lokum na większe, z jakimś placem lub
Fot. www.elia.gemeinschaft.de
ogrodem, gdzie można zmagazynować
gromadzone rzeczy. Ciężko było, ale
dogadali się z pewnym Hindusem
na Sheperd’s Bush. Płacili dość sporo,
ale ta lokalizacja miała swoje dobre strony, właściwie stronę – mieli stamtąd zaledwie dwa kilometry do Portobello,
a tam znajduje się pokaźny bazar, gdzie
handluje się wszystkim.
Biznes na desce
– Kiedyś zdarzyło mi się odwiedzić
ten bazar i byłem mocno zdziwiony, że
oprócz rzeczy wartościowych jest tam
pełno chłamu, a nawet śmieci.
No tak, bo jak nazwać „yellow pages”
sprzed dwóch czy trzech lat, nieaktualne i w złym stanie, zardzewiałe nożyczki
czy popsute maszyny do pisania.
– Zainstalowaliśmy się tam i stwierdziłem, że stare porzekadło, iż „każdy towar
ma swojego kupca”, jest jak najbardziej
prawdziwe. Byłem świadkiem, że wszystko da się sprzedać, że na wszystko prędzej czy później znajdzie się amator.
Stoisko Roberta i Arka to szeroka
i długa deska oparta na metalowych stojakach. Montaż trwa dwie minuty, demontaż również. Deska i otoczenie zapełnia się szybko towarem. Czegóż tu
nie ma: trzy telewizory, mikrofalówka duża i mała, pudło ze sfatygowanymi lalkami i misiami, piłkarzyki (jednego zawodnika brakuje i rączka jest uszkodzona),
brzydki blaszany świecznik, płaski monitor, osiem poduszek i wiele innych rzeczy. Utarg z soboty, bo tylko w soboty
działa bazar – 500 funtów.
Wspólne zjadanie
W wielkanocny poniedziałek Robert
z Arkiem przyjechali po mnie około południa. Przespacerowaliśmy się po najbliższym otoczeniu. Niedaleko było
miejsce zawalone rupieciami. Robert
z Arkiem wkładają rękawice i zaczynają
przegląd. Solidna deska do prasowania, stan idealny, drukarka starego typu
– zniszczona, półbuty męskie w dobrym stanie, wykładzina – wyłożono nią
podłogi w domu, resztę wyrzucono.
Wykładzina jest zbyt wilgotna, więc zostanie na miejscu, ale rower powędruje
do samochodu, bo tylko łańcuch jest
lekko pokryty rdzą. W rozlatującym się
dużym kartonie pełno kaset wideo
i płyt CD, wszystkie z bajkami dla dzieci. Pudło ląduje po stronie rzeczy nieprzydatnych.
– Musielibyśmy przejrzeć wszystkie
płyty. Zajęłoby to zbyt dużo czasu, a zarobek marny, może 15 funtów – wyjaśnia Robert.
Pukamy do drzwi kolejnych domów.
Wszędzie witani jesteśmy z uśmiechem.
Robert pyta o niepotrzebne rzeczy
i umawia się na sobotę, ale z niektórych
domów można już zabrać dzisiaj. Mieszkańcy Myrtle Road i Shakespeare Road
jakby się zmówili, bo prawie wszędzie
dostajemy opiekacze. Na końcu ulicy
stoi telewizor i ekspres do kawy. To ja
wypatrzyłem te przedmioty, więc są moje. Robert i Arek pomagają mi to wnieść
do domu – prawie nowy telewizor firmy
„Wharfsdale” wędruje na miejsce starego „Matsui”. Wzrok Roberta pada
na moją mikrofalówkę.
– Po cholerę ci taka olbrzymia mikrofala? – pyta.
To fakt, jest duża i do tego większość
jej funkcji to dla mnie tajemnica. Robert
zabiera ją na dół, a w zamian otrzymuję
mniejszą. Kiedy wsiada do samochodu,
dzwoni telefon.
– To Harry, skupuje złom. Współpracujemy z nim, dzięki czemu też mamy
z tego trochę pieniędzy – mówi Robert
po zakończonej rozmowie.
Biały volkswagen z napisem „ARO Recycling” rusza powoli sprzed mojego domu. „Prawie śmieciarze” mają jeszcze
do odwiedzenia kilka ulic na Chiswick.
JANUSZ MŁYNARSKI
Tytuł oryginalny:
„Prawie śmieciarze”
a2020-22.qxd
2008-05-09
19:43
Page 2
20
NA PAGAJACH, NA PAGAJACH!
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Zaczął się sezon i na polskie jeziora prócz wytrawnych żeglarzy wylegnie horda dyletantów.
Co zrobić, żeby nie potopili siebie i innych?
Za tych, co na jeziorze!
Nr 108 (9. V.). Cena 1,70 zł
Nowy polski żeglarz śródlądowy
szuka
kamizelki
ratunkowej
przez 15 minut, a do komór wypornościowych jachtu ładuje hektolitry piwa. Żaglówki używa niczym
motorówki, przemieszczając się
na silniku między portami, w których zamiast szant rozbrzmiewają
hity Dody Elektrody. Umiejętności
ma zerowe, co wróży katastrofę,
zwłaszcza że Instytut Meteorologii
i Gospodarki Wodnej nie wyklucza
szkwałów o sile 12 stopni w skali
Beauforta.
2 maja, o godz. 11.30, w Giżycku
nastąpiło oficjalne otwarcie żeglarskiego sezonu. Kiedyś o tej porze roku na Mazurach nie było nikogo,
a łabędzie bały się ludzi. Dziś roi się
od żaglówek, a maleńka dziewczynka wychyla się przez burtę jachtu
i karmi łabędzia zielonym groszkiem
z puszki za pomocą widelca. Śmigłowiec pewnej stacji telewizyjnej wisi kilkanaście metrów nad głowami
ludzi i wznieca tumany wody. Portowemu towarzystwu nudzi się przekrzykiwanie hałasu i w stronę śmigłowca lecą puszki po piwie. Żadna nie trafia, ale wszystkie lądują
w wodzie.
– Puszek mają dostatek – komentuje zgryźliwie Wojciech Caban, członek zarządu Polskiego Związku Żeglarskiego, wyglądając przez okno
głównego budynku portu. – Od rana zdążyli już popić, a potem wypłyną na Niegocin. To jedno z największych mazurskich jezior, a Instytut
Meteorologii ostrzega dziś przed silnymi burzami – Caban spogląda
z niepokojem na horyzont.
Rejon Wielkich Jezior Mazurskich
przez dziesiątki lat uchodził za bezpieczny, a większość śmiertelnych
wypadków była spowodowana... porażeniami prądem z drutów wysokiego napięcia wiszących nad kanałami.
Łodzi pływało niewiele, umiejętności
żeglarzy i ich wyczucie zagrożenia
były spore, a pogoda bardziej stabilna. Od 10 lat w szczycie sezonu
po jeziorach pływa naraz około 50 tys. ludzi. To tak, jakby ludność 13 miast typu Mikołajki jednego
dnia ruszyło na wodę. I mimo
że 21 sierpnia 2007 roku potężny huragan, który zatopił 15 łodzi (do dziś
wydobyto osiem), a wraz z nimi 12
osób, zmienił spojrzenie meteorologów i starszych żeglarzy na Mazury,
Piwo, dziewczyny i śpiew... i nieszczęście gotowe
spora część niedoświadczonych
wodniaków wciąż traktuje jeziora niczym akwen domowej wanny.
Laicy, jak oceniają ich fachowcy, ci
mało wytrawni żeglarze, bez wiedzy
i doświadczenia, stanowią dziś około 30 proc. wszystkich pływających.
Ale będzie ich więcej, bo od 1 stycznia zniesiono konieczność posiadania patentów na prowadzenie jachtów do 7,5 metra długości, czyli jakieś 70 proc. jednostek na Mazurach.
Łodzie do 12 metrów nie wymagają
już rejestracji. Praktycznie uniemożliwia to kontrolę nad tym, co i w jakim
stanie technicznym pływa po naszych wodach.
Jaki będzie ten rok dla polskiego
żeglarstwa? Czy liberalizacja przepisów w połączeniu z coraz bardziej
kapryśną aurą nie doprowadzi do kolejnej katastrofy? I co trzeba zrobić,
by jej uniknąć?
Żeglarz nie zwierzę
W miniony weekend turyści chętnie rozmawiali o zeszłorocznej trage-
Fot. J. Marek/Forum
dii, ale ton tych rozmów w miarę
wzrastania nastroju ogólnej wesołości i gęstnienia piwnych oparów był
coraz bardziej lekceważący.
– Półgłówki pływali, to się potopili
– mężczyzna o zmęczonych oczach
macha ręką. On pływa od lat. Znaki
na niebie czyta jak z otwartej książki.
Czarna chmura, trzeba uciekać. Proste. Ale, jak pokazuje doświadczenie
ubiegłorocznego „białego szkwału”,
proste nie jest.
– Cieszę się, że w każde miejsce
Mazur możemy dopłynąć w 15 minut,
bo roboty nam w tym roku nie zabraknie – mówi Radosław Wiśniewski, szef giżyckiej jednostki WOPR.
Tak jak my wielokrotnie rozmawiał
z meteorologami, którzy nieoficjalnie
ostrzegają przed narastającą niestabilnością pogody i możliwością huraganów nawet do 12 stopni w skali
Beauforta. Oficjalnie wolą się nie wychylać z długoterminowymi prognozami.
– Powiem tylko, że trzeba uważać
– stwierdza ostrożnie Maciej Macie-
jewski, dyrektor białostockiego oddziału IMiGW.
Jednak dla doświadczonych żeglarzy coraz gorsze warunki pogodowe
na Mazurach są sprawą oczywistą.
– Pogodowe wybryki wyraźnie nasiliły się w ciągu ostatnich czterech
lat – twierdzi Aneta Terej, żeglarka
pracująca w jednej z najstarszych
wypożyczalni jachtów „Keja” w Węgorzewie. – Jednym z pierwszych
symptomów ocieplania się klimatu są
porywiste, huraganowe wiatry – wyjaśnia. Właśnie takie, jakie powiały 21 sierpnia ubiegłego roku.
– Płynąłem na żaglach po Jeziorze
Nidzkim, jakieś 10 kilometrów od Mikołajskiego, gdzie było epicentrum
huraganu – opowiada Czesław Kropielnicki, sternik jachtowy żeglujący
po Mazurach od 50 lat. – Nagle z południowego wschodu zaczęła się wyłaniać najczarniejsza chmura, jaką widziałem. Zrzuciliśmy żagle, odpaliliśmy maszynę i hyc na zawietrzny
brzeg. Stanęliśmy w trzcinach
na dwóch kotwicach. Nie minęło 1,5 minuty, a na Nidzkim leżało kilka łodzi. Dmuchnęło z niebywałą siłą
– wspomina. – Tu nie było trzeba instynktu żeglarza, ale zwykłego instynktu przetrwania! Każde zwierzę
wiedziałoby, że należy szukać schronienia – wzrusza ramionami.
Na Jeziorze Mikołajskim wichura
osiągnęła moc huraganu. Wiatr przeleciał po wielkich Śniardwach ze
sztormową prędkością 90 km/godz.,
by wpadłszy w wąską rynnę Mikołajskiego, rozpędzić się do „dwunastki”.
– Zabrakło nam skali, więc na pewno
wiało ponad 136 km/godz. – twierdzi
Maciejewski. – To był najsilniejszy
wiatr na Mazurach w letnim sezonie.
Godzinę przed kataklizmem z białostockiego IMiGW poleciały eterem
na Mazury ostrzeżenia. Policja
i WOPR z motorówek uprzedzały żeglarzy o nadciągającym żywiole
przez megafony, a mimo to niewiele
łodzi zdecydowało się przybić
do brzegu.
Wywrotka 39 jachtów nie jest rekordowa, ale liczba jednostek zatopionych i ofiar śmiertelnych przeraziła ratowników.
– Wszystkie łódki, które poszły
na dno, były samoróbkami, a ich komory wypornościowe zostały przerobione na schowki – zdradza szef Mazurskiego WOPR-u Zbigniew Kurowicki.
Jachty oferowane przez renomowane wypożyczalnie zwykle są bez-
a2020-22.qxd
2008-05-09
19:43
Page 3
NA PAGAJACH, NA PAGAJACH!
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
pieczne, posiadają wszelkie wymagane atesty. Gorzej z firemkami typu
krzak albo prywatnymi osobami, które w szopie zbudują sobie łódkę
z dwóch starych. A potem, żeby zarobić parę złotych, wynajmują innym,
nie przejmując się zasadami bezpieczeństwa.
Komory wypornościowe niektórych jachtów zatopionych podczas
zeszłorocznego huraganu zamiast
poliuretanową pianką, pozwalającą
wywróconej łodzi utrzymać się
na powierzchni, wypełnione były zapasami piwa.
– Wystarczy popatrzeć, jak się
większość dzisiejszych żeglarzy
ształuje – irytuje się Kurowicki. – Połowa bagaży to alkohol! To zjawisko, które wynika z masowości i coraz większej komercjalizacji żeglarstwa. Wielu osobom nie chodzi o to,
żeby żeglować, ale bujać się
od portu do portu, popijając zimne
piwko. Więc i miejsce na lodóweczkę potrzebne.
– I na ciuchy, bo ludzie chcą szpanować na dyskotekach – konstatuje
ze smutkiem Aneta Terej.
Za to brakuje go na kamizelki ratunkowe, upychane byle gdzie. Żadna z zeszłorocznych śmiertelnych
ofiar nie miała na sobie kamizelki.
– I tu się kryje dramat – twierdzi Ku-
rowicki. – Ogółem wyłowiliśmy z wody około stu osób. Tylko trzy w kamizelkach. Wszystkie mówiły... po francusku.
W zeszłym sezonie WOPR i wodna policja zatrzymywały łódki i prosiły o pokazanie kapoków. Rekordzista
znalazł wymagany sprzęt w ciągu
pięciu minut, ale byli i tacy, którzy
szukali prawie pół godziny. Ci pierwsi mieliby szansę uniknąć kłopotów,
drudzy to kandydaci na topielców.
– Woda to żywioł, powietrze to żywioł, ale jedno plus drugie to żywioł
do kwadratu – uważa morski kapitan
Jerzy Kochanek. – Nie trzeba huraganu, żeby głupsi, słabsi i nieprzygotowani się potopili – dodaje.
Róbta, co chceta
Po jeziorach pływa coraz więcej
i tych głupszych, i tych słabszych,
i tych nieprzygotowanych. Żeglarstwo, dawniej elitarne, zarezerwowane dla wybrańców zrzeszonych
w klubach żeglarskich, stało się sportem masowym.
– Moda na nie pojawiła się wraz
z tą na aktywny wypoczynek, która
przyszła ze Stanów jakieś 10 lat temu
– opowiada Aneta Terej. Żeglarstwo
idealnie się w ten nowy model wpasowało, bo jest w nim i element sportu, i obcowanie z naturą.
Rozprzestrzeniało się w postępie
geometrycznym – każdy, kto zabrał
na swoją łódź cztery niepływające
osoby, przysparzał w następnym roku czterech nowych żeglarzy. Ci zamożni wracali na swoich łodziach. Inni je czarterowali. Wraz z rosnącym
popytem spadały ceny czarteru
– dziś za wynajem 7-osobowej łódki
płaci się średnio 270 złotych za dobę, wychodzi po 38,50 na głowę. Taniej niż w najlichszym mazurskim hotelu. I tak to wciąż się nakręca.
– Szacujemy, że w kraju pływa około 40 tys. śródlądowych jachtów
– mówi Zbigniew Stosio, sekretarz
generalny Polskiego Związku Żeglarskiego. Ile osób żegluje? Dwa miliony? Więcej? Bóg raczy wiedzieć.
Zwłaszcza dzisiaj, kiedy każdy może
skombinować sobie łajbę i ruszyć
na wodę.
21
Ten sezon będzie przełomowy, bo
do grupy niedouczonych ludzi i niezarejestrowanych jachtów dołączą
„żeglarze” bez patentów. Krótko mówiąc: wolnoamerykanka.
– Przekładając na krajobraz szos,
wygląda to tak, jakbyśmy mieli tylko
informacje o TIR-ach, a samochody
osobowe i mniejsze ciężarówki zostawili poza kontrolą – tłumaczy Stosio. A prowadziliby je kierowcy niemający prawa jazdy.
– Żeglarstwo to sport dla wolnych
i odpowiedzialnych ludzi – ripostuje
Włodzimierz Ring, zwany „Burym Kocurem”, ze stowarzyszenia Samoster, które walczyło o liberalizację
przepisów. Tłumaczy, że nasze przepisy dotyczące żeglarskich licencji
oraz rejestracji jachtów w porówna 22
Żegluj bez obaw
Eksperci, kapitan morski Jerzy Kochanek i Czesław Kropielnicki, sternik jachtowy od 50 lat żeglujący po Mazurach, radzą:
Jak przewidywać pogodę na kilka godzin do przodu
Tu sprawdza się powiedzonko o ciszy przed burzą. Jeśli z twoich żagli
zniknie wiatr, poczujesz duszność i pieczenie słońca albo jeśli widzisz cumulusy – kłębiaste chmury rozrastające się lub ciemniejące – burza i wichura są blisko. Uciekaj w stronę brzegu, nie czekając na rozwój wydarzeń. Nigdy nie wiadomo, co nastąpi w niestabilnej aurze Mazur. Najlepiej jest stanąć w trzcinach na kotwicy, wyrzuconej daleko od nich – dzięki niej będzie
można wyciągnąć się z chaszczy po ustąpieniu wiatru. Po wpłynięciu
w trzciny, rzuć drugą kotwicę – nie pozwoli wiatrowi wywlec cię z powrotem
na jezioro.
Jeśli nie zdążyłeś uciec
Gdy pod dużą chmurą zobaczysz rozpędzone jaśniejsze strzępy, to znak,
że zawieje naprawdę mocno i nie masz wiele czasu. Staraj się płynąć z wiatrem, bez żagli lub na maleńkim jak chusteczka do nosa foku. Szkwały burzowe z cumulonimbusa trwają krótko i może nie będziesz zmuszony wbijać
się w brzeg.
Ale o wiele bezpieczniej będzie, jeśli zrobisz tak:
Zrzuć żagle i zwiąż w kilku miejscach linkami, bo wstaną i zaczną pracować. Na silnym wietrze mogą wyrwać się spod kontroli. Bom może uderzyć w głowę i pozbawić przytomności.
Wypuść cały miecz, żeby obniżyć środek ciężkości łodzi i zapobiec wywrotce.
Wywołaj załogę z kabiny na pokład i zamknij kabinę.
Dopilnuj, żeby wszyscy założyli i zapięli kamizelki ratunkowe.
Wyrzuć kotwicę z dziobu albo z rufy, pamiętając o zaknagowaniu drugiego końca.
Spokojnie pozwól łodzi dryfować tak, jak każe wichura. Kotwica będzie
ustawiać łódź najmniejszą powierzchnią do wiatru. Jeśli zaczepi się o dno,
w miarę łagodnie cię wyhamuje.
R E K L A M A
a2020-22.qxd
2008-05-09
19:43
Page 4
22
NA PAGAJACH, NA PAGAJACH!
Za tych, co na jeziorze!
21 niu np. z Europą Zachodnią były bardzo restrykcyjne. Państwa unijne wymagają patentów dopiero na jachty
powyżej 12 albo 15 metrów długości.
A w Polsce obowiązywały peerelowskie zasady, zgodnie z którymi państwo chciało kontrolować wszystko.
No i nie bez znaczenia jest to, że
– jak oszacowaliśmy – w ten sposób
właściciele jachtów zaoszczędzili
w ciągu roku 12 mln zł, które musieliby zapłacić Polskiemu Związkowi
Żeglarskiemu za przeglądy techniczne i rejestrację.
Jednak środowisko żeglarskie jest
w tej kwestii podzielone, bo nie wszyscy są entuzjastami aż tak dalece posuniętej wolności.
– Nie powinno się przeginać
w żadną stronę – uważa Krzysztof
Olejnik, dziennikarz sportowy, sternik
i pasjonat żeglarstwa. – Powinno się,
może nie tak restrykcyjnie jak kiedyś,
weryfikować umiejętności i wiedzę
ludzi, którzy chcą pływać. Tak samo
jak stan jachtów. Dla bezpieczeństwa
wszystkich, którzy korzystają z wody
– argumentuje.
– Ludzie najlepiej uczą się na błędach, swoich i cudzych – kwituje
„Bury Kocur”, który wraz z kolegami
z „lobby wolnościowego” walczy dalej, tym razem o to, by znieść dla
jachtów rekreacyjnych ograniczenia
wciąż obowiązujące je na morzu.
Na łodzi ze snu
To, że Mazury nie są już tak bezpiecznym miejscem jak kiedyś, widać nie tylko wtedy, kiedy dmuchnie
wiatr. Wystarczy wzmożony ruch,
a w ciaśniejszych miejscach robi się
niebezpiecznie. Ci, którzy nie umieją
żeglować, są zagrożeniem dla siebie
i dla innych. Stłuczki w przesmykach,
śluzach i portach zdarzają się mniej
więcej co pięć minut.
O umiejętnościach wielu dzisiejszych żeglarzy świadczyć też może
fakt, że prawie wcale nie używają żagli. Nie umieją, ale też nie muszą.
– Silniki są tak lekkie i niezawodne,
że wielu używa jachtów jako motorówek – śmieje się 21-letni Andrzej Szemieta, warszawiak, od sześciu lat
goszczący na mazurskim szlaku.
Około południa przez Kanał Giżycki przepływa parada łodzi motorowych. Na nabrzeżu tworzy się grupa
gapiów. Ale nie ciekawi ich wcale defilada WOPR-u, straży pożarnej i policji. Obserwują zdumiewające zjawisko – oto w ciasnym wejściu
do mniejszego portu pyrkocze na silniku duży błękitny jacht o nazwie
„Dream Boat”. Łódź ze snów ma położony maszt, a bom wystaje z burty
na trzy metry w bok. Jednostka przeszkadza wszystkim naraz i każdemu
z osobna. Najpierw tamuje defiladę,
potem wejście do portu.
– Hej! – wołamy z nabrzeża. – Dlaczego nie schowacie bomu?
– Bo nam się nie chce! – odpowiada sternik w koszulce w poprzeczne
pasy.
– Ale ludziom przeszkadzacie!
– I co z tego?!
Jegomość jest dobrym przykładem
na kolejne zmiany, jakie zachodzą
w polskim żeglarstwie. Stać go
na łódź, więc pływa. A że nie musi, nie
będzie się uczył, jak to należy robić.
– I tak jak kiedyś na własnych łodziach pływali dobrzy żeglarze, teraz
elitą stają się czarterowcy. Bo poważna firma czarterowa jachtu nie wynajmie komuś, kto nie ma patentu. I choć nie musi, na pewno ubezpieczy i zarejestruje swoją łajbę, aby
w razie nieszczęścia uniknąć strat finansowych i kłopotów – tłumaczy
Aneta Terej.
Tylko w ciągu jednego dnia w Giżycku byliśmy świadkami wielu sytuacji, od których ze złości jeżyły się
włosy. Jak ta, kiedy gadaliśmy z załogą łodzi Andrzeja Szemiety, a jacht
o nazwie „Wiktoria” uderzył w keję
tuż obok tak mocno, że wszystko
wpadło w dygot. Kobieta na jego pokładzie zaczęła krzyczeć, że nie umie
włączyć wstecznego biegu w silniku.
Za chwilę inna łódź, próbując wyjść
„w morze”, wpada na nas i niemal
urywa silnik.
– Trzeba mieć refleks – wyjaśnia
kapitan innego jachtu Michał Pielech,
który obserwuje zdarzenie. – Pływam
od 10 lat i widzę, że coś się z tym żeglarstwem dzieje złego.
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
– Strasznie chleją – komentujemy.
– Strasznie chlali zawsze, ale wtedy umieli żeglować – wzdycha Pielech.
Co prawda przepisy o żegludze
na wodach śródlądowych zabraniają
sterowania „pod wpływem intoksykacji”, czyli po alkoholu i narkotykach
(można za to stracić uprawnienia nie
tylko żeglarskie, ale równie dobrze
prawo jazdy, a nawet licencję pilota),
ale nikt ich nie przestrzega – ani żeglarze, ani policja. Nieoficjalnie tłumaczy się to tym, że kontrola odstraszyłaby turystów, którzy dla regionu
oznaczają kasę. Po ubiegłorocznej
tragedii ścigano amatorów procentów przez dwa tygodnie, potem dano
spokój.
Czerwone latarnie
Przez chwilkę gapimy się na wejście do portu, gdzie jachcik „Zuza”
kręci się w kółko na silniku. Nie mogą trafić w wejście, bo wieje lekki
boczny wiatr.
– Opuśćcie miecz! – krzyczą Szemieta i Pielech. Ale załoga „Zuzy” nie
słyszy, bo mają włączony silnik.
Po 20 minutach rezygnują i odpływają na Niegocin, z którego przypłynęli.
– Kiedyś skończy im się woda
– duma Pielech. – Będą musieli
gdzieś przybić.
– I wyjdzie paliwo – dodaje Szemieta. – Boże, miej nas w opiece.
Głupotą żeglarzy i zmienną pogodą martwi się Zbigniew Kurowicki,
szef WOPR, martwią się i meteorolodzy z IMiGW. Maciej Maciejewski
z białostockiej placówki klimatycznej
właśnie wrócił z Niemiec, z Pojezierza Bawarskiego, gdzie oglądał funkcjonujący od 10 lat system ostrzegania o wichurach – wysokie maszty
z czerwonymi światłami na szczytach. Z każdego, najbardziej nawet
dzikiego punktu pojezierza, widać co
najmniej dwa maszty.
– Kiedy jest spokojnie, światła migają z częstotliwością 40 błyśnięć
na minutę. Kiedy idzie silny wiatr, jednym wciśnięciem guzika policja podnosi częstotliwość błyśnięć do 90. To
wygląda tak histerycznie, że nie sposób tego nie zauważyć – tłumaczy
Maciejewski. – Do tego się przymierzamy. Maszty staną na całym pojezierzu w ciągu kilku lat.
Na razie operator telefoniczny Plus
GSM zainstalował na Pojezierzu Mazurskim pięć automatycznych stacji
meteorologicznych, które na bieżąco
monitorują pogodę i przesyłają dane
do centrum w Giżycku.
– Stamtąd rozsyłane są do dziewięciu tablic świetlnych, które zawisły na budynkach najliczniej odwiedzanych mazurskich portów – wyjaśnia Tomasz Czapla, odpowiedzialny
za współpracę firmy Plus ze służbami
ratowniczymi.
Prawdopodobnie od lipca Plus
GSM będzie oferować też esemesową usługę informującą o stanie pogody.
– I dobrze – zgadza się Kurowicki.
– Boguś Jagiełło, mój kolega, który
pływa tu chyba od tysiąca lat, powiedział niedawno, że kiedyś w razie kłopotów ratowało się bagaż, żywność,
kocher i śpiwór, a dziś trzeba pamiętać tylko o tym, żeby nie utopić komórki.
Ale na nic komórka, maszty i inne
cuda techniki, jeśli zawiedzie najważniejsze: zdrowy rozsądek.
AGNIESZKA KROPIELNICKA
DOROTA KOWALSKA
Żeglarze są wolni, więc odpowiedzialni
Rozmowa z WŁODZIMIERZEM RINGIEM, członkiem stowarzyszenia Samoster
oraz Stowarzyszenia Armatorów Jachtowych
– W zeszłym roku zniesiono obowiązek rejestracji i przeglądów
technicznych łodzi. W tym roku
– konieczność posiadania patentów żeglarskich na łodzie do 7,5 m
długości. Jak udało się wam doprowadzić do tak dużych zmian
w przepisach dotyczących żeglarstwa śródlądowego?
– To były cztery lata ciężkiej pracy.
Staraliśmy się spotykać z politykami,
a ich skrzynki mejlowe pękały od naszej korespondencji. Nie mieli chwili
spokoju.
– Tylko czy aby słusznie? Nie
podniesie to chyba bezpieczeństwa na wodach.
– Podniesie. Dość już czasów,
w których obywatelom zabraniało
się absolutnie wszystkiego. Zaka-
zami niszczy się w człowieku odpowiedzialność. To słowo klucz do całej sprawy, a jednocześnie do godnego życia. Nadmiar przepisów
sprawia, że człowiek zawsze ma
na co zwalić własne błędy. Na państwo, które tak nim źle posterowało, na inspektorów. A pozostawiony
sam sobie z czasem rozumie, że
tylko on sam jest odpowiedzialny
za własne czyny.
– Pan żegluje także po morzu.
Czy to prawda, że jachty są traktowane tak samo jak masowce i tankowce?
– Tak. Dla przykładu – musimy wozić tratwę ratunkową z zapasem jedzenia, wody itp., dokładnie taką, jakie wozi się na pokładach olbrzymów.
To przedmiot wielkości dwustulitrowej beczki z ropą, ważący 80 kg. Tymczasem we wszystkich pozostałych
krajach Unii Europejskiej na jachty rekreacyjne przeznaczona jest specjalna tratwa wielkości dwóch neseserów.
Takie tratwy właśnie mamy.
– Nie boicie się kontroli?
– Nie, większość z nas pływa
pod obcymi banderami. Ja na przykład pod szwedzką i obowiązują
mnie szwedzkie przepisy, a raczej ich
kompletny brak. Pod polską banderą
zaczniemy pływać wtedy, kiedy całkowicie zlikwidujemy anachroniczne
ustawy działające przeciw obywatelom, nie zaś dla nich.
Rozmawiała: AGNIESZKA
KROPIELNICKA
a2023-25.qxd
2008-05-09
17:44
Page 1
Wymarzone miejsce do zamieszkania to już nie apartamentowce
czy domki za miastem, tylko młyn, stacja kolejowa, zrujnowany
zamek lub hala sportowa
Pod dziwnym adresem
Nr 4. Cena 7,90 zł
Wszędzie można stworzyć dom.
Oni już to wiedzą. Choć znajomi patrzą dziwnie, słysząc taki adres. Sypialnia na dworcu? Apartament w hali
stoczniowej? Trzeba uporu i wyobraźni, by uwierzyć, że to się uda, ale potem życie w takim miejscu nabiera
barw. Młyn. Stacja kolejowa. Zrujnowany zamek. Dom to czy nie dom?
Postindustrialnie
Mieszkanie Moniki Szuby i Michała
Szlagi nie ma dokładnego adresu. Bo
czy jest nim dawna modelarnia na terenie Stoczni Gdańskiej? Monika: pedagog szkolny, kurator sądowy. Jej narzeczony Michał: fotograf, absolwent
ASP. I siedmiomiesięczny pies Herman.
„Na stoczni” mieszkają od siedmiu lat.
Lutowe popołudnie. Pan Zbynio,
strażnik przy bramie, zagląda do samochodu. Za kierownicą Monika, obok jej
koleżanka. Wyjmują identyfikatory. Pan
Zbynio zerka do listy i otwiera bramę.
Częsty obrazek: Monika zaprosiła koleżankę na kawę. – Każdego gościa musimy wcześniej zgłosić strażnikom. – Stali
bywalcy mają swoje przepustki, takie
same jak my i pracownicy. Jest na nich
napisane: „Należy dotrzeć do miejsca
pracy najkrótszą drogą” – śmieje się
Monika.
Lato 2005. Pod bramą stoją rodzice
Moniki. Z walizkami, bo przyjechali
z Łomży na wakacje. – Przecież jesteśmy na liście – tłumaczą strażnikom,
którzy nie chcą ich wpuścić. Rodzice
Moniki dzwonią po córkę. – To są nasi
goście! – mówi Monika strażnikowi.
– Nie ma mowy, przecież widzę, że chcą
tutaj zamieszkać – strażnicy wymownie
spoglądają na bagaże. W końcu rodzina wchodzi na teren. Kiedy mama zobaczyła, jak mieszkają, rozpłakała się:
„Dziecko, gdzie ty wylądowałaś?”. Potem przez dwa tygodnie rodzice pomagali udomowić to miejsce. Wieszali firanki, tłukli schabowe.
– Czy pani pracuje w stoczni? – pyta
Monikę jeden z uczniów. – Widziałem
tam panią wczoraj z psem, kiedy czekałem na tatę. Monika nie zawsze się przyznaje, że mieszka w fabryce. Niektórzy
robią z tego sensację, więc na poczcie
czy w banku podaje tylko nazwę ulicy.
Dźwig śniadaniowy
2001 rok. Trójmiejscy artyści dowiadują się, że na terenie Stoczni Gdańskiej
23
WOLNA CHATA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
mogą zakładać pracownie. – Miejsce
natychmiast ożyło, zaczęły się tu odbywać performance, happeningi, imprezy
– opowiadają Monika i Michał. Właśnie
wtedy tutaj trafili. Większość ludzi po paru imprezach znikała. Oni postanowili
zostać. Wynajęli część fabrycznego pawilonu. Dlaczego? – Bo ciekawie i tanio
– mówi Michał. – Nie chcemy spłacać
przez całe życie kredytu za jakiś apartament. – Marzyło nam się miejsce z klimatem, nie blok – dodaje Monika.
Pierwsze kroki w przyszłym mieszkaniu:
wszędzie gruz, czarno, nieszczelne
okna, pył. Ani razu nie zwątpili, czy warto.
– Wcześniej mieszkałam w akademiku – wspomina Monika. – Wiem, że
w każdym miejscu można stworzyć
dom.
– Ja marzyłem o wiejskim domku,
a wylądowałem w stoczni – śmieje się
ków. Mała sypialnia na antresoli. Szeroka kuchnia z widokiem na... dźwig.
– Żartujemy, że to nasz dźwig śniadaniowy – mówią. – Nieczynny, niedługo
go rozbiorą. Szkoda, bo go polubiliśmy.
Wykorzystujemy wszystko, co daje
stocznia – objaśnia Monika. – Znaleźliśmy tutaj dużo fajnych rzeczy. Szuflady
ze starych kartotek przydadzą się
w kuchni. Zachowamy też dzieła Lenina z zakładowej świetlicy i mnóstwo regulaminów z lat 70.
Lunch u Kazia
– Mieszkanie w stoczni ma same plusy – twierdzą zgodnie. – Przez okno widzimy statki, które tutaj powstają – opowiada Michał. – Obserwujemy na bieżąco postępy przy budowie wielkiego masowca i luksusowego jachtu dla jakiegoś bogacza. Stocznia żyje od 6 rano
do 14. O 17 wychodzą ci, co mieli nad-
metrów obok jest sklepik. – To, co zawsze? – pyta Michała właścicielka. Pakuje świeże bułki, jogurty. – A co dla mojego ulubieńca? – głaszcze Hermana,
który dwiema łapami wskakuje na ladę.
– Przesiąkamy zwyczajami tego miejsca, ludźmi, klimatem – mówi Michał.
Po śniadaniu zabiera się do pracy. Pracownię ma niedaleko, w budynku, gdzie
kiedyś mieściła się dyrekcja. Gdy Monika wraca ze szkoły, idą na obiad,
do stoczniowego bufetu „U Kazia”.
Stoczniowcy przekonali się już do nowych lokatorów. Jeden podrzucił świeżego dorsza, inny narąbał drewna do kominka. A jak w ich modelarni
pękła rura, hydraulik sam przybiegł
na pomoc. – To dżentelmeni – mówi Monika. – W każdej sytuacji mogę zadzwonić do pana Zbynia albo pana Zdzisia.
Do byłego boksera, który teraz jest
strażnikiem, chodzi na treningi.
„Czy zostaniesz moją żoną?” – pyta
Michał. Jest jesień 2007 roku, zimny,
deszczowy wieczór. „Tak” – odpowiada
Monika, szczękając zębami. – Oświadczyłem się pod dźwigiem – mówi Michał. Oboje czują, że to ich miejsce, że
trafili tu w ważnym momencie. Żal im, że
za kilka lat stoczni takiej jak dziś już nie
będzie, więc Michał chce wydać album
o życiu w Stoczni Gdańskiej. Bo jest tu
przecież i kawałek ich życia.
Dworzec dla trojga
Sąsiedzi? Pasażerowie na peronie, spiker w megafonie.
I kilkadziesiąt pociągów dziennie
Fot. T. Paczos/Forum
Michał. – Ale to miejsce coś w sobie ma.
Klimat, ludzi. Od paru lat fotografuję
i otoczenie, i stoczniowców.
Razem z Moniką mają do dyspozycji 50 metrów na pierwszym piętrze modelarni. Typowy budynek przemysłowy.
– Tu, gdzie śpimy, były pomieszczenia
gospodarcze, szatnie dla robotników
i biuro – objaśniają. Żeby to zmienić
w dom, zainwestowali kilkanaście tysięcy złotych: okna, farby, cement, gres
na podłogę. – Goście przychodzą i dziwią się, że jest tak... normalnie. „Macie
łazienkę?!”. Bo spodziewali się prowizorki – mówi Monika. A tutaj jasno, przytulnie, czysto. Pokój z kominkiem. Biała
sofa, jasne ściany, żyrandol z kryształ-
godziny, a potem cisza, spokój jak
w skansenie – mówi Michał. – Bardzo
nam to pasuje. Za ścianą nie ma sąsiadów. Można krzyczeć, śpiewać, słuchać
muzyki do rana. Pies też jest szczęśliwy,
może szczekać, biegać do woli. Bezpieczeństwo?
– Jak na osiedlu strzeżonym – twierdzi
Monika. – W nocy teren objeżdżają patrole, jedynymi gośćmi są zwierzęta:
przychodzi czasem biały lis, jeże i koty.
Problemy? Monika: – Tylko ten, że nie
możemy zostać w modelarni na zawsze.
Za trzy lata powstaną tu lofty, a my będziemy pierwszymi klientami dewelopera.
Zima, szósta rano. Michał wychodzi
z Hermanem przez bramę stoczni. Kilka
„Pociąg osobowy z Rawicza do Poznania wjedzie na tor pierwszy przy peronie pierwszym”, zapowiada chrapliwy
głos przez megafon. Katarzyna Bekasiak, bizneswoman, odwraca się w łóżku na drugi bok. Lokomotywa zatrzymuje się półtora metra od jej sypialni. Z pociągu wysiada kilkadziesiąt osób, niektórzy zaglądają w okna dworca. Co ciekawego dzieje się za błękitnymi roletami? Od lat mieszkają tu jacyś ekscentrycy.
„Gipsy girl”, czyli Cyganka, mówią
o Katarzynie Bekasiak jej znajomi. Fakt,
żyła po cygańsku, cały czas w podróży.
Przeprowadzała się kilkadziesiąt razy.
Mieszkanie w Sztokholmie, domy w Toronto, Edmonton, secesyjny dworek
w Poznaniu. Od 2000 roku z mężem
i młodszym synem Piotrem mieszka
przy peronie drugim na stacji Puszczykowo. Dopiero od niedawna jest tu oficjalny adres: Wczasowa 1. Wcześniej listy adresowano: PKP Puszczykowo. To
jedyny na świecie nieczynny dworzec
przy czynnej stacji. – Moi sąsiedzi to kilkaset osób, które codziennie przemierzają ten peron – opowiada Kasia.
– Wciąż zdarza się, że ktoś szarpie
za klamkę: „Gdzie jest kasa? Chcę kupić bilet”. „Po drugiej stronie torów,
w nowym budynku” – tłumaczy cierpliwie Kasia.
– To takie proste zamieszkać
w zwyczajnym miejscu – mówi Zbigniew Bekasiak, jej mąż. – Przez moŁ 24
a2023-25.qxd
2008-05-09
17:44
Page 2
24
WOLNA CHATA
Pod dziwnym adresem
23 Ł
ment myśleliśmy z Kaśką: „Może wybudujemy sobie wygodny dom albo
kupimy nowoczesny apartament?”.
W szufladzie biurka mam nawet projekt dworku ze znanej pracowni architektonicznej. Kasia: – No, ładny jest.
Ale jakiś nie nasz. Zbyt nowy. Bez duszy. Wolę starą poczekalnię i wieżę ze
stuletnim zegarem – mówi. Przez
okienko dawnego bufetu Wars Kasia
podaje obiad. Poczekalnia pierwszej
i drugiej klasy zmieniła się po remoncie w salon. Styl klubowy. Zabytkowy
stół, kryształowe lustro, skórzane sofy,
kredens z porcelaną. Na podłodze
bordowa wykładzina. Obok stare tabliczki z pociągów: Warszawa-Berlin
Ostbahnhof. Lublin-Poznań Główny.
Lampy karbidowe, zdjęcia przedwojennych lokomotyw. Tablice: „Wstęp
na peron tylko z ważnym biletem”,
„Strzeż się pociągu”. Wśród tych staroci przenośne biuro – nowoczesny
iBook. Niezbędny. Katarzyna, z wykształcenia ekonomistka, prowadzi
międzynarodowe interesy. Sprowadza
z Hiszpanii meble. Urządza wnętrza.
Pomaga mężowi zarządzać hotelem
i centrum konferencyjnym w Puszczykowie, organizuje wykłady biznesowe.
Jest prezesem polskiej federacji klubów Business Professional Women.
kilku gości. Z czasem nawet tysiąc
osób, bo tu odbywają się spektakle
przy okazji festiwalu Malta OFF. Modnie
jest bywać w „Lokomotywie”. Poznańskie VIP-y chcą tu wyprawiać urodziny,
przyjęcia.
– Sukces nas przerósł – tłumaczy Kasia. – Nie da się pracować na trzy etaty,
przecież jednocześnie prowadziliśmy
galerię i fabrykę mebli. Od czwartku
do niedzieli „Lokomotywę”. Więc w końcu musiała zapaść decyzja: koniec z pubem. Ale z dworcem nie potrafią się rozstać. „To będzie teraz nasz dom” – namawia tym razem Kasia.
Na koncie kilka żyć
„Jak tu pięknie” – myśli pierwszego
wieczoru po przeprowadzce. Księżycowe światło wpada do sypialni w dawnym pomieszczeniu dla dróżnika. Palą
się lampy karbidowe. – Przez pół roku
wstawałam co noc, żeby popatrzeć
na nasz dom. 300 metrów kwadrato-
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
wych otwartej przestrzeni. Dziwne
dźwięki, skrzypiąca podłoga, jakby poczekalnię odwiedzały duchy. Na żadnym dworcu nie spędziłam tyle czasu
– żartuje.
– Nigdzie nie mieszkałam tak długo.
Ale stagnacja mnie paraliżuje. Mam już
na koncie kilka żyć – uśmiecha się Katarzyna.
– Niebawem zaczniemy kolejne. To
będzie ostatnia Wielkanoc na dworcu.
Następna? Właśnie kończymy remont 300-letniej kuźni z zabudowaniami
gospodarczymi. W stodole urządzamy
z mężem apartament, obok będzie garaż dla wypieszczonego jaguara męża.
To też miejsce z duszą.
A na dworcu Zbyszek otworzy restaurację. Na pewno nie sprzedamy tego
budynku. Kto wie, może na emeryturze
wrócimy na peron?
Nic podanego na tacy
Dwa pokoje zamienili na... 900-metrowy zrujnowany krzyżacki zamek. Marzena Ołowska, filolog, i jej mąż Wiesław,
inżynier, do Rynkówki nie trafili przypad-
Krwawa bileterka
Anons w wielkopolskiej prasie: Dyrekcja PKP ogłasza przetarg na zabytkowy
dworzec w Puszczykowie. 300-metrowy
budynek jest wart tyle, co dobry samochód. Jest rok 1994. Kasia i Zbyszek
prowadzą w Poznaniu manufakturę mebli. „Kupujemy stację!” – mówi Kasia.
Jakby chodziło o sukienkę. Pierwsza wizyta w nowej „posiadłości”: rozbite butelki po winie, zatęchłe sienniki, wybite
szyby, porąbane siekierą stoły, spalone
mundury. Na ścianach napisy: „Lech
Poznań – pany”. Wulgarna poezja. – Już
to wiem, kupiliśmy ruderę. Gorzej: melinę, w której odbyła się niejedna impreza – wspomina Kasia. Ale mąż się nie
zraża, proponuje: „Może tu zamieszkamy.” Katarzyna: „Oszalałeś? Mam żyć
na dworcu? Pod domem będą mi chodzić obcy ludzie”. – Wolałam traktować
stację jak domek letniskowy – opowiada.
Remont trwa dwa lata. – Ludzie jeżdżą
na pikniki do lasu, a my co weekend
na dworzec – wspomina Kasia. I coraz
bardziej jej się to podoba. Rozstawia
w lecie stół na peronie, kładzie obrus,
zaprasza przyjaciół. Oni też są pod urokiem tego miejsca. „Może otworzymy
pub” – mówi któregoś dnia Kasia. „Lokomotywa. Dobra nazwa?” – cieszy się
Zbyszek. Sam staje za barem.
Serwuje „Krwawą bileterkę”, „Herbatkę dworcową”, do tego „Paluszki palacza”, czyli żeberka. Najpierw przychodzi
W „Lokomotywie” można wypić „Krwawą bileterkę”, zjeść
„Paluszki palacza”, czyli żeberka
Fot. T. Paczos/Forum
kiem. Twierdzą, że to miejsce ich wybrało. Choć zanim zdecydowali się na życiową rewolucję, zastanawiali się dwa
lata.
Nad Borami Tucholskimi szaleje burza. Chwilę potem Rynkówka, wioska
na obrzeżach Szwajcarii Kaszubskiej,
jest bez prądu. Pałac na wzgórzu tonie
w ciemnościach. Pałacowa, tak w okolicy mówią na Marzenę Ołowską, i jej mąż
Wiesław spokojnie uruchamiają agregat. – Życie w świecie przeszłości wymaga wytrwałości – śmieją się. – Musieliśmy się zabezpieczyć.
Od czego zaczniemy?
Trójmiasto, 1984 rok. Marzena kończy
polonistykę, Wiesław inżynierię. Od niedawna mają 40-metrowe mieszkanie.
Jak na tamte czasy – luksus.
Nie dla nich. – Szukaliśmy innego pomysłu na życie – opowiada Marzena.
W kraju, bo emigracji nie braliśmy
pod uwagę, choć tak wielu znajomych
po stanie wojennym wyjechało...
Postanowili, że zamieszkają w miejscu z duszą, nad którym będą pracować latami.
Nic podanego na tacy.
Parę miesięcy później. Upalna sobota. Wiesław zostawia auto. Marzena wyciąga z bagażnika mapy i plecak.
– Od czego zaczynamy? – pyta. – Benzyna była na kartki – wspominają.
– Więc w każdy weekend dojeżdżaliśmy
do wybranego miejsca, zostawialiśmy
samochód i szliśmy na poszukiwania
wymarzonego domu. Przez sobotę i niedzielę oglądaliśmy dworki, młyny, zamki.
Nie było w tym przypadku. Zawsze
znali historię miejsc, do których docierali. Rynkówkę odwiedzili jako jedną
z pierwszych. – To był dom, którym
od razu chcieliśmy się zaopiekować
– przyznaje Marzena. – Wszystko nam
pasowało: architektura, położenie. Pałac pochodzi z XIX wieku, ale powstał
na ruinach zamku krzyżackiego sprzed
sześciuset lat. Ma burzliwą, niejasną historię: był palony, rabowany, zmieniał
właścicieli.
Na jego kupno Ołowscy zdecydowali
się jednak dopiero po dwóch latach,
gdy obejrzeli kilkadziesiąt innych, równie zrujnowanych budowli. – Teren wokół pałacu był zarośnięty, pokrzywy wyższe od człowieka. Wilgoć, pleśń i stosy
śmieci – wspominają. – Ale nas przerażało coś innego niż ogrom pracy. Obawialiśmy się, że państwo nam go zabierze. Na „nieruchomość” wydali wszystkie oszczędności.
Cena nie była wygórowana.
W PGR-ze, który był właścicielem pałacu, cieszyli się, że ktoś chce zapłacić
za taką ruderę.
Lato 1986 roku. Pierwsza noc w Rynkówce. Ołowscy rozkładają pryczę
i wskakują do śpiworów. Budzi ich ulewa. Woda cieknie z sufitu. Nie ma drzwi
ani okien. Co chwilę wstają i przesuwają się w inny kąt. Nietoperze latają
a2023-25.qxd
2008-05-09
17:44
Page 3
nad głowami. Rozłożyli się na pierwszym piętrze. Schody były zarwane,
więc nie bali się, że w nocy ktoś wejdzie. – Poza tym ludzie z okolicy nie
podchodzili po zmroku pod pałac. Byli
przekonani, że tutaj straszy – wyjaśnia
Marzena.
Od rana zabrali się do pracy. Zadanie
numer jeden: doprowadzić energię.
Po drugie: sprzątnąć.
Na początku sami robili wszystko, nikt
ze wsi nie chciał im pomóc.
– Byliśmy murarzami, tynkarzami, malarzami – przyznają. Największy problem? Brak materiałów.
Nie było: cegieł, cementu, kleju, farb.
Nawet drewno było na wagę złota.
Wszyscy myśleli, że Ołowskim entuzjazm minie i wrócą do miasta. Ale oni
uparli się i cieszyli jak dzieci, bo nieduże
mieszkanie zamienili na 900 metrów
kwadratowych i czterohektarowy park
z trzema stawami. Dziś są także właścicielami gospodarstwa, które kiedyś należało do pałacu. Uprawiają warzywa,
sieją zboże.
Żeby nie zbankrutować, założyli firmę
cateringową i w odremontowanym już
pałacu wynajmują pokoje.
– Z dala od tłumów, hałasu.
Do Trójmiasta dobra godzina drogi.
Więc żeby pojechać, trzeba mieć motywację. Na przykład koncert Leszka Możdżera albo do filharmonii czy restauracji.
Wracają szczęśliwi, że mają spokój,
ciszę. I swoje rytuały. Zaczynają od śniadania, zawsze we trójkę. Marzena odwozi Jaśka do szkoły. Wraca sam, autobusem o 15.15. Do Rynkówki są tylko
dwa kursy dziennie. Czasem ludzie pytają: – Dlaczego nie zrobicie w pałacu
luksusowego hotelu? Ale oni kręcą głowami. – Przecież wtedy nie moglibyśmy
tu spokojnie mieszkać – wyjaśnia Marzena.
Dom uśpiony
Z centrum Berlina przeniosła się
na polskie pustkowie. Graficzka Kalina
Kubiak-Bielecka długo oswajała opusz-
900 metrów kwadratowych młyna pozostaje wciąż nietknięte. Pięciopokojowe
mieszkanie na piętrze zajmuje tylko 100
metrów. Drewniana podłoga, jasne sofy,
lampy naftowe, wszędzie bukiety suszonej lawendy, a na ścianie batiki zrobione
przez Kalinę. Na jednym z nich portret
młodego Franza Kafki, jej ulubionego pisarza. Za oknem widok jak z pocztówki.
Wierzby, kręta rzeka, pole porośnięte setkami przebiśniegów. – Dużo jeździłam
po świecie – mówi Kalina – ale nie widziałtam piękniejszego miejsca od Wystoku. Czasem, gdy zatęsknię za miejską
zadyszką i zakupami, wsiadam do samochodu. Trasa Wystok-Berlin zajmuje dwie
godziny. Coraz rzadziej jednak miewam
takie zachcianki – mówi. „O, znowu oglądasz telewizję” – żartuje syn Kaliny, widząc, jak mama siedzi wpatrzona w ogień w kominku. Do prawdziwej
Wakacje z duchami?
Ołowscy w małym mieszkanku?
To już niemożliwe. – Nie o budynek
chodzi, ale o styl życia – tłumaczą.
ro w latach 90. Jest sama z synkiem.
Zabrała z domu łóżko polowe, na strychu znalazła metalową wanienkę,
w której wykąpała dziecko. Po zmroku
przy lampie naftowej siadła na ganku.
Lęk. – Można się przestraszyć własnego cienia – opowiada. – I ta groźna cisza. Trzaski, skrzypienie, ślepia zwierząt
w krzakach. Czułam się jak niepożądany gość. „Jutro wyjeżdżamy” – powiedziałam do siebie. Ale rano poszłam
nad rzekę, zobaczyłam kaczki, łabędzie. „To będą teraz moje kaczki, moje
łabędzie. Nie ruszam się stąd” – pomyślałam.
Kalina zostaje w Wystoku przez miesiąc. Gotuje na butli gazowej, pranie robi w rzece. „Kupmy grzejniki, zainstalujmy piec, kanalizację” – prosi męża. Zamieszkamy tu kiedyś. To nie będzie tylko domek letniskowy. „Może nauczę się
robić mąkę” – cieszy się razem z nią Artur.
Wyżyć się i pogodzić
To jest przygoda
15 lat temu urodził się Jasiek. Ołowscy prosto z porodówki przywieźli go
do pałacu. We wsi mówią o nim: dziedzic. Dla Jaśka to normalny dom. – Tu
się wychował. Nie czuje się wyjątkowy
– mówią jego rodzice. Czasem tylko kolega ze szkoły, który przyszedł pierwszy
raz z wizytą, jest zdziwiony. Taaaaki duży dom?!
Miejscowi po jakimś czasie zaakceptowali ich i stają się coraz bardziej ufni.
Dzięki nim Ołowscy poznają kolejne sekrety Rynkówki. – Okazało się, że najstarsi mieszkańcy pamiętają jeszcze
ostatniego właściciela pałacu – opowiada Marzena. – Podobno umiał hipnotyzować, był medium. Jedna z sąsiadek
pamięta, jak wyczuł, że to ona kradła
jabłka z pałacowego sadu, chociaż nie
mógł tego widzieć! Dużo wiedzą też
od konserwatora, który potwierdził przypuszczenia, że podłoga na parterze pochodzi z XIV wieku. Przetrwała przywalona górą śmieci. – Dzieje domu da się
również wyczytać z murów: dół jest
w stylu gotyckim, piętro neoklasycystyczne – mówi Wiesław. – Ściany na dole
grube na półtora metra. Kiedy odkopaliśmy piwnice, odnaleźliśmy ślady
po dawnej fosie. Niedawno dostali fotografię budynku z 1901 roku.
– Staramy się odtworzyć jego ówczesny wygląd – mówi Marzena. – W gruzach znaleźliśmy kawałki kafli pieca
sprzed kilkuset lat.
Ktoś próbował go ukraść, nie udało
się. Zrekonstruowany stanie w salonie.
25
WOLNA CHATA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Młyn był obcy. Straszył. „Ogrzeję go sobą”, przekonywała
przyjaciół Kalina
Fot. T. Paczos/Forum
czony młyn na rzece. Teraz z mężem Arturem zakłada tam akademię sztuki.
Wyspa na rzeczce Ilianka przy zachodniej granicy. Pustkowie. Wśród
drzew tylko jeden dom – stuletni młyn
Wystok. Nieczynny od lat. Przy bramie
tabliczka: Teren prywatny. Na dziedzińcu
przed budynkiem szczupła kobieta ćwiczy tai-chi. Właścicielka młyna Kalina Kubiak jak co rano medytuje. Potem
obowiązki. Uruchamia turbinę na rzece,
wymiata popiół z pieca i rozpala ogień.
Około południa włącza laptopa, czyli
„idzie” do pracy. Jest grafikiem.
Do niedawna wykładała w berlińskiej
akademii mediów cyfrowych. Przyznaje:
„Lubię moją głuszę, ale nawet tu nie potrafię żyć bez komputera”. Parę lat temu
w Wystoku nie było prądu, dziś jest stałe łącze internetowe.
– Poza tym wszystko, czego potrzeba
do życia. Bieżąca woda, pralka, piec
– mówi Kalina. Niedawno przeniosła się
tu na dobre z Niemiec. Mąż Artur dojeżdża w weekendy, bo pracuje w niemieckim koncernie. Często wpada też syn,
Artur junior. I to o młynie w Wystoku,
a nie o apartamencie w Berlinie, cała
trójka mówi: nasz dom. Puste przestrzenie, tajemnicze maszyny – sita, rozdrabniarki, windy.
„sali telewizyjnej” nie zagląda. – Wolę
na ganku popatrzeć na gwiazdy – przyznaje. I cieszy się, że wtedy, w 1990 roku,
nie zabrakło jej wyobraźni i odwagi.
Obudzić dom
„Szukacie z Arturem domu? Pokażę
wam coś niezwykłego” – przyjaciel Kaliny
zabiera ją do budynku na rzece. – Byłam
oczarowana, ale nogi się pode mną ugięły – wspomina. – Opustoszały młyn był
obcy. Jakby w stanie hibernacji. Straszył.
Okna bez szyb, brak drzwi, obdrapane
ściany, wnętrza zdewastowane przez rabusiów – opowiada. – Mieszczuchy boją
się takich miejsc. To nie była miłość
od pierwszego wejrzenia – wspomina.
Ale Arturowi, który jest większym optymistą, udało się namówić Kalinę: „Znajdźmy właściciela. Pogadajmy”. Spadkobierców po niemieckim młynarzu jest
piętnastu. Do każdego z nich Kalina jedzie osobiście, odkupuje udziały.
Za dwieście, czasem trzysta marek. – Nie
miałam jeszcze pomysłu, co tu będzie.
Ale nie chciałam młyna nikomu oddać.
Powtarzałam znajomym: „Zobaczycie,
ogrzeję go sobą. Dom bez ludzi umiera”.
Ale przez lata wpadała tu raz, dwa razy w roku. Zawsze w ciągu dnia.
Pierwszą noc w młynie spędza dopie-
„Zwariowałaś? Przeprowadzasz się
z centrum Berlina do jakiejś rudery
na pustkowiu?!” – rodzina długo nie rozumiała pomysłu. „Otwórz tu choć hotel” – prosiła matka. „Hotel? Dziwny pomysł. Chyba że artystyczny” – śmiała się
Kalina.
– Ludzie chcą żyć w stadzie. Ale ja nigdy nie kupiłabym sobie domu w środku wsi. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają dwa
kilometry stąd. Potrzebuję pustki, odosobnienia, w którym inni czują się
opuszczeni – tłumaczy. – Zresztą mam
tu misję do spełnienia. Po pierwsze wyżyć się artystycznie. Po drugie zbliżyć
Polaków i Niemców. Wciąż między nami
przepaść i wiele uprzedzeń, widziałam
to, mieszkając przez lata w Niemczech.
Stąd pomysł na ART Młyn. Akademię
sztuki. Dla ludzi otwartych na drugiego
człowieka, którzy mają ochotę coś stworzyć. Poszukam gości w Polsce
i w Niemczech, bo oba kraje są dla mnie
ważne – tłumaczy Kalina. – Będziemy
się zaprzyjaźniać, tworząc sztukę. Jest
już projekt. Zbudujemy dodatkowe
skrzydło budynku, tam będą pracownie
rzeźby, tkanin, malarstwa, atelier fotograficzne i komputerowe.
50 pokoi dla gości, taras nad rzeką.
Część dachu przeszklimy. Żeby w zimie
też móc patrzeć na gwiazdy – opowiada
Kalina. – To co, że kredyt na ten projekt
będziemy spłacać do końca życia – mówi. – Warto.
„Pojedź ze mną do Rzymu” – przyjaciółka wciąż namawia Kalinę na babski
wyjazd. „Ja tu zostaję – mówi Kalina.
– Wolę „potaczkować”, czyli pograbić,
potynkować, pogrzebać pazurami w ziemi. Nie zostawię moich róż. Nie chce mi
się podróżować. Już się najeździłam”.
„Przyznaj się, Artur cię nie puszcza?”
– pyta przyjaciółka. „Nie. Wystok mnie
nie puszcza” – odpowiada Kalina.
MARIA BEDNARSKA
MAGDALENA KUSZEWSKA
a2026-27 ekonomia u legowicza.qxd
26
EKONOMIA U LEGOWICZA
Tęsknota za brakiem
gadżetów
Wiktor Legowicz: – Mało tego, że jesteśmy
potentatem w produkcji telewizorów, to jeszcze kupimy ich w tym
roku półtora miliona. Oczywiście
tych z dużym ekranem.
Andrzej Kublik („Gazeta Wyborcza”): – Tymczasem sprzedawcy narzekają, że i tak nie będzie to tak dynamiczny wzrost jak jeszcze niedawno. W ubiegłym roku te wzrosty sięgały aż 70 procent, teraz 30-40. Nie
przejmujmy się jednak tymi narzekaniami, bo – zdaniem sprzedawców
– w niektórych kategoriach telewizorów już doszliśmy do cen równowagi. Dotyczy to średnich ekranów.
Legowicz: – Sprzęt elektroniczny
tanieje bez przerwy.
Kublik: – W końcu nie może być
drożej bez przerwy, zwłaszcza za taki, który coraz mniej odpowiada wymogom współczesnym. Producenci
potęgują też zainteresowanie, obniżając ceny. A sprzęt jest coraz lepszy
i coraz lepiej wyposażony. Ale coraz
częściej się go wymienia, bo starzeje
się technologicznie.
Legowicz: – Po pół roku jest już...
przestarzały.
Kublik: – Ja tylko czekam na taką
epokę, kiedy wróci sprzęt elementarnie
prosty. Jak chociażby telefony komórkowe bez tych wszystkich gadżetów.
Złudny zysk z lokaty
Legowicz: – A 13 procent
oszczędności Polaków stanowi 80
miliardów złotych. Te oszczędności są trzymane w gotówce. To
przerażające.
Zbigniew Biskupski („Gazeta
Prawna”): – Zależy dla kogo. Banki
się cieszą, bo z tej gotówki robią użytek i zarabiają. Najmniej jednak zyskują właściciele tych pieniędzy. Proszę pamiętać, że w znacznej części
jest to efekt nerwowej reakcji
po spadkach na giełdzie.
Legowicz: – Większość osób wycofała się z funduszy, prawda?
Biskupski: – Spodziewali się, że
zarobią 30 procent na wniesionym
kapitale. Nie wyszło, toteż przenieśli
swoje pieniądze na lokaty. I teraz liczą, że na tym zarobią.
Legowicz: – Zauważył pan, jak
rośnie oprocentowanie lokat?
Biskupski: – Proszę jednak prześledzić dokładnie każdy produkt. I jak to oprocentowanie rozbierze się na czynniki pierwsze, odejmie
sławny podatek Belki i uwzględni, że
mamy sporą inflację...
Legowicz: – ... to ten zarobek będzie bardzo marny.
Biskupski: – Interes prawie
po kosztach własnych.
2008-05-09
17:35
Page 2
POLSKA DA SIĘ LUBIĆ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Bal manekinów
Nogi wiszące na metalowych
uchwytach, łyse głowy leżące
na półce, ręce pozbawione
tułowia. W powietrzu czuć
ostry zapach, mieszaninę
tajemniczych substancji.
To nie scena z horroru, lecz
codzienny obrazek
z najlepszej polskiej firmy
specjalizującej się
w produkcji manekinów
wystawienniczych.
Trudno wyobrazić sobie sklep
odzieżowy – nie mówiąc już o salonie
mody – bez odpowiedniej ilości manekinów.
Jedne są tradycyjne, przystrojone
w perukę i ozdobione makijażem.
Inne czarne, białe, a nawet przezroczyste, jedynie z lekko zaznaczonymi konturami twarzy.
Czasem można spotkać same torsy bez rąk i nóg lub głowy z ramionami. Wszystkie mają tylko jedno zadanie: jak najlepsze wyeksponowanie
wiszącego na nich ubrania.
Najdroższe, robione w amerykańskich, duńskich lub włoskich manufakturach, kosztują 3 tysiące złotych
i są prawdziwym rękodziełem.
Przy odpowiedniej eksploatacji mogą w dobrej formie dożyć naprawdę
sędziwego wieku.
Najtańsze, sprowadzane z Chin,
kosztują 250 złotych, wyglądają chorowicie i przy upadku rozsypują się
na drobne kawałki.
Przedmieścia Łodzi, trasa wylotowa na Tomaszów. To tu ma swoją siedzibę „Manex”, najstarszy i najbardziej znany polski producent manekinów wystawienniczych. Wolno stojący sklep, niewielkie biuro i kilka pomieszczeń produkcyjnych to królestwo właścicielki Teresy Dziekan.
– W tym roku firma skończyła 26 lat
– mówi z dumą szefowa. – W PRL
mój mąż pracował w państwowej
„Reklamie”. Robili tam różne rzeczy
z laminatu: ławki, łodzie, a także manekiny. W 1983 roku działająca
na Zachodzie firma konsultingowa
szukała w Polsce partnerów dla duńskiego producenta manekinów. „Reklama” nie była tym specjalnie zainteresowana, za to mąż, zawodowy
plastyk, bardzo się do tego zapalił.
Ściśle według duńskiego modelu
własnoręcznie zrobił pięknego manekina, wziął go pod pachę i poszedł
do Grand Hotelu, gdzie nocowali
Duńczycy. Praca bardzo się podobała, więc szybko założyliśmy firmę
i rozpoczęliśmy działalność. Były to
czasy, gdy niczego nie można było
kupić. Po surowiec trzeba było jeździć na drugi koniec kraju. Żeby zyskać przychylność współpracujących z nami państwowych firm, mąż
musiał dawać ich pracownikom koniaki, czekoladki, kwiaty, a czasem
kartony papierosów.
Podstawowym surowcem w produkcji manekinów są żywice epoksydowe.
Wszystko zaczyna się od stworzenia modelu konkretnej części figury.
Można go zrobić z gipsu, żywicy,
a nawet plasteliny. Następnie model
powlekany jest żelkotem, żywicą
oraz włóknem szklanym. Po wyciągnięciu go ze środka mamy gotową
formę.
Przygotowane formy zalewane są
żywicą. Powstaje element, który
po utwardzeniu w specjalnym piecu
czy sobie makijaż wieczorowy, a czasem bardziej dyskretny.
Klient incognito
– Współpraca z Duńczykami trwa
do dziś i świetnie się układa – dodaje właścicielka. – Wysyłamy im rocznie kilkaset niewykończonych manekinów, można powiedzieć półfabrykatów, które oni lakierują, malują
i sprzedają po 900 euro za sztukę.
Według ich modeli, możemy produkować także gotowe manekiny, ale
tylko na nasz polski rynek. Na szczęście mamy jeszcze prawie dwie setki
własnych wzorów i te sprzedajemy
w Czechach, na Ukrainie, a w mniejszych ilościach w kilku innych krajach.
Finanse firmy są objęte tajemnicą.
Wiadomo jednak, że w polskich realiach, na produkcji manekina dobrej
jakości, zysk powinien wynosić około 300 zł.
W całym kraju jest kilku producentów tzw. manekinów krawieckich
W ofercie firmy jest ponad 400 wzorów. Niektóre, zanim trafią
do sklepu, mają zakładane prawdziwe peruki i są upiększane
makijażem wykonanym przez profesjonalną wizażystkę
w temperaturze około 60 stopni zostaje poddany szpachlowaniu. Później przychodzi czas na naprawienie
wszystkich dziur, nierówności i łączeń. Szlifowanie, gruntowanie, lakierowanie.
Ostatni etap to makijaż. W „Maneksie” specjalnymi farbkami robi go zatrudniona na etacie profesjonalna wizażystka.
– Nasze manekiny malowane są
zgodnie z najnowszymi trendami mody – zapewnia Zofia Sukiennik, kierowniczka biura. – Czasem klient ży-
(o miękkich korpusach, umożliwiających krawcowi upięcie ubrania, wbicie igły lub szpilki) oraz dwie firmy
zajmujące się wyrobem manekinów
wystawienniczych.
– Przez wiele lat byliśmy jedyni
na rynku – mówi pani Teresa. – Potem pojawiła się konkurencja z południa kraju. Pewnego dnia ich wysłannicy incognito pojawili się w mojej firmie. Gdzieś w polu lub na bocznych
uliczkach zostawili samochody. Porozglądali się i kupili kilka modeli.
Po jakimś czasie, dziwnym trafem,
a2026-27 ekonomia u legowicza.qxd
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
2008-05-09
17:35
Page 3
POLSKA DA SIĘ LUBIĆ
Produkcja manekinów z najwyższej półki to praktycznie ręczna
robota wymagająca zręczności i wielkiej znajomości materiału.
Nic dziwnego, że najdroższe modele kosztują blisko 1200 zł
ich niektóre wyroby bardzo przypominały nasze. Ale cóż zrobić. Trudno
zastrzec technologię czy konkretny
wzór, gdyż zbyt łatwo można byłoby
to obejść. Wystarczy mi jednak świadomość, że pod względem jakości
jesteśmy najlepsi nie tylko w kraju,
ale i w tej części Europy.
Jak zapewniają pracownicy „Maneksu”, ich manekiny wytrzymają nawet sto lat. Dziś trudno to sprawdzić,
ale podobno nadal w dobrej kondycji
pozostają egzemplarze zrobione
w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.
– Nasze wyroby są odporne
na uderzenia, niestraszne im też
upadki – wyjaśnia Michał Dziekan,
syn właścicielki. – Te, którym przydarzy się jakieś nieszczęście, trafiają
do nas na renowację. Wówczas zawsze możemy dorobić brakującą
część, polakierować, poprawić makijaż. Mogę śmiało powiedzieć, że nasze manekiny są najwyższej światowej jakości. Nie widzę żadnej różnicy
między nimi a najdroższymi produkowanymi przez renomowane amerykańskie i europejskie firmy z jedną
różnicą, że oni mogą pozwolić sobie
na wywindowanie cen do 3 tysięcy
złotych, my na razie musimy sprzedawać nasze prawie trzy razy taniej.
Jeszcze w połowie ubiegłej dekady „Manex” znajdował licznych odbiorców w Rosji. Wówczas produkowano około 2 tysięcy sztuk rocznie, a zatrudnienie dochodziło do 40
pracowników. Jednak po rosyjskim
kryzysie z 1998 roku firma straciła
wschodnie zamówienia i musiała
ograniczyć produkcję. Dziś miesięcznie wytwarza od 80 do 100 manekinów, dając pracę blisko 30 fachowcom. Aż 8 jest tu od początku istnienia zakładu.
– Średnia płaca netto dochodzi
do 3 tysięcy – zapewnia szefowa.
– Najlepsi zarabiają jednak o ponad
tysiąc więcej. Musimy o nich dbać,
gdyż nie ma w kraju żadnej szkoły
kształcącej specjalistów w tej branży.
Prawdziwą elitą firmy są formierze,
a najlepszym formierzem jest Bogdan Olejnik, który pracuje w „Maneksie” od pierwszego dnia istnienia zakładu.
– Z jednej formy można zrobić
do 50 odlewów – mówi Olejnik. – Mamy setki modeli, a każdy model składa się z wielu części, więc nowe formy trzeba robić na okrągło.
– To prawdziwy filar naszej firmy
i dlatego zarabia więcej niż moja córka, która zajmuje się zaopatrzeniem,
ale mniej od syna, który jest szefem
produkcji – śmieje się szefowa.
W jednym z pomieszczeń dwóch
pracowników wypełnia żywicą przygotowane formy. W drugim trwa
szpachlowanie poszczególnych części. Po kontroli jakości gotowe
do wysyłki manekiny rozkładane są
na części i starannie owijane specjalną folią.
Szansa na duży kontrakt
W ostatnim czasie „Maneksem” zainteresował się jeden z najbardziej
znanych i prestiżowych europejskich
producentów.
– To wielka firma zatrudniająca ponad 700 pracowników – wyjaśnia pani Teresa. – Ma tak dużo zamówień,
że dodatkowo szuka partnerów w innych krajach Unii. Jeżeli wszystko
dobrze pójdzie, to niedługo będziemy dla nich robić 500 torsów miesięcznie. Oczywiście, trzeba będzie
zwiększyć zatrudnienie i dokończyć
budowę nowego pawilonu produkcyjnego.
EKONOMIA U LEGOWICZA
Na razie wylano jedynie fundamenty, ale przy dzisiejszych technologiach postawienie lekkiej konstrukcji
to kwestia kilku miesięcy.
Wśród klientów „Maneksu” są także sieci firmowych salonów, takich gigantów jak hiszpańska „Zara” i pojedyncze niewielkie sklepy z odzieżą.
Dlatego w tej branży najbardziej gorący okres ma miejsce wówczas, gdy
w kraju uruchamiane są nowe galerie
i centra handlowe. Przed otwarciem
katowickiej „Silesii” (250 sklepów),
warszawskiej „Arkadii” (ponad 230)
czy przede wszystkim łódzkiej „Manufaktury” (ponad 300 sklepów)
w „Maneksie” trzeba było pracować
na dwie zmiany.
Łódzkie manekiny można także zobaczyć w kawiarniach i restauracjach, m.in. w „Łodzi Kaliskiej”, być
może najbardziej kultowym polskim
pubie.
Czasem kupują je muzea, agencje
reklamowe, szkoły plastyczne i indywidualni artyści. Zdarza się, że manekiny zamawiają prokuratury, wykorzystując je podczas wizji lokalnych.
Od lat żelaznym klientem zakładu są
łódzkie parafie z archikatedrą włącznie.
– Przed świętami Bożego Narodzenia robimy dla nich postacie do żłóbków, zazwyczaj całą świętą rodzinę
poza postacią malutkiego Chrystusa,
która ze względu na rozmiary jest
zwykłą lalką. Nie bierzemy jednak
za to pieniędzy, prosząc co najwyżej
o mszę w intencji mojego zmarłego
męża – mówi właścicielka.
Największą bolączką „Maneksu”
jest reklama. Firma ma nie najlepsze
strony internetowe, brakuje jej katalogów i jedynie czasem ogłasza się
w pismach branżowych.
– Przez ostatnie lata nie przywiązywaliśmy do tego specjalnej wagi
– mówi pani Teresa. – Wydawało się
nam, że jak mamy towar najwyższej
klasy, to już wystarczy. Ale to się
zmieni. Będziemy mieli bardziej atrakcyjną stronę i niebawem wystawimy
się na targach w Poznaniu. Jestem
optymistką i wierzę, że uda mi się
zbudować firmę, którą kiedyś przejmą moje dzieci, a później i wnuki.
W 1931 roku twórca polskiego futuryzmu, komunizujący pisarz, dramaturg i poeta Bruno Jasieński napisał po rosyjsku sceniczną groteskę
„Bal manekinów”. To wybitne dzieło
opiera się na pomyśle ożywienia manekinów.
Na początku sztuki, patrząc na ludzi, jeden z manekinów stwierdza:
Przecież to tylko nasze nędzne kopie.
Widząc te smukłe, wysokie, wymalowane, przystrojone w peruki figury,
można odnieść wrażenie, że może
miał rację.
27
Co dalej z inflacją
Legowicz: – Tymczasem szacunki Ministerstwa Finansów są takie,
że kwietniowa inflacja wyniosła 4,1
procenta. Co będzie dalej?
Jacek Mojkowski („Polityka”):
– Wygląda na to, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo. Fachowcy prognozują, że inflacja dojdzie do poziomu 5 procent.
Legowicz: – Za to ceny się trochę
ustabilizowały.
Mojowski: – Groźne jest to, co się
dzieje z naszymi wyobrażeniami o inflacji, bo to się przekłada na konkretne decyzje. Pracownicy uważają, że
będzie wyższa inflacja, zatem domagają się wyższych zarobków. Ci, którzy świadczą rozmaite usługi, też
uważają, że inflacja skoczy, toteż
podnoszą ceny.
Legowicz: – Na szczęście jest
konkurencja.
Mojkowski: – A jeśli konkurencja
podobnie myśli i też próbuje podnieść ceny? Nie chce tylko być tym
pierwszym, bo wówczas może stracić. Dlatego wszyscy chcą być
w środku tego peletonu i tylko lekko
windują ceny.
Latające bagaże
Legowicz: – Proszę sobie wyobrazić, że w pierwszym kwartale
British Airways zgubiły 270 tysięcy
walizek, Air France – 226 tysięcy,
a LOT 9443 walizki. Wypadamy nie
najgorzej...
Biskupski: – To są radości statystyczne. Natomiast, gdyby była klasyfikacja, ile minut czeka się na bagaż na lotnisku w Londynie, Paryżu
i Warszawie, to gwarantuję, że kolejność byłaby odwrotna. LOT jest bardzo dobrym przewoźnikiem, natomiast logistyka jest ciągle kulą u nogi. Powodem są porty lotnicze. Wystarczy wylecieć gdzieś poza Polskę
i zobaczyć, jak szybko bagaże docierają do pasażera na lotniskach, gdzie
co 2 minuty ląduje samolot. Sporo
mamy jeszcze do zrobienia w tej
dziedzinie.
J.B.
(Na podstawie codziennych audycji Wiktora Legowicza w „Trójce”
od 5 do 9 maja 2008 r.)
KRZYSZTOF RÓŻYCKI
Zdjęcia: autor
Rys. Piotr Rajczyk
a2028-29 polska.qxd
2008-05-09
19:44
28
Page 2
A TO POLSKA WŁAŚNIE
Ustanowił rekord Guinnessa w grze na pile
Świat rapuje, on piłuje
Nr 18 (30. IV.).
Cena 2,50 zł
1 maja Tadeusz Biały ze Śmigla
w dostojnym, międzynarodowym
gronie ustanowił rekord Guinnessa w grze na pile. – To wielki
dzień. Nikt jeszcze czegoś takiego
nie robił! A wszystko dlatego, że
grałem na pile do telefonu – śmieje się muzyk. Zjazd wirtuozów
śpiewającej piły odbył się w Gostyniu.
Jeden człowiek na milion dziewięćset mieszkańców naszego państwa posiada umiejętność gry na pile. Nie każdy, kto na pile gra, daje
koncerty. Tadeusz Biały tak.
Od Wajdy wszystko się zaczęło,
a raczej od jego filmu, a dokładniej
jednej, krótkiej sceny. – „Ziemia
Obiecana”. Taki obrazek: teatr, scena, a na niej muzyk grający na pile...
Gdy oglądałem film, miałem ze dwadzieścia lat. Ta scena zrobiła
na mnie ogromne wrażenie. Nie wiedziałem, że to nie jest zwykła piła,
tylko muzyczna. Nie wiedziałem
wówczas, że są jakieś inne piły, niż
te, które widuje się na co dzień, ale
pomyślałem sobie, że też tak chciałbym grać. I może późno, ale gram!
– uśmiecha się.
Z piły w drewutni czarodziejskich
dźwięków nie próbował wyciągać nigdy. Że piła z filmu zwykłą nie jest,
dowiedział się od muzyka, który kiedyś uczył go gry z nut. Nut pan Tadeusz nie nauczył się, ale na stole
muzyka po raz pierwszy widział
„na żywo” muzyczną piłę. Uparł się,
ale muzyk piły sprzedać nie chciał.
– Minęło chyba ze dwadzieścia lat
i przyniósł mi ją. Już na niej nie grał.
Kupiłem. To był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy. Spełniło się moje marzenie...
Dwa miesiące. Tyle trwały treningi,
zanim udało mu się wydobyć z piły
pierwszy dźwięk. – Nie miałem pojęcia, jak to się robi. Próbowałem tak,
siak i co tylko przyszło mi do głowy.
Dopiero jak ją wygiąłem w eskę, zaczęła śpiewać. Potem poszło już
gładko. W czasie treningów żona
wychodziła z psem na spacer, a są-
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
siedzi okazali się bardzo wyrozumiali. Grał na pile nawet jeden numer
w Wiarusach, ale koncertować odważył się dopiero, gdy kupił drugą
piłę. Z nią uwierzył w siebie. – Wypatrzyłem ją na Jarmarku Świętojańskim w Poznaniu. Była zardzewiała,
nie miała zębów. Nie wierzyłem handlarzowi, że to piła muzyczna, ale
kupiłem. W domu oczyściłem z rdzy
i ukazał się na niej francuski napis
– ostrze muzyczne. Dokręciłem śruby, przyłożyłem smyczek i przeżyłem szok. Ma cudowny dźwięk.
Anielski. Tak, jakby grała w stereo.
Z nią odważyłem się grać solo.
Jam ci to uczynił – powiedzieć
mógłby pan Tadeusz, ale skromnie
milczy. Rekordu Guinnessa nie wy-
Tadeusz Biały choć nie zna nut, na pile zagra wszystko
Nielegalna droga krzyżowa
Nr 19 (20. IV.). Cena 2 zł
Co sobotę kilkunastoosobowa
grupa wiernych z Lubawki wyrusza na Górę Świętej Anny. Dawnym szlakiem drogi krzyżowej,
w zrujnowanych kapliczkach,
uczestniczą w tajemnicy Drogi
Męki Pańskiej. Żałują jedynie, że
wśród zgromadzonych brakuje
księdza z lubawskiej parafii. Proboszcz uważa bowiem, że nie
jest to miejsce kultu, a to, co robią wierni, jest zwykłą samowolą.
Drogi krzyżowe odbywają się już
od ponad dwóch lat. – To wynika
z potrzeby serca – opowiada Adrian Średniawski, jeden z inicjatorów spotkań. – Dawniej to była tra-
dycja i my chcemy ją jedynie kontynuować.
Podobnie uważają inni uczestnicy drogi krzyżowej. – Dzięki tym
spotkaniom cieszę się moją starością, cieszę się tym, że jeszcze
mogę wejść na tę stromą górę
– dodaje Wanda Dym.
Grupa nie tylko wspólnie modli
się, ale również opiekuje się zrujnowanymi kapliczkami. W jednej
z nich zawisł krzyż, a pod nim stoją świeże kwiaty, które co sobotę
przynoszą pielgrzymi.
Uprzątnęliśmy kapliczki, zrobiliśmy kolejne stacje – opowiada Bożena Jaworska. – Dzięki naszej
obecności rzadziej pojawiają się
tutaj wandale.
Wierni żałują tylko, że żaden
kapłan nie chce wspólnie z nimi
modlić się na tradycyjnej drodze
krzyżowej. – Nie mogę nikomu
zabronić spacerów na Świętą Annę – wyjaśnia nam ksiądz Józef
Czekański, proboszcz lubawskiej
parafii. – A z drugiej strony nie
mam takiej władzy, by móc ustalać nowe miejsca kultu. Kapliczki
bowiem nie znajdują się pod zarządem kościoła. Dlatego zdaniem proboszcza nabożeństwa
na Górze są zwykłą samowolą.
– Tym bardziej że żaden z uczestników nie ma prawa do prowadzenia nabożeństw – dodaje
ksiądz.
Nie zgadza się z tą opinią ksiądz
Artur z wrocławskiej parafii. Jego
zdaniem, drogę krzyżową może
odprawiać każdy, nawet osoba
świecka.
myślił, festynu z turniejem drwali, jadłem drwali, rzeźbiarzami, skrzypkami i koncertem na piłach muzycznych też nie. W organizacji imprezy
nie bierze udziału, ale za fakt, że takie cuda w dzień Świętego Józefa
– patrona drwali, cieśli i leśników
– w Gostyniu będą się działy, czuje
się trochę odpowiedzialny. – Bo zacząłem szukać. Szukać innych, co
grają na pile. Pani z Centrum Kultury
mi pomogła. I znalazłem w internecie szesnaście osób. Tak dotarłem
na przykład do aktora – Emiliana Kamińskiego. Ucieszył się, że zadzwoniłem. Zadzwoniłem też do pana
Wojciecha Czemplika, znanego muzyka ze Starego Dobrego Małżeństwa. On na początku myślał chyba,
że ja żartuję albo dziwny jestem, bo
grałem mu na pile do telefonu.
W końcu się spotkaliśmy. Ja chciałem tylko zrobić zjazd muzyków grających na pile. Tak, żebyśmy mogli
się spotkać, pogadać, wymienić doświadczeniami, pograć, a on wymyślił ten rekord i resztę.
Nad zachowaniem warunków rekordu czuwało jury, w skład którego
wszedł prof. Stefan Stuligrosz. – Jestem zachwycony, to bardzo trudny
instrument – powiedział Stuligrosz.
I stało się. Tadeusz Biały ustanowił
rekord Guinnessa na Świętej Górze
razem z Polakiem, mistrzem świata
w grze na pile muzycznej – Wojciechem Suchoniem, Kathriną Bek
z Niemiec, Petrem Dopitą z Czech,
Valerym Filipovem z Ukrainy, Johnem Muellerem z USA i kilkunastoma grającymi na pile Polakami.
– Są to dyrygenci, zawodowi muzycy, aktorzy... – wylicza pan Tadeusz. – I jestem tam ja, ze Śmigla.
Tekst i fot.:
ALICJA MUENZBERG
Pośród modlących się w kultowym miejscu pojawiły się przypuszczenia, że właśnie za inicjowanie i przewodzenie drogom
krzyżowym Adrian Średniawski został zwolniony z posługi przy ołtarzu w lubawskim kościele. Proboszcz jednak zaprzecza i dodaje,
że chłopak zrezygnował sam
na własne życzenie. – Chciałbym
znowu pomagać przy nabożeństwach w naszym kościele – mówi
Adrian Średniawski. – Ale jeśli ma
to się wiązać z rezygnacją z naszych sobotnich spotkań, to na razie będę siedział dalej w kościelnej
ławce. Modlitwy tu, na tej górze, są
bowiem dla mnie bardzo ważne.
Ważne są również dla Emilii Krejer. – Cieszę się, że wreszcie można wyjść ze swoją modlitwą na zewnątrz – mówi. – Bo przecież Bóg
jest wszędzie.
JUSTYNA JANICKA
a2028-29 polska.qxd
2008-05-09
19:45
Page 3
Drezyna na tory!
Nr 104 (26-27. IV). Cena 2,20 zł
Przez trzynaście lat licząca pół
wieku maszyna stała w krzakach,
przyspawana do torów nieopodal
dworca PKP. I pewnie nie ruszyłaby z miejsca przez następne dziesięciolecia, gdyby nie grupa zapaleńców. Kilkunastu zielonogórzan, którzy mają różne zainteresowania, wykształcenie, rodziny,
połączyło jedno – miłość do niekonwencjonalnego
spędzania
wolnego czasu i nieszablonowe
pomysły.
To właśnie dzięki tej grupie puste
od lat tory w sobotę i niedzielę ożyją.
Na 1,5-kilometrowym odcinku biegnącym przez wiadukt nad al. Wojska
Polskiego każdy, kto tylko będzie
chciał, może się przejechać za symboliczną opłatę. Cały dochód z imprezy zostanie przekazany na dzieci, którymi opiekuje się stowarzyszenie Damy Radę.
Rozruch starego pojazdu, przejętego od kolei, trwał od wtorku. Drezyna
na torach radziła sobie świetnie.
W sobotę i niedzielę jednak wyjedzie
na wiadukt nie tylko ta ręcznie napędzana maszyna. Także wóz, który jest
połączeniem... żuka z maluchem. – To
nasza wspólna robota – dodaje z du-
mą Robert Żak. – Mieści 12 osób.
Przejażdżka nią to nie lada frajda.
Miłośnicy drezyn mają zamiar jeździć po opuszczonych i zapomnianych torowiskach. Wiele tras w regionie już objechali. Teraz postawili sobie
ambitny cel – ożywić zielonogórskie
tory. – Aż żal, żeby taki potencjał się
marnował. A jeszcze gorzej by się stało, gdyby tory zostały zlikwidowane.
A jaki to problem, wzdłuż nich zrobić
ścieżkę rowerową? – Żak wymownym
gestem pokazuje szyny przecinające
centrum miasta.
Akcja ma być wskazówką dla włodarzy miasta pokazującą, jakie możliwości kryje w sobie torowisko. Grupa
działa całkowicie legalnie. Ma pozwolenie od PKP. Także dlatego, że miłośnicy drezyn... odstraszają złomiarzy.
– My takie przejażdżki urządzamy sobie dosyć często – uśmiecha się Jarosław Matujzo. – Niedziela, świeże powietrze, słoneczko, piwko – po prostu
rewelacja. (...)
ARTUR MATYSZCZYK
Fot. Bartłomiej Kudowicz
„Ja (...), obywatel Polski, narodowości polskiej, oświadczam, że nie
przyjmuję tej pomocy de minimis. Jestem rzemieślnikiem, a nie żebrakiem. O żadną pomoc nie prosiłem”
– napisał do prezydenta Krakowa rzemieślnik z ulicy Karmelickiej. Tak bardzo wzburzyło go przysłane mu
z Urzędu Miasta zaświadczenie o pomocy de minimis w wysokości 17 zł 81 gr, czyli – jak przeliczył
– 4,99 euro.
Rzemieślnik powiadomił prezydenta,
że przysłane mu zaświadczenie narusza powagę Urzędu Miasta i urzędu
prezydenta, a także obraża samego adresata. „Proszę taką pomocą obdarować tych, którzy głosowali za Unią Europejską, niech takie upokorzenie będzie dla nich nagrodą za ich naiwność
i bezmyślność” – napisał oburzony rzemieślnik. Jak nam wyjaśniono w krakowskim magistracie, skarżący się rzemieślnik z pomocy de minimis już skorzystał. Okazuje się bowiem, że
owe 17 zł 84 gr to ulga w podatku
od nieruchomości, która przysługuje
przy prowadzeniu zakładu stolarskiego.
Taka gmina!
Skoczów (woj. śląskie)
Po wojnie o pochód z Judoszem
i kłótni o kolejność flag wiszących
na ratuszu, w Skoczowie wybuchła
kolejna awantura. Członkowie gminnej komisji ds. rozwiązywania problemów alkoholowych uznali, że
miasto nie może promować lokalnej
nalewki – „Tatarczówki” – informuje
„Głos Ziemi Cieszyńskiej”. Wódkę
z dodatkiem tataraku od pokoleń pije się w regionie w Wielki Piątek.
Zwyczaj trafił na ulotki promujące
miasto, co nie spodobało się działaczom antyalkoholowym, którzy
wcześniej problemu nie widzieli. Kto
wie, może zatruli się felerną partią
i im obrzydła...
Łomża (woj. podlaskie)
Zaświadczenie cenniejsze niż pomoc
Nr 104 (5. V.). Cena 1,20 zł
29
A TO POLSKA WŁAŚNIE
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Aby z takiej ulgi skorzystać, trzeba wypełnić formularze podatkowe, a krakowianin je wypełnił i podpisał, co było
podstawą do udzielenia zniżki w podatku od nieruchomości za ubiegły rok.
Zaświadczenie zostało wysłane, bo taki
jest obowiązek ustawowy.
Od początku roku z krakowskiego magistratu wysłano już ponad 420 zaświadczeń o udzielonej pomocy de minimis
z tytułu ulg w podatku od nieruchomości. Najczęściej jest to kilkadziesiąt lub
kilkaset złotych, ale były też zaświadczenia o ulgach w wysokości kilkunastu tysięcy. Najniższa ulga wyniosła 3 zł.
List polecony z zaświadczeniem o pomocy de minimis odebrany przez krakowskiego
rzemieślnika
kosztował 5 zł 45 gr.
(GEG)
FOTOSZOPA
A podobno pisać potrafi tylko jeden?
Zdjęcie nadesłała Adrianna T. z Polkowic
Zdjęcia należy nadsyłać pocztą lub na adres e-mailowy [email protected] wraz
z danymi autora, kontaktem oraz opisem, gdzie i kiedy je zrobiono.
Wybrała: A.P.
Targowica i postój taksówek
przy ul. Dworcowej to żałosna wizytówka miasta. Warunki tam panujące wołają o pomstę do nieba – pisze „Gazeta Współczesna”. Rynek, na którym handlują miejscowi
kupcy, przypomina plac ostrzelany
z moździerzy. Przejeżdżające dziurawą ulicą samochody wzbijają tumany kurzu. W marcu zeszłego roku
kupcy złożyli petycję skierowaną
do prezydenta miasta. Argumentowali m.in., że od lat płacą regularnie
do budżetu miasta niemałe opłaty
targowe. Chcieliby, aby przynajmniej część z nich posłużyła do zaprowadzenia ładu na targowisku.
Widocznych efektów nie ma
do dziś. Mają za złe władzy, że nie
pojawia się na zapuszczonym targowisku. Bo i po co ma się pojawiać?
Jeszcze się ubrudzi. Urwie zawieszenie limuzyny albo usłyszy od rozgoryczonych trochę prawdy...
Nowy Targ (woj. małopolskie)
Nowotarski sąd grodzki skazał
mieszkańca Cichego na 1500 zł
grzywny za zabicie psa, z którego
zwyrodnialec utoczył słoik smalcu.
To od tego mężczyzny dziennikarz
„Tygodnika Podhalańskiego” bez
problemu kupił specyfik. Prawo
działa na rzecz morderców, którzy
nie od wczoraj prowadzą na Podhalu nielegalne ubojnie psów. Wyrok
nie dotyczy handlu specyfikiem,
gdyż – o ironio – samo posiadanie
psiego smalcu nie jest przestępstwem. Z jego zakupem nie ma najmniejszego problemu. Ciągle w regionie pojawiają się amatorzy „cudownego” leku, dzięki któremu
świetnie prosperują mordercy, którzy taki specyfik produkują. Jednak
od czasu do czasu Temida musi kogoś dla przykładu ukarać – mówią
złośliwi...
WOJCIECH
ANDRZEJEWSKI
a2030-32.qxd
2008-05-09
18:34
Page 2
30
ZA DUŻO WIEDZIAŁ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Czy kiedykolwiek dowiemy się, kto i dlaczego zamordował Piotra Jaroszewicza?
Ślady prowadzą na Wschód
Nr 19 (6. V.). Cena 3 zł
Od kilku tygodni słyszymy o zaniedbaniach popełnionych w związku ze
śledztwem w sprawie porwania
Krzysztofa Olewnika. Rozgłos wokół
tego skandalu sprawił, że prawie bez
echa przeszła informacja dotycząca
innej, nie mniej bulwersującej, choć
dziś już niemal zapomnianej sprawy
– zabójstwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów.
Zaginione dowody
7 kwietnia br. „Super Express” piórem Pawła Biedziaka, niegdyś rzecznika policji, doniósł, że bezpowrotnie zaginęły najważniejsze dowody, które mogły doprowadzić do wykrycia sprawców
tej tajemniczej zbrodni. Trzy lata wcześniej akta sprawy trafiły do policjantów
z tzw. Archiwum X, zajmujących się wyjaśnianiem skomplikowanych zagadek
kryminalnych. Najlepsi analitycy przez
kilka miesięcy przyglądali się wszystkim
dowodom zebranym w sprawie. Dane
z akt wprowadzono do specjalnych programów komputerowych. Największą
nadzieję wiązano ze śladami odcisków
palców. W 1992 r., gdy zamordowano
Jaroszewiczów, niezidentyfikowane ślady linii papilarnych znalezione na miejscu zbrodni można było porównywać
tylko z odciskami zebranymi od osób
wskazanych przez śledczych. Ale
w 2001 r. uruchomiono w Polsce system automatycznej identyfikacji odcisków palców (AFIS). Od tego momentu
ślady linii papilarnych ujawnione
na miejscu popełnienia przestępstwa
można porównywać z odciskami palców ponad trzech milionów osób, zebranymi przez ostatnie kilkadziesiąt lat
przez milicję i policję.
Pod koniec 2005 r. analitycy z Archiwum X odkryli jednak, że z akt sprawy
zaginęły kluczowe dowody w sprawie
zabójstwa Jaroszewiczów. Brakowało
trzech folii ze śladami niezidentyfikowanych odcisków palców. Ujawniono je
na miejscu zabójstwa: na ciupadze, którą duszono premiera, na okularach leżących na jego biurku oraz na drzwiach
szafy w gabinecie. Nie należały do ofiar
ani do nikogo z rodziny. Wykluczono,
aby pozostawili je znajomi Jaroszewiczów lub policjanci. Wszystko wskazuje
więc, że mogły to być odciski palców
jednego z zabójców. Przez blisko dwa
lata funkcjonariusze z biura kontroli szukali zagubionych folii, lecz bezskutecznie. Znaleziono jedynie zdjęcie odcisków pozostawionych na ciupadze. Ale
w bazie AFIS nie udało się zidentyfiko-
wać, kto mógł pozostawić swój ślad
na tym narzędziu zbrodni. – Wszystko
wskazuje, że folie zostały wykradzione.
Ktoś skutecznie zatarł ślady tego okrutnego i tajemniczego zabójstwa – powiedział „Super Expressowi” policjant z Komendy Głównej Policji.
Zadeptane ślady
Do zbrodni doszło w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w willi Jaroszewiczów w warszawskim Aninie przy ul.
Zorzy 19. Ciała odnalazł syn zamordowanych, Jan Jaroszewicz, kiedy 1 wrze-
otwarte. Klucze mieli bowiem tylko Jaroszewiczowie i ich syn Jan (nie miał ich
nawet syn byłego premiera z pierwszego małżeństwa, sławny niegdyś Andrzej Jaroszewicz). Wiadomo, że domownicy byli bardzo ostrożni: po gości
wychodzili sami, terminy wizyt trzeba
było ustalać wcześniej. Trudno więc
przypuszczać, aby wpuścili kogoś obcego, zwłaszcza w nocy. Ponadto Jaroszewicz nie rozstawał się z bronią, nawet gdy czytał w bujanym fotelu.
Policjanci nie zbadali też zabrudzeń
na drzwiach i futrynach willi, opisanych
Piotr Jaroszewicz zrobił zaskakującą karierę w służbie na rzecz
Moskwy
śnia około godz. 23 przyjechał do willi
zaniepokojony tym, że od kilkunastu
godzin rodzice nie odbierali telefonu.
Zaraz potem zawiadomił policję. Od tego momentu zaczęło się istne zadeptywanie śladów po sprawcach – jak to
określił później sędzia prowadzący rozprawę przed Sądem Wojewódzkim
w Warszawie. W domu Jaroszewiczów
pojawili się bowiem funkcjonariusze lokalnego komisariatu, Komendy Stołecznej Policji, MSW, Komendy Głównej
i prawdopodobnie UOP, a także dziennikarze. Zabrakło za to prokuratora, który
by zabezpieczył teren. Nigdy nie ustalono dokładnej listy funkcjonariuszy, którzy przewinęli się wtedy przez willę. Zidentyfikowano jedynie tych, którzy zostawili po sobie ślady zbadane później
przez techników kryminalnych.
Lista zaniechań, jakich dopuścili się
prowadzący śledztwo, jest długa. Nie
zbadano zamka do drzwi willi, co mogłoby wyjaśnić, w jaki sposób zostały
jako ślady koloru brunatnego, uznając
je za politurę. Przyjęli za to wersję, że
włamywacze weszli do domu przez
okno na piętrze, choć ani na murze, ani
na oplatającej dom winorośli nie stwierdzono śladów wdrapywania się na piętro. Nie wiadomo również, co zrobili
z psem, dużym, czarnym sznaucerem
Remusem, który bywał agresywny nawet wobec domowników, a za przewodnika uznawał jedynie Solską. Po wejściu do willi policja znalazła Remusa zamkniętego w pokoju Solskiej. Miał problemy z chodzeniem, jednak go nie
zbadano, a niedługo potem zdechł.
Mordercy spędzili w willi byłego premiera prawdopodobnie wiele godzin.
W tym czasie torturowali go z ogromnym okrucieństwem, a jego żonę położyli skrępowaną w łazience. Nad ranem
na szyi Jaroszewicza zadzierzgnęli ciupagą pasek. Solską zabili strzałem w tył
głowy ze sztucera jej męża. I tu kolejna
zagadka: w opisie z miejsca zdarzenia
zanotowano, że łuska po naboju tkwiła
w środku broni, tymczasem w czasie
odtwarzania filmu z wizji lokalnej okazało się, że leży obok. Policjanci nie podjęli też wątku kobiety i dwóch mężczyzn
wychodzących z willi rankiem 1 września, których widziała jedna z sąsiadek.
Ślepa uliczka
Prowadzący śledztwo z góry przyjęli
motyw rabunkowy zbrodni. Jednak
wszystkie fakty przeczą tej hipotezie:
mieszkanie nie zostało splądrowane,
nie zrabowano biżuterii, kolekcji znaczków pocztowych, książeczek czekowych. Sprawcy przeszukali tylko gabinet Jaroszewicza, tak jakby szukali konkretnej rzeczy lub dokumentu. Już podczas procesu jeden z obrońców mówił
o prawej ręce byłego premiera, która
nie była związana – żeby coś wskazał,
podpisał? Także Jan Jaroszewicz twierdził, że z willi zniknęły notatki ojca.
Trwający sześć lat proces rzekomych
morderców zakończył się w 2000 r.
kompromitacją organów ścigania. Sąd
prawomocnie uniewinnił oskarżonych
o tę zbrodnię czterech recydywistów
z Mińska Mazowieckiego: Krzysztofa R.,
ps. „Faszysta”, Wacława K., ps. „Niuniek”, Jana K., ps. „Krzaczek” i Henryka
S., ps. „Sztywny”. Dwóch z nich dostało potem odszkodowania – po ok. 50
tys. zł – za lata spędzone w areszcie.
Podstawą aresztowania tej czwórki półtora roku po śmierci Jaroszewiczów było zeznanie konkubiny „Faszysty”, która
zeznała, że on i „Niuniek” planowali napad na dzianego pryka z Anina. W sądzie skorzystała jednak z prawa do odmowy zeznań i w ten sposób przestał
istnieć główny dowód w sprawie.
Człowiek Moskwy
Im bardziej malały szanse wyjaśnienia zbrodni w Aninie, tym częściej pojawiały się przypuszczenia o politycznym
motywie zabójstwa. Nie ma w tym nic
dziwnego, w końcu Jaroszewicz to postać, która w najnowszej historii Polski
odegrała rolę niepoślednią. W latach 1944-1945 był zastępcą dowódcy
ds. polityczno-wychowawczych 1. Armii
Wojska Polskiego, później wiceszefem
Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego WP, wiceministrem obrony
narodowej i głównym kwatermistrzem
WP. W 1950 r. przeniesiono go – już
w stopniu generała dywizji – na stanowisko wiceprzewodniczącego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, gdzie miał odpowiadać za materialną stronę przygotowań do wojny obozu
32
a2030-32.qxd
2008-05-09
18:34
Page 3
R E K L A M A
a2030-32.qxd
2008-05-09
18:34
Page 4
32
ZA DUŻO WIEDZIAŁ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
czana w największych mediach, choć
może stanowić częściowe potwierdzenie jednej z hipotez dotyczących przyczyn śmierci Jaroszewicza.
Przecież mogło też być tak, że prawdziwi agenci zwyczajnie wymarli, nie zostawiając po sobie śladu i następców...
(...) Tak mogło być – gdyby nie okrutne
morderstwo na niezwykłych świadkach
historii – Piotrze i Alicji Jaroszewiczach.
Ktoś jednak przyszedł po ich wciąż skrywane najcięższe tajemnice. Nie jestem
pewny, czy wyłącznie po tajemnicę „matrioszek”. Jaroszewicz „przerywał milczenie” w wielu dziwnych sprawach
– kończy swą książkę Bohdan Roliński.
Ślady prowadzą
na Wschód
30 sowieckiego z Zachodem. Dwa lata
później mianowano go wicepremierem
i funkcję tę pełnił aż do 1970 r. W tym
czasie był również ministrem górnictwa,
zaś od 1955 r. stałym przedstawicielem
PRL przy centrali RWPG w Moskwie.
Grudniowa masakra na Wybrzeżu przyniosła mu fotel premiera, który zajmował do lutego 1980 r., gdy Edward Gierek niespodziewanie pozbył się wiernego współpracownika.
Jaroszewicz spędził zatem 35 lat
na szczytach PRL-owskiej władzy, co
było tym dziwniejsze, że do wybuchu
wojny nie posiadał żadnych związków
z ruchem komunistycznym, będąc zwykłym nauczycielem i kierownikiem szkoły powszechnej, w 1940 r. zesłanym
do łagru na Syberię. Każdy, kto ma
choć trochę pojęcia o mechanizmach
sowieckiej polityki, wie, że tacy ludzie,
zwłaszcza za czasów Stalina, nie zostawali generałami i ministrami, szczególnie w tak odpowiedzialnych resortach.
Dlatego za Jaroszewiczem zawsze ciągnęła się opinia zaufanego człowieka
Moskwy.
Zabójcze archiwum
Tajemnica matrioszek
Wiedział o tym on sam i najwyraźniej
usiłował tę opinię zatrzeć. Wskazuje
na to relacja, jaką zawarł w wydanej
w dwa lata po zbrodni w Aninie książce
pt. „Za co ich zabili?” dziennikarz Bohdan Roliński. Jeszcze za życia Jaroszewicza Roliński opublikował wywiad rzekę z byłym premierem, która jednak
– wbrew tytułowi „Przerywam milczenie...” – nie przyniosła większych sensacji. Prawdziwą rewelację Roliński
ujawnił dopiero w drugiej książce, gdzie
opisał największą tajemnicę, którą miał
mu wyznać rozmówca. Jaroszewicz
opowiedział zaufanemu dziennikarzowi
o swojej rozmowie z generałem Karolem
Świerczewskim
niedługo
przed śmiercią tego ostatniego w Bieszczadach (obaj byli wówczas wiceministrami obrony). „Walter” miał opowiedzieć Jaroszewiczowi o tym, czego dowiedział się od generała Gieorgija Siergiejewicza Żukowa (nie mylić ze sławnym marszałkiem Gieorgijem Konstantinowiczem Żukowem), nadzorującego
z ramienia NKWD sprawy polskie. Otóż
Żukow podobno przedstawił Świerczewskiemu metodę matrioszek, czyli
sowieckich agentów wyszkolonych
i podstawionych za niektórych ludzi pełniących ważne funkcje w PRL. Metodę,
którą chyba każdy Polak zna z serialu
„Stawka większa niż życie”.
Z relacji Rolińskiego wynika, że Jaroszewicz ze Świerczewskim zidentyfikowali kilka takich matrioszek. Jedną
z nich miał być wysoki funkcjonariusz
Jedną z matrioszek miał być wysoki funkcjonariusz bezpieki
pułkownik Józef Światło, inną zaś sam Bolesław Bierut
bezpieki pułkownik Józef Światło, inną
zaś – sam Bolesław Bierut. Według tej
wersji, przyszły prezydent Polski Ludowej został podmieniony w czasie wojny:
w 1943 r. do okupowanej przez Niemców Warszawy miał przyjechać już sowiecki agent podający się za przedwojennego działacza KPP, który pozostał
w Związku Sowieckim. Jaroszewicz wyznał Rolińskiemu, że ta wiedza mogła
być przyczyną gwałtownej śmierci generała „Waltera”. Były premier twierdził
także, iż przypuszczenia co do faktycznej roli Bieruta potwierdziło w rozmowach z nim kilka innych znaczących
osób: Edward Ochab, Hilary Minc, Józef Cyrankiewicz i Wiktor Grosz.
Przemilczana książka
Wynikałoby z tego, że zarówno temat
matrioszek, jak i sensacyjna prawda
o Bierucie stanowiły swoistą tajemnicę
poliszynela na szczytach PRL-owskiego
establishmentu. Jednak zasadniczy
problem z książką Rolińskiego polega
na tym, że żadna z osób w niej opisanych, począwszy od Jaroszewicza, już
dawno nie żyje, a nie znamy jakichkolwiek dokumentów czy innych relacji potwierdzających jego informacje. Za cał-
kowite kłamstwo uznał publikacje Rolińskiego syn Bieruta, Jan Chyliński,
a w ślad za nim większość historyków.
Jedynie znany badacz dziejów najnowszych i sowietolog, prof. Paweł Wieczorkiewicz, nie odrzucił z góry wersji opisanej przez Rolińskiego, choć i on naturalnie przyznaje, że bardzo trudno ją zweryfikować.
Ta niezwykła historia ma jednak nieoczekiwany ciąg dalszy. W ubiegłym roku Bohdan Roliński wydał kolejną książkę poświęconą sprawie matrioszek. Napisał ją po tym, jak skontaktował się
z nim Igor Birut vel Bierut, Rosjanin polskiego pochodzenia mieszkający w Moskwie, który opowiedział mu historię
swego ojca i dziadka represjonowanych przez sowiecką policję polityczną.
Z tej książki, zatytułowanej „Świadek
pod toporem kata”, wyłania się obraz
misternej operacji mającej na celu znalezienie kompromatu – czyli, mówiąc
po polsku, mocnego haka – na funkcjonującego w Polsce Bolesława Bieruta. I chociaż książka zawiera więcej pytań niż odpowiedzi, trudno nie uznać jej
za ciekawy przyczynek do najnowszych
dziejów Polski. Tymczasem publikacja
Rolińskiego została całkowicie przemil-
W ostatnich latach pojawiła się również inna hipoteza na temat zbrodni
w Aninie. Niektóre media, m.in. tygodnik „Wprost”, opublikowały teksty sugerujące, że Piotr Jaroszewicz zginął
przez swą wiedzę na temat poniemieckiego pałacu w Radomierzycach koło
Zgorzelca, gdzie pod koniec wojny trafiły archiwa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Ówczesny
pułkownik Jaroszewicz pojawił się tam
w czerwcu 1945 r. w towarzystwie kilku
innych oficerów i podobno przejął niektóre dokumenty. Polacy zostali jednak
szybko odsunięci przez żołnierzy Armii
Sowieckiej, po czym radomierzyckie archiwum przetransportowano do ZSRR.
A było tam podobno ok. 300 tys. teczek, średnio po 250 stron każda,
w tym 20 tys. teczek niemieckiego
i francuskiego wywiadu wojskowego, 50 tys. teczek sztabu generalnego,
liczące 150 teczek akta francuskiego
premiera Leona Bluma i archiwum rodziny Rothschildów, a także ogromny
zbiór dokumentów dotyczących kolaboracji Francuzów z Niemcami.
Tezę o związku tej sprawy ze śmiercią
Jaroszewicza jako pierwszy postawił pisarz i dokumentalista Jerzy Rostkowski
w wydanej kilka lat temu książce „Radomierzyce. Archiwa pachnące śmiercią”.
Zdaniem autora, tytuł uzasadnia seria
podobnych do siebie zabójstw, których
ofiarami w latach 90. padło trzech ludzi
obecnych wówczas w radomierzyckim
pałacu: oprócz Jaroszewicza także Tadeusz Steć, później znany przewodnik
karkonoski (zginął w 1993 r.), i generał
Jerzy Fonkowicz, do 1968 r. ważna postać w resorcie obrony (został zamordowany w 1997 r.). Żadnej z tych zbrodni do dziś nie wyjaśniono.
Trudno powiedzieć, która z wersji
– Rolińskiego czy Rostkowskiego – jest
bardziej prawdopodobna. Być może
żadna z nich nie jest do końca prawdziwa. Nie ulega wątpliwości, że każdy, kto
poważnie zastanawia się nad zabójstwem Jaroszewicza, musi brać
pod uwagę rolę sowieckich służb specjalnych w jego życiu, a może i śmierci.
PAWEŁ SIERGIEJCZYK
Zdjęcia: East News
a2033.qxd
2008-05-09
18:34
Page 1
TAJNE/POUFNE
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Podsłuchy i włamania podczas kręcenia serialu o Marianie Zacharskim
Najsłynniejszy szpieg PRL
Rozmowa z BOGDANEM RYMANOWSKIM, dziennikarzem TVN i TVN 24
Nr 106 (7. V.). Cena 1,50 zł
Profesjonalista, jakich mało, czy
mitoman, który wokół siebie roztacza
aurę superagenta? W TVN ruszył sześcioodcinkowy serial o Marianie Zacharskim, najsłynniejszym szpiegu
zagranicznego wywiadu PRL, o którym głośno zrobiło się po raz pierwszy w latach 80., gdy został skazany
w Stanach Zjednoczonych, a po raz
drugi – w połowie lat 90., gdy odgrywał kluczową rolę w głośnej sprawie
„Olina”. Od 12 lat Zacharski milczy.
Unika kontaktu z dziennikarzami. Odzywał się tylko kilkakrotnie. Zadzwonił m.in. do „Dziennika”, aby skomentować artykuł na swój temat. Autorzy
serialu TVN, Bogdan Rymanowski
i reżyser Wojciech Bockenheim, szukali go ponad rok.
– Dlaczego zrobił pan serial właśnie o Marianie Zacharskim?
– Postać Zacharskiego była idealnym
materiałem na film. Od czasów afery
„Olina” właściwie każda moja rozmowa
z ludźmi służb specjalnych schodziła
na niego. Tylko bohater tych opowieści
wciąż milczał. 12 lat temu z jedną walizką wyleciał z Polski i rozpłynął się we
mgle. To człowiek z tajemniczym życiorysem, budzący skrajne emocje. Jedni
zdejmowali czapki z głów przed jego
profesjonalizmem, drudzy oskarżali go
o pracę na rzecz KGB, a jeszcze inni
o to, że jest zwykłym mitomanem.
Zacharski to banita.
Chcieliśmy
z reżyserem Wojciechem Bockenheimem odpowiedzieć na pytanie,
czy został nim
z wyboru, czy
ktoś go do tego
zmusił.
– Jak pan
do niego dotarł?
– Dotarłem do
jego najbliższego
przyjaciela, który
mieszka w Polsce. Powiedziałem, że chciałbym
zrobić z Zacharskim wywiad. On,
że prośbę przekaże, ale nie daje Chyba nie ma w Polsce takiej drugiej osoby,
żadnych gwaran- z takim bagażem, z takimi przeżyciami
Fot. Reporter
cji, że Włodek (bo jak Zacharski
tak o Zacharskim mówią koledzy) dzo mała liczba osób. Każdy, kto pracow ogóle się odezwie. Dał mi do zrozu- wał nad serialem, musiał podpisać kwit
mienia, że jestem kolejnym dziennika- o zachowaniu tajemnicy. Bałem się, że
rzem, który o to prosi, i jak dotąd Za- jeśli zacznie się szum, to Zacharski mocharski wszystkie takie propozycje od- że się wycofać. Jemu i nam cisza dawarzucał. A jednak po kilku miesiącach za- ła poczucie bezpieczeństwa. Szukalidzwonił telefon i zaczęła się „szpiegow- śmy informacji o nim wszędzie, gdzie
się dało, także w Moskwie. Zrobiliśmy
ska przygoda”.
– Podobno nie było łatwo zrealizo- wywiad z ostatnim szefem KGB Władimirem Kriuczkowem – dosłownie na kilwać tego filmu?
– Najważniejsza była dyskrecja. ka tygodni przed jego śmiercią. ChcieliO tym, że kręcimy film, wiedziała bar- śmy porozmawiać z Markusem Wolfem,
33
legendą wywiadu NRD. Niestety, zmarł
dwa dni przed rozmową. Kiedy z nami
rozmawiał przez telefon, był w fantastycznej formie. Mnie dwukrotnie próbowano się włamać do mieszkania,
a kiedy wracaliśmy z Majorki, gdzie szukaliśmy śladów Władimira Ałganowa,
zaginęły nam bagaże. Kilka razy miałem dowody na to, że jesteśmy podsłuchiwani. Rozmawiałem kiedyś z Zacharskim przez telefon stacjonarny, a następnego dnia fragment tej rozmowy
ktoś nagrał mi na skrzynkę komórki. Nie
wiem, co o tym myśleć, może ktoś
chciał nam dać do zrozumienia, że dobrze wie, czym się zajmujemy? Nie
wiem.
– Czy Marian Zacharski zasłużył
na film?
– Nie jesteśmy hagiografami. Ani ja,
ani Wojtek Bockenheim nie byliśmy
zainteresowani budowaniem ołtarzyka. Chcieliśmy pokazać człowieka
z krwi i kości, z jego wszystkimi zaletami i wadami. Postawiliśmy warunek:
robimy film o panu, ale nie ma pan
wpływu ani na jego scenariusz, ani
na jego wydźwięk. Chyba nie ma
w Polsce takiej drugiej osoby, z takim
bagażem, z takimi przeżyciami jak Zacharski. W jakimś sensie jest on postacią z dramatu Szekspira, człowiekiem,
który żyje w cieniu swojej przeszłości.
Jest przekonany, że gdyby pozwolono
mu dokończyć sprawę Oleksego, to
nikt nie mówiłby o nim jako o prowokatorze. Mówi w filmie o tajemniczej
postaci z Rosji, która mogła dostarczyć wywiadowi olbrzymiej wiedzy
na temat agenturalności polityków.
Myślę zresztą, że powiedział nam może 10-15 procent tego, co wie. Reszta
informacji to jego polisa ubezpieczeniowa na wypadek, gdyby ktoś naprawdę chciał go znaleźć.
Rozmawiała:
ANNA NALEWAJK
20940
R E K L A M A
R E K L A M A
a2034-35 pastuszko.qxd
34
2008-05-09
18:29
Page 2
Z WOKANDY
ZSYP
Wpadł przez szybę
(...)
W
czwartek
po godz. 23 bezrobotny
Grzegorz K. po pijanemu
pędził z góry rowerem
po ul. Cichej. Nagle na jego drodze
„wyrósł” radiowóz. Oznakowane auto
było zaparkowane na poboczu. Przestraszony cyklista stracił głowę. Zamiast zahamować, z impetem wbił się
w kufer opla astry. Spadł z roweru i wybijając szybę, wylądował na tylnej kanapie radiowozu. Siedzący w nim funkcjonariusze byli kompletnie zaskoczeni.
– Rowerzysta ma złamany nos, rozciętą wargę i brodę. Na alkomacie wydmuchał 2,6 promila – mówi podinsp.
Janusz Wójtowicz z Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie. Jak się okazało, pechowiec jechał po... piwo. Teraz
odpowie za jazdę po pijanemu i spowodowanie kolizji. („Kurier Lubelski” nr 93)
Taka samoobsługa byłaby lepiej
widziana, gdyby cyklista zatrzymał
się, zapukał, otworzył drzwi i grzecznie poinformował się, czy może
wsiąść do środka, bo jest nietrzeźwy
i należy go ukarać za jazdę po pijanemu. Kultura uprzyjemnia życie.
Kto ukradł udko?
Niemal wszyscy mieszkańcy jednego z łódzkich
akademików
wybiegli
na korytarz, gdy rozległ się
tam głośny krzyk: „Gdzie jest moja ptaka?!”. Okazało się, że pewien czarnoskóry student ugotował we wspólnej
kuchni rosół i gdy poszedł na chwilę
do toalety, ktoś ukradł mu z garnka udko
kurczaka. („Express Ilustrowany” nr 99)
No to albo kuchnia, albo toaleta.
Wszystkich „ptaka” jednocześnie nie da
się upilnować. Szczególnie w akademiku.
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Turyści odpowiadają przed sądem za zabicie młodego niedźwiedzia (3)
Zawodna pamięć
Oskarżeni twierdzą, że musieli
utopić niedźwiedzia w górskim potoku. Przekonują sąd, że nie mieli
innego wyjścia, bo zagrożone było
ich życie. Komendant straży Tatrzańskiego Parku Narodowego
uważa natomiast, że młody niedźwiedź brunatny nikomu nie mógłby zrobić krzywdy.
Przy takiej rozbieżności zdań zeznania bezpośrednich świadków
zdarzenia mogą mieć kolosalne
znaczenie. I tacy świadkowie
na szczęście są. Niestety, to, co mówią, trochę się nie klei. Ich opowieść to raczej poszarpane fragmenty pewnej całości. Czy zawodzi
ich pamięć? Czy starają się nie zaszkodzić trójce oskarżonych? Ocena ich zeznań należy oczywiście
do sądu. Jednak w trakcie składania przez nich zeznań widownia
szybko zajmuje stanowisko. Co jakiś czas słychać z tamtej strony pomruki lub cichy śmiech.
– Ale plącze, ale kłamie – i takie
słowa dochodzą od strony obserwatorów procesu.
Nocne koszmary
Bezpośrednich świadków zdarzenia jest troje. Wśród nich pani Beata,
żona oskarżonego Daniela Sz., która
nie musi składać przed sądem zeznań i korzysta z tego prawa. Mimo
to, stojąc przy barierce dla świadków, cała się trzęsie. Nie potrafi nawet wytłumaczyć, że nie chce zeznawać. Z pomocą musi jej przyjść adwokat oskarżonych.
– Skoro tak, to może pani opuścić
salę albo zostać – stwierdza sędzia
Marek Marchalewicz.
Kobieta jest zagubiona do tego
stopnia, że zamiast siąść na miejscach dla publiczności, siada obok
swojego męża... na ławie oskarżonych. Cała sala patrzy w tym momencie tylko na nią. Pani Beata kiepsko sobie radzi z tą sytuacją. Jej
twarz z sekundy na sekundę jest coraz bardziej purpurowa.
– Rozumiem solidarność rodzinną,
ale są pewne granice – sędzia zwraca jej uwagę z uśmiechem. Chce
chyba jakoś rozładować tę sytuację,
ale ani świadka, ani oskarżonych te
słowa raczej nie śmieszą. Co więcej,
kobieta właściwie nie do końca rozumie, o co chodzi. Dopiero bezpośrednie pouczenie przynosi skutek.
– Proszę siąść na ławkach dla publiczności – sędzia ręką wskazuje
zestresowanej kobiecie miejsce.
Marta K. i Mirosław M. to kolejni
świadkowie. Wcześniej nie znali
oskarżonych. Tak jak oni byli po prostu na wycieczce w górach. Tamtego
dnia szli za nimi. Dzieliło ich jakieś
kilkadziesiąt metrów, może kilkaset.
Dzisiaj nikt nie potrafi tego określić.
– Tyle, co pamiętam, to to, że
czwórka ludzi szła przed nami – jako
pierwsza zeznania składa Marta K.
Dwudziestoletnia, szczupła dziewczyna początkowo zdaje się mówić
pewnie i płynnie. Z czasem i po kolejnych pytaniach sądu i oskarżenia
świadek gubi pewność siebie.
– I w pewnym momencie zaczęli
się wracać i mówić, żebyśmy zeszli
na bok i byli cicho, bo idzie niedźwiedź. Zeszliśmy z tego szlaku tak
na dwa kroki i on przeszedł obok nas
tak na wyciągnięcie ręki, i nagle on
tak jakby zbiegł na dół i rzucił się
na jednego z tych mężczyzn.
– Ktoś go karmił? Może wabił?
– dopytuje sędzia.
– Nie – odpowiada szybko świadek i dalej kontynuuje swoją opowieść. – Ten chłopak się przewrócił.
Jak leżał, niedźwiedź stał nad nim
na dwóch łapach, a dwie łapy przednie miał podniesione do góry. Bardzo się wtedy wystraszyłam, zaczęłam płakać. Próbowałam też dzwonić na 112, na pogotowie, ale w telefonie nie było zasięgu. Pamiętam też,
że jedna z tych dziewczyn zaczęła
krzyczeć.
– Długo to wszystko trwało? – pyta
ponownie sędzia.
– Nie jestem w stanie powiedzieć
Psia dola
Sprzed jednego ze sklepów przy ulicy Narutowicza skradziono... owczarka
niemieckiego. W piątek 11
kwietnia około godziny 21.30 właścicielka psa przywiązała go przed sklepem
i weszła do środka. Kiedy wyszła, już go
tam jednak nie było.
W trakcie patrolowania pobliskich ulic
policjanci zauważyli mężczyznę, który
odpowiadał rysopisowi sprawcy podanemu przez okradzioną. Jak się okazało, pijany 52-latek nie przyznawał się
jednak do kradzieży. Po nocy spędzonej w areszcie i wytrzeźwieniu zdecydował się powiedzieć prawdę. Przyznał,
że zabrał psa, ponieważ wydał mu się
głodny i zaniedbany, jednak w drodze
do domu pies wyrwał się i uciekł.
Mężczyzna poddał się dobrowolnie
karze 3 miesięcy pozbawienia wolności
w zawieszeniu na 2 lata, 300 zł grzywny oraz zobowiązał się do zwrotu równowartości skradzionego psa (...).
(„Gazeta Radomszczańska” nr 16)
Pies był przywiązany, ale chyba nie
do swojej pani, skoro do niej
po ucieczce nie wrócił. Może więc psi
złodziej miał rację, odwiązując go?
SZPERACZ
Sędzia Marek Marchalewicz musi rozstrzygnąć, kto w tej sprawie ma rację i kto mówi prawdę
Fot. Jacek Binkowski
a2034-35 pastuszko.qxd
2008-05-09
18:29
Page 3
Z WOKANDY
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Oskarżeni: Jolanta J., studentka, pracownik administracyjny
(24 lata), Michał J., pomocnik
stolarza (29 lat), Daniel Sz., tapicer (33 lata)
O: zabicie niedźwiedzia brunatnego, czym spowodowali zniszczenia w świecie zwierzęcym
w znacznych rozmiarach
Sąd: Marek Marchalewicz, Sąd
Rejonowy w Zakopanem
Prokurator: Mirosław Kozak,
Prokuratura Rejonowa w Zakopanem,
Obrona: Andrzej Patela, Kraków (obrońca z wyboru)
ile, ale to było bardzo szybko – odpowiedzi na pytania są raczej mało precyzyjne. Świadek woli sama opowiadać. – Mirek krzyczał do mnie, żebym
uciekała, ale ja nie chciałam. No, bo
gdzie? A gdyby ten chłopak został
ranny? Przecież trzeba by mu udzielić pomocy. Wyciągnęłam różaniec
z kieszeni i zaczęłam się modlić, żeby ten niedźwiedź nikogo nie zagryzł.
– Proszę mówić o tym, co pani widziała – sędzia Marchalewicz stara
się delikatnie przerwać wywody
świadka, ale to niewiele jednak zmienia.
– Ja już nic nie widziałam – oznajmia świadek. – Byłam w takim szoku,
że tam nie patrzyłam. Słyszałam tylko, jak ta dziewczyna krzyczała: „Pomóżcie nam!”. I Mirek tam pobiegł.
Ja do dzisiaj te głosy słyszę. Ja już
myślałam, że to koniec z nami
wszystkimi, że ten niedźwiedź to zeżre najpierw jednego, potem drugiego i tak po kolei...
Na zeznania dziewczyny najżywiej
reaguje oskarżona Jolanta J. Łzy napływają jej do oczu przy każdym kolejnym zdaniu.
Marta K. więcej już nie pamięta.
Dlatego sędzia przypomina jej jeszcze zeznania, jakie złożyła zaraz
po zdarzeniu.
– Widziałam jak chłopak szarpie
się z niedźwiedziem – mówiła wówczas dziewczyna. – Nie widziałam,
jak się przewrócił, ale widziałam, jak
leżał. Potem wszyscy oprócz mnie
trzymali tego niedźwiedzia.
– Coś jeszcze chciałaby pani dodać? – pyta sędzia po odczytaniu zeznań dziewczyny ze śledztwa.
– Bardzo się bałam. Miałam koszmary potem, bo ta sytuacja śniła mi
się po nocach – mówi świadek drżącym głosem.
– Zatem ustalmy precyzyjnie
– do przesłuchania włącza się prokurator Mirosław Kozak. – Widziała pani moment ataku niedźwiedzia?
– Jestem pewna – stwierdza Marta
K. – Widziałam tego niedźwiedzia
stającego na tylnych łapach. Do tej
pory go widzę.
To ostatnie zdanie, jakie świadek
wypowiada w trakcie tego przesłu-
chania tak pewnie. Potem, w trakcie
kolejnych pytań, słychać: „Może mi
się zdawało”, „myślę, że”, „być może”. Im więcej jest pytań ze strony
oskarżenia, tym bardziej pewność
świadka topnieje. Rośnie za to
strach. Z odległości kilku metrów widać, jak Marta K. cała się trzęsie. I na pewno nie z zimna, bo
na sali jest ciepło.
– Ja zadam pytanie tak jak kobiecie – tym razem do przesłuchania
dołącza Elżbieta Lipka z Tatrzańskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. – Pamięta pani, jak wyglądały
po wszystkim ubrania oskarżonych?
Czy były bardzo poszarpane?
– Nie pamiętam tego – mówi
dziewczyna.
– Jak to? – dziwi się Elżbieta Lipka.
– Przecież mieli na sobie kurtki puchowe, gdyby były poszarpane, to
byłoby widać...
– Świadek już odpowiedział na pytanie – przerywa sędzia.
Marta K. pamięta jeszcze ostatnią
rozmowę z oskarżonymi. Tę odbytą
już po zejściu z gór. Okazało się
wówczas, że cała szóstka nosi
przy sobie różańce.
– Wtedy uznaliśmy, że to cud, że
nikt z nas nie zginął. Byliśmy przekonani, że ten cud sprawiły różańce.
Czy wyznania świadka tak rozbawiły Elżbietę Lipkę? Nie wiadomo.
Jednak pod koniec przesłuchania
Marty K. kobieta zasiadająca na ławie oskarżycieli posiłkowych co
chwila uśmiecha się z ironią. Nie stara się nawet tego ukryć. To zachowanie nie podoba się oskarżonym.
– Wysoki sądzie, bardzo byśmy
prosili, aby oskarżycielka posiłkowa
nie śmiała się z zeznań świadków
– ku zaskoczeniu wszystkich głos zabiera oskarżona Jolanta J.
– Ale co chodzi? – pyta zdezorientowany sędzia.
Oskarżona opisuje sytuację, do jakiej doszło przed momentem.
– Nie śmiałam się – twierdzi Elżbieta Lipka.
– No cóż, sąd niestety nie widział
tego, co oskarżeni, ale na przyszłość
proszę o zachowanie powagi na sali
– stwierdza sędzia.
– Widziałem, jak niedźwiedź dobiegł do nich. Chyba się na nich rzucił, ale co tam się działo, już nie widziałem – świadek raczej duka niż
mówi.
– Rzucił się? Stał na dwóch łapach?
– Nie przypominam sobie, żeby
stanął na dwóch łapach.
– Skoro pan nic nie widział, to może coś słyszał?
– Słyszałem przeraźliwy płacz kobiety, która wzywała pomocy – mówi
wolno świadek. – A... i pamiętam, że
Marta i jedna z tych dziewczyn dzwoniły na 112 i do TOPR-u. Potem pamiętam jeszcze, jak ten niedźwiedź
leżał w wodzie, a trzy osoby go trzymały. No i ta dziewczyna wtedy wzywała pomocy.
– Jakiej pomocy od pana oczekiwała?
– Nie wiem, nie zastanawiałem się.
Podbiegłem do nich i stanąłem tam.
Oni go trzymali. Nawet jakbym
chciał... to nie można było się dopchać do tego niedźwiedzia... – Mirosław M. co chwila zawiesza głos.
Zdaje się, że świadek dobrze pamięta tamten moment, tylko nie bardzo
wie, jak o nim mówić.
– Miał pan świadomość, że oskarżeni go topią? – pomaga mu sędzia.
– Tak – tym razem pada pewna odpowiedź.
35
– I nie czuł pan wtedy, że trzeba
coś z tym zrobić?
– Ja myślę, że życie ludzkie jest
ważniejsze od życia niedźwiedzia
– świadek stara się jak umie uciec
od odpowiedzi, ale sędzia nie pozwala mu na to:
– Czy widział pan, że życie ludzkie
było wówczas zagrożone?
– Nie pamiętam... nie widziałem...
– Mirosław M. stosuje klasyczny, ale
kiepski unik.
– To skąd u pana wniosek, że życie
ludzkie było zagrożone?
– Tak uważam, że życie ludzkie było zagrożone, bo przecież nigdy by
nie topił niedźwiadka dla przyjemności.
– Czyli – jeśli sąd dobrze rozumie
– w tamtym momencie pan nie pomógł ani oskarżonym, ani niedźwiedziowi?
– No tak... Ja nie wiedziałem, co
zrobić...
Mimo wielu starań wszystkich
stron na sali więcej konkretów ze
świadka nie daje się już wyciągnąć.
Dzisiaj też Mirosław M. nie wie, co
wówczas powinien był zrobić.
Faktem jest jednak, że kiedy trójka
oskarżonych topiła młodego niedźwiedzia, świadek stał z boku...
KATARZYNA PASTUSZKO
[email protected]
Stał z boku
Mirosław M., choć trudno w to
uwierzyć, pamięta z tamtego zdarzenia jeszcze mniej niż jego narzeczona Marta.
– Pamiętam 21 października tamtego roku, ale niedokładnie, bo minęło dużo czasu – zastrzega już
na początku składania zeznań
przed sądem.
I rzeczywiście, od razu mówi mało
składnie i mało precyzyjnie.
– Widział pan biegnącego niedźwiedzia? – sędzia musi zadawać
świadkowi pytania, żeby jakoś ułożyć chronologicznie jego zeznanie.
R E K L A M A
a2036.qxd
2008-05-09
17:35
Page 2
36
UCZYŁ MARCIN MARCINA...
Czego nasze dzieci dowiadują się z książek
Gęsto sypie się byk
Nr 72 (26. III.). Cena 1,30 zł
Podręczniki są pełne błędów, trudnych wyrazów i zbyt długich zdań. Jedno potrafi zająć pół strony. A co zdanie, to dziwniejsze. Można w nich znaleźć nasienia fasoli, hetlerie i zatężone
roztwory. Gęsto sypie się trup koński
i ludzki...
Co to są hetlerie? Nie wiadomo. Można się jedynie domyślać, że jeżeli w podręczniku podają zatężony roztwór, to
chodzi o roztwór stężony. A fasola nie ma
nasienia, tylko nasiona. Ale co tam, nie
takie kwiatki rosną w podręcznikach.
Można natknąć się na neandertańczyka,
ale łatwo rozszyfrować, że chodzi o neandertalczyka. Można natknąć się na czyścicieli powietrza, ale to jasne, że chodzi
o drzewa...
W ogóle wiele można się nauczyć,
trzeba tylko bardzo się skupić i trochę pozgadywać. Dlatego nie krzyczmy na dzieci, gdy nie chcą godzinami ślęczeć nad
podręcznikiem. Wystarczy chwila i w głowie robi się zamęt.
Spróbujcie sami.
„Operon tryptofanowy koduje enzymy
potrzebne do syntezy aminokwasu
– tryptofanu. Składa się także z operatora, promotora i kilku genów struktury”...
„Aktywny procesor blokuje operator i następuje „wyłączenie” genów operonu
tryptofanowego (jest to więc system reprymowalny)”.
Jasne?
Nie bardzo?
To może coś łatwiejszego?
Ot, proste wytłumaczenie: „Świnie i krowy są zwierzętami znacznie większymi od
kur, więc ich znaczenie dla rolnictwa i całej
gospodarki jest znacznie większe”.
Albo: „Człowiek to także ssak. Rozejrzyj się więc dookoła. Na pewno znajdziesz przykłady ssaków żyjących w pobliżu”.
Element pogody
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku polskich
uczniów obowiązywał jeden program nauczania i jeden komplet podręczników.
A teraz?
W podstawówce do wyboru jest ponad 400 podręczników, w gimnazjum już
ponad 500. Nie licząc książek do nauki
języków obcych. Tych od podstawówki
do ostatniej klasy technikum jest drugie
pół tysiąca.
Ale czy więcej, znaczy lepiej?
Rada Języka Polskiego przejrzała tylko
część obowiązujących podręczników,
a i tak powstała z tego długa lista błędów
i usterek. Ekspertów zdziwiła nieporadność językowa. Natknęli się na błędy or-
tograficzne, interpunkcyjne, gramatyczne, stylistyczne, logiczne...
Niektóre sformułowania w podręcznikach przypominały im wypowiedzi z rubryki „humor zeszytów szkolnych”. Co
ciekawsze znalazły się w raporcie:
– Podczas wyścigów gęsto sypał się
trup koński i ludzki;
– Pogoda jest zawsze, ale zmienia się
zależnie od elementu pogody, który
w danej chwili przeważa;
– Po zakończeniu wojny przyrost naturalny gwałtownie wzrósł. Było to spowo-
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
cych. Gdy ministerstwo edukacji wprowadzało reformę – skróciło naukę w podstawówce, otworzyło gimnazja i zlikwidowało czwartą klasę w liceach ogólnokształcących – trzeba było przygotować nowe
podręczniki. Szybko. Autorzy na opracowanie treści mieli zaledwie pół roku.
– Praca w pośpiechu odbija się na jakości – tłumaczy prezes Marciszuk.
Z drugiej strony – jak sam zauważa – od
reformy minęło już sporo czasu, wydawcy mieli kilka lat na poprawienie błędów.
Dlaczego tego nie zrobili?
Wić eukariontów
Autorzy podręczników powinni znać
przedmiot, umieć przeprowadzić selekcję zagadnień, jasno przedstawić treści
– podpowiadają eksperci z Rady Języka
Rys. Paweł Wakuła
dowane zarówno radością z zakończenia
wojny, jak i potrzebą wyrównania w społeczeństwie strat wojennych...
Raport pełen takich kwiatków trafił do
parlamentu. Na razie zapoznali się z nim
senatorowie z Komisji Kultury i Środków
Przekazu.
A koniecznie powinni zapoznać się nauczyciele i wydawcy...
Powinni łapać się za głowę.
Okoliczności łagodzące?
– Nie będę bronił błędów. Jeśli są
– trzeba je poprawić, nie dyskutować
– mówi „Pomorskiej” Piotr Marciszuk,
prezes Polskiej Izby Książki, szef wydawnictwa „Stentor”.
Szuka jednak okoliczności łagodzą-
Polskiego.
Od jakości podręcznika zależy skuteczność nauczania.
Tymczasem z jakością nie jest dobrze.
A najgorzej jest z komunikatywnością.
Uczniowie nie są w stanie zrozumieć,
o co chodzi autorom podręczników.
Książki są przeładowane informacjami
– nie selekcjonuje się ich według ważności. Zbyt trudna jest terminologia – nie zawsze wyjaśnia się znaczenie nowych wyrazów. A czasami – zamiast wyjaśnień
– uczeń znajduje dodatkowe, równie niezrozumiałe, uzupełnienie. Na przykład
o wolutynie może dowiedzieć się tylko tyle, że występuje też u grzybów.
Nawet eksperci nieźle się zmęczyli,
czytając podręczniki. Liczyli przy tym, ile
Znalezione w podręcznikach
– Funkcję hetery podkreślał jej strój roboczy – nagość.
– Fundamentem rodziny jest dane przez Boga wzajemne przyciąganie się mężczyzny i kobiety.
– Organizm mężczyzny ulega feminizacji, np. łagodnieją rysy twarzy.
– Bułhakow był twórcą niezależnym i głoszącym prawdę, dlatego też Stalin skazał go na milczenie.
– Rzymianie to lud, który sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, co ma przez 500
lat zrobić z pismem.
– Kiedy strudzony mężczyzna wracał do domu, żona i dzieci dbały, by przynajmniej w domu nie musiał się męczyć.
– Gruczoły wewnątrzwydzielnicze wydzielają swe wydzieliny poza organizm,
w tym do światła przewodu pokarmowego lub dróg oddechowych.
– W nałóg można wpaść szybko, nie można dać się namówić nawet do jego
próbowania.
wyrazów mają zdania. I ile w tych zdaniach niezrozumiałych terminów.
Już w podręcznikach dla najmłodszych dzieci, które dopiero uczą się czytać, są zdania czterokrotnie złożone.
Wszystko w jednym: zdanie główne, okolicznikowe warunku, do niego podrzędne
dopełnieniowe i podrzędne przydawkowe.
Tego nawet dorosły by nie zniósł.
A dziecko? Musi przechodzić męki
i brnąć przez zdania tak długie, że często
przekraczają pojemność pamięci bezpośredniej.
A im dalej, tym wcale nie łatwiej.
O ile w podstawówce trzeba czytać
zdania złożone z 20 wyrazów, o tyle
w gimnazjum są już zdania złożone z 45.
A w liceum eksperci policzyli: 93 wyrazy
w jednym zdaniu!
I to zwykle nie są proste wyrazy. Raczej
złożone, zakręcone, nic tu nie jest wprost
powiedziane. Na przykład: kluczem sklepienia jest Kościół, teokracja organizuje
Europę, pod dłonią barbarzyńców wyrasta z gruzów umarłych architektur...
Jeżeli ktoś myśli, że kłopotem są tylko
długie zdania, to się myli. Bowiem i krótsze bywają kompletnie niezrozumiałe, jeżeli naszpikować je trudnymi terminami.
Eksperci wzięli do ręki podręcznik do biologii dla licealistów i z jednej tylko strony
spisali takich 27. Na przykład: tylakoidy,
genofor, wić eukariontów, flagelina, miozyna, fimbrie, mezosomy...
Kto ma się przyłożyć?
– Niedostosowanie języka przekazu
do możliwości ucznia, to jeden z grzechów głównych. Ale podręczniki za ten
grzech cierpią – przekonuje Marciszuk.
– To zaleta wolnej konkurencji – nauczyciele mogą wybrać podręczniki najlepsze. Nie muszą sięgać po te, których język jest zbyt trudny.
Jednak czy takie książki w ogóle powinny być dopuszczone do użytku szkolnego?
Podręcznik – zanim trafi na rynek – jest
przecież po wielekroć czytany i oceniany.
Trafia do czterech recenzentów.
Dlaczego żaden z nich nie zauważył tego, co natychmiast rzuciło się w oczy
ekspertom Rady Języka Polskiego i Komisji do Oceny Podręczników Szkolnych?
– Nie ulega wątpliwości, że wydawcy
powinni przykładać się dużo bardziej, niż
dotąd. Ale też powinni przykładać się recenzenci. Uważniej czytać oceniane podręczniki – mówi prezes Marciszuk.
Polska Izba Książki zgłaszała już ten
problem ministerstwu edukacji.
Swoje uwagi zgłosiła też Rada Języka
Polskiego. Proponuje, by zaostrzyć procedurę zatwierdzania podręczników do
użytku szkolnego. Rzeczoznawcy mieliby nie tylko wytykać błędy i nieścisłości,
ale też oceniać, w jakim stopniu czytelne
są teksty kierowane do uczniów.
MAŁGORZATA
ŚWIĘCHOWICZ
a2037_prawnik.qxd
2008-05-09
18:02
Page 1
WARTO WIEDZIEĆ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Prawnik radzi
Co dalej z wcześniejszą
emeryturą?
Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego złożyłem wniosek o przyznanie
mi prawa do emerytury, ponieważ
mam już 60 lat i przepracowałem
swoje lata. ZUS odmówił, więc odwołałem się do sądu, który podzielił stanowisko ZUS. Złożyłem więc apelację. Kiedy zacznie obowiązywać
ustawa zezwalająca na wcześniejsze
przejście na emeryturę? Czy powinienem wycofać pozew i złożyć nowy
wniosek?
– Henryk Brzozowski z Gdyni
(224)
i konserwacji. Zbywca, po przepiciu
zapłaconych mu pieniędzy, postanowił pozbyć się mnie z działki, zatruwając życie, niszcząc mienie, ubliżając i grożąc. Nie pomogły pisma, liczne interwencje policji, a nawet dwa
wyroki skazujące. Czy policja może
wystąpić do sądu o eksmisję, czy
też, jak twierdzi Prokuratura Apelacyjna, jest to wyłącznie moja prywatna sprawa?
– Jan Kowalski z Kutna
Prokuratura ma rację, musi Pan sam
zainicjować odpowiednie procedury
cywilne. Prokurator może żądać
wszczęcia postępowania przed sądem
cywilnym, ale gdy w jego ocenie wymaga tego ochrona praworządności, praw
obywateli lub interesu społecznego.
Nie ma więc takiego obowiązku.
Konsekwencje adopcji
Rys. Katarzyna Zalepa
Nowelizacja ustawy o emeryturach
i rentach z FUS zrównująca wiek emerytalny kobiet i mężczyzn została już
opublikowana w Dzienniku Ustaw i wejdzie w życie 8 maja br. Musi Pan sam
rozważyć, co jest dla Pana korzystniejsze. Czas oczekiwania na termin rozprawy apelacyjnej może być dość długi, a na skutek nowego wniosku o przyznanie prawa do emerytury sprawa
może być załatwiona przez ZUS szybciej. Jednak ZUS przyzna emeryturę
dopiero od 8 maja, natomiast sąd może ustalić wcześniejszy termin nabycia
prawa do emerytury. Istotne jest również to, że od marca obowiązuje nowa,
wyższa kwota bazowa, więc przy ustalaniu wysokości emerytury od maja br.
ma Pan szanse na świadczenie wyższe
o kilkadziesiąt złotych. Z drugiej strony,
w razie ustalenia przez sąd prawa
do emerytury za lata ubiegłe, ich łączna wartość może Panu zrekompensować różnicę.
Dożywotnia wojna
na działce
W 1989 r. kupiłem działkę ze zrujnowanymi budynkami (pogorzelisko)
opisaną w akcie notarialnym jako
niezabudowana. W dodatkowej umowie zapewniłem zbywcy dożywotnie
zamieszkiwanie w jednym ze zrujnowanych pomieszczeń, pod warunkiem przeprowadzenia remontów
Po śmierci mojego biologicznego
ojca (rodzice żyli w konkubinacie)
mama wyszła za mąż. Miałam wtedy 13 lat. Obecny ojciec adoptował
mnie (adopcja pełna). Teraz jestem
pełnoletnia i mam pretensje do mamy, że nie zabezpieczyła moich praw
spadkowych po biologicznym ojcu.
Mama twierdzi, że podczas rozprawy
adopcyjnej nikt nie informował jej
o konsekwencjach. Czy po śmierci
biologicznego ojca nie nabyłam
praw do spadku? Czy adopcja je
przekreśla? Czy i jak mogę dochodzić swoich praw?
– Aleksandra Leszczyńska
z Radomia
Na skutek adopcji pełnej powstaje
między przysposabiającym a przysposobionym taki stosunek jak między rodzicami a dziećmi. Ustają prawa i obowiązki przysposobionego wynikające
z pokrewieństwa względem jego krewnych, jak również prawa i obowiązki
tych krewnych względem niego, dlatego też dziedziczy on po przysposabiającym i jego krewnych tak, jakby był
dzieckiem przysposabiającego, a przysposabiający i jego krewni dziedziczą
po przysposobionym tak, jakby przysposabiający był rodzicem przysposobionego. Przysposobiony nie dziedziczy po swoich wstępnych naturalnych
i ich krewnych, a osoby te nie dziedziczą po nim.
Zgodnie z art. 1211 § 2 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, w wypadku
gdy małżonek przysposobił dziecko
swego małżonka po śmierci drugiego
z rodziców przysposobionego, tego
wyłączenia nie stosuje się względem
krewnych zmarłego, jeżeli w orzeczeniu o przysposobieniu sąd opiekuńczy
tak postanowił. Oznacza to, że sąd
opiekuńczy może w postanowieniu
o przysposobieniu zaznaczyć, że
dziecko będzie dziedziczyć po biologicznym rodzicu. Jeśli tego nie zrobi,
adopcja pełna wyłącza możliwość dziedziczenia na podstawie ustawy przez
dziecko po rodzicu.
Oświadczenie
o przyjęciu spadku
Mój ojciec zmarł w październiku 2007 r., zostawił testament, w którym powołał do spadku mnie, mojego syna i bratanka. W skład spadku
wchodzi mieszkanie własnościowe.
Mój syn i bratanek mieszkają za granicą. Podobno muszę sprawę załatwić w ciągu 6 miesięcy. Co będzie,
jeśli jeden z nich nie stawi się
na sprawę w sądzie? Czy mogą zrzec
się swoich części na moją korzyść,
ale np. po rozprawie?
– Krystyna Kowala z Nowej Rudy
Termin 6 miesięcy to termin na złożenie oświadczenia o przyjęciu lub odrzuceniu spadku (art. 1015 KC). Brak
oświadczenia spadkobiercy w powyższym terminie jest jednoznaczny z prostym przyjęciem spadku. Jednakże
gdy spadkobiercą jest osoba nie mająca pełnej zdolności do czynności prawnych albo osoba, co do której istnieje
podstawa do jej całkowitego ubezwłasnowolnienia, albo osoba prawna, brak
oświadczenia spadkobiercy w terminie
jest jednoznaczny z przyjęciem spadku
z dobrodziejstwem inwentarza. Tylko
w tym terminie spadkobierca może
spadek odrzucić (potocznie rozumiane
jest to jako „zrzeczenie się” spadku
na czyjąś korzyść, natomiast faktycznie
zrzeczenie się dziedziczenia to umowa
między spadkodawcą a spadkobiercą,
zawierana za życia spadkodawcy)
bądź zdecydować, czy przyjmuje spadek wprost, czy z dobrodziejstwem inwentarza (ma to znaczenie dla odpowiedzialności za długi spadkodawcy).
Syn i bratanek mogą w ciągu 6 miesięcy od dowiedzenia się o treści testamentu oświadczyć, że spadek odrzucają. Oświadczenie o przyjęciu lub
o odrzuceniu spadku składa się
przed sądem lub przed notariuszem.
Można je złożyć ustnie lub na piśmie
z podpisem urzędowo poświadczonym, więc mogą sporządzić akt notarialny i złożyć go w sądzie, nie stawiając się na rozprawę. Po upływie terminu, w braku innego oświadczenia, sąd
stwierdzając nabycie spadku przyjmie,
że dziedziczycie we trójkę i przyjęliście
spadek wprost.
Do Strasburga
po sprawiedliwość
Czy wyrok sądu apelacyjnego kończy proces sądowniczy i czy można oddać sprawę do Trybunału
w Strasburgu, czy też należy jeszcze
kontynuować sprawę w Sądzie Najwyższym, wnosząc kasację?
– Bożena Cyran (e-mail)
Jeżeli w danej sprawie stronie przysługuje skarga kasacyjna (kasacja), na-
37
leży ją wnieść. Warunkiem dopuszczalności skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka jest wyczerpanie
krajowych środków odwoławczych.
Skarga kasacyjna bądź kasacja nie jest
wprawdzie stricte środkiem odwoławczym, ale jest środkiem kontroli orzeczenia sądowego, dlatego też należy
z niego skorzystać, aby otworzyć drogę do złożenia skargi do Trybunału.
Dług wobec ZUS
też ulega przedawnieniu
Do 1999 r. prowadziłam działalność gospodarczą, regularnie rozliczając się z ZUS i urzędem skarbowym. W 2005 r. wyjechałam do Anglii. W zeszłym roku dostałam pismo
z ZUS, że mam zaległości z tytułu
prowadzonej działalności gospodarczej. Posłusznie zapłaciłam, ponieważ urzędniczka ZUS powiedziała,
że dług wobec Zakładu nigdy się nie
przedawnia. Jak długo powinnam
przechowywać kopie dokumentów
z byłej działalności? Boję się, że sytuacja się powtórzy, a ja nie będę
mogła udowodnić, że prawidłowo
rozliczyłam się ze zobowiązań. Czy
kopie dokumentów mam przechowywać całe życie?
– Alicja Dziurman z Derby
Dokumenty dotyczące zapłaty zobowiązań powinny być przechowywane
przynajmniej przez okres, w jakim osoby uprawnione mogą żądać zapłaty,
czyli do końca okresu przedawnienia.
W przypadku podatków termin
przedawnienia, najogólniej mówiąc, wynosi 5 lat, dlatego dokumenty podatkowe trzeba przechowywać co najmniej 6 lat. W przypadku zobowiązań
wobec ZUS, również i one ulegają
przedawnieniu. Od 1 stycznia 2003 r.
wydłużony został termin przedawnienia
składek na ZUS z pięciu do dziesięciu
lat. Nowelizacja ta wzbudziła wątpliwości, czy nowy termin przedawnienia dotyczy także zaległości, co do których
bieg przedawnienia rozpoczął się jeszcze przed zmianą przepisów. W wyroku
z 5.04.2005 r. Sąd Najwyższy uznał, że
zmiana terminu przedawnienia należności ze składek ubezpieczeniowych nie
może mieć znaczenia dla należności
przedawnionych przed tym dniem
(sygn. I UK 232/04). Niestety w późniejszych orzeczeniach przyjął, że nieprzedawnione w 2002 r. należności
składkowe przedawniają się dopiero
z upływem dziesięciu lat. Oznacza to,
że dowody zapłaty składek należy przechowywać co najmniej przez 10 lat. Należy przy tym pamiętać, aby zachować
oryginały dokumentów, aby nie kwestionowano wynikających z nich faktów.
Mecenas JAN PARAGRAF
Pytania, z dopiskiem „Prawnik radzi”,
prosimy wysyłać pod adresem redakcji lub
elektronicznym: [email protected].
Z uwagi na ogromną ilość pytań prosimy
o cierpliwość.
a2038_Supereksfakty.qxd
2008-05-09
38
17:39
Page 2
ANGORA POD GRUSZĄ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Supereksfakty
TELEWIZOR
POD GRUSZĄ
Dzisiaj wyjątkowo posiedzimy sobie
pod gruszą przy radiu. W publicznej
TRÓJCE Panowie Piotrowie Baron,
Metz i Stelmach, firmujący się nazwą
RADIO PIOTRKÓW, zaproponowali
słuchaczom wspaniałą zabawę. Przez
dłuższy czas przyjmowali głosy
do pierwszego notowania listy przebojów Polski Top Wszechczasów.
Nie ukrywamy, że idea takiej listy bardzo nas ucieszyła i szczerze gratulujemy Panom Piotrom znakomitego pomysłu. Z niecierpliwością czekaliśmy
na to pierwsze notowanie. Doczekaliśmy się i tu... rozczarowanie, a właściwie wielkie zdziwienie, że takie, a nie
inne piosenki znalazły się na tej liście.
Oczywiście, z gustami głosujących
słuchaczy nie dyskutuje się. Wybrali
utwory te, a nie inne, koniec, kropka.
Tyle że ciężko Polski Top Wszechczasów, tudzież wielu znajomym,
w takim kształcie zaakceptować. Trudno pogodzić się z faktem, że w setce
znajduje się po kilka piosenek skądinąd dobrych wykonawców, takich jak
TILT, DŻEM czy SZTYWNY PAL AZJI,
a nie ma ani jednego przeboju CZERWONYCH GITAR, SKALDÓW, PIERSI
czy BIG CYCA. Nie wspominamy już
o wielkich przebojach takich gwiazd
jak Irena Santor, Ewa Demarczyk, Sława Przybylska, Ewa Bem, Jerzy Połomski albo Krzysztof Krawczyk. Nie
wierzymy i nikt nie jest w stanie nam
udowodnić, że piosenki Tiltu, Dżemu,
Myslovitz lub Houk są większymi przebojami i bardziej zapadły w pamięć
polskich słuchaczy, niż utwory wykonawców, których wymieniliśmy wyżej.
No, ale cóż, lista jest jaka jest i bardzo
dobrze, że jest! A tak na marginesie,
uważamy, że kształt owego polskiego
topu powinien dać do myślenia nie tylko słuchaczom, ale również TRÓJCE.
Najwyraźniej rozgłośnia ta traci z grona słuchaczy wielu tych, którzy wiernie towarzyszyli jej przez lata, czyli
obecnych 50- i 60-latków. Warto się
nad tym poważnie zastanowić. Ale to
nie nasz problem. My jeszcze raz serdecznie gratulujemy RADIU PIOTRKÓW i czekamy na następne, równie
emocjonujące i być może bardziej
nas satysfakcjonujące notowanie Polskiego Topu Wszechczasów.
SOBCZAK I SZPAK
„Super Express” dowidział się, że wicepremier, minister gospodarki, prezes
PSL Waldemar Pawlak (49 l.) pojechał
z wizytą do USA, i nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie fakt, że w Chicago
przywitały go... trzy osoby! W dodatku
jedna z nich z transparentem: „Pawlak,
ty zdrajco!”. Wyjazd za ocean poświęcony był głównie promowaniu polsko-amerykańskiej wymiany handlowej i inwestycji amerykańskich w Polsce. Na
deser Pawlak zostawił sobie Polonię. I tu
spotkało go wielkie, ale to wielkie rozczarowanie. Choć wszystkie media trąbiły o jego przyjeździe, Polonusi olali go
całkowicie. W wynajętej, wielkiej hali na
ministra gospodarki czekały trzy osoby
i puste rzędy krzeseł! Pawlak, jak to
Pawlak, nie stracił zimnej krwi, wyszedł
na mównicę i przemówił! Gratulujemy
samozaparcia!
Córka szefa rządu Donalda, Kasia
Tusk (21 l.), w trakcie długiego majowego weekendu bawiła się ze swoim chłopakiem Staszkiem Cudnym (21 l.)
i z przyjaciółkami na Kaszubach, na
działce taty. „Super Express” tak oto
opisuje miejsce wypoczynku premierówny: „Miejsce, które wybrała, należy
do najbardziej uroczych w całej okolicy
– lasy i jeziora, mało ludzi. Pierwszego
dnia gromadka przyjaciół postanowiła
odpoczywać przy ognisku. Dzień później Kasia Tusk i jej chłopak Staszek
Cudny korzystali z pięknej pogody i relaksowali się, ciesząc się zielenią ogrodu (...)”. Pewnie to była cudna, a nawet
przecudna majówka panny Kasi.
„Fakt” ogłosił dyskotekę u premiera
Donalda Tuska (51 l.)! A czemu? Ano
temu, że kancelaria zamówiła dla swoich pracowników 59 nowiutkich zestawów hi-fi. Pewnie już niedługo skoczna
muzyka będzie dobiegać z każdego
okna Kancelarii Premiera. Sprzętu zaku-
Szczyty...
Szczyt głupoty:
Kupić portfel za ostatnie pieniądze.
***
Szczyt bezrobocia:
Pajęczyna między nogami prostytutki.
***
Szczyt grzeczności:
Wyskoczyć z okna, zamykając je
za sobą.
***
Szczyt elegancji:
Wyskoczyć z okna na ostatnim pię-
piono za 28 tysięcy złotych, czyli wydano prawie 500 złotych na wieżę. Dziennik dowiedział się, że muzyką rząd obdzielił się demokratycznie. Sprzętu nie
dostaną jedynie najwyżsi rangą dyrektorzy. Muzyka zagra sprawiedliwie, w każdym biurze.
– Zrobię wszystko, żeby Monika została moją synową – powiedział Lech Wałęsa (65 l.) „Super Expressowi”. Prezydent jest pod wielkim urokiem młodej lekarki z Houston. 32-letnią Monikę Leję
poznał w marcu podczas wszczepiania
rozrusznika serca. – Ta dziewczyna to
anioł. Właśnie takiej żony chcę dla Jarka.
Jest góralką z krwi i kości i wybitnie mi
odpowiada. No i bardzo mi się podoba
– powiedział Wałęsa. Pani Monika to
świetna partia. Jako dziecko wyjechała
do USA. Ukończyła tam prestiżową
szkołę Cardiology Baylor College of Medicine w Teksasie. Dostała pracę w najlepszym szpitalu w USA – Metodystów
w Houston. Ponoć nie pali, nie pije, uprawia sport i nieźle zarabia. A co na to syn
Wałęsy, Jarosław, poseł PO? Nie chce
o tej sprawie rozmawiać. Wprawdzie oj-
ciec już dawno dał mu numer telefonu
i adres e-mailowy do pani doktor, jednak
młodemu Wałęsie nie jest spieszno do
ożenku. – Prawdopodobnie nieostrożnie
postąpiłem. Trzeba było zagrać jakoś
inaczej i od razu doprowadzić do spotkania – martwi się Lech Wałęsa.
„Fakt” podpatrzył szefa policji Andrzeja Matejuka (55 l.). Choć osobiście
nie ściga przestępców, bardzo dba
o swoją kondycję fizyczną. Niestety, nie
ma czasu na grę w swoją ulubioną piłkę
nożną, jednak po pracy zrzuca generalski mundur, wkłada dres i codziennie
wieczorami biega na jednym z warszawskich osiedli. „(...) Najpierw parę minut
na dynamiczną rozgrzewkę i rozciąganie. Ćwiczenia idą jak z płatka. Potem
szeryf ostro rusza do boju. Już na pierwszy rzut oka widać, że każdy bandzior
miałby nie lada problem, żeby uciec
przed ścigającym go szefem policji. Tym
bardziej że po godzinnym sprincie na
twarzy Andrzeja Matejuka, poza paroma
kroplami potu, nie pojawiły się nawet
najmniejsze oznaki zmęczenia (...)”.
Szkoda więc, że Matejuk sam tych przestępców nie łapie, może byłoby ich na
naszych ulicach znacznie mniej?
Zebrała:
KATARZYNA GORZKIEWICZ
Tak przywitano w Chicago wicepremiera Waldemara Pawlaka
Fot. Slash
trze, a widząc w locie sąsiadkę, poprawić krawat.
***
Szczyt optymizmu:
Dwaj homoseksualiści kupujący wózek dziecięcy.
***
Szczyt pijaństwa:
Spić tak ślimaka, żeby do domu nie
trafił.
***
Szczyt obciachu:
Hummer na gaz.
***
Szczyt bezczelności:
Zapytać się powodzianina: „Jak się
panu powodzi? Czy się panu nie przelewa?”
***
Szczyt rasizmu:
Pić whisky Black&White w dwóch
oddzielnych szklankach.
***
Szczyt cierpliwości:
Puścić pawia przez słomkę.
***
Szczyt sadyzmu:
Wylać pijakowi całą flaszkę na pieluszkę Pampers.
***
Szczyt samotności:
Wesz na łysej głowie.
***
Szczyt skąpstwa:
Oddawać kondom do wulkanizacji.
***
Szczyt suszy:
Kiedy drzewa chodzą za psami.
***
Szczyt złośliwości:
Zepchnąć teściową ze schodów
i zapytać: „Dokąd się mamusia tak
spieszy”.
Internet
Zebrał: R.K.
a2047_spod prasy.qxd
2008-05-09
18:01
Page 1
SPODPRASY
Tygodnik „Gwiazdy” dowiedział się,
że Krzysztof Respondek (39 l.) na co
dzień rozbawia wszystkich występami
w kabarecie „Rak”, śpiewa w programie „Jak oni śpiewają”, a tak naprawdę jest wręcz urodzonym pesymistą!
– Mój pesymizm wcale mi nie przeszkadza. Ja po prostu zakładam, że
coś się może nie udać, a jak wychodzi,
to jestem zadowolony i szczęśliwy. Ale
to nie jest tak, że moja rodzina ze mną
cierpi, bo ciągle płaczę czy dołuję
wszystkich. Tak nie jest. Znaki na niebie i ziemi mówiły, że w programie „Jak
oni śpiewają” popularność ma największe znaczenie, a internauci pisali,
że jestem jedynym, którego nie znają.
Więc się bałem. Teraz już jestem spokojniejszy, bo ludzie już mnie lepiej poznali – zwierzył się Respondek.
Partnerka w tańcu Mariusza Pudzianowskiego, Magda Soszyńska-Michno (25 l.), wyznała tygodnikowi „Naj”,
co pomyślała, gdy dowiedziała się, że
Pudzian będzie jej towarzyszył na parkiecie „Tańca z gwiazdami”: – O matko! Taki duży facet! W ogóle się nie będzie ruszał! I na początku trwałam
w tym błędzie. Ale potem zauważyłam,
że Mariusz bardzo się stara i ma poczucie rytmu. Gdyby nie takie duże
ciało, mógłby swobodnie poszaleć
na parkiecie. Najpierw zdawało mi się,
że przychodzi na treningi jak do pracy.
Ale po kilku dniach zaaklimatyzował
się i zaczął dobrze bawić. Wyjątkowo
dobrze się czuje w tańcach standardowych, na przykład w fokstrocie. Ćwiczymy zazwyczaj po 6 godzin dziennie
– rano i późnym wieczorem. Aż czasami brakuje czasu na sen.
Hanna Lis (38 l.), żona dziennikarza
Tomasza, walczy przed sądem o alimenty dla swoich dwóch córek z poprzedniego związku z Jackiem Koziń-
Pewien poeta zorganizował sobie
wieczorek deklamacyjny w szpitalu
– charytatywnie dla pacjentów i personelu. Godzinkę to trwało, wreszcie
koniec. Na sali cisza. Do artysty podchodzi jeden z anestezjologów i serdecznie ściska jego prawicę.
– Szacuneczek, mistrzu...
www.joemonster.org
***
Rozmowa między ludożercami:
– Moja żona gdzieś zniknęła, nie
widziałeś jej czasami?
47
PROSIMY POWTARZAĆ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
skim. Nie rozwiodła się z nim, bo nigdy
nie byli małżeństwem. A jej partner teraz
na dzieci płacić nie chce. Pani Hanna,
jak ustaliła „Rewia”, najpierw próbowała
załatwić sprawę polubownie, czyli dogadać się bez sądu, ale – niestety – nie
udało się. Nieprzychylni Hannie Lis
twierdzą, że jest dostatecznie majętna
aby wychować swoje dzieci w luksusie,
więc nie powinna domagać się od Kozińskiego pieniędzy. W końcu to ona
odeszła od niego, a nie odwrotnie.
Znana aktorka Teresa Lipowska
(71 l.), czyli Barbara Mostowiak z serialu „M jak miłość”, została wykładowcą
organizowanej właśnie Akademii Dobrych Obyczajów. – Ucieszyłam się tą
ideą. Nie jestem naukowcem, więc bę-
dę bazować na tym, co wyniosłam z domu, jak zostałam wychowana. Będę
bardziej rozmówcą, gdyż na akademickiego wykładowcę się nie nadaję! Za to
moi koledzy, naprawdę świetni specjaliści, mogą wiele nauczyć, więc tym bardziej cieszę się, że mogę w tym uczestniczyć. To będzie bardziej życiowa akademia, polegająca po prostu na szczerych rozmowach, które być może pozwolą komuś bardziej kulturalnie żyć
– powiedziała aktorka „Rewii”. Pani Teresa będzie wykładać „Ukrywanie i okazywanie emocji”.
Pierwsza dama polskiego kina, Beata Tyszkiewicz (70 l.), opowiedziała
tygodnikowi „Na żywo”, że nade
wszystko ceni sobie wolność i niezależność, dlatego to właśnie ona odchodziła od swoich mężów, a miała ich
trzech. – Za każdym razem moje małżeństwo miało być tym jedynym, ostatecznym, na zawsze. Nigdy nie prowokowałam zmian. Ale kiedy
wypalił się związek, uciekałam. Uważam, że dla
pewnej wolności duchowej
można zostawić wszystko,
bo strasznie płaci się duszą za kompromisy. Nigdy
nie próbowałam polegać
na mężczyźnie. Lubię zależeć wyłącznie od siebie.
Staram
się
mieć
do wszystkiego odpowiedni dystans. Do miłości również. Wiem, że mogę liczyć
tylko na siebie i to mi odpowiada. Zawsze z moimi
mężami było tak samo:
wielki wybuch miłości, euforia, a potem wszystko
zmieniało się w szarą codzienność. Małżeństwo
powinno otwierać ludzi
na świat, a nie uzależniać
ich od siebie – powiedziała
aktorka.
Magda Soszyńska-Michno myślała, że z Pudzianem nie da się tańczyć. Miło się rozczarowała
Fot. East News
– Nie...
– A co żujesz?
(„Czas Chełma” nr 18)
***
Rozmawiają dwie wdowy:
– Mój mąż umarł z przepicia.
– A mojego to te kliny rozsadziły.
(„Kurier Lubelski” nr 123)
***
Jasio wysłał list do swoich dziadków. Dziadek czyta go babci na głos:
„Kochani dziadkowie, wczoraj poszedłem pierwszy raz do szkoły
po wakacjach i miałem godzinę wychowawczą. Wychowawczyni powiedziała nam, że musimy zawsze
mówić prawdę, więc się Wam
do czegoś przyznam. W to lato, jak
byłem u Was, to zszedłem do piwnicy, narobiłem do słoja z kompotem
Zebrała:
KATARZYNA
GORZKIEWICZ
i odstawiłem z powrotem na półkę.
Jasio”.
Dziadek skończył czytać, walnął
babcię w łeb i krzyczy:
– A mówiłem ci „gówno”! Ale ty
– „scukrzyło się, scukrzyło”!!!
(„Kurier Lubelski” nr 123)
***
– Jak się mówi na faceta z małymi
jądrami?
– Facet z ikrą.
(„Gazeta Olsztyńska” nr 70)
***
Na basenie:
– A ty, chłopczyku, czemu się nie
kąpiesz?
– Bo pływać nie umiem, a siku mi
się nie chce.
(„Życie Kalisza” nr 18)
Zebrał: R.K.
Jestem przekonany, że każdy wpadł
kiedyś na pomysł, który sprawdził
się lepiej niż rady fachowców. Podzielcie się z nami takimi pomysłami. Najciekawsze opublikujemy,
a wśród autorów pod koniec roku
rozlosujemy nagrody.
Gramy w kosza
Choć zapanowała moda na budowę boisk piłkarskich, my, ze względu
na brak odpowiednich powierzchni terenu, nie możemy się do tego włączyć. Możemy natomiast stosunkowo
małym nakładem finansowym i czasowym zorganizować postawienie stojaka z tablicą do gry w koszykówkę. Zakup stojaka z tablicą i obręczą dla
amatora nie stanowi łatwego zadania
i koszt jest wysoki. Poza tym ich konstrukcja wymusza obciążenie podstawy poprzez wlanie do niej wody lub
położenie płyt betonowych, co wcale
nie eliminuje możliwości przewrócenia. Postawienie takiego stojaka
na trawniku powoduje, że w przypadku jego przestawienia mamy pod nim
zniszczoną trawę. Dlatego też proponuję wykonanie stojaka we własnym
zakresie. Aby to zrobić, potrzebna będzie podstawa wbijana oraz drewniany słupek o przekroju 9x9 cm i długości 250 cm, które możemy zakupić
w markecie budowlanym. Do wbicia
podstawy najlepiej użyć specjalnego
przyrządu wykonanego ze wzmocnionego tworzywa (do kupienia również
w markecie). Tablicę z obręczą możemy kupić w sklepach sportowych
(koszt około 90 zł) lub wykonać z płyty OSB. Po przymocowaniu tablicy
i obręczy do słupka mocujemy go
do podstawy wkrętami. Przy większych tablicach stosujemy dwa słupki
na ich krawędziach. Kupujemy piłkę
i gramy.
ALEKSANDER JANIK
[email protected]
a2048-49.qxd
2008-05-09
19:14
Page 2
48
ŚWIATOWE ŻYCIE
ANGORA
NA SALONACH
WARSZAWKI
Widzieliście ostatnio Katarzynę Figurę?
Ależ ona teraz wygląda. Sześć kilogramów
zrzucone w czasie treningów do „Tańca
z gwiazdami” skłoniło aktorkę do dalszej
walki o supersylwetkę. Jakieś dwadzieścia
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Ale Figura!
lat temu przylgnęło do niej miano polskiej
seksbomby, ale ostatnimi czasy to stwierdzenie było już bardzo na wyrost.
Dziś odchudzona gwiazda wygląda
fantastycznie: szczupła buzia, zgrabna
pupa i smukłe nogi – sfotografowana
przez fotoreportera „Super Expressu”
podczas zakupów w warszawskim centrum handlowym wyglądała na naprawdę zadowoloną z życia. Nic dziwnego,
Fot. AKPA
taka figura na wiosnę może Figurę tylko cieszyć. Uśmiech nie schodził z jej
twarzy także podczas pokazu mody
młodego projektanta Mariusza Przybylskiego. Widać było, że lżejsza
o ładnych parę kilogramów znów nabrała apetytu na życie. Na pokaz przybyły też szczupła jak zawsze Jolanta
Kwaśniewska i superzgrabna Tatiana
Okupnik. Po wybiegu przeszła się Kayah – piosenkarka ma nienaganną figu-
Fot. AKPA
Katarzyna Figura na wiosnę zrzuciła kilogramy. Marysia Wałęsa i Edyta Herbuś jeszcze nie muszą
Spowiedź praktykującego alkoholika (24)
Drogi, jakimi chadza
psychika alkoholika,
nie były, nie są i nigdy
nie zostaną do końca
zbadane, gdyż najczęściej wędrówki po nich
odbywają się bez
udziału świadomości,
albo z udziałem bardzo mocno ograniczonym. Psychika osobnika uzależnionego jest
mroczna i nieodgadniona, a jego polot,
fantazja, wyobraźnia,
dopóki je jeszcze posiada, trudniejsze są do zrozumienia, prześledzenia i zaakceptowania dla
tak zwanego normalnego człowieka niż pojęcie
wszechpolskiego patriotyzmu. A właściwie, to
zrozumienie ich jest niemożliwe. Nawet dla badaczy pisma klinowego.
Drogi, jakimi chadza ciało alkoholika, są równie pokręcone i nie chodzi mi wcale o zataczanie
się również na ulicy bez zakrętów. Człowiek niedopity, podpity, pijany albo tak ostro skacowany,
że nie wie jeszcze za bardzo, która jego ręka jest
lewa, a która prawa, zawsze będzie – czy to intuicyjnie, czy całkiem po omacku – szukał miejsca,
gdzie się można jeszcze (albo już) napić. Co cie-
kawe, choć najczęściej nie wie jak, ale trafia w takie miejsca. I nie zawsze są to knajpy, bo ich aż
tak bardzo nie trzeba dziś szukać, są wszędzie,
ale bardziej prywatne lokale, potocznie zwane
melinami. Jak to się dzieje, nie wiadomo. Być
może melina (ona) wydziela coś, co nazywa się
feromonami, a co pijany (on) wyczuwa bezbłędnie i trafia tam, gdzie trzeba. Bez przewodnika
i mapy terenu.
Zdarzyło mi się kilka (a może więcej niż kilka)
razy trafić do różnych melin, o których istnieniu
nie miałem wcześniej pojęcia. Na przykład: drugiego już dnia po przyjeździe do Szklarskiej Poręby na dwutygodniowy pobyt w górach, trafiłem
do takiego lokalu. Bród i smród panował w nim
nieopisany, ale to nie miało znaczenia, bo można się tam było napić na miejscu długo po zamknięciu ostatnich nawet knajp. To były jeszcze
czasy bez całodobowych sklepów, co młodym
ludziom pewnie trudno sobie wyobrazić. Mnie
dziś trudno sobie wyobrazić, że zamiast pobrykać po moich ukochanych Karkonoszach, dwa
tygodnie spędziłem w tej melinie, gdzie nawet
bieżącej wody nie było, a tylko wiadro dość
obrzydliwe. Za to codziennie ktoś jeździł do Jeleniej Góry do sklepu, gdzie było tanie wino,
a gdy już i ono było zbyt drogie, przywoził kryształek do mycia szyb, ale wcale nie w celu tychże
szyb pucowania.
Do podobnych miejsc zaprowadził mnie mój
pijacki nos w różnych miastach i miasteczkach
i wszystkie one były do siebie podobne pod tym
względem, że estetyka, czy choćby prostsza
z nazwy czystość była dla bywalców pojęciem
całkowicie nieznanym. Za to utytłać można się
tam było koncertowo i nikt nikomu nie zawracał
głowy bez powodu. Oczywiście, gdy klienta zaakceptowało środowisko podobnych jemu klientów. Ja z tym kłopotów nie miałem.
Trafiłem też do innego zgoła wnętrza. W Monachium. Piękne, wielkie, luksusowe mieszkanie.
Na ścianach dzieła sztuki, antyczne meble, przepych i dobry gust. Małżonkowie właściciele, młodzi, bogaci, wykształceni ludzie o nieznośnie
nienagannych manierach, ale dopóki się nie napili. Wtedy potomek hrabiów (von) i jego urocza,
gdy trzeźwa, małżonka, zamieniali swój wypieszczony dom w chlew. W melinę właśnie. A gdy
oboje przyprowadzali z okolic pobliskiego publicznego szaletu młodych Turków, w których
oboje gustowali i ochoczo zabierali się do konsumpcji tego towaru, nie bacząc na obecność
choćby moją, to chyba tylko duże ilości dobrej
wódy pozwalały mi na machnięcie ręką na tę całą sytuację.
Gdy porównuję cały syf naszych melin z tym,
co ukryło się za fasadą luksusu u państwa von,
to wolę jednak ten nasz swojski smród. Przynajmniej jest autentyczny.
MAREK KOPROWSKI
a2048-49.qxd
2008-05-09
19:14
Page 3
rę, ale jej ostatni wizerunek z fryzurą à
la demoniczna Kleopatra jakoś nas nie
uwiódł.
Nie wszystkie dziewczyny chudną
na wiosnę. Koleżanka Figury z parkietu
– Ewa Wachowicz – promowała ostatnio w Warszawie nową markę lodów Haagen Dazs. Francuskie lody są na razie
dostępne w niektórych hipermarketach
i jedynej w Polsce kawiarence firmowej
– w warszawskiej Galerii Mokotów. Lody
są pyszne i na pewno w gorące dni – mimo wysokiej ceny (aż 20 zł za półlitrowe
opakowanie) skuszą niejednego łasucha. Wachowicz – znana z tego, że nie
odmawia premierowi – najwyraźniej nie
może też odmówić sobie kolejnej porcji
słodyczy. Była miss już dawno przestała
być szczupła, a zbędne kilogramy sprawiają, że przy jej wybujałym wzroście
i przaśnej urodzie jest jej po prostu dużo
za dużo.
Nie odchudziła się również Marysia
Wałęsa. Niewidziana dawno na salonach prezydentówna przyszła na pokaz
Przybylskiego ze swoją – jak zawsze
nienagannie szczupłą – przyjaciółką
Edytą Herbuś. W ciotkowatej sukience
i z nadwagą Marysia wygląda dużo starzej niż na dwadzieścia kilka lat.
A przecież na wiosnę chudną nie tylko ludzie. 12 maja rozpoczyna się
Ogólnopolski Tydzień Walki z Otyłością Psów i Kotów. W największych
miastach Polski – w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu i Poznaniu – pojawią
się „Strażnicy psiej wagi”. Dwuosobowe patrole będą informowały o akcji
i zachęcały do systematycznej kontroli
wagi zwierząt w lecznicach weterynaryjnych. Spójrzcie na swojego czworonoga – może jemu też przydałaby się
jakaś dieta? Nadmiar tłuszczu szkodzi
zwierzakom tak samo jak ludziom
i rzecz nie tylko w tym, że odbiera urodę. Otyłość jest po prostu niezdrowa.
Odchudzanie zwierzaków promują
m.in. dwie filigranowe aktorki: Magda
Schejbal i Joasia Jabłczyńska.
Jeśli jeszcze macie jakieś wątpliwości, czy warto schudnąć, spójrzcie na nie. Prawda, że apetyczne kociaki?
A o warszawskiej wizycie hollywoodzkiej gwiazdy – superseksownej i szczupłej Sharon Stone – czytajcie już za tydzień. Aktorka pojawi się podczas V Lexus Fashion Night, a opisze to dla was
– jak zawsze...
PLOTKARA
Fot. AKPA
Z otyłością zwierząt walczą Joasia Jabłczyńska i Magda Schejbal
Warkoczyki tam, gdzie ich nie widać
Nr 103 (2. V.). Cena 1,60 zł
– Ta moda wybuchła wtedy, kiedy
Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać
za granicę – przedstawia swoją teorię
Iwona Powol z lubelskiego Salonu
Odnowy Biologicznej „Casjopeja”.
– Pamiętam, jak moja znajoma pojechała do Paryża i stwierdziła, że wszyscy patrzą na jej nogi. Miała dość
ciemny zarost. Dla Francuzek niedepilowane nogi to tak, jak nieumyte zęby. Po powrocie do kraju od razu
przyszła do mnie.
Do salonu pani Iwony zapisują się kobiety na depilację. Mężczyźni też.
Beata R., studentka ostatniego roku
prawa na UMCS, za tydzień wychodzi
za mąż. Właśnie przyszła zrobić sobie
najmodniejszą – jak tu się określa – fryzurkę.
Serduszko proszę zostawić
– Usunę włosy z nóg, to normalne
– uśmiecha się. – Ale chcę zrobić przyszłemu mężowi niespodziankę i wydepilować części intymne. Poprosiłam panią
Iwonkę, żeby mi tam zostawiła tylko serduszko.
– Położymy pani Beatko lekką hennę
– doradza kosmetyczka. – Włos będzie
lśniący, bardziej żywy.
Depilacja intymna pani Beatki nie jest
bardzo intymna. Za każdym oderwaniem plastra słychać głośny okrzyk bólu,
O cholera!, cholera!, a raz nawet wyrwało się gorzej.
49
ŚWIATOWE ŻYCIE
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
– Żebym tylko nie spuchła, bo z nocy
poślubnej nici – żartuje przyszła panna
młoda.
– Spokojnie, nie ma obawy – uspokaja Iwona Powol. – Jeden dzień może być
lekko zaczerwienione. A serduszko trzeba będzie wyciąć – wyjaśnia klientce.
– Tak jak wycina się wzorki na krótko obciętych włosach głowy – dodaje. – Będzie bardzo sexy.
Iwona. – Możemy zostawić fantazyjne
wzory: pasek, serduszko, trójkącik, kwadracik, strzałkę. Nie, inicjału jeszcze nie
robiłam – śmieje się kosmetyczka. Często kładziemy hennę przyciemniającą,
szczególnie u pań, które mają jasny zarost. Ciemny kolor jest uważany za atrakcyjny erotycznie. Ale też przychodzi kilka
kobiet, które rozjaśniają włosy, bo ich
partnerom tak się bardziej podoba.
Obcinam włosy...
Depilacja brazylijska
Dzwoni telefon komórkowy. To narzeczony pani Beatki.
Słychać rozmowę.
– Gdzie jestem? U fryzjera. Jak to, co
robię? Obcinam włosy – odpowiada
dziewczyna i mruga porozumiewawczo
w stronę kosmetyczki.
– Moje klientki rekrutują się z trzech
grup kobiet – wyjaśnia Iwonka. – Te, które
chodzą na basen albo wybierają się
na plażę. One okazjonalnie chcą usunąć
owłosienie pachwin. Przychodzą kobiety,
które dbają o to przez cały rok, bo uważają, że depilacja jest niezbędna dla higieny
i wreszcie trzecia grupa to te, które chcą
być atrakcyjne erotycznie. Rozpiętość
wieku jest mniej więcej od 25 do 50 lat.
Jak twierdzi kosmetyczka, przede
wszystkim trzeba uzgodnić, jakie oczekiwania ma klientka.
– Muszę wiedzieć, czy ma to być samo bikini, czyli tylko tak, żeby nic nie było widać spoza majteczek. Czy ma być,
jak to nazywamy, fryzurka brazylijska:
usuwamy wtedy całość owłosienia
z przodu i z pupy, czy tylko sam wzgórek
łonowy – wyjaśnia bardzo szczegółowo
Pani Beata skończyła rozmowę. Teraz
następuje najbardziej intymna część depilowania. Zostają same.
– No, niestety, muszą się zachować
tak, jak u ginekologa – wyjaśnia kosmetyczka. – Staram się wytworzyć taką
więź, żeby się nie krępowały. Myślę, że
dla klientek jest najbardziej żenujące to,
że ja cały czas tam muszę patrzeć. Lekarz może odwrócić wzrok, ja nie. Czują
się okropnie, bo muszą wypiąć pupę, ale
skoro życzą sobie depilację całości, jest
to konieczne. Mówię im zresztą, że nic
nowego nie widzę, tylko to samo, co
u wszystkich babeczek – śmieje się Iwona i dodaje, że po zrobieniu klientce depilacji brazylijskiej jest cała mokra ze
zmęczenia i napiętej uwagi.
Jeż w majtkach
W salonie w kolejce czeka Aneta C.,
atrakcyjna blondynka, lubelska urzędniczka.
– Kiedyś przed urlopem w Grecji zrobiłam sobie depilację pianką – wspomina.
– Jakoś tak krępowałam się iść do kosmetyczki i pomyślałam, że zrobię sobie
sama. Później wyjechałam na wakacje.
Po upływie tygodnia chodziłam tak, jakbym miała jeża w majtkach. Włoski zaczęły mi odrastać i kłuły niemiłosiernie.
Przed sobą miałam jeszcze drugi tydzień
urlopu. To był koszmar. Teraz przychodzę na depilację woskiem i nie mam takich sensacji.
Aneta mówi, że na wzgórku łonowym
zostawiła sobie maleńki trójkącik ostrym
kątem w dół, a pani Iwonka zrobiła jej
piercing. – No, mam tam taki mały łańcuszek z cyrkonią – śmieje się Aneta. – Mojemu chłopakowi bardzo się to podoba,
a ja czuję się sexy. Raz koleżanka zażyczyła sobie zaplecione dwa małe warkoczyki, takie jak dobierane. Wyglądało super, ale nie trzymały się długo.
Panom dziękujemy
– Piercing miejsc erotycznych zamawiają i kobiety, i mężczyźni – wyjaśnia
kosmetyczka. – Natomiast jeśli idzie
o panów, to ja nie wykonuję depilacji
części intymnych. Dlaczego? Dzwonią
nieraz mężczyźni, niby chcą się dowiedzieć, jak to się robi, w jakich miejscach,
czy to będę robić ja, a w każdym razie,
czy dziewczyna, ale z tego, co mówią,
wynika, że raczej szukają okazji do podniecania się niż usługi kosmetycznej.
Tymczasem Beata jest już po zabiegu.
– Ja wiem, że to może irracjonalne, bo
przecież tego nie widać, to sprawa bardzo intymna – mówi. – Jednak dziewczyny, które zdecydują się na taki zabieg,
czują się na pewno lepiej, mają poczucie, że są zadbane, sexy, że się podobają wybranemu partnerowi. I chyba o to
w tym wszystkim chodzi.
MARIA KOLESIEWICZ
a2050-51.qxd
2008-05-09
18:30
Page 2
50
KIEDY EMOCJE BIORĄ GÓRĘ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Bez emocji i lapsusów dziennikarzy sportowych
mecze byłyby smutne
Komentując na oślep
Nr 29 (2. V.). Bezpłatny dodatek magazynowy
Dzięki meczowi Polski z USA
przekonaliśmy się, „po co piłkarze
szukają szczęścia między nogami
przeciwnika”. Podczas ostatniej
kolejki Ligi Mistrzów zobaczyliśmy,
że piłkę można wyrzucić „z auta”...
Oto oni, złotouści komentatorzy
sportowi, bez których przeżywanie
meczów, mistrzostw i olimpiad nie
byłoby takie samo. Łączymy się
z nimi w uniesieniach przeplatanych rozpaczą. Wykpiwamy ich
wpadki, ale nie potrafimy wyobrazić sobie śmiertelnie poważnego
sportu zawodowego bez tego elementu komicznego. I gdy polscy
piłkarze grają z Portugalią, zdzieramy gardło razem ze Szpakowskim.
A dopiero gdy napięcie mija, zastanawiamy się, co on znów wymyślił.
Kiedyś podziwialiśmy Włodka
Smolarka, który „krążył jak elektron
koło jądra Zbyszka Bońka” (Dariusz
Szpakowski), albo Ryszarda Szurkowskiego, którego Bohdan Tomaszewski w przypływie emocji nazwał
„cudownym dzieckiem dwóch pedałów”. Dziś mamy Roberta Kubicę,
który: „ma już kubiców na całym
świecie”. Czasy się zmieniły, sport
zyskał multimedialną oprawę, ale komentatorzy wciąż nas zaskakują.
Na dodatek my, kibice, zaczęliśmy
być bardziej wymagający. Już żaden
sprawozdawca nam nie zaimponuje,
informując, że „zawodnicy uzupełniają przy linii bocznej pierwiastki
śladowe”. (...)
Trudniejsze od oceniania kibicowskich wdzięków bywa powstrzymanie własnych emocji podczas transmisji. Czasem pod wpływem wydarzeń na boisku komentatorzy sami
zamieniają się w kibiców i wpadają
w niekontrolowany słowotok. „No,
dlaczego pan nie gwiżdżesz?! Panie
Turek! Niech pan tu kończy to spotkanieeee!” – wrzeszczał do mikrofonu Tomasz Zimoch, gdy w 1996 relacjonował mecz o Ligę Mistrzów Widzewa Łódź z Broendby Kopenhaga.
Tamto nagranie przeszło do historii
i wciąż jest internetowym przebojem.
„Wracajcie, Polacy! Wracajcieeeee! Brońcie się! Wybij tę piłkę! Wybij jak najdalej!”, „Dembińskiiiii! Sam
na sam z bramkarzem! Dembińskiiiii!
Gooool?! Nie ma!!! Aj, Jezus Maria!
Co się dzieje?!” – dziś, słysząc te słowa, wyrzucane z coraz bardziej zachrypniętego gardła, łatwo wyobra-
zić sobie, jak sprawozdawca dochodzi do kresu wytrzymałości. (...)
Trzy ruchy do szczęścia
Zimoch jest też autorem słynnego
bon motu: „Chociaż jest obrońcą,
podrywa swoich kolegów”. To niejedyna komentatorska dwuznaczność,
– O Robercie Cibie, znakomitym
przed laty pięściarzu, powiedziałem, że jego „końcówka nie wygląda imponująco” – dodaje Szaranowicz. – W takich sytuacjach swój
błąd uświadamiamy sobie najczęściej post factum. Nie ma jednak
nic gorszego, niż poprawianie się
kowski o Rooneyu: „Mają siedemnastoletniego gracza z paroma dniami,
yyy... osiemnastoletniego z paronastoma dniami, yyy... niespełna dziewiętnastoletniego”. O Zinedinie Zidane: „Gdy był młodym chłopakiem,
miał problemy z głową”. Albo Szaranowicz o Ballacku: „W Bayernie się
trochę... zakisił”.
Kolejne Euro tuż-tuż, wreszcie
z Polakami. Aż strach pomyśleć, jak
wpłynie to na formę polskich komentatorów, którzy i tak często mądrzą
się i filozofują. W efekcie powstają
neologizmy, których nie powstydziłby
się Leśmian. Mirosław Trzeciak
stwierdził podczas transmisji, że
Warszawa 1970. Stadion Legii. Na stanowisku komentatorskim TVP Jacek Żemantowski, Tadeusz
Ross i Ryszard Dyja
Fot. J. Rozmarynowski/Forum
przy której sam Herr Sigmund Freud
zmarszczyłby czoło, spoglądając zza
grubych okularów. „Ja z mieszanymi
uczuciami podglądam panie” – zwierzała się w TVP Monika Lechowska.
„Mówię państwu, to jest naprawdę
niezwykła dziewczyna. Dwie ostatnie
noce spędziła poza wioską” – komplementował Otylię Jędrzejczak Włodzimierz Szaranowicz.
Roman Haber posunął się dalej:
„Swietłana Fomina jest doświadczona i dużo daje”. Andrzej Strejlau
przytomnie zauważył podczas jednego z meczów, że „w polu karnym
są próby atakowania przyrodzenia”,
Jerzy Mielewski oznajmił na antenie,
że „do rozpoczęcia meczu zostało
kilka chwil, kilka minet”, a słowa Artura Szulca o kajakarce Josefie
Idem komentarza nie wymagają:
„jeszcze trzy ruchy i Włoszka będzie
szczęśliwa”.
i tłumaczenie, co naprawdę miało
się na myśli. Wtedy jest jeszcze
śmieszniej.
Liftowanie fajterów
Słuchacze i telewidzowie bywają
bezlitośni. Z lubością wyłapują każdą
najmniejszą wpadkę komentatora. Te
najlepsze żyją potem własnym życiem. Lapsusy jednego sprawozdawcy nierzadko przypisuje się innemu,
a słowa wyrwane z kontekstu nabierają zaskakujących znaczeń. Na nic
zdają się próby udowadniania, że „ja
tak nie mówiłem”. Internauci wiedzą
lepiej. W sieci istnieje kilkadziesiąt
stron z językowymi potknięciami
sprawozdawców. Wiele z nich trafia
do programu „Łapu-capu” w Canal
Plus albo robi furorę w YouTube.
Przykładem są popisy komentatorów podczas ostatnich mistrzostw
Europy w piłce nożnej. Dariusz Szpa-
„boczni obrońcy znakomicie inkorporują się do akcji ofensywnych”. Innym razem błysnął „komunikacją
praksemiczną” (miało być proksemiczną, niewerbalną).
Z równym zdumieniem słuchaliśmy Włodzimierza Lubańskiego, gdy
zauważył, że na boisku „brakuje rekuperacji” (chodziło mu o powrót zawodników do obrony), oraz Strejlaua
wychwalającego... „diagonalne podania” (krzyżowe). Szaranowicz
przeszedł do historii dzięki „tajmingom” i „fajterom”, natomiast Adama
Chojnowskiego pamiętamy dzięki
monologowi: „Mówię Samprasowi,
by mocniej liftował piłkę. Ale on mnie
nie słucha. Ale jak ma mnie słuchać,
skoro mnie nie słyszy”.
Królem lingwistycznych eksperymentów jest Wojciech Michałowicz
komentujący mecze koszykówki
w Canal Plus. Pewnego razu wymy-
a2050-51.qxd
2008-05-09
18:30
Page 3
KIEDY EMOCJE BIORĄ GÓRĘ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Lapsusy stulecia
Jest! Niemka traci głowę! – Jarosław Idzi o pojedynku szpadzistek.
Mam nadzieję, że po zamrożeniu
piłkarz nadal będzie nadawał się
do gry – Andrzej Szeląg.
Piłka ugrzęzła gdzieś tam w ciałach warszawskich zawodników
– Andrzej Janisz.
Wszystko w rękach konia – Jan
Ciszewski.
Sytuacja zmieniła się diametralnie o 360 stopni – Jacek Żemantowski.
Trzy minuty, czyli zatem około stu
sekund – Jacek Laskowski.
Veron złapał się za włosy, a właściwie to nie miał się za co złapać, bo jest łysy – Jacek Banasikowski.
Wtedy Tomasz Augustyniak pociągnął ze swojej połówki
– Krzysztof Piskuła.
Bayern ma świetną penetrację
poprzeczką – Andrzej Strejlau.
Zawodnik ten zaczął spadać
w sposób balistyczny – Włodzimierz Szaranowicz.
ślił, że dwaj zawodnicy o nazwisku
Wallace tworzą w drużynie Detroit Pistons... „ścianę asów”. O co chodziło? „Wall” to ściana, a „ace” to as.
Najwyraźniej nawet w poszukiwaniu
ukrytych znaczeń można się zagalopować.
O odmienianiu i wymawianiu nazwisk zagranicznych sportowców
przez sprawozdawców można napisać osobny rozdział. „Oto strzał
Luisa Figi” albo „uderzenie Roberta
Badżi” (Roberto Baggio) – mawiał
Zydorowicz. „Świetne podanie
do Sziry” – ekscytował się Szpakowski (chodziło o Alana Shearera). „Puziol to jest Katalończyk” – wtórował
mu Jacek Gmoch, mając na myśli
Carlosa Puyola. Wszystkich przebił
Przemysław Babiarz: „Filipińczyk
Mendoza ma takie nietypowe, łacińskie nazwisko”.
– Z nazwiskami różnie bywa. Sam,
relacjonując mecz z Anglią na Wembley, przedstawiłem się jako Dariusz
Ciszewski – opowiada Szpakowski.
– Potem tłumaczyłem, iż Wembley
robi takie wrażenie, że człowiek zapomina, jak się nazywa. Kiedyś
na stacji benzynowej pod Poznaniem zaczepił mnie nieznajomy, który gratulował: „Panie Darku, wspaniale pan to zrobił”. „Co zrobiłem?”.
„No, tak pan hołd oddał Jankowi Ciszewskiemu, tak pan to zgrabnie połączył: Dariusz Ciszewski”. „Ale to
było przejęzyczenie”. „Dobra, dobra,
niech pan nie żartuje! Bardzo mi się
to podobało!”.
Założę się, że wielu kibiców nieraz
myślało o zastąpieniu nieśmiertelnego „Szpaka” w telewizyjnej relacji. No
Bracia bliźniacy Frank i Ronald
de Boerowie, z których większość gra w Barcelonie – Dariusz
Szpakowski.
Liście zaglądają kolarzom w oczy
– Włodzimierz Rezner.
Nie mam obrazu na monitorze,
nie wiem, czy mój głos dociera
do państwa, i na dodatek mam
przed nosem brudną szybę – Andrzej Zydorowicz.
Wyprzedził Dariusza Śledzia i całą śmietankę polskich żużlowców
– Maciej Henszel.
Francuz ratuje resztki twarzy
– Andrzej Person.
Wczoraj Adam (Małysz) miał błyski w oczach, gdy bił Ahonena – Włodzimierz Szaranowicz.
Ellis, gdy grał w Denver, znakomicie czuł się w trumnie – Wojciech
Michałowicz.
Jay-Jay Okocha i jego rodak
Okechukwu przyjmą obywatelstwo tureckie, ale to za chwilę, bo
oto rzut wolny – Jacek Jońca.
Woooow!!! To bardzo było bolesne! Trafiła piłka w Śensiniego.
Ups!!! Uuuuuu! Wybity palec.
Bolesna kontuzja. Sam to przeżyłem i przyznam się, że mało nie
straciłem przytomności z bólu.
Odruchowo sam nastawiłem palec, ale... – Jacek Banasikowski.
Mendieta kiedyś uprawiał królową sportu, ale porzucił ją dla piłki
nożnej – Andrzej Zydorowicz.
To jest nasze szczęście ta nasza
Renta. Znowu ją wycałujemy. Może wreszcie rozprawiczy nasz
worek z medalami – Grzegorz
Skrzecz.
Tygrys na rozbiegu, jastrząb
w powietrzu – co składa się
na polskiego orła – Krzysztof Miklas.
Jeśli Tyson podniesie się po tym
ciosie, to będzie największy cud
od zmartwychwstania Łazarza
– Andrzej Kostyra.
Skoczyli do siebie jak koguty
w walce tych dwóch ssaków
– Marek Rudziński.
Nikt nie siedzi, nikt nie stoi
– wszyscy stoją – Andrzej Zydorowicz.
jasne, każdy z nas zrobiłby to lepiej,
i to bez żadnego przygotowania.
Z takim wyzwaniem chciałby zmierzyć się raper Pan Duże Pe, mistrz
polskiego freestyle’u. Z komentatorami ma wiele wspólnego – często deklamuje na żywo, układając utwory
na poczekaniu. I przyznaje, że jest to
robota podobna do tej wykonywanej
przez sapera.
Ja układam do rymu, a oni muszą
prowadzić narrację. Pomyłki bywają
jednak bolesne – uśmiecha się Duże
Pe. – Mam nadzieję, że kiedyś odkryję w sobie talent na miarę Szpakowskiego czy Szaranowicza.
Na sprawozdawców psioczą nie
tylko kibice, ale i sportowcy wytykający komentatorom wszystkie możliwe
wady, począwszy od kiepskiej fryzury, na braku fachowości skończywszy. Gdy jednak sami próbują swoich
sił przed mikrofonem, okazuje się, że
to zadanie trudniejsze od wygrania
meczu na Wembley.
– Jezu! Do dziś łapię się za głowę,
kiedy słyszę jeden ze swoich najsłynniejszych baboli – uśmiecha się Jan Tomaszewski, przed laty słynny polski
bramkarz, obecnie telewizyjny ekspert.
– Komentowałem mecz rozgrywany
Manualne nogi
51
na bardzo źle przygotowanym boisku.
No i palnąłem, że to nie siatkówka,
a nogi nie mają zdolności manualnych.
Dzięki temu kwiatkowi zagościłem we
wszystkich mediach w Polsce.
Dariusz Michalczewski z sentymentem wspomina przysłowie, które
przekręcił w relacji z gali bokserskiej.
– Coś mi się pokiełbasiło i z powagą stwierdziłem, że „celnych ciosów
jest tyle, co koń napłakał”. Do dziś
nie wiem, co ja wtedy z tym koniem
– rechocze „Tygrys”.
W takiej sytuacji, jak stwierdził Andrzej Janisz, najlepsza byłaby... „cisza kabla”. Tyle że w ciszy meczów
się nie ogląda. Jak mówi Jan Tomaszewski, dobry komentator porywa
tłumy. Wspomina przy okazji Jana Ciszewskiego, zwanego „profesorem”
(a także „mistrzem lapsusów”).
– Mylił się, jak każdy, ale miał charyzmę. Głosem potrafił umarłego
obudzić – podkreśla Tomaszewski.
Głos Szpakowskiego też dźwięczy
nam w uszach jeszcze następnego
dnia po meczu. Kochamy go. Na różne sposoby, często nieświadomi
symbiozy, w jakiej żyjemy z nim
od lat. Mój wujek od zawsze na Darka psioczył, ale gdy spotkanie polskiej reprezentacji komentował ktoś
inny, nawet zwycięstwo nie smakowało tak samo. Czegoś brakowało.
Może Dariuszowego budowania napięcia, może tej jego niepowtarzalnej
egzaltacji, może informacji, ilu widzów siedzi na trybunach? A może
właśnie tego elementu bajeczno-komicznego: „Norwegowie w czerwonych koszulkach i białych spodenkach, Polacy – w strojach odwrotnie
pokolorowanych”. Brawo, panie Darku. Czekamy na więcej!
MARCIN ZASADA
(Skróty pochodzą od redakcji „Angory”)
R E K L A M A
a2052-53.qxd
2008-05-09
17:34
Page 2
52
NIEBEZPIECZNE ZABAWY
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Sekretne wojny pogodowe
Wspomniana przez Sniegiriewa SURA została zainstalowana w 1981 roku,
w trudno dostępnym miejscu, położonym około 150 km od Niżnego Nowgorodu. Dzisiaj jest to zestaw zardzewiałych i zniszczonych, ale wciąż jeszcze
działających anten, które ulokowano na
dziewięciu hektarach. Wszystkie mają
po 20 m wysokości. Wśród nich umieszczono wielką tubę, skąd wydobywa się
promieniowanie radiowe. Bada się tutaj
zjawiska akustyczne oraz „krystaliczne
obłoki”. Rosyjska telewizja podała, że
bombowiec Tu-16 eksperymentalnie
wleciał w taki „obłok” i miał potem problemy z lądowaniem, gdyż zepsuła się
elektronika na pokładzie. Właścicielem
instalacji jest Naukowo-Badawczy Instytut Radiofizyczny.
Nr 5. Cena 6,95 zł
Czy można rozprawić się
z przeciwnikiem za pomocą
sztucznie wywołanego
huraganu, burzy, powodzi
lub innego kataklizmu? Czy
naukowcy z różnych stron
świata bawią się klimatem
w niezupełnie pokojowych
celach? A może takie
opowieści to kolejna teoria
spiskowa, którą tylko między
bajki włożyć? Wiele
niepokojących zjawisk
dowodzi jednak, że światowe
wojny klimatyczne już się
rozpoczęły.
Anomalie pogodowe, które mają miejsce w ostatnich latach, łączone są zwykle z „globalnym ociepleniem”. Ale skąd
wzięło się to ocieplenie? Jakie naprawdę są jego przyczyny? Jak wytłumaczyć
nietypowe, ciepłe zimy w Europie, mrozy na Bliskim Wschodzie, długotrwałe
susze w Afryce, huragany i trzęsienia
ziemi w miejscach, w których nigdy
wcześniej ich nie notowano? Niektórzy
mówią, że „pogoda oszalała”, inni twierdzą, że przyczyną pogodowych kataklizmów mogą być eksperymenty z bronią
geofizyczną, prowadzone przez Rosję
i Stany Zjednoczone.
We wrześniu 2005 roku amerykański
meteorolog Scott Stevens z Pocatello
w stanie Idaho, pracujący dla telewizyjnego programu NBC, oskarżył japońską
mafię Yakuza o wywołanie huraganu
„Katrina”, który zniszczył Nowy Orlean
i okolice. Stwierdził, iż mogła to być zemsta Japończyków za Hiroszimę. Specjalista od pogody podejrzewa, że
w końcówce lat 90. ubiegłego wieku
bankrutujące KGB sprzedało im jeden
z wielkich elektromagnetycznych generatorów, wyprodukowanych w Związku
Radzieckim w latach 70. Jego zdaniem,
emitujący potężną falę dźwiękową generator był zdolny spowodować ogromny huragan. Meteorolog stwierdził też,
że administracja Busha posiada broń,
która mogła powstrzymać „Katrinę”, ale
jej nie użyła. Tę sensacyjną wypowiedź
transmitowały prawie wszystkie amerykańskie media. Jednak ostatecznie
uznano Stevensa za niepoczytalnego,
później zaś podziękowano mu za pracę
w telewizji.
Anteną w niebo
Instalacja EISCAT w Finlandii. Takie anteny mogą wywoływać
anomalie pogodowe
Fot. DPA/Forum
Od najdawniejszych czasów ludzie
mieli kłopot z kaprysami pogody.
W starożytności uważano, że za jej wahania odpowiedzialni są groźni bogowie. Składano więc ofiary z ludzi i zwierząt, by wpłynąć na ich pozytywne decyzje. W czasach chrześcijańskich
uznano, że na to, czy pada deszcz, czy
też świeci słońce, ma wpływ Opatrzność oraz niektórzy święci. Odpędzano
burze, bijąc w dzwony kościelne albo
stawiając w oknie zapaloną gromnicę.
Wraz z postępem cywilizacji do kwestii
pogody zaczęto podchodzić coraz bardziej naukowo. W XIX wieku próbowano rozpędzić chmury, strzelając do
nich z armaty. Natomiast w XX wieku za
manipulowanie pogodą zabrali się
uczeni i wojsko.
Zarówno w Stanach Zjednoczonych,
jak i w byłym Związku Radzieckim od
kilkudziesięciu lat pracowano nad bronią geofizyczną. Przez cały okres „zimnej wojny” utrzymywano ten fakt w tajemnicy, jednak po rozpadzie sowieckiego imperium różne sekrety zaczęły wyciekać do opinii publicznej. Rosyjska
„Prawda” z 30 września 2005 roku przypomniała wypowiedź kontrowersyjnego
rosyjskiego polityka Władymira Żyrinowskiego, który w jednym z wywiadów
stwierdził: nasi naukowcy mogą troszeczkę zmienić pole grawitacyjne Ziemi i wywołać powodzie w całych USA.
Nikt się wtedy nie przestraszył, ale po
zniszczeniach huraganu „Katrina” zaczęto podejrzewać, że plotki na temat
rosyjskiej broni pogodowej mogą być
prawdziwe. Jednak Rosjanie odbili piłeczkę i stwierdzili, że przecież armia
amerykańska od dawna zajmuje się projektem zwanym HAARP.
Siergiej Sniegiriew, dyrektor rosyjskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Radiofizycznego, wymienił trzy obiekty na
świecie, w których testuje się możliwości wywoływania zmian pogodowych na
wielką skalę. Jeden znajduje się na Alasce, drugi w Tromso w Norwegii, trzeci
zaś – SURA – jest w Rosji. W tej wyliczance pominął tzw. OKO MOSKWY, tajemniczą instalację radarową, do dziś
stojącą w pobliżu elektrowni w Czarnobylu na Ukrainie. Niektórzy podejrzewają, iż niegdyś była to najważniejsza
część radzieckiej tarczy antyrakietowej.
W Związku Radzieckim takich obiektów
było zresztą więcej.
Rosjanie wolą jednak dzisiaj kierować
uwagę opinii światowej w stronę tego,
co dzieje się w USA. Meteorolog Walery
Stasenko w wywiadzie dla „Niezawisimoj Gaziety” stwierdził, że amerykański HAARP to bardzo poważna sprawa
oraz że zmiany w jonosferze i magnetosferze Ziemi mają wpływ na jej klimat.
W 2002 roku rosyjscy deputowani wystosowali apel do prezydenta Putina,
aby międzynarodowa komisja zbadała,
jakie eksperymenty prowadzą Amerykanie na Alasce i jaki mają one wpływ na
pogodę i zdrowie ludzi.
HAARP to skrót nazwy: „Projekt Aktywnego Badania Zorzy za pomocą Wysokich Częstotliwości”. Obiekt składa
się ze 180 metalowych anten wycelowanych prosto w niebo. Stoją one na sporym obszarze tundry, około 400 km od
miasta Anchorage, i razem tworzą wielki
nadajnik emitujący fale ultrakrótkie, który „podgrzewa” lub „wypala” fragment
jonosfery. Jest on kilkadziesiąt tysięcy
razy silniejszy od największych istniejących obecnie nadajników radiowych.
Ma też zdolność skupiania sygnału emisji w jednym punkcie. Sąsiedztwo bazy
jest patrolowane przez żołnierzy amerykańskiej marynarki wojennej. Żaden samolot, ani cywilny, ani wojskowy, nie ma
wstępu w przestrzeń powietrzną nad
nim. Po atakach terrorystycznych we
wrześniu 2001 roku zainstalowano wokół bazy system obronny „Patriot”.
System jest oparty na wynalazku
amerykańskiego fizyka z Uniwersytetu
Columbia, Bernarda J. Eastlunda, który
opatentował go w 1987 roku jako narzędzie dla przeprowadzania zmian w ziemskiej atmosferze, jonosferze i i/lub magnetosferze. Eastlund pracował dla
Atlantic Richfield Company, posiadającej duże złoża gazu ziemnego na Alasce. Ostatecznie jednak patent naukowca został wykupiony przez korporację
Raytheon, działającą w branży zbroje-
a2052-53.qxd
2008-05-09
17:34
Page 3
Od kilku lat efekt prac polskich naukowców – wynalazek ADR-4, wzbudza na świecie
wielkie zainteresowanie badaczy. W wielu przypadłościach dysk ten przynosi poprawę
zdrowia jaką uzyskuje się tylko za pomocą leków! Badania w polskich i zagranicznych
placówkach naukowych potwierdziły skuteczność dysku, co przyczyniło się do przyznania dyskowi ADR-4 wielu prestiżowych nagród. W Polsce temat jest stosunkowo mało
znany, choć ADR-4 używa już ponad kilkadziesiąt tysięcy osób.
Polacy byli pierwsi
ADR-4 to dysk ze specjalnie wypalanej ceramiki,
w której porach uwięziona jest woda. Niezwykłość
ceramiki ADR polega na tym, że pochłania ona pola elektryczne. Polscy naukowcy jako pierwsi na
świecie opracowali i opatentowali tę technologię!
W dysk wbudowane są elementy magnetyczne oraz
inne emitory pola. Zarówno ceramika, jak i inne
elementy dysku emitują pola, które sprawiają, że
postawiona na ADR-4 woda zmienia swoje właściwości fizyczne, np.: zmienia się jej struktura, spada
napięcie powierzchniowe. Jak się okazuje, tak zmieniona woda ma bardzo duże znaczenie dla zdrowia.
ADR-4 posiada europejski certyfikat CE jako urządzenie medyczne.
Wyniki badań zawartości aluminium (metal toksyczny) u pacjentów uzyskane za pomocą analizy włosów.
A – na początku badania
B – po miesiącu stosowania ADR-4
Choć w domu trudno zbadać zmiany w wodzie,
jakie wprowadza dysk, ale wiele osób pijąc wodę
zmienioną przez ADR-4 wyczuwa zmianę w jej
smaku i dotyku (jest delikatniejsza, bardziej jedwabista). Jednakże najważniejsze jest to, że w wielu
przypadłościach następuje wyraźna poprawa parametrów zdrowotnych. Czasem uzyskiwany efekt
porównywalny jest do tego, jaki daje zażycie leków!
Dotyczy to zwłaszcza osób z kłopotami krążeniowymi – znacząco poprawia się ukrwienie. Najbardziej zauważają to osoby z marznącymi dłońmi
i stopami. Jednak poprawa krążenia jest istotna
przy profilaktyce zawałów oraz w zapobieganiu powikłaniom niektórych chorób. Dlatego ADR-4 polecany jest dla cukrzyków – profilaktyka zaćmy, stopy cukrzycowej. Poza tym wielu cukrzyków zauważa zaskakujące dla nich uregulowanie się poziomu
cukru we krwi.
Stosowanie ADR-4 jest szczególnie polecane
przy chorobach i dysfunkcjach nerek – znacząco
poprawia ich pracę. Woda z ADR-4 usprawnia
oczyszczanie organizmu, także z metali ciężkich.
Dlatego też profilaktycznie powinny używać go
osoby mieszkające na terenach uprzemysłowionych. Podnosi także odporność i wydolność organizmu, co ważne jest zarówno osobom starszym jak
i sportowcom.
Co ciekawe, podczas prac nad ADR-4 powstał
też inny wynalazek, ADR Protect. Także i on, po
kilku latach badań i testów uplasował się na czołowym miejscu w świecie w kategorii produktów dla
zdrowia i również posiada europejski certyfikat
urządzenia medycznego. ADR Protect (z ang.
„ochraniać”) chroni nasz organizm przed skutkami
wpływu pól elektromagnetycznych poprzez podnoszenie naszej odporności. Jest małym krążkiem,
który oddziaływuje na nasz autonomiczny układ
nerwowy – szybko przywraca mu harmonię zaburzoną wpływami pól elektromagnetycznych wytwarzanych przez telefony komórkowe, komputery lub
inne urządzenia elektryczne. ADR Protect, aby
działał, musi dotykać ciała. Najprościej nakleić go
w miejscu, które dotykamy, używając danego urządzenia – z tyłu telefonu, na myszce komputera. Jednak osoby pracujące ciągle w środowisku skażonym
elektromagnetyzmem, które zwykle trapione są
A
B
Typowa poprawa ukrwienia rąk u osób z zaburzonym krążeniem. Badanie wykonano za pomocą kamery termograficznej – kolory oznaczają różne temperatury. Im jaśniejszy kolor, tym wyższa temperatura,
a więc i poprawa ukrwienia.
A – pierwsze badanie
B – u tej samej osoby po tygodniu stosowania
ADR-4.
przez zaburzenia snu, drażliwość, rozkojarzenie,
chroniczne zmęczenie itp., powinny dotykać go ciągle – wtedy najlepiej podkleić go pod zegarek. Takie
zastosowanie ADR Protect polecane jest też dla
osób z kłopotami krążeniowymi, zaburzeniami snu
lub z obniżoną odpornością.
Dysk ADR-4 służy do zmiany struktury wody.
Należy postawić na nim na ok. 4 min naczynie z wodą lub pokarmem (praktycznie wszystko, co jemy
i pijemy zawiera przynajmniej 40% wody). Spożywamy i... to wszystko. Z ADR-4 może korzystać cała
rodzina. Nie potrzebuje zasilania czy baterii. Jego żywotność to kilka lat. Koszt ADR-4 to ok. 180 zł.
ADR Protect zaś powinien dotykać ciała lub być
najdalej 0,3 cm od niego. Zwykle wystarcza na ok.
2 lata, a jego cena to ok. 30 zł.
Obecnie grupa polskich naukowców z placówek naukowych Gdańska i Poznania pracuje nad
kolejnym urządzeniem z rodziny ADR, które ma
znaleźć zastosowanie zarówno w szpitalach, jak
i domach. Wszystko wskazuje na to, że i tym razem, przy użyciu skromnych środków, jako
pierwsi stworzą urządzenie, jakiego nie udało się
zbudować w obficie dotowanych laboratoriach
świata. Jednakże z uwagi na nowatorskość zastosowanej technologii badania objęte są tajemnicą.
Wynalazek powinien ujrzeć światło dzienne
w tym roku, o czym czytelników z pewnością poinformujemy.
W Polsce, pomimo permanentnych braków
środków na promocję wynalazczości, już dziesiątki
tysięcy ludzi korzystają z dobrodziejstw, jakie daje
im stosowanie ADR-4 i ADR Protect. Zainteresowani informacją o ADR-ach mogą dowiedzieć się
więcej, odwiedzając np.: stronę www.vivien.pl lub
zamawiając bezpłatny folder. Zamówić go można
telefonicznie: (022) 397-77-02, 03, 04, pon.–pt.
w godz. 9.00 – 16.00, lub wysyłając kartę pocztową na adres Vivien ul. Górczewska 228 b / u 7,
01-460 Warszawa.
Radosław Araszkiewicz
R E K L A M A
niowej i elektronicznej. Raytheon od lat
skupuje rozmaite patenty, które mogą
mieć zastosowanie militarne.
Projekt HAARP jest finansowany
przez amerykańską marynarkę wojenną
i siły powietrzne. Współpracuje z nim kilka mniejszych ośrodków w USA oraz
obserwatorium kosmiczne Arecibo
w Portoryko. Czasopisma naukowe podają, że pracuje się tam także nad badaniem jonosfery przy użyciu fal wysokiej
częstotliwości. Rezultaty tej pracy mają
być fantastyczne. W 2005 roku czasopismo „Nature” ujawniło, że 10 marca
2004 roku naukowcy z HAARP w ramach eksperymentu wytworzyli sztuczną zorzę polarną, wysyłając co siedem
i pół sekundy impulsy radiowe w kierunku jonosfery. Oprócz tego HAARP potrafi zagłuszać pracę radarów, nawiązywać
łączność z łodziami podwodnymi, a nawet wykrywać ukryte pod ziemią bazy
wroga. Częstotliwość radiowa emitowana przez HAARP może podobno niszczyć urządzenia elektroniczne oraz satelity kosmiczne. Ma również wpływ na
żywe organizmy oraz na pogodę.
Szeptane rewelacje
Istnieje mnóstwo hipotez na temat
związków HAARP z anomaliami pogody
występującymi w ostatnich latach. Ekolodzy podejrzewają, że system może
sterować pogodą poprzez podgrzewanie ziemskiej jonosfery. Nieoficjalnie łączą też działanie HAARP z wywoływa-
niem takich kataklizmów, jak huragan
„Katrina”, powódź w Korei Północnej czy
katastrofalna „powódź tysiąclecia”
w Polsce w 1997 roku. Niektórzy posądzają HAARP o spowodowanie słynnej
przerwy w dostawie prądu w Nowym
Jorku. Zwolennicy teorii spiskowych rozpuszczają pogłoski, że instalacja ta może sterować ludzkimi myślami, a nawet
wywoływać różne tajemnicze choroby.
Dan Eden, amerykański dziennikarz
zajmujący się tematyką broni geofizycznych, twierdzi, że spotkał się z byłymi
pracownikami HAARP na Alasce, którzy
opowiadali mu bardzo niepokojące historie, między innymi na temat negatywnego wpływu tej instalacji na zdrowie
Eskimosów. W 1999 roku dotarły doń informacje z Serbii, bombardowanej wówczas przez siły lotnicze USA. Podobno
przed każdym atakiem niebo zasnuwały
ciemne chmury, które zjawiały się jakby
znikąd. Zdaniem Edena, „dziwna” pogoda była również podczas amerykańskiej inwazji na Irak w 2004 roku. Przed
niebezpieczeństwem czyhającym ze
strony amerykańskiej broni pogodowej
ostrzega też Jerry E. Smith, autor przetłumaczonej na polski książki pt. „HAARP – broń ostateczna”. Uważa on, że
oprócz wywoływania kataklizmów pogodowych system ten mógłby niszczyć
satelity umieszczone na orbicie oraz
międzykontynentalne pociski balistyczne, a także oddziaływać zabójczym promieniowaniem na wybrany obszar.
Od kilku lat także w Europie instaluje
się konstrukcje przypominające HAARP. W Szwecji i Norwegii pracuje system EISCAT, na granicy Niemiec i Holandii powstaje LOFAR, są także wspomniane instalacje w Rosji. Oczywiście,
wszystkie te systemy mogą wylegitymować się wiarygodnym programem
badań naukowych, dotyczących głównie kosmosu.
Martwa konwencja ONZ
Zdaje się, iż naukowcy zapomnieli,
że nie jest dobrze, gdy „grzebie się”
przy pogodzie i że zabawy z bronią
geofizyczną mogą zniszczyć ziemski
ekosystem. W latach 70. ubiegłego
wieku angielski ekolog James Lovelock wysunął hipotezę, że cała ziemia
jest jednym żywym organizmem. Była
to tzw. teoria Gai. Zakładała ona, iż
jednym z najważniejszych potwierdzających ją dowodów jest stabilność
ziemskiego klimatu. Ziemia ma podobno zdolność samoregulacji i może
ewentualnie „poprawić” skutki naturalnych kataklizmów. Nie wiadomo jednak, czy poradzi sobie również ze
sztucznie wywołanymi katastrofami
pogodowymi lub klimatycznymi.
A przecież tajne technologie z instytutów naukowych wyciekają na zewnątrz. W 2001 roku amerykańska firma Dyn-O-Mat zaprezentowała wynalazek do zatrzymywania deszczu. Jest
to substancja, która rozpylona nad
chmurą zmieni ją w żel, który później
spadnie na ziemię i ulegnie biodegradacji. W kwietniu 2004 roku w Armenii
przeprowadzono natomiast odwrotne
doświadczenia pogodowe, polegające na sztucznym wywołaniu opadów.
Akademik Michaił Szahramanian
twierdzi, że w wyniku tego eksperymentu nad Erewaniem powstała
chmura, z której spadło około 25 mm
deszczu.
Speców od wojen pogodowych nie
obchodzi także fakt, iż powyższe zabawy nie są do końca legalne. Zabrania
ich bowiem konwencja ONZ, która weszła w życie w 1978 roku. Zakazuje ona
stosowania technik modyfikacji środowiska w militarnych lub innych wrogich celach oraz wszelkiej sztucznej manipulacji pogodą i klimatem. Konwencja głosi,
iż nie wolno zmieniać położenia rzek i jezior, wywoływać trzęsień ziemi, tworzyć
trwałych pól elektromagnetycznych
i akustycznych w oceanach i morzach
oraz zakłócać wymiany energii między
słońcem, atmosferą i ziemią. Jak sprawdzić, czy cała ta lista zakazów jest przestrzegana? Jeśli ktokolwiek zarzuci coś
amerykańskim lub rosyjskim uczonym
„bawiącym się” jonosferą i magnetosferą, odpowiedzą oni, że ich eksperymenty są całkowicie pokojowe i bezpieczne.
Tylko pogoda zrobiła się ostatnio jakaś
taka dziwna...
ALICJA ŁUKAWSKA
a2054-55.qxd
2008-05-09
19:53
Page 2
54
ZA DWADZIEŚCIA PARĘ LAT...
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Krótka historia przyszłości
Fragmenty
Przed rokiem 2030 większość
mediów papierowych, szczególnie
zaś prasa codzienna, zmieni się
w media wirtualne. Będą one
świadczyły usługi różnym społecznościom – coraz bardziej natychmiastowe, coraz mocniej
oparte na współpracy, wyspecjalizowane, wzorowane na amerykańskim
Myspace,
koreańskim
OhMyNews czy francuskim Agoravox.
Pod kontrolą zawodowych dziennikarzy obywatele nadadzą informacji czy rozrywce zupełnie inną perspektywę: bardziej subiektywną,
pełną pasji, niedyskretną; zajmą się
również tematami mało znanymi albo zaniedbanymi. Niektórzy spośród tych dziennikarzy-obywateli
staną się bardzo sławni, a ich dochody będą się wahały zależnie
od popularności, jaką zdobędzie ich
twórczość (już teraz niektórzy blogerzy zarabiają ponad trzy tysiące dolarów miesięcznie). Będziemy
świadkami ultrapersonalizacji takich
stron internetowych, które będą zawierały kombinację tekstów, plików
audio i wideo, wybranych w zależności od potrzeb i zainteresowań
każdego człowieka. Rozróżnienie
na prasę, radio, telewizję i nowe media będzie miało coraz mniejszy
sens. Aby utrzymać się przy życiu,
istniejące media będą musiały zaakceptować to nieuchronne dążenie
ku mediom darmowym, opartym
na uczestnictwie użytkowników
i skrajnie spersonalizowanym.
Książki staną się dostępne również
na tanich, cienkich jak papier ekranach, e-paper i e-ink. Te nowe przedmioty nomadyczne, w formie rulonu,
wreszcie nadadzą elektronicznej
książce postać handlową. Nie zastąpią one tradycyjnych książek, ale będą miały zastosowanie w przypadku
dzieł ulotnych, nieustannie aktualizowanych, napisanych specjalnie dla
tych nowych nośników.
Przed 2030 rokiem powstaną nowe dzieła sztuki, które będą kombinacją wszelkiego rodzaju nośników
i sposobów rozpowszechniania: nie
będzie można rozróżnić, co jest malarstwem, rzeźbą, filmem czy literaturą. Książki opowiedzą historie ilustrowane trójwymiarowymi obrazami.
Rzeźby zatańczą wraz z widzami
w rytm nowej muzyki. Gry w coraz
większym stopniu zaczną być używane do tworzenia, wyobrażania sobie, informowania, nauczania, nadzorowania, a także poprawiania samooceny i wzmacniania więzi z grupą. Stare i nowe filmy będzie można
oglądać w trzech wymiarach, uzupełnione o symulatory sensoryczne
i wirtualne zapachy. Możliwa stanie
się również konwersacja na odległość z trójwymiarowym rozmówcą
albo wyświetlanie trójwymiarowych
koncertów, przedstawień teatralnych
i sportowych, odczytów i wykładów.
Od dawna zapowiadane domowe
roboty rozpowszechnią się w życiu
codziennym. Również one będą
na stałe podłączone do szybkiej sieci, stając się nomadycznie wszechobecne. Będą wykonywały prace
domowe, pomagały osobom chorym lub starszym, pracownikom
i ochronie. W szczególności zaś staną się „nadzorcami”. Na przykład
w Korei zaplanowano, że od roku 2015 każdy dom będzie wyposażony w takie roboty, służące jako
pomoc domowa.
Również przed rokiem 2030
wszystkie uprzemysłowione wcześniej usługi będzie charakteryzowała nomadyczna wszechobecność:
opakowania produktów spożywczych, odzież, środki transportu,
sprzęty domowe będą przekazywały
dane. Materiały, silniki, maszyny,
ciecze, mosty, budynki, zapory będą
zawierały czujniki, pozwalające je
nadzorować stale i na odległość.
Wyroby, maszyny i osoby zostaną
zatem wyposażone w identyfikatory,
które będzie można odczytywać
drogą radiową, co pozwoli przedsiębiorstwom na polepszenie jakości
wyrobów, wydajności fabryk i sieci
dystrybucji. Konsumenci będą mogli
się dowiedzieć wszystkiego na temat pochodzenia i drogi przebytej
przez wyroby, od surowca po datę
ważności; zostaną poinformowani,
kiedy tylko telefon komórkowy
dziecka przekroczy próg szkoły; będą mogli na odległość otworzyć
drzwi domu, włączyć urządzenia,
kupić artykuły spożywcze, których
brak wykryje zamrażarka. Pojazdy
najnowszej generacji będą wykrywały popełnione błędy i będą się
zmieniać wraz z nabytym doświadczeniem. Każdy zostanie studentem
odległego uniwersytetu, nieruchomym widzem jakiegoś muzeum,
chorym leczonym w szpitalu położonym na innym kontynencie.
Ponieważ wszyscy zostaną połączeni zarówno w przestrzeni, jak
i w czasie, nomadyczna wszechobecność zamieni się około roku 2030 w h i p e r n a d z ó r, który
będzie – jak to zobaczymy – cechą
charakterystyczną następnej postaci Ładu Rynkowego.
Świat się starzeje
Na całym świecie wzrost gospodarczy będzie sprzyjał wydłużaniu
się życia. Będziemy świadkami – już
jesteśmy – spadku liczby urodzeń
i zwiększania się średniej długości
życia, w różnych krajach w rozma-
których regionach Środkowego
Wschodu dziś jeszcze osiąga siedmioro dzieci na jedną kobietę).
W 2025 roku więcej niż dziesięć
milionów Amerykanów będzie miało
ponad osiemdziesiąt pięć lat;
w 1900 roku 4 procent z nich miało
ponad sześćdziesiąt pięć lat, a w roku 2025 będzie to 33 procent. W Japonii wiek ten osiągnie 45 procent
obywateli, a w Chinach – 22 procent
mieszkańców. We Francji będzie
ich 33 procent, a liczba osób powyżej osiemdziesiątego piątego roku
życia podwoi się w ciągu najbliższych dziesięciu lat.
W niektórych krajach społeczeństwo zestarzeje się tak bardzo, że
zmaleje wielkość populacji: w 2025
roku liczba ludności Japonii może
zmniejszyć się o dwadzieścia milionów mieszkańców, Rosji – o piętna-
Agencja interaktywna Artegence już ogłasza zbliżającą się
śmierć prasy
itym stopniu. Stąd bierze się powszechne starzenie się populacji.
Jeśli obecne tendencje się potwierdzą, to średnia długość życia
w krajach rozwiniętych przekroczy
dziewięćdziesiąt lat w roku 2025,
a następnie zbliży się do stu lat.
Zresztą wraz z upowszechnianiem
się wolności, zwłaszcza kobiet,
wskaźnik urodzeń spadnie tak bardzo, że w wielu krajach liczba mieszkańców będzie się zmniejszać.
Na przykład w Korei wskaźnik urodzeń obniżył się z 5,1 w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku do 1,5
w roku 2000; wskaźnik ten spadnie
nawet w krajach muzułmańskich,
gdzie wciąż jest najwyższy (w nie-
ście milionów, Niemiec – o dziesięć
milionów. Do roku 2030 grupa aktywna zawodowo zmniejszy się w Europie o trzydzieści milionów osób.
Kobiety będą miały pod opieką
mniej dzieci, więc łatwiej unikną męskiej dominacji i znajdą sobie lepsze
miejsce w społeczeństwie. Pozwoli to
przede wszystkim na ewolucję islamu, tak jak – z tych samych przyczyn
– ewoluowały inne religie monoteistyczne. Osoby starsze znajdą się
w politycznej większości; będą kładły
szczególny nacisk na chwilę obecną,
na stabilne ceny i przeniesienie obciążeń finansowych na następne pokolenia; będą konsumentami specyficznych wyrobów (kosmetyków,
a2054-55.qxd
2008-05-09
19:53
Page 3
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
środków dietetycznych) i dostosowanych do ich potrzeb usług (szpitali,
domów z opieką medyczną, domów
starców). Nastąpi wzmożone zapotrzebowanie na leki i opiekę szpitalną, co w skali globalnej doprowadzi
do masowego wzrostu wydatków
na ochronę zdrowia – a więc
do wzrostu cen ubezpieczeń.
Finansowanie emerytur będzie coraz większym ciężarem dla osób aktywnych zawodowo. Dziś w Europie
każda z nich opłaca już jedną czwartą czyjejś emerytury, a w roku 2050
będzie opłacała ponad połowę.
Aby utrzymać obecny stosunek
pracowników do emerytów, należałoby albo podwyższyć podatki, albo
doprowadzić do wzrostu liczby urodzeń, albo zwiększyć imigrację.
W krajach, które odrzucą obcokrajowców, liczba mieszkańców gwałtownie spadnie, natomiast w tych,
które ich zaakceptują, społeczeństwo ulegnie przemianom. W Unii
Europejskiej osoby pochodzące
z Afryki oraz ich potomkowie mogą
stanowić w 2025 roku aż 20 procent
populacji. W tym samym czasie 45
procent mieszkańców Brukseli będą
stanowili potomkowie imigrantów,
pochodzących z ziem islamu oraz
z Afryki.
Taka ewolucja pociągnie za sobą
potężne ruchy ludności; Stany Zjednoczone będą niewątpliwie najlepiej
przygotowane do stawienia im czoła
lub zaakceptowania ich. Przede
wszystkim jednak przemiany te pociągną za sobą niesłychany rozwój
miast. (...)
Jedyny prawdziwy
deficyt: brak czasu
Produkcja dóbr przeznaczonych
do obrotu handlowego będzie zabierała coraz mniej czasu, coraz
mniej czasu będziemy również spędzać na pracy, gotowaniu, sprzątaniu, jedzeniu. Natomiast wyroby wypuszczone na rynek będą coraz bardziej czasochłonne. Najpierw, ze
względu na rozrastanie się miast,
zwiększy się ilość czasu przeznaczonego na transport. Stanie się on
czymś w rodzaju czasu-niewolnika,
bo będzie go można wykorzystywać
na konsumpcję i pracę. Podczas
transportu będziemy zresztą coraz
częściej komunikować się, przyswajać sobie informacje, oglądać filmy,
grać, uczestniczyć w przedstawieniach. W czasie pracy również będzie można słuchać muzyki, nagranej książki albo spektaklu na żywo.
Muzyka coraz częściej będzie pocieszycielką w smutku, żałobie, samotności, rozpaczy.
Wielu ludzi zda sobie sprawę z tego, że nigdy nie starczy im czasu,
by wszystko przeczytać, usłyszeć,
zwiedzić, wszystkiego się nauczyć.
Ponieważ ilość dostępnej wiedzy już
dziś podwaja się co dwa lata,
a w 2030 roku będzie się podwajać
co siedemdziesiąt dwa dni, ilość
czasu niezbędna, by pozostawać
na bieżąco, uczyć się, stawać się
i trwale być „zatrudnialnym”, będzie
się zwiększać w tych samych proporcjach. Podobnie będzie z czasem potrzebnym na leczenie i utrzymanie się. Natomiast czas przeznaczony na sen i seks nie ulegnie
zmianie.
By pokonać tę przeszkodę, która
ogranicza konsumpcję, Ład Rynkowy pierwotnie zachęcał do materialnego gromadzenia przedmiotów pożerających czas – książek, płyt, filmów. Dziś zachęca, by gromadzić je
wirtualnie: nieograniczone, iluzoryczne stosy, bez najmniejszego
związku z możliwością ich użycia.
Tak jakby to gromadzenie pozwalało
się łudzić, że nie można umrzeć, zanim nie przeczyta się wszystkich
tych książek, nie usłyszy wszystkich
melodii, zanim nie przeżyje się całego
nagromadzonego
czasu.
Na próżno. Zresztą w przyszłości
dzieła sztuki coraz częściej krążyć
będą wokół tematu czasu – tematu,
który stanie się obsesją.
Ludzie zrozumieją, że czas jest
rzeczywiście jedynym rzadko występującym dobrem: nikt nie może go
produkować ani gromadzić, nikt nie
może sprzedać czasu, który sam
posiada.
Z pewnością nastąpią próby wyprodukowania odrobiny czasu poprzez dodatkowe wydłużenie ludzkiego życia. Możemy zakładać, że
jego średnia długość będzie wynosić sto dwadzieścia lat, natomiast
średni tygodniowy czas pracy
– dwadzieścia pięć godzin.
Aby pójść dalej w tym kierunku,
konieczne stałoby się przekroczenie
granic a priori nieprzekraczalnych
i zmniejszenie czasu niezbędnego
do wykonywania czynności nierozłącznie związanych z każdym życiem: rodzenia dzieci, snu, nauki, leczenia się, seksu, podejmowania
decyzji. Konieczne byłoby na przykład, by móc urodzić dziecko
w mniej niż dziewięć miesięcy albo
nauczyć je chodzić w mniej niż rok,
czy nauczyć się języka w mniej niż
trzy tysiące godzin.
Niektórzy odkryją wówczas, że sama wolność – główny cel człowieka
od początku trwania Ładu Rynkowego – jest w rzeczywistości złudną
manifestacją pewnego kaprysu wewnątrz więzienia, jakim jest czas.
Wtedy nastąpi wielki kryzys tej postaci Ładu. (...)
JACQUES ATTALI. „KRÓTKA HISTORIA PRZYSZŁOŚCI”. Przełożył
Wojciech Nowicki. Wydawnictwo
Prószyński i S-ka. Warszawa 2008.
Cena 34 zł.
R E K L A M A
a2056-57 kino i plyty.qxd
56
2008-05-09
18:00
Page 2
BOSKI GNIADY
KINO
„NIEUCHWYTNY”
Zachęcam
Już w pierwszym zdaniu zachęcam do obejrzenia amerykańskiego
thrillera
„ N I E U C H WYT NY”. Bohaterką filmu jest niezwykle
zdolna agentka
FBI (Diane Lane),
zajmująca się wykrywaniem i zwalczaniem przestępczości w internecie.
Za przeciwnika ma wyjątkowo przebiegłego i niebywale okrutnego mordercę
psychopatę, zabijającego w bardzo
wyrafinowany sposób. Otóż wymyślił
on sobie zrobienie z internautów bezpośrednich sprawców zbrodni. Sposób
na to znalazł prosty: każdy internauta
wchodzący na jego stronę automatycznie przyczynia się do morderstwa. Im
więcej wejść, tym szybszy i boleśniejszy jest zgon ofiary. Tak więc faktycznymi zabójcami są internauci. Psychopata ogranicza się jedynie do pojmania
ofiary i zaaranżowania makabrycznego
widowiska. Internauci mają oczywiście
świadomość, jaka jest ich rola w tej
grze, a mimo to nie wahają się i masowo biorą udział w tym krwawym spektaklu. W „NIEUCHWYTNYM” mamy całą masę drastycznych scen robiących
silne wrażenie. Jednak reżyser Gregory
Hoblit dawkuje je w taki sposób, aby
podbijały napięcie i zwiększały siłę wyrazu filmu, a nie epatowały swoim okrucieństwem. A to w tego typu kinie jest
rzadkością. Największym atutem filmu
jest bez wątpienia Diane Lane, która
znakomicie poradziła sobie z główną
rolą. Zakończę tak, jak rozpoczęłam:
zachęcam do obejrzenia tego dobrego
thrillera.
USA 2008, „UNTRACEABLE”
„SZTUKA MASAŻU”
Gdyby
Po obejrzeniu
naszego rodzimego dzieła „SZTUKA MASAŻU” jestem pewna, że nie
tylko każdy śpiewać może, ale kręcić filmy również.
Wiedział o tym
na pewno Mariusz
Gawryś, który nie bacząc na nic i nie
przejmując się niczym, spłodził tę
„SZTUKĘ...”. Gdyby gość miał w sobie
odrobinę samokrytycyzmu i trochę
wstydu, toby się z tym dziełem publicznie nie obnosił. Ale nie ma, toteż pismaki mają teraz ostre używanie. Treścią „SZTUKI...” nie zajmę się, bo nudzi i męczy mnie opisywanie bezdennej głupoty i koszmarnej amatorszczyzny. Wspomniałam o tym filmie wyłącznie ku przestrodze potencjalnych widzów.
PL 2006
BEATA KLAPS
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
SZUKAMY Był jedną z największych gwiazd estrady.
Nazywany Rudolfem Valentino polskiej
CIĄGU
DALSZEGO piosenki. 17 lat temu Janusz Gniatkowski
TOMASZ
GAWIŃSKI
Utalentowany, uwielbiany, podziwiany. Występował 300 razy w roku.
Mówiono o nim polski Frank Sinatra,
Dean Martin, Boski Gniatkowski.
Uchodził za bożyszcze kobiet. Śpiewał utwory sentymentalne i taneczne.
Spopularyzował wiele zagranicznych
przebojów z polskimi tekstami. Najsłynniejsze z nich, to m.in. „Apassjonata”, „Bella Donna”, „Indonezja”.
Wielki artysta. Po tragicznym wypadku nie jest już jednak tym samym
człowiekiem. Ale wciąż kocha śpiewać.
Od lat większość czasu, wraz z żoną,
Krystyną Maciejewską, także piosenkarką, z którą związał się ponad 40 lat
temu, spędza w domu nad zalewem,
w Poraju, nieopodal Częstochowy. Po
wyjściu ze szpitala tam właśnie rodził się
na nowo. – To idealne miejsce do
ucieczki przed światem – stwierdza pani
Krystyna. – Nie do końca jest sprawny,
wymaga opieki, pomocy.
Czteropiętrowy blok w centrum Częstochowy. Kilkaset metrów od Jasnej
Góry. Spotykamy się w rodzinnym
mieszkaniu Krystyny Maciejewskiej. Tu
bowiem spędzają ostatnie zimy, gdyż
koszty utrzymania domu na prowincji są
zbyt wysokie. – Na razie jeździmy tam
okazjonalnie. Niebawem jednak wyjedziemy już na całe lato. Janusz czuje się
tam doskonale.
Niewielkie mieszkanie na parterze,
kiedyś należało do rodziców pani Krystyny. Nieopodal mieli co prawda własne, lecz rzadko z niego korzystali.
Większość życia spędzali w podróżach,
w hotelach. Zjechali prawie cały świat.
Występowali w USA, niemal w całej Europie, w wielu miastach Związku Radzieckiego, gdzie „Boski Gniady” był
uwielbiany. Traktowali go jak swojego,
może dlatego, że biegle mówił po rosyjsku.
Miał wschodnie korzenie. Urodził się
bowiem we Lwowie. Dzieciństwo spędził w niewielkiej wiosce na terenach
dzisiejszej Ukrainy. Tam też przeżył okupację sowiecką i niemiecką, ukrywał się
z rodziną w lasach, widział całe okrucieństwo tamtych czasów.
Po wojnie trafił wraz z rodziną do Grybowa koło Nowego Sącza, a potem na
Śląsk, do Katowic. Wówczas był to Stalinogród. Ojciec był kucharzem. – I to
nam dało Gniatkowskiego, bo gdyby został w tamtej wsi, nie miałby szansy wypłynąć – zauważa z uśmiechem pani
Krystyna.
Wtedy jednak bardziej od śpiewania
kochał boks. Trenował w Budowlanych,
uległ poważnemu wypadkowi. Walczył ze
śmiercią i...
Wygrała miłość
w wadze średniej, pod okiem trenera
Pawła Szydły, prawej ręki Feliksa
Stamma. Przyjaźnił się m.in. z Gerardem Cieślikiem, a połączyła ich, jak
mówi, leworęczność, obaj byli mańkutami. Ale śpiewanie było także jego pasją.
Zaczynał w chórze kościelnym we wsi,
potem w szkole, na akademiach. Lubił
też występować z ojcem, który brał
akordeon, a on siedmiostrunową gitarę.
– Razem graliśmy i śpiewaliśmy.
W Katowicach pracował jako kierownik świetlicy robotniczej. Ożenił się z mistrzynią w jeździe figurowej na lodzie,
mieli dwoje dzieci. W 1954 roku zgłosił
się do Polskiego Radia w Katowicach na
konkurs dla amatorów. Zaśpiewał „Spokojnej nocy”, rosyjską piosenkę, do której napisano mu polskie słowa. I od razu
to nagranie stało się wielkim przebojem.
Do redakcji nadchodziły tysiące listów,
ludzie po prostu go pokochali.
– Po tym sukcesie zaproponowano
mu
kolejne nagrania
– mówi pani Krystyna. – Wszystkie stały się bardzo popularne. Mówiono o nim
Polak z Ameryki, jak Dean Martin, Bing
Crosby, Frank Sinatra. Artysta, jakiego
nad Wisłą jeszcze nie znano. Nazywano
go Rudolfem Valentino polskiej piosenki.
Jego talentem zainteresował się Waldemar Kazanecki, znakomity pianista,
dyrygent i kompozytor. I to on napisał
mu kilka ponadczasowych piosenek.
Wspólnie założyli też zespół, w którym
występowali Natasza Zylska i Jan Danek. Prawie natychmiast na rynku pojawiły się ich płyty tzw. dwójki i czwórki.
Były to jeszcze krążki tłukące. Wydano
ich około trzydziestu.
Niestety, on sam nie pamięta zdarzeń
z tamtego okresu. Historia nie jest jego
najmocniejszą stroną. Wciąż jednak coś
wtrąca, mówi słowa piosenek, żywo reaguje na naszą rozmowę.
– Do wyjazdu Nataszy do Izraela na
początku lat 60. wciąż byli razem – opowiada Krystyna Maciejewska. – Zmieniali tylko muzyków. Gromadzili najwięcej
publiczności. Np. w Bydgoszczy było
100 tys. ludzi, a na Wałach Chrobrego
w Szczecinie 150 tys. Po bilety ludzie
stali całą noc. Potem w zespole krótko
występowała Danuta Rinn i Halina Kunicka.
Ale nie utrzymali się długo razem. Kiedy wybrał samodzielną drogę, został
gwiazdą moskiewskiego musicalu.
– W ZSRR dostawaliśmy tyle kwiatów, że
wypełniały nam wanny w hotelach, podpisywaliśmy autografy w dowodach osobistych, na mankietach koszul.
W tamtym czasie odsunięto go od
mediów, od rodzimej estrady. Zaprzestano nagrywania jego płyt. Jak mówi
pani Krystyna, skazano na porażkę, na
zawodowe unicestwienie. Dlaczego?
– Nie wiemy. Może był bardziej popularny od I sekretarza, a władza bała się takich relacji. To było zbyt groźne dla systemu. Tak naprawdę do mediów wrócił
dopiero w latach 80. Wcześniej czasem
pojawiały się jego nagrania, ale rzadko
i jeśli już, to późną nocą, w lokalnych rozgłośniach. Jakby go nie było. Mimo to
koncertował. I w Polsce, i za granicą.
Miał swoją publiczność.
Zabrano mu nawet paszport. Ale się
nie poddawał. Tam, gdzie występował
na koncertach, wchodził do studia radiowego i nagrywał aktualne piosenki.
– W terenie nie miał problemów. Szlaban
był w Warszawie. Potem w USA wydano
z tego dużą płytę.
Pod koniec lat 70. zaproszono go do
TVP. To było 35-lecie polskiej piosenki.
– Ale nie otrzymał zgody na zaśpiewanie,
„Apassjonaty”, bo to ich zdaniem nie była polska piosenka. W Opolu jednak wystąpił. Zaśpiewał „Za kilka lat”. On się
odradzał jak Feniks z popiołów. I wtedy. I po wypadku także.
W stanie wojennym prawie nie występował. Pani Krystyna napisała scenariusz i wyreżyserowała program dla młodzieży. W dużych halach śpiewali pieśni
od „Bogurodzicy”, po legionowe. Wyjechali z tym programem też za granicę.
I w końcu odblokowała się telewizja.
Był zapraszany. Nagrał m.in. wiązankę
przebojów z okresu jego młodości. Po
10 latach, w 1989 roku ponownie zaproszono go do Opola. Miał zaśpiewać kilka swoich przebojów i „Apassjonatę”.
Niestety, na tę piosenkę zabrakło już
czasu na próbach. Nie z jego winy. Przypadek? –
Palec losu
– mówi pani Krystyna.
Po przemianach w kraju „Wielki Gniady” wchodzi szybko na rynek. Nagrywa
kasety ze swoich archiwalnych nagrań
w rozgłośniach lokalnych. I sprzedaje.
Tam gdzie koncertuje.
– Ustawiały się kolejki – wspomina
a2056-57 kino i plyty.qxd
2008-05-09
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Krystyna Maciejewska. – Ale on miał zawodową intuicję. Wyprzedzał, przewidywał epokę.
W tamtym czasie był współzałożycielem Stowarzyszenia Estradowego. Na
zamówienie kontrahenta ukraińskiego
nagrał płytę w tym języku. Wyjechał także do rozpadającego się ZSRR. Wraz
z żoną zamierzał wydać płytę zawierającą słowiańskie melodie. Słowa do nich
napisała pani Krystyna, a w maju 1991
roku mieli pojechać na tournée do USA.
Mieli...
Niestety, wszystko legło w gruzach.
W lutym uległ poważnemu wypadkowi.
Samochód potrącił go na pasach. Nieopodal domu. To cud, że przeżył. Lekarze mówili, że takie obrażenia do tej pory udało im się zobaczyć jedynie podczas sekcji. Dwa miesiące w śpiączce
dokonały dużych spustoszeń w mózgu
18:00
Page 3
po salową. Do dziś zresztą tak naprawdę nie wie, skąd pani Krystyna wzięła się
w jego życiu. Ona zaś musiała zmienić
całą swoją osobowość. Wszak wcześniej żyła jak gwiazda. Mieszkali w hotelach, jedli w restauracjach, prowadzili artystyczne życie. – Przez 25 lat podawano
mi śniadanie do łóżka, jako gospodyni
nic nie robiłam – tłumaczy. – Wszystkiego musiałam się uczyć. Gotowania, prania, sprzątania. Przemienić absolutnie.
A było to ciężkie. W oderwaniu od ludzi,
których się kocha, od środowisk, sprowadzona zostałam do roli pariasa.
Dom w Poraju kupili wiele lat wcześniej. Sami go przerabiali, remontowali.
Bawili się. – To był odpoczynek po ciężkiej pracy. Tak naprawdę wykończyliśmy
go dopiero po wypadku.
Tam też zamieszkali, aby odizolować
się od świata. – Janusz nie nadawał się
Cieszę się, kiedy mogę występować, bo to znaczy, że ludzie
jeszcze mnie pamiętają
i organizmie. Utracił pamięć i pięknej
barwy głos. Coś się skończyło. Ale nie
życie.
– Myślałam, że po trzech miesiącach
wrócimy na trasy – opowiada pani Krystyna. Przychodziło mnóstwo zaproszeń.
Lekarze nie dawali mu szans, mówili, że
nigdy już Gniatkowskiego nie będzie. Ale
ja nie wierzyłam. Robiłam swoje...
Była wytrwała. I bardzo cierpliwa. Ciągle do niego mówiła. Najpierw reagował
przez minutę, potem przez dwie... Później poszerzała te minuty. To trwało wiele lat. Ale udało się. Nie pomogły medyczne terapie, mimo że w szpitalach
spędził dwa lata. Wygrała nie medycyna, a miłość. Bo oni zawsze bardzo się
kochali. Mimo upływu czasu. Łączyło
ich wszystko.
Ta tragedia zmieniła ich obydwoje.
Całkowicie. Stali się jakby nowymi ludźmi. Urodzili na nowo. I od początku rozpoczynali swoją drogę, tę artystyczną
także.
On uczył się siebie, bo najpierw,
w szpitalu nie potrafił nawet zadzwonić
WARTO POSŁUCHAĆ I OBEJRZEĆ 57
BOSKI GNIADY
do żadnych kontaktów. Ciężka terapia.
Trwa zresztą do dziś. I każdy dzień przynosi zmiany. Postawiłam wszystko na
jedną kartę. To był mój wybór.
– W Poraju czuję się jak w raju – wtrąca pan Janusz i śmieje się szczerze.
I tam zapukała do niego miejscowa
młodzież. Zaprosiła do domu kultury,
namówiła do współpracy. Rozpoczęli regularne próby z Kapelą Jurajską. – Małymi krokami mógł zaczynać od początku. Nie było to łatwe, ale udało się.
Pierwsza duża impreza odbyła się na jego 75. urodziny. Młodzież i przyjaciele
z Poraja śpiewali jego piosenki. On także.
I wtedy przyjechały osoby bliskie mu
przed laty. Nina Urbano, Krystyna
Sienkiewicz, Hanna Rek, Andrzej Dyszak, Janusz Horodniczy.
– Ja zmartwychwstałem – mówi pan
Janusz. – A myślałem już, że o mnie zapomnieli. O moich utworach, w ogóle
o polskiej piosence...
Poza osobistą tragedią były też problemy z ubezpieczycielem. Mimo uzna-
nia winy kierowcy PZU nie chciało wypłacić odpowiedniego odszkodowania.
Dopiero po latach walki w sądzie pan
Janusz wygrał od PZU 676 tys. zł.
W tzw. międzyczasie pojawił się w kilku programach telewizyjnych. I czuł się
fantastycznie. – Kamera go mobilizuje
– zauważa pani Krystyna. – To
dusza artysty.
– To zawód mnie mobilizuje – dodaje
zdecydowanie pan Janusz. – To znaczy,
że jestem jeszcze coś wart, że ktoś mnie
słucha, kiedy śpiewam. Cieszę się, kiedy
mogę występować, bo to znaczy, że ludzie jeszcze mnie pamiętają.
Potem były kolejne imprezy, festyny,
duży koncert z okazji 50-lecia pracy artystycznej w częstochowskiej filharmonii
z udziałem zaprzyjaźnionych artystów.
Zaśpiewał z Kapelą Jurajską. Polskie
Nagrania wydały nawet płytę, tę amerykańską poszerzono o piosenki z USA.
Co istotne, najwięcej jego płyt wydano
po wypadku.
Pan Janusz wspomina swoje występy
w Ameryce, w ZSRR. Opowiada o tłumach ludzi, o aplauzie, o imprezach towarzyskich. – Musiałem mieć mocne
gardło – podkreśla. – I to nie tylko do
śpiewania. Ale nie mogłem dużo pić, bo
gdybym to robił, tobym nie pracował.
Kilka lat temu w głowie pani Krystyny
zrodził się pomysł festiwalu piosenek
męża. Ale do realizacji zabrakło odwagi.
W ub. roku jedną ideę udało się wprowadzić w życie. – Przyszła nowa kierowniczka Gminnego Ośrodka Kultury w Poraju Renata Surowiec. I Ewa Matuszczyk, opiekunka zespołu „Nastolatki”,
zaproponowała jej, aby zorganizować I Festiwal Piosenek Janusza Gniatkowskiego. Pomogło nam wielu ludzi
i instytucji. Udało się.
Festiwal odbył się we wrześniu ub. roku. Uczestniczyły w nim osoby od 5. do
65. roku życia. Każdy, kto przyjechał,
śpiewał. Około 40 osób. A na końcu wystąpił „Wielki Gniady”.
– Nie wierzyłam, że to jest nasze zwycięstwo. Wydawało mi się, że to nas
przerasta. Dotarło to do mnie dopiero po
kilku miesiącach, kiedy Maria Szabłowska i Krzysztof Szewczyk zaprosili nas
do TVP. Wtedy zrozumiałam, że ludzie
wciąż chcą Gniatkowskiego.
Teraz trwają przygotowania do koncertu z okazji 80. urodzin artysty.
9 czerwca w Filharmonii w Częstochowie jego piosenki zaśpiewają jego koledzy. On także. Widać, że cieszy się na tę
okoliczność, że przeżywa, że czeka.
A we wrześniu kolejny festiwal w Poraju. – Można powiedzieć, że nastała nowa, świecka tradycja – mówi pani Krystyna. – Mamy przed sobą mnóstwo roboty. To nowe życie mobilizuje, choć
wciąż krzyżuje się ze starym.
– Ja nie tylko żyję, ale i śpiewam – dodaje pan Janusz.
Tekst i fot.:
TOMASZ GAWIŃSKI
SKŁADANKA – „MĘSKA RZECZ”
Fura, skóra i…
Sam tytuł sugeruje, że „Męska…”, to
musi być mocna rzecz. Jakżeby
inaczej. Nie delikatny Enrique (wiemy,
że Iglesias), nie „inni” chłopcy z np.
Pet Shop Boys (trzeba być ostrożnym
w słowach, bo licho nie śpi), czy każdy, rodzimy wykonawca z kręgu disco-polo. Tu ma być twardo i już! A czy
do takich należą choćby Guano Apes,
Korn, Moby, Nightwish, Limp Bizkit czy
Doft Punk pozostawiam Państwa ocenie. Jeśli ma „walić w głośnikach”, to
niniejszy krążek spełnia normy. Dla facetów. Bez kobiet? Tak się nie da…
Pomaton Emi. Cena ok. 40 zł.
MARIAH CAREY – „E = MC2”
Entrée!
Zapomnieliście
o Maryśce? No nie da
się! Kobitka, która
sprzedała 160 milionów płyt (!), nie pozwoli o sobie zapomnieć! Tam Madonna, Jennifer Lopez
czy inna Mary J. Blige. Zaścianek. Ale
nie sam fakt sprzedaży takiej ilości albumów mi imponuje, lecz forma, w jakiej artystka się znajduje. Jak one to robią? Te „Amerykany” cholerne…Ciągnie laska (jeśli ktoś ma erotyczne skojarzenia, jest w błędzie), jakby miała
ze 20 lat mniej. Nie chcę używać górnolotnych słów, ale Einsteinowski krążek
jest wydarzeniem. Muzycznym, rzecz
jasna. I tak należy całe wydarzenie postrzegać. (Kto by pomyślał, że nie wyjąc, można stworzyć kawałek dobrej
muzy. A może już je zaakceptowałem
i nie słyszę? Przypis autora recenzji).
Universal Music. Cena ok. 40 zł.
BIG CYC – „SZAMBO
I PERFUMERIA”
„Znowu” Wielki Pic
Choćby nie wiem
jak chłopaki chcieli,
nie uciekną od „Kiepskich”. To samo
brzmienie, ta sama nuta, ten sam greps. Jednak Dżej Dżej Dżery, Piękny Roman
i Skiba zaimponowali mi retrospektywą
lat minionych w utworach „Nasz PRL”,
„Teczka” albo nawet „Lecę w dół” z Kukizem. Ale czy potrzeba było Maleńczuka, K.A.S.Y. i Połomskiego, by wyrazić
swoje 3 grosze? Domyślam się, że
o „spółę” chodziło. Taką kumpelską. Nie
biznesową. Wszak artyści powietrzem
żyją. No a poza tym „Bo z dziewczynami nigdy nie wie się, oj, nie wie się…”.
Sony/BMG. Cena ok. 40 zł.
Wysłuchał:
PRZEMYSŁAW BOGUSZ
a2058-59 gadomski.qxd
2008-05-09
58
17:57
Page 2
LESZCZ NAD LESZCZE
SALONOWE
BURZE
BOHDANA
GADOMSKIEGO
Maciej Miecznikowski, lat 38, Rak,
magister sztuki wokalnej (bas komiczny, zwany też basem buffo).
Obecnie jedyny w naszej muzyce
rozrywkowej pop bas o masowej popularności i rosnącej sympatii telewidzów. Jest nie tylko wszechstronnym wokalistą (liderem zespołu
Leszcze), ale znakomicie radzi sobie
jako prezenter telewizyjny („Karaoke
– śpiewać każdy może”, „Śpiewanie
na ekranie”), w każdą niedzielę w
Programie Drugim TVP prowadzi teleturniej muzyczny „Tak to leciało”.
Na koncie ma 4 CD z Leszczami, jedną samodzielną, „Czarodzieje”. Teraz lansuje nową piosenkę, „Tak się
bawi nasza klasa”, która zapowiada
się na wielki hit tej wiosny. Wykona
ją podczas koncertu „Premiery”
na KFPP w Opolu.
– Już na dobre zadomowił się pan
w programie „Tak to leciało”?
– Uwielbiam ten program i bardzo
się cieszę, że przypadł do gustu także
kilku milionom Polaków. Cieszę się, że
ludzie dużo wygrywają, a jeśli nawet
czasem nie wygrywają, to na pewno
nic nie tracą. I jest przygoda. I są niespodzianki. I przede wszystkim śpiew!
Ja też mogę sobie pośpiewać różne
fajne piosenki moich znakomitych kolegów po fachu. No i trochę ich przedrzeźniam, jak pan pewnie zauważył.
Podobno najlepiej wypadłem jako Justyna Steczkowska, bo okazuje się, że
mam nawet całkiem zgrabne nogi! Nikt
nie chwalił, jak zaśpiewałem, tylko
wszyscy o tych nogach (śmiech). No,
ale do Justyny mi daleko oczywiście!
– Wygrał pan casting na prowadzącego ten teleturniej?
– To był bardzo trudny casting,
przed kamerą. Musiałem udawać, że
prowadzę program. Potem bardzo długo nie zapadała żadna decyzja. Docierały do mnie wiadomości, że przesłuchują wielu innych kandydatów, więc
myślałem sobie, że jednak się nie
spodobałem. Wyjechałem na koncerty
do Chicago, a następnego dnia po powrocie poproszono mnie o dogrywkę,
w innym ubraniu. W końcu okazało się,
że jednak ja najbardziej pasuję do koncepcji. Bardzo się ucieszyłem, bo amerykańska wersja programu mnie zachwyciła.
– Jakie są zasady tego teleturnieju?
– Proszę sobie wyobrazić, że stoi
pan na scenie, ja obok pana. Na ekranie pojawia się 10 kategorii, pan wybiera jedną z nich. Na przykład...
– Natalię Kukulską...
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
„Mam nadzieję, że dalej wspinam się pod górę”
Jak to leciało?
Rozmowa z MACIEJEM MIECZNIKOWSKIM
– O właśnie. A tam dwie piosenki chód. Poza tym ja nie za bardzo wierzę
do wyboru. Wybiera pan jedną z nich. w takie historie, że ktoś kogoś lansuje,
Więc od początku ma pan duży wpływ bo ma takie widzimisię. Takie sztucznie
na to, co się stanie. Muzyka zaczyna pompowane kariery wydają mi się dość
grać, pan śpiewa, słowa lecą, więc jest krótkotrwałe. Lepiej postawić na siebie
łatwo... a tu nagle słowa stop – koniec! i swój talent, nie poddawać się i wczeCisza! I musi pan zaśpiewać brakujące śniej czy później, przy odrobinie szczęsłowa. Do dyspozycji są trzy wyjścia ścia, musi się udać.
awaryjne: pomoc suflera,
dwa słowa lub trzy wersje
całego wersu... Emocje
sięgają zenitu, proszę mi
wierzyć. Nigdy nie zapomnę, jak jeden z uczestników na mnie skoczył z radości.
– Czy dużo osób zgłasza się do tego teleturnieju?
– Bardzo dużo, ostatnio
około tysiąca. To przerosło oczekiwania wszystkich. I możliwości. Chyba
trzeba będzie to jakoś inaczej organizować, bo telewizja pękała w szwach.
Z tysiąca osób wybieramy
czterdzieści parę. Dobrze
jest umieć śpiewać, ale
przede wszystkim liczy się
osobowość, charyzma,
luz... To od razu widać.
– Selekcja jest ostra?
– Dosyć. Zawodnicy najpierw piszą test sprawdzający znajomość słów piosenek. Muszą dopisać dalszy ciąg wybranej piosenki, jak w programie. Jest
rozmowa wstępna, a w finale spotkanie z reżyseJestem jak kameleon. Mam wiele twarzy
rem i producentami. Każdy
i nic na to nie poradzę
wychodzi na scenę i musi
Fot. P. Gocal/Forum
zaśpiewać
piosenkę
– Czy ktoś pana wylansował?
z podkładem muzycznym.
– Śpiewam od dziecka. Już w liceum
– Podobno niektórzy uczestnicy
zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze.
śpiewają tak, że aż dech zapiera?
– Mamy bardzo zdolnych ludzi Grałem w bluesowym duecie, w kwarw Polsce. Do tego mają duży wdzięk tecie swingowym, w zespole punkoi dobrze czują się na scenie. Może na- wym, solo z fortepianem, miałem epiwet kiedyś zdarzy się tak, że czyjaś ka- zod z Püdelsami i epizod kabaretowy...
riera w telewizji zacznie się właśnie Grałem w klubach, na różnorodnych
imprezach. W Gdańsku stawałem się
od udziału w tym teleturnieju.
– Jednak rzadko tak się dzieje, że coraz bardziej rozpoznawalny. W końktoś chce się zająć na poważnie cu zaproszono mnie do udziału w nakimś takim. Jak pan sądzi, dlacze- graniu pierwszej płyty Leszczy. Potem
było Opole w 2002 roku i przebój „Ta
go?
– W Polsce promuje się zachodnich dziewczyna”, nagroda dziennikarzy.
piosenkarzy. Wystarczy włączyć radio. Potem koncert dla telewizji... I tak daChyba i na tym polu przegraliśmy walkę lej.
– Czyli właściwie przebił się pan
z kapitałem zagranicznym! Na Słowacji,
w Czechach, na Węgrzech, w Hiszpanii bez niczyjej pomocy?
– Pomogły Leszcze, ale chyba i od– wszędzie puszczają swoją muzykę.
A my jak zwykle ślepo patrzymy na Za- wrotnie. Po prostu trafili na siebie wła-
ściwi ludzie we właściwym miejscu
i czasie.
– Jak mocno jest pan związany
z tym zespołem?
– Nierozerwalnie! To moja muzyczna
rodzina. Gramy razem już 8 lat. Leszcze to nie tylko muzykowanie – to wygłupy, poczucie humoru, fiu-bździu trochę... A wszyscy są znakomitymi muzykami w bardzo rozrywkowym wydaniu.
– Ale chyba nie zdyskontowaliście
należycie tamtego sukcesu w Opolu
w 2002 roku?
– Mamy od kilku lat tyle koncertów,
że brakuje czasu na nagrywanie
płyt. 4 płyty na 8 lat to mało. W tym sezonie zdecydowaliśmy się zagrać trochę mniej koncertów, żeby popracować nad nowymi piosenkami. Jeśli
o mnie chodzi, to ten rok należy
do Leszczy i do „Tak to leciało”.
Po dwóch czy trzech latach oratoriów,
w których występy też bardzo sobie
cenię, to będzie miła odmiana. Znów
wejść z Leszczami do studia i w końcu
nagrać płytę, z której będziemy naprawdę do końca zadowoleni. I w ten
sposób przerwać trzyletnie milczenie.
– Śpiewanie opanował pan do perfekcji, no i te solidne 6-letnie studia
wokalne, ale rola prezentera telewizyjnego też nie jest dla pana nowością?
– Prowadziłem już 3 różne programy
telewizyjne i myślę, że idzie mi to coraz
lepiej. Lubię to poza tym. Bo ja bardzo
lubię gadać z ludźmi.
– Prowadzone przez pana programy telewizyjne są zawsze sympatyczne, radosne, pozytywnie nastawiające do życia i ludzi. Ma pan podobne credo w życiu prywatnym?
– Dajmy sobie szansę odetchnąć
od tych wszystkich złych, tragicznych
wiadomości, które nas zewsząd atakują. Przecież normą nie jest gość, który
siekierą zabił swoją żonę. Więc czy koniecznie musimy go oglądać? Po co?
Pokazujmy ludziom pozytywne wartości, zachęcając ich do aktywnego życia, dając nadzieję na lepsze jutro. Ja
prywatnie jestem taki sam jak w telewizji, oprócz tego, że na żywo jestem
ładniejszy (śmiech)! I zamiast zajmować się na przykład obrabianiem czyjejś dupy, obrabiam swój ogródek, to
znaczy sadzę pomidorki na przykład. I biegam. I zaczepiam ludzi, bo
jak już mówiłem, lubię sobie z nimi pogadać.
– Czy radosny i pełen nadziei był
pan jako solista w oratoriach Zbigniewa Książka i Piotra Rubika?
a2058-59 gadomski.qxd
2008-05-09
17:57
Page 3
LESZCZ NAD LESZCZE
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
– „Tryptyk” dał mi szansę pokazania
drugiej twarzy i szerszej frazy, której
używałem na studiach operowych
w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Poza tym atmosfera była cudowna
i bardzo lubiłem te koncerty. Więc
oczywiście tak – było tam dużo radości
i nadziei, bo cokolwiek by powiedzieć,
te utwory porywały tłumy, a słowa
wzruszały i podnosiły na duchu.
– O co poszło, czemu się rozstaliście?
– Piotr miał inny pomysł na dalszy rozwój swojej kariery. Potem wszystko szybko się wypaliło, temat się wyczerpał, może nawet jakaś rysa została... Zepsuło
się coś fajnego. A szkoda. Zagraliśmy razem ponad sto koncertów i staram się
myśleć o tych dobrych chwilach, a było
ich naprawdę mnóstwo. Z drugiej strony,
cieszę się, bo ze Zbigniewem Książkiem
i Bartkiem Gliniakiem jesienią 2007 roku
zrobiliśmy „7 Pieśni Marii”. Takie cudowne przypieczętowanie mojej „oratoryjnej
działalności”.
– Z jednej strony dancingowe piosenki Leszczy, z drugiej poważne,
pompatyczne oratoria, a z trzeciej
– arie operetkowe typu „Usta milczą,
dusza śpiewa”?
– Muzyka klasyczna, operowa, operetkowa nadal jest we mnie. Ja odpoczywam, słuchając muzyki klasycznej.
Dlatego najchętniej słucham Drugiego
Programu Polskiego Radia, bez reklam
i bez tych samych wiadomości co pięć
minut. Za to z ciekawymi rozmowami
i najlepszą muzyką, bez męczącej perkusji!
– Dlaczego nie został pan śpiewakiem operowym lub operetkowym,
chociaż wiele lat kształcił się pan
na poważnego wokalistę, a nie piosenkarza pop?
– Rzeczywiście, byłem kształcony
na poważnego śpiewaka operowego.
Moim profesorem był Andrzej Kijewski,
który nie tylko przekazał mi wiele cennych uwag, ale też świetnie ustawił
mój głos, dzięki czemu dziś nie mam
żadnych problemów. Nigdy nie byłem
w niedyspozycji wokalnej, bo technicznie potrafię sobie poradzić nawet
wtedy, gdy jestem bardzo przeziębiony. Więc ta szkoła naprawdę się przydała. Po dyplomie byłem kilka razy
na przesłuchaniu w Operze Bałtyckiej,
której dyrektor za każdym razem mówił, że bardzo ładnie śpiewam i oczywiście mam do niego znów przyjść...
za pół roku. W tym czasie w polskiej
operze panował głęboki kryzys, na nic
nie było pieniędzy, straszna stagnacja.
Na szczęście umiałem nie tylko śpiewać, ale jednocześnie akompaniować
sobie, grając na fortepianie i mogę
śmiało powiedzieć, że w związku z tą
rzadką umiejętnością byłem rozchwytywany. Znałem mnóstwo piosenek,
potrafiłem bawić publiczność i zarabiałem takie pieniądze, o których wtedy
nawet nie śniło się śpiewakom operowym.
– A gdyby jednak dostał się pan
na etat do teatru operowego?
– Jako bas... grałbym drugoplanowe
role ojców, starych generałów, pierdołowatych starszych panów, których
służące robią w konia. Teraz już wiem,
że to nie dla mnie. Widocznie aż tak
bardzo nie kochałem opery, żeby się
jej całkowicie poświęcić i pokazać determinację. Wybrałem estradę i kocham reagujący przede mną tłum.
– Dzięki temu wykonywał pan chyba wszystkie gatunki muzyczne?
– Łącznie z muzyką dawną, barokową. Czy pan wie, że śpiewałem w Capella Gedanensis? Rano śpiewałem
arie operowe w Akademii Muzycznej,
po południu walce Straussa dla wycieczek niemieckich, potem koncert barokowy w Dworze Artusa, a nocą standardy jazzowe w Klubie „Żak” w Gdańsku.
– Niełatwo będzie panu zaskoczyć
swoich sympatyków czymś zupełnie
nowym.
– Mam zamiar nagrać solową, autorską płytę, bo uzbierało się w mojej szufladzie, a raczej w komputerze (czasy
się zmieniły!), sporo piosenek... Nie
powiem – jakich. To będę nowy, zupełnie inny ja.
– Co było inspiracją do nagrania
poprzedniej solowej płyty „Czarodzieje”?
– Pewnego dnia otrzymałem konkretne zamówienie na recital złożony
z piosenek Agnieszki Osieckiej do muzyki Andrzeja Zielińskiego. Miałem
z nim wystąpić w koncercie galowym
„Pamiętajmy o Osieckiej”. Zgodziłem
się. Premiera miała miejsce w Teatrze
Na Woli w Warszawie. Koncert tak się
spodobał, że radiowa „Trójka” zaproponowała nagranie płyty. Agnieszkę
Osiecką widywałem czasem w Sopocie i Gdańsku. Przychodziła do klubów, w których grałem na fortepianie
i śpiewałem. Uśmiechała się do mnie,
ale nigdy nie rozmawialiśmy. Taką
uśmiechniętą ją pamiętam.
– Za miesiąc zobaczymy pana
i Leszcze na festiwalu piosenki
w Opolu. Macie już pomysł na ten
występ?
– Nic nie mogę powiedzieć, oprócz
tego, że jak zwykle będzie dobra zabawa. Podczas konkursowego Koncertu
Premier Opole 2008 zaprezentujemy
piosenkę „Tak się bawi nasza klasa”,
dla której inspiracją był fenomen portalu internetowego nasza-klasa. Ja sam
miałem bardzo fajną klasę, z którą
do tej pory utrzymuję kontakt. Piosenka jest zabawna i sentymentalna zarazem. Jest w klimacie Leszczy i brzmi
bardzo przebojowo.
– Swego czasu Leszcze postawiły
na muzykę dancingową, która w waszym wydaniu kontynuowała peerelowską tradycję taneczno-imprezową. To już przeszłość?
– Nie staniemy się nagle zespołem
hiphopowym ani heavymetalowym, bo
fascynują nas lata 70. Ale oczywiście
wszystko ewoluuje i my też. Już nie będzie odwołań do dancingu i kiczu, bo
to był pomysł na początek. Na naszej
czwartej płycie „Dziewczyna Cud”, już
zresztą zboczyliśmy z wcześniejszego
kursu. Teraz postawimy na sympatyczny rock’n’roll. Sympatyczny, ale z pazurkiem.
– Swego czasu powiedział pan, że
uprawia czystą komercję, bez głębszych podtekstów. To było pana
ostatnie słowo w tej materii?
– Nie wiem. Uważam, że różne rzeczy są różnym ludziom w różnych
chwilach potrzebne. Mnie też. Więc kto
wie, co mi jutro strzeli do głowy. Poza
tym tak naprawdę ja uważam, że Leszcze są bardzo w porządku! Jeśli przyjąć, że ja umiem śpiewać, a oni są
świetnymi, wykształconymi muzykami,
a tak właśnie jest, to w tym sensie niczego nam nie brakuje. Zresztą myślę,
59
że wokół nas słychać bardzo dużo muzyki, która w porównaniu z tym, co robią Leszcze, w ogóle nie powinna być
nazywana muzyką. Ja na przykład cenię sobie granie na żywo na żywych instrumentach, a to dziś rzadkość.
A jeśli chodzi o komercję, to wszystko nią jest, jeśli jest na sprzedaż.
– W show-biznesie wciąż trzeba
zaskakiwać czymś nowym i oryginalnym, żeby trwać. Zna pan te zasady?
– Oczywiście, dlatego Leszcze co
roku zmieniają stroje! (śmiech)
– Dlaczego z miasta uciekł pan
na wieś?
– Bo na balkonie było za mało miejsca na warzywnik (śmiech).
– Ta normalność może się wydawać trochę nudna...
– No właśnie, m o ż e się wydawać...
– Czy coś jeszcze wiąże pana z rodzinnymi Kaszubami?
– Na Kaszubach mieszkają moja
mama, ojciec i brat z czworgiem dzieci. Tam są moje ukochane zakątki, moje leśne ścieżki i ukryte wśród pagórków jeziora. Wyruszyłem w świat, dużo
podróżuję, ale przed oczami zawsze
mam te swoje Kaszuby.
– Nadal czuje się pan Kaszubem?
– Trudno czuć się Kaszubem
na Marszałkowskiej, nikt tu nie mówi
po kaszubsku!
– Śpiewa pan kaszubskie piosenki?
– O właśnie! Myślę też i o takiej płycie – z kaszubskimi piosenkami.
Zwłaszcza te smutne wydają mi się wyjątkowo piękne.
– Jaka jest najbardziej znana piosenka kaszubska?
– Mój tata kłypił kłeza trze detci
za nja deł przewiózył ja do łeza i taci
profit mieł.... Jo! (śmiech)
Rozmawiał:
BOHDAN GADOMSKI
Pod patronatem ANGORY
Monciak w rękach artystów
W długi majowy weekend sopocki
deptak zamienił się w arenę występów poetów, aktorów, muzyków
i malarzy. Przez cztery dni w święcie
najsłynniejszej ulicy kurortu uczestniczyły tysiące turystów i mieszkańców Trójmiasta.
Pogoda co prawda nie dopisała,
ale to dobrze, bowiem większość ludzi nie wybrała plaży, lecz spacery
i imprezy. Pierwszego dnia, ktokolwiek szedł ul. Monte Cassino, mógł
posłuchać poezji Zbigniewa Herberta, czytanej z okna słynnego
SPATiF-u. Dzień później artystów
wykonujących piosenki Jonasza
Kofty i Agnieszki Osieckiej słuchały tłumy. Występ Marii Peszek zgromadził głównie młodzież, a pokaz
mody Ewy Minge – wszystkie pokolenia. – Przygotowaną specjalnie
na tę okazję kolekcję zaprezentowano z dużym rozmachem, ale i smakiem – mówi Eugeniusz Terlecki,
dyr. BART organizator imprezy. – To
była duża atrakcja.
Doskonale wypadła Orkiestrada.
Od południa do godziny 17, co godzinę przez Monciak paradowała jakaś
orkiestra. Codziennie zaś wszyscy
spacerujący zachwycali się rzeźbami
Jerzego Kędziora zawieszonymi
nad ulicą. Najcięższa z nich ważyła 30 kg.
Tegoroczną imprezę charakteryzowała duża różnorodność i wysoki poziom artystyczny.
(Toga)
Fot. K. Mystkowski/KFP
a2060-61_witryna.qxd
2008-05-09
19:44
Page 2
60
WITRYNA
Korowód u Szatana
Bohater „Marszu…” kończy 52 lata i postanawia
uwieść sobie na prezent kobietę, najlepiej „tuż przed trzydziestką”. Co dostaje w zamian? Ano, zaproszenie
na „całodzienny – z wolna przeradzający się w orgię
raut” od Beniamina Bezetznego, ministra propagandy w rządzie Generała (niewątpliwie Jerzego Urbana), „ekscentryka
nad ekscentrykami, swawolnika nad swawolnikami, rozpustnika nad rozpustnikami”. A przyszły tłumy: i Zagubiona Legenda Solidarności, Towarzysz Odchylenie Maoistowskie, Matka Polka, Król Strzelców Mundialu, Ostatni Pierwszy Sekretarz, Piosenkarka z Pierwszorzędnym Biustem, Ślepy
Generał... Stoły uginają się od żarcia, alkohol leje się
strumieniami, Matka Polka robi striptiz na stole,
a przy akompaniamencie polskiego hymnu z nieba
spada deszcz pozłacanych prezerwatyw. Żywi i duchy
zmarłych toczą w rezydencji komunistycznego rzecznika dyskurs o Ojczyźnie, Historii, mitach i demonach,
albowiem w wolnej Polsce Bezetzny z „anatemą towarzyską poradził sobie z wirtuozerią zgoła morderczą”.
Tak to wszystko Pilch wyśnił i zapisał.
Zaskakująca to powieść rozpoznawalnego dotychczas od pierwszych zdań Pilcha. Jawy w niej tyle, „co
kot napłakał”, majaków zaś sennych co niemiara. Bo
autor – podobnie jak jego bohater – wydumał „poemat metafizyczno-polityczno-teologiczno-autobiograficzno-sensacyjno-satyryczny”. Czyta się zupełnie
nieźle, ale czy z tego szaleństwa powstała literacka
diagnoza naszych stanów, lęków i rozdarć? Hmm…
JACEK BINKOWSKI
Fragment książki – obok
Kobieta, kot i mężczyźni
Ada lubi martwić się tym, że
za osiem lat będzie musiała
się upić do nieprzytomności
na swojej czterdziestce. Właśnie wylano ją z pracy w redakcji, gdzie była fotoreporterką. Dzień przed tą przykrą
rozmową była na nocnej imprezie, co wytrysnęło z Ady
kolorowym pawiem na elegancki garnitur szefa. Przyniosło jej to zasłużoną sławę
w krakowskich sferach towarzysko-rozrywkowych. A szefowi się należało, bo wywalając Adę, zwalniał miejsce dla swojej młodej kochaneczki. Ada ma też kota Kastrata, osobnika po kociemu wrednego, ale z dobrym radarem na odpowiedniego dla swej pani faceta. Bo z facetami też jakoś Adzie się nie szczęści. Wśród jej znajomych więcej jest mężczyzn tylko z nazwy, choć pojawił się piękny jak pejzaż Saksonii o zachodzie słońca Hiszpan,
tyle że zdawał się być zajęty przez równie malowniczą
panienkę, co nie do końca okazało się prawdą, ale
wszystkiego zdradzić przecież nie mogę. Wsparcie
znajduje dziewczyna w swojej prawdziwej przyjaciółce Ance, bo kompletnie zwariowana rodzinka raczej
nie może być solidnym dla niej fundamentem. Lekka,
dowcipnie przewrotna to powieść, bez – na szczęście
– poszukiwania głębi egzystencjalnej, mimo iż dzieje
się w Krakowie. Bo i ten Kraków zapaskudzony cały
przez gołębie.
MAREK KOPROWSKI
KAROLINA MACIOS. WSZYSCY MĘŻCZYŹNI MOJEGO
KOTA. Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2008. Cena 29 zł.
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Jaruzelski u Urbana, czyli...
Generał, który nie pije
Rozdział XVIII
Ochroniarze sprawdzali zaproszenia; pralęk, archestrach, nadobawa, że za chwilę będę się tłumaczył z braku dokumentów, łatwo przyszła, ale i łatwo
przeszła – okazało się, że esemesy też są respektowane. Podałem komórkę, zniknęła w ogromnej jak
bochen chleba łapie, łapa zniknęła w ciemnym
oknie budki wartowniczej, w tej samej chwili z drugiej strony ciemności wyłonił się mężczyzna od stóp
do głów oklejony fotografiami pomordowanych
przez UB księży. Nic nie mówił, stał jak żywa zbiorowa mogiła, jak chodząca reklama martyrologii. Boże coś Polskę jakieś rozproszone głosy zaczęły
śpiewać, ktoś krzyczał: Nie! Nie! Nie pozwalamy!
Chcemy Polaka! Ktoś złorzeczył. Było ciemno, bo
byłem w ciemnym miejscu, ale pora była: góra obiadowa.
Komórkę mi zwrócono z krzywym uśmiechem.
Majka dalej kiblowała na Dworcu Centralnym i pisała, co ślina przyniesie, a i skrzypaczka przysłała nieco urodzinowych nieprzyzwoitości – musieli to przeczytać. Nie płonąłem ze wstydu – w końcu nie stałem pod Bramą Ascezy, nie ubiegałem się o wstęp
do Krainy Powściągliwości. Znaki ostrzegawcze od
początku były liczne, ale ani mi w głowie było odpuszczanie – już zresztą podnosił się szlaban, uchylała furtka; już wchodziłem na sale balowe i łąki roztańczone. Już byłem o krok – gdy wpierw wszystko
zamknęło się przede mną, a następnie otwarło, ale
nie dla mnie.
agle w licznym na poboczu stojącym znalazłem
się tłumie, obok mnie górnik w górniczym mundurze, hutnik w hutniczych okularach, szlachciura
w szlacheckim kontuszu; dalej uwodziciel patriota
brutalnie rwący (na strzępy) nawet na oko niezłą
Matkę Polkę: paletko wiatrem podszyte, ale pod paletkiem medalik z Matką Boską w intensywnym zagłębieniu spoczywający. Dajcie spokój: niektóre kapłanki domowych ognisk mają nerw, zawsze miały,
zawsze to wiedziałem.
– Za pierwszym razem było nas tylu – tokował
podrywacz od siedmiu ojczystych boleści – że ZOMO się wycofało, sto tysięcy ludzi szło pod dom
Wałęsy, nie ośmielili się uderzyć. Ale za drugim razem, szkoda gadać, zmasakrowali nas jak chcieli...
– Matka Polka słuchała z przejęciem, niemal na palcach się unosiła, niewidzialną krew z czoła patrioty
gotowa była ścierać. Na szczęście nie ja jeden byłem o nią zazdrosny.
– Niech pani lepiej na torebkę uważa – warknął
szlachciura – bo bohaterowi coś ręce fruwają...
– Jak śmiesz, błaźnie! – ryknął Don Juan z pierwszego podziemia, z pierwszej Solidarności, a może
z pierwszej nicości. – Jak śmiesz??
– Co śmiem, to śmiem; co wiem, to wiem
– szlachciura zachowywał jadowity spokój. – Kiedy
to było?
– Co kiedy było?
– No, kiedy szliście stutysięcznym tłumem pod
dom Wałęsy? Kiedy ZOMO was masakrowało?
– W osiemdziesiątym drugim, trzynastego maja...
– I po co kłamać? Po co kłamać? – Szlachciura rozejrzał się tryumfalnie, jakby wsparcia i poklasku dla
swych racji szukał. – Wałęsa w maju w internacie
siedział...
N
– Wałęsa siedział, ale żona nie siedziała! Żona
w domu była!
– W osiemdziesiątym drugim Wałęsa jeszcze nie
mieszkał w domu, a w bloku... – włączył się do sporu hutnik w hutniczych okularach.
– Blok to nie dom? – rzucił jeszcze tamten, ale bez
przekonania, wola walki, wola obrony, a nawet wola
szpanowania przed Matką Polką zgasła w nim zupełnie, zanurkował w tłumie i tyleśmy go widzieli.
– Pani nie wierzy konfidentom i nie tylko – odezwał się milczący dotąd górnik – na trzeciej albo piątej z rzędu demonstracji go widzę i zawsze to samo.
Szlachciura wzruszył ramionami na znak, że szablę na takich tumultach wyszczerbił.
Ludzie świece zapalali, od płomieni aż się zaroiło.
„Gotuj się, gotuj!” – okrzyk wzdłuż szeregów poszedł. Nagle światła jeszcze mocniej rozbłysły, Rezerwę chyba wszystkie orkiestry państw członków
byłej RWPG zagrały – Ślepy Generał na czele martwej armii do ogrodów Bezetznego przybywał.
ajpierw jechali biali jak papier zwiadowcy na
motorach, potem dwa kompletnie rozchwierutane i skorodowane czołgi, potem oddział kościotrupiej piechoty. Parę marnych róż i parę niecelnych
pomidorów z tłumu poleciało. Ktoś krzyknął: Targowica! Ktoś: Wyzwoliciele! Gestapo! Gestapo! Gestapo! – krzyczeli jedni. – Chodźcie z nami! Chodźcie
z nami! Chodźcie z nami! – darli się drudzy. – Bóg
wybacza! Cracovia nigdy! – skandowali jeszcze inni. Generał szedł z trudem, laską się podpierał, raz
po raz płonące znicze zagradzały mu drogę. Pod
bramą czekali nań z chlebem i solą półnaga panna
młoda i wystrojony niczym łyżwiarz figurowy prezes
warszawskich biznesmenów. Za nimi sam Beniamin
Bezetzny (lub któryś z jego sobowtórów) z olbrzymią flaszką żytniówki w garści.
Przyjaźnił się z Generałem, podziwiał Generała,
wszem i wobec sławę i chwałę Generała głosił, ale
szczeniackich prowokacji nie umiał sobie odmówić. Wszyscy wiedzieli, że Jaruzelski jest znanym
z powściągliwości abstynentem, a już Bezetzny
wiedział o tym jak nikt. Słynne były jego opowieści
o nocnych posiedzeniach rządu, kiedy to zmordowani ministrowie, żeby nie usnąć, żłopali koniak podawany dla niepoznaki w filiżankach; w gabinecie
śmierdziało jak w gorzelni, a Generałowi nawet
do pały nie przyszło, że piją coś innego niż mocną
herbatę. W tym zresztą, w abstynencji, była jego
swoista zguba.
Jedni uważali, że jest to zdrajca, który ma krew
na rękach, drudzy mieli go za wybawiciela, co
wpierw kraj przed ruskim potopem ocalił, a potem
w reformach i pokojowym wybiciu się na niepodległość nie przeszkadzał. Jedni domagali się jego degradacji i radzi by go na szubienicy widzieli, drudzy
za wielkiego patriotę go mieli i w rozmaitych plebiscytach na wielkich Polaków na poczesnych miejscach umieszczali.
Którzy mają rację, nie jest aż tak ważne; ważniejsze jest, że ani jedni, ani drudzy w swe racje do końca nie wierzą. Jaruzelski krwawy kat narodu i Jaruzelski wielki ocaliciel Polaków – w obu wizerunkach
czegoś brakowało.
Czegoś? Wiadomo czego – pijanego widu. Już jako zwykły żołnierz był dziwadłem – nie pił. Potem jako oficer Ludowego Wojska Polskiego był coraz
N
a2060-61_witryna.qxd
2008-05-09
19:44
Page 3
większym dziwadłem – dalej nie pił. Jako generał,
jako minister obrony, jako kolega i sojusznik radzieckich marszałków był dziwadłem nad dziwadłami – nadal nie pił. Nie pił na konferencjach, nie
pił na naradach, nie pił na bankietach. Nie pił
na posiedzeniach przywódców sojuszniczych armii. Na studziennych azjatyckich bankietach,
na których podejmowano historyczne decyzje, był
– jako najtrzeźwiejszy, co tam najtrzeźwiejszy!
Trzeźwy! Jedyny trzeźwy! – izolowany i alienowany.
Nie pił na żołnierskich ogniskach, nie pił podczas
inspekcji koszar, nie pił na manewrach. Nie pił nawet na ćwiczeniach Układu Warszawskiego! To było poza kategoriami. W tym był rys odmowy wykonania rozkazu, rys dezercji, a nawet rys zdrady. Sojusznicze armie dyrygowane przez nawalonych jak
działa sowieckich, bułgarskich, czeskich, węgierskich etc. marszałków gromiły Amerykanów! Genialnymi, czynionymi w pijanym widzie uderzeniami rozpirzały w drebiezgi całe NATO, a polski komandir nawet ust nie zamoczył! W ogóle nie pił!
Może jakąś symboliczną banię – jak już koniecznie
musiał: Za pabiedu nad NATO i Amierikancami!
– strzelał, ale to wszystko. Średnia spożycia: cztery pięćdziesiątki rocznie. Norma daleka od wojskowej. W naszym klimacie biedronki piją więcej.
Nie pił. Z najjaśniejszą tradycją oręża polskiego
tracił przez to łączność. Nie był w stanie w pełni
zrozumieć szarży pod Somosierrą, odsieczy wiedeńskiej, bitwy pod Butzownem, wypraw Batorego, powstań narodowych etc., etc. Nie był w stanie
w pełnym wymiarze pojąć nawet zdobycia Berlina,
w którym sam brał udział. Nie był w stanie nie z powodu, że był w – bagatelizowanych i traktowanych
przez Armię Czerwoną jako, job twoju mać, sojusznicze zło konieczne – polskich oddziałach, ale
z powodu, że nie pił; że był niepijącym młodzikiem.
Z drugiej strony, jakby już wówczas miał wysoką
szarżę, jakby, nie daj Boże, dowodził natarciem
na Berlin – III Rzesza by ocalała. Wschodnioeuropejscy i azjatyccy przywódcy wielkie sukcesy miewają tylko po pijanemu. Wielkie klęski również.
Niektórzy powiadają, że sławetny pucz Janajewa
nie powiódł się, ponieważ jego uczestnicy byli pijani! Skąd! Nie udał się, ponieważ jego uczestnicy
mieli słabe głowy. Zwłaszcza jak na ruskich generałów. Na Wschodzie wojskowych przewrotów nie
robi się na trzeźwo. Nie tylko na Wschodzie i nie tylko przewrotów. Ostatnio gazety podały, że amerykańscy astronauci latają w kosmos na kosmicznej
bani. Swoją drogą, ciekawość, jak tam leczą kaca?
W każdym razie: ludzkość po krawędzi życia
i śmierci rzadko stąpa na trzeźwo. Generał próbował – wyszło jak wyszło.
Jakby 13 grudnia w pijanym widzie ogłosił stan
wojenny, jakby po pijanemu pijane żołdactwo
na ulice rzucił albo jakby po pijanemu wypowiedział
posłuszeństwo Moskwie; jakby wypiwszy kwartę
spirytusu albo po nieludzkim chlaniu na pełnym tragizmu kacu w łeb sobie wypalił – zyskałby wielkość
– byłby wielkim zbrodniarzem albo wielkim bohaterem. Byłaby krew albo chwała, byłaby zdrada albo
nieśmiertelność. A tak był cofnięty podbródek,
ciemne okulary i dajcie spokój: ani kropli.
Jakiż to był dyktator – mówili ci, co go bronili – jakie miał uprawnienia! Mógł wszystko! Mógł ojczyznę w morzu krwi skąpać! I nie uczynił tego!
gonu – unosiły się nad nią opary gotowanej kapusty i wołowiny na kartki. W zadymach ulicznych
więcej było swawoli niż walki. Odwaga z dnia
na dzień taniała. Trup ścielił się rzadko; ocaleli prawie wszyscy, i prawie wszyscy źle się czuli, prawie
wszystkim rzygać się chciało.
wszem, jakby się napił, mógłby wszystko. Byłoby szaleństwo – było kunktatorstwo. Byłaby
wyrazistość – była niewyraźność. Byłaby wojna domowa – był domowy tumult. Nad Polską unosiłby
się straszny, ale oczyszczający zapach krwi i samo-
JERZY PILCH. MARSZ POLONIA. Wydawnictwo ŚWIAT KSIĄŻKI, Warszawa 2008.
Cena 32,90 zł.
O
61
WITRYNA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
arkot pawiujących – niestety, nie z przepicia
– gardeł to były tryumfalne werble i fanfary Generała. Dla wzmożenia groteski miał być po latach
za doprowadzenie narodu do mdłości – sądzony.
Tak. Abstynencja nie jest zła, ale bywa groteskowa.
Generał abstynent stojący na czele komunistycznej
junty jest co najmniej tak groteskowy, jak skrupulatnie przestrzegający praw człowieka Dżyngis-chan.
(Szczerze mówiąc: bardziej).
Teraz też groteskowych efektów było w bród.
Stary, prawie ślepy wiarus ledwo do półgołej panny młodej dokuśtykał i jakby faktycznie nie widział,
że ta prócz welonu prawie nic nie ma na sobie, nawet się nie uśmiechnął, ani nie spłoszył, ale
na oślep, choć z oficerskim szykiem: buch laskę
w mankiet. I chleb z solą podany mu przez prezesa biznesmenów – nabożnie do sztucznej szczęki. I miś z Bezetznym! I nawet nie musimy udawać,
że flaszki nie widzimy, bo jej naprawdę nie widzimy! I Beniamin Bezetzny (lub najzdolniejszy z jego
sobowtórów) jedną ręką obejmuje nagie plecy
panny młodej, drugą ujmuje bezprzewodowy mikrofon i mówi:
– Generale, twoi antagoniści mają rację. Jesteś
bezbożnikiem i antychrystem. Krew niezmyta
z twoich rąk nigdy nie pozwoli ci wstąpić do Królestwa Niebieskiego. Nawet gdybyś uwierzył. Nigdy
jednak nie będzie ci to dane. Jesteś zatwardziałym
niedowiarkiem i nawet teraz dajesz tego dowód.
Stoi przed tobą, generale, pani Karolina, a raczej
pani Arcy-Karolina, i zaręczam ci, generale, że
na jej widok kulawi zaczynają biec, głusi odzyskują słuch, niemi zaczynają mówić, ślepi widzieć. Jeśli jest w nich oczywiście choć krztyna godności
i wiary. Z tobą wszakże, generale, jest jeszcze gorzej. Moim bowiem zdaniem, brak godności i wiary
(nie muszę dodawać, że nie masz ich – jak komuchowi przystało – w nadmiarze) nie jest prawdziwym powodem twojej nieczułej ślepoty. Ty, generale, nie jesteś w stanie dostrzec wdzięków witającej
cię druhny, albowiem dalej tak jesteś zapatrzony
na Moskwę, że dalej świata poza nią nie widzisz!
Witam cię chlebem, solą i gorzałą. Wstąp w progi
moje i choć na chwilę oderwij wzrok swój od bram
Kremla!
Wybuchy śmiechu towarzyszące mowie Bezetznego były jak seria prawdziwych eksplozji. Potem
nadleciał srebrny helikopter, z którego zrzucono
tysiące pozłacanych prezerwatyw. Generał wpierw
kręcił głową, niczym dobrotliwy wychowawca
zgorszony wybrykami swych urwisów; potem niczym maksymalnie wyluzowany golem, dawał
znaki, że „całkiem jest rozbrojony i się poddaje”
– w końcu usta w podanym mu kielichu zanurzył.
Bezetzny podniósł rękę, reflektory łuki tryumfalne
nad polami uczyniły, orkiestry jęły grać Jeszcze Polska nie zginęła, bramy się otwarty, ochroniarze zniknęli i w deszczu kondomów, i przy dźwiękach hymnu narodowego do piekielnych ogrodów i diabelskich pawilonów całą hurmą weszliśmy. (...)
W
(Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji „Angory”)
Bój się Boga
Przyjacielem 50-kilkuletniego
Krzysia zostaje Puchatek, miś
znaleziony na strychu, w kuferku ze skarbami z lat dziecięcych. Krzyś – właściwie Krzysztof Brunowski – wszedł tam, by
załatać dach przedwojennej willi przy ul. Kaczeńców, w której
mieszka i zachwycił się światem
odkrytym na poddaszu. Puchatka uznał za jego namiastkę i zabrał ze sobą. Odtąd są nierozłączni. Miś staje się przewodnikiem i mentorem Krzysia. Krzyś, nieudacznik,
niby artysta, był już wszystkim: mistykiem, realistą, nihilistą – i nic mu z tego nie wyszło. Siedzi w domu, coś
tam czyta, a opiekuje się nim pani Kazia. Dlatego Puchatek będzie prostował jego drogi życiowe. Siądą
sobie przy butelce ulubionej whisky, Krzyś w fotelu,
miś w jego nogach, i pogadają o życiu. O pięknej matce Krzysia, pani Róży, która nie potrafiła zająć się synem poczętym w nieszczęśliwych, delikatnie mówiąc,
okolicznościach, i o tym, jak w ’68 roku sąsiedzi
okrzyknęli ją „Żydówą”, a następnie pognębili. Tematów jest wiele, jednak nasi chłopcy nie tylko rozmawiają. Wybierają się też na pobliską łąkę, a później
w miasto, żeby Puchatek mógł poznać, czym jest kobieta…
Świetnie napisana, poza dwoma akapitami, powieść. Doskonale wykorzystany pomysł filozoficznej
dysputy z wyimaginowanym kompanem. Odważna,
szkoda, że nie pociągnięta rozmowa z Jezusem.
W ogóle powieść męska i prężna. Słowem: – Bój się
Boga, chłopie! Coś ty tu nawypisywał?!
AGNIESZKA FREUS
SZYMON KOPROWSKI. BALKON NA KRAŃCU
ŚWIATA. Oficyna Wydawnicza ATUT – Wrocławskie
Wydawnictwo Oświatowe, Wrocław 2008.
Nowa przygoda Klubu Wielbłądów
W bardzo tajemniczy sposób
zostaje zamordowany przedstawiciel Izby Reprezentantów USA,
dyrektor działu dzieł rzadkich
w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Przez przypadek
pracuje tam również niewinny
z pozoru bibliotekarz, Caleb
Shaw, który należy do tajemniczego Klubu Wielbłądów. Przypomnijmy, że Klub Wielbłądów
to: były agent służb tajnych, zdeklasowany naukowiec, który palił
za dużo trawy, autystyczny geniusz matematyczny i eks-komandos z Wietnamu. Starsi panowie po przejściach
realizują swoją idée fixe – demaskowanie przekrętów
władz i wykrywanie ogólnoświatowych spisków zagrażających Ameryce. Ich przywódca, znany pod pseudonimem Oliver Stone, w wolnym czasie, kiedy nie stróżuje
na cmentarzu, demonstruje pod Białym Domem z kategorycznym hasłem „Żądam prawdy”. Dołącza do nich
Annabelle, mistrzyni oszustwa i przekrętu, która ukradła
właśnie ładną sumkę właścicielowi kasyna w Atlantic City odpowiedzialnemu za śmierć jej matki. Zamordowany
kongresman był przed laty jej mężem. Kolejna, bardzo
sympatyczna historyjka Baldacciego, uznawanego obok
Grishama za mistrza powieści sensacyjnych. Chyba to
lekka przesada.
BOGDAN WOJDYŁA
DAVID BALDACCI. KOLEKCJONERZY TAJEMNIC
(THE COLLECTORS). Przeł. Lech Z. Żołędziowski. Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2008. Cena 31,90 zł.
a2062-tarot.qxd
2008-05-09
17:55
Page 2
62
WIERSZÓWKA
Zakochałem się
W kącikach pięknych ust
Na których krople zakręcają
Moja cywilizacja?
Dziewczyna z kalendarza uśmiecha się,
każą mi myśleć, że do mnie
Patrzę na kolorowe, ruchome paciorki różańca,
to autostrada
Wczoraj podali, że poległy tysiące,
dzisiaj miliony mają opłakiwać śmierć jednego
Proszą szybko zakupić nowy model
mówią, że to sposób na bycie sobą
Kłamią, zaklinając,
że są ze mną
A ja jestem jak nikt z nikim,
ciemność z ciemnością
Ale wewnątrz mnie światło
nie pozwala pogrążyć się w mroku.
ANDRZEJ KUBASIK, Katowice
[email protected]
***
Znalazłem kolejną łzę
Gdy uśmiechu szukałem
Pośród wielu zdjęć
Horoskop z tarotem
BARAN 21.03. – 19.04. POWŚCIĄGLIWOŚĆ
Wszystko, co dobrego zrobiłeś dla innych – wróci
do Ciebie w najbliższych dniach. Niestety, to co było gorsze – też dostaniesz z powrotem. Warto zawczasu pogodzić się z przyjaciółmi, przeprosić, gdy potrzeba (albo dla świętego spokoju). W pracy szef wciąż „zapomina” o obiecanej podwyżce. Tarot radzi czekać cierpliwie
jeszcze przez jakiś czas. Zdrowie OK. W sprawach serca Powściągliwość nie stawia Ci najmniejszych ograniczeń!
BYK 20.04. – 20.05. AS MIECZY
Jeśli marzy Ci się awans, słuchaj, co koledzy
mówią o swoich pomysłach. Niektóre są
wprost stworzone dla Ciebie. Nie lubisz plagiatu? Inni w stosunku do Ciebie nie mają takich skrupułów. Koniec tygodnia przyniesie poprawę finansów. Ale
gdy dasz się ponieść fantazji podczas wiosennych wyprzedaży – portfel opustoszeje do dna. Za to w uczuciach nadmiar fantazji na pewno Ci nie zaszkodzi. Warto czasem zgłupieć z miłości...
BLIŹNIĘTA 21.05. – 21.06. CZWÓRKA PAŁEK
Zdrowie wciąż na piątkę (na szóstkę będzie,
gdy czasem zamienisz samochód na piesze
wędrówki). W pracy czas przełomu. Zmiany
na kilku stanowiskach nieoczekiwanie stworzą wymarzony „stołek” dla Ciebie. Ale nie zabiegaj o niego zbyt
wyraźnie – ktoś, z czystej złośliwości, może Ci w tym
przeszkodzić. Jeśli planujesz remont – nie zwlekaj z jego rozpoczęciem. Gotówki nie braknie, a nawet wystarczy na... wspierający miłość podarunek.
RAK 22.06. – 22.07. CESARZOWA
Cesarzowa, niezależnie, czy sobie zasłużyłeś, czy
nie – wróży wyłącznie powodzenie. W pracy nowe zadania i finansowe „docenienie” przez przełożonych. Możliwa dodatkowa praca, która przyniesie nie
tylko gotówkę, ale i nowe, bardzo interesujące znajomości.
Niektóre z nich pomogą Ci wyzbyć się kłopotów, które
„przeoczy” Cesarzowa. W miłości wszystkim zakochanym
(i wiernym...) tarot wróży spełnienie tego, co niemożliwe...
Wyciągam rękę
Ku blademu ekranowi
Ciepła dotyku pragnąc
Żałuję wielu rzeczy
Lecz najbardziej tego
Że...
Tylko kursor miga
Łącząc
Tak blisko a tak daleko
DAWID KIWACKI, Przemyśl
[email protected]
Wilcza świadomość
Wyłem do księżyca
tak od niechcenia
wsłuchując się w echo
tęsknego skowytu
usłyszałem wyraźnie
chorał motyli
w żołądku koncertujący.
Świadom tego
że gnijąc w lochu
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
wiele utraciłem
bo czas zabija...
uczucia nie uleczy
WIESŁAW TĘGOWSKI, Sztum
„Nie asekurowani”
Zabielone ściany
Kuszą niewinnością
Naiwnych
A lodowe okna
Hipnotyzują
Grą fałszywego światła
Uśpionych
Pod kolebką złudzeń
Wśród skalnych pokoi
Domu hibernacji
Którzy ponad szczytami
Wraz z mgłą
LEWITUJĄ
JOANNA SASAL, Skarżysko-Kamienna
[email protected]
Kochani nasi Poeci i Wierszokleci!
Ujawniajcie się (nadsyłając wiersz, uwzględniajcie
rozmiary naszej rubryki). Najlepsze utwory nagrodzimy
publikacją. Nadesłanych wierszy redakcja nie zwraca.
Wybrali: MATEUSZ i MAREK KOPROWSCY
LEW 23.07. – 22.08. DWÓJKA MONET
STRZELEC 22.11. – 21.12. CZWÓRKA KIELICHÓW
W pracy rację ma szef. Zawsze. I przynajmniej
w tym tygodniu nie zapominaj o tej zasadzie.
Zmiany w firmie oznaczać będą dla Ciebie nowe obowiązki i wynagrodzenie bez zmian. Towarzyskie
spotkanie, po którym obiecujesz sobie wiele, nie spełni
Twoich oczekiwań. Będzie interesująco, ale... burzliwie.
Ostrożnie za kierownicą. Podobną ostrożność zachowaj
podczas rozmów z ukochaną osobą. Są słowa, których
nie da się cofnąć...
Totolotka niech w tym tygodniu sponsorują inni. No, ale jeśli musisz, wyślij kupon lub dwa.
W pracy spokojne, miłe dni. Uda się uniknąć
błędu, który kosztować może stanowisko. Pomoże Ci
w tym mało znana osoba. Możliwe, że to początek długiej przyjaźni. Za to w miłości oczekuj głównej wygranej
– dostaniesz z procentem uczucie, które sam ofiarowałeś. A do tego zdrowie jak przed laty. Tydzień, jakich mało!
PANNA 23.08. – 22.09. ARCYKAPŁANKA
KOZIOROŻEC 22.12. – 19.01. ÓSEMKA PAŁEK
Zbyt wiele spraw chcesz załatwić jednocześnie. Arcykapłanka zaleca cierpliwość. Zacznij od tego, co najważniejsze, a może
mniejsze problemy rozwiążą się „same”? W pracy dobry czas, by przeforsować dawne, kontrowersyjne dla
kolegów pomysły. Tym razem chętnie Ci pomogą.
Zdrowie coraz lepsze. Ale prawdziwy sukces czeka
Cię w grach i konkursach. No a miłość to też czasem
rodzaj gry...
Służbowy wyjazd, choć może zburzyć osobiste
plany, znacznie przyspieszy karierę zawodową.
Po powrocie możesz otrzymać stanowisko,
które doskonale wpłynie na stan Twojego konta. „Wypasiony” urlop stanie się całkiem realny. W totolotka też
warto zainwestować. Numerki na pewno masz gdzieś
zapisane. A jeśli zapomniałeś, ukochana osoba przypomni Ci je w bardzo emocjonalny sposób...
WAGA 23.09. – 22.10. KRÓLOWA PAŁEK
Majowe wydatki mogą być większe, niż myślisz. Ściskaj więc portfel i naucz się mówić
„nie” proszącym o pożyczkę. Sam będziesz
wkrótce potrzebował każdego zaoszczędzonego grosza. W pracy tydzień spokojny. Chyba że zdecydujesz
się na biznesową działalność. Wtedy może braknąć Ci
czasu na wszystko, poza zarabianiem pieniędzy.
A ukochana osoba znów będzie tęskniła za Twoją
obecnością...
Rada Królowej: codziennie spoglądaj w lustro i... ciesz się rozkwitem urody, jakiego
dawno nie widziałeś. A jeśli Twój wygląd Cię
nie zadowoli – wymień zwierciadło – stare musi być
popsute. Doskonały czas dla Twojej kariery zawodowej. Będziesz otoczony sympatią kolegów i wszyscy
chętnie wyręczą Cię w obowiązkach. Stan portfela też
powinien Cię ucieszyć, a w miłości bliska osoba
na wszelkie sposoby udowodni, jak bardzo Cię kocha...
SKORPION 23.10. – 21.11. ÓSEMKA KIELICHÓW
Towarzystwo Ósemki Kielichów nie pozwoli Ci
spokojnie reagować na czyjąś głupotę i brak
zawodowych kwalifikacji. Możliwa awantura
w pracy. I choć racja będzie po Twojej stronie, koledzy
nieprędko Ci zapomną ostre słowa. Za to finanse mają
się coraz lepiej – możesz z nadzieją (ale bez przesady...)
przespacerować się do kolektury. Zdrowie OK, a w sprawach serca tarot przypomina, że trójkąty są dobre
w matematyce...
WODNIK 20.01. – 18.02. RYCERZ MONET
RYBY 19.02. – 20.03. RYDWAN
Na drodze do sukcesu Rydwan ma zdecydowane pierwszeństwo. A Ty jesteś jego jedynym
pasażerem... Możesz spodziewać się nowych
propozycji zawodowych. Niekoniecznie w tej samej firmie. Warto je przemyśleć, bo finansowo ich przyjęcie
postawi Cię w wyższej grupie podatników. Jednocześnie zachowaj rozsądek w finansach. Nie inwestuj bez
zastanowienia. W uczuciach tarotowy pojazd odradza
branie autostopowiczów!
MAŁGORZATA KABAŁA
Wróżby spełniają się wyłącznie od 12 do 18 maja 2008 r.
a2063-malinowski.qxd
2008-05-09
17:57
Page 1
63
OJCZYZNA POLSZCZYZNA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Najwyższy czas na wprowadzenie do słowników obocznej
OBCY JĘZYK
pisowni, albo wręcz na postawienie na zapis „Konstytucja 3 Maja”
(326)
POLSKI
Maciej
Malinowski
Nic się nie zmienia od lat. Kiedy nadchodzi święto 3 Maja, zauważam, że
urzędnicy państwowi czy organizatorzy
oficjalnych obchodów uroczystości i okolicznościowych imprez mają... kłopot ortograficzny. Nie wiedzą, czy powinno się
pisać Konstytucja 3 Maja, czy Konstytucja 3 maja. Znajduje to, niestety, odbicie
w różnego rodzaju obwieszczeniach, zawiadomieniach, zaproszeniach, a także
w mass mediach: raz widuje się nazwę
miesiąca oddaną w druku wielką literą,
drugi raz małą.
Wiem, skąd się biorą owe ortograficzne wątpliwości. Otóż wiele osób ma zakodowane w pamięci, że nazwy wszelkich świąt narodowych pisze się wielkimi
literami (np. 1 Maja, 15 Sierpnia, 11 Listopada, a więc także 3 Maja), tak więc automatycznie przenosi ów zapis z wielką literą nazwy miesiąca (3 Maja) do pisowni
z wyrazem konstytucja.
Tymczasem nie znajduje to uzasadnienia... Wystarczy się zapoznać z odpowiednią regułą zawartą w części opisowej Wielkiego słownika ortograficznego
PWN pod redakcją prof. Edwarda Polańskiego. Przekonamy się wówczas, że należy pisać Konstytucja 3 maja, a więc
W sprawie zapisu ustawy z 1791 r. raz jeszcze...
człon maja małą literą, gdyż chodzi o tytuł aktu prawnego, a w takim wypadku jedynie pierwszy wyraz wymaga użycia
wielkiej litery. Proszę zauważyć, że tak samo (tylko pierwszy wyraz wielką literą) pisze się Edykt nantejski, Statut wiślicki,
Uniwersał połaniecki, Deklaracja praw
dziecka, Ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi,
Kodeks pracy, Kodeks cywilny, Kodeks
postępowania administracyjnego, Karta
nauczyciela itp.
Nieznajomość tej prostej zdawałoby
się reguły sprawia, że sięga się (czyżby
z rozpędu?) po wielkie litery nie tylko
przy zapisie Konstytucja 3 Maja, ale i wtedy, gdy dochodzi człon święto: Święto
Konstytucji 3 Maja. – Skoro pisze się:
Święto Narodowe 3 Maja (tu wielkie litery
w przymiotnikach święty i narodowe dają
się jakoś obronić), to poprawny wydaje
się i zapis Święto Konstytucji 3 Maja, czyli z wszystkimi wyrazami oddanymi
w druku wielkimi literami – oto koronny
argument.
O dziwo, w większości opracowań historycznych, w encyklopediach, w leksykonach, a nawet w dokumentach państwowych spotyka się pisownię Konstytucja 3 Maja, a więc... niezgodną z tym, co
podają autorzy słowników ortograficznych, np. Uroczyste obchody rocznicy
Poczet Nazwisk Polskich(168)
Szukajcie, a znajdziecie
Szanowny Panie Henryku!
Bardzo proszę o wyjaśnienie pochodzenia nazwiska panieńskiego mojej Babci – Szuszkiewicz. Babcia już umarła,
a drzewo genealogiczne sięga czterech
pokoleń wstecz. Chciałabym dowiedzieć
się, skąd wzięło się jej nazwisko. Sama
nie mam żadnego pomysłu. Nazwisko
dziadka: Mieczyński wywodzi się prawdopodobnie od miecza, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. I mam jeszcze jedno
pytanie dotyczące mojego nazwiska
po mężu, Weryńska, również nie mam pojęcia, od czego lub od kogo pochodzi.
Serdecznie pozdrawiam i dziękuję
Edyta Weryńska
Droga Pani Edyto. Nazwisko rodowe
babci pochodzi od słów: suszyć, susza
lub suchy. Słowniki tłumaczą to jako suchy teren, pozbawiony wilgoci; obumarłe
drzewa; ktoś chudy. Mikołaj Rej suszą nazywał ląd. Szuszką określano szelest.
Z XIV-wiecznym nazwiskiem Mieczyński
wiąże się przede wszystkim nazwa miejscowa, od której pochodzi – Mieczyn, k.
Krasocina, ale to miecz legł u początków
i tej nazwy (choć etymolodzy dopuszczają też – jako początkowe – dawne imię
Miecisław). Nazwisko, które Pani nosi,
pochodzi natomiast od podstawy Wer-,
jak we wschodniosłowiańskim imieniu
Wera (także Weronika). Według E. Brezy,
to rzadki przypadek utworzenia nazwiska
od imienia żeńskiego. W zasobie nazwisk
współcześnie używanych notujemy następującą frekwencję: Szuszkiewicz
– 1304, Mieczyński – 359, Weryński – 512
nazwisk.
Szanowny Panie Przydomku!
Nazywam się Roesler, mój ojciec
i dziad pochodzą z Kujaw (Kruszwica).
Od lat usiłuję dojść, skąd pochodzi nazwisko. Wiem, że występuje z pewną częstotliwością w Szwajcarii, Austrii, Belgii
i Niemczech, choć w tym ostatnim kraju
częściej w pisowni Rezler – przynajmniej
tak mi się wydaje. W Polsce jest to nazwisko dość częste, m.in. w Warszawie
przed wojną istniała szkoła „Roeslerczyków”, a na Krakowskim Przedmieściu jest
dom opatrzony tym nazwiskiem. Serdecznie pozdrawiam!
Jerzy Roesler
Szanowny Panie, nazwisko Roesler
(zapisywane w różnych formach, np.
Rösler, Resler, Rezler, Rozler, Ryzler), popularne nie tylko na obszarze niemiecko-
uchwalenia Konstytucji 3 Maja odbyły się,
jak co roku, przed Grobem Nieznanego
Żołnierza w Warszawie; We Wrocławiu
z okazji obchodów 217. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja złożono kwiaty
pod Pomnikiem Konstytucji 3 Maja
przy Panoramie Racławickiej.
Czy taką pisownię (bądź co bądź z błędem) należy traktować jako uchybienie
ortograficzne? Tym razem byłbym wyrozumiały... Jeszcze do końca 1970 r. słowniki podawały jako obowiązujący właśnie
zapis... Konstytucja 3 Maja, czyli z nazwą
miesiąca wielką literą. W czerwcu 1971 r.
językoznawcy postanowili, że będzie się
od teraz pisać Konstytucja 3 maja, bo to
tytuł aktu prawnego, a więc tylko pierwszy wyraz wymaga wielkiej litery (wtedy
też wprowadzili pisownię churał zamiast
hurał, minispódniczka zamiast mini-spódniczka, okamgnienie zamiast oka mgnienie i półdarmo zamiast pół darmo).
Czy można zatem dziś potępiać tych
Polaków, którzy przyzwyczaili się do pisowni Konstytucja 3 Maja (obowiązującej
jeszcze 30 lat temu)?
Być może byłoby mniej komplikacji,
gdyby zamiast wyrażenia Konstytucja
3 maja upowszechniła się pełna nazwa
owego ważnego wydarzenia dziejowego, tzn. Konstytucja 3 maja 1791 r. Prawdopodobnie mniej by wówczas korciło
autorów różnych obwieszczeń, plakatów
czy komunikatów do pisania maja wielką
literą.
Mam na to dowód. Zdarza się, że nazwy ulic, placów czy alei w naszym kraju
zawierają pełną datę ważnych wydarzeń
dziejowych bądź lokalnych. Istnieje
na przykład w Krakowie (na Woli Justowskiej) ul. 28 Lipca 1943 r. i trzeba to zapisywać właśnie tak: Lipca wielką literą.
Tymczasem nagminnie spotykam zapis
ul. 28 lipca 1943 r. Dlaczego? Dlatego, że
ludzie mają zakodowaną w pamięci informację, że przecież w dacie nazwę miesiąca w brzmieniu oddanym słownie pisze się małą literą. Mogę pójść o zakład,
że gdyby owa ulica w pięknym zakątku
Krakowa nosiła krótszą nazwę – ul. 28
Lipca, mało kto by pisał wtedy ul. 28 lipca, bo opatrzyły mu się szyldy ul. 1 Maja,
ul. 3 Maja, ul. 15 Sierpnia, ul. 11 Listopada, w których słowa maja, sierpnia i listopada zapisane są wielkimi literami.
Ponawiam apel do językoznawców
(głównie normatywistów ortografii): najwyższy czas na wprowadzenie do słowników obocznej (do Konstytucja 3 maja)
pisowni Konstytucja 3 Maja, albo wręcz
postawienie na ów drugi zapis.
języcznym, pochodzi od niemieckiej nazwy osobowej Rösler, czyli chłopca stajennego, chłopca od koni (ros, ors – rumak w średniowiecznej niemczyźnie).
W użyciu mamy obecnie 223 nazwiska.
Witam bardzo serdecznie.
Jestem studentem historii i pasjonatem
wszystkiego, co z nią związane. Wraz
z wiekiem dojrzewała we mnie chęć zbadania historii mojej rodziny, jednak pozostała dla mnie tajemnicą. Część rodziny
pochodzi z Kresów i sporo czasu zajęło
mi zebranie informacji na jej temat. Mam
jednak problem. W Polsce liczba osób
używających naszego nazwiska jest niewielka, co świadczy o tym, że to nowe nazwisko, a może obcego pochodzenia? Informacje, jakie mam na temat nazwiska,
pomijając legendy o obcym pochodzeniu
przodków, są niezadowalające. Bardzo
bym prosił o pomoc, choćby w formie informacji, gdzie i jak szukać. Pozdrawiam
Marcin Gmyr
Panie Marcinie, ponieważ wiele osób
prosi mnie w listach o informację, gdzie
i jak szukać, zacznę od tego wątku. Ponieważ każda pliszka swój ogon chwali,
zachęcam do lektury mojej książki „Skąd
się wzięło moje nazwisko?”, w której
umieściłem obszerną bibliografię prac
naukowych dostępnych w każdym mieście uniwersyteckim. A co do nazwiska
Gmyr... Nie ma tu, niestety, ekscytujących cudzoziemskich tropów. To rdzennie polskie nazwisko. Pochodzi od czasownika gmerać (w staropolszczyźnie
także gmyrać). W gwarze gmerek to
ktoś, kto gmera, szpera albo metaforycznie – dureń, zaś gmyrek to ciura bądź
niedojda (J. Kasprowicz „Słownik gwar
polskich”). W zasobie występuje 230 nazwisk Gmyr.
Skąd się wzięło?
wiele zdrobnień staropolskich, takich
jak: Sulej, Sulek, Sulęt, Sulik, Sulim. To
także nazwa herbu, o którego posiadaczu Długosz pisał: Z Niemiec ród wywodząc, którego mężowie dzielni i zaszczytów żądni; między którymi w ostatnich latach Zawisza z Garbowa, nazywany Czarny, wielką świetnością błyszczał. W zasobie są dziś 2 463 nazwiska.
Sulima, jedno z najstarszych
(XIV wiek) zanotowanych polskich nazwisk. Pochodzi od imienia Sulimir. Według W. Taszyckiego, prasłowiański
przymiotnik suli- znaczył tyle, co lepszy.
Znalazł się z tego powodu w dziesięciu
imionach złożonych, które z kolei dały
[email protected]
www.obcyjezykpolski.interia.pl
JAN CHRYZOSTOM
PRZYDOMEK
[email protected]
a2064-65 listy.qxd
2008-05-09
17:58
64
POCZTA
„Katownia w Krakowie”
W XXI wieku, w Polsce
Przeczytałam artykuł Pani
Joanny
Skibniewskiej
(ANGORA nr 17) pod tytułem „Katownia w Krakowie”. Zrobił
na mnie ogromne wrażenie. Wydawałoby się to niemożliwe, aby
w kraju Unii Europejskiej, w XXI wieku działy się takie rzeczy. Przecież
to ewidentne łamanie praw człowieka. W jaki sposób jest to ukrywane
przed instytucjami międzynarodowymi? Dlaczego tym nie zajmie się
ktoś kompetentny? Powinno się
ujawniać takie zdarzenia przed międzynarodową opinią publiczną. Może w takich okolicznościach „panowie życia i śmierci” w „demokratycznym państwie prawa” poczują
na plecach powiew sprawiedliwości. Może obudzi się w nich sumienie. Nie można tak traktować ludzi,
nawet jeśli są winni. Nie wolno odmawiać ludziom podstawowej opieki zdrowotnej. To, co dzieje się
w Krakowie, jest zwykłym morderstwem w majestacie prawa. Zresztą
prawem to nikt tam się nie przejmuje, skoro służba więzienna nie ponosi odpowiedzialności za ludzi
aresztowanych!
No i jeszcze sprawa nadużywania
instytucji aresztu tymczasowego.
Coraz częściej podnosi się ten problem, ale zawsze ktoś „kompetentny” powiada, że lepiej jeśli ktoś posiedzi niepotrzebnie, niż okazałoby
się, że brak aresztu pozwolił uniknąć kary winnemu.
Z poważaniem
BEATA PANASIAK
(adres internetowy)
Mandat nieufności
Page 2
Zaufanie to ważna sprawa. Zaufanie do wymiaru
sprawiedliwości w szczególności. To, że zaufanie to jest mizerne, nie wynika z kodeksów, lecz
postawy „bardzo” sprawiedliwych,
często dziwnie złośliwych sędziów.
Ale praprzyczyna wielu niepotrzebnych wokand leży po stronie naszych mądrych i dzielnych policjantów. Prawo przewiduje odmowę przyjęcia mandatu od policjanta. Przewiduje też po – naszym
zdaniem – pochopnym przyjęciu
możliwość skierowania sprawy do
sądu. Ale w Polsce delikwent, który przyjął bądź odmówił przyjęcia
mandatu, jest tak czy owak przegrany.
Doświadczyłem tego na własnej
skórze. Pod koniec 2006 roku miałem wypadek samochodowy spowodowany rozerwaniem przedniej
opony samochodu. Przybyły policjant postraszył mnie – za rzekomo
zbyt szybką jazdę – mandatem karnym w wysokości 500 zł. Kiedy,
– znajdując się w małym szoku
– starałem się wytłumaczyć policjantowi przyczynę wypadku, ten
łaskawie obniżył taksę do 200 zł.
Ponieważ jechałem akurat po żonę
do szpitala, nie miałem głowy do
dyskusji. Kiedy biegły rzeczoznawca z Compensy potwierdził fakt rozerwania opony, skierowałem sprawę do sądu o anulowanie przyjętego mandatu. Pan sędzia stwierdził,
że gdybym wówczas mandatu nie
przyjął, to ON by ten mandat na rozprawie uchylił... Ale mandat przyjąłem, co praktycznie eliminowało jego uchylenie przez sąd.
W maju 2007 r., na Okęciu, odmówiłem przyjęcia mandatu w wysokości 100 zł. Przebijając się ponad godzinę przez Warszawę, byłem mocno spóźniony i na lotnisko
wpadłem, kiedy pasażerowie
opuszczali już halę przylotów. Nie
miałem czasu, by odstawić samochód na nieco oddalony od hali
parking, zostawiłem go na parkingu przylotów i pobiegłem po mojego pasażera, dyrektora dużej japońskiej firmy, który przybył do Polski na naradę do Urzędu Marszałkowskiego w Toruniu. Przy samochodzie pojawiliśmy się mniej
więcej po 10 minutach. Wówczas
podszedł do nas młody, ambitny
policjant, który – nie słuchając mojej prośby o możliwość pilnego odjazdu – rozpoczął „rzetelną” kontrolę. Najpierw próbował sprawdzić
dowód rejestracyjny samochodu,
co z powodu czeskich numerów rejestracyjnych nie udało mu się do
końca. Następnie zaczął sprawdzać moje prawo jazdy, na koniec
nasze telefony komórkowe. Badania te zajęły policjantowi ponad godzinę. Po zakończeniu prac zaproponował mi (za zbyt długi postój)
mandat w wysokości 100 zł. Poprosiłem policjanta, by zakończył sprawę pouczeniem, gdyż to on przytrzymał nas na pasie parkingowym
znacznie dłużej, niż ja będąc w sytuacji przymusowej.
Trudno mi było wytłumaczyć japońskiemu VIP-owi sytuację i postawę policjanta, dzięki któremu spóźniliśmy się na naradę ponad godzinę. W tej sytuacji odmówiłem przyjęcia mandatu, co poskutkowało
skierowaniem sprawy do sądu.
W dniu 5.06.2007, jako podejrzany, spowiadałem się z przestępstwa w komisariacie policji w Toruniu. Pierwsza rozprawa w Sądzie
Grodzkim w Warszawie odbyła się
w dniu 13.09.2007 r. Pani sędzia
Klaudia Miłek skierowała mnie na
badania psychiatryczne w Warszawie w dniu 24.09.2007. Przed laty,
walcząc z mafią skarbową, wpadłem w depresję, co zmusiło mnie
do korzystania z pomocy psychologa. Kolejny termin rozprawy wyznaczono na dzień 11.10.2007 r.,
niemniej w przeddzień zatelefono-
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
wałem do sądu, prosząc o potwierdzenie terminu rozprawy. Po upływie trzech godzin, pani sędzia poinformowała mnie, że z uwagi na
niedostarczenie opinii psychiatrycznej rozprawa nie odbędzie
się. Następna rozprawa odbyła się
w dniu 11.12.2007 r., kiedy umożliwiono mi przedstawienie swoich
racji. Pani sędzia stwierdziła, że na
kolejną rozprawę wezwany zostanie policjant, sprawca moich kłopotów. Na tejże, w dniu 27.02.2008
roku zeznania złożył policjant,
z którym trudno mi było – z uwagi
na jego postawę – polemizować.
Dla niego sytuacja wymagała bezwzględnego ukarania. Przytrzymanie nas ponad godzinę wynikało
z potrzeb prowadzonych przez niego czynności. W związku z tak
skomplikowaną sprawą, pani sędzia nie była w stanie ogłosić natychmiast wyroku, kolejny termin
wyznaczyła na 5.03.2008 r. Na tę
rozprawę już nie mogłem przyjechać, zatelefonowałem następnego dnia do sekretariatu z prośbą
o odczytanie wyroku. Po długich
uzgodnieniach pani sekretarka poinformowała mnie, że otrzymałem
naganę i mam zapłacić 30 zł jakiejś
opłaty. W dniu 17.04.2008 r. otrzymałem z sądu wezwanie do zapłacenia 130 zł kosztów postępowania sądowego.
Reasumując. W tej wyjątkowo
prostej sprawie za 100 zł straciłem
ponad 1000 zł. Pięć dni urlopu, pięć
wyjazdów do Warszawy plus koszty
sądowe 130 zł.
Słusznie napisał prof. Marian Filar
(„Gazeta Pomorska” z dnia
14.12.2007 r.), że „Proste sprawy
winny być zakończone szybko
i skutecznie. Alternatywą jest długie
postępowanie – długie i wnikliwe”.
Co można, w opisanych przypadkach, sądzić o polskim wymiarze sprawiedliwości? W artykule
Pana Aleksandra Pińskiego z grudnia 2006 r. można przeczytać:
„W Polsce, dzięki kolejnym błędnym wyrokom, zaufanie do sądów
spadło z 80% w roku 1990 do 29%
obecnie”. Moim zdaniem, dziś to
nie więcej niż 28%... Między innymi
dzięki dwom sprawom opisanym
powyżej.
Z poważaniem
JANUSZ NATH (adres internetowy)
Waleczni
Pewien
Pan
zwrócił
w Kancelarii Prezydenta
Polski wysokie odznaczenie nadane mu za walkę o wolność
i demokrację. Poczuł się obrażony
przyznaniem polskiego obywatelstwa sportowcowi innej narodowości. Ten obrażony Pan, jak i tysiące
jemu podobnych, walczyli nie
o wolną Polskę tylko przeciwko niej,
otrzymując za to pieniądze amery-
kańskie w ramach finansowania
opozycji w państwach obozu komunistycznego, do którego Polska
również należała. Owa opozycja za
te pieniądze miała osłabić cały
obóz komunistyczny, by demokratyczne amerykańskie państwo, po
powaleniu najbogatszego w surowce mineralne kraju, jakim była i jest
Rosja, mogło sobie demokratycznie
porządzić całym światem. Na razie
to się nie udaje, więc demokratyczne amerykańskie państwo musi
opłacać w różny sposób opozycje
innych bogatych w surowce
państw, posyłając im czasem takie
przedmioty jak czołgi, bombowce
oraz różne pojazdy opancerzone.
Ostatnio podesłano je do Iraku
i Afganistanu. Jest to jednak bardzo
kosztowne i wprawia owe demokratyczne państwo w poważne kłopoty
ekonomiczne. Stało się ono ryczącym lwem, który w ramach desperacji może wykonać ruch, którego
już dzisiaj obawia się nie tylko Polska.
K. KRULIKOWSKI (adres internetowy)
Przyjazne państwo?
Usłyszałem w TVP, że
rząd PO-PSL zamierza
podnieść wkrótce akcyzę
na LPG i CNG (gaz ziemny). Nie
ukrywam, że ze zdumieniem przyjąłem tę wiadomość, gdyż zapowiedzi PO dotyczące obniżania podatków, zmniejszania obciążeń
obywateli, stworzenia przyjaznego
państwa przeczą temu idiotycznemu pomysłowi zwiększania akcyzy. Przecież LPG i CNG to paliwo,
które jest znacznie mniej szkodliwe
dla środowiska niż benzyna czy
olej napędowy. Dlatego też prawidłowo myślący rząd powinien
wspierać ten rodzaj paliwa. Według mnie, każdy normalny rząd
dążyłby do promowania tego paliwa, np. poprzez ulgi podatkowe
dla posiadaczy instalacji gazowych w samochodach. Są to bowiem instalacje (inwestycje), które
wspierają państwo w przeciwdziałaniu nadmiernej emisji spalin do
środowiska.
Innym aspektem podwyżki akcyzy na LPG i CNG jest to, że po
wprowadzeniu wyższej akcyzy, tysiące firm zajmujących się montowaniem w samochodach instalacji
gazowych oraz sprzedających autogaz po prostu zbankrutują, gdyż
instalowanie i stosowanie LPG nie
będzie się opłacać. Platforma Obywatelska mieni się jako partia liberalna, sprzyjająca przedsiębiorcom.
Ich działania są odwrotnością tego.
Niestety, znów wybraliśmy partię,
która „mądra” jest tylko wtedy, gdy
nie rządzi.
Pozdrawiam
ARTUR OLEJNIK, Wrocław
a2064-65 listy.qxd
2008-05-09
17:58
Page 3
POCZTA
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Zabójcza troska ZUS-u
Może zainteresuje Państwa przykład na niesprawiedliwe traktowanie firm
rodzinnych przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Zawarłem z synem umowę o pracę na czas nieokreślony. Wymiar pracy wynosił
1/4 etatu, bo akurat taka była wtedy
potrzeba.
W wyniku kontroli przeprowadzonej przez inspektora ZUS, organ rentowy doszedł do wniosku, że syn jako pracownik nie powinien podlegać
ubezpieczeniom społecznym, a jedynie jako osoba współpracująca.
Wobec tego za okres umowy około
dwóch lat zostanie naliczona składka w pełnym wymiarze (ok. 800 zł).
Korzystając ze swej biurokratycznej
władzy, ZUS uznał syna za współpracownika, czyli osobę podejmującą wszystkie decyzje, mimo że
w momencie zawierania umowy syn
miał 21 lat i nie posiadał żadnego
doświadczenia zawodowego, a tym
bardziej w zakresie prowadzenia firmy. Ironią jest fakt, że – według ZUS
– za zarobione na jednej czwartej
etatu pieniądze syn nie mógłby się
utrzymać. Może tę troskę ZUS powinien raczej przerzucić na emerytów
i ich niskie emerytury?
Proszę zwrócić uwagę, że w dwuosobowej firmie usługowej, działającej na prowincji, o zyskach nieprzewidywalnych, obciążenie składką
ZUS w wysokości 1600 zł miesięcznie doprowadziłoby każdą taką
działalność do bankructwa!
Tu znajdujemy odpowiedź na pytanie: dlaczego młodzi ludzie tak
chętnie wyjeżdżają za granicę, rezygnując z pracy nawet w firmach rodzinnych! Z poważaniem
KAZIMIERZ JAROSZEWICZ, właściciel
firmy budowlano-stolarskiej
(adres internetowy)
„Podatek od straty?”
Najgorsze dopiero
przyjdzie
Witam, właśnie wziąłem
do rąk 17. numer tygodnika, zaczynając od Poczty,
gdzie zainteresowały mnie rozterki
pani Jadwigi R., dotyczące podatku
od straty z tytułu jej wpłat na fundusz bankowy (chociaż chodziło
chyba o inwestycyjny). Z tymi wirtualnymi zyskami jest tak, iż jeśli ktoś
np. w roku 2007 w maju kupił akcje
za 10 000 zł, po czym w lipcu je
sprzedał, za co uzyskał 15 000 zł,
następnie gdy kurs spadł trochę,
kupił znowu i dopiero teraz sprzedał, to za rok 2007 musi zapłacić
podatek – 19% od zysku, czyli od
5000. Nieważne, że teraz wartość jego aktywów wynosi np. 8000 zł. Dlatego co sprytniejsi inwestorzy przed
końcem roku sprzedają swoje ak-
cje, nawet ze stratą, aby uniknąć
płacenia tego złodziejskiego podatku.
Z funduszami jest podobnie, najlepiej poczekać z wypłatami, aż zostanie zniesiony podatek Belki (chociaż czasami się nie da, bo może
bessa wszystko wessa). Są takie
produkty, które umożliwiają swobodne manewrowanie posiadanym
kapitałem w ramach kilkudziesięciu
funduszy, a podatek jest naliczany
po ostatecznym wycofaniu środków. Niektórzy chcą w ten sposób
przeczekać, aż do momentu zniesienia tego podatku.
Zapewne wielu inwestorów (tych
niedoświadczonych) zdziwiło się
w tym roku, kiedy otrzymało informację PIT 8c, gdzie jak byk stoi napisane, ile zarobili w poprzednim roku. A oni w tym samym momencie
mają dużo mniej środków na rachunkach inwestycyjnych. Ale cóż,
niewiedza kosztuje. Jeszcze jedna
refleksja na temat tego podatku
– złodziejski przepis, umożliwiający
odliczenie w następnym roku tylko
połowy wysokości strat z lat ubiegłych. Załóżmy następującą sytuację – inwestor zainwestował
w 2007 r. 10 000 zł, poniósł stratę
– do końca roku zostało mu 5000 zł.
W kolejnym roku jakimś cudem uzyskał stopę zwrotu 100% i z powrotem ma 10 000 zł, czyli tyle, ile zainwestował na początku. Ale w 2008 r.
zarobił 5000 zł, a w 2007 r. stracił
5000 zł, ale może odliczyć tylko połowę – czyli 2500 zł. Wynika z tego,
że od 2500 zł musi zapłacić te 19%,
czyli 475 zł, mimo że ma tyle samo
pieniędzy, co na początku, to jeszcze musi oddać państwu 475 zł!
Na koniec jeszcze sprawa – dla
tych, którzy uważają, iż najgorsze
w obecnym kryzysie mamy już za
sobą. Obecnie amerykański główny
indeks giełdowy DJIA znajduje się
ok. 9,5% poniżej historycznych
maksimów, gdy tymczasem Polski
WIG20 aż 25%. Tymczasem fundamenty naszej gospodarki pozostają
wciąż silne, a amerykański kryzys
porównuje się już do tego z lat 30.
Przyjdzie dzień, kiedy giełdy w USA
stracą po kilkadziesiąt procent w kilka sesji, a wiedząc jak alergicznie
reaguje nasza giełda na ruchy za
oceanem, na naszej GPW nastąpi
Armagedon.
Pozdrawiam serdecznie czytelników i redakcję mojego ulubionego
tygodnika.
Inwestor (dane internetowe
do wiadomości redakcji)
Szastanie
moimi pieniędzmi
Znowu będziemy mieli temat zastępczy na wiele tygodni lub miesięcy – „Zawetuje, czy nie...”. Chodzi mi o usta-
wę o radiofonii i telewizji. Czyż nie
prościej przyjąć zasadę cesarza Karola V, który zawarł w roku 1555
ugodę z książętami niemieckimi
w ustaleniach pokoju augsburskiego: Czyja władza, tego religia.
Zasada ta pozwoliła na zmniejszenie napięć religijnych w ówczesnej
Europie. Niech więc każda obecnie
rządząca władza przejmuje radio
i telewizję publiczną i niech nie udaje, że są one „apolityczne”. Mając
do dyspozycji inne telewizje i rozgłośnie radiowe, każdy myślący
obywatel potrafi sobie wyrobić własne zdanie na temat obiektywizmu
i rzetelności poszczególnych programów. Wystarczy, aby ktoś rzeczywiście interesował się jakością
produkowanego programu przez
tzw. telewizję publiczną.
Nie wolno natomiast – w żadnym
wypadku – zgadzać się z praktykami odkrytymi w audycie, który został
przez władze TVP przezornie utajniony. Jako podatnik nie życzę sobie, aby prezes TVP, w sposób zasygnalizowany w rzeczonym audycie,
dysponował moimi pieniędzmi. Szastanie pieniędzmi podatnika na pokrycie kosztów procesów pań Raczyńskiej i Koteckiej, nijak nie pasuje do zwykłej uczciwości...
Przez całe życie płaciłem (i nadal
jeszcze płacę) abonament i dlatego
domagam się rzetelnej kontroli finansowej nad TVP, sprawowanej
przez statutowe organy nadzoru powołane do tego.
Pan prezes Urbański może sobie
utajniać swoje prywatne sprawozdanie z wydawanych przez siebie
swoich prywatnych pieniędzy na
potrzeby np. domowe. Natomiast
cele, na które wydawane są pieniądze publiczne, muszą podlegać ścisłej kontroli, w tym przypadku ministra skarbu.
FERDYNAND NIŚKIEWICZ, Płock
„Państwowe, to znaczy czyje?”
Nie przekonamy się
Szanowny Panie Tomkiewicz, ze zdziwieniem czytałem Pańskie opinie wyrażone w liście „Państwowe, to znaczy
czyje?”
w
ANGORZE
nr 16. I choć różnimy się w zasadniczych sprawach, odnoszę się z szacunkiem do Pańskich uwag, mimo
że przypominają mi one propagandowe slogany partyjne z PRL-u,
szczególnie z okresu tak zwanej budowy socjalizmu. Po tych dywagacjach przechodzę ad rem.
Napisał Pan: 1. „majątek państwowy jest w gruncie rzeczy majątkiem nas wszystkich”. Niby tak, ale
powstał głównie z kradzieży majątków prywatnych nazwanej „nacjonalizacją”.
To państwo-złodziej, krzywdząc
setki tysięcy pracowitych i prawowi-
65
tych właścicieli, nie potrafiło polepszyć bytu społeczeństwa z wyjątkiem tych, którzy po wojnie dorwali
się do nieodpowiedzialnego zarządzania tym majątkiem a nawet zawłaszczania go. Dziś naprawia się
częściowo tę krzywdę poprzez reprywatyzację, na której znów dorabiają się nieuczciwi przedstawiciele
władzy. Teraz jest więc podobnie,
z tą istotną różnicą, że musimy już
dzielić się ze Związkiem Radzieckim
(przypomniał mi się taki dowcip:
wielki Wschodni Brat zabiera nam
węgiel, a my za to dajemy mu wagony i statki za półdarmo).
Wybrzydza Pan, że wyszkoleni na
koszt państwa (?!) fachowcy pracują w prywatnych firmach w kraju lub
za granicą, wzbogacając je. A zapomniał Pan, że to głównie wysiłek
umysłowy tych ludzi zapewnił im
wysokie kwalifikacje. Niezbitym faktem jest jednak to, że prywatni
przedsiębiorcy i właściciele efektywniej wykorzystują środki produkcji,
co daje oczywiste korzyści w skali
makroekonomicznej, zapewniając
obfitość masy towarowej i podwyższając rangę wymiany międzynarodowej.
2. Pomysł na ekwiwalent za koszty nauki w PRL-u wprowadzono
w formie nakazów prac uspołecznionych zakładów pracy i instytucji
państwowych, czyli głównie w orbicie majątku państwowego. I nie zauważyłem wtedy, by sklepy były pełne towarów. „Przymuszani” do pracy „kombinowali”, zbierając głównie
fałszywe potwierdzenia o zatrudnieniu, szczególnie gdy proponowane
zarobki nie były zachęcające. Bo
panowało ogólne przekonanie: „czy
się stoi, czy się leży, dwa tysiące się
należy”.
3. Kontrowersyjny jest problem
emigracji zarobkowej, bo z jednej
strony powoduje ona brak fachowców w kraju i moralne ich zagrożenie (np. rozpad rodzin). Z drugiej
strony – poważne korzyści ekonomiczne liczone w miliardach funtów,
dolarów, euro i innych walut, przesyłanych do rodzin w Polsce i mających wpływ na popyt, podaż oraz
prywatne inwestycje. A te trzy czynniki są istotne dla rozwoju każdej
gospodarki.
Reasumując, potwierdzam, że nie
zgadzam się z Pańskimi wywodami
i sądzę, że nie przekonają Pana moje opinie.
EUGENIUSZ SZULCZEWSKI
(adres do wiadomości redakcji)
Poglądy i opinie wyrażane w listach Czytelników nie zawsze są zgodne z poglądami redakcji. Ze względu na ograniczoną
ilość miejsca prosimy Czytelników
o zwięzłe wypowiedzi (1-1,5 kartki). Redakcja zastrzega sobie prawo do skrótów.
Kolumny opracowała:
BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA
a2066-67 krzyz wki_1.qxd
2008-05-09
18:32
66
Page 2
TYLKO DLA ORŁÓW
„Dama zdolna udźwignąć basen”
Krzyżówka z przymrużeniem oka nr 20
Nagroda: TELEFON KOMÓRKOWY
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
POZIOMO:
A6 parówka do sprawienia?
A17 drożdżowe kule z konfiturą
w centrum
B1 dama zdolna udźwignąć basen
B11 runęło, gdy trąby zagrały
C6 trzonki z czuprynkami z włosia
D1 zarządca słonych przedsiębiorstw
króla
D17 nosorożcowy tył
E6 dekoracja kolumny z krawędzią
w nazwie
E12 nastroje od szampańskich
po te czarne
F17 dookoła końskiego noska
G1 mistrz w przesadzaniu
G10 dywan w japońskim domostwie
H15 krytyczni wobec wszystkiego
I1 wszystkie zdarzenia i wątki dzieła
I8 opierzony sprinter
J13 płacone co jakiś czas
– aż do spłacenia
K7 poseł z samego Watykanu
L1 wanna-masażystka
L12 „najchudsze” państwo Ameryki
Południowej
Ł7 z z usterką i spór gotów
M12 „trąbka” raz długa, raz krótka
N1 właściwie to zawilce
O8 warzywny dodatek do figi
z makiem
PIONOWO:
1F w nim niewinny kapłan za kratkami
2A powitanie przy użyciu broni palnej!
3F gdzież jej tam do grubych ryb!
4A dłuższa bitka międzypaństwowa
4M motyl lunatyk?
5I pani klępa
6A pałka w nóżkę zamieniona
7E „ilustracja” przeboju
7J ślady po działaniu operatora
9A nie wynosi się ponad 300 m n.p.m.
9H to czas, w którym nic się nie dzieje
11A kwitnie pałkami nad brzegiem
11F wszystko o czym sza!
13A sąd uprawniony szczególnie
14I wystrzałowy kapturek
15A dokładny rejestr filmowych ujęć
16H „pożeracz” zdań napisanych
17A to, czym szkielet jachtu obłożony
19A spacer à la Korzeniowski
20E przygotowane do ofiarowania
21A wywołuje mrowiskowe niepokoje
22D szczerzą zębiska z maszyny
Grażyna Anczewska
(G-14, A-18, E-20, E-16, Ł-1, I-12, M-4) (N-9, O-12, A-15, G-10) (L-12, C-19, E-16,
F-1, A-18) (E-20, Ł-1, I-12, B-5, D-5, Ł-3, E-20, L-12, L-6, O-12, D-15, D-5, Ł-3)
Rozwiązanie diagramu nr 17. Poziomo: dźwięk, kapota, klatka, rozstaw, tapeta,
zdroje, raz, kotły, polipy, nawała, odczucie, brokuł, osłomuły, plajta, felga, body,
afisz, makaron, flaki, trasa, godet, telebim, fatalista. Pionowo: komplementy,
śledź, schadzka, strop, leń, Tatry, datek, opis, fantom, ideały, depilacja, kraj, drąg,
szalotka, komandos, stawidło, stylistka, Kwirynał, płaz, Baku, typ, szaty.
„Dłuższy co cztery lata”
Jolka nr 220
Nagroda: CIŚNIENIOMIERZ NADGARSTKOWY
Rozwiązanie krzyżówki nr 17: NADZIEJA TO SEN PRZEBUDZONEJ LUDZKOŚCI.
(Arystoteles)
Wpłynęło: 1011 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych
289 odpowiedzi nadesłano SMS-em.
Nagrodę, TELEFON KOMÓRKOWY, wylosował p. Edward Zieliński ze Świdnicy.
Znaczenia wyrazów (w zmienionej
kolejności):
nabożeństwo dziewięciodniowe
mąż córki
naczynie laboratoryjne o długiej,
zakrzywionej szyjce
Sebastian, reprezentacyjny siatkarz,
albo Jan, aktor (zm. 1988)
tłoczenie świeżego powietrza
niewielki defekt
dolar lub euro
wstążka na wojskowej czapce
państwo z Bagdadem
seria klapsów
zżera żelastwo
przykład do naśladowania
tworzą szkielet ryby
gra lub sweter
przejście zawodnika do innego
klubu
„Kniaź...”, opera Aleksandra
Borodina
miękka tkanina z krótkim,
strzyżonym włosem
odwaga, bohaterstwo
akt prawny będący dziełem
parlamentu
dodatkowe obciążenie balonu
sandały, lakierki, kozaczki
państwo w starożytnej Grecji
słynące z surowego wychowania
pieczywo programowo skrzywione
uczucie wielkiego zadowolenia
zastępuje pieniądze w kasynie
podróżująca pociągiem lub
autobusem
wiązka zżętego zboża
potocznie o ochroniarzu
wilgotny las tropikalny
acetylenowy w ręce spawacza
grecki filozof, który mieszkał
w beczce
cichy odgłos
byłe miasto wojewódzkie na Dolnym
Śląsku
dłuższy co cztery lata
przewód do usuwania nadmiaru
wód gruntowych
szpilki pod świerkami
moneta dla Charona
państwo z Rabatem i Casablanką
W rozwiązaniu należy podać wyrazy
rozpoczynające się literą U.
Adam Sumera
Rozwiązanie jolki nr 217: miasto, Marian.
Wpłynęło: 439 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych
190 odpowiedzi nadesłano SMS-em.
Nagrodę, ROBOT KUCHENNY, wylosowała p. Joanna Klupp z Warszawy.
a2066-67 krzyz wki_1.qxd
2008-05-09
18:32
Page 3
31
67
??? ORŁÓW
TYLKO DLA
20 (27.X.2002)
(11.V.2008)
ANGORA nr 42
„3 pionowo razy 2”
„Ser na przyjęciu”
Krzyżówka z hasłem nr 120
Nagroda:
TELEFON KOMÓRKOWY Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM I KAMERĄ VEGA
Plus minus nr 320
Nagroda: KALKULATOR
I INTERESUJĄCA KSIĄŻKA
1
2
4
3
6
8
5
7
9
10
11
12
13
14
15
17
19
16
18
20
21
POZIOMO:
1. 21 poziomo razy 0,28
3. 11 pionowo minus
6 poziomo
4. 15 poziomo plus
17 poziomo
6. 7 pionowo podzielić
przez 1 poziomo
8. 1 poziomo plus 3 poziomo
10. 21 poziomo minus
1 poziomo
12. 1 poziomo razy
10 poziomo
13. 5 pionowo plus
17 poziomo
15. 10 pionowo razy 1,875
17. 1 poziomo plus
1 pionowo
19. 15 poziomo minus
20 poziomo
20. 14 pionowo minus 8
poziomo
21. 202
Aby przesłać hasło krzyżówki, trzeba napisać SMS o treści: KRANG.XXX.HASŁO KRZYŻÓWKI. (W miejsce
XXX wpisujemy numer krzyżówki. Uwaga, stosować tylko litery, cyfry i kropki. Wielkość liter nie ma
znaczenia). Dla przykładu: jeżeli hasłem krzyżówki jest „Wesołych świąt”, a numer krzyżówki 37, to SMS
będzie wyglądał następująco – KRANG.37.WESOLYCH SWIAT. SMS-y należy wysyłać pod numer 7248
(płatny 2 PLN+VAT). Odpowiedzi przyjmujemy do 27 maja 2008 r.
Wśród osób, które nadeślą rozwiązania SMS-em, dodatkowo rozlosujemy
TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE DLA DWÓCH OSÓB.
Dodatkową nagrodę, TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE, za rozwiązanie nadesłane SMS-em,
wylosował p. Piotr Zawrzykraj z Końskich.
Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie miesiąca. Przesyłkę opłaca redakcja. Zgodnie z obowiązującymi przepisami nagrody są
obciążone 10-procentowym podatkiem. Wylosowane nagrody nie podlegają zamianie na równowartość w gotówce.
Nagrodą maja jest CYFROWY
FOTOGRAFICZNY
Życzymy szczęścia w losowaniu!
APARAT
ma
ja
Wysyłając rozwiązanie SMS-em, wygrasz więcej! Możesz zwielokrotnić szansę wygranej, wysyłając więcej
niż jeden SMS. Informację, że zostałeś zwycięzcą, otrzymasz wyłącznie SMS-em. W treści SMS-a
znajdziesz numer telefonu, pod który należy zadzwonić w ciągu godziny.
Aby wziąć udział w jej losowaniu, należy
zgromadzić 4 kolejne kupony, które zamieszczamy poniżej. Należy je wyciąć
i nadesłać do redakcji do 3 czerwca
2008 roku wraz z rozwiązaniem dowolnej krzyżówki. UWAGA!!! Można też
przesłać (do 3 VI) rozwiązanie SMS-em. W tym celu należy pod numer 7348 (koszt 3 zł+VAT) wysłać SMS
z hasłem, na które złożą się cztery litery zamieszczone na kuponach kolejno w 4 numerach ANGORY, o treści:
KRANG.618.hasło.
3
Rozwiązania krzyżówek – same hasła – prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych do 27 maja 2008 r. pod adresem:
Tygodnik ANGORA, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94. Rozwiązania krzyżówek można nadsyłać również SMS-em. Wśród
osób, które nadeślą prawidłowe rozwiązania krzyżówek, rozlosujemy nagrody, które prześlemy pocztą.
(Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie jednego miesiąca od ich ogłoszenia).
Nagroda miesiąca nr 618
Na
gr
od
a
Rozwiązanie krzyżówki numer 117: CIAŁO JEST MASKĄ DUSZY
Wpłynęło: 1430 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych
587 odpowiedzi nadesłano SMS-em.
Nagrodę, TELEFON KOMÓRKOWY Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM, wylosował p. Adam
Przeworski z Bystrzycy Kłodzkiej.
hak
PIONOWO:
1. 2 pionowo podzielić
przez 2
2. 6 poziomo minus
21 poziomo
3. 8 poziomo minus
1 pionowo
5. 3 pionowo razy 2
7. 12 poziomo razy 2 –13
8. 1 pionowo plus
19 poziomo
9. 10 poziomo plus
17 poziomo
10. 9 pionowo minus
2 pionowo
11. 1 poziomo plus
4 poziomo
14. 16 pionowo minus
8 poziomo
16. 17 pionowo plus
6 poziomo
17. 18 pionowo minus
9 pionowo
18. 13 poziomo plus
10 pionowo
W rozwiązaniu prosimy podać numer krzyżówki oraz liczbę
„piątek” występujących w diagramie.
rk
Uwaga: cyfra „0” nie stoi na początku żadnej liczby.
Rozwiązanie krzyżówki nr 317: Liczba zer: 4.
Wpłynęło: 227 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych
41 odpowiedzi nadesłano SMS-em.
Nagrodę, KALEJDOSKOP 50 GIER I INTERESUJĄCĄ KSIĄŻKĘ, wylosowali pp. Magdalena i Tadeusz Pintscherowie ze
Stalowej Woli.
trzecia litera hasła: A
a2068 krzyzowki_2.qxd
2008-05-09
17:34
Page 2
68
NIE TYLKO DLA ORŁÓW
Sudoku Zadanie nr 520
1
2
ANGORA nr 19 (11.V.2008)
3
NAGRODA: Leksykon malarstwa
Sudoku to proste i przyjazne puzzle. W grze obowiązuje
tylko jedna prosta zasada: uzupełnić puste pola diagramu
w taki sposób, aby każdy wiersz, każda kolumna oraz
każdy kwadrat 3x3 zawierał wszystkie cyfry od 1 do 9.
Aby wziąć udział w losowaniu nagrody, wystarczy przepisać na
kartkę pocztową pierwszy od góry wiersz z rozwiązanego diagramu wraz z numerem zadania, umieścić swoje dane osobowe i wysłać (można również SMS-em, np. KRANG.547/01.rozwiązanie) pod adresem redakcji z dopiskiem „Sudoku”. Rozwiązanie
dwóch zadań zwiększy szansę na wygraną.
Rozwiązanie sudoku numer 517:
517/01 9 1 2 6 5 4 3 7 8 517/02 1 6 8 9 4 2 7 3 5
Wpłynęło: l 286 prawidłowych rozwiązań na kartkach
pocztowych
l 33 odpowiedzi nadesłano SMS-em.
NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosowała p. Joanna Gryka
z Radomia.
rk
3
3
6
3
8
7
8
5
2
9
6
4
3
3
8
8
5
3
9
7
1
1
4
8
3
Jeśli Twój telefon obsługuje programy Java*, wystarczy wysłać SMS o treści ASDK pod numer 7148, a następnie postępować zgodnie z otrzymywanymi instrukcjami. Koszt jednego
4
2
6
5
Zadanie nr 520/01
Sudoku można już rozwiązywać w komórce!
8
8
8
4
7
5
9
9
1
3
6
7
1
5
9
4
4
9
3
2
6
1
6
4
5
2
8
6
6
1
4
7
Zadanie 520/02
SMS-a wynosi 1 zł + VAT. Podając wraz z pierwszym przesyłanym rozwiązaniem swoje imię lub pseudonim, zostaniesz automatycznie umieszczony na liście graczy i będziesz mógł sprawdzać swoją pozycję na liście rankingowej.
Szczegóły: http://www.angora.com.pl/sudoku/
* Wykaz obecnie obsługiwanych telefonów: Nokia: Series 60,
Series 40 (ekran 128x128), Series 30 color (ekran 96x65), 3410,
6310i; Siemens: S55(i), C60, MC60, M55, SL55, M(T)50, C55,
C65, CX65, M65, S65, CX70; Motorola: T720(i), T722i,V300,
V500, V525, V600; Sony Ericsson: T610, T630, K700i.
Logiczna układanka
Krzyżówka nr 420
Nagroda książkowa
Aby rozwiązać naszą logiczną układankę, należy zaczernić odpowiednie pola diagramu, w myśl reguł zakodowanych ciągiem cyfr umieszczonych z jego boku. I tak: przykładowy szereg cyfr „2, 4, 3, 5” w pionie
oznacza, że w odpowiedniej kolumnie należy kolejno zaczernić ciąg
– dwóch, czterech, trzech i pięciu pól
(analogicznie postępujemy w wierszach). Oczywiście, liczba zaczernionych pól musi się nam zgadzać
w „pionie i w poziomie”. Utworzony
w ten sposób rysunek stanowi rozwiązanie łamigłówki. Do redakcji wystarczy przesłać nazwę obrazka.
Rozwiązanie krzyżówki nr 417: dźwig samochodowy.
Wpłynęło: l 69 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych
l 23 odpowiedzi nadesłano SMS-em.
NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosowała p. Agnieszka Sosnowska
z Częstochowy.
rk
Adam Kozieł
Helsińska Fundacja
Praw Człowieka
– W totolotka nie gram,
bo nie mam karmicznego
związku z pieniędzmi.
Tym, którzy wierzą, że
można trafić szóstkę,
opowiem tybetańską bajkę. Pewien mędrzec powiedział do napotkanego, chcącego zdobyć
fortunę człowieka: „Znajdziesz skarb, jeśli tylko
nie będziesz myślał
o słoniu”.
Typuję:
1, 2, 3, 4, 5, 6.
Notowała: A. Pacho
LOTTO w Twojej komórce
Jeśli chcesz dostawać wyniki 30 kolejnych losowań
– wyślij SMS o treści:
a g duzy
– wyniki Dużego Lotka
a g ekspress – wyniki Express Lotka
a gmulti
– wyniki Multi Lotka
a gnumerek – wyniki Twojego Szczęśliwego Numerka
pod numer 7948. Po wysłaniu SMS-a przez 30 kolejnych
losowań będziesz otrzymywać wyniki.
Chcesz otrzymać wyniki ostatniego losowania?
– wyślij SMS o treści według opisu umieszczonego wyżej
pod numer 7148.
Jeśli chcesz otrzymać wynik najbliższego losowania, wyślij SMS o treści:
a g xduzy
– najbliższe losowanie Dużego Lotka *
a g xexpress
– najbliższe losowanie Express Lotka*
a g xmulti
– najbliższe losowanie Multi Lotka*
xmulti
a g xnumerek
xnumerek – najbliższe losowanie Twojego
Szczęśliwego Numerka*
pod numer: 7148
*wyniki zakładów zostaną wysłane tuż po losowaniu.
Opłata za SMS wysłany pod numer 7148 wynosi: 1 zł + VAT, pod numer
7948: 9 zł + VAT.
a2069-71 PERYSKOP.qxd
2008-05-10
12:54
Page 1
PERYSKOP
Nr 20. Rok VIII
PRZEGLĄD
PRASY
ŚWIATOWEJ
18 maja 2008 r.
Fot. SIPA/East News
Niszczycielski cyklon Nargis pochłonął setki tysięcy ofiar
Pola ryżowe usiane ciałami...
Birma
Aż do soboty wielu mieszkańców
Birmy było przekonanych, że nic
gorszego ich już nie spotka. Ich
kraj coraz bardziej biednieje, a po
brutalnym stłumieniu antyrządowych protestów nikt już nie wierzy,
że koniec reżimu bliski. Nikt nie
mógł przypuszczać, że mieszkańców Birmy spotka kolejne nieszczęście – tym razem katastrofa
naturalna.
Liczba ofiar niszczycielskiego cyklonu Nargis, który 3 maja przeszedł nad
Birmą, może nawet przekroczyć 100
tysięcy. Ludzie nie mają gdzie mieszkać, ani co pić. W sytuacji kryzysowej
wojskowy rząd nie podjął odpowiednich działań.
We wtorek rządowe media podały,
że potwierdzono śmierć 22 464 osób.
41 054 uznaje się za zaginione. Być
może nawet milion straciło dach nad
głową. Prawie wszystkie ofiary to osoby przebywające w rejonie delty rzeki
Irawadi – większość z nich zginęła od
fali przypływu po burzy, a nie bezpośrednio od cyklonu.
Minister opieki społecznej Maung
Maung Swe powiedział podczas konferencji prasowej w Rangunie: – Fala
miała 3,5 m wysokości i zmyła z powierzchni ziemi, bądź zatopiła, połowę
domów w nisko położonych wioskach.
Ich mieszkańcy nie mieli dokąd uciec.
W mieście Bogalay zniszczonych jest
95% domów, a większość mieszkańców nagle stała się bezdomna. Na
zdjęciach satelitarnych NASA widać, że
całe wybrzeże znalazło się pod wodą.
Pracownicy działającej na terenie
Birmy organizacji humanitarnej World
Vision opisują
przerażające sceny
– pola ryżowe usiane były ciałami,
a ci, którzy przeżyli, nie mieli dachu
nad głową, dostępu do wody pitnej ani
pożywienia.
– Z helikopterów było widać trupy.
To wstrząsające – mówi Kyi Minn, doradca z World Vision. Dyrektor World
Food Programme w Birme, Chris
Kaye: – To wielka katastrofa. Wielu ludzi liczy na naszą pomoc. Jestem pewien, że mówimy o setkach tysięcy potrzebujących.
Mieszkańcy Birmy oraz przebywający na terenie państwa obywatele innych krajów twierdzą, że władze nie
ostrzegły ich przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
– Rząd wprowadził ludzi w błąd. Mogli nas ostrzec, powiedzieć, jak silny
cyklon nadciąga – bylibyśmy lepiej
przygotowani – mówi Thin Thin, właściciel warzywniaka.
Niektórzy świadkowie mówią również, że podejmowane przez rząd działania są
powolne
i nieskuteczne.
Były szwedzki minister Jens Orback,
który był w Rangunie, kiedy uderzył cyklon, opowiada: – Nie mogliśmy się poruszać po hotelu. Wszędzie było potłuczone szkło. Widzieliśmy walące się
stuletnie drzewa. Przez pierwsze 10-12
godzin po katastrofie rząd nie zapewnił
żadnej pomocy. Na ulicach nie było policjantów ani żołnierzy. Ludzie cięli pnie
drzew własnymi piłami.
– W Laputta zniszczone zostało 75-80%
budynków. Z większości domów zerwało
dachy. Domy w dzielnicach mieszkalnych
przypominają szkielety. Za miastem dosłownie zmyło 16 wiosek. Mówią, że nikt
nie udziela pomocy – opowiada mieszkaniec miasta Laputta.
71
PRZEGLĄD TYGODNIA
– Mam 67 lat i nigdy w moim życiu nie
doświadczyłem sytuacji, żeby ktoś kwestionował prawo mojego państwa do istnienia. I to pomimo
tego, że Niemcy dwukrotnie doprowadziły świat w ubiegłym wieku na skraj
przepaści. To prawo każdego obywatela państwa Izrael do istnienia jest podważane trzy razy w tygodniu przez kraje
regionu, w którym żyją Izraelczycy – powiedział w 60. urodziny Izraela były
ambasador Niemiec Rudolf Dressler.
Sowieccy żołnierze są uznawani
za wrogów w krajach Europy Środkowo-Wschodniej – odkrył z oburzeniem
dziennik „Komsomolskaja Prawda”.
Nie poinformował jednak czytelników
o kilku milionach kobiet zgwałconych
przez czerwonoarmistów, o mordach,
masowych rabunkach („dawaj czasy”)
i deportacjach na Syberię.
– Stany Zjednoczone i Europa powinny ograniczyć produkcje biopaliw,
ponieważ szkodzą one zaopatrzeniu
w żywność w okresie rosnących cen
– oświadczył guru światowej ekonomii
Jeffrey Sachs, doradca sekretarza generalnego ONZ Ban Ki Muna. A skonsultował to z Alem Gore’em i PSL?
Po 63 latach od końca II wojny
światowej niemiecki Bundestag zastanawia się, czy skazani za zdradę wojenną żołnierze Wehrmachtu mogą być
zrehabilitowani. Ich przestępstwo mogło polegać m.in. na pomocy Żydom
i dobrym traktowaniu jeńców. Tzw.
zdrajcy wojenni są do dziś w gorszej
sytuacji prawnej, niż dezerterzy i homoseksualiści. Wyroki przeciwko nim Bundestag anulował już (!) w 2002 roku.
Jak zwykle, chińskie media atakowały Dalajlamę. Do rutynowych oskarżeń o organizowanie protestów w Tybecie i torpedowanie olimpiady doszedł zarzut hamowania rozwoju Chin.
Czy to oznacza, że jego śmierć zwiększy przyrost produktu krajowego?
Rzadziej niż kilkanaście lat temu
używają broni palnej nowojorscy policjanci – podał tamtejszy „Nowy Dziennik”. W 1996 roku oddano 1292 strzały, a w 2006 r. – 540. W 1996 r. ludzie
byli celem policjantów 147 razy (30
z nich zmarło), w 2006 r. – 60 (nie żyje
13). Policjanci trafiają do celu średnio
w 34% przypadków. Znaczny odsetek
strzałów oddają do psów, których nie
mogą opanować ich właściciele.
Kolejny wybryk brytyjskiego państwa wyznaniowego. Autumn Kelly,
narzeczona Petera Phillipsa – najstarszego wnuka brytyjskiej królowej Elżbiety, musiała wyrzec się katolicyzmu, by jej przyszły mąż nie stracił
prawa do sukcesji królewskiej. Zdaniem Pałacu Buckingham przeszła na
anglikanizm „z własnej woli i nikt ją
o to nie prosił” (he, he!). Obowiązująca od 1701 roku ustawa o dziedziczeniu zabrania monarchom i ich następcom przechodzenia na katolicyzm
i wstępowania w związek małżeński
z jego wyznawcą. Obrońcy praw
człowieka milczą.
BOHDAN MELKA
a2069-71 PERYSKOP.qxd
2008-05-10
12:54
70
Page 2
ŻYCIE NA SAKSACH
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Czytelnicy Peryskopu debatują o współczesnej polskiej emigracji
Zazdroszczę wam, tu, w Polsce
Szanowna Redakcjo „Peryskopu”! Z niecierpliwością
czekam na zakończenie tej
kontrowersyjnej dyskusji o emigracji,
podsycanej przez anonimowych agitatorów, nie podających nazwisk ani
adresów, a wychwalających uroki życia za granicą, czekające tam na polskich emigrantów, unerwiając tym „tubylców”, którzy nie wiążą końca z końcem lub hołdują zasadzie: „biedny,
ciasny, ale własny”.
Znam kilkoro emigrantów, byłych
i aktualnych. Nie dają się jednak namówić na udział w tej dyskusji, bo
– powiadają – nie wypada być samochwałą, ani żalić się przed obcymi. Nie
mówiąc już o namawianiu do wyjazdu,
albowiem cudzy strój i cudza rada nie
każdemu się nada. No właśnie. Nasuwa się więc pytanie, czy ta debata to
gwoli swawoli, czy gwoli jątrzenia? I drugie, odnośnie do dyskutantów: Co przyjdzie z tego panu X czy
pani Y, że pani czy pan Z wyjedzie
z Polski? W życiu nie zgadnę. Reklama towarów, usług, rozumiem – chodzi o zysk. Ale czym tłumaczyć uparte
przekonywanie o superlatywach emigracji? Totalną bezinteresowną życzliwością – w czasach powszechnego
egoizmu i chciwości?
Zbyt piękne, aby w to uwierzyć! Jako sceptyk, podejrzewam raczej, że
gdy nie wiemy, o co chodzi, możemy
się domyślać, obserwując życie. Na
przykład, że w Polsce potrzebne jest
miejsce dla uchodźców ze Wschodu.
Już słychać o takowych. Niewykluczone, że komuś marzy się Polska jako
zlepek różnych narodowości: Czeczenów, Wietnamczyków etc. Wobec tego może już czas rozpocząć debatę
na temat imigrantów? Choćby pro forma należałoby zasięgnąć opinii społeczeństwa na ten temat. Chociaż… jeśli
w ważniejszych sprawach tego niby-demokratycznego państwa decydują
arbitralnie – jak się mówi – kacyki i dyplomatołki, to pewnie i to już za nas
zaplanowano i rozstrzygnięto.
Życzę wszystkim tego, czego i mnie
życzą.
Jurek z Górek
Jestem emigrantką. Materialnie powodzi mi się nieźle. Jednak w dzień i w nocy zazdroszczę tym, którym udało się
urządzić w Polsce. Gdybym miała
możliwość pewnych zarobków i życia
nawet na niższym poziomie, wróciłabym do Polski pierwszym autobusem,
a nawet rowerem. Dla tych, którzy mi
zazdroszczą – jeśli tacy są – mam
w odpowiedzi dwa przysłowia: „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”
i „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Dom – to kraj lat dziecinnych, to
otoczenie ludzi o podobnych cechach, upodobaniach, obyczajach…
Natury nie zmienisz, zawsze ciągnie
do lasu z grzybami, do swojskich widoków, miejsc związanych z miłymi
wspomnieniami. Stąd nas pewnie tylu
chętnych do tej dyskusji. Tylko pytanie: czy te nasze „gorzkie żale” czyta
ktoś wpływowy, władny zmienić sytuację? Czy wyciąga z tego wnioski
– i na czyją korzyść? W dzieciństwie
i współczucie? Nie jesteśmy przestępcami, nie chcemy litości i łaski innych narodów. Mamy prawo do godności narodowej. Nie chcemy, aby
słowo „Polak” znaczyło „żebrak”, „natręt”, „włóczęga”. Dlaczego nie piszemy o tym do władz, tylko spieramy się
ze sobą, chcemy imponować znajomością świata, zachęcając (czy
szczerze?) innych do spróbowania tego tułaczego chleba? Dwa razy w roku odwiedzam Ojczyznę i wracając,
myślę już o następnym przyjeździe.
Czyżbym była nienormalna? Skądże
więc te pełne tęsknoty do Ojczyzny
Rys. Paweł Wakuła
miałam sąsiada, weterana armii gen.
Andersa. Często powtarzał, że nawet
za wiadro złota nie mieszkałby za granicą, gdyż Polaków tam za nic mają.
Czy teraz, po tylu latach, jest inaczej? Przynajmniej o tyle, że jawnie tego nie okazują. Że są to kraje zasobniejsze od Polski – nie ulega kwestii.
Wynika to z historii (ich i naszej). Po
wojnie plan Marshalla postawił je na
nogi. U nas było chudo, ale praca była dla każdego. Zaś obecnie mamy
– jak twierdzi pewien profesor amerykańskiej uczelni – kapitalizm bez kapitału, bowiem polski majątek prawie
w całości jest w rękach zagranicznych. Nie bronię polityków, ogólnie
nie uchodzą za kryształowych, ale
z próżnego i Salomon nie naleje.
Zwłaszcza że „milsza ciału koszula”…
Należałoby się zastanowić, DLACZEGO Polacy muszą wybierać między złym a gorszym, zamiast między
dobrym a lepszym, kto nas w tę kabałę wpakował? Nie było potopu, trzęsienia ziemi, nie jesteśmy krajem pustynnym, bez surowców… Dlaczego,
mając własne – i niemałe – państwo,
musimy tułać się po świecie, wzbudzając – w najlepszym razie – litość
wiersze polskich poetów, pisane na
obczyźnie? Też byli nienormalni według dzisiejszych entuzjastów życia
poza krajem?
Pozdrawiam, zazdroszcząc Polski
na co dzień
Dorota D. (Niemcy)
Szanowni Czytelnicy ANGORY: „Kto wymyśla te wymagania”?
Nie po raz pierwszy staram się wypowiedzieć swoją opinię na drażniące
nie tylko mnie tematy i może kiedyś
się doczekam. Po przeczytaniu listów
p. Małgorzaty z Irlandii i p. Ewy, które
ukazały się w ANGORZE z dnia 30.03.
2008 postanowiłem spróbować raz
jeszcze.
Z Polski wyjechałem w 1989 roku,
więc nie należę do współczesnej emigracji, ale po nielicznych pobytach
w Polsce podzielam opinię obu Pań.
Dla jednych będzie to temat mało interesujący, dla innych przeciwnie. Gdy
po raz pierwszy, po piętnastu latach,
przyjechałem (zostałem deportowany)
do naszego lepszego kraju, szybko
zrozumiałem, że nie ma w nim dla
mnie miejsca. W porannej audycji ra-
diowej prowadzący mówi, że turyści z
zagranicy interweniowali w sprawie
niemożności porozumienia się w j. angielskim z paniami pracującymi w Centrum Turystycznym (Stare Miasto – Lublin). Dzwonię do radia. Redaktor obiecuje, że zadzwoni tam, gdzie trzeba
i przekaże, że jest człowiek, który biegle włada kilkoma językami. Nikt z firmy do radia nie oddzwonił.
Przychodzi wezwanie do sądu w celu podwyższenia zawsze przeze mnie
płaconych należności alimentacyjnych. W tym czasie jestem bezrobotnym bez zasiłku, a osoba roszcząca
posiada 2 sklepy, samochód, superkomfortowe mieszkanie i …700 złotych na zaświadczeniu o dochodach.
Słowa pani sędzi „Pan da sobie radę”.
… Mówiąc i pisząc w kilku językach
tzw. międzynarodowych, znając dobrze lub bardzo dobrze kilka atrakcyjnych turystycznie krajów nie tylko europejskich, byłbym świetnym przewodnikiem. Pewnie tak, ale na przeszkodzie stoi brak matury. W Paryżu,
Barcelonie, Algarve (Portugalia) itd.
Spotykałem i pomagałem przewodnikom „niedołęgom” i to na prośbę
klientów, nie tylko w problemach poruszania się po danym mieście, ale
i w sprawach językowych. Pracowałem w znanych w świecie grupach hotelowych, prowadząc Show i Activity
Staff. Mam niemałą praktykę w prowadzeniu prywatnych hoteli i obsługi
w nietanich restauracjach, ale co z tego? W biurze informacji UE na pytanie, w którym z krajów UE mieści się
urząd taki a taki, usłyszałem: „Nie wiemy, my mamy tylko te broszurki”. To
było w 2004 roku.
Ostatnio w Polsce byłem na przełomie 2006/2007 roku i aż żal ściska, jak
się widzi tę niekompetencję, układy
i to, co wszyscy znają. Wymieniając
dowód osobisty, pani okienkowa (już
przy odbiorze) kazała mi na kartce dopisać dane. Gdy to zrobiłem, ona
oświadczyła: „Pan wie, że to nieprawda”, po czym wydała mi dowód. Zamarłem.
Otrzymuję druk o umorzeniu sprawy spadkowej, na druku widnieją
wszystkie nazwiska zainteresowanych
sprawą. Jest umorzona z powodu niemożności ustalenia osób zainteresowanych. To tylko dwa przypadki roku
2007. Co prawda przyjmą i bez „papierka”, ale za ile?
Pozdrawiam
Andrzej K., Hiszpania
Na listy Czytelników czekam pod adresem: [email protected]
a2069-71 PERYSKOP.qxd
2008-05-10
12:54
Page 3
Pola ryżowe...
69 – Po cyklonie nie ocalał ani jeden
dom. Niektóre budynki po prostu się
zawaliły. Lokalne władze tworzą schroniska w ośrodkach religijnych. Do miasta dojeżdża bardzo niewiele autobusów, a cena za bilet na te, które jeżdżą,
jest pięciokrotnie wyższa niż zazwyczaj.
W górę poszybowała także cena blachy
do naprawy dachów, a nawet gwoździ
– skarży się mieszkaniec Hlaing Thar
Yar, niedaleko Rangunu.
– Nie chcę powiedzieć za wiele, ale
to mnisi sprzątają. W miasteczku Kemmedine widziałam 200 mnichów i tyle
samo w Sanchaung. Usuwają powalone drzewa i nadzorują prace – opowiada kobieta z Rangunu.
– Nie ma elektryczności, komunikacja ledwie działa, w wielu miejscach
brakuje wody. Około południa, kiedy
się przejaśniło, ludzie wyszli na ulice
i doznali szoku. Moi współpracownicy,
którzy mieszkają tu od 15 lat mówili, że
nigdy czegoś takiego nie widzieli
– opowiada Shari Villarosa, amerykańska ambasador w Rangunie.
– Rangun jest całkowicie odcięty
– nie ma wody, drogi są nieprzejezd-
71
AKTUALNOŚCI
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
ne. Trudno się przemieszczać. Wszystko strasznie zdrożało. Chyba skończyły się zapasy wody. Nawet jeśli korzystamy z własnych pomp, nie możemy
wydobyć wody. Nie możemy nawet
wziąć prysznica – ubolewa młody
mężczyzna.
Amit Singh był w Rangunie dzień po
katastrofie: – Na przedmieściach wszędzie stała woda, również w centrum
miasta. Wielkie drzewa się poprzewracały i zablokowały drogi. Wszystkie
okna były potłuczone. Widzieliśmy domy bez dachów. Na drogach leżały
słupy wysokiego napięcia.
29-letni mieszkaniec Rangunu tak
opisuje swoje miasto po przejściu cyklonu:
– Rangun to teraz martwe miasto.
Większość drzew została powalona.
Wiele dróg jest nieprzejezdnych. Nie
ma prądu. Ludzie sami uprzątają ulice.
Mieszkańcy próbują sami uporać się
z problemami. W niektórych miejscach
pojawiła się policja i służby rządowe,
ale władze nie spieszą się z pomocą.
Wszystko idzie bardzo powoli.
Największym problemem jest brak
wody. Wszyscy o tym mówią. Obecnie
mnisi przynoszą wodę z klasztorów.
Przed firmą dostarczającą wodę pitną
ludzie ustawiają się w kolejce. Trudno
Specjalnie dla ANGORY
Pomagać czy bojkotować?
Zatroskany cudzoziemiec, który z przerażeniem słucha wieści o niewyobrażalnie wysokiej liczbie ofiar w Birmie i chce spieszyć z pomocą, staje
przed takim samym dylematem jak turysta, który planuje podróż do kraju
mnichów i świątyń, ale obawia się, że wbrew swojej woli będzie wspierał tym
samym tamtejszą wojskową dyktaturę. Tak jak można mimo wszystko udać
się na turystyczną wyprawę do Birmy, nie wzbogacając kieszeni tamtejszych
generałów, tak samo możliwa jest mądra i rozważna pomoc dla tego dalekiego kraju.
Takie uznane organizacje humanitarne jak Międzynarodowy Czerwony
Krzyż czy też agendy Organizacji Narodów Zjednoczonych mają w tym kraju
mocną pozycję. Przez lata ich pracownicy opanowali dokładnie reguły gry
i wiedzą, jak dotrzeć z bezpośrednią i konkretną pomocą do potrzebujących,
nie będąc niepokojonym przez paranoiczny podejrzliwą wobec cudzoziemców juntę.
Zwłaszcza Czerwony Krzyż często pokazuje juncie swoją potęgę. Gdy okazało się, że wizyty u więźniów są ściśle nadzorowane, a po ich zakończeniu
odwiedzani są torturowani, wysłannicy Czerwonego Krzyża natychmiast ujawnili opinii publicznej tę brutalną prawdę. ONZ obecna jest natomiast w Birmie
z całym szeregiem inicjatyw pomocy – od hodowli trzody i ryb po ośrodki
zdrowia i centra informacyjne. Pomoc płynie jednak głównie nie pod sztandarami obu tych organizacji. Także ONZ i Czerwony Krzyż mają problemy z zatrudnieniem w Birmie cudzoziemców. Birmańczykom pomagają Birmańczycy.
Przedstawiciele licznych prywatnych organizacji humanitarnych działających w tym kraju też doskonale wiedzą, jak kierować pomoc bezpośrednio do
potrzebujących, nie pozwalając generałom na jej kontrolowanie i nie dopuszczając do stawiania warunków politycznych.
Tak samo mogą pomóc Birmańczykom turyści, zostawiając pieniądze bezpośrednio mieszkańcom tego kraju, nocując nie w luksusowych kontrolowanych przez wojsko hotelach, a w licznych tu prywatnych domach gościnnych.
Taka pomoc warta jest więcej niż bojkot tego odizolowanego od świata kraju,
choćby dlatego, że mając wsparcie tak potężnych sojuszników jak Chiny, Indie czy Tajlandia birmańscy generałowie od dziesięcioleci i tak go ignorują.
Rozsądne zaangażowanie się w birmańskie problemy nie tylko ma sens, ale
jest w pełni uzasadnione.
DANIEL KESTENHOLZ, Bangkok
też o paliwo, a jego cena wzrosła dwukrotnie. Rosną też ceny żywności.
Ludzie są zrozpaczeni. Nigdy
wcześniej nic takiego się tu nie wydarzyło. Wszyscy robią co mogą, żeby
uporać się z obecną sytuacją. Obwiniają system, bo na drogach panuje
prawdziwy chaos.
W mieście prawie nie ma transportu
publicznego. Robotnicy nie mogą pracować, bo ceny biletów autobusowych
są zbyt wysokie.
Jest za gorąco. Kiedy szalał cyklon,
byłem w podróży. Jechałem do Rangunu, więc najgorsze mnie ominęło.
Wśród poszkodowanych są moi przyjaciele.
Pozrywało dachy z domów. Szyby
w samochodach są powybijane przez
spadające z dachów anteny satelitarne. Bardzo współczuję mieszkańcom
delty. Ich domy są
całkowicie zniszczone,
a oni zostali bez dachu nad głową.
Wielu rolników odniosło straty. Mam
tu przyjaciół i jeszcze nie udało mi się
z nimi skontaktować. Linie telefoniczne
nie działają i żadne wieści do mnie nie
dotarły.
– Państwowa telewizja pokazuje
żołnierzy sprzątających ulice, ale
w rzeczywistości wiele osób nadal
oczekuje pomocy wojska – mówi
Aung Zaw, wydawca „Irawadi”, pisma
tworzonego przez birmańskich dziennikarzy na wygnaniu. – Żołnierze pomagają tylko ludziom mieszkającym
w pobliżu baz wojskowych. Pozostałe
dzielnice Rangunu przypominają miasto duchów.
Uciekinierzy z Haggard zbierają się
w zrujnowanych miastach delty.
– W Bogalay morze zabierało ciała
zabitych. Wraz z odpływem unosiły się
na falach. Teraz są wyrzucane na brzeg
– opowiada mężczyzna, który akurat
podróżował po okolicy. – Po burzy nadeszły ogromne fale. Morze wyrzuciło
na brzeg statki. Łodzie leżą tuż koło
głównego rynku.
Świadkowie mówią, że gnijące ciała
płynęły także rzeką Hlaing, na wschód
od Rangunu. Opowiadają o zszokowanych ofiarach błądzących bez celu po
zalanych terenach.
Junta ostatecznie zgodziła się przyjąć pomoc międzynarodową. Pierwsze
nadeszły transporty z Chin, Indii i Tajlandii. Generałowie zgodzili się też na
lądowanie samolotu ONZ.
ANNA SIEROŃ
(Na podst. bbc.com i prasy birmańskiej)
Międzynarodowa pomoc dla ofiar cyklonu w Birmie
Społeczność międzynarodowa przeznaczyła ponad 10 milionów dolarów
na pomoc humanitarną dla Birmy, którą spustoszył cyklon Nargis,
który doprowadził do śmierci ponad 22 tys. ludzi. Polska ofiarowała 500 tys. złotych.
Kanada: Około 2 milionów dolarów
na pomoc organizowaną przez Czerwony Krzyż
i Narody Zjednoczone
Chiny: 500 tys. dolarów w gotówce plus namioty
i pomoc żywnościowa wartości kolejnych 500 tys. dolarów
Unia Europejska: 3 miliony dolarów
na pomoc humanitarną
Niemcy: Około 775 tys. dolarów dla
organizacji pomocowych na rzecz odbudowy,
zapewnienia dostępu do wody pitnej i inną pomoc
Grecja: 300 tys. dolarów i pomoc humanitarna
Indie: Wysłano dwa statki z żywnością,
lekami, namiotami, ubraniami i kocami
Indonezja: 1 milion dolarów
plus żywność, leki i inna pomoc
Japonia: Pomoc w kwocie
267 600 dolarów, w tym namioty
i agregaty prądotwórcze
Norwegia: 1,95 mln dolarów
na pomoc humanitarną
Picture: Getty Images
Singapur: 200 tys. dolarów plus wsparcie
zespołów poszukiwawczych i ratowniczych
Szwajcaria: Pomoc w kwocie 476 tys. dolarów
Tajlandia: Wysłano samolot transportowy
wyładowany żywnością i lekami
Stany Zjednoczone: 250 tys. dolarów
oraz oferta pomocy ze strony marynarki,
jeśli zwrócą się o nią przywódcy
birmańskiej junty
Pomoc organizacji pozarządowych
Amerykański Czerwony Krzyż:
100 tys. dolarów w gotówce i towarach
Szwajcarski Czerwony Krzyż:
Około 189 tys. dolarów na wodę pitną,
ubrania, żywność, zestawy higieniczne
Narody Zjednoczone: Zespół ds. sytuacji
kryzysowych wysłano do Bangkoku.
Zespoły UNICEF-u do Birmy.
World Vision: Chrześcijańska grupa zaoferowała
3 miliony dolarów na wsparcie humanitarne, jej przedstawiciele trafili do najbardziej dotkniętych tragedią regionów
© GRAPHIC NEWS
a2072-73.qxd
2008-05-10
12:52
Page 2
72
Z WYSOKICH SFER
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Prezydentem Rosji został Dymitr Miedwiediew
Oczekiwana zamiana miejsc
Rosja
Dwa ważne wydarzenia
skupiły ostatnio uwagę
obywateli Federacji
Rosyjskiej. Najpierw
7 maja inauguracja
nowego prezydenta
państwa, zaś dwa dni
później obchody
Dnia Zwycięstwa.
biety przybyły w czarnych kostiumach, zakrywających kolana. Niektóre jednak zlekceważyły nakazy protokołu i przyszły w spodniach. Ałła Pugaczowa, chociaż w czerni, włożyła
ekstremalne mini. Na tym tle zaskakująco wypadł politolog Gleb Pawłowski. W ciemnej marynarce i koszuli koloru majowej trawy stał w pierwszym szeregu szpaleru, przez który
miał przejść nowy rosyjski prezydent,
i czytał spokojnie książkę. Reżyser
Fiodor Bondarczuk i restaurator Arkadij Nowikow porażali opalenizną,
dzięki której wyglądali jak ambasadorzy afrykańskich państw.
Uroczystość odbywała się w sali Andriejewskiej. Właśnie tam czekali naj-
bardziej uhonorowani goście. Małżonki obu prezydentów stały obok siebie.
Ludmiła Putina była w skromnym bordowym kostiumie, a Swietłana Miedwiediewa – w najbardziej jaskrawym
stroju przedpołudnia. Miała na sobie
złotą garsonkę z atłasową kokardą
i perłowy naszyjnik. Trochę w głębi stała Naina Jelcyn.
Dokładnie o 11.40 uroczysty głos
ogłosił początek ceremonii. Jako
pierwszy na salę wszedł przewodniczący Rady Federacji Sergiej Mironow.
Tuż za nim na podium wszedł spiker
Państwowej Dumy Borys Gryzłow. Następnie pojawił się przewodniczący
Sądu Konstytucyjnego Walerij Zorkin.
Żołnierze Pułku Kremlowskiego wnieśli
Koronacja
Wejście do Kremla zamykano o godz.
11.15, ale większość gości przyszła
wcześniej. Do 10.30 przed dwoma wejściami do Wielkiego Pałacu Kremlowskiego, gdzie odbywała się uroczystość,
kłębił się tłum. Jak okiem sięgnąć – same znakomitości: znani politycy, oligarchowie, aktorzy, piosenkarze.
Goście stali w kolejce do szatni, kiedy zabrakło numerków. W dramatycznej sytuacji spokój zachował redaktor
naczelny gazety „Wriemia Nowostiej”
Władimir Guriewicz może dlatego, że
zdążył już powiesić palto. W przypływie wielkoduszności udostępnił innym
swój wieszak. Zdesperowane szatniarki zaczęły przyjmować płaszcze jak bagaż i wciskały je w skrytki na obuwie.
Redaktor Guriewicz zwrócił uwagę
czekającego w kolejce Grigorija Jawlińskiego na fakt, że już nie wieszają,
a kładą (okrycia). Lider partii „Jabłoko”
przytomnie zareagował:
– U nas zawsze najpierw wieszają,
a potem kładą.
Przy wejściach do trzech sal, na które rozdzielono gości, również tworzyły
się kolejki. W jednej z nich stał właściciel kolekcji drogocennych jajek Faberge, Wiktor Wekselberg. – Prosimy do
nas! – zawołano do niego ze środka
kolejki. – Nie, dziękuję, będę tu stać ze
wszystkimi – odpowiedział skromnie,
jak to szeregowy miliarder.
Panowało radosne ożywienie.
W sali Gieorgijewskiej zgrupowała się
elita kulturalna i dziennikarze. Primadonna Ałła Pugaczowa głośno żartowała z zasłużoną trenerką Tatianą Tarasową. Z nimi stali projektant mody
Walenty Judaszkin, aktorzy Helena
Jakowlewa i Sergiej Biezrukow. Piosenkarz i deputowany Państwowej
Dumy Josif Kobzon rozdawał autografy i fotografował się z fanką. Ko-
państwową flagę, prezydencki sztandar i egzemplarz Konstytucji Federacji
Rosyjskiej z prezydenckiej biblioteki.
Spojrzenia zebranych zwróciły się
na plazmowe ekrany, na których można było ujrzeć transmisję z przyjazdu
orszaku prezydenckiego, na który
składała się limuzyna i dwa SUV-y marki Mercedes. Najpierw z samochodu
wysiadł Władimir Putin. Następnie
przez Spasskie Wrota, otwierane tylko
w wyjątkowych wypadkach, wjechała
na teren Kremla druga kolumna z Dymitrem Miedwiediewem. Zaczęła się
najważniejsza część ceremonii.
Miedwiediew przeszedł po czerwonym dywanie przy dźwięku fanfar
i werbli między klaszczącymi ludźmi
do specjalnej trybuny. Położył prawą
rękę na konstytucji i wypowiedział
przysięgę złożoną dokładnie z 33
słów. Druga prezydencka kadencja
Władimira Putina zakończyła się dokładnie o 12.08 czasu moskiewskiego.
Po krótkich przemówieniach obaj panowie przeszli na dziedziniec, gdzie
przyjęli defiladę elitarnego Pułku
Kremlowskiego, pełniącego w rosyjskiej armii rolę kompanii reprezentacyjnej. Obserwatorzy zwrócili uwagę,
że Miedwiediew z trudem powstrzymywał uśmiech, zaś były już prezydent był jakby bez humoru. Po zakończeniu defilady Putin oddalił się niepostrzeżenie (na konsultacje w sprawie
przyszłego rządu), a prezydent Miedwiediew udał się wraz z małżonką do
soboru Błagowieszczeńskiego, gdzie
głowę państwa pobłogosławił patriarcha Aleksy II.
Gości opuszczających Kreml czekały kolejne atrakcje. Przy wyjściu dawano prezenty w formie pudełka z pamiątkowym medalem „Inauguracja
prezydenta Rosji Dymitra Anatoljewicza Miedwiediewa”. Ale pudełek również zabrakło, jak numerków w szatni.
Podobno wojskowi, którzy wychodzili
jako pierwsi, brali po dwa.
Późnym wieczorem na Kremlu odbył
się bankiet. Zaproszono 500-600 VIP-ów. Menu zadziwiło nawet tak subtelną publiczność: podano m.in. langusty, przepiórki i perliczki, sarnie combry. Nie brakowało wykwintnych napitków, win włoskich i hiszpańskich. Koniak i wódka lały się strumieniami.
Parada
W sali Andriejewskiej oczekiwali najbardziej uhonorowani goście
Fot. AFP/East News
9 maja rano prezydent Miedwiediew
i już zatwierdzony przez Dumę nowiutki premier Putin stawili się na placu
Czerwonym, by obserwować wielką
paradę z okazji obchodów 63. rocznicy
zwycięstwa. Najpierw poczet wniósł na
plac sztandar zwycięstwa, ten sam,
a2072-73.qxd
2008-05-10
12:52
Page 3
Z WYSOKICH SFER
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Rosja pokazała swoją potęgę. Defilada z okazji Dnia Zwycięstwa
Fot. EPA/Forum
okręgu wojskowego generał armii Władimir Bakin.
Po meldunkach i rozkazach obaj
panowie objechali plac w celu przeglądu pododdziałów, reprezentujących wszystkie rodzaje wojsk. Żołnierze i oficerowi zostali z tej okazji zaopatrzeni w nowe sorty mundurowe,
wprowadzane właśnie przez rosyjską
armię, a zaprojektowane m.in. przez
popularnego dyktatora mody Walen-
tyna Judaszkina. Minister obrony pozdrowił żołnierzy, tytułując ich swojsko „Towarzyszami”.
Zebrani na placu Czerwonym widzowie wysłuchali przemowy nowego prezydenta, w której bez trudu mogli dopatrzyć się zawoalowanych gróźb pod adresem tych, którzy rozpalają zbrojne
konflikty. „Których nieodpowiedzialne
ambicje biorą górę nad interesami krajów i całych kontynentów, nad interesa-
który w 1945 został zatknięty na spalonych ruinach Reichstagu.
Następnie przez Spasskie Wrota
przejechały dwa ciemnoszare kabriolety ził 155. Jak podkreślali sprawozdawcy telewizyjni, za kierownicami samochodów nie może zasiąść nikt poniżej
podpułkownika. W jednym z ziłów stał
minister obrony Rosji Anatolij Serdiukow, w drugim – komendant defilady,
dowodzący wojskami moskiewskiego
Łukaszenko ujawnił następcę
Złoty chłopczyk
Białoruś
Wszystko, co tajne, kiedyś staje
się jawne. Agencja „Interfax” jakby
mimochodem doniosła, że Aleksander Łukaszenko ma trzech synów.
Najmłodszy nosi imię Mikołaj i ma
cztery lata.
Podczas powszechnego czynu społecznego 19 kwietnia Aleksander Łukaszenko wziął udział w budowie centrum sportowego „Mińsk – Arena”. Na
jednym ze zdjęć, które wystawiono na
portalu internetowym białoruskiego
prezydenta, razem z malutkim, jasnowłosym chłopczykiem wyrównuje on
cement.
Z wyglądu dziecko ma mniej więcej
cztery lata. Aby dowiedzieć się, kim
jest chłopczyk, zadzwoniliśmy do
Pawła Lohkiego, rzecznika prasowego
prezydenta.
– Nie chcę zajmować się przypuszczeniami na temat tego, czyje to
dziecko – powiedział rzecznik prezydenta Białorusi. – Nie wiem, jak ten
chłopiec zjawił się na czynie społecznym. Ale dzielnie pracował z Aleksandrem Grigoriewiczem. Zrobiliśmy im
zdjęcie i wystawiliśmy je na portalu.
Wyszedł bardzo sympatyczny obrazek.
Na innych zdjęciach tajemniczego
blondynka pokazano w towarzystwie
białoruskiego przywódcy na meczu
hokejowym i wyborach Miss Białorusi.
Kolejna porcja fotografii Łukaszenki
z chłopczykiem pojawiła się z okazji
wizyty prezydenta w Turowie, gdzie
świętował Wielkanoc. Na jednej z nich
Łukaszenko razem z chłopczykiem zapalają świeczki w cerkwi. Na drugim
– są razem z duchownym. Stojący
przed ołtarzem Łukaszenko lewą ręką
trzyma chłopczyka, a prawą ma wsuniętą za guziki marynarki. Na kolejnym
zdjęciu Łukaszenko i chłopczyk idą
ulicami Turowa. Jeszcze na innym
– chłopczyk trzymając tatę za rękę, wita się koło cerkwi z miejscowymi
dziećmi.
Dlaczego „tatę”? Agencja „Interfax”
jako pierwsza poinformowała, że „Łukaszenko ma trzech synów, a najmłodszy – Mikołaj – ma cztery lata”.
Potem bez żadnych wyjaśnień tę wia-
domość usunięto, jednak zdążyło ją
przedrukować wiele mediów.
W oficjalnym życiorysie znajdującym się na stronie internetowej prezydenta Republiki Białoruś nie ma informacji o jego dzieciach. Do niedawna
wiadomo było o dwóch prezydenckich synach – urodzonym w 1976 roku
Wiktorze i młodszym o trzy lata Dmitriju. Pierwszy jest pomocnikiem prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego i członkiem Rady Bezpieczeństwa,
a drugi kieruje prezydenckim klubem
sportowym.
W oficjalnej biografii prezydenta nie
ma też informacji o tym, że jego żona
73
mi milionów ludzi”, by doczekać się najważniejszego punktu imprezy – defilady.
Rozpoczęli ją najmłodsi uczestnicy
– werbliści, uczniowie wojskowych
szkół muzycznych, po których przemaszerowały poczty sztandarowe
wszystkich frontów II Wielkiej Wojny
Ojczyźnianej i kolumny studentów
szkół i akademii wojskowych. Przygrywała im w specjalnym rytmie, wymuszającym tempo 120 kroków na minutę, orkiestra złożona z ponad 500 muzyków. Razem osiem tysięcy żołnierzy.
Potem nadjechały pojazdy, od samochodów opancerzonych „Tygrys”, poprzez bojowe wozy piechoty i desantu,
czołgi T-90, po największą dumę armii
– wyrzutnie rakiet taktycznych „Iskander – M” i przenoszących głowice jądrowe pocisków balistycznych „Topol”, które mogą razić cele na odległość ponad 10 tys. kilometrów. Żeby
czasem ludziom z nieodpowiedzianymi ambicjami nie przyszły głupie pomysły.
Paradę zakończył przelot na minimalnej wysokości kilkudziesięciu Mi,
Su, MiG-ów, iłów i największy na świecie transportowy An-124 „Rusłan”. Lotnicy popisywali się tuż nad dachami
domów m.in. umiejętnościami tankowania w powietrzu.
Premier Putin jakby się uśmiechnął.
ANDRZEJ BERESTOWSKI
(Na podst. „Komsomolskiej Prawdy”,
„Kommiersanta” i kanału ORT1)
Galina od dawna mieszka sama w rodzinnym Szkłowie, otoczona troskliwą
opieką służb specjalnych i odizolowana od świata zewnętrznego. Podobnie
jak o roli, jaką w życiu prezydenta pełni (lub pełniła) doktor Irina Abelskaja,
która jeszcze pięć lat temu była osobistą lekarką prezydenta, a potem znikła z jego otoczenia…
Fakt, że Łukaszenko ma trzecie
dziecko, już dawno stał się tajemnicą
poliszynela. Plotki na ten temat rozpowszechniły się jeszcze w 2004 roku.
Sam białoruski przywódca po raz
pierwszy wspomniał o synu dopiero
trzy lata później. – Najmłodszego będę
przygotowywał na następcę. Może dopiero trzeci będzie prezydentem – wypowiedział zagadkową wówczas kwestię.
Potem, 30 grudnia ubiegłego roku,
podczas wizyty w „Wiosce Dziecięcej
– SOS” Łukaszenko podzielił się swoimi planami na noc noworoczną, zapowiadając: „[Moje] dorosłe dzieci
świętują Nowy Rok osobno, a ja z maluchem – w swoim domu”.
A od niedawna mały chłopczyk zaczął regularnie pojawiać się publicznie
z przywódcą państwa. Zaś Łukaszenko kwestię o „swoim następcy” zdążył
powtórzyć już trzy razy… (cez)
Na podst. „Naszej Niwy”, „Komsomolskiej
Prawdy w Biełorussii” i „Chartyi 97”
Fot. Katarzyna Zalepa
a2074-75.qxd
2008-05-10
12:47
Page 2
74
SZKOŁA PRZEŻYCIA
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Czy kondomy wywołują u mężczyzn bóle pleców? Wrażenia Niemki z pobytu w Kabulu
Jak nitki połączyły kobiety
Afganistan
Był lipiec 2005 roku.
Nie było łatwo dostać się
do Afganistanu.
Mój paszport nie wrócił
z konsulatu.
Zarządowi DAI (Niemiecko-Afgańska Inicjatywa – organizacja, w której Niemcy i Afgańczycy
wspólnie pracują na rzecz odbudowy Afganistanu) przyrzekłam,
że na miejscu podporządkuję się
afgańskim zwyczajom i nie odważę się na żadną prowokację. Dopiero wtedy nacisnęli konsula. Po
tygodniach oczekiwania przyszła
w końcu wiza. Tego samego dnia,
kiedy uwolniono uprowadzoną
Włoszkę Clementine. Trzy dni później odleciałam do Kabulu. Dotarłam do Laghmani, wioski na północ od Kabulu. W latach 2003
i 2004 DAI zorganizowało tam dla
stu wdów kurs krawiecki. Każda
uczestniczka otrzymała maszynę
do szycia. DAI miało nadzieję, że
dzięki temu kobiety będą niezależne finansowo. Tak się nie stało.
Nasze europejskie wizje okazały
się za bardzo oderwane od ich rzeczywistości. Afganki były zbyt zajęte myśleniem, jak przeżyć następny dzień, aby planować przyszłość. W wielu przypadkach kobietom nie wolno opuszczać miejsca zamieszkania. Siedem hafciarek nie mogło nawet wyjść z domu, aby
odebrać pieniądze
za pracę.
Pytałam je o wszystko. Także
o środki antykoncepcyjne. Afganki
odpowiedziały mi, że kondomy
wywołują u mężczyzn bóle pleców.
Gdy pokazałam im zdjęcie moich
czterech synów, zapytały mnie,
dlaczego na nich poprzestałam.
Zaczęły mi współczuć, że nie mam
córki. W Laghmani żyje rodzina,
która ma 14 córek, gdyż mężczyzna życzy sobie syna. Rozmowy
prowadziłam dzięki tłumaczce. To
Afganka Weeda, która wiele lat
spędziła w Monachium. Hafciarki
przyjęły ją bardzo serdecznie, dlatego to ona będzie im przekazywać pieniądze. Do tej pory robili to
mężczyźni, lecz nie mogli bezpo-
średnio patrzeć na kobiety, co bardzo utrudniało wypłaty.
W Kabulu mieszkałam u 7-osobowej rodziny. Najlepiej dogadywałam się z synami, bo znali trochę angielski. Muszę przyznać, że
afgańskie kobiety mówią bardzo
dużo, a komentują bez końca. Nie
bardzo pozwalano mi, abym robiła
coś w ich domu. Gdy uparłam się,
że będę prała swoje rzeczy, kobiety dziwiły się temu. Byli bardzo gościnni. Synowie odstąpili mi nawet
swój pokój, a cała rodzina spała
w drugim pokoju. Tam też jedli.
Bezpośrednio na ziemi, na której
rozkładano ceratę. Krzeseł ani stołu nie było. Siedzieli na podłodze
na matach, które służyły im także
do spania. Pod koniec pobytu miałam wrażenie, że w pewien sposób
przyswoiłam sobie afgańskie zachowanie. Omawianie na nowo tematu z różnych punktów widzenia.
Przekładanie podjęcia decyzji na
jutro albo na pojutrze. Zaczynanie
czegoś, ale niekończenie tego za
pierwszym razem.
Afgańscy mężczyźni byli mili
i szarmanccy, ale tylko dla mnie.
Gorzej traktowali
swoje kobiety,
matki, córki i siostry. Rozmawiałam z nimi o tym, ale nie rozumieli,
o co mi chodzi. Taki jest świat islamu. Kobiety są po to, aby obsługiwać mężczyzn. Muzułmanki uważają to za naturalne i nie wchodzi
w rachubę, aby się temu sprzeciwiać. Potrzeba minimum trzech
generacji, aby kobiety mogły tu
podejmować wolne decyzje. Było
mi naprawdę ciężko, gdy żegnałam się z Afgankami. Czułam się,
jakbym je zostawiała na lodzie.
Między innymi dlatego w maju
2006 roku wróciłam do Afganistanu. Wtedy zauważyłam, że mieszkańcy Laghmani mają powiększoną tarczycę. Problem ten dotyczy
całego Afganistanu, kraju wysokogórskiego, w którym ponad 4/5
powierzchni zajmują góry. Powodem jest brak jodu. Prawie nikt
w Laghmani nie wiedział, że należy
używać sól jodowaną, aby uchronić się przed chorobami tarczycy.
(…) Znów mieszkałam u rodziny,
a tu rewolucja. Zniknęły burki, które rok temu wisiały na gwoździu
przy
drzwiach
wejściowych.
Oprócz tego 20-letnia córka poszła pierwszy raz do szkoły. Sukces po latach ucisku i licznych
przeprowadzkach. Oczywiście mu-
siała dostać na to zezwolenie ojca.
Nie zmienia się jednak sytuacja
w kwestii zamążpójścia. Wielu
młodym kobietom, które spotkałam na wsi i w mieście, to rodzice
wybierali mężów. W dużych rodzinach często dobierani do pary są
kuzyn z kuzynką. Ze względów finansowych poszukiwani są też
małżonkowie spoza rodziny, wtedy
zazwyczaj przyszła młoda para nie
ma nawet okazji, aby się zobaczyć
przed weselem. Coś się jednak
zmienia. Młoda generacja w Kabulu uczy się pilnie angielskiego. I tak gdy spotykani na ulicy
starsi Afgańczycy nawet boją się
spojrzeć obcokrajowcowi w oczy,
tak młodzi chętnie zagadują do
nich po angielsku.
Kabul jest strasznie brudny. Zaledwie parę ulic ma asfalt, nad
resztą
unoszą się
tumany kurzu.
Tym razem mogłam poznać miasto w czasie deszczu. W kilka minut z pyłu powstało błoto. Ciężko
powiedzieć, co jest gorsze. Płace
nadal są tak niskie, że nie pozwalają przeżyć. Afgańczyk łapie się
każdego zajęcia, albo po prostu
kradnie. Kobiety rzadko są na płatnych posadach, jedynie nieliczne
nauczycielki i pielęgniarki.
Ostatni raz do Afganistanu wybrałam się zimą 2006/2007. Było
przejmująco zimno. Kabul leży na
wysokości 1800 m n.p.m., a Laghmani jeszcze wyżej. Mimo mrozu,
Afgańczycy nie nosili więcej ubrań
niż latem. Niektórzy chodzili po
śniegu boso, albo w butach z plastiku. Trzęśli się całymi dniami, ale
zachowywali się tak, jakby nic się
nie dało na to poradzić. Mimo zapalenia płuc, kobiety chodziły boso. Metalowe drzwi wejściowe tak
samo jak latem były otwarte na
oścież. Nawet okna były tylko
przymknięte, więc w całym domu
panowały przeciągi. Temperatura
w środku wahała się od 3 do 5
stopni. W największym pokoju było cieplej, bo stał tam bokhori
– piecyk z blachy. Paliły się w nim
trociny. Byłam zaskoczona, że ich
mała ilość wystarczy na ogrzanie
tak obszernej izby przez 10 godzin. Na środku pokoju stał niski
stelaż przykryty grubą pikowaną
kołdrą, która sięgała z wszystkich
stron do samej podłogi. Czasami
ta konstrukcja służyła jako stół, ale
ważniejsza była jej inna funkcja.
Pod nią wkładano metalową puszkę wypełnioną żarem. Mężczyźni,
którzy zimą nie mieli nic do roboty,
godzinami siedzieli na poduszkach, z podbrzuszami schowanymi pod kołdrami. Drewno w Afganistanie jest bardzo drogie i wielu
nie stać na taki luksus jak ogrzewanie się. Tacy ludzie między godziną 10 a 15 ogrzewali się na
słońcu.
Była masa śniegu. Miałam
szczęście, że w ogóle samolot wylądował w Kabulu, bo to nie jest tu
takie oczywiste. Padało całymi
dniami, mimo to zdecydowałam
się jechać samochodem. W nocy
śnieg zamienił się w lód. Droga
z Kabulu do Charikar wyglądała
jak lodowisko, a auto miało łyse
opony. Pomyślałam: kilka pięknych haftów nie jest warte ryzyka.
Jakby tego wszystkiego było mało, nikt z moich afgańskich znajomych nie przypomniał mi, iż w tym
czasie obchodzone jest święto Id.
A co za tym idzie, nie wolno odwiedzać kobiet. Nie mogłam się
więc zobaczyć z moimi hafciarkami ani nawet z tłumaczką. Id al-Adha jest tak ważne dla muzułmanów jak dla nas Boże Narodzenie. To „Święto Ofiary”, na pamiątkę tej, którą Abraham złożył Bogu.
Kupuje się wtedy owcę i rytualnie
ją szlachtuje. Przez cztery dni
Afgańczycy odwiedzają rodziny
i krewnych. Gościom serwuje się
ciasto i herbatę. Jada się też dużo
mięsa.
Według tradycji
jedna trzecia zabitej owcy powinna być oddana potrzebującym,
a reszta równo podzielona na
krewnych i najbliższą rodzinę. Na
śniadanie jedli zupę wygotowaną
z owczych nóg. Rodziny Haskimi,
u której mieszkałam, tak jak i większość Afgańczyków nie było stać
na całą owcę. Kupili na bazarze
kawałek baraniny. I wtedy dotarła
wiadomość, że powieszono Husajna. Wstydziłam się, że wybrano
na egzekucję akurat pierwszy
dzień najważniejszego muzułmańskiego święta. Tylko nieliczni
w Afganistanie popierali Husajna,
ale dla wszystkich był muzułmaninem. Solidaryzowali się z nim. Czy
prowokacja musiała iść aż tak daleko? (pku)
PASCALE GOLDENBERG
(Na podst.: www.deutsch-afghanische-initiative.de)
a2074-75.qxd
2008-05-10
12:46
Page 3
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
75
PRZED OLIMPIADĄ
Garnitur i sandały w hotelu Beijing
Chiny
Jak cię widzą, tak cię piszą.
A w Pekinie strój wielu przedstawicieli płci brzydkiej wygląda,
jakby był szyty w awangardowych
zakładach krawieckich według
wskazań Arkadiusa lub Dolcego
i Gabbany. Zwłaszcza w konfrontacji z utartymi opowieściami, że
w Chinach wszyscy ciągle chodzą
w siermiężnych mundurkach à la
Mao Zedong, cieszy to oko i miło
zaskakuje.
Mężczyźni bowiem prezentują się
fantazyjnie, zupełnie jak modele na
wybiegach reklamujący najnowsze
kolekcje. Ale wystarczy się jeszcze
trochę porozglądać, żeby stwierdzić, iż wielu pekińczyków – od małego do dużego – ubiera się też mało gustownie, zgrzebnie i przaśnie.
W stylu wołającym o pomstę do nieba, wbrew trendom lansowanym
przez kreatorów mody i estetyce.
W Pekinie można się natknąć na
dżentelmenów wbitych w kombinację garnituru i sandałów, co kiedyś
widywano także w Polsce. I odwrotnie niż na przyjęciu w pekińskim hotelu Beijing, na bankiecie w warszawskim Sheratonie tak ubranych
panów już się nie uświadczy. W Pekinie nie jest też rzadkością widok
elegantów w szortach, klapkach
i skarpetkach zrolowanych w obwarzanek. Na ulicy można jeszcze zobaczyć dzieci w portkach z klapką
uchylaną na siedzeniu. Ma ona zastosowanie, gdy brzdąca przyciśnie
fizyczna potrzeba podczas relaksacyjnej przechadzki czy zakupów
z mamą. I wtedy opiekunka nie zawaha się wysadzić berbecia nawet
na środku chodnika, mając ułatwioną misję dzięki oryginalnej klapce.
Ale próżno oczekiwać, że uprzątnie
pobojowisko pozostawione przez
podopiecznego.
Takie odosobnione zachowania
przyciągają uwagę i szokują, ale nie
one, lecz tłumy kobiet nadają ton
i barwę pekińskiej ulicy, reprezentantek płci pięknej do wyboru, do
koloru. Przemierzają stolicę
tanecznym krokiem
baletnicy, drobią zgrabnymi stópkami albo też ociężale człapią i stawiają nogi do środka. Dla uniknięcia
ścisku w środkach komunikacji miejskiej tysiące pekinek korzysta z rowerów. To są te, które nie wstydzą
się obciachu, za jaki w niektórych
kręgach pekińskich poczytywana
jest dziś jazda rowerem, wyśmiewa-
na jako przeżytek i oznaka zacofa- nie filmy czy żurnale, nabierają zania. Tymczasem ci, co się śmieją, strzeżeń do swego ciała. Przede
w godzinach szczytu płaczą, tłocząc wszystkim dokucza im kształt nosów.
się w metrze, autobusach i trolejbu- Nie dlatego, że są one wydatne, bo
sach, złorzeczą unieruchomieni nie są, lecz dlatego, że są wykończow swoich autach. W różnych porach ne szerokimi nozdrzami. Kompleks
dnia i nocy po olimpijskiej metropo- jest duży, więc wiele dziewczyn z zamożnych rodzin czy tych, które dorolii śmigają miliony rowerów.
A co się tyczy kobiet, to general- biły się sponsorów z pokaźnymi konnie w Państwie Środka jest ich o 40 tami, często decyduje się na zabieg
milionów mniej niż mężczyzn. Dys- zwężenia tego narządu.
proporcja się pogłębia i jest wyniW salonach chirurgii
kiem faktu, że najwięcej potomstwa
plastycznej,
przychodzi na świat na wsi, gdzie do
ciężkiej roboty w polu i zagrodzie
dawniej nielegalnych, a dziś przepotrzeba męskich rąk. A gdy się ro- żywających oblężenie, wydłużają
dzą dziewczynki, to nie zawsze są też powieki. Powiększają sobie biuakceptowane. Zdarza
się, że rodzice porzucają je na pastwę losu. Ale w samym Pekinie nie sposób dostrzec deficytu dziewcząt. Każdy znajdzie
dla siebie coś miłego: małą lub wysoką,
wyglądającą skromnie albo modnie wystrojoną, jak paryżanka czy rzymianka. Panie są ładne, ale – co
warto wiedzieć – uroda
zdecydowanej
większości z nich nie
powala. Plusem nawet tych mało urodziwych jest to, że, krótko mówiąc, są egzotyczne. Mogą więc liczyć na taryfę ulgową
wobec swych niezbyt
rzucających
się
w oczy piersi, mniej
lub bardziej zakrzywionych nóg, wąskich bioder, ud i łydek. Za to natura obdarowała je drobnymi
kostkami oraz pięknymi włosami – gęstymi,
prostymi
i twardymi jak struny,
czarnymi jak smoła.
Młode panny mogą
mieć fryzury blond Chińska kobieta może być modnie wystrojoczy nawet rude. Są na, niczym paryżanka czy rzymianka
Fot. PAP/EPA
one jednak skutkiem
wizyty u stylistki, efektem pogoni za sty. Jeszcze niedawno na ich skorytym, by dorównać Europejkom czy gowanie trzeba było w Pekinie wyAmerykankom. Naturalna blondyn- dać 5 tysięcy dolarów, ale za sprawą
ka to rarytas, i jak się taka pojawi, popytu koszty nieubłaganie rosną.
zaraz okrzykuje się ją białym kru- Poza tym boomowi na podobne
kiem. Trąbią o niej media. Może wte- usługi towarzyszy deficyt fachowdy dostać okolicznościowe imię, ców, i trzeba uważać, by nie wpaść
w przekładzie brzmiące jak Jasny w ręce partaczy. W zeszłym roku fuStrumień Światła czy Refleks Księży- szerzy oszpecili około 20 tysięcy
ca na Wodnej Toni.
Chinek.
Niektóre chińskie niewiasty, jak tylDla niektórych z nas pobyt na letko dorosną i napatrzą się na zachod- niej olimpiadzie może być nie tylko
(9)
okresem rozpalonych sportowych
emocji, ale też silnym bodźcem do
posmakowania wdzięków miejscowych dziewcząt. Tym bardziej że będą się same napraszać. Kontrolujące prostytucję gangi szykują desant
profesjonalistek z całych Chin. Chcą
do maksimum zdyskontować obecność w Pekinie tysięcy żądnych
uciech
obcokrajowców,
więc
w sierpniu można się tam spodziewać zatrzęsienia panien lekkich obyczajów. Rozwiązłość bez granic może jednak drogo kosztować, o czym
przekonał się m.in. Włoch Michele,
pracę zawodową w Pekinie często
gęsto przeplatający romansami
z nastoletnimi Chinkami. Niektóre
u niego mieszkały, zwłaszcza pochodzące z prowincji ubogie studentki z przepełnionych akademików. Waletując u Michele, myślały,
że złapały Pana Boga za nogi. Później ciężko je było wyprosić, lecz
prawdziwe schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy jedna z niezliczonych partnerek Włocha zaszła w ciążę. Z dnia na dzień potomek Casanovy stał się przedmiotem szantażu
ze strony rodziców ciężarnej. Groziła mu konfiskata paszportu i uziemienie w Pekinie. Uniknął tego, dogadując się na 5 tys. dolarów, jakie
dał tacie i mamie, którzy nakłonili
córkę do aborcji. W Chinach przerywanie ciąży jest pospolitym aktem.
Kompromis uwolnił Michele od
wpadnięcia w szpony pekińskich sądów. Jego sprawa była ewidentna
i przegrałby ją jak amen w pacierzu.
Ale obcy często przegrywają, nawet
jak nie są winni. Dla chińskiego
wymiaru
sprawiedliwości
logika i stan faktyczny nie grają
bowiem roli, jest on irytująco stronniczy. Zagraniczny pechowiec musi
być przygotowany na nieprzyjemności nawet wtedy, gdy np. dojdzie do
kraksy, której nie on spowodował.
Policja nigdy nie ma wątpliwości, kto
za to odpowiada. Znane są przypadki, że chińscy kierowcy celowo potrącają cudzoziemskie pojazdy, by
wymusić haracz. I jeśli obcy od razu
się nie porozumie, nie wręczy żądanej kwoty „poszkodowanemu”, to
i tak później sądową decyzją będzie
musiał mu płacić z nawiązką. Zabezpieczeni są tylko obcokrajowcy jeżdżący na numerach dyplomatycznych, bo przysługuje im przywilej
nietykalności. Ci mogą zlekceważyć
szantażystów, chyba że nie znając
swoich praw, wdadzą się w scysję
i pozwolą złupić.
HENRYK SUCHAR
a2076-77.qxd
2008-05-10
12:44
Page 2
76
STYL I OBYCZAJE
Trudna młodość
W. Brytania
Młode Szkotki mające po dwadzieścia lat przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu uprawiają seks i wypijają 9,5 jednostki alkoholu. Większość z nich jest w swojej szczytowej
formie zdrowotnej, ale gdy dobiegną
trzydziestki, ich skóra zacznie się zauważalnie starzeć i niezdrowy tryb
życia zbierze swoje żniwo.
Wypijanie tak dużych ilości alkoholu
przez młode kobiety prowadzi do
uszkodzenia wątroby, które we wczesnym etapie nie ma objawów. Lekarze
często diagnozują
marskość wątroby
u kobiet mających trzydzieści lat,
a które wcześnie zaczęły spożywać alkohol. Bezpieczny limit dla kobiet to
czternaście jednostek alkoholu tygodniowo, ale nie więcej niż trzy dziennie.
A te wartości łatwo przekroczyć, gdyż
już kieliszek wina (125 ml) ma 1,5 jednostki alkoholu. Im częściej przekracza
się zalecany limit, tym większe ryzyko
rozwoju raka piersi i otyłości.
Poza tym, jedna na dziesięć kobiet
zarażona jest chlamydią, bakterią przenoszoną drogą płciową, która nieleczo-
na może prowadzić nawet do niepłodności. Większość z zarażonych kobiet
nie ma żadnych objawów i nie wie, że
coś im dolega, warto więc zrobić test
na obecność tej bakterii. Lekarze zalecają również, by w nawyk weszły badania cytologiczne wykonywane raz na
trzy lata, w celu profilaktyki raka szyjki
macicy. Kobiety, które stosują doustne
środki antykoncepcyjne (a jest ich
w Wielkiej Brytanii 3,5 miliona) z pewnością doceniają płynące z nich korzyści, głównie mniej bolesne miesiączki
i ładną skórę. Jednak jeśli cierpią na
bóle głowy, mdłości i wahania wagi, powinny zmienić ich rodzaj.
Mając dwadzieścia lat, kobiety często
dla ładnego wyglądu stosują restrykcyjne i głodowe wręcz diety, które kończą
się efektem jo-jo. Przez chwilę zapewniają ładny wygląd, ale stosowane przez
dłuższy czas prowadzą do „przyklejenia
się” dodatkowych kilogramów. Dietetycy zalecają raczej zmienić codzienne
nawyki żywieniowe,
spożywać produkty o niskim indeksie
glikemicznym, pięć porcji warzyw i owoców każdego dnia i pić dużo wody. Polecane są też produkty bogate w wapń,
który wzmacnia kości i chroni przed
osteoporozą. Tu polecane są produkty
niskotłuszczowe, orzechy i zielone warzywa. Spacery w słoneczne dni wy-
Rezygnacja z macierzyństwa jako wolny
wybór – a nie poświęcenie czy niemożność
– to naczelne hasło kobiet NO KID
Bezdzietność z wyboru
Włochy
Stop rodzeniu dzieci! Pochwała
bezdzietności. Prowokacja, dobra rada, a może kobieca przewrotność?
Ruch na rzecz świadomego niemacierzyństwa rozrasta się.
Owulacja to kobiecy przywilej, a nie
zapowiedź wyrzeczeń. Gotowość do
reprodukcji jako elitarny rodzaj powołania. We Włoszech, mentalnie zdominowanych przez dorosłych maminsynków i Kościół katolicki, apel o bezdzietność z wyboru musi szokować. W kraju, gdzie epatowanie z okładek tygodników ciężarnymi brzuchami uchodzi
za manifestację kobiecości w rozkwicie, zamiar nieposiadania dzieci może
tylko gorszyć: O tempora! O mores!
„Wychowanie dzieci jest kosztowne.
Koniec z czasem tylko dla siebie. Dzieci stają się ołowianą kulą u nogi – szko-
dzą karierze, związkom, a nawet planecie”. Tych powodów, dla których nie
warto się rozmnażać, jest dokładnie
czterdzieści – więc sporo. Dlatego Corinne Meier, która je skatalogowała, nie
zawahała się zaapelować: Włoszki, nie
naśladujcie waszych francuskich kuzynek i nie róbcie sobie dzieci! Corinne
nie jest gołosłowna – żeby się przekonać, sama spróbowała. I teraz, chociaż
ma dwójkę pociech, innych namawia
do niepowielania genów. Książka Corinne „NO KID – 40 argumentów, aby
nie mieć dzieci” najpierw podzieliła
Francję (statystyka urodzeń wynosi 2,0
dziecka na kobietę), a obecnie rozpala
Włochy (ze wskaźnikiem 1,33 dziecka
na kobietę).
Rezygnacja z macierzyństwa jako
wolny wybór – a nie poświęcenie czy
niemożność – to naczelne hasło kobiet
NO KID. Kobiet w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami, które łączy jedynie sposób myślenia – myślenie NO
KID. Ten termin, „no kid”, tak jak nie-
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
zwolą produkcję witaminy D, która ułatwia wchłanianie wapnia z pożywienia.
Częstym powodem odwiedzin, lekarza jest też stres dotyczący macierzyństwa i presja w pracy. Fizycznie kobiety
w wieku dwudziestu lat są w swojej
szczytowej formie, jeśli chodzi o rodzenie dzieci, jednak wiele z nich nie jest
gotowych emocjonalnie i nie będzie
jeszcze przez kolejnych kilka lat. Lekarz
Gary Hamilton chciałby, by dwudziestoletnie kobiety zaczęły myśleć o swojej płodności dopóki są wciąż młode
– by unikały możliwości zarażenia chorobami przenoszonymi drogą płciową,
rozsądnie stosowały antykoncepcję,
ograniczały alkohol i odstawiły narkotyki. Jedna na pięć par ma problemy
z poczęciem i o tym, zanim będzie za
późno, powinny pamiętać wszystkie
kobiety, nawet jeśli jeszcze nie chcą
mieć dzieci.
Kolejnym problemem dwudziestolatek są bolesne miesiączki, które skutecznie przykuwają do łóżka aż 10%
kobiet, a 40% uniemożliwiają skupienie
się w pracy. Ćwiczenia i dobra dieta
mogą zapobiegać silnym skurczom
i bólom, podobnie jak leki rozkurczowe
i pigułki antykoncepcyjne.
Mimo wszechobecnych ostrzeżeń
i dużego ryzyka rozwoju wielu chorób,
aż jedna czwarta szkockich kobiet pali
papierosy. Lepiej rzucić ten nieelegancki nawyk i przeznaczyć zaoszczędzone
pieniądze na ubezpieczenie zdrowotne
– teraz jeszcze nie będzie potrzebne,
ale przyda się już za kilka lat.
gdyś określenie „cyganeria” z powieści
Murgera, które zdefiniowało środowisko artystycznej bohemy, wszedł już do
języka potocznego. Wyznawczynie filozofii bezdzietności podkreślają, że bez
dzieci nie czują się ani gorsze, ani pozbawione uczuć wyższych – i to nawet
w Italii, gdzie panuje kult przyszłych
mam i gdzie żadna osoba publiczna
bez zgody swojego PR-owca nie przyznałaby się, że rodzicielstwa w ogóle
nie ma w planach.
Hasła bojowe frontu bezdzietnych
brzmią: „Nie bądźcie żywymi inkubatorami! Kobiety realizują się również poza
macierzyństwem! Chcecie równouprawnienia – przestańcie rodzić dzieci!”. Pomimo że kontrowersyjne, to jednak inicjują dyskusje. A o ten cel chodzi: o gadanie, żeby świadoma bezdzietność nie była tabu. Bo rozmawiając, można swoją postawę obronić. Od
gadania do tolerancji jest już całkiem
blisko.
Mnóstwo znanych włoskich kobiet
z pierwszych stron gazet nie ma dzieci.
Okazuje się, że zaplanowany brak potomstwa to nie jest nowe zjawisko, a jedynie świeżo nazwane. Pisarka Susanna Tamaro, rocznik 1957, bez zażenowania przyznaje, że nigdy nie pragnęła
zostać matką. Pamięta, jak w dzieciństwie koleżanki, puchnąc z dumy,
pchały wózki z lalkami, a jej to w ogóle
Najczęstszym problemem ze skórą
dotykającym dwudziestoletnich kobiet
jest trądzik, który powinien być leczony.
Jednak już w wieku 25 lat skóra zaczyna się zauważalnie starzeć, gdyż następuje naturalny proces spowolnienia regeneracji naskórka. Kobiety, które nie
palą i unikają słońca, dłużej zachowają
młody wygląd, natomiast
wielbicielki opalania
zauważą wyraźne oznaki starzenia
skóry już w wieku trzydziestu lat. Prawdą jest również, że włosy pierwsze mogą zdradzić wiek. Stylista Neil Stitt mówi, że czasami siwe włosy pojawiają się
już u szesnastolatek.
Dr Hamilton ubolewa, że ludzie nie myślą o swoim zdrowiu psychicznym. Dlatego żyją w ciągłym stresie. Ulegają wszechobecnemu konsumpcjonizmowi, wydają
wszystkie pieniądze na buty, nie zastanawiając się, za co zapłacą rachunki.
Sonya Steller uważa, że najczęstszymi problemami młodego wieku są
depresja i stres. Opuszczenie domu
i stanie się studentem może być trudne, a jedzenie, spanie i opiekowanie się
samym sobą często schodzi wtedy na
dalszy plan. – Przynależność do społecznej grupy jest bardzo ważna i chęć
przypodobania się innym może doprowadzić do nadużywania alkoholu, narkotyków i seksu. Bycie młodym jest postrzegane jako czas beztroski, tymczasem stawanie się dorosłym często jest
długim i bolesnym procesem. (ak)
Na podst. „The Scotsman”
nie interesowało. Żadnych emocji. Gorzej – nuda.
Natalia Strozzi, rocznik 1977, przez
wiele lat tancerka klasyczna, dzisiaj aktorka i bizneswoman, powtarza, że nie
ma czasu na trzeci etat. Często profesjonalistki, które całkowicie poświęcają
się swojej pracy – jak Natalia albo adwokat Giulia Bongiorno, rocznik 1966
– muszą rozstrzygnąć: praca albo dzieci. Bongiorno także postawiła na pracę.
Twierdzi, że decyzję podjęła co najwyżej z odrobiną żalu, ale czy ze wstydem? Nie, skądże, nie żartujmy, dobry
wybór to nie wstyd.
Pokolenie 30- i 40-latek NO KID przez
społeczeństwo postrzegane jest dwojako: albo jako generacja skrajnych
egoistek, albo wręcz przeciwnie – osób
niezwykle odpowiedzialnych. Kiedyś
prekursorki ruchu – współcześnie panie w podeszłym wieku – aby kultywować ideę przemyślanego niemacierzyństwa, musiały być niezależne finansowo i intelektualnie. Wówczas unikanie macierzyństwa napiętnowywało
bardziej niż bezpłodność. Teraz kobiety
NO KID nie mają dzieci, bo zwyczajnie
nie pragną macierzyństwa, nie chcą się
wmanewrować w odpowiedzialność na
całe życie. I już. W ich życiu dzieją się
inne rzeczy.
AGNIESZKA NOWAK
(Na podst. „Corriere della Sera”)
a2076-77.qxd
2008-05-10
14:41
Page 3
Jak nasi sąsiedzi oceniają podróż przez Polskę?
Przydrożny folklor
Litwa
Z Litwy do Europy Zachodniej
można dostać się, jadąc tylko
przez Polskę. Ponieważ jest to
kraj tranzytowy, na polskich
drogach częściej niż w innych
krajach Europy widać samochody z rejestracjami z krajów bałtyckich i z Rosji. Tak naprawdę
niewielu litewskich kierowców,
którzy jeżdżą po drogach sąsiedniego kraju, chwali sobie to
przeżycie.
Prawie niemożliwe jest, żeby
przejechać przez Polskę, nie natknąwszy się na remont drogi.
Najczęściej problem blokowania
ruchu drogowego rozwiązywany
jest przez ustawienie świateł,
a wtedy ruch odbywa się wahadłowo. Kierowcy nie nudzą się
jednak, czekając na zielone światło. W większych wsiach zaraz wybiegają dzieci, które korzystając
z postoju samochodu, oferują mycie szyb. Nie pytają o zdanie właściciela samochodu, pokrzykują
tylko, żeby dać im złotówki,
a człowiek odjeżdża z
zasmarowanymi
szybami
i lżejszym o parę złotych portfelem. Inny problem stanowi komunikacja werbalna. W warsztatach
samochodowych, na stacjach
benzynowych czy w przydrożnych
barach naprawdę ze świecą można szukać pracowników, którzy
mówią po angielsku, niemiecku
albo rosyjsku. Ten problem dotyczy też policjantów.
Najwięcej do powiedzenia mają
kierowcy ciężarówek jeżdżący
w długie trasy po całej Europie.
Oni też najbardziej narzekają na
Polaków. Największą zmorą dla
jadącego w długą trasę kierowcy
są zbyt skrupulatni i po prostu
marudni celnicy i policjanci. Trzeba przyznać, że w tej kategorii,
zdaniem wyjadaczy od dawna jeżdżących po Europie, Polakom dorównują tylko Niemcy, którzy sieją
nie mniejszy popłoch. Od czasu
wejścia do strefy Schengen zniknął problem z funkcjonariuszami
na granicy, ale zaraz za przejściem granicznym Kalwaria – Budzisko często można natknąć się
na kilkanaście nawet policyjnych
ekip, które przyglądają się prze-
77
ŻYCIE W DRODZE
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
jeżdżającym ciężarówkom, co
rusz którąś zatrzymując do kontroli. Wśród litewskich kierowców
panuje od lat pogląd, że polscy
funkcjonariusze są szczególnie
wyczuleni na Litwinów i wręcz
uwielbiają się ich czepiać. Wszyscy zgodnie powtarzają: jeśli zatrzyma cię polski funkcjonariusz,
na pewno znajdzie powód, żeby
wlepić karę.
Wśród kierowców krąży mnóstwo historii o kosmicznych
wprost mandatach, jakie przyszło
płacić niejednemu Litwinowi. Podobno jeden z kierowców, który
nie przestrzegał rzetelnie czasu
pracy, jechał samochodem, który
według
funkcjonariusza
był
w złym stanie technicznym, musiał zapłacić karę w wysokości
około 16 tys. litów (do głównych
przewinień doszły jeszcze inne,
pomniejsze).
Funkcjonariusze, którzy kontrolują ciężarówki, nadzwyczajną
uwagę zwracają zwłaszcza na
czas pracy. Kierowca jadący
w kurs po Europie nie może pracować dłużej niż 10 godzin w ciągu dnia. Co 3-4 godziny powinien
sobie robić trwającą mniej więcej
40 minut przerwę. Łączny czas
pracy i odpoczynków w ciągu
dnia nie może przekroczyć 15 godzin, po których kierowcy należy
się 9 godzin odpoczynku. Dla
prowadzącego tyle godzin ciężarówkę oczywiste jest, że zdarzą
się kilkuminutowe odstępstwa od
tych zasad. Lepiej jednak, żeby
nie trafiały mu się one, jeśli będzie jechał przez Polskę. Funkcjonariusze Inspekcji Transportu
Drogowego potrafią zażądać diagramu z tachografu nawet z okresu dwóch tygodni! Podobno pewien kierowca musiał zapłacić
mandat w wysokości 1200 euro,
ponieważ przekroczył czas jazdy
o 5 minut. Nie było mowy, żeby
polski funkcjonariusz mu odpuścił.
Medal ma jednak dwie strony. Litwini jeżdżący
jemnie towar. Może więc problem
nie leży do końca w złym nastawieniu polskich funkcjonariuszy,
ale w tym, że stoją oni po drugiej
stronie barykady?
Jest też drugi temat, bardziej
przyjemny, który towarzyszy kierowcom w drodze: oczywiście
seks. Nie tylko każde dłuższe spotkanie na postoju sprowadza się
w końcu do tego ulubionego przez
kierowców ciężarówek tematu.
Również w czasie jazdy panowie
przez CB-radio wymieniają się komentarzami na temat stojących
przy drodze, wyzywająco ubranych dam. Nie ma co się oszukiwać, polskie prostytutki mają równie kiepską opinię jak polscy policjanci. Zdaniem Litwinów, są po
prostu… zbyt wymagające. Po
pierwsze, nie na wszystkie zachcianki klientów się godzą. Po
drugie, wiele z nich, zanim dopuści do zbliżenia, każe się klientom
ogarnąć. No cóż, nie można się
zresztą dziwić, skoro panowie nie
ukrywają, że potrafią w czasie kilkudniowej trasy ani razu nie wziąć
prysznica czy się ogolić. Ich
codzienna toaleta
sprowadza się zazwyczaj do
umycia zębów gdzieś na parkingu.
Mniej wybredne są panienki, które
do pracy w Polsce przyjechały ze
Wschodu. To one cieszą się większym powodzeniem u kierowców.
Ukrainki i Rosjanki to ulubienice Litwinów. Niektóre z nich nawet zdobyły sobie sławę, świadcząc usługi
na wyjątkowo – jak na trudne warunki pracy – wysokim poziomie.
Jedną z nich jest pracująca w Polsce, na parkingu „Europa”, Vika
z Ukrainy. Kierowcy chwalą sobie
jej świetną figurę, odpowiedni wiek
i oczywiście profesjonalizm. Ostatnio zaczęła się uczyć litewskiego,
żeby podnieść jakość usług.
Tak więc kierowcy chwalą sobie
mimo wszystko życie w drodze.
Wielu z nich ma na Litwie żony
i dzieci, a pracując w ten sposób,
można nieźle zarobić. Co z tego,
że część dochodów nie zawsze
pochodzi z legalnego źródła?
O tym, jak i o innych przeżyciach,
żony nie muszą się dowiedzieć…
(km)
Na podst. „Vilniuaus Diena”
w długie trasy
po cichu przyznają, że kontrabanda to codzienność w tego typu
pracy. Dlatego szczegółowe kontrole samochodów i ich stanu technicznego drażnią i niepokoją kierowców, którzy boją się nie tylko
mandatów, ale i tego, że policjanci
mogą wykryć przewożony potaREKLAMA
a2078-79 turystyka.qxd
2008-05-10
78
13:26
Page 2
POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT
Syberyjskie ABC
Rosja
Pierwsze promienie słońca przebijają leniwie zza horyzontu, powoli
rozpraszając mrok nad syberyjską
tajgą. Z pokładu samolotu rozpościera się niezwykły widok na bezkresny ocean drzew, gdzieniegdzie
tylko zakłócony błękitną wstęgą
Obu. Malowniczy pejzaż pochłania
mnie niemal zupełnie. Melodyjny
głos kapitana oznajmia konieczność
zapięcia pasów bezpieczeństwa – ląduję w Tomsku.
Port obezwładnia ascezą, nasuwając
raczej skojarzenie z prowincjonalnym
dworcem PKS niż z miejscem odpraw
dla pasażerów airbusa. Niemiłosiernie
długie oczekiwanie na bagaż – mimo
że na płycie lotniska jest tylko jeden samolot – urozmaicają mi niezliczone zastępy przewoźników, z których każdy
oferuje przejazd do centrum miasta wysłużoną, na oko dwudziestoletnią ładą
z mocno pękniętą przednią szybą i kierownicą umocowaną po prawej stronie,
jak dla ruchu lewostronnego. Dochodzi
piąta rano – wyboru nie ma, więc po
wytargowaniu satysfakcjonującej ceny
podejmuję ryzyko i docieram do zarezerwowanego hotelu przy placu Lenina. Wyciągnięta ręka Władimira Iljicza
spoglądającego z cokołu zdaje się witać przybyszów w budzącym się do życia mieście.
Tomsk został założony na początku XVII wieku jako warownia, jednak
żmudne poszukiwania śladów fortyfikacji nie dają rezultatu. Próbuję podpytać autochtonów, ale ci głównie dociekają, jak się tu dostałem i utyskują, że
do miasta nie dochodzi kolej transsyberyjska, a to oznacza marginalizację.
Przy okazji rozmów niektórzy definiują
mnie jako przybysza z byłych obwodów bałtyckich, co ma związek z moim
akcentem. Decyduję się na spacer
szlakiem drewnianych, zabytkowych
chałup, które podobno są chlubą miasta. Faktycznie Tomsk zachwyca
starą architekturą,
budynkami misternie zdobionymi
koronkowymi, drewnianymi ornamentami. Istnieją przypuszczenia, że zdobnictwo podhalańskie to w pewnym
stopniu efekt pobytu w Tomsku Stanisława Witkiewicza, który jeszcze jako
dziecko znalazł się tu wraz z rodziną
na zesłaniu.
Główna arteria miasta – prospekt Lenina, pełna jest lokali gastronomicznych. Według starej zasady wchodzę
tam, gdzie najwięcej miejscowych, ale
szybko przekonuję się, że to chybiony
wybór. Zamiast spokojnej restauracyjki
trafiam do sieciowego baru szybkiej
obsługi – Sybirskoje Bistro, gdzie posiłki serwowane są w amerykańskim
tempie i swoim wyglądem oraz smakiem zadowalają jedynie mało wymagających studentów. A tych na placach
i skwerkach Tomska bez liku – w mieście znajduje się osiem wyższych
uczelni, w tym najstarszy syberyjski
uniwersytet. Życie akademickie nadaje
ulicom niezwykłego kolorytu. Wśród
żaków pełno młodych ludzi z całej Rosji oraz byłych republik radzieckich
– Kirgistanu, Kazachstanu, Azerbejdżanu... W blaszanej budzie niedaleko
postoju taksówek kupuję tradycyjne
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
zajmuje obszar większy niż cała Polska. Dzięki pomocy księdza Andrzeja
Duklewskiego poznaję potomków polskich osadników z przełomu XIX i XX
wieku, którzy przybywali na Syberię
skuszeni
carskimi obietnicami
objęcia w posiadanie żyznej ziemi.
Wszyscy są dla mnie bardzo serdeczni, a od ujmującej staruszki dostaję nawet imponujących rozmiarów wędzonego łososia, którego przyniosła specjalnie na wieść o moim przyjeździe.
Ryba smakuje wybornie, a rozmowom
nie ma końca. Starsze pokolenie porozumiewa się jeszcze językiem dziadków, ale młodzi ulegli całkowitej asymilacji i po polsku znają co najwyżej kilka
modlitw. Syberyjska historia Polaków
to niemal wyłącznie pasmo prześladowań i cierpień. Aby zrozumieć ogrom
cisza potęgująca wrażenie wszechobecnego, totalitarnego zła.
Przede mną podróż koleją do Bijska.
Na dworcu dantejskie sceny – tłum
chaotycznie walczy o dostęp do
dwóch okienek kasowych, taksówkarze walczą o pasażerów, nagabując
wszystkich w zasięgu swojego wzroku,
a ja walczę o miejsce przy tablicy informacyjnej. Gdzieniegdzie grupki mężczyzn koją pragnienie mętnymi trunkami domowej roboty. Przed niektórymi
podróżnymi nierzadko tysiące kilometrów, zatem bagaże mają nieprzeciętne
gabaryty. Próbuję zorientować się,
o której dokładnie odchodzi mój pociąg, ale nijak nie mogę rozeznać się
w informacjach z tablicy odjazdów. Dopiero jakiś student z Kaukazu wyjaśnia
mi, że wszystkie kursy odbywają się
według moskiewskiego czasu i tak podawane są do ogólnej wiadomości.
Do prawosławnej cerkwi położonej na skarpie wiedzie wąski, wiszący most
bliny nadziewane mięsem. Smakują
wybornie. Podczas posiłku przyglądam się zaparkowanym samochodom
z większymi i mniejszymi „pajęczynami” na szybach. Stare wołgi, moskwicze czy łady kontrastują z importowanymi, luksusowymi autami nuworyszy.
To najlepiej obrazuje rozwarstwienie
społeczne współczesnej Rosji. Z refleksji wyrywa mnie przeszywające
pragnienie – czym przyprawiono to
mięso? Na szczęście niemal integralnym punktem każdego skrzyżowania
w Tomsku jest żółta przyczepa z kwasem chlebowym, sprzedawanym na
kubeczki za kilkadziesiąt kopiejek.
Niedziela – czas odszukać rodaków
przyjeżdżających do katolickiego kościoła z miasta i okolic, przy czym
określenie okolica ma tu wymiar bardzo umowny, ponieważ obwód tomski
tych represji, udaję się do muzeum
w byłym gmachu NKWD, gdzie niegdyś mieściło się więzienie. Kustoszem jest Wasyl Haniewicz, z pochodzenia Polak. Pierwsze doznanie po
przekroczeniu grubych, stalowych
drzwi to przenikliwy chłód oraz złowrogi mrok tego miejsca kaźni. W podziemiach, na podłogach okratowanych
cel, dostrzegam zaschnięte, brunatne
plamy krwi. Wśród eksponatów wyroki
śmierci wydane przez trybunały wojskowe i fotografie tysięcy ofiar, również
Polaków przymusowo deportowanych
w okolice Tomska. W innym pomieszczeniu drewniany stół z aktami skazanych, obraz z wizerunkiem Dzierżyńskiego i stara lampa do przesłuchań.
Na ścianie wisi olbrzymia mapa ZSRR
z zaznaczoną gęstą lokalizacją łagrów.
Wszędzie panuje cisza. Przerażająca
Czekam, obserwując i podróżnych,
i odprowadzających. Tych drugich
wcale nie jest mniej od tych pierwszych. Stoją na peronie do momentu
odjazdu pociągu, żegnają się z bliskimi, a po ruszeniu składu, jak jeden
mąż, biegiem przesuwają się wraz
z nim, by możliwie długo machać
chustkami odjeżdżającym – komiczny
obrazek. Nareszcie na stację podjeżdża mój pociąg. Wsiadam i oczom nie
wierzę – brak przedziałów, cały wagon
to jedno wielkie pomieszczenie z rozkładanymi pryczami zamiast łóżek.
O klimatyzacji można pomarzyć, więc
natychmiast robi się makabrycznie
duszno. Co gorsza, okna są szczelnie
zamknięte i nie dają się otworzyć, a na
szybach widnieje napis, że to przemyślany stan związany ze zbliżającą się
za kilka miesięcy zimą! Tymczasem ro-
a2078-79 turystyka.qxd
2008-05-10
13:26
Page 3
syjscy podróżni niepostrzeżenie przebierają się w dresy i piżamy, otwierają
przepastne torby ze specjałami lokalnej kuchni, po czym wyjmują kiełbasy,
chleb, placki, pierogi, ryby oraz wódkę. Nie mam nic z tych rzeczy, jednak
wiem, że ewentualne braki w zapasach
będzie można uzupełnić w trakcie postojów, gdy do pociągu podejdą poczciwe babcie oferujące zarówno jedzenie, jak i napitek. W wagonie kwitnie życie towarzyskie, ale ja kontempluję widoki syberyjskiej tajgi.
Bijsk nazywany jest Wrotami Ałtaju.
Stąd, poprzez piękne
góry Ałtaj
aż do Mongolii, wiedzie jedna z najbardziej znanych dróg w Rosji – Czujski Trakt, budowany rękami katorżników jeszcze w latach dwudziestych
ubiegłego wieku. Plany dalszej wyprawy odkładam na następny dzień, bo po
blisko 24-godzinnej podróży marzę wyłącznie o prysznicu, ciepłym posiłku
i śnie. Na szczęście przed dworcem
czeka już na mnie ksiądz Andrzej Obuchowski z ośrodka misji katolickiej
w Bijsku. Wkrótce wyjaśnia fenomen
pękniętych szyb w samochodach,
z czym wiąże się bezcelowość ich wymiany – tutejsze drogi są w tak opłakanym stanie, że każdy przejazd grozi odpryskami kamieni, po których zostają
ślady na karoserii. Docieramy do
skromnego ośrodka na obrzeżach miasta z małą, domową kaplicą. Na podwórzu prowizoryczny prysznic pod
chmurką, z którego skwapliwie korzystam przed spacerem po okolicy.
Wkrótce mijam stare, drewniane chałupy, stodołę z wielkim, czerwonym
sztandarem z wizerunkiem Lenina,
stragany z dorodnymi, pysznymi melonami i docieram do pobliskiego cmentarza. Odnajduję groby polskich zesłańców, w tym najbardziej znaną mogiłę Władysława Jaruzelskiego. Dopiero tutaj doświadczam największej plagi
syberyjskiej tajgi – milionów muszek
i komarów, które przy głębszym zaczerpnięciu powietrza przedostają się
nawet do dróg oddechowych. Wracam
pospiesznie, drapiąc się bez opamiętania po całym ciele.
Następnego dnia daję się skusić
przewoźnikowi oferującemu mi szybki
transport zabytkowym moskwiczem
w góry Ałtaj. Mkniemy Czujskim Traktem przez krainę, gdzie nadal kultywowany jest szamanizm, na twarzach ludzi dominują mongoidalne rysy, a przy
drodze zobaczyć można wielbłądy.
Nareszcie dociera do mnie, że znalazłem się w Azji. Przed zmrokiem jestem już w Czemalu, nad brzegiem
rzeki Katuń, która wraz z Biją zlewa się
w niezwykle szeroki, potężny Ob. W tle
majaczą ośnieżone szczyty. Bez problemu udaje mi się wynająć pokój i zakosztować przyjemności kąpieli
w prawdziwej rosyjskiej bani. Noc spędzam na rozmowach z gospodarzem,
79
POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
który – jak się okazało – służył swego
czasu w jednostce stacjonującej
w NRD, a wracając stamtąd, zwiedzał
z kompanami Warszawę.
W Czemalu odnajduję sporządzone
z krowich skór jurty Ałtajców, którzy
wspaniale opowiadają o swojej bogatej
historii i kulturze. Z wyglądu identyczni
jak Mongołowie, w istocie są rzeczywistymi władcami tej ziemi. Zostali wyraźnie zdominowani przez współczesnych
Rosjan, choć zdołali zachować własną
tradycję. Poruszony ich plemiennymi
opowieściami ruszam dalej.
Rzęsisty deszcz nie ułatwia wyprawy
do prawosławnej cerkwi położonej na
skarpie, na którą wiedzie wąski, długi,
wiszący most. Wrażenie jest oszałamiające, wręcz nierealne, ale waham się,
czy przeprawić się na drugą stronę – śliskie deski skrzypią makabrycznie i czuję się jak bohater przygodowego filmu
zmuszony pokonać niebezpieczeństwo. Jednak przechodzę. Mam wrażenie, że przekraczam nie tylko most, ale
i niezwykły kulturowy wymiar – oto
przede mną mistyczny świat zamknięty
w pradawnej, opuszczonej świątyni, położonej jakby poza czasem i przestrzenią, czekającej specjalnie na moje przybycie. Tego dnia docieram jeszcze do
najdalej na północ założonego ośrodka
buddystów, którzy do niedawna byli
w Rosji rugowani na równi z ałtajskimi
szamanami. Jednych i drugich nie udało się całkowicie pozbyć, choć mocno
ograniczono ich liczbę.
Ostatni dzień pobytu w Ałtaju wykorzystuję na wycieczkę w góry. Wstaję
bladym świtem, po czym wsiadam do
zamówionej półciężarówki, która wiezie mnie i kilku Rosjan w głąb tajgi. Podążamy kamienistym korytem wyschniętej rzeki, ale droga jest tak wyboista, że jazda „na pace” zamienia
początkowo beztroską wycieczkę
w ekstremalną wyprawę straceńców.
Po godzinie jestem już blady, cały poobijany, mam kilkanaście guzów na
głowie oraz masę siniaków. Wreszcie
wysiadka – dalej nie dojedziemy, trzeba iść trzy godziny nieoznaczonym
szlakiem, wiodącym do karakulskich
jezior położonych wśród majestatycznych gór. Upał, komary i tempo moich
rosyjskich znajomych nie ułatwiają
marszu przez zwalone pnie oraz
wartkie potoki,
które należy pokonać wpław. Doprawdy trudno uwierzyć, że u kresu tej
eskapady zobaczę jakąkolwiek infrastrukturę, choćby najprostsze schronisko. A jednak jest – drewniana turbaza
zeszpecona białym napisem „Czyngis-chan”. Zaczynam się zastanawiać, jaki zimny napój będzie mi najbardziej
smakował podczas napawania oczu
prześlicznym widokiem turkusowej tafli
wody, w której odbijają się ałtajskie
szczyty. Niepotrzebnie – turbaza oferuje tylko gorącą zupę ziemniaczaną
i wrzątek, a dla ochłody wodę z jeziora
dostępną w kilku wiadrach. A jednak
po krótkim odpoczynku czuję się jak
prawdziwy zdobywca, moczę nogi
w lodowatej wodzie i długo błądzę
wzrokiem po ośnieżonych szczytach.
Krajobrazy są zachwycające. Samotny
powrót przez tajgę obfituje w spotkania z syberyjską zwierzyną, na szczęście bez konieczności stawania oko
w oko z dużymi ssakami. W ustalonym
miejscu czeka kierowca „terenowej”
półciężarówki. Po kilku puszkach piwa
wrzuconych do ogniska widać, że nie
próżnował. Rad nie rad, wsiadam do
zdezelowanego auta i znów przeżywam katusze jazdy, spotęgowane dodatkowo koniecznością wysłuchiwania
starych rosyjskich przebojów serwowanych na cały regulator. Za to kierowca bawi się świetnie, szczególnie podczas licznych tym razem postojów pośrodku wielkich, błotnistych kałuż,
w których za każdym razem gaśnie silnik. W końcu szczęśliwie docieram do
Czemala i łapię ostatni, nocny autobus
do Tomska, z pękniętą szybą na przedzie. Nazajutrz opuszczam Syberię
– krainę wciąż na wpół dziką, a przy
tym piękną i fascynującą.
Tekst i fot.:
MICHAŁ BRONOWICKI
Książka w plecaku
A może Borneo?
Większość przewodników zawiera
to samo. Solidną
porcję aktualnych
i praktycznych wiadomości o regionie,
który
planujemy
zwiedzić. Ale tylko
niektóre mają coś
szczególnego, co
zachęca do podróży, kusi poznaniem
tego, co poruszyło autora. W przypadku przewodnika po Azji Południowo-Wschodniej to emocje aż pięciu
autorów sprawiają, że książkę, pisaną
w formie relacji z podróży, połyka się
niczym kęs świeżego owocu.
Przewodnik obejmuje Tajlandię,
Birmę, Wietnam, Laos, Kambodżę,
Malezję, Filipiny oraz wielkie wyspy:
Sumatrę, Jawę, Borneo, Celebes.
Melanż kultur, fantastyczne pejzaże,
tropikalne morza i ceny jeszcze tak
niskie, że praktycznie dla każdego.
Zanim autorzy przystąpią do zbeletryzowanej relacji, udzielą nam rad bezcennych. Jak uniknąć kradzieży, jak
podróżować po Azji w pojedynkę, albo jak bezkonfliktowo uniknąć żebraków i naciągaczy.
Borneo to nie tylko łowcy głów
i nieznane, odkrywane ciągle gatunki
zwierząt.
To także raj dla turystyki kwalifikowanej, w tym nurkowania. Kultowym
miejscem, mało przez Polaków znanym i odwiedzanym, jest wyspa Sipadan, leżąca u wybrzeży Borneo.
Migotliwe piękno rafy na zawsze
urzekło autora, ale są tu ogromne,
kolorowe motyle, warany, które buszują w śmietnikach, kraby palmowe łażące po pniach, mające
szczypce tak mocne, że tną łupinę
orzecha kokosowego. Ale Sipadan
to głównie koralowa ściana atolu,
opadająca stromo w przepastne
1000 metrów. „Widoczność była niezwykła. Wokół nas tańczyły miriady
małych rybek. Zeszliśmy głębiej,
Zbliżył się przy rafie rekin białopłetwy, ale skręcił, nie zdradzając większego zainteresowania. (…) Pod
spokojną powierzchnią napotkaliśmy potężny prąd, nie byłem w stanie wystarczająco machać płetwami
i zacząłem wynurzać się w niekontrolowany sposób…”.
Przewodnik oferuje 25 precyzyjnie
opisanych tras, uwzględniających
każdy rodzaj przygotowania turysty.
Mapy, plany, indeksy i setki kolorowych fotografii nęcą, by podróż zacząć natychmiast.
Ł.Azik
B. DAVIES, J. GOCHER, S. HART,
CH. KNOWLES, S. RICHMOND. AZJA
POŁUDNIOWO-WSCHODNIA. Tłum.
B. Gadomska, P. Amsterdamski. Wydawnictwo National Geograhpic, Warszawa 2008, s. 320, cena 39 zł.
W górach Ałtaju można znaleźć wiele uroczych miejsc
a2080 nauka.qxd
2008-05-10
12:28
80
Page 2
WIEDZA I ŻYCIE
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Proszę wstać! Nauka idzie!
Podejrzany: mrówka
kobiety, nieświadomie odbierane
przez mężczyzn. (SS)
Orzeczenie:
Głos płodnych kobiet jest bardziej
sexy!
Podejrzany:
ścieki w stanie upojenia
gnetycznego prawie 9-krotnie silniejszego niż w normalnych warunkach, co powoduje obniżenie
zmienności rytmu serca. (MK)
Orzeczenie:
Nie jest to sygnał do zaprzestania
używania inkubatorów, tak pomocnych w ratowaniu życia, dlatego dalej z Wielka Orkiestrą Świątecznej
Pomocy zbierajmy na nie pieniądze!
Podejrzany:
jabłko i pomidor
Przedmiot sprawy:
Głównym orężem mrówki w walce
o przetrwanie są żuwaczki. Dzięki
specjalnym „czujnikom” na włoskach mrówka potrafi zatrzasnąć
swoją paszczę z prędkością 230
km/godz. Jest to najszybszy ruch
zarejestrowany w świecie żywym.
Refleks mrówka zawdzięcza szybkości reakcji. Odruch zamykania żuwaczek jest sterowany przez autonomiczny układ nerwowy, co oznacza,
że informacja nie musi przechodzić
przez mózg owada. Prędkość zatrzaśnięcia jest na tyle duża, że wystarczy nie tylko do zabicia ofiary,
ale również do katapultowania się
w wypadku ucieczki. Starczy, że
mrówka złapie się czegoś stabilnego... żuwaczką. (RG)
Orzeczenie:
Skazana na dożywocie w mrowisku.
Podejrzany: głos
Przedmiot sprawy:
W ludzkim moczu można wykryć
obecność różnych substancji, np.
narkotyków, alkoholu czy środków
dopingujących. Okazuje się, że
równie dobrym źródłem informacji
są miejskie ścieki. Naukowcy z Mediolanu odkryli, że rzeką Pad dziennie płynie odpowiednik 4 kg kokainy. Takie badania pozwolą określić,
ile i jakich narkotyków jest konsumowanych w danej społeczności
oraz czy skuteczne są akcje policji
i innych służb zmierzające do ograniczenia ilości stosowanych używek. (AK)
Orzeczenie:
Ciekawe, czy w tej konkurencji Wisła pokonałaby Mediolan...?
Podejrzany: inkubator
Podejrzany: wirus
Przedmiot sprawy:
Systematyczne spożywanie jabłek
i soków z tych owoców zmniejsza
ryzyko miażdżycy – donoszą naukowcy z Francji. Badania, które
przeprowadzono na chomikach, wykazały, że długotrwałe dostarczanie
przeciwutleniaczy zawartych w jabłkach skutecznie zapobiega rozwojowi choroby. Z kolei gotowane pomidory i pasty pomidorowe, jak donoszą badacze z Manchesteru, chronią nas przed oparzeniami słonecznymi i zapobiegają tworzeniu się
zmarszczek. (GU)
Orzeczenie:
Lepsza pizza i jabłecznik niż tabletki i syropy.
Podejrzany:
bioniczne oko
Przedmiot sprawy:
Głos kobiety staje się bardziej ponętny podczas jej dni płodnych.
Amerykańscy naukowcy nagrywali
głos kobiet w różnych momentach
ich cyklu, a następnie odtwarzali nagrania studentom obu płci. Nagrania wykonane w okolicach owulacji
były odbierane jako bardziej atrakcyjne niż pozostałe nagrania tej samej kobiety. Wpływ hormonów
płciowych na struny głosowe może
powodować subtelne zmiany głosu
Przedmiot sprawy:
Wytwarzane przez inkubatory pole magnetyczne powoduje zmiany
w rytmie bicia serca u wcześniaków. Zdrowe ludzkie serce nie bije
ciągle z taką samą częstotliwością,
a niska zmienność rytmu serca
zwiększa ryzyko wystąpienia chorób. Noworodki w inkubatorach są
wystawione na działanie pola ma-
wiedniki. Do tych zabiegów dołączą
wkrótce operacje przywracania
wzroku niewidomym. Technologię
opracowali naukowcy z Doheny Eye
Institute (USA). Polega ona na wprowadzeniu syntetycznej siatkówki,
która w zdrowym oku odpowiada za
odbiór obrazu i przetworzenie go na
impulsy nerwowe wysyłane dalej
nerwem wzrokowym do mózgu. Po
zabiegu pacjent otrzymuje specjalne okulary, w których zamontowana
jest minikamera oraz bezprzewodowy nadajnik wysyłający obraz w postaci impulsów elektrycznych do
wprowadzonej siatkówki. Obraz widziany przez pacjenta składa się
z ciemniejszych i jaśniejszych kwadratów i przypomina fragment wielokrotnie powiększonego zdjęcia zrobionego aparatem cyfrowym. (MT)
Orzeczenie:
Era cyborgów coraz bliżej...
Przedmiot sprawy:
Naukowcy z USA i Wielkiej Brytanii w dwóch niezależnych eksperymentach za pomocą terapii genowej
przywrócili częściowo wzrok czterem dorosłym z ciężką wrodzoną
chorobą oczu. Osobom tym
wstrzyknięto do siatkówki płyn zawierający zmodyfikowane wirusy
z prawidłową kopią genu. Po miesiącu okazało się, że pacjenci są w stanie zobaczyć więcej światła, a dwie
osoby z powodzeniem mogą omijać
przeszkody. Kolejne próby badacze
planują z udziałem dzieci i oczekują
jeszcze bardziej spektakularnych
wyników. (KR)
Orzeczenie:
Poskromione wirusy mogą być pożyteczne.
ANNA LENARD
i Naukowy Wydział Śledczy
Rys. Piotr Rajczyk, Katarzyna
Zalepa, Paweł Wakuła
Przedmiot sprawy:
Współczesna medycyna przyzwyczaiła nas, że pewne części naszego ciała mogą zostać naprawione
lub wymienione na sztuczne odpo-
Źródła: National Geographic,
Journal Human Evolution
and Behavior, Nature News,
The Times, Molecular Nutrition
and Food Research
a2081 eroskop.qxd
2008-05-10
12:26
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Page 1
W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI
81
EROSKOP
Rys. Paweł Wakuła
a2082 turkiewicz.qxd
82
2008-05-10
12:26
HIGH LIFE
Mariah Carey
To był ślub!
Piosenkarka
potajemnie wyszła za mąż – czytamy w People.
Jej wybrankiem
został Nick Cannon – znany amerykański raper.
Kameralna ceremonia zaślubin,
na którą zaproszono 24 gości, odbyła się na Bahamach. Młoda para wraz
z gośćmi dotarła na miejsce prywatnym odrzutowcem. Weselne dania
sprowadzono na wyspy z ulubionej
nowojorskiej restauracji artystki,
a kwiaty, którymi udekorowano wychodzące na morze patio, gdzie padło sakramentalne „tak”, przyleciały
z Japonii. Przed ślubem gwiazda
otrzymała od Nicka pierścionek wysadzany 59 różowymi diamentami
o wartości 2,5 miliona dolarów.
Britney Spears
Bez ograniczeń
Gwiazda muzyki
pop jest spłukana
– informuje portal
popcrunch.com.
W ciągu roku Britney straciła 61
milionów dolarów. Wycofywanie się z koncertów i promocji
kosztowało ją ponad 50 milionów.
Ostatnio Spears bez opamiętania kupuje samochody, wychodząc z założenia, że łatwiej kupić nowe auto niż
oddać je do myjni. Za ochronę artystka płaci tygodniowo izraelskim komandosom 25 tysięcy dolarów,
a psychologom i psychiatrom za sesję po około 300 dolarów.
Heidi Klum
Lodowate zaręczyny
Niemiecka supermodelka opowiedziała
miesięcznikowi Marie
Claire o tym, jak
wyglądały jej zaręczyny z brytyjskim piosenkarzem
Sealem.
– Pewnego dnia
porwał mnie w nieznane helikopterem. Wylądowaliśmy przed igloo,
w którym znajdowało się łóżko, całe
w płatkach róż. Wszędzie dookoła
pełno było świec. Czekała tam też na
nas romantyczna kolacja z szampanem. Po chwili helikopter odleciał
i zostaliśmy zupełnie sami, odcięci od
świata. Byłam przerażona, ale bardzo
podekscytowana i szczęśliwa – wyznała Heidi.
ZW
Fot. AKPA, PAP(2)
Page 1
ZNAD SEKWANY
ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008)
Paryski nie-co-dziennik
Dziki instynkt Vlamincka
Ani Boga, ani mistrza, deklarował jeden z głównych fowistów,
Maurice de Vlaminck (1876-1958).
Ten malarz anarchista chciał płonących akademii sztuk pięknych
i muzealnych ruin. W 50. rocznicę
śmierci Paryż oddaje mu spóźniony hołd, pierwszą od 1956 roku retrospektywą. Wystawa „Vlaminck
– dziki instynkt” potrwa w Muzeum
Luksemburskim do 20 lipca
i z pewnością nie zawiedzie nikogo, komu bliskie są olśniewająco
czyste barwy spontanicznie intensywnego malarstwa.
Wystawa ilustruje rewolucję w kolorze, jakiej dokonał Vlaminck, jego
poszukiwania czystej, intensywnej
barwy. Obejmuje 70 obrazów artysty,
głównie pejzaży, ale są tam także akty, portrety, martwe natury,
jest też kilka ceramik i afrykańskich rzeźb. Obrazy pochodzą
z lat 1900-1915, najlepszego
okresu malarza, kiedy to wywalczył sobie trwałe miejsce w historii sztuki.
Malarz urodził się w paryskiej
dzielnicy Hal, gdzie dorastał
obok największego miejskiego
targowiska „w zgiełku straganów warzywnych i zapachu kapusty”, jak napisał nie bez dumy, by upomnieć się o prostotę
swych gustów. Zanim całym
swym życiem wszedł w świat
sztuki, walczył jako bokser. Zdobywał też nagrody na wyścigach kolarskich, regatach żeglarskich, pisał powieści, grał
w lokalach na skrzypcach,
w Petit Casino czy Café des
Princes na Montmartrze. Był
z usposobienia anarchistą, wolnym
duchem, buntownikiem i prowokatorem, co w sposób radykalny manifestował w swoim malarstwie. Chociaż
odwiedzał w pracowniach Bateau-Lavoir Picassa i Braque’a oraz innych
malarzy ówczesnej bohemy montmarckiej, to nie przepadał za ich towarzystwem i dystansował się od
nich. Wolał samotność nad brzegiem
Sekwany. „Trzeba mi wielkiego oddechu i jeszcze większej przestrzeni daleko od Paryża – pisał. – Trzeba mi
miłości ubogich, lecz zmysłowych
o smaku nieszczęścia. Trzeba brudu
i niechlujstwa, a nie łazienek i umeblowanych pokoi. Czuję się szczęśliwy daleko od artystycznych zbiorowisk i stęchlizny Montmartre’u”.
Kierownik działu zagranicznego: HENRYK MARTENKA
[email protected]
Sekretarz działu: JACEK BINKOWSKI
Zamieszkał na przedmieściach Paryża, w Chatou. Żył tam w biedzie
z żoną i trójką dzieci. Dzielił pracownię z przyjacielem André Derainem
i z braku środków na zakup materiałów malarskich używał wielokrotnie
tych samych płócien, zdrapując poprzednią warstwę farby. Jego sytuacja materialna poprawiła się w 1906
roku, kiedy słynny marszand, Ambroise Vollard, zakupił znaczną część
jego obrazów. Od tego czasu zaczął
być znany.
Jednak buntownicza przygoda
z malarstwem zaczęła się dla Vlamincka pięć lat wcześniej, od szoku,
jakiego doznał, oglądając obrazy van
Gogha w galerii Bernheima. – Tego
dnia pokochałem Van Gogha bar-
razy innych, a jeszcze bardziej je
kopiować. Chciał smakować malarskiej wolności bez ograniczeń,
przekonany, iż twórczość artystyczna jest sprawą instynktu. – Zapomnieć innych, pisał, to dla mnie cały sekret malarstwa. Być czystym,
bez domieszek innych. Stan niewiedzy jest stanem łaski dla artysty
– kontynuował. Jego malarstwo jest
gwałtowne, dzikie, o agresywnej
fakturze. Miażdżył farbę, wyciskając
ją z tuby prosto na płótno. Miał zaufanie tylko do spontanicznego gestu, którym, dzięki maksymalnemu
nasileniu barw, chciał uchwycić motyw, emocję, chwilę. Jego credo to
iść samemu za instynktem i siłą natury. Mimo odżegnywania się od innych, nie mógł uniknąć ich
wpływów. Widoczne są u niego
ślady impresjonistów i nabistów, a nawet kubistów, wobec
których był wrogo usposobiony, uważając kubizm za zdradę
malarstwa.
Z czasem Maurice de Vlaminck opuścił awangardę. Jego
paleta złagodniała, zgorzkniała,
straciła na intensywności. Wielki
dzikus zaczął malować ponure
pejzaże. Stanął w obronie malarstwa realistycznego, głosząc
„śmiertelne wyczerpanie” sztuki
nowoczesnej, wydumanej, oderwanej od natury, jak twierdził.
W duchowym testamencie
zwrócił się do współczesnych
mu i przyszłych pokoleń malarzy, by w swej twórczości nie
odwracali się od natury:
„W spuściźnie zostawiam wam
Fot. lemondedesarts.com te białe i czarne chmury płynące
dziej niż ojca. Jak po takim geniuszu ponad równinami i pagórkami, pomalować? Jak? Dziko, drapieżnie, nad lasami i rzekami, zostawiam
szaleńczo! Potem, w 1905 roku, po wam te dzikie łąki z polnymi kwiatasłynnej awanturze w Salonie Nieza- mi, motylami, ptakami...” Malarskie
leżnych, w atmosferze skandalu elity nie bardzo go posłuchały, za to
okrzyknięto go najwybitniejszym lud Paryża i owszem, szczególnie
obok Matisse’a fowistą. Lecz fowizm podczas weekendowych majówek,
umarł młodo i drugą rewolucją jego kiedy oblega brzegi Sekwany oraz
życia była ekspozycja Cézan- podparyskie lasy i łąki. Ale oblega
ne’a w 1907 roku. Czym dla mistrza i Muzeum Luksemburskie, w którym
z Aix była góra Sainte-Victoire, tym czystymi barwami oślepia radosne,
dla Vlamincka stała się Sekwana. instynktowne, dzikie malarstwo VlaPejzaż Sekwany, jej doliny i pola, mincka, malarza szczycącego się
przez które przepływała, miał już za- tym, iż nigdy nie przekroczył progu
wsze przed sobą.
żadnego muzeum.
Vlaminck był plastycznym samoLESZEK TURKIEWICZ
ukiem. Odmówił wstąpienia do paParyż
ryskiej Akademii Juliana, bo uważał,
[email protected]
że niebezpiecznie jest oglądać obKorespondenci: Aneta Antczak (Dublin), Filip Netz
(Tel Awiw), Daniel Kestenholz (Bangkok), Agnieszka
Nowak (Rzym), Leszek Turkiewicz (Paryż),
Tłumacze: Andrzej Berestowski (rosyjski),
Joanna Filipiak (angielski, niemiecki), Anna Ilewicz
(francuski), Cezary Goliński (białoruski),
Danka Michalczyk (duński), Tomasz Ługowski
(angielski), Lidia Solarek (niemiecki), Anna Soluch
(niderlandzki), Karolina Szopa (hiszpański,
portugalski), Robert Szymański (ukraiński),
Patryk K. Urbaniak (niemiecki).
Przegląd funkcjonuje na podstawie umowy z wydawcami zagranicznymi.
A2083.qxd
2008-05-10
14:06
Page 1
R E K L A M A
a2084.qxd
84
2008-05-10
15:40
Page 2
DLA TYCH, CO NIE LUBIĄ CZYTAĆ
ANGORA nr 20 (18.V.2008)
Rys. Paweł Wakuła
Rys. Paweł Wakuła
NARÓD ODPOCZYWAŁ... a premier Donald Tusk w piątek 2 maja wygłosił AMEN. W Ameryce kierowcy założyli ruch religijny i modlą się przy dystrybuorędzie.
torach o niższe ceny benzyny.
Tygodniówka
Rys. Piotr Rajczyk
Rys. Marek Klukiewicz
DEKRETOWANIE SEKSU. Ekwadorska deputowana chce zagwarantować w ustawie swoim rodaczkom prawo do orgazmu.
Rys. Jarosław Szymański
Rys. Tomasz Wilczkiewicz
Rys. Paweł Wakuła
NOWA MODA. Dzieci w prezencie na pierwszą ko- KONIEC PRYWATNOŚCI. Prokurator będzie mógł KONIEC SIEDZENIA. Więźniowie za unijne pieniąmunię dostają teraz zamiast medalika obrączki sprawdzić konta bankowe każdego, kto prowadzi dze mają kursy komputerowe i językowe, by po odbyciu kary mogli znaleźć pracę za granicą.
czystości.
jednoosobową działalność gospodarczą.
Kolumnę opracowała: JOLANTA PIEKART-BARCZ

Podobne dokumenty

PDF na ćwiczenia

PDF na ćwiczenia ka.com.pl; Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 457 611 egz.; Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162...

Bardziej szczegółowo