tutaj
Transkrypt
tutaj
a2001.qxd 2008-05-10 15:52 Page 1 Jak ona to zrobiła? Katarzyna Figura w ciągu 2 miesięcy schudła 16 kilogramów! – czytaj str. 48 TYGODNIK www.angora.com.pl ISSN 0867 8162 Nr indeksu 378739 K 45850 wap.angora.com.pl PRZEGLĄD PRASY KRAJOWEJ I ŚWIATOWEJ Nakład: 448.532 egz. Nr 20 (935) Rok XIX 18 maja 2008 r. Cena 3,50 zł (w tym 7 % VAT) Fot. K. Jarosz/Forum (2), AKPA. Opr. graf. Katarzyna Zalepa USA – 3,00 USD; CANADA – 2,80 CAD; EUROPA – 1,50 EUR WARSZAWA-CHICAGO-DORTMUND-TORONTO-NOWY JORK a20-2008_PIK_angora:a47_PIK.qxd 2008-05-10 13:33 Strona 1 Aby ściągnąć grę, wyślij odpowiedni dla Twojego telefonu SMS, AN.ident (np. AN.ruletka) pod numer 7948. Otrzymasz zakładkę WAP, umożliwiającą pobranie gry. Aby wysłać ją znajomemu, należy po treści SMS-a wstawić kropkę i numer telefonu adresata (przykład: AN.adtgt.500500500). Sprawdź na wap.mobile.net.pl, czy wybrana przez Ciebie gra występuje w wersji na Twój telefon. Aby uzyskać dostęp do wszystkich gier na Twój telefon, wyślij SMS o treści: GRAJAVA pod numer 7948 i postępuj zgodnie z otrzymaną instrukcją. GRY SMS pod nr 7948 GRY GRY AKCJI F16 AirFighter ADPTM Gambling Machine 2 Krystal Steal ADMTM Erotic Pinball GRY Olden War Jewel Fever Pinball ADJMT Dźwięk Start Vipera 3, 2, 1, bum! Ambulans Aria przy goleniu Autko nie chce zapalić Autko z klaksonem Bąk z grubej rury Bolid Brzydkie zatrucie Całus Cobra 427 Coś dla panów Cykada Cześć Zdziś! To ja, twój miś Data format sequence Denerwujący DoMiSol DoReMi Dupek, dupek... Free Fall ADJWG – nazwa – viper – disin – ambulans – ladona – brima – autko – pierd – f1 – paw – calus – shelby – orgazm – cykada – zdzis – format – sms – domisol – doremi – dupek Chcesz więcej SMS pod nr 7148 ADJMW ADPWA FreeFall kopia bardzo słynnej gra Marble Madness, która została zrealizowana już w 1984 roku. Teraz doczekała się swojej edycji na telefon komórkowy. Zadaniem twoim będzie poprowadzenie kulki do mety przez szereg różnych niebezpiecznych pułapek. Wyślij SMS o treści: AR.nazwa pod nr 7348 (np. AR.extaza). Usługa dostępna dla telefonów obsługujących true tones w formatach: mp3, amr, awb. Upewnij się, czy twój telefon obsługuje true tones. Dźwięk Dzwoni Leszek Dzwoni twoja stara Dzwoni twój stary Efekt Dopplera EKG i smutny lekarz Ferrari F360 Gdy się przejadłeś Gorące rytmy Helikopter Hinduska Irytujący Kapanie Klasyka na dwóch kołach Klasztorne dzwonki Kłócące się klawisze Kogut Kołysanka na dobranoc Koncert na silniki Korek z butelki CIEMNIAK MEDUZA CHEGUEVARA FISHES KWIAT KILER FOCZKA KWIATEK6 HIMALAJE AVOCADO CYSIE KWIAT3 MAJTECZKI DROGA1 KICIULEK1 LABEDZIE01 DELFIN DZIEWCZYNKA GALAZKA CHMURY ALIEN BUKIET FOREST DOROBOTY KIELICH AKT2 DRZEWKA LASECZKA4 FIORD AFRODYTA COJEST HUSKY03 CZEKOLADKA CAR DIABELEK KICIA1 KOCHAM1 KONIKPOL MLEKO KKOCHAM BIKINI FLOWER CAR7 KOCHAJ DRZEWO2 DRAGON KWIATEK001 BUNT KONWALIE KROPELKA MISIE2 APACZ12 DRZEWO1 KUUULIK KAKTUSY LAS1 JABLKO FWYPAS APACZ25 KIWI BANKI ADPJA Flipery zna chyba każdy. Tym razem znajdziesz 3 stoły w trzech różnych stylach, które zaspokoją wszystkie gusta, a także „magiczny otwór”, który pozwoli na grę trzema kulami jednocześnie! Zadziwiający pinball, który dostarczy niezapomnianych przeżyć. Celem gry jest rozwijanie własnej cywilizacji od początku jej dziejów po podbój kosmosu. Możesz również osiągnąć przewagę militarną, starać się wyeliminować swoich przeciwników i tym samym przejąć kontrolę nad światem. Gorąco polecam! TRUE TONE SMS pod nr 7348 EIFFEL Ułóż spadające kulki tak, by tworzyły jednokolorowy ciąg. Pokaż, że potrafisz sobie radzić w ciężkich i trudnych momentach. Chcesz podbić 5 krain, bogatych w złoża żelaza i urodzajną ziemię. Dowodzisz stale rozrastającą się armią, składającą się z różnych jednostek. Bądź czujny, gdyż te tereny zamieszkane są przez tubylców, a wrogi klan ma podobne do twoich zamiary. Revival BLACK ADGPJ Logiczne puzzle z kolorowymi bąbelkami. Łącz bąbelki o tym samym kolorze, gdyż to ułatwi Ci ich przebicie. Zestaw 3 lub więcej bąbelków w tym samym kolorze aby je później przekłuć. Aby zakończyć poziom musisz zdobywać nowe punkty aż do końca czasu. ADGMW KWIATY2 ZRĘCZNOŚCIOWE Bublex Bilard jest świetnym sposobem na miłe spędzanie czasu ze swoimi przyjaciółmi. Teraz, ten sposób spędzania wolnego czasu jest dostępny dla Ciebie w każdym miejscu i w każdym czasie. Dostępnych jest piętnaście różnych wersji gry. GRY STRATEGICZNE AKT ADPTJ Tego gatunku gry nie trzeba chyba nikomu przedstawić, warto natomiast nadmienić, że w grze będzie Ci towarzyszyć piękna dziewczyna, która ma w zanadrzu kilka niespodzianek i prezentów dla Ciebie. Gra w szachy to twardy intelektualny pojedynek. Nie każdy lubi taki rodzaj rozgrywki ale Ci którzy poznali prawdziwe piękno „pól szachownicy” wiedzą, że jest to najbardziej fascynująca gra. Karpov X 3D Chess oferuje Ci jako pierwszy możliwość widoku 3D. GRY SPOTROWE KSIEZYC ADGWJ Marzenie mężczyzny – zawsze mieć przy sobie piękną kobietę... My gwarantujemy, że teraz możesz mieć na zawsze cudowną Krystal Steal! Ściągnij pokaz odważnych zdjęć tej uroczej dziewczyny i nie dziel się z nikim. Od teraz Krystal będzie tylko Twoja. Karpov 3DAdvenced Chess ADPMP Real Billiards ADGTP Ty układasz Tetrisa, a za każdą linię, śliczna dziewczyna rozbiera się krok po kroku... Ale módl się, aby nie wpadła w trans. Dlaczego? Przekonasz się...:-) Jeśli jesteś zakochany w „Jednorękim Bandycie” lub po prostu lubisz hazard, Gambling Machine 2 jest właśnie dla Ciebie! Ta gra pozwala Ci grać na 2 maszynach w tym samym czasie, a kiedy masz dostateczną ilość kredytek, możesz się między nimi przenosić. GRY LOGICZNE TAPETY SMS pod nr 7348 XXX Spice Tris Witaj pilocie! Właśnie ukończyłeś długoletni kurs pilotażu samolotu F-16. Za najlepsze wyniki w szkole lotniczej zostałeś przydzielony do specjalnej grupy szybkiego reagowania, gdzie będziesz mógł wykazać swoją przydatność bojową. GRY HAZARDOWE Aby otrzymać wybraną tapetę, wyślij SMS o treści: ATN.nazwa (np. ATN.akt3), lub jeżeli chcesz ją wysłać znajomemu: ATN.nazwa.numer telefonu znajomego (np.ATN.akt3.500500500) pod numer: 7348. Tapety są dostępne w maksymalnym rozmiarze 176 x 220 px – nazwa – leszek – stara – stary – dopler – zszedl – modena – bek – brasil – kopter – hindi – sms1 – bulbul – harley – klasztor – klotnia – kogut – 4ad – ferari – korek Dźwięk – nazwa Ktoś dzwoni mysiu-pysiu – pysiu Łyżeczką o szklankę – szklanka Małpa – malpa Mariola – mariola Maserati 3200GT – maserati Masz wiadomość – wiadomo Melodyjka – przerwa Miau – kot Muuu – krowa Myślał indyk o niedzieli... – indyk Najlepszy przyjaciel człowieka– pies Nie chce zapalić – rozruch Nie damy się! – ole Odbierz mnie! – odbierz Odbierz ten telefon – tente Odbierz, bo kopnę cię... – kopne Odgłos łuku, ale paszczą – luk Odpalamy javę – java Osiołek – osiol Aby dowiedzieć się, co możesz pobrać na swój telefon, wyślij SMS o treści Co.marka telefonu.model telefonu (np. co.nokia.e65) pod numer 7148. Aby skorzystać z usług, musisz mieć skonfigurowane połączenie WAP i otrzymywanie wiadomości sieciowych (WAP PUSH). SMS pod numer 7948 kosztuje 9 zł, pod numer 7348 - 3 zł, pod numer 7148 - 1 zł. Do cen nalezy doliczyć 22 % podatku VAT. Problemy z pobieraniem obiektów oraz reklamacje należy zgłaszać pod adresem [email protected]. Obsługujemy tylko abonentów polskich sieci GSM (Era GSM, Plus GSM, Orange, Heyah, Sami Swoi, Play) R E K L A M A a2003.qxd 2008-05-10 15:49 Page 1 AKTUALNOŚCI 10 Prywatyzacja to ratunek, a nie przekręt (Polska – Dziennik Łódzki) – uważa Piotr Kuna, dyrektor Szpitala im. Barlickiego w Łodzi. 3 KTO CZYTA, NIE BŁĄDZI ANGORA nr 20 (18.V.2008) 23 Pod dziwnym adresem (Twój Styl) Wymarzonym domem może być młyn, stacja kolejowa, zrujnowany zamek czy hala fabryczna. 58 Salonowe burze Bohdana Gadomskiego (Angora) Maciej Miecznikowski uważa, że jest kameleonem o wielu twarzach. „Manex” oferuje ponad 400 wzorów manekinów wystawienniczych. W górach Ałtaju można znaleźć wiele uroczych miejsc. POZA PRAWEM 30 Ślady prowadzą na Wschód (Nasza Polska) ŚWIAT – ROZMAITOŚCI 80 Proszę wstać! Nauka idzie! (Peryskop) Czy kiedykolwiek dowiemy się, kto i dlaczego zamordował premiera Piotra Jaroszewicza? Nie zawsze „szkiełko i oko” może wyjaśnić nasze codzienne problemy. 33 Najsłynniejszy szpieg PRL (Dziennik) Rozmowa z prof. Dariuszem Rosatim, deputowanym do Parlamentu Europejskiego. 15 Skończmy z tym absurdem (Przegląd) Uczciwy, kompetentny i obiektywny naukowiec nie może być zwolennikiem podatku liniowego – uważa prof. Jerzy Żyżyński. 17 Podatnicy obawiają się fiskusa (Puls Biznesu) W 2007 r. poszkodowani przez skarbówkę wygrali zaledwie 26 spraw. 34 Zawodna pamięć (Angora) Turyści odpowiadają przed sądem za zabicie młodego niedźwiedzia (3). OBYCZAJE 36 Gęsto sypie się byk (Gazeta Pomorska) Czego nasze dzieci dowiadują się z książek. 48 Ale Figura! „Angora” na salonach warszawki. 49 Warkoczyki tam, gdzie ich nie widać (Dziennik Wschodni) Depilacja części intymnych wymaga artystycznego podejścia do tematu. 50 Komentując na oślep (Polska. The Times) Bez emocji i lapsusów dziennikarzy sportowych mecze byłyby smutne. 18 Drang nach Westen (Odra) 60 Generał, który nie pije Fragmenty najnowszej książki Jerzego Pilcha „Marsz Polonia”. ŚWIAT – WYDARZENIA 69 Pola ryżowe usiane ciałami (Peryskop) Niszczycielski cyklon Nargis pochłonął w Birmie tysiące ofiar. 72 Oczekiwana zamiana miejsc (Komsomolskaja Prawda) Inauguracja prezydentury Dymitra Miedwiediewa. 74 Jak nitki połączyły kobiety (Peryskop) W Kabulu uważają, że kondomy wywołują u mężczyzn bóle pleców. 75 Garnitur i sandały w hotelu Beijing FELIETONY Janusz Korwin-Mikke, Sobczak&Szpak . . . . . . . . . . . . . . 8 A TO POLSKA WŁAŚNIE . . . .28, 29 PRAWNIK RADZI . . . . . . . . . . . . .37 SUPEREKSFAKTY . . . . . . . . . . . .38 DOWCIPY . . . . . . . . . . . . . . . .38, 47 SPODPRASY . . . . . . . . . . . . . . . .47 RECENZJE FILMOWE . . . . . . . . .56 WITRYNA . . . . . . . . . . . . . . . .60, 61 WIERSZÓWKA . . . . . . . . . . . . . . .62 HOROSKOP . . . . . . . . . . . . . . . . .62 OBCY JĘZYK POLSKI . . . . . . . . .63 POCZET NAZWISK POLSKICH . .63 LISTY OD CZYTELNIKÓW . . .64, 65 KRZYŻÓWKI . . . . . . . . . . .66, 67, 68 Chiny przed Olimpiadą 2008 (9). W tym tygodniu imieniny obchodzą: ŚWIAT – OBYCZAJE 76 Trudna miłość (The Scotsman) Poniedziałek 12.05. Pankracy, Dominik Wtorek 13.05. Serwacy, Ofelia, Robert Środa 14.05. Bonifacy, Maciej, Dobiesław Czwartek 15.05. Zofia, Nadzieja, Berta, Izydor Piątek 16.05. Jędrzej, Andrzej, Szymon, Adam Sobota 17.05. Weronika, Brunon, Sławomir Niedziela 18.05. Aleksandra, Eryk, Feliks, Alicja 76 Bezdzietność z wyboru (Corriere della Sera) Rezygnacja z macierzyństwa jako wolny wybór. SPOŁECZEŃSTWO 19 Pieniądze leżą na ulicy (Polish Express) Na dobry początek W Londynie można całkiem nieźle żyć z tego, co ludzie wyrzucają na ulicę. W Polsce coraz więcej dyletantów bawi się w żeglowanie. Korespondencja własna Leszka Turkiewicza z Paryża. Plaga alkoholizmu wśród młodych Szkotek. O tym, dlaczego Niemcy nie chcą kupować polskiej ziemi, a my niemiecką powinniśmy. 20 Za tych, co na jeziorze! (Polska. The Times) 82 Dziki instynkt Vlamincka 52 Sekretne wojny pogodowe (Czwarty Wymiar) Czy światowe wojny klimatyczne już się rozpoczęły? 54 Krótka historia przyszłości Fragmenty książki Jacques’a Attalego. Fot. PAP. Oprac. Paweł Wakuła 11 Prywatyzacja szpitali – o co tu chodzi? (Gazeta Wyborcza) 12 Emeryci nie zapłacą już za abonament (interia.pl) 13 Ostatnia nadzieja czerwonych (Angora) Jak Litwini oceniają podróż przez Polskę? ŚWIAT – TURYSTYKA 78 Syberyjskie ABC 26 Bal manekinów (Angora) Podczas kręcenia serialu o Marianie Zacharskim zdarzały się włamania i podsłuchy. 77 Przydrożny folklor (Vilniuaus Diena) KULTURA 56 Szukamy ciągu dalszego – „Wygrała miłość” (Angora) Dawny gwiazdor polskiej estrady, Janusz Gniatkowski przez 17 lat dochodził do zdrowia po poważnym wypadku. Fot. East News (2), J. Rozmarynowski/Forum, Marek Podolczyński a2004-05.qxd 2008-05-10 15:17 Page 2 4 PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA Festiwal „Jazz i Dziedzictwo” w Nowym Orleanie. Fot. Agencja Gazeta/AP Rosja obchodziła Dzień Zwycięstwa. Worki ryżu ułożone w rządowym magazynie w Katmandu. To pomoc humanitarna dla Nepalu. TYGODNIK ANGORA działa na podstawie przepisów art. 25, 26, 29 (zamieszczając także wypisy dla celów dydaktycznych) 33 i 49 ust. 2 ustawy o prawie autorskim i „prawach pokrewnych z dn. 4 lutego 1994 r. (DzU z dn. 23 lutego 1994 r. nr 24, poz. 83) oraz przyjętych zwyczajów edytorskich. Szczegóły wyjaśniamy w rozesłanym do redakcji i udostępnianym na żądanie liście intencyjnym. Sprostowania i odpowiedzi drukujemy jedynie po opublikowaniu w pismach, skąd dokonaliśmy przedruku. Redakcja nie zwraca nie zamówionych materiałów. Zastrzega sobie prawo do skrótów i opracowań tekstów. Tygodnik ANGORA płaci autorom za przedruki. Tygodnik ANGORA nie odpowiada za tereść ogłoszeń i reklam. DYREKTOR WYDAWNICTWA – Jerzy Wyrozumski REDAKTOR WYDAWCA – Anna Kuliś REDAKTOR NACZELNY – Paweł Woldan SEKRETARZ REDAKCJI – Janusz Glanc-Szymański KIEROWNIK REDAKCJI – Henryk Krupiński SEKRETARIAT – Elżbieta Białkowska, Elżbieta Walecka FOTOSKŁAD – Zbigniew Galant (kierownik), Małgorzata Kruczkowska, Grzegorz Ożga, KOREKTA – Alojza Tomaszek, Agnieszka Freus-Garbala, AGENCJA RYSOWNIKÓW – ANGORA – Jolanta Piekart-Barcz (kierownik), Sławomir Kiełbus, Marek Klukiewicz, Piotr Rajczyk, Paweł Wakuła, Tomasz Wilczkiewicz, REKLAMA – Robert Kuliś, Bogdan Wojdyła, PROMOCJA – Andrzej Wójtowicz, DZIAŁ SPRZEDAŻY – Mariusz Witkowski, Krzysztof Kosiński, Adam Piotrowski, Bogdan Witkowski, ZESPÓŁ – Andrzej Berestowski, Jacek Binkowski, Mirosława Gabrysiak, Bohdan Gadomski, Tomasz Gawiński, Henryk Głowacki, Katarzyna Gorzkiewicz, Danuta Kotkowska, Adam Lewaszkiewicz, Bogda Madej, Bohdan C. Melka, Zbigniew Natkański, Katarzyna Pastuszko, DZIAŁ ŁĄCZNOŚCI Z CZYTELNIKAMI – Marek Koprowski, Mateusz Koprowski. Adres redakcji: 90-103 ŁÓDŹ, ul. Piotrkowska 94, tel.0-42 632-61-79, fax 0-42 632-07-67, nasz adres e-mail: [email protected]; nasza strona www w internecie: www.angora.com.pl, www.angor- ANGORA nr 20 (18.V.2008) Fot. ITAR-TASS/Forum Fot. Agencja Gazeta/AP ka.com.pl; Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 448 532 egz.; Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162. Cięgi za numer zbiera: PAWEŁ WOLDAN At the area of the USA PETER RACZKIEWICZ is an exclusively authorised distributor, 3148 N. Laramie, Chicago Il 60641, tel. 1-773-2867169. Herausgeber in Deutschland; Niemcy: Verlag Hübsch & Matuszczyk KG, Postfach 101723, 44017 Dortmund, tel. 0231-101948, fax 0231-7213326; www.angora-online.de. Dział reklamy: 0231/92527276 Prenumerata krajowa: do 5 każdego miesiąca poprzedzającego okres rozpoczęcia prenumeraty w kasach oddziałów Ruchu SA. Prenumerata zagraniczna: infolinia 0-800 1200-29. Wpłaty na prenumeratę kartami kredytowymi i w Internecie www.ruch.pol.pl. Ceny prenumeraty zagranicznej – priorytet – wysyłanej przez redakcję (kwartalnie): Europa 180 zł (50 euro), USA 220 zł (88 USD), Australia 350 zł (140 USD). Wpłat należy dokonać na konto: Wydawnictwo Westa-Druk, Bank PEKAO XI O/Łódź 57124030731111000034646955. Bank Swift: PKOPPLPWLDZ. IBAN: PL Prenumeratę dostarczono do Urzędu Przewozu Poczty w Łodzi 11 maja 2008 r. o godz. 800 a2004-05.qxd 2008-05-10 ANGORA nr 20 (18.V.2008) 15:17 Page 3 PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA Dan Uggla (po lewej) i Tony Gwynn jr. podczas meczu bejsbolowego Florida Marlins z Milwaukee Brewers. Fot. Agencja Gazeta/AP Pola tulipanów w Holandii. 5 Orzeł w centrum weterynaryjnym w St. Marie’s, Idaho. Fot. Agencja Gazeta/AP Fot. Agencja Gazeta/AP Opracowała: KATARZYNA GORZKIEWICZ, [email protected] a2006.qxd 2008-05-10 15:31 Page 2 6 NA SKRÓTY... Przeczytane PASOŻYTY PODATKOWE Jak to jest, że uprawnionych do głosowania jest 30 mln Polaków, a podatek dochodowy rozlicza zaledwie 24 mln obywateli. Sześć milionów dorosłych mieszkańców zwolnionych jest z tego obowiązku. „Wprost” pieczołowicie wylicza, że wśród tych podatkowych pasożytów są bezrobotni, bezdomni, ucząca się młodzież oraz współwłaściciele 2,58 mln gospodarstw indywidualnych. Rolnik nie płaci podatku dochodowego, a także VAT, ponieważ jest zbyt biedny, a wystarczy przypomnieć, że tylko w 2007 roku statystyczny rolnik otrzymał 6,6 tys. zł unijnych dotacji. Rząd lekką ręką chce poszerzyć grupę „bezpodatkowców” o izby gospodarcze i skierował do Sejmu projekt nowelizacji ustawy o podatku dochodowym od osób prawnych. Niejasne są też zasady umarzania zaległości podatkowych wobec firm państwowych i prywatnych. Tylko w styczniu 2008 r. umorzono niemal 5 mld zł zaległości podatkowych. Widać jak na dłoni, że brak jest w Polsce dobrego gospodarza. WNUCZEK DZIADKÓW NIE UDŹWIGNIE Właśnie wchodzi w życie prawo, które umożliwia mężczyznom przejście na emeryturę w wieku 60 lat. Obniżanie wieku emerytalnego nie wyjdzie nam na dobre – ubolewa „Polityka”. Z ekonomicznego punktu widzenia nie ma to uzasadnienia, ponieważ już teraz nasze państwo z trudem utrzymuje coraz większą liczbę rencistów i emerytów. W przyszłości czekają nas głodowe emerytury. Starzejące się społeczeństwo musi zrozumieć, że wcześniejsza emerytura to kłopot nie tylko dla państwa, ale i najbliższych. Jedynym wyjściem z tej niedobrej sytuacji jest dłuższy staż pracy i rezygnacja z przywilejów zawodowych, takich jak np. pomostówki. Walka o utrzymanie tych przywilejów to podstawowe zadanie OPZZ, „Solidarności” i innych związków zawodowych. Niestety, jest to droga donikąd. Im szybciej to zrozumieją, tym lepiej dla przyszłych pokoleń... i emerytów. ZBIGNIEW NATKAŃSKI Obejrzane KLUCZ DO... Tę sztukę Ludmiła Razumowska wygrała z górą 20 lat temu, jeszcze w Związku Sowieckim. Upływ czasu nie pozbawił jej aktualności. Starą nauczycielkę matematyki, panią Helenę (Halina Łabonarska), odwiedza czterech maturzystów – Lala, Wołodia, Pasza i Witia. Pretekstem są życzenia urodzinowe. – Życzymy szczęścia jak ten bukiet kwiatów – mówią. Wręczają kosztowny prezent. Nauczycielka kryguje się, nie chce przyjąć. – Cała klasa się obrazi – przełamują opór. (Skąd my to znamy). Rychło wychodzi na jaw prawdziwy cel wizyty. Matura – klucz do szczęścia postrzeganego jako sukces materialny, kariera. A konkretnie klucz do sejfu, w którym złożone są prace maturalne, na przechowaniu u pani Heleny. Uczniowie chcą go pożyczyć, by poprawić nieco swoje dzieła, w konsekwencji otrzymać wyższe oceny. Czego się wszak nie robi dla kariery i przyjemności. To ważne dla Lali, Paszy i Witii. Wołodia to zupełnie inny przypadek, gra w innej lidze. Wynik matury go nie interesuje, ponieważ napisał ją dobrze i wie o tym. Przyszedł powalczyć, bo walka to jego namiętność, a celem jest wygrana za wszelką cenę. Nie ma zasad, systemu wartości. Podnieca go deptanie innych, manipulacja ludźmi, nie tylko nauczycielką, również kolegami. Trenuje metody, które mają „pomóc” w prawdziwym dorosłym życiu. – Dostać od pani ten klucz to dla mnie ćwiczenie w zawodzie – rzuca z niebywałym cynizmem. Czuje się artystą. Artystą zła. – Kariera to ważna rzecz, ale zdarzają się chwile, kiedy jestem to gotów olać – wyjaśnia swoje credo. – Dla władzy, żeby poczuć, jak czyjeś losy trzepocą się w moich rękach. Pani zna tę rozkosz, gdy człowiek wszystko może? Nauczycielka stawia opór. Wierzy w świat miłości, uczciwości, dobra, etyki. Uczniowie „pracowicie” ten obraz rozbijają. – Jutro składam rezygnację – mówi załamana pani Helena. Rozgrywkę pozornie wygrywa Wołodia – nauczycielka kładzie klucz na stole. Ale maturzyści, wychodząc, nie zabierają go. Nie oznacza to, że Lala, Pasza i Witia dali się nawrócić, naprawić. To tylko „mistrz” Wołodia przesadził. Poza tym świat jest dla nich, jaki jest. – Jesteśmy waszymi uczniami. Dzięki wam jesteśmy, jacy jesteśmy – oskarżają. Niestety, mają rację. TVP 1, Klucz, 5.05 BOHDAN MELKA ANGORA nr 20 (18.V.2008) Usłyszane SPRACHEN YOU FRANÇAIS? Zdaniem naukowców z Uniwersytetu w Tel Awiwie, posługiwanie się więcej niż jednym językiem, zwłaszcza od młodego wieku, chroni mózg przed niekorzystnymi skutkami starzenia się. Nauka nowych słówek to dodatkowy trening mózgu, zwiększający jego elastyczność. Najnowsze badania pokazały, że rzeczywiście w starszym wieku osoby, które znają więcej niż jeden język, zachowują przeciętnie wyższą sprawność umysłową niż te, które mówią tylko w języku ojczystym. RMF FM, Fakty, 9.05. KARMIENIE PIERSIĄ ZWIĘKSZA INTELIGENCJĘ DZIECI Dzieci karmione piersią są inteligentniejsze. Przekonują o tym badania kanadyjskich i białoruskich naukowców, przeprowadzone na grupie 14 tysięcy maluchów. Dzieci karmione piersią dłużej, którym do późniejszego wieku nie podawano pokarmu w butelce, mają przeciętnie o pięć punktów wyższy iloraz inteligencji, lepiej także radzą sobie w szkole. Podobny efekt był już wcześniej obserwowany. Nie było jednak jasne, czy matki karmiące piersią nie poświęcają dziecku po prostu więcej uwagi, bawią się z nim, czytają mu i w ten sposób pomagają w rozwoju. Badania, których wyniki właśnie opublikowano, pokazują, że istotne jest już samo karmienie piersią. Czy to efekt lepszego pokarmu, czy spokoju związanego z bliskością matki? RMF FM, Fakty, 5.05. BILLBOARDY PRZYCZYNĄ WYPADKÓW W neapolitańskiej dzielnicy biedoty Fuorigrotta nieustannie dochodzi do wypadków samochodowych. Ich przyczyną są cztery gigantyczne billboardy przedstawiające obfity biust. Pod fotografią piersi zakrytych rękami umieszczono dwuznaczny slogan: „Wezuwiusz i Etna nigdy nie były tak blisko”. Ta reklama jednej z linii żeglugi promowej, łączącej Neapol z Sycylią, robi na neapolitańczykach piorunujące wrażenie, a dla kierowców okazuje się zgubna. Aby się jej dobrze przyjrzeć, większość prowadzących samochody zwalnia bądź gwałtownie hamuje. W miejscach, gdzie stoją billboardy, nieustannie dochodzi więc do stłuczek. W lepszej sytuacji są piesi, którzy mogą się do woli przyglądać niecodziennym plakatom. Wielu wyznało, że nie sam biust wywarł na nich wrażenie, lecz jego rozmiary. Polskie Radio, Jedynka, Wiadomości, 5.05. B.W. Złapane w sieci SPÓR O DOKTORA G. Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie zarzutów dotyczących między innymi zabójstwa pacjenta wobec kardiochirurga Mirosława G. – To skandaliczna decyzja – krótko skomentował sprawę były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i uznał, że „jest to rozstrzygnięcie na zamówienie polityczne”. A co na to internauci? tom: – Na polityczne zamówienie to Ziobro zamknął doktora G. c: – Jednoosobowy trybunał rewolucyjny w osobie ministra Zero już dawno podjął jedynie słuszną decyzję. emerytka: – W krew weszły mu konferencje prasowe. On dalej myśli, że... rządzi. mary_24: – Prawo według Ziobry: jeśli fakty przeczą Ziobrze, to tym gorzej dla faktów! Tym i Anek: – Przepis na likier pisujski: Ziobrówka = słaby adwokat na kaczych jajach. obywatel: – Ziobro zabił co najmniej kilkadziesiąt osób czekających na przeszczepy. I nigdy za to nie odpowie. Ma za to dobry humor. fiona: – Katastrofa z przeszczepami spowodowana haniebnym pisobolszewickim show z kajdankami dla gawiedzi czeka na rozliczenie. doktor jamnik: – A te koniaki, pióra, długopisy itp. w jego szafie przetrzymywała salowa lub – co jest bardziej prawdopodobne – kupił wszystko za własne pieniądze i chciał obdarować nimi chorych! Pacjenci: – Koniaki w sejfie to były lekarstwa pana ordynatora, którymi się leczył... pll: – Miała być druga Irlandia, a wyszła druga Kolumbia. igos: – Niech lepiej Ćwiąkalski złapie tego, który ukradł PO pełne szafy ustaw, a nie zajmuje umarzaniem spraw i wypuszczaniem przestępców. jacek: – Ten cały Ćwiąkalski to jest dopiero artysta prawny! łapówkarz: – Po prostu jest wyraźny sygnał od władzy: Można brać! Edek z Gredek: – Pamiętam Niemca, pamiętam Ruska. Przeżyłem Buzka, przeżyję i Tuska. zbyl: – A ja siedzę w kiciu, popijam czaj i dalej wypełniam... deklarację członka PO. obserwator: – Sawicka i punkt G. na premiera, a Ziobro do więzienia (za ściganie niewinnych bandytów i złodziei). KC PiS: – Racja, towarzysze PiS-owcy! Przecież towarzysze radzieccy mawiali: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie!”. A my się dobrych wzorców nie wstydzimy! aleksander: – Ani Tusk, ani cena baryłki, ani inflacja – nieszczęściem tego kraju jest wasza głupota, kochani! Na podstawie: www.onet.pl, www.interia Zebrał: (bin) Fot. Forum, Internet (2) A2007.qxd 2008-05-10 14:04 Page 1 R E K L A M A a2008 mikke.qxd 8 2008-05-10 15:38 PRZEGLĄD TYGODNIA Rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski skarży do Trybunału Konstytucyjnego uchwałę Sądu Najwyższego, uwalniającą z odpowiedzialności sędziów za wydawanie bezprawnych wyroków w stanie wojennym. Skazano wówczas niemal 1700 osób na podstawie dekretu o stanie wojennym, który do 17 grudnia 1981 roku formalnie nie był prawem, ponieważ nie był opublikowany. Sąd Najwyższy uznał, że sędziom wolno było tak postępować, bo ówczesna konstytucja tego nie zakazywała. Czyli nie było w niej zapisu, że prawo nie działa wstecz. – Samorządy powinny mieć prawo do prywatyzacji szpitali. Są bardzo pozytywne przykłady w Polsce prywatyzacji szpitali – powiedział w rozmowie z RMF FM minister skarbu Aleksander Grad. Na pytanie, dlaczego PO nie proponowała tego w kampanii wyborczej, odparł, że „kampania rządzi się różnymi prawami”. Jego zdaniem, nie było to oszukiwanie wyborców. Od 2005 r. o ponad połowę (z 55,7% do 25,7%) spadła liczba pracodawców naruszających przepisy o wynagrodzeniu za pracę – wynika z raportu Państwowej Inspekcji Pracy. Naruszanie tych przepisów najczęściej dotyczy niewypłacania ekwiwalentu za niewykorzystany urlop wypoczynkowy i wypłaty za pracę w godzinach nadliczbowych. – Za obiecane przez Donalda Tuska obiady dla dzieci podatnicy zapłacą 500-600 mln zł – ujawnił szef klubu Platformy Obywatelskiej Zbigniew Chlebowski. Kosztu rozdawania ubogim dzieciom komputerów rząd jeszcze nie policzył. – Należy doprowadzić do tego, by para homoseksualna, bez żadnej ceremonii czy podpisywania aktów, miała takie same prawa jak para małżeńska – by mogli się wspólnie rozliczać z podatku, dziedziczyć po sobie, by nie mieli kłopotów ze sprawami majątkowymi – zaproponował w rozmowie z „Dziennikiem” Grzegorz Napieralski, sekretarz generalny SLD. Znaczy, geje mają być faworyzowani. Heterycy, by takie prawa uzyskać, muszą się pofatygować do USC i podpisać akt ślubu. Nalewka z czarnej porzeczki na miodzie jabłkowym Małgorzaty Żurek ze Świdnika wygrała XIII Ogólnopolski Turniej Nalewek Kresowych w Dworze Anna w Jakubowicach Konińskich. Drugie miejsce zajął napój na owocach pigwowca Mirosławy Rdułtowskiej z Lublina. Trzecie – z owoców cytryńca chińskiego Danuty Niżyńskiej z Warszawy. Za kultywowanie tradycji szczere gratulacje. W wieku 69 lat zmarł Witold Woyda, dwukrotny mistrz olimpijski w szermierce z igrzysk w Monachium w 1972 roku. Złoto zdobył we florecie indywidualnie i zespołowo. Wywalczył także 10 medali mistrzostw świata (5 srebrnych i 5 brązowych), 25 razy zwyciężał w turniejach międzynarodowych. Po zakończeniu kariery „wybrał wolność” w USA, gdzie był przedsiębiorcą. BOHDAN MELKA ZBIGNIEW NATKAŃSKI Page 2 FELIETONY NIEKONTROLOWANE DRUGA IRLANDIA Janusz Korwin-Mikke Niedługo Irlandia będzie głosowała nad ratyfikacją Traktatu Reformującego, zwanego „Traktatem Lesbiońskim”. Zawsze twierdziłem, że L*d pojęcia nie ma o polityce – tymczasem L*d irlandzki jest zdecydowanie mniej chętny do budowy euro-faszyzmu niż tamtejsi politycy! Jest to zjawisko bardzo trudne do wytłumaczenia. Przecież politycy powinni znacznie lepiej wiedzieć, czym to grozi. To politycy powinni pamiętać, czym skończyła się poprzednia budowa Wielkiej Europy, podjęta przez Adolfa Hitlera i III Rzeszę. To politycy powinni wiedzieć, że Wielkie Państwo jest znacznie trudniejsze do zarządzania niż małe. Powinni też pamiętać, że nawet oni by stracili! Np. wkrótce po utworzeniu Unii Europejskiej byłyby likwidowane ambasady poszczególnych prowincji Unii. Przede wszystkim między sobą – skoro wszyscy bylibyśmy „obywatelami Unii”, zbędna byłaby ambasada np. Belgii w Polsce. Podobnie w Waszyngtonie czy w Moskwie byłaby tylko jedna ambasada: Unii. To, oczywiście, oszczędność – ale przecież ci politycy to banda pazernych typasów WZRUSZYŁO NAS Birmę dotknęło wielkie nieszczęście. Z powodu cyklonu Nargis w południowej części kraju ponad milion ludzi utraciło dach nad głową. Liczbę ofiar szacuje się na dziesiątki tysięcy. Jeden wielki koszmar. W obliczu takiej tragedii papież Benedykt XVI, z lubością nazywany w Polsce Ojcem Świętym, zaapelował: POMÓŻCIE BIRMIE! To papieskie nawoływanie wzruszyło nas do łez. Widać wyraźnie, że Świętemu Ojcu, nieprzejednanemu w swej dobroci i szczodrobliwości, nic bardziej nie leży na sercu niż pomoc potrzebującym. Zaapelował do świata, i słusznie, aby jak najszybciej pomógł ciężko doświadczonej przez naturę Birmie. Szkoda tylko, że tej pomocy nie zaczął Najświętszy Ojciec od siebie (czytaj Kościoła katolickiego)? No tak, ale gdyby papież B-16 powiedział POMÓŻMY BIRMIE, musiałby przy okazji zadeklarować konkretną materialną pomoc. A jak wszystkim doskonale wiadomo, bie- ANGORA nr 20 (18.V.2008) – czyżby ONI nie pomyśleli, ile to intratnych posad by im się zwinęło? Być może są to pazerne – ale głupki, które o tym w ogóle nie myślą. A być może zostali czymś z góry przekupieni – i coś im w zamian obiecano... Wszystkie partie w „polskim” Parlamencie są bardzo d***kratyczne – d***kracja z ust im nie schodzi. Jednak referendum jest dopuszczalne tylko wtedy, gdy sondaże wykażą, że wynik będzie taki, jak ONI chcą. I tu mój apel do Państwa. Jeśli do kogoś przyjdzie ankieter pytający o Waszą opinię w sprawach politycznych – to KŁAMCIE! ONI chcą o nas wiedzieć wszystko – najczęściej po to, by nas okraść z pieniędzy. Trzeba ich oślepić – czyli nie podawać IM prawdziwych informacji o nas! Czy chcemy, by ONI coś o nas wiedzieli? Ja nie chcę! Mam nadzieję, że Państwo również... Niech ONI niczego nie wiedzą. Wtedy wybory – jeśli w takiej sytuacji ONI dopuszczą do jakichkolwiek wyborów – będą interesujące... Ostatnie sondaże w Irlandii pokazują, że euro-sceptycy biorą górę nad federastami. Wynik może być ciekawy. A u nas, w Polsce, dzieją się rzeczy ciekawe. Jak Państwo już wiedzą – bo i reżymowa prasa o tym pisze – fundusze emerytalne najprawdopodobniej za kilka (nieduże kilka!) lat będą musiały radykalnie obniżyć emerytury. A jednocześnie ONI wprowadzili prawo umożliwiające męż- czyznom przechodzenie na emeryturę w wieku 60 lat. To w sposób oczywisty przyśpieszy bankructwo systemu emerytalnego. Dlaczego więc ONI to robią? Są tylko dwa możliwe wyjaśnienia: (1) Zupełnie zgłupieli; (2) Nie mają zamiaru wypłacać emerytur – i to ma IM posłużyć jako pretekst. Trudno: Trybunał Konstytucyjny kazał obniżyć – no, to wywracamy kieszenie na lewą stronę i rozkładamy bezradnie ręce... Ja w każdym razie zalecam: „Babciu, nie chowaj wnuczkowi dowodu osobistego”. Niech wnuczek wyjedzie za granicę – najlepiej poza obszar Unii Europejskiej, a przynajmniej poza kontynent europejski. Wtedy będzie ci mógł przysyłać jakieś sumki w dolarach. Tak właśnie wyglądała Irlandia... na początku XIX wieku. Zdolni do pracy Irlandczycy wyjeżdżali masowo do USA, uciekając przed uciskiem podatkowym – i przysyłali pozostałym w Starym Kraju rodzinom jakieś sumki pozwalające im jakoś związać koniec z końcem. To, co się dzieje w Niemczech, we Francji, we Włoszech – czyli kręgosłupie Wspólnoty Jewropejskiej – nie pozostawia złudzeń. Liczby decydują! Nadwyżki finansowe jednych tylko Chin („Ludowych”) są wielkości... zadłużenia krajów Wspólnoty Europejskiej. Te głupki z Brukseli tańczą na wulkanie... ...a może świadomie chcą do tego doprowadzić? Na bankructwie wiele osób zarobiło duże pieniądze... [email protected] da w Watykanie aż kapie. Dlatego ten wrażliwy na krzywdę i nieszczęście ludzkie duchowny apeluje o pomoc do świata, bo na Kościół katolicki Birma nie ma co liczyć. No, chyba że pomoc modlitewną. To bardzo proszę i w każdej ilości! I jak tu nie dziękować Białemu Ojcu za jego wielkie serce. Przy tej okazji wzruszył nas i ucieszył CARITAS. Ta renomowana instytucja charytatywna, choć groszem nie śmierdzi, już zadeklarowała Birmie pomoc. Podała numery kont i czeka na wpłaty. Ile i jak przekaże do Birmy, to się okaże. Najprawdopodobniej będzie to wyglądało tak samo, jak z pieniędzmi dla ofiar tsunami. Pisaliśmy o tym w felietonie „DROGA POMOC”: „...ze zbiórki publicznej na rzecz ofiar tsunami CARITAS wydatkował 1.216.736,53, zaś do końca 2008 roku wyda resztę, czyli 4.055.588,63 zł. (...) Pytamy, dlaczego ofiary kataklizmu mają czekać na pomoc do końca 2008 roku? Przecież CARITAS obraca ich pieniędzmi. Czy odsetki też im odda? Ludzie nie wpłacali na pomoc za ileś tam lat, tylko natychmiast!...”. Nasz podziw dla CARITASU wynika z tego, iż ta instytucja swoją pomoc zawsze rozpoczyna od podania numeru konta bankowego, na które należy wpłacać pieniądze, tak jakby nie posiadała żadnych środków finansowych, które umożliwiłyby jej natychmiastową pomoc ludziom dotkniętym nieszczę- ściem. Co ciekawe, na stronach internetowych CARITASU nigdy nie podaje się pełnych wyników zbiórki. Zawsze jest tylko informacja, ile ta instytucja dała, a nigdy, ile zebrała!!! Równie mocno wzruszyła nas wiadomość, iż były premier Marcinkiewicz umie sobie sam znaleźć pracę w Anglii. Nie wiemy wprawdzie, jak mu się to udało przy jego znajomości języka angielskiego. „Super Express”, korzystając z pomocy dwóch native speakerów z warszawskich szkół językowych, zaproponował w języku angielskim pracę (do wyboru) w charakterze kierownika zespołu sprzątaczy i twarzy nowego banku specjalizującego się w ofercie kanalizacyjnej. Kazio łyknął propozycje bez zmrużenia oka i łamaną angielszczyzną kazał przysłać sobie oferty. A co, żadna praca nie hańbi, zakładając, że Marcinkiewicz w ogóle zrozumiał, do jakiej roboty go potrzebują. W sumie Szanowna Redakcja „Super Expressu” i tak łagodnie potraktowała byłego premiera. Premier Kaczyński nawet nie próbował chować się za żadnym obcym językiem, tylko po polsku, szydząc nieco, oświadczył, iż Marcinkiewicz nadaje się jedynie do prowadzenia kinderbalów. SOBCZAK i SZPAK PS Znając liczne talenty Kazika Marcinkiewicza, już gratulujemy studentom krakowskiej szkoły liderów imienia ministranta posła Gowina. a2009 martenka.qxd 2008-05-10 15:21 Page 1 FELIETONY NIEKONTROLOWANE ANGORA nr 20 (18.V.2008) Z ŻYCIA SFER POLSKICH Henryk Martenka ...znów poszło o bankiet. Aby odreagować stres po telewizyjnym wywiadzie z Lisem, prezydent Kaczyński wydał bankiet i zaprosił do Pałacu premiera Tuska. Ale Donek, na gorszych chowany podwórkach, woli wieczorami kopać piłkę, niż na salonach wdzięczyć się po próżnicy. Nie poszedł. Jednak prosty premier nie pomyślał, że nazajutrz minister Radek, szef dyplomacji w jego rządzie, będzie w Sejmie wygłaszał na tematy międzynarodowe ważną homilię. Tymczasem prezydent Kaczyński uznał, że skoro tak, to tak, i też nie przyszedł, bo nie będzie po próżnicy na sejmowym balkonie, jak fruzia jakaś, wysiadywał. Tym bardziej że nie spodziewał się, iż ambitny młodzieniec z Bydgoszczy powie więcej, niż on, prezydent, wie. W Sejmie nieobecność prezydenta odebrano jak konfuzję, bo Lech Kaczyński zawsze podkreśla swoją rolę w kreowaniu polityki zagranicznej państwa, a tu nagle takie pas fo pa (po francusku: faux pas). Ciąg dalszy stołecznych pląsów i dąsów zapowiada się więc równie interesująco... Choć prezydent do Sejmu nie przyjechał, przysłał szefową swojej kancelarii, niezapomnianą w roli ministra spraw zagranicznych RP (i w ogóle niezapomnianą!) Annę Fotygę. Z Fotygą wiąże się zresztą niedawny cud mniemany, bo wałęsający się bez celu urzędnicy w MSZ odkryli nagle rzecz przerażają- Dąsy, cuda i obłuda cą... Otóż w fotograficznej galerii ministrów wiszących na ścianie nie ma... Fotygi! A wszyscy są. Od czułego Skubiego do wrażliwego Rotfelda. Nie ma zaś gdańskiej gwiazdy, która jako pierwsza – według pisowców – zaprowadziła twardą politykę zagraniczną i ostro dała do wiwatu Ruskim, Niemcom, Baskom i Apaczom. I gdy zaczęto szukać jakiegoś jej zdjęcia, by eksminister wreszcie powiesić, naraz twarz Fotygi ukazała się na szybie w Sejmie, czy coś takiego. Cud! Można by to zlekceważyć, wszak nawet w kręgach Episkopatu wiadomo, że cudów nie ma, gdyby nie fakt, że Fotygę ujrzał na własne oczy wicemarszałek Senatu Niesiołowski Stefan. I ujrzał ją nie jako bł. Kózkę czy św. Faustynę, ale od razu jako Matkę Teresę z Kalkuty! Mam dość pojemną, giętką wyobraźnię, ale ujrzeć Fotygę w biało-niebieskiej sukni Matki Teresy... No, no, marszałku, pan to masz wyobraźnię. Ale psychiatria umie już sobie z tym poradzić, proszę się nie martwić. Lekarz tej wyrafinowanej specjalności przyda się też w telewizji publicznej, która od wielu tygodni objawia cuda na temat niejakiej Hanny Lis, bardziej znanej jako nowa żona starego Lisa. Oto Hanna Lis ma poprowadzić Wiadomości (taki program) już w kwietniu. Nie, w połowie maja. Też nie, bo na przełomie miesięcy... Prezesie Urbański! Pogięło Cię, gościu? Zatrudnij jakąś dziennikarkę i robota ruszy od razu. Cudowanie z żoną Lisa, skądinąd przyjemną osobą, ale nic nadto, ośmiesza publiczną telewizję i obnaża bezwład, w jakim tkwi. A co to mnie ob- chodzi? Obchodzi, bo obsesyjnie płacę abonament. Dąsy, cuda i obłuda... Przy serdecznej antypatii, jaką wzbudza we mnie Jarosław Kaczyński, twórca moralnie ulepszonej IV RP, czego dokonał z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem, nigdy nie odmawiałem mu inteligencji, wykształcenia ani wyczucia polityki. Dlatego zasługuje on na dożywotni tytuł największego kłamcy i obłudnika, gdy woła: Uwaga! – zbliża się największy przekręt od 1989 roku! Ktoś tu kręci lody! To skandal! Chodzi o szpitale. Generalnie o finanse publiczne, ale w szczególności o szpitale. Powstał pomysł, by przekazać je – notabene, oddłużone – samorządom. Na zdrowy rozum – pomysł dobry. Samorządowcy będą lepiej dbać o służbę zdrowia, bo bliższa ciału koszula. Własnymi, wyborczymi losami odpowiadać będą za jakość tej służby, za wykorzystanie jej możliwości. Kiedy szpital powiatowy czy miejski przestanie być własnością abstrakcyjnego państwa, a stanie się firmą kontrolowaną przez lokalny samorząd (który i tak jest konstytucyjnym elementem państwa), to jest to mądrzejsze i tworzy szanse na przyszłość. Sprywatyzowane w trybie samorządowym placówki (ok. 60 do tej pory) chwalą sobie to rozwiązanie jako racjonalne, na którym korzystają pacjenci. – Jaki przekręt? Prywatyzacja to ratunek! – twierdzi prof. Piotr Kuna, dyrektor łódzkiego szpitala. A każde rozwiązanie jest lepsze niż obecna wegetacja, generująca wyłącznie długi. To rozumie każdy. Także Jarosław K. Ale nerw polityczny 9 każe mu obłudnie grać na emocjach ludzi, którym rząd Tuska nie potrafi wyjaśnić sensownie tej idei. Bo niby kto ma informować elektorat o sensie tych zmian? Żenujący jak żart Szymona Majewskiego minister skarbu Grad? Czy może rzecznik rządu, niejaka Liszka (Jezu, chyba nie spokrewniona z dużymi Lisami)? Słuchałem wywiadu Olejnik z Tuskiem. Blond Monika też niewiele rozumiała. Szpitale samorządowe, ale jako spółki prawa handlowego? Czyli prywatne? Więc jednak nie samorządowe...? Polityka ma w sobie – jakiż to banał! – coś z kurewstwa. Polityk jest gotowy do natychmiastowego sprzedania się, gdy tylko pojawi się jakiś chętny. Dla Jarosława K. manewr rządu Tuska, który może (podkreślam – może) uratować dogorywającą polską służbę zdrowia jest tylko przekrętem, oszustwem. Kaczyński z obłudą podsyca lęki znaczącej części obywateli, chcąc wykreować konflikt, dla niego i jego ferajny, życiodajny. Zawsze łatwiej było mu konfliktować niż budować. Szpital, jak zakład krawiecki czy hurtownia, musi mieć szefa, który nie może być byle urzędnikiem powołanym przez starostę. Szefem (zarządem) szpitala musi być ktoś, kto zadba – pod rygorem odpowiedzialności kodeksowej! – o firmę jak o własną. I tu tkwi najważniejsza różnica, bo prywatne znaczy: moje, gdy państwowe – niczyje. Pacjenci o tym wiedzą. I Jarosław K. też o tym wie, ale nie pozwala mu o tym mówić partyjny interes i zawodowe uzależnienie od obłudy. Nie jest wyjątkiem, właśnie dołączył do jego protestu socjaldemokrata Marek Borowski. Pewnie i PSL długo nie pozostanie obojętny. Obłuda jest ponadpartyjna. [email protected] ZAMIAST ROTACYJNEGO Sprawa masakry w Nangar Khel. Szeregowcy wychodzą z aresztu Mówienie o misji pokojowej jest bzdurą Rozmowa z prof. PIOTREM KRUSZYŃSKIM Nr 109 (10-11. V.). Cena 3 zł – Pański klient wychodzi na wolność. Jest pan zaskoczony decyzją sądu? – Prof. PIOTR KRUSZYŃSKI: – Przyznam, że tak. Ale jest to zaskoczenie bardzo miłe. Jeszcze kilka godzin temu mówiłem dziennikarzom, że mam bardzo złe doświadczenia z sądami wojskowymi, zwłaszcza jeśli chodzi o tę sprawę. Spotkała mnie jednak niespodzianka. Cieszyłbym się, gdyby na wolność wyszli wszyscy aresztowani żołnierze, sąd jednak postanowił zróżnicować sytuację szeregowych oraz podoficerów i oficerów. Ale i tak zobaczyliśmy światełko w tunelu. – Czy ta decyzja może oznaczać przełom w sprawie? Innymi słowy, czy może w jakikolwiek sposób rzutować na właściwy proces? – Myślę, że tak, choć na pewno nie bezpośrednio. Dziś przecież sąd nie rozważał, czy nasi klienci są niewinni, tylko czy na proces muszą czekać w areszcie. Trzeba jednak pamiętać, że po raz pierwszy argumenty prokuratury zostały uznane za bezzasadne. W przypadku mojego klienta obawa matactwa nie istnieje, trudno też sięgać po argument zagrożenia wysoką karą. – Ale przecież sąd podkreślał również, że zebrane materiały wskazują na duże prawdopodobieństwo popełnienia zarzucanych żołnierzom czynów... – Tak, ale nie możemy przecież wyrokować, jaki będzie ostateczny finał procesu, który się wkrótce rozpocznie. To sąd zdecyduje o ewentualnej winie żołnierzy. – Nadal wierzy pan w niewinność swojego klienta? – Wierzę w jego niewinność, podobnie jak w niewinność pozostałych żołnierzy. Oni tylko wykonywali zadania powierzone im przez Amerykanów. Sąd przyznał, że działali w warunkach pola walki. Mówienie, że pojechali do Afganistanu na misję pokojową, to bzdura. Tam trwała i trwa nadal wojna. Żołnierze są zmuszeni walczyć z bardzo podstępnym przeciwnikiem. Talibem przecież może być każdy. Za broń chwytają nie tylko mężczyźni. Nierzadko robią to także kobiety, a nawet dzieci. – A czy teraz Damiana L. będzie łatwiej bronić? – Na pewno tak. Przede wszystkim będę miał z nim nieograniczony kontakt. Nie bez znaczenia jest także czynnik psychologiczny. Trudniej posłać do więzienia kogoś, kto odpowiada przed sądem z wolnej stopy. – Kiedy pana klient wyjdzie z aresztu? – Wszyscy mieliśmy nadzieję, że jeszcze w piątek. Niestety, do aresztu muszą najpierw dotrzeć oryginalne dokumenty. Stanie się to najwcześniej w poniedziałek. – Czy jest szansa, że w ślad za nim pójdą także ci żołnierze, którym sąd przedłużył dzisiaj areszt? – Mam taką nadzieję. Z tego, co wiem, ich obrońcy planują złożyć zażalenie w Sądzie Najwyższym. Piątkowa decyzja stwarza im spore możliwości. Rozmawiał: ŁUKASZ ZALESIŃSKI a2010-11.qxd 2008-05-10 15:41 Page 2 10 CENA ZDROWIA ANGORA nr 20 (18.V.2008) Prywatyzacja to ratunek, a nie przekręt Rozmowa z prof. PIOTREM KUNĄ, dyrektorem Szpitala im. Barlickiego w Łodzi, Menedżerem Roku 2006 Nr 109 (10-11. V.). Cena 1,40 zł – Jarosław Kaczyński mówi, że czeka nas przekręt dwudziestolecia, czyli przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego. Czy powinniśmy bać się pomysłu PO? – Nie, bo pacjenci na tym skorzystają. – W jaki sposób? – Podam przykład woj. łódzkiego i jego 52 szpitali, z których wiele ma olbrzymie długi. Jeśli zamknie się 20 z nich i przekaże pieniądze na pozostałe, które są dobrze zarządzane, to przysięgam pani, że opieka w nich się poprawi, a nie pogorszy. – Ludzie jednak boją się, że szpital zniknie z okolicy, a pojawi się gdzieś daleko na peryferiach. – Pacjent prędzej przeżyje w karetce pogotowia niż w szpitalu, w którym nie ma właściwych urządzeń. Współczesna karetka ma lepsze wyposażenie niż 90 proc. naszych szpitali i prze- wiezienie pacjenta 10 km dalej to żaden problem. Znam takie szpitale, które, jak dzieje się coś groźnego z pacjentem, wzywają karetkę, bo same sobie nie dają rady. Czy to jest dobra sytuacja? – Nie bardzo. A zatem propozycja PO to krok w dobrym kierunku? – To uporządkuje dziką prywatyzację, którą mamy dziś, gdy część procedur medycznych jest wyceniana przez NFZ poniżej kosztów. Na tym żeruje się w całej Polsce i prywatyzuje tylko to, co przynosi zysk. W Kutnie jest wspaniały, nowoczesny szpital, w którym miejscowe władze sprywatyzowały tylko dochodowe oddziały. Pozostałymi nikt się nie interesuje. W efekcie szpital zwiększa swoje zadłużenie i zapewne niedługo będzie podlegał likwidacji. Jeśli mamy prywatyzować, to wszystko, a nie tylko żyły złota. – Ale naczelnym celem spółek handlowych jest wypracowanie zysku. Skąd pewność, że nie będzie to odbywało się kosztem pacjen- Mikrofon ANGORY Zmiana lidera! Pierwsze miejsce w rankingu konferencyjnym MIKROFONU ANGORY zajął Klub Poselski Lewica. Dotychczasowy lider – Prawo i Sprawiedliwość – zajął drugie miejsce. Politycy tej partii zorganizowali 4 konferencje, o jedną mniej niż Lewica. W minionym tygodniu przed dziennikarzami stanęli też: politycy Platformy Obywatelskiej (dwa razy), Socjaldemokracji Polskiej oraz marszałek Sejmu Bronisław Komorowski (po jednym spotkaniu). W sumie od wtorku do piątku odbyło się trzynaście konferencji prasowych. Kolejny raz w poniedziałek posłowie dali odpocząć mediom od siebie. Pozostaje mieć nadzieję, że w tym czasie pracowali w swoich okręgach wyborczych na rzecz wyborców. A teraz garść szczegółów. „Jeszcze tylko dwa słowa dotyczące sposobu prezentowania w mediach osiągnięć szpitalnictwa prywatnego. Co pewien czas jesteśmy raczeni takimi obrazkami z różnych szpitali prywatnych, gdzie pacjenci i lekarze są bardzo zadowoleni. Otóż, rzeczywiście, jest kilka procent szpitali prywat- nych, powstałych zresztą za pieniądze właścicieli i przeciwko temu nic nie mamy. Szpitale te, wybierając sobie najbardziej rentowne usługi, wybierając sobie także do pewnego stopnia pacjentów, korzystają nie tylko ze środków Narodowego Funduszu Zdrowia, mają też pełną swobodę w sprzedawaniu usług pacjentom prywatnym, czego nie mają szpitale publiczne. Natomiast przenoszenie tego typu fragmentarycznej prywatyzacji na całą służbę zdrowia jest całkowicie nieuprawnione i będzie rodziło skutki, o których wspominał poseł Marek Balicki. Dziękuję bardzo. Czy są pytania? Nie ma. Wszystko jasne, dziękujemy i idziemy głosować” – powiedział przewodniczący Socjaldemokracji Polskiej Marek Borowski podczas jedynej w minionym tygodniu konferencji prasowej jego partii. Ciekawostką jest fakt, że piątka posłów po konferencji prasowej rzeczywiście poszła głosować z tym, że posłowie SdPl zamiast wypełniać swój obowiązek poselski, spotykali się z mediami w czasie trwającego już od dłuższego czasu głosowania. „Ja bym poradził panu premierowi, żeby polecił przejrzenie progra- tów? Na przykład – przez dobór tanich procedur czy leków. – To NFZ, który ma narzędzia wymuszania i przestrzegania procedur, musi zadbać, aby do tego nie doszło. Dziś tego nie robi, i to błąd. Nie trzeba oszczędzać na pacjentach, by uzyskiwać lepsze wyniki ekonomiczne. Wystarczy sprawne zarządzanie. Wiem coś o tym, bo sam zlikwidowałem 80 proc. zadłużenia mojego szpitala bez żadnych dodatkowych środków. Wyszliśmy na prostą w ciągu czterech lat, a nasi pacjenci są bardzo zadowoleni. – A co, jeśli samorząd lub prywatny inwestor stwierdzą, że więcej zarobią na sprzedaży działki w centrum niż na utrzymywaniu tam szpitala, nawet jeśli on dobrze funkcjonuje? – Przede wszystkim szpitale w centrach miast na ogół budowano dawno i wymagają one wielkich remontów. Często to się nie opłaca, bo trzeba skuwać wszystkie tynki ze względu na bakterie i grzyby, które tam są. Jeżeli stary szpital opłaca się sprzedać i wybudować w pobliżu nowiutką placówkę, to czemu tego nie zrobić? – Racja, tylko chyba w narodzie jest głęboka obawa przed decyzjami naszych samorządowców. – To prawda, ale samorządy to nie są niezależne byty, które mogą działać na niekorzyść swoich wyborców. Jest opozycja, są media, które patrzą im na ręce. Ludzie się boją pewnych mitów, np. tego, że będą musieli płacić za usługi. Dziś 90 proc. lekarzy rodzinnych to prywatne firmy, czy ktoś za to płaci? A apteki? Też są prywatne. A przecież ich przekształcenie nie znaczyło dla nas większych kosztów. Chcemy, by szpitale prawidłowo obsługiwały jak najwięcej osób. Nie ma sensu, by w każdym z nich trzeba było robić przeszczepy serca czy wątroby. Wystarczy, jeśli będą to trzy znakomite ośrodki, które się tym zajmą. – Ale czy po prywatyzacji będzie można nad tym zapanować? – Oczywiście, będzie mógł to robić ten, kto ustala kontrakty, czyli NFZ. mów informacyjnych z tego czasu i wtedy otrzyma informację, czy panowie Lepper i Giertych byli w tej telewizji popierani, czy raczej w sposób niekiedy niezwykle brutalny zwalczani. Cała opowieść o przejęciu przez PiS telewizji jest jednym wielkim kłamstwem i każdy, kto ogląda tę telewizję – w szczególności programy informacyjne, wie, że tam pracują dziennikarze, którzy zdecydowanie bardziej sprzyjają Platformie niż nam. To jest bardzo widoczne. Natomiast to, że jest kilka audycji, które się nie podobają pewnej części polskiego establishmentu, bo na przykład mówią o różnych niemiłych wydarzeniach, wydarzeniach niemiłych z punktu widzenia tej grupy, to po to jest telewizja publiczna, żeby mówić prawdę, niezależnie, komu się to podoba, a komu nie” – to głos Jarosława Kaczyńskiego komentującego wydarzenia przy okazji przyjmowania ustawy zwalniającej z opłat abonamentowych emerytów i rencistów. Tu ciekawostka. Tydzień temu informowałem o zniknięciu „Juniora” Mariusza Kamińskiego. Obecnie obserwujemy ciąg dalszy zmiany polityki medialnej Klubu Parlamentarnego Prawo i Sprawiedliwość. Otóż szef partii zabiera głos w najbardziej istotnych sprawach, posłowie PiS organizują konferencje jedynie wtedy, gdy mają szansę przebić się w mediach. Wiadomo, prezesa Kaczyńskiego pokażą wszystkie media, ale inni posłowie muszą naprawdę powiedzieć coś ciekawego, bowiem nawet ważne sprawy, ale niechwytliwe, nie zainteresują mediów. Efekty już znamy – strata pierwszego miejsca w rankingu MIKROFONU ANGORY na rzecz lewicy. Media zainteresował natomiast Antoni Macierewicz, który skomentował ugodę zawartą między MON a ITI. Były minister powiedział: „Grupa ITI przegrała ze mną nie dawniej niż dwa tygodnie temu proces o dokładnie to samo. A więc pan minister Klich przeprasza grupę ITI, a dokładniej pana – jeżeli dobrze rozumiem – Waltera i jego współpracowników za umieszczenie ich w raporcie w sytuacji, gdy ci sami ludzie przegrali ze mną w tej samej sprawie proces dwa tygodnie temu. No to jest sytuacja, która wskazuje na to, że mamy do czynienia za zmową i działaniem na szkodę ministerstwa Skarbu Państwa i Ministerstwa Obrony Narodowej, w imieniu których pan minister Klich przeprasza grupę ITI”. Wszystkich konferencji można wysłuchać na portalu www.polityczni.pl Można tam obejrzeć zarówno posiedzenia komisji, jak i debaty sejmowe. WOJCIECH NOMEJKO a2010-11.qxd 2008-05-10 15:41 Page 3 11 CENA ZDROWIA ANGORA nr 20 (18.V.2008) – Ta reforma stwarza pole do nadużyć? – Nie, ale trzeba ją dobrze zrealizować. Na przykład szpitale nie powinny być oddłużane przed prywatyzacją, a ten, kto je przejmie, powinien też przejąć długi. To zagwarantuje, że w takiej placówce nastąpią zmiany. Inaczej długi znów się pojawią. Poza tym, jeśli nie zrobimy tej reformy, to w 2012 r. trzeba będzie zamknąć 700 szpitali. Zostanie 100 na cały kraj. – Dlaczego? – Unia Europejska zobowiązała nas do wprowadzenia określonych standardów. Potrzebujemy na to 15 mld zł. Jeśli państwo je znajdzie, to nie ma problemu, nie róbmy tej reformy. Tyle tylko, że te pieniądze są potrzebne teraz, bo szpitale muszą mieć czas na to, by zakończyć remonty w ciągu czterech lat. Jeśli nie ma środków, to trzeba zachęcić prywatnych inwestorów. Przedłużanie tego, co się dzieje w tej chwili, to najgorsze wyjście. Prywatyzacja szpitali – o co tu chodzi? 4. Czy komercjalizacja prowadzi do prywatyzacji? Nr 109 (10-11. V.). Cena 1,50 zł 1. Czy komercjalizacja to przekazanie szpitali samorządom? NIE! Szpitale należą do samorządów od 1998 r. Powiatowe – do powiatów, miejskie – do ratusza, wojewódzkie – do sejmików marszałkowskich. 2. Czy chodzi tu Rozmawiała: o prywatyzację? MONIKA LIBICKA Największy przekręt od 1989 r. Plany rządu dotyczące przyszłości szpitali, które ujawniliśmy w „Rz”, budzą coraz większe emocje. – Zbliża się największy po 1989 roku przekręt – mówi szef PiS Jarosław Kaczyński. W jego ocenie szpitale to majątek wart ok. 10 mld zł. – Jeśli plany będą realizowane, majątek ten zostanie oddany na zasadzie zysku. Oznacza to niebezpieczeństwo dla milionów Polaków – mówi. Politycy PiS wytykają też PO, że oszukała wyborców. O planach prywatyzacji szpitali nie mówiła bowiem w kampanii wyborczej. Gdy w jednym ze spotów PiS umieściło napis: „Propozycja PO – prywatyzacja szpitali”, PO oddała sprawę do sądu. PiS proces przegrało i za spot musiało przeprosić. – Teraz widać intencje. Mam satysfakcję, bo okazuje się, że jesteśmy moralnymi zwycięzcami tamtego sporu – komentuje mecenas Piotr Woźny, który reprezentował PiS przed sądem. Do ostrych krytyków rządu dołączyła też lewica. Marek Borowski z SdPI zapowiada powołanie komitetu Stop Prywatyzacji Szpitali. Mimo ataków premier Tusk przekonuje, że prywatyzacja szpitali nie jest jego intencją. Rząd szuka sposobu na ich uratowanie. – Albo coś zmienimy, albo szpitale upadną. Nie rozumiem, skąd ta agresja i dlaczego Jarosław Kaczyński chce bronić tego, co powoduje udrękę pacjentów – mówi. mns („Rzeczpospolita” nr 109) NIE! Komercjalizacja szpitala polega na tym, że ma on obowiązek działać jako spółka – według kodeksu spółek handlowych. Jaka jest różnica między publicznym ZOZ-em a szpitalem spółką? ZOZ nie może upaść, czyli bez końca może się zadłużać. A spółka – nie. Po przekroczeniu pewnego poziomu zadłużenia musi rozpocząć proces naprawczy. Jeśli się nie powiedzie, spółka upada, a likwidator spłaca wierzycieli z tego, co zostało. 3. Czy komercjalizacja szpitali to nowość? NIE! Szpitale są komercjalizowane od 2000 r. Robią to ich obecni właściciele – czyli na ogół starostwa (szpitala wojewódzkiego nikt do tej pory nie skomercjalizował). – To co nowego jest w propozycji PO? – Uproszczenie procedury. Żeby teraz skomercjalizować publiczny ZOZ, trzeba go zlikwidować, przejąć jego długi i stworzyć spółkę. Likwidacja jednak trwa latami. Przykład – w Kostrzynie powiat ziemski gorzowski skomercjalizował szpital rok temu. Powstała spółka. A proces likwidacji starego ZOZ-u trwa i ma się zakończyć w 2010 r. 70 mln długów jeszcze nie jest spłacane. Jeśli wejdzie propozycja PO, szpitale zostaną skomercjalizowane mocą ustawy, bez wcześniejszej likwidacji ZOZ-u. – A długi? – Są takie szpitale, których zadłużenie przekracza budżet samorządu. Państwo nie może ustawowo zmusić samorządów do popełnienia harakiri. Więc musi zaproponować, co zrobić z długami. I udzielić pomocy. TO JEST TA NOWOŚĆ. TAK! To możliwe, choć niekonieczne. Bo komercjalizacja zawsze jest furtką do prywatyzacji. Dziś też. Właściciel spółki może ją sprzedać w całości lub w części. Szpital spółka może sobie znaleźć inwestora, który wyłoży pieniądze na konieczne remonty i zakup nowoczesnego sprzętu. To by mogło doprowadzić do podniesienia standardu szpitali, ale inwestor nie będzie skłonny do wielkich inwestycji, jeśli nie dostanie pakietu większościowego. Dziś nie ma ŻADNYCH ograniczeń prawnych w zbywaniu udziałów w spółce samorządowej – żadnego obowiązku utrzymania pakietu kontrolnego w szpitalu. I dlatego np. w Kostrzynie szpital spółka jest już prywatny w 90 proc. W jednej z roboczych wersji projektu ustawy PO pojawił się zapis, że samorząd musi utrzymać co najmniej 51 proc. udziałów w szpitalu. Teraz PO się z tego wycofuje. 5. Czy leczenie w skomercjalizowanym albo sprywatyzowanym szpitalu jest płatne? NIE! Jeśli szpital ma kontrakt z NFZ, to pacjent nie płaci. Ale jeśli szpitalowi skończy się kontrakt z NFZ, to nie musi odsyłać pacjenta do innego – może go leczyć za pieniądze. Każdy szpital w Polsce, także prywatny, ma ustawowy obowiązek przyjęcia każdego, czyje życie jest zagrożone. 6. Czy prywatny szpital powiatowy będzie przyjmował tylko pacjentów ze swego powiatu? BZDURA! Jaki miałby interes w ograniczaniu liczby pacjentów? Nie należy spodziewać się rejonizacji, skoro za pacjenta płaci NFZ albo on sam z własnej kieszeni. 7. Czy samorządy posprzedają swoje szpitale prywatnym inwestorom, nawet jeśli ci urządzą w miejscu szpitala aqua park? POWOLI! Samorząd ma swoich wyborców. Wyborca lubi mieć szpital w pobliżu. Każda propozycja likwidacji szpitala jest niezwykle niepopularna politycznie. I dlatego do tej pory nie udało się stworzyć sieci szpitali – choć to idea już na pierwszy rzut oka racjonalna. Bo szpitali mamy za dużo, więc gdyby wybrać te najlepsze i niezbędne do leczenia mieszkańców, to dostałyby więcej pieniędzy. 8. Czy prywatny szpital powiatowy zamknie np. porodówki, bo się nie opłacają – tak jak to się teraz stało w Warszawie. POWOLI! Po pierwsze – porodówek w Warszawie zabrakło w szpitalach publicznych (w Warszawie mieszka więcej młodych osób, niż wykazują to meldunki i stąd błąd w planowaniu liczby łóżek). Po drugie – akurat porody są dziś bardzo opłacalną procedurą medyczną (NFZ dobrze za to płaci). Można się jednak spodziewać, że w skomercjalizowanych i prywatnych szpitalach będą likwidowane łóżka na oddziałach, które są nieopłacalne. 9. Od czego zależy, że łóżko się opłaca? OD STAWKI, JAKĄ PŁACI NFZ! A Fundusz różnie wycenia różne procedury medyczne. Dziś powszechnie dyrektorzy uważają, że nieopłacalna jest interna, a np. kardiochirurgia – tak. 10. Czy szpitale sprywatyzowane mogą skłonić NFZ do podniesienia stawki za leczenie? TAK! Jeśli liczba szpitali prywatnych przekroczy pewien poziom (dziś nie wiemy, jaki), to będą mogły tworzyć zmowy monopolistyczne i wymusić podnoszenie stawki. 11. A szpitale skomercjalizowane? – Też tak się zachowają? TAK! Samorządowy szpital spółka nie może przynosić strat. Więc nie będzie wykonywał usług, które są nieopłacalne. W efekcie albo NFZ będzie wykupywał mniej usług za wyższe stawki, albo będziemy musieli płacić WYŻSZĄ SKŁADKĘ NA NFZ!!! O ile? Kto to wie. Teraz stawka wynosi 9 proc. pensji brutto, z czego 7,75 odliczane jest od podatku, a resztę – my płacimy z własnej kieszeni. ELŻBIETA CICHOCKA Tytuł oryginalny: „Nasz szpitalny FAQ” a2012.qxd 2008-05-10 15:21 Page 2 12 GADU, GADU, GADU ANGORA nr 20 (18.V.2008) Blogi i blagi.pl Media solą w oku prezydenta Lech Kaczyński powiedział w programie „Tomasz Lis na żywo” w TVP 2, że obecny rząd jest w mediach „oblewany miodem”, a czwarta władza jest „jednym z olbrzymich problemów polskiej demokracji”. Blogerzy w swoich wpisach nie zostawili suchej nitki na Kaczyńskim, który podobno usiłuje poprawić swój wizerunek. Jako pierwszy z blogerów politycznych na słowa prezydenta zareagował jego były człowiek – Kazimierz Marcinkiewicz, który między swoimi zawodowymi rozterkami w swoim blogu (http://kmarcinkiewicz.blog.onet.pl/) analizuje: – PiS powinien wygrać wybory parlamentarne, a przegrał je przez nieprzychylne media. To arcyciekawa teza, bo jakie my dziś mamy media? Czy tabloidy są anty-PiS-owskie? „Fakty”? Gdzieżby. To może dzienniki: „Rzeczpospolita”, „Dziennik”, teraz już także „Polska”. Czy one są nieobiektywne? Czy one są krytykanckie wobec PiS-u i Prezydenta? Na pewno nie. To może media katolickie? Absurd. A media publiczne? TVP1, TVP2, PR1, PR2, PR3… są i przez 2 ostatnie lata były w rękach PiS-u. To może tygodnik „Wprost” jest nachalnie nieprzychylny „partii naprawy państwa”? I co nam zostało? Jeden dziennik, dwa-trzy tygodniki, dwie-trzy stacje radiowe i jedna-dwie stacje telewizyjne. Czyli te media zagrażają polskiej demokracji, bo nie są takie jak inne? *** Co dziwne, swojego prezydenta nie usiłuje na blogu bronić Ludwik Dorn, który wobec ogromnej fali krytyki, jaka po programie Tomasza Lisa wylała się na Kaczyńskiego, milczy. *** Człowiek nic a nic się nie zmienił. Jest prawie na półmetku swojej prezydentury i wyraźnie widać, że żyje w swoim świecie! Żeby nie wiem jak dwoili się i troili jego doradcy od wizerunku, to i tak robi swoje. Czy prezydent nie zauważył, że z PRL-u dawno już wyszliśmy, że dzisiaj mamy inną rzeczywistość? – zastanawia się blogerka z Onet.pl o pseudonimie Polonka 54 (http://polonka54.blog.onet.pl). – Nie jesteśmy głupim i durnym społeczeństwem, nie straciliśmy jeszcze pamięci. Pamiętamy doskonale wściekle wykrzykiwane słowa w stylu – „kamasze”, „łże-elity”, „ścierwojady”, „wykształciuchy”, „ciemny lud”, „ciemna masa”, „spieprzaj, dziadu” i wiele innych. Tych słów nigdy nie zapomnimy ani prezydentowi, ani Dornowi. Nie zapomnę nigdy ZOMO Jarosławowi Kaczyńskiemu. Im obu nigdy nie zapomnę, że podzielili Polaków na tych lepszych i gorszych! – grzmi wzburzona blogerka. *** Problem Lecha Kaczyńskiego z mediami zręcznie przeanalizował na swoim blogu publicysta „Polityki” Daniel Passent (http://passent.blog.polityka.pl): – Załóżmy na chwilę, że prezydent ma rację. Media rzeczywiście otumaniły naród i były przeciwko PiS. Wtedy należałoby zastanowić się – dlaczego? Dlaczego mimo obsadzenia Telewizji pp. Wildsteinem i Urbańskim, mimo nocnej zmiany w KRRiTV, mimo mianowania na szefów Polskiego Radia pp. Czabańskiego i Targalskiego, mimo usunięcia z mediów publicznych setek ludzi i zastąpienia ich panem Michalkiewiczem, paniami Gargas i Kanią i im podobnymi, te media zawiodły? Nie spełniły oczekiwań swoich mocodawców? – zastanawia się Passent. – Są dwie możliwości. Albo rządy PiS były nie do zniesienia nawet dla ich pupilów, albo wymagania stawiane mediom przez braci Kaczyńskich są zbyt wysokie nawet dla ich entuzjastów. Innej możliwości nie widzę. Kiedy prezydent mówi, że B. Wildstein został zwolniony, ponieważ spośród 8-10 wiadomości korzystnych dla rządu żadna nie trafiła do „Wiadomości”, to znaczy, że bracia Kaczyńscy oczekiwali od mediów publicznych jeszcze większej służalczości i dyspozycyjności niż ta, której byliśmy świadkami. Panowie K & K nie docenili też aplauzu, jaki spotkał ich ze strony mediów prywatnych, takich jak „Dziennik”. W pierwszej fazie swojego istnienia gazeta ta była wobec rządów PiS entuzjastyczna, mówiło się, że był to najlepszy upominek koncernu Springera dla premiera Kaczyńskiego. Z czasem, zaledwie w ciągu kilku miesięcy, gazeta ta odwróciła się od swoich faworytów. Czy pan prezydent zastanowił się – dlaczego? Może rację miał Jan Wróbel, pisząc, że gazeta poszła za czytelnikami? *** – Kto nie oglądał tej rozmowy, niech żałuje. Bo jeśli nawet ktoś łudził się, że prezydent próbuje się zmienić, to po tym programie jedno wiadomo na pewno: nie ma szans, żeby coś zmienić w Jego wizerunku – przekonuje na swoim blogu (http://panorama.me- dia.pl/content/category/30/147/132/) Robert Lewandowski, publicysta i wiceszef „Panoramy Leszczyńskiej”. – Owszem, można sprosić brukowce typu „Fakt” na romantyczną kolację z okazji 30-lecia ślubu prezydenckiej pary. I strzelić kilka fotek. Gorzej jednak, gdy pan prezydent musi się odezwać i to w programie na żywo. Wtedy żaden prezydencki minister, np. Michał Kamiński czy inny pisowski spin-doktor, choćby Jacek Kurski, nie pomogą. Zdaję sobie sprawę, iż człowiek nie jest winien własnych fizycznych ułomności w stylu niski wzrost czy niewyraźna wymowa, ale już za wypowiadane sądy, opinie i poglądy odpowiada w 100 procentach. Jeśli najważniejsza osoba w państwie za wszelkie swoje potknięcia i porażki obwinia jedynie media, to źle to świadczy nie o mediach, tylko o tym, kto takie rzeczy wypowiada. To przecież nie media, ale prezydent firmował kompromitujące go orędzie ze ślubem pary gejowskiej czy mapą roszczeń ziomkowskich w tle. To nie media, ale L. Kaczyński i jego otoczenie walczą z rządem za pomocą traktatu lizbońskiego czy generalskich awansów. To nie media, tylko prezydent Kaczyński dał polityczny glejt na szkodniczą działalność ludzi pokroju Antoniego Macierewicza. Wystarczy tej wyliczanki? *** Ezekiel, publicysta z niezależnej platformy dla blogerów Tekstowisko.com, subiektywnie ocenia w swoim blogu (http://www.tekstowisko.com/blog/post-nowoczesny) medialną traumę prezydenta: – Kaczyński nie rozumie kwestii dość istotnej. Media, przynajmniej prywatne, nie mają obowiązku być obiektywne. Media mają swoje własne zdanie, bo zdanie mają wydawcy i właściciele. Zdanie mają kolegia redaktorskie i sami dziennikarze. To jedna z ważnych cech demokracji. Kaczyński odkrywa, że media tworzą nadrzeczywistość. Oczywiście, że tak jest. Media nie tyle relacjonują, ile produkują rzeczywistość społeczno-polityczną, produkują dyskursy i miraże. Zdaje mi się, że prezydent nie dokonałby tak zaskakującego odkrycia, jeśli od tych medialnych produkcji i reprodukcji nie dostałby w kość. Nie przeszkadza mu za to nadrzeczywistość, którą tworzy jego brat... Tadeusz Cymański: – Zyskają też generałowie SB! Emeryci nie zapłacą już za abonament 9.05.08. Sejm uchwalił nowelizację ustawy o abonamencie radiowo-telewizyjnym. Zgodnie z nią, abonamentu nie będą musieli opłacać emeryci i trwale niezdolni do pracy renciści, bezrobotni, uprawnieni do świadczeń socjalnych i przedemerytalnych. Zwolnienie z opłacania abonamentu obejmie także osoby spełniające kryterium dochodowe określone w ustawie o świadczeniach rodzinnych. Za uchwaleniem nowelizacji głosowało 262 posłów, przeciwko było 138, 16 wstrzymało się od głosu. Z czego mają być zrekom- pensowane środki, które media publiczne stracą w efekcie rozszerzenia zwolnień z opłacania abonamentu rtv – o tę kwestię m.in. pytali posłowie przed głosowaniem w sprawie nowelizacji ustawy abonamentowej. Minister kultury Bogdan Zdrojewski poinformował, że projektowana strata z tytułu ustawy wyniesie ok. 60 mln zł, podczas gdy zeszłoroczny zysk TVP wyniósł nieco ponad 80 mln zł. Premier Donald Tusk – który po raz drugi zabrał głos w dyskusji w sprawie abonamentu – podkreślił zaś, że projekt ograniczenia lub zlikwidowania abonamentu jest projektem dla jego autorów ryzykownym. – My nie zbieramy pochwał z tego tytułu, ani w gazetach, ani w rozgłośniach radiowych – powiedział premier. Dodał, że krytykę z tego tytułu wyraziły też środowiska twórców. Na pytanie z sali: „To po co to robicie?” Tusk powiedział: „Z tego powodu, że uważamy, że opłacanie tak drogiej, tak niegospodarnej instytucji, jaką jest TVP, z haraczu ściąganego z emerytów i rencistów jest dla nas czymś niesprawiedliwym”.(...) Jacek Kurski (PiS) pytał z kolei, w imię czego Platforma chce zniszczyć media publiczne. – Żeby coś zabić, to najpierw to coś WOJCIECH ANDRZEJEWSKI musi istnieć – ripostował Andrzej Halicki (PO). (...) – Arkadiusz Rybicki (PO) przypomniał zaś, że TVP nie zakupiła praw do transmisji Euro 2008, zatem emeryci i renciści będą musieli oglądać je w płatnych, kodowanych kanałach. – Na co zatem idzie ten abonament? – pytał Rybicki. Tadeusz Cymański (PiS) zarzucał z kolei, że nowelizacja może doprowadzić do tego, że zwolnieni z opłacania abonamentu nie będą tylko najubożsi emeryci, ale także wysoko uposażeni generałowie SB, podczas gdy do opłacania abonamentu zobowiązany będzie robotnik, który ma chorą żonę i trójkę dzieci. Kurski pytał też, gdzie po zlikwidowaniu TVP miałyby być realizowane orędzia premiera, czy przypadkiem nie w TVN i czy skrótu tego nie należy tłumaczyć „Tusk Vision Network”. a2013-14.qxd 2008-05-10 15:23 Page 1 13 LEWICOWY LIBERAŁ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Ostatnia nadzieja czerwonych Rozmowa z prof. DARIUSZEM ROSATIM, deputowanym do Parlamentu Europejskiego – Tygodnik „Wprost” doniósł, że będzie pan kandydatem lewicy w najbliższych wyborach prezydenckich. – Nie mam takich planów. Wybory odbędą się za dwa i pół roku, a to zbyt długi czas, żeby mówić o kandydatach. – Przed kilku tygodniami niemiecki „Handelsblatt” napisał, że Jerzy Buzek będzie ubiegał się o stanowisko przewodniczącego europarlamentu. Wiadomość okazała się nieprawdziwa, ale wielu polskich polityków uważało, że podano ją celowo, żeby „spalić” Buzka. Czy w pańskim przypadku zastosowano ten sam mechanizm? – Być może. Nie znam motywów „Wprost”. Pismo powołuje się na wypowiedzi młodych działaczy SdPl, które rzeczywiście miały miejsce na konwencji tej partii. Dlaczego dziennikarz zrobił z tego wielkie story, tego nie wiem. – Gdyby jednak dziś teoretycznie rozpatrywać ewentualnych kandydatów lewicy, to w grę mogą wchodzić tylko: Cimoszewicz, Borowski, Olejniczak i po ewentualnym zwycięstwie w wyborach na przewodniczącego SLD – także Napieralski. Żaden z nich nie ma szans nawet na zwycięstwo z Lechem Kaczyńskim, nie mówiąc już o Donaldzie Tusku. – Pańska diagnoza jest zbyt pesymistyczna. Myślę, że Włodzimierz Cimoszewicz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i chyba rozważa ten pomysł. Niewykluczone, że lewica zwróci się z taką ofertą do osoby z autorytetem, nie związanej bezpośrednio z polityką, na przykład do prezydenta Krakowa profesora Majchrowskiego. – O ile wiem, SLD, a przynajmniej niektórzy jej politycy oraz wspierający ich biznesmeni już znaleźli takie dwie osoby. W kuluarach bardzo poważnie rozpatrywany jest dziennikarz Tomasz Lis i aktor Marek Kondrat. – Kandydatura redaktora Lisa pojawiała się już na lewicy w takim kontek- ście, ale wydaje mi się, że Tomasz Lis po pewnych wahaniach zdecydował, że zostaje wierny dziennikarstwu. Nie wiem zresztą, czy byłby szczególnie szczęśliwy, będąc kandydatem SLD. Z kolei Marek Kondrat jest osobą apolityczną i wszelkiego rodzaju pogłoski związane z jego ubieganiem się o prezydenturę włożyłbym między bajki. Byłoby jednak znakomicie, gdyby lewicy udało się zyskać poparcie Marka Kondrata i Tomasza Lisa dla jej przyszłego kandydata. – Był pan ministrem, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, jest europosłem. Ma pan wyjątkowo mały negatywny elektorat, znaną żonę i popularną córkę. To atuty, których nie ma żaden inny polityk lewicy czy centrolewicy. A więc może warto spróbować? – W wyjątkowo sprzyjających okolicznościach nie mogę tego wykluczyć. Sprawowanie tak ważnego urzędu to wielki honor, ale i wielka odpowiedzialność, dlatego decyzję o kandydowaniu trzeba podejmować wyjątkowo rozważnie, zwłaszcza że prezydentura w obecnym kształcie zapewne ulegnie przekształceniu. Z biegiem lat widzimy, jak często nakładają się kompetencje głowy państwa i szefa rządu i że instytucja polskiej prezydentury ma liczne mankamenty. Jest to szczególnie widoczne dziś, gdy prezydent i premier nie darzą się szczególną przyjaźnią. Poza Francją w całej zachodniej Europie kompetencje prezydenta ograniczone są do reprezentacji i stania na straży konstytucji. – Chciałby pan być takim „malowanym” prezydentem? – Trzeba zdecydować się na jedno z dwóch rozwiązań, albo wspomniany już system parlamentarno-gabinetowy, albo prezydencki. – Wyobraża pan sobie Lecha Kaczyńskiego z uprawnieniami prezydenta Sarkozy’ego? – Myślę, że powinniśmy iść w kierunku rozwiązań parlamentarno-gabinetowych, z wiodącą rolą premiera i rządu. – Uważa się pan za człowieka lewicy? 14 R E K L A M A a2013-14.qxd 2008-05-10 15:23 Page 2 14 LEWICOWY LIBERAŁ Ostatnia nadzieja czerwonych 13 – Raczej centrolewicy. Drogie są mi wartości lewicowe, takie jak: zwalczanie ubóstwa, równość szans, modernizacja czy wreszcie likwidacja bezrobocia. Jednak to, co dzieli mnie z tradycyjną lewicą, to metody realizacji tych celów. W XXI wieku nie można używać haseł, które były dobre 50-70 lat temu. Nawoływanie do podwyższenia płacy minimalnej to kij, który ma dwa końce, i może przyczynić się do zwiększenia bezrobocia. A przecież są metody pozwalające na podnoszenie dochodów bez wzrostu bezrobocia. Tylko koledzy z lewicy nie chcą tego słyszeć. Dziś lewica nie ma żadnego wybitnego akademickiego ekonomisty. Dzieje się tak pewnie dlatego, że coraz więcej polityków lewej strony sceny politycznej uważa, iż rynek jest pojęciem ideologicznym i można budować gospodarkę, która nie jest oparta na zasadach rynkowych, co jest absolutnym nonsensem. – Gdy przysłuchujemy się debacie publicznej, wydaje się, że dziś spór między lewicą i prawicą dotyczy przede wszystkim spraw światopoglądowych. Powrót do laicyzacji państwa to hasło, którym szermuje coraz więcej polityków SLD. – Budowa formacji politycznej na bazie walki z Kościołem nie ma najmniejszego sensu ani żadnej przyszłości. Oczywiście, Kościół jest przeciwny zapłodnieniu in vitro czy aborcji, z których to spraw lewica nie może rezygnować, ale czy na tym można budować program partii, która zamierza wygrać wybory? Polska nie jest Hiszpanią, gdzie Kościół był zaangażowany we wspieranie reżimu Franco. Dlatego myślę, że wystarczy, jeżeli lewica będzie pilnowała przestrzegania zapisów Konkordatu. – Ale to Kościół nie przestrzega konkordatu, starając się coraz bardziej poszerzać zakres swoich wpływów. Wliczanie oceny z religii do średniej, walka o religię na maturze, czy bezprecedensowy apel biskupów wzywających do powstrzymania się przed komentowaniem nominacji arcybiskupa Głódzia, gdy duchowni bezustannie oceniają nominacje polityków, dobitnie pokazują, gdzie zmierza polska hierarchia. – Zgadzam się, że dochodzi do zawłaszczania pewnych sfer życia publicznego, ale myślę, że taki zarzut można postawić niektórym biskupom czy kapłanom, a nie całemu Kościołowi, i oczywiście trzeba się temu przeciwstawiać. Jednak o wiele ważniejsza od sporu z Kościołem jest dla lewicy sprawa modernizacji państwa i wykorzystanie szans, jakie daje Unia. Gdy to się powiedzie, w naturalny sposób zostanie zlikwidowana baza ciemnego, nacjonalistycznego, polskiego katolicyzmu spod znaku Radia Maryja. A na razie zajmijmy się uporządkowaniem sytuacji na centrolewicy. – Ale według Wojciecha Olejniczaka wraz z rozwiązaniem LiD-u te sprawy zostały uporządkowane. – Jestem zdania, że LiD-owi trzeba było dać więcej czasu i dobrej woli ze wszystkich stron. Sam sposób rozstania także budzi moje poważne zastrzeżenia. Ale o wiele ważniejsze są przesłanki, które doprowadziły do takiego rozwiązania. Ten skręt w lewo, moim zdaniem, jest błędem programowym. Dziś w Europie nie mamy problemu wyzysku, a jedynie przestrzegania praw pracowniczych. Nie ma nędzy ANGORA nr 20 (18.V.2008) z Platformą. Wszystko to działo się tuż przed kongresem SLD. Olejniczak nie miał innego wyjścia. – Zgadzam się, że zadecydowała doraźna taktyka, gdyż dobrze pamiętamy, że przez pół roku Olejniczak był wielkim zwolennikiem LiD-u. Taka nagła zmiana kursu na pewno nie wzmocni wiarygodności przewodniczącego SLD. – LiD przeszedł do przeszłości i wróciliśmy do punktu wyjścia. – Zmarnowano półtora roku. Nie pozyskano nowych wyborców, nie uzyskano premii za jedność. – W ostatnim czasie w mediach zapanowała moda na „Krytykę Polityczną”. Sławomira Sierakowskiego, jako przyszłego lidera lewicy, namaścił nawet Aleksander Kwaśniewski. – Środowisko „Krytyki Politycznej” obserwuję z wielką sympatią, ceniąc Bycie prezydentem to wielki honor, ale i wielka odpowiedzialność, dlatego decyzję o kandydowaniu trzeba podejmować wyjątkowo rozważnie Fot. Forum a jedynie obszary biedy. A z punktu widzenia politycznego trzeba zadać sobie pytanie: gdzie jest ten radykalny, lewicowy elektorat? Od skrętu w lewo SLD wyborców na pewno nie przybędzie, a może nawet ubędzie, gdyż przyszłość należy do ugrupowań centrolewicowych. Jestem przekonany, że w czasie 2-3 lat Platforma zużyje swój kapitał, bo jak długo można robić polityczną karierę polegającą na nicnierobieniu. Wówczas młody, centrowy elektorat będzie do zagospodarowania, ale SLD raczej nie ma co myśleć o zyskaniu ich przychylności. – Przyczyna skrętu SLD była czysto taktyczna. Grzegorz Napieralski jeździł po Polsce i krytykował Olejniczaka za sojusz z Demokratami, który według niego był główną przyczyną spadku notowań Sojuszu w sondażach. Na dodatek Bronisław Geremek publicznie oświadczył, że jego ugrupowanie w wyborach do europarlamentu powinno pójść razem ideowość tych ludzi. Podzielając ich poglądy w kwestiach wolnościowych, muszę jednak stwierdzić, iż w sprawach gospodarczych, mówiąc delikatnie, są one bardzo naiwne i nierealistycznie. To nie jest program na lewicę XXI wieku, ale polityczny folklor, nie mający szans zyskania szerszego poparcia. – Powiedział pan, że Platforma, rząd premiera Tuska, zajmuje się nicnierobieniem. Co pana zdaniem powinna więc zrobić koalicja? – Przeprowadzić reformy: opieki zdrowotnej, finansów publicznych, sądownictwa i administracji państwowej. Porzucić populistyczne hasła, że trzeba zabierać pieniądze administracji. Nowoczesne bogate kraje dawno udowodniły, że sprawna administracja nie może być tania. Przygotować się do wejścia do strefy euro. Tymczasem rząd zachowuje się tak jakby okres dobrej koniunktury miał trwać wiecznie a przecież nadejdą też gorsze lata. – Jednak wielu polityków, także w PO, obawia się euro. – Czego tu się bać?! Wszystkie rzetelne analizy pokazują, że per saldo będą z tego tytułu wielkie korzyści. Zyskają eksporterzy. Zyskają rolnicy, którzy na skutek umacniania się złotego z roku na rok dostają coraz niższe dopłaty. – A podatek liniowy? To przecież żelazny punkt programu wyborczego Platformy. – Ja też jestem jego zwolennikiem, gdyż jest to najbardziej prorozwojowy ze wszystkich podatków. Żeby jednak nie ucierpieli na tym najubożsi, konieczne będzie wprowadzenie wysokiej kwoty wolnej od opodatkowania, co oczywiście spowoduje, że formalnie nie będzie to podatek w stu procentach liniowy. – Przeciwnicy nadal wypominają panu materiały IPN, z których wynika, że w PRL-u został pan zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika. – Wyjeżdżając na Zachód, odbyłem rozmowę z pracownikiem biura paszportowego i nawet do głowy mi nie przyszło, że to jest przedstawiciel tajnych służb. Niczego nie podpisywałem, z nikim nie współpracowałem. Dlatego jestem zdania, że wszystkie materiały IPN powinny być otwarte dla wszystkich. Byłoby dwa miesiące szumu, a potem nastałby święty spokój. – Był pan członkiem rady nadzorczej Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Wielu ludzi zadaje sobie pytanie: jak to możliwe, że, będąc wybitnym ekonomistą, nie wiedział pan, co dzieje się w FOZZ-ie. – Rada Nadzorcza FOZZ nie miała żadnych kompetencji i praktycznie nazwałbym ją ciałem programowym, a nie kontrolnym. Jedynym realnym uprawnieniem, jakie mieliśmy, było przyjęcie bilansu. Dlatego zarząd Funduszu mógł nas regularnie oszukiwać. Gdy po kilku miesiącach zorientowaliśmy się, że jesteśmy oszukiwani, zawiadomiliśmy NIK i prokuraturę. – Myśli pan, że kiedyś poznamy prawdę o FOZZ-ie? – Na razie poznaliśmy niewielką część. Nadal nie wiemy na co i dla kogo szły wielkie pieniądze. – Za miesiąc kongres SLD. – Sojusz nie ma sensownego projektu dla Polski. Do tego nie ma kadr. Młode kierownictwo jeszcze nie nabrało doświadczenia. I ten fatalny PR. Szyld SLD jest mocno zużyty. Dla całej lewicy byłoby najlepiej, gdyby rozwiązano istniejące lewicowe partie i budowano wszystko od nowa. – Nie należy pan do SLD. Do takiej nowej formacji byłby pan skłonny wstąpić? – Na pewno rozważałbym taką możliwość. Rozmawiał: KRZYSZTOF RÓŻYCKI a2015-17.qxd 2008-05-10 15:24 Page 1 15 DRENAŻ KIESZENI ANGORA nr 20 (18.V.2008) Uczciwy, kompetentny i obiektywny naukowiec nie może być zwolennikiem podatku liniowego Skończmy z tym absurdem Rozmowa z prof. JERZYM ŻYŻYŃSKIM, ekonomistą Nr 19 (11. V.). Cena 5 zł – Ostatnio ożywiła się dyskusja na temat podatku liniowego. – Oczywiście, że się ożywiła. Jest to kwestia dużych pieniędzy dla niektórych... – Dla niektórych? Podatek liniowy przedstawiany jest jako rozwiązanie doskonałe dla wszystkich: służy rozwojowi gospodarczemu (vide przykład Rosji i Słowacji), pobudza produktywność, ogranicza szarą strefę, jest sprawiedliwy. – Odpowiem w trzech słowach, no, może w pięciu: wszystkie te zalety są kłamstwem. Ordynarnym kłamstwem, bo jest to niemożliwe i teoretycznie, i praktycznie. Rosja ma dobre wyniki nie z powodu podatku liniowego, ale dzięki wyso- nieniu ulg każdy brał rachunek, odpisywał sobie stosowną sumę i był spokojny, że uczciwie wszystko załatwił. A bez ulgi – każdy woli za 1000 zł bez rachunku. I tak się rozwija szara strefa. Nawet jakby wprowadzono podatek liniowy na poziomie 15 czy 16%, nic się nie zmieni. Wielu ludzi nie będzie chciało płacić, bo 15% piechotą nie chodzi, zwłaszcza przy większych transakcjach. – Komu przede wszystkim zależy na podatku liniowym? – Chodzi o interes wąskiej grupy, dla której wprowadzenie tego podatku oznacza zmniejszenie obciążeń – konkretnie o 6% Polaków wchodzących w drugą i trzecią grupę podatkową. Ja też wchodzę, ale patrzę na interes ogólnogospodarczy, a ordynarne kłamstwo zawsze mnie denerwuje. Na temat podatku liniowego wypi- podatkowy, niezależnie od wysokości stawek, może być skonstruowany źle lub dobrze. Wysokie stawki raczej potrafią zachęcać do aktywności. W czasach gdy Elvis Presley zaczynał robić wielką karierę, najwyższa stawka podatku dochodowego w USA wynosiła właśnie ok. 90%. Oczywiście, wbrew głupstwom, które się dziś u nas wypisuje, wcale nie przeszkadzało to rozwojowi gospodarczemu. Presley jednak przehulał i rozdał swoje pieniądze, zabrakło mu więc na zapłacenie podatku. Co zrobił? Dał dodatkowo parę koncertów, wszyscy na tym skorzystali, a on zarobił na podatek. W rzeczywistości podatek liniowy nie służy rozwojowi gospodarczemu. Przeciwnie, szkodzi mu. – Dlaczego? – Dlatego, że wysysa siłę nabywczą mniej zamożnych obywa- nie kosztem konsumpcji. Gdy więc przesuwa się obciążenie podatkowe na biedniejszych, spada ich siła nabywcza. Ograniczenie siły nabywczej 94% społeczeństwa zaszkodzi gospodarce. – Przecież, jak się u nas twierdzi, to bogaci są kołem zamachowym rozwoju gospodarczego. – Ten najbogatszy 1% obywateli przynosi do budżetu piątą część wszystkich wpływów podatkowych z tytułu PIT. Gdyby został wprowadzony podatek liniowy w wysokości 20% od dochodu – a faktycznie ok. 17% po uwzględnieniu kwoty wolnej – to obciążenie podatkowe zostanie przesunięte na barki 94% mniej zamożnych Polaków. Oznaczałoby to zwiększenie podatku o 2 punkty procentowe – czyli zamiast 13,5%, jak dziś, płaciliby 15,5%. R E K L A M A kim cenom surowców, zwłaszcza ropy i gazu. Na Słowacji żaden efekt przyśpieszenia związany z podatkiem liniowym nie nastąpił. Badania naukowe wykazują, że wszystkie rzekome skutki i zapowiedzi dotyczące tego podatku są niesprawdzone. – Ale szarą strefę ogranicza? – Szara strefa rodzi się głównie w strefie dochodów niskich. Chodzi przeważnie o biednych ludzi, którzy nie zatrudniają się oficjalnie, pracują „na lewo”, mało zarabiają. Dla nich podatek liniowy jest bez znaczenia. W istocie zaś potęguje on szarą strefę, bo jego wprowadzenie wiąże się z likwidacją ulg podatkowych, a wtedy przestajemy prosić o rachunki. Gdy rzemieślnik mówi: chce pan za 1000 zł bez rachunku czy za 1200 zł z rachunkiem, to przy ist- sywana jest masa głupstw przez ludzi, którzy się nie znają i nie są ekonomistami. Jeden z „ekspertów” cytował nawet piosenkę Beatlesów „Taxman” – o urzędniku podatkowym, który ich ograbiał – twierdząc, że płacenie 90% podatku dochodowego musiało Beatlesów bardzo zniechęcać. Jakoś nie zauważyłem, żeby podatek dochodowy zniechęcił ich do napisania jeszcze wielu świetnych piosenek. Rozpadli się z powodów charakterologicznych, a nie w wyniku wysokiego podatku dochodowego, nadal śpiewali i należeli do najbogatszych muzyków brytyjskich. – I nawet nie przenieśli się z płaceniem podatków za granicę, jak ABBA. – Skoro ABBA mogła, to się przeniosła. Przecież każdy system teli. Dziś w Polsce podatek dochodowy faktycznie płacony przez osoby fizyczne wynosi średnio 16%. Aż 94% Polaków jest w pierwszej grupie podatkowej. Tu stawka wynosi 19%, ale w rzeczywistości, dzięki ulgom i kwocie wolnej, płacą oni 13,5%. W drugiej grupie – stawka 30% – jest 5% Polaków, płacących naprawdę 20%. Wreszcie 1% najbogatszych, którzy weszli w trzeci próg (40%), płaci tylko 30-procentowy podatek. Ludzie z drugiej grupy podatkowej płacą podatek dochodowy kosztem wydatków konsumpcyjnych i kosztem oszczędności. 1% najbogatszych – tylko z oszczędności, bo konieczność zapłacenia podatku w żaden sposób nie uszczupla możliwości zaspokojenia ich potrzeb konsumpcyjnych. Natomiast biedniejsi płacą wyłącz- To niby niewiele więcej, ale będzie to dla nich wzrost średnio aż o 15%, co ludzie słabo zarabiający z pewnością odczują (niektórzy, np. ci, którzy z powodu zwiększenia kwoty wolnej w ogóle nie będą płacić PIT, może skorzystają, inni jednak zapłacą jeszcze więcej). – Czy właśnie z tych wszystkich powodów żaden wysoko rozwinięty kraj świata nie wprowadził podatku liniowego? – Oczywiście. Przykładowo w USA jest progresywny podatek dochodowy i od osób fizycznych, i od firm, do tego fenomenalny system ulg: na dzieci, na żonę, na babcię i dziadka, ba, nawet na teściową, jeśli się ją utrzymuje. System podatkowy ma nie utrudniać obywatelowi zaspokajania jego 16 a2015-17.qxd 2008-05-10 15:24 Page 2 16 DRENAŻ KIESZENI ANGORA nr 20 (18.V.2008) Skończmy z tym absurdem 15 potrzeb. Uważam, że w Polsce, tak jak w USA za czasów prezydentury Billa Clintona, najniższa stawka podatku dochodowego mogłaby wynosić 10%, potem 15%, a górna, naprawdę dla najbogatszych, nawet 50%, oczywiście przy istnieniu ulg na określone cele (np. zakup mieszkania czy remont). Ulgi podatkowe są prawem obywatela, a poza tym przynoszą korzyści gospodarce. Ich ograniczanie spowodowało w ostatnich latach realny wzrost fiskalizmu i większe obciążenie obywateli. Oczywiście, ci wszyscy szamani ekonomiczni likwidujący w Polsce ulgi, wcześniej skwapliwie z nich skorzystali, stawiając sobie domy. Uczciwy, kompetentny i obiektywny naukowiec nie może być zwolennikiem podatku liniowego i zniesienia ulg, gdyż wie, że to absurd ekonomiczny. – W Polsce jednak znacznie częściej i dobitniej słychać głosy zwolenników wprowadzenia podatku liniowego i likwidacji ulg. – Bo to propaganda jak za Gierka, nielicząca się z faktami. Podatek liniowy leży w interesie zachodnich właścicieli gazet, menedżerów, przedstawicieli instytucji kapitałowych. Oni często odnoszą wrażenie, że w Polsce jest wysoki podatek dochodowy. Tymczasem w porównaniu z innymi krajami nasze stawki podatkowe nie są wysokie, problem w tym, że mamy niskie dochody. Dochód ludzi płacących w Polsce stawkę 40%, w Europie Zachodniej jest w ogóle wolny od podatku albo wchodzi w najniższą stawkę. Gdy ktoś stamtąd przyjeżdża do naszego kraju, przeżywa szok: musi oddać państwu znacznie więcej niż na Życie pod linią Państwo Stawka (w proc.) Czarnogóra 15 Estonia 21 Gruzja 12 Irak 16 Islandia 23 Kirgistan 10 Litwa 27 Łotwa 25 Macedonia 12 Mongolia 10 Rosja 13 Rumunia 16 Serbia 12 Słowacja 19 Data wprow. 2007 1994 2005 2004 2007 2007 1996 1996 2007 2007 2001 2005 2003 2004 Prof. Jerzy Żyżyński pracuje w Katedrze Gospodarki Narodowej na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się polityką fiskalną i gospodarczą, bankowością, teorią podatków Fot. Mariusz Grzelak Zachodzie. A to dlatego, że tu jego dochody są w najwyższej grupie podatkowej. Może więc, co proponowałem już dawno, ludzie przyjeżdżający z Zachodu powinni mieć większe koszty uzyskania przychodu, żeby nie musieli tyle płacić. – Jeśli wśród ekspertów zajmujących się w praktyce finansami są właściwie sami przeciwnicy podatku progresywnego, to może mają oni trochę racji? – Obniżenie podatku dochodowego dla najbogatszych i zmniejszenie siły nabywczej biedniejszych oznacza, że zostaje więcej środków w systemie finanso- wym. I to wyjaśnia – powiem brutalnie, że wręcz demaskuje – zainteresowanie sektora finansowego wprowadzeniem podatku liniowego. Dlatego właśnie wszyscy tzw. ekonomiści z różnych banków i instytucji finansowych przekonują gorąco, jak to wspaniale podatek liniowy służy gospodarce. Nie służy gospodarce. Podatek liniowy służy tylko sektorowi finansowemu. Będzie więcej pieniędzy we wtórnym obrocie, to więcej pieniędzy trafi do banków, będą je inwestować, brać większe prowizje; poprawi się koniunktura na giełdzie, bo ją też zasili więcej pieniędzy. – Poprawa koniunktury na giełdzie jest chyba dobra dla całej gospodarki? – Dla giełdy i dla graczy giełdowych. Jak pokazują ostatnie lata, wzrosty i spadki na polskiej giełdzie mają minimalny wpływ na tempo wzrostu gospodarczego. Na gospodarkę wpływają głównie wydatki ludzi biedniejszych. Ich trzeba niżej opodatkować, bo jeśli zostaną im jakieś dochody, wydadzą je na cele rynkowe, a to poprawi koniunkturę w kraju i zwiększy obroty przedsiębiorców. Zmniejszy się też wtedy nacisk na wzrost płac, ograniczony zostanie wzrost kosztów pracy, co jest także korzystne dla przedsiębiorców. Ludzie biedniejsi i średnio zamożni powinni płacić mniejszą stawkę, bo ich pieniądze zostają w gospodarce. Progresywny podatek dochodowy jest więc lepszy z punktu widzenia mechanizmów gospodarczych – oraz sprawiedliwszy. – Zwolennicy podatku liniowego uważają zaś, że niesprawiedliwe jest różnicowanie stawek w zależności od dochodu. – Jeśli mówimy o sprawiedliwości, to mówmy o całkowitym obciążeniu obywatela daniną na rzecz państwa. Całkowita danina składa się, z grubsza biorąc, z dwóch podatków – pośredniego VAT oraz dochodowego. Podatek pośredni jest degresywny, bo działa wtedy jedno z podstawowych praw ekonomicznych – prawo malejącej stopy konsumpcji wraz ze wzrostem dochodu. Czyli im kto bogatszy, tym mniejszą część swych dochodów wydaje na cele konsumpcyjne, większą zaś akumuluje, pomnażając majątek. Jeśli ktoś zarabia 2 tys. zł miesięcznie, to praktycznie całość dochodu przeznacza na konsumpcję. Jego danina na rzecz państwa poprzez VAT od wydatków konsumpcyjnych wynosi średnio ok. 11% zarobków. Ktoś, kto zarabia 100 tys. zł miesięcznie i wydaje na konsumpcję nawet 20 tys. zł, płaci zaś daninę w postaci VAT wynoszącą niewiele ponad 2% swych zarobków. Progresywny podatek dochodowy z wyższą stawką dla bogatszych pozwala więc częściowo zniwelować degresywny charakter VAT. Jeśli zatem patrzymy na łączne opodatkowanie obywatela – a tylko tak trzeba patrzeć – niesprawiedliwy jest podatek liniowy, sprawiedliwa jest zaś progresja. Dlatego – powtarzam – dochody najbogatszych powinny być opodatkowane wyżej niż biedniejszych. Rozmawiał: ANDRZEJ DRYSZEL a2015-17.qxd 2008-05-10 15:24 Page 3 DRENAŻ KIESZENI ANGORA nr 20 (18.V.2008) W 2007 r. poszkodowani przez skarbówkę wygrali zaledwie 26 spraw Podatnicy obawiają się fiskusa Nr 87 (5. V.). Cena 3,95 zł 2,4 mln zł – tylko tyle w ubiegłym roku wypłacono odszkodowań za błędy skarbówki. Poszkodowani dalej wolą zadowalać się tylko odsetkami. Z danych, jakie uzyskaliśmy w Ministerstwie Finansów (MF), wynika, że minimalnie wzrastają kwoty rekompensat wypłacanych za bezprawne decyzje organów skarbowych. Nadal są to jednak kwoty symboliczne, ponieważ sądy niechętnie przyznają odszkodowania skrzywdzonym przez fiskusa. Inna sprawa, że niewielu podatników decyduje się walczyć o swoje w sądach. W ubiegłym roku podatnicy wygrali 26 spraw odszkodowawczych, a do ich kieszeni wpłynęło 2,4 mln zł. Tylko tyle, ale to i tak najwięcej od kilku lat. W 2006 r. wypłacono 0,5 mln zł (84 sprawy), w 2005 r. – 0,8 mln zł (15 spraw). Wypłacone kwoty to drobny procent tego, o co walczą podatnicy z fiskusem. Obecnie toczą się 32 procesy ze skarbówką, a łączna kwota wszystkich żą- dań opiewa prawie na 900 mln zł. Najwięcej, bo aż 213 mln zł, dochodzi Elektrim Megadex. Na drugim miejscu plasuje się Centrozap Katowice (100 mln zł), a na trzecim jest MCI Management, który za zniszczenie JTT Computer sądzi się o blisko 40 mln zł. Czy te firmy nie porywają się z motyką na słońce? Tomasz Holz, prezes Megadeksu, twierdzi, że jego firma została zniszczona przez skarbówkę i istnieje już tylko po to, aby odzyskać utracone z winy fiskusa pieniądze. Andrzej Lis, dyrektor zarządzający MCI, też jest dobrej myśli. – Nasze straty wyceniliśmy prawie na 40 mln zł. Proszę zauważyć, że jeszcze przed rozpoczęciem procesu sąd wydał nakaz zapłaty Skarbowi Państwa tej kwoty, więc chyba dostrzegł nasze argumenty. Nasz przeciwnik jednak się odwołał – mówi Andrzej Lis. Wyrok w sprawie MCI może być przełomowy. Wygranie wysokiego odszkodowania może zachęcić wiele innych firm do walki (wyrok może zapaść przed wakacjami). Zdaje sobie z tego sprawę Marcin Dziurda, prezes Prokuratorii Ge- neralnej, państwowej kancelarii prawnej broniącej w sądach Skarbu Państwa. – Jeżeli sąd przyzna MCI wysokie odszkodowanie, może to być sygnał dla wielu podatników, że warto się procesować. Wtedy może ruszyć lawina pozwów – uważa Marcin Dziurda. Dlaczego podatnicy otrzymują tak mało odszkodowań? Bo zadowalają się odsetkami i nie chcą zadzierać z fiskusem. – Podatnicy mają opory przed procesowaniem się o odszkodowania, gdyż nie chcą narażać się skarbówce i np. sprowadzić na siebie dodatkowych kontroli. Nie każdego też stać na proces. Ponadto poszkodowani często zadowalają się odsetkami – mówi Dorota Szubielska, prawniczka, która wygrała m.in. w NSA sprawę dla Optimusa. Potwierdzać to mogą dane resortu finansów. W 2007 r. organy skarbowe wydały 114,5 tys. decyzji pokontrolnych wobec 27,7 tys. podatników. Stwierdziły zaległości podatkowe na 1,7 mld zł. Do drugiej instancji odwołano się tylko w co trzeciej sprawie. To pokazuje, że firmy i obywatele szybko składają broń. Izby 17 skarbowe wydały 34,5 tys. decyzji, wobec których skargi kasacyjne do NSA złożono tylko w 2 tys. przypadków. Co czwarta z tych spraw została wygrana przez podatników. Fiskus wypłacił 157 mln zł odsetek. Oznacza to, że na 114,5 tys. decyzji domiarowych pozytywnie dla podatników w NSA zakończyło się niecałe... pół procent (443 sprawy). JAROSŁAW KRÓLAK 28 tys. Wobec tylu podatników w 2007 r. organy skarbowe orzekły domiary podatkowe na łączną kwotę 1,7 mld zł. 2 tys. Tyle sporów podatkowych z fiskusem trafiło w ubiegłym roku do NSA... 443 ...a tyle z tych spraw wygrali podatnicy. *** ZAPŁACIMY ZA URZĘDNIKÓW. Jeżeli MCI Management, którym kieruje Tomasz Czechowicz, wygra odszkodowanie od fiskusa, to śladem jego firmy podąży zapewne wielu innych skrzywdzonych przez skarbówkę. Jacek Rostowski, minister finansów, będzie miał pełne ręce roboty. Pieniądze na odszkodowania i tak niestety pójdą z kieszeni wszystkich podatników. R E K L A M A a2018.qxd 2008-05-10 15:28 Page 2 18 STAN PRZEJŚCIOWY ANGORA nr 20 (18.V.2008) O tym, dlaczego Niemcy nie chcą kupować polskiej ziemi, a my niemiecką powinniśmy Drang nach Westen Nr 5. Cena 8 zł Polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji poinformowało, że Niemcy nie chcą wykupywać polskiej ziemi. To dowód, że podłość ludzka nie zna granic, choć właściwie niczego lepszego po Niemcach nie należało się spodziewać. To znaczy inni cudzoziemcy też polskiej ziemi nie chcą, ale im można jeszcze jakoś wybaczyć. (Najbardziej chcą Holendrzy, ale to akurat nie powinno dziwić, bo jak ktoś żyje od wieków w dołku, to chciałby pewnie go wreszcie zasypać). Jednak to, że polskiej ziemi nie chcą właśnie Niemcy, jest nieuczciwe, niesprawiedliwe, niegodziwe i w ogóle nie... Tym bardziej że dajemy im przykład, jak powinni postępować. Media drukowane i elektroniczne donoszą ostatnio coraz częściej i z coraz większą satysfakcją, że Polacy wyjeżdżają do pustoszejących wschodnich landów Niemiec, kupują niemieckie domy, niemiecką ziemię i zaczynają dominować na niemieckim rynku. Co prawda, na razie nie słychać jeszcze nic o zmuszaniu Niemców do niewolniczej pracy u Polaków, ale w końcu nie od razu Berlin zbudowano. mieszkania i gospodarstwa, nie czekaliśmy. Na prastare niemieckie ziemie Prus, Meklemburgii i Brandenburgii zaczęło wyjeżdżać coraz więcej naszych rodaków! Na wschodzie Niemiec zaczęło przybywać miasteczek i wsi, w których Polacy stanowią coraz większe kolonie. Dzięki nam wymierające osady widma rozpoczęły nowe życie. A to dopiero początek polskiej Drang nach Westen. 3. Ale Niemcy dalej nic. Przecież nie po to wygraliśmy z nimi wojnę, a Janek Kos zatykał rogatywkę z polskim orłem na Bramie Brandenburskiej, żeby oni chcą się do tego przyznać! Wystarczy porównać to z postawą Polaków w Niemczech, żeby od razu dostrzec różnicę. Dzięki naszej ekspansji na Zachód możemy swobodnie ponarzekać na Germanische Wirtschaft, która doprowadziła do degrengolady kwitnącą niegdyś ziemię Ericha Honeckera! Co prawda zabawę psuje nieco fakt, iż niemieckie media w ogóle nie biją na alarm, że Polacy jawnie i przez podstawionych zdrajców narodu niemieckiego wykupują pragermańskie ziemie, w które wsiąknął pot cesarza Ottona i kanclerza Bismarcka, ale widocznie nie można od razu mieć wszystkiego. 5. 2. Niemcy TEŻ powinni robić wszystko, żeby jawnie czy potajemnie (wszystko jedno) dążyć do wykupienia polskiej ziemi. Do końca, do ostatniej piędzi! Fakt, że przez ostatni rok, w dodatku rekordowy pod tym względem, kupili tylko 90 hektarów naszej ojczyzny, czyli niespełna jeden kilometr kwadratowy, to niedopuszczalna drwina z tego, co o Niemcach myślimy i piszemy. W tym tempie groźba, że przyjdą i wykupią Polskę, może spełnić się dopiero po mniej więcej 350 tysiącach lat (Homo sapiens pojawił się na ziemi jakieś 250 tys. lat temu), a takiego zagrożenia nie sposób przecież traktować poważnie! Nie ma się co oszukiwać, tak zachować się mogli tylko Niemcy! A przecież kto jak kto, ale właśnie ONI mają historyczny obowiązek uczynienia wszystkiego, co możliwe, by posiąść nasze historyczne dziedzictwo. Jakże inna jest postawa Polaków! Kiedy okazało się, że po zjednoczeniu Niemiec prawie połowa mieszkańców byłej NRD wyjechała do landów zachodnich, pozostawiając na wschodzie puste, a co najważniejsze, tanie domy, się rano, żeby w swoim szwargoczącym języku, niepodobnym do żadnego, którym posługują się ludzie o jasnych sercach i czystych umysłach, knuć plany zagarnięcia polskich dóbr narodowych, to część naszej historii. Niemcy spiskujący po nocach, jak zgermanizować tych, którzy Polskę wybrali na swą ojczyznę, Mikołaja Kopernika, Wita Stwosza i Steffena Möllera, to po prostu część naszej tradycji, jak Kochanowski, Sienkiewicz i Katarzyna Grochola. Bez Niemców marzących o ekspansji na wschód, co prawda już bez czołgów i karabinów, ale z portfelami pełnymi marek, tylko dla niepoznaki nazywanymi euro, polska myśl narodowa straci podstawową pożywkę. Bez Niemców chcących posiąść kurpiowskie chaty strzechą kryte i mazowieckie równiny, gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała i panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, jak pisał Poeta, polska scena polityczna zwiędnie. Podsumowując, Niemcy mają obowiązek nienawistnie pałać żądzą zagarnięcia Śląska, Mazur i Pomorza, a potem także reszty Polski, gdzie kruszynę chleba podnosi się z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba (inny Poeta). Mają konstruować makiaweliczne plany skolonizowania Polski. I mają robić wszystko, by polską ziemię kupić. A my jej i tak im nie sprzedamy. Rys. Katarzyna Zalepa teraz kupowali sobie ziemię w słonecznej Portugalii czy na Lazurowym Wybrzeżu, zamiast nad brudnym Bałtykiem. Nie po to Hans Kloss ryzykował życie swoje oraz kolegów z wywiadu Armii Czerwonej, oszukując Abwehrę i SS razem wzięte, żeby teraz niemieccy emeryci kupowali domy na Wyspach Kanaryjskich, zamiast w Mikołajkach czy Karpaczu. Być może trudno tam dojechać, a poza tym jest ciasno i niewygodnie, ale przecież Niemcom właśnie tak powinno być. Nie po to też byliśmy najpierw przez komunistów, a potem przez partie prawdziwych Polaków utrzymywani w strachu, że przyjdą Niemcy i przepędzą nas z piastowskiej ojcowizny, ze szczególnym uwzględnieniem Ziem Odzyskanych, żeby oni teraz udawali, że w ogóle nigdy nie mieli takiego zamiaru. Bo dobrze wiemy, że mieli, tylko teraz nie Przyjdzie jeszcze dzień, kiedy zorientują się, że prawdziwym celem Polaków jest przesunięcie granic Rzeczypospolitej daleko za Berlin oraz Drezno i przyłączenie wykupionych terenów do Polski. W końcu Berlin powstał na miejscu słowiańskiej Kopanicy, a Słowianie z Łużyc do dziś cierpią przygnieceni germańskim butem. Ale kiedy już się z nimi połączymy, będzie za późno, by to odwrócić. 4. Nie ma co jednak ukrywać, że Niemcy dyszący chęcią wykupienia polskiej piastowskiej ziemi są nam potrzebni jak powietrze! Niemcy snujący po nocach wizje ekspansji na wschód i plany brutalnego zniewolenia dumnych synów Wandy i Smoka Wawelskiego są wpisani w naszą tożsamość narodową i wara im od jej zmieniania. Niemcy budzący Natomiast my nie powinniśmy rezygnować z wykupywania ziemi niemieckiej. Każdy kolejny ar, a nawet metr kwadratowy niemieckiej ziemi, którą kupimy, będzie dowodem, że być może po raz pierwszy w polskiej historii zaczęliśmy myśleć perspektywicznie. Z bardzo prostego, choć geopolitycznego powodu. Stefan Kisielewski często powtarzał, że raz na kilkadziesiąt lat Niemcom, na co dzień narodowi filozofów i kompozytorów, odbija i w zasadzie nie ma na to rady. Kiedy więc za kilkadziesiąt lat naszym zachodnim sąsiadom znów zrobi się za ciasno i postanowią zająć sobie jakąś część świata – rzecz jasna, będzie to jak zwykle właśnie nasz kawałek Europy – zaproponujemy im odkupienie ziem w okolicach Frankfurtu nad Odrą, Lipska i Berlina, które teraz tanio przejmiemy. Oczywiście za cenę, którą wtedy my będziemy dyktować! Dlatego trzeba kupować szybko i jak najwięcej. Teraz, póki jeszcze jest tania! Zanim Niemcy się połapią. Najlepiej za pieniądze wyciągnięte od Unii Europejskiej, bo zysk będzie wtedy podwójny. Być może dzięki temu po raz pierwszy od czasów margrabiego Hodona, bitwy pod Cedynią oraz bohaterskiej obrony Niemczy i Głogowa uda się uniknąć konfliktu z Niemcami. A w dodatku jeszcze na tym zarobimy! MARIUSZ URBANEK Tytuł pochodzi od redakcji „Angory”) a2019.qxd 2008-05-09 18:56 Page 1 Z tego, co ludzie wyrzucają, można również całkiem nieźle żyć Pieniądze leżą na ulicy Nr 167 (22. IV.). Cena 1 GBP Robert przyjechał do Londynu – można powiedzieć – na gotowe. Praca w stolarni, nieźle płatna, u Polaka, czysty pokój z niepijącym i niepalącym współlokatorem. Zaczęło się od lodówki Zeszłoroczny sierpień był – jak na tutejsze warunki – upalny i właśnie wtedy zepsuła się lodówka. Landlord akurat się tym nie przejmował, a zapas mięsa i wędliny niepokojąco zieleniał. Trzeba było robić zakupy codziennie, a na to nie było czasu i siły. Którejś niedzieli Robert wybrał się na spacer po okolicy i zobaczył lodówkę. Najpierw jedną, później drugą, trzy telewizory, pudło z lalkami, etażerkę, stolik pod telewizor, ławę z rattanu ze szklanym blatem i rulon nowiutkiej wykładziny. Ze współlokatorem Arkiem przytargali lodówkę, ale okazało się, że jest zepsuta. Zaryzykowali więc wyprawę po drugą. Ta była nowsza, większa, a co najważniejsze – sprawna. Wykładzina powędrowała do pokoju, podobnie jak telewizory, ława i etażerka. Skromnie dotychczas urządzony pokój stał się bardziej luksusowy. Natomiast korytarz był coraz bardziej zagracony, wąskim korytarzem trudno było przejść, bo zastawiony był telewizorami, mikrofalówkami i monitorami. Mieszkający na górze Węgrzy wielokrotnie prosili Roberta, by usunął zawalidrogi z korytarza, a on obiecywał, że się tym zajmie, ale zamiast ów sprzęt powynosić, donosił z Arkiem kolejny. I wtedy wpadł na pomysł, który odmienił życie jego i Arka. Nie od razu, rzecz jasna. Początki były łatwe Pewnego dnia w pracy, podczas lunchu, Robert zapytał współpracowników, czy któryś z nich nie potrzebuje telewizora, pralki lub mikrofalówki. Okazało się, że potrzebują. Ceny były przystępne. Starsze telewizory po 15-20 funtów, nowszego typu po 20-40. Znaleźli się też amatorzy na mikrofalówkę, pralkę, monitor. Tym sposobem, nie inwestując, Robert zarobił w ciągu godziny 200 funtów, z których połowę dał Arkowi. Koledzy z pracy mieli z kolei swoich kolegów i koleżanki. Korytarz pustoszał i pokój też. – Bazuję na tych ludziach, którzy dopiero co przyjechali i nie mają pieniędzy na nowe rzeczy – mówi Robert. Sprawdź bezpieczniki Z telewizorami to jest tak, że we wtyczce zamontowany jest bezpiecznik. Właściciele, szczególnie kobiety, nie 19 PRAWIE ŚMIECIARZE ANGORA nr 20 (18.V.2008) wiedzą, że za grosze można go kupić i wymienić. Robertowi spodobało się to uboczne zajęcie i doszedł do wniosku, że zamiast przerzynać deski, lepiej pójść na swoje. Był jeden problem – bliskie sąsiedztwo było wyczyszczone przez nich ze wszystkich używanych rzeczy, a z dalszych dzielnic Londynu nie sposób było przenieść na plecach tapczanu, lodówki czy nawet telewizora. Volkswagen i kombinezony – Kupiliśmy dostawczego volkswagena, w bardzo przyzwoitym stanie, za 1400 funtów. Zrezygnowaliśmy z pracy i zajęliśmy się już na dobre handlem używanymi rzeczami. Jesteśmy teraz śmieciarzami. No, prawie śmieciarzami. – Ale „prawie” robi wielką różnicę – dodaje ze śmiechem Arek. Tyle dobra i ma się zmarnować? Niestety, pech chciał, że przez dwa tygodnie, które nastały po usamodzielnieniu, zdobyczy było tyle, co kot napłakał: jeden laptop, sprawny co prawda, fotel i dwie kolumny głośnikowe. Wtedy Robert uznał, że najwyższy czas zapewnić sobie stały dopływ towaru. Zakupił dwa żółte kombinezony robocze, zielonymi wodoodpornymi markerami wymalował napis „ARO Recycling” (ARO – od Arek i Robert) i udał się ze swoim wspólnikiem na obchód dzielnicy. Pukali do drzwi każdego domu. Właścicieli lub mieszkańców pytali, czy mają w domu coś, czego chcieliby się pozbyć, bo oni to chętnie zabiorą. Niektórzy proponowali teściowe lub żony, ale wtedy Robert odpowiadał, że nie ma licencji na handel żywym towarem. Obchody były strzałem w dziesiątkę. Okazało się, że wnętrza domów kryją nieprzebrane skarby. Kłopoty też się zdarzają Pojawił się kolejny problem: gdzie to magazynować. Zrobili rajd po internecie i po Londynie, by wyszukać „second handy” – to w nich postanowili upychać nadwyżki. Było już lepiej, ale nie za dobrze. Właściciele „second handów” niechętnie płacili gotówką, proponowali wzięcie w komis albo płacili marne grosze. – Biurko, za które wytargowałem siedem funtów, poszło jeszcze tego samego dnia za 35, ale musiałem wyzbywać się towaru za bezcen, żeby mieć miejsce na następny. Nierzadko zdarzał się „złoty strzał” – likwidacja sklepów czy biur. Wtedy Robertowi i Arkowi trafiały się prawie nowe meble oraz komputery, drukarki, skanery, faksy i kserokopiarki. Przeprowadzka Pewnego dnia uznali, że pora zmienić lokum na większe, z jakimś placem lub Fot. www.elia.gemeinschaft.de ogrodem, gdzie można zmagazynować gromadzone rzeczy. Ciężko było, ale dogadali się z pewnym Hindusem na Sheperd’s Bush. Płacili dość sporo, ale ta lokalizacja miała swoje dobre strony, właściwie stronę – mieli stamtąd zaledwie dwa kilometry do Portobello, a tam znajduje się pokaźny bazar, gdzie handluje się wszystkim. Biznes na desce – Kiedyś zdarzyło mi się odwiedzić ten bazar i byłem mocno zdziwiony, że oprócz rzeczy wartościowych jest tam pełno chłamu, a nawet śmieci. No tak, bo jak nazwać „yellow pages” sprzed dwóch czy trzech lat, nieaktualne i w złym stanie, zardzewiałe nożyczki czy popsute maszyny do pisania. – Zainstalowaliśmy się tam i stwierdziłem, że stare porzekadło, iż „każdy towar ma swojego kupca”, jest jak najbardziej prawdziwe. Byłem świadkiem, że wszystko da się sprzedać, że na wszystko prędzej czy później znajdzie się amator. Stoisko Roberta i Arka to szeroka i długa deska oparta na metalowych stojakach. Montaż trwa dwie minuty, demontaż również. Deska i otoczenie zapełnia się szybko towarem. Czegóż tu nie ma: trzy telewizory, mikrofalówka duża i mała, pudło ze sfatygowanymi lalkami i misiami, piłkarzyki (jednego zawodnika brakuje i rączka jest uszkodzona), brzydki blaszany świecznik, płaski monitor, osiem poduszek i wiele innych rzeczy. Utarg z soboty, bo tylko w soboty działa bazar – 500 funtów. Wspólne zjadanie W wielkanocny poniedziałek Robert z Arkiem przyjechali po mnie około południa. Przespacerowaliśmy się po najbliższym otoczeniu. Niedaleko było miejsce zawalone rupieciami. Robert z Arkiem wkładają rękawice i zaczynają przegląd. Solidna deska do prasowania, stan idealny, drukarka starego typu – zniszczona, półbuty męskie w dobrym stanie, wykładzina – wyłożono nią podłogi w domu, resztę wyrzucono. Wykładzina jest zbyt wilgotna, więc zostanie na miejscu, ale rower powędruje do samochodu, bo tylko łańcuch jest lekko pokryty rdzą. W rozlatującym się dużym kartonie pełno kaset wideo i płyt CD, wszystkie z bajkami dla dzieci. Pudło ląduje po stronie rzeczy nieprzydatnych. – Musielibyśmy przejrzeć wszystkie płyty. Zajęłoby to zbyt dużo czasu, a zarobek marny, może 15 funtów – wyjaśnia Robert. Pukamy do drzwi kolejnych domów. Wszędzie witani jesteśmy z uśmiechem. Robert pyta o niepotrzebne rzeczy i umawia się na sobotę, ale z niektórych domów można już zabrać dzisiaj. Mieszkańcy Myrtle Road i Shakespeare Road jakby się zmówili, bo prawie wszędzie dostajemy opiekacze. Na końcu ulicy stoi telewizor i ekspres do kawy. To ja wypatrzyłem te przedmioty, więc są moje. Robert i Arek pomagają mi to wnieść do domu – prawie nowy telewizor firmy „Wharfsdale” wędruje na miejsce starego „Matsui”. Wzrok Roberta pada na moją mikrofalówkę. – Po cholerę ci taka olbrzymia mikrofala? – pyta. To fakt, jest duża i do tego większość jej funkcji to dla mnie tajemnica. Robert zabiera ją na dół, a w zamian otrzymuję mniejszą. Kiedy wsiada do samochodu, dzwoni telefon. – To Harry, skupuje złom. Współpracujemy z nim, dzięki czemu też mamy z tego trochę pieniędzy – mówi Robert po zakończonej rozmowie. Biały volkswagen z napisem „ARO Recycling” rusza powoli sprzed mojego domu. „Prawie śmieciarze” mają jeszcze do odwiedzenia kilka ulic na Chiswick. JANUSZ MŁYNARSKI Tytuł oryginalny: „Prawie śmieciarze” a2020-22.qxd 2008-05-09 19:43 Page 2 20 NA PAGAJACH, NA PAGAJACH! ANGORA nr 20 (18.V.2008) Zaczął się sezon i na polskie jeziora prócz wytrawnych żeglarzy wylegnie horda dyletantów. Co zrobić, żeby nie potopili siebie i innych? Za tych, co na jeziorze! Nr 108 (9. V.). Cena 1,70 zł Nowy polski żeglarz śródlądowy szuka kamizelki ratunkowej przez 15 minut, a do komór wypornościowych jachtu ładuje hektolitry piwa. Żaglówki używa niczym motorówki, przemieszczając się na silniku między portami, w których zamiast szant rozbrzmiewają hity Dody Elektrody. Umiejętności ma zerowe, co wróży katastrofę, zwłaszcza że Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej nie wyklucza szkwałów o sile 12 stopni w skali Beauforta. 2 maja, o godz. 11.30, w Giżycku nastąpiło oficjalne otwarcie żeglarskiego sezonu. Kiedyś o tej porze roku na Mazurach nie było nikogo, a łabędzie bały się ludzi. Dziś roi się od żaglówek, a maleńka dziewczynka wychyla się przez burtę jachtu i karmi łabędzia zielonym groszkiem z puszki za pomocą widelca. Śmigłowiec pewnej stacji telewizyjnej wisi kilkanaście metrów nad głowami ludzi i wznieca tumany wody. Portowemu towarzystwu nudzi się przekrzykiwanie hałasu i w stronę śmigłowca lecą puszki po piwie. Żadna nie trafia, ale wszystkie lądują w wodzie. – Puszek mają dostatek – komentuje zgryźliwie Wojciech Caban, członek zarządu Polskiego Związku Żeglarskiego, wyglądając przez okno głównego budynku portu. – Od rana zdążyli już popić, a potem wypłyną na Niegocin. To jedno z największych mazurskich jezior, a Instytut Meteorologii ostrzega dziś przed silnymi burzami – Caban spogląda z niepokojem na horyzont. Rejon Wielkich Jezior Mazurskich przez dziesiątki lat uchodził za bezpieczny, a większość śmiertelnych wypadków była spowodowana... porażeniami prądem z drutów wysokiego napięcia wiszących nad kanałami. Łodzi pływało niewiele, umiejętności żeglarzy i ich wyczucie zagrożenia były spore, a pogoda bardziej stabilna. Od 10 lat w szczycie sezonu po jeziorach pływa naraz około 50 tys. ludzi. To tak, jakby ludność 13 miast typu Mikołajki jednego dnia ruszyło na wodę. I mimo że 21 sierpnia 2007 roku potężny huragan, który zatopił 15 łodzi (do dziś wydobyto osiem), a wraz z nimi 12 osób, zmienił spojrzenie meteorologów i starszych żeglarzy na Mazury, Piwo, dziewczyny i śpiew... i nieszczęście gotowe spora część niedoświadczonych wodniaków wciąż traktuje jeziora niczym akwen domowej wanny. Laicy, jak oceniają ich fachowcy, ci mało wytrawni żeglarze, bez wiedzy i doświadczenia, stanowią dziś około 30 proc. wszystkich pływających. Ale będzie ich więcej, bo od 1 stycznia zniesiono konieczność posiadania patentów na prowadzenie jachtów do 7,5 metra długości, czyli jakieś 70 proc. jednostek na Mazurach. Łodzie do 12 metrów nie wymagają już rejestracji. Praktycznie uniemożliwia to kontrolę nad tym, co i w jakim stanie technicznym pływa po naszych wodach. Jaki będzie ten rok dla polskiego żeglarstwa? Czy liberalizacja przepisów w połączeniu z coraz bardziej kapryśną aurą nie doprowadzi do kolejnej katastrofy? I co trzeba zrobić, by jej uniknąć? Żeglarz nie zwierzę W miniony weekend turyści chętnie rozmawiali o zeszłorocznej trage- Fot. J. Marek/Forum dii, ale ton tych rozmów w miarę wzrastania nastroju ogólnej wesołości i gęstnienia piwnych oparów był coraz bardziej lekceważący. – Półgłówki pływali, to się potopili – mężczyzna o zmęczonych oczach macha ręką. On pływa od lat. Znaki na niebie czyta jak z otwartej książki. Czarna chmura, trzeba uciekać. Proste. Ale, jak pokazuje doświadczenie ubiegłorocznego „białego szkwału”, proste nie jest. – Cieszę się, że w każde miejsce Mazur możemy dopłynąć w 15 minut, bo roboty nam w tym roku nie zabraknie – mówi Radosław Wiśniewski, szef giżyckiej jednostki WOPR. Tak jak my wielokrotnie rozmawiał z meteorologami, którzy nieoficjalnie ostrzegają przed narastającą niestabilnością pogody i możliwością huraganów nawet do 12 stopni w skali Beauforta. Oficjalnie wolą się nie wychylać z długoterminowymi prognozami. – Powiem tylko, że trzeba uważać – stwierdza ostrożnie Maciej Macie- jewski, dyrektor białostockiego oddziału IMiGW. Jednak dla doświadczonych żeglarzy coraz gorsze warunki pogodowe na Mazurach są sprawą oczywistą. – Pogodowe wybryki wyraźnie nasiliły się w ciągu ostatnich czterech lat – twierdzi Aneta Terej, żeglarka pracująca w jednej z najstarszych wypożyczalni jachtów „Keja” w Węgorzewie. – Jednym z pierwszych symptomów ocieplania się klimatu są porywiste, huraganowe wiatry – wyjaśnia. Właśnie takie, jakie powiały 21 sierpnia ubiegłego roku. – Płynąłem na żaglach po Jeziorze Nidzkim, jakieś 10 kilometrów od Mikołajskiego, gdzie było epicentrum huraganu – opowiada Czesław Kropielnicki, sternik jachtowy żeglujący po Mazurach od 50 lat. – Nagle z południowego wschodu zaczęła się wyłaniać najczarniejsza chmura, jaką widziałem. Zrzuciliśmy żagle, odpaliliśmy maszynę i hyc na zawietrzny brzeg. Stanęliśmy w trzcinach na dwóch kotwicach. Nie minęło 1,5 minuty, a na Nidzkim leżało kilka łodzi. Dmuchnęło z niebywałą siłą – wspomina. – Tu nie było trzeba instynktu żeglarza, ale zwykłego instynktu przetrwania! Każde zwierzę wiedziałoby, że należy szukać schronienia – wzrusza ramionami. Na Jeziorze Mikołajskim wichura osiągnęła moc huraganu. Wiatr przeleciał po wielkich Śniardwach ze sztormową prędkością 90 km/godz., by wpadłszy w wąską rynnę Mikołajskiego, rozpędzić się do „dwunastki”. – Zabrakło nam skali, więc na pewno wiało ponad 136 km/godz. – twierdzi Maciejewski. – To był najsilniejszy wiatr na Mazurach w letnim sezonie. Godzinę przed kataklizmem z białostockiego IMiGW poleciały eterem na Mazury ostrzeżenia. Policja i WOPR z motorówek uprzedzały żeglarzy o nadciągającym żywiole przez megafony, a mimo to niewiele łodzi zdecydowało się przybić do brzegu. Wywrotka 39 jachtów nie jest rekordowa, ale liczba jednostek zatopionych i ofiar śmiertelnych przeraziła ratowników. – Wszystkie łódki, które poszły na dno, były samoróbkami, a ich komory wypornościowe zostały przerobione na schowki – zdradza szef Mazurskiego WOPR-u Zbigniew Kurowicki. Jachty oferowane przez renomowane wypożyczalnie zwykle są bez- a2020-22.qxd 2008-05-09 19:43 Page 3 NA PAGAJACH, NA PAGAJACH! ANGORA nr 20 (18.V.2008) pieczne, posiadają wszelkie wymagane atesty. Gorzej z firemkami typu krzak albo prywatnymi osobami, które w szopie zbudują sobie łódkę z dwóch starych. A potem, żeby zarobić parę złotych, wynajmują innym, nie przejmując się zasadami bezpieczeństwa. Komory wypornościowe niektórych jachtów zatopionych podczas zeszłorocznego huraganu zamiast poliuretanową pianką, pozwalającą wywróconej łodzi utrzymać się na powierzchni, wypełnione były zapasami piwa. – Wystarczy popatrzeć, jak się większość dzisiejszych żeglarzy ształuje – irytuje się Kurowicki. – Połowa bagaży to alkohol! To zjawisko, które wynika z masowości i coraz większej komercjalizacji żeglarstwa. Wielu osobom nie chodzi o to, żeby żeglować, ale bujać się od portu do portu, popijając zimne piwko. Więc i miejsce na lodóweczkę potrzebne. – I na ciuchy, bo ludzie chcą szpanować na dyskotekach – konstatuje ze smutkiem Aneta Terej. Za to brakuje go na kamizelki ratunkowe, upychane byle gdzie. Żadna z zeszłorocznych śmiertelnych ofiar nie miała na sobie kamizelki. – I tu się kryje dramat – twierdzi Ku- rowicki. – Ogółem wyłowiliśmy z wody około stu osób. Tylko trzy w kamizelkach. Wszystkie mówiły... po francusku. W zeszłym sezonie WOPR i wodna policja zatrzymywały łódki i prosiły o pokazanie kapoków. Rekordzista znalazł wymagany sprzęt w ciągu pięciu minut, ale byli i tacy, którzy szukali prawie pół godziny. Ci pierwsi mieliby szansę uniknąć kłopotów, drudzy to kandydaci na topielców. – Woda to żywioł, powietrze to żywioł, ale jedno plus drugie to żywioł do kwadratu – uważa morski kapitan Jerzy Kochanek. – Nie trzeba huraganu, żeby głupsi, słabsi i nieprzygotowani się potopili – dodaje. Róbta, co chceta Po jeziorach pływa coraz więcej i tych głupszych, i tych słabszych, i tych nieprzygotowanych. Żeglarstwo, dawniej elitarne, zarezerwowane dla wybrańców zrzeszonych w klubach żeglarskich, stało się sportem masowym. – Moda na nie pojawiła się wraz z tą na aktywny wypoczynek, która przyszła ze Stanów jakieś 10 lat temu – opowiada Aneta Terej. Żeglarstwo idealnie się w ten nowy model wpasowało, bo jest w nim i element sportu, i obcowanie z naturą. Rozprzestrzeniało się w postępie geometrycznym – każdy, kto zabrał na swoją łódź cztery niepływające osoby, przysparzał w następnym roku czterech nowych żeglarzy. Ci zamożni wracali na swoich łodziach. Inni je czarterowali. Wraz z rosnącym popytem spadały ceny czarteru – dziś za wynajem 7-osobowej łódki płaci się średnio 270 złotych za dobę, wychodzi po 38,50 na głowę. Taniej niż w najlichszym mazurskim hotelu. I tak to wciąż się nakręca. – Szacujemy, że w kraju pływa około 40 tys. śródlądowych jachtów – mówi Zbigniew Stosio, sekretarz generalny Polskiego Związku Żeglarskiego. Ile osób żegluje? Dwa miliony? Więcej? Bóg raczy wiedzieć. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy każdy może skombinować sobie łajbę i ruszyć na wodę. 21 Ten sezon będzie przełomowy, bo do grupy niedouczonych ludzi i niezarejestrowanych jachtów dołączą „żeglarze” bez patentów. Krótko mówiąc: wolnoamerykanka. – Przekładając na krajobraz szos, wygląda to tak, jakbyśmy mieli tylko informacje o TIR-ach, a samochody osobowe i mniejsze ciężarówki zostawili poza kontrolą – tłumaczy Stosio. A prowadziliby je kierowcy niemający prawa jazdy. – Żeglarstwo to sport dla wolnych i odpowiedzialnych ludzi – ripostuje Włodzimierz Ring, zwany „Burym Kocurem”, ze stowarzyszenia Samoster, które walczyło o liberalizację przepisów. Tłumaczy, że nasze przepisy dotyczące żeglarskich licencji oraz rejestracji jachtów w porówna 22 Żegluj bez obaw Eksperci, kapitan morski Jerzy Kochanek i Czesław Kropielnicki, sternik jachtowy od 50 lat żeglujący po Mazurach, radzą: Jak przewidywać pogodę na kilka godzin do przodu Tu sprawdza się powiedzonko o ciszy przed burzą. Jeśli z twoich żagli zniknie wiatr, poczujesz duszność i pieczenie słońca albo jeśli widzisz cumulusy – kłębiaste chmury rozrastające się lub ciemniejące – burza i wichura są blisko. Uciekaj w stronę brzegu, nie czekając na rozwój wydarzeń. Nigdy nie wiadomo, co nastąpi w niestabilnej aurze Mazur. Najlepiej jest stanąć w trzcinach na kotwicy, wyrzuconej daleko od nich – dzięki niej będzie można wyciągnąć się z chaszczy po ustąpieniu wiatru. Po wpłynięciu w trzciny, rzuć drugą kotwicę – nie pozwoli wiatrowi wywlec cię z powrotem na jezioro. Jeśli nie zdążyłeś uciec Gdy pod dużą chmurą zobaczysz rozpędzone jaśniejsze strzępy, to znak, że zawieje naprawdę mocno i nie masz wiele czasu. Staraj się płynąć z wiatrem, bez żagli lub na maleńkim jak chusteczka do nosa foku. Szkwały burzowe z cumulonimbusa trwają krótko i może nie będziesz zmuszony wbijać się w brzeg. Ale o wiele bezpieczniej będzie, jeśli zrobisz tak: Zrzuć żagle i zwiąż w kilku miejscach linkami, bo wstaną i zaczną pracować. Na silnym wietrze mogą wyrwać się spod kontroli. Bom może uderzyć w głowę i pozbawić przytomności. Wypuść cały miecz, żeby obniżyć środek ciężkości łodzi i zapobiec wywrotce. Wywołaj załogę z kabiny na pokład i zamknij kabinę. Dopilnuj, żeby wszyscy założyli i zapięli kamizelki ratunkowe. Wyrzuć kotwicę z dziobu albo z rufy, pamiętając o zaknagowaniu drugiego końca. Spokojnie pozwól łodzi dryfować tak, jak każe wichura. Kotwica będzie ustawiać łódź najmniejszą powierzchnią do wiatru. Jeśli zaczepi się o dno, w miarę łagodnie cię wyhamuje. R E K L A M A a2020-22.qxd 2008-05-09 19:43 Page 4 22 NA PAGAJACH, NA PAGAJACH! Za tych, co na jeziorze! 21 niu np. z Europą Zachodnią były bardzo restrykcyjne. Państwa unijne wymagają patentów dopiero na jachty powyżej 12 albo 15 metrów długości. A w Polsce obowiązywały peerelowskie zasady, zgodnie z którymi państwo chciało kontrolować wszystko. No i nie bez znaczenia jest to, że – jak oszacowaliśmy – w ten sposób właściciele jachtów zaoszczędzili w ciągu roku 12 mln zł, które musieliby zapłacić Polskiemu Związkowi Żeglarskiemu za przeglądy techniczne i rejestrację. Jednak środowisko żeglarskie jest w tej kwestii podzielone, bo nie wszyscy są entuzjastami aż tak dalece posuniętej wolności. – Nie powinno się przeginać w żadną stronę – uważa Krzysztof Olejnik, dziennikarz sportowy, sternik i pasjonat żeglarstwa. – Powinno się, może nie tak restrykcyjnie jak kiedyś, weryfikować umiejętności i wiedzę ludzi, którzy chcą pływać. Tak samo jak stan jachtów. Dla bezpieczeństwa wszystkich, którzy korzystają z wody – argumentuje. – Ludzie najlepiej uczą się na błędach, swoich i cudzych – kwituje „Bury Kocur”, który wraz z kolegami z „lobby wolnościowego” walczy dalej, tym razem o to, by znieść dla jachtów rekreacyjnych ograniczenia wciąż obowiązujące je na morzu. Na łodzi ze snu To, że Mazury nie są już tak bezpiecznym miejscem jak kiedyś, widać nie tylko wtedy, kiedy dmuchnie wiatr. Wystarczy wzmożony ruch, a w ciaśniejszych miejscach robi się niebezpiecznie. Ci, którzy nie umieją żeglować, są zagrożeniem dla siebie i dla innych. Stłuczki w przesmykach, śluzach i portach zdarzają się mniej więcej co pięć minut. O umiejętnościach wielu dzisiejszych żeglarzy świadczyć też może fakt, że prawie wcale nie używają żagli. Nie umieją, ale też nie muszą. – Silniki są tak lekkie i niezawodne, że wielu używa jachtów jako motorówek – śmieje się 21-letni Andrzej Szemieta, warszawiak, od sześciu lat goszczący na mazurskim szlaku. Około południa przez Kanał Giżycki przepływa parada łodzi motorowych. Na nabrzeżu tworzy się grupa gapiów. Ale nie ciekawi ich wcale defilada WOPR-u, straży pożarnej i policji. Obserwują zdumiewające zjawisko – oto w ciasnym wejściu do mniejszego portu pyrkocze na silniku duży błękitny jacht o nazwie „Dream Boat”. Łódź ze snów ma położony maszt, a bom wystaje z burty na trzy metry w bok. Jednostka przeszkadza wszystkim naraz i każdemu z osobna. Najpierw tamuje defiladę, potem wejście do portu. – Hej! – wołamy z nabrzeża. – Dlaczego nie schowacie bomu? – Bo nam się nie chce! – odpowiada sternik w koszulce w poprzeczne pasy. – Ale ludziom przeszkadzacie! – I co z tego?! Jegomość jest dobrym przykładem na kolejne zmiany, jakie zachodzą w polskim żeglarstwie. Stać go na łódź, więc pływa. A że nie musi, nie będzie się uczył, jak to należy robić. – I tak jak kiedyś na własnych łodziach pływali dobrzy żeglarze, teraz elitą stają się czarterowcy. Bo poważna firma czarterowa jachtu nie wynajmie komuś, kto nie ma patentu. I choć nie musi, na pewno ubezpieczy i zarejestruje swoją łajbę, aby w razie nieszczęścia uniknąć strat finansowych i kłopotów – tłumaczy Aneta Terej. Tylko w ciągu jednego dnia w Giżycku byliśmy świadkami wielu sytuacji, od których ze złości jeżyły się włosy. Jak ta, kiedy gadaliśmy z załogą łodzi Andrzeja Szemiety, a jacht o nazwie „Wiktoria” uderzył w keję tuż obok tak mocno, że wszystko wpadło w dygot. Kobieta na jego pokładzie zaczęła krzyczeć, że nie umie włączyć wstecznego biegu w silniku. Za chwilę inna łódź, próbując wyjść „w morze”, wpada na nas i niemal urywa silnik. – Trzeba mieć refleks – wyjaśnia kapitan innego jachtu Michał Pielech, który obserwuje zdarzenie. – Pływam od 10 lat i widzę, że coś się z tym żeglarstwem dzieje złego. ANGORA nr 20 (18.V.2008) – Strasznie chleją – komentujemy. – Strasznie chlali zawsze, ale wtedy umieli żeglować – wzdycha Pielech. Co prawda przepisy o żegludze na wodach śródlądowych zabraniają sterowania „pod wpływem intoksykacji”, czyli po alkoholu i narkotykach (można za to stracić uprawnienia nie tylko żeglarskie, ale równie dobrze prawo jazdy, a nawet licencję pilota), ale nikt ich nie przestrzega – ani żeglarze, ani policja. Nieoficjalnie tłumaczy się to tym, że kontrola odstraszyłaby turystów, którzy dla regionu oznaczają kasę. Po ubiegłorocznej tragedii ścigano amatorów procentów przez dwa tygodnie, potem dano spokój. Czerwone latarnie Przez chwilkę gapimy się na wejście do portu, gdzie jachcik „Zuza” kręci się w kółko na silniku. Nie mogą trafić w wejście, bo wieje lekki boczny wiatr. – Opuśćcie miecz! – krzyczą Szemieta i Pielech. Ale załoga „Zuzy” nie słyszy, bo mają włączony silnik. Po 20 minutach rezygnują i odpływają na Niegocin, z którego przypłynęli. – Kiedyś skończy im się woda – duma Pielech. – Będą musieli gdzieś przybić. – I wyjdzie paliwo – dodaje Szemieta. – Boże, miej nas w opiece. Głupotą żeglarzy i zmienną pogodą martwi się Zbigniew Kurowicki, szef WOPR, martwią się i meteorolodzy z IMiGW. Maciej Maciejewski z białostockiej placówki klimatycznej właśnie wrócił z Niemiec, z Pojezierza Bawarskiego, gdzie oglądał funkcjonujący od 10 lat system ostrzegania o wichurach – wysokie maszty z czerwonymi światłami na szczytach. Z każdego, najbardziej nawet dzikiego punktu pojezierza, widać co najmniej dwa maszty. – Kiedy jest spokojnie, światła migają z częstotliwością 40 błyśnięć na minutę. Kiedy idzie silny wiatr, jednym wciśnięciem guzika policja podnosi częstotliwość błyśnięć do 90. To wygląda tak histerycznie, że nie sposób tego nie zauważyć – tłumaczy Maciejewski. – Do tego się przymierzamy. Maszty staną na całym pojezierzu w ciągu kilku lat. Na razie operator telefoniczny Plus GSM zainstalował na Pojezierzu Mazurskim pięć automatycznych stacji meteorologicznych, które na bieżąco monitorują pogodę i przesyłają dane do centrum w Giżycku. – Stamtąd rozsyłane są do dziewięciu tablic świetlnych, które zawisły na budynkach najliczniej odwiedzanych mazurskich portów – wyjaśnia Tomasz Czapla, odpowiedzialny za współpracę firmy Plus ze służbami ratowniczymi. Prawdopodobnie od lipca Plus GSM będzie oferować też esemesową usługę informującą o stanie pogody. – I dobrze – zgadza się Kurowicki. – Boguś Jagiełło, mój kolega, który pływa tu chyba od tysiąca lat, powiedział niedawno, że kiedyś w razie kłopotów ratowało się bagaż, żywność, kocher i śpiwór, a dziś trzeba pamiętać tylko o tym, żeby nie utopić komórki. Ale na nic komórka, maszty i inne cuda techniki, jeśli zawiedzie najważniejsze: zdrowy rozsądek. AGNIESZKA KROPIELNICKA DOROTA KOWALSKA Żeglarze są wolni, więc odpowiedzialni Rozmowa z WŁODZIMIERZEM RINGIEM, członkiem stowarzyszenia Samoster oraz Stowarzyszenia Armatorów Jachtowych – W zeszłym roku zniesiono obowiązek rejestracji i przeglądów technicznych łodzi. W tym roku – konieczność posiadania patentów żeglarskich na łodzie do 7,5 m długości. Jak udało się wam doprowadzić do tak dużych zmian w przepisach dotyczących żeglarstwa śródlądowego? – To były cztery lata ciężkiej pracy. Staraliśmy się spotykać z politykami, a ich skrzynki mejlowe pękały od naszej korespondencji. Nie mieli chwili spokoju. – Tylko czy aby słusznie? Nie podniesie to chyba bezpieczeństwa na wodach. – Podniesie. Dość już czasów, w których obywatelom zabraniało się absolutnie wszystkiego. Zaka- zami niszczy się w człowieku odpowiedzialność. To słowo klucz do całej sprawy, a jednocześnie do godnego życia. Nadmiar przepisów sprawia, że człowiek zawsze ma na co zwalić własne błędy. Na państwo, które tak nim źle posterowało, na inspektorów. A pozostawiony sam sobie z czasem rozumie, że tylko on sam jest odpowiedzialny za własne czyny. – Pan żegluje także po morzu. Czy to prawda, że jachty są traktowane tak samo jak masowce i tankowce? – Tak. Dla przykładu – musimy wozić tratwę ratunkową z zapasem jedzenia, wody itp., dokładnie taką, jakie wozi się na pokładach olbrzymów. To przedmiot wielkości dwustulitrowej beczki z ropą, ważący 80 kg. Tymczasem we wszystkich pozostałych krajach Unii Europejskiej na jachty rekreacyjne przeznaczona jest specjalna tratwa wielkości dwóch neseserów. Takie tratwy właśnie mamy. – Nie boicie się kontroli? – Nie, większość z nas pływa pod obcymi banderami. Ja na przykład pod szwedzką i obowiązują mnie szwedzkie przepisy, a raczej ich kompletny brak. Pod polską banderą zaczniemy pływać wtedy, kiedy całkowicie zlikwidujemy anachroniczne ustawy działające przeciw obywatelom, nie zaś dla nich. Rozmawiała: AGNIESZKA KROPIELNICKA a2023-25.qxd 2008-05-09 17:44 Page 1 Wymarzone miejsce do zamieszkania to już nie apartamentowce czy domki za miastem, tylko młyn, stacja kolejowa, zrujnowany zamek lub hala sportowa Pod dziwnym adresem Nr 4. Cena 7,90 zł Wszędzie można stworzyć dom. Oni już to wiedzą. Choć znajomi patrzą dziwnie, słysząc taki adres. Sypialnia na dworcu? Apartament w hali stoczniowej? Trzeba uporu i wyobraźni, by uwierzyć, że to się uda, ale potem życie w takim miejscu nabiera barw. Młyn. Stacja kolejowa. Zrujnowany zamek. Dom to czy nie dom? Postindustrialnie Mieszkanie Moniki Szuby i Michała Szlagi nie ma dokładnego adresu. Bo czy jest nim dawna modelarnia na terenie Stoczni Gdańskiej? Monika: pedagog szkolny, kurator sądowy. Jej narzeczony Michał: fotograf, absolwent ASP. I siedmiomiesięczny pies Herman. „Na stoczni” mieszkają od siedmiu lat. Lutowe popołudnie. Pan Zbynio, strażnik przy bramie, zagląda do samochodu. Za kierownicą Monika, obok jej koleżanka. Wyjmują identyfikatory. Pan Zbynio zerka do listy i otwiera bramę. Częsty obrazek: Monika zaprosiła koleżankę na kawę. – Każdego gościa musimy wcześniej zgłosić strażnikom. – Stali bywalcy mają swoje przepustki, takie same jak my i pracownicy. Jest na nich napisane: „Należy dotrzeć do miejsca pracy najkrótszą drogą” – śmieje się Monika. Lato 2005. Pod bramą stoją rodzice Moniki. Z walizkami, bo przyjechali z Łomży na wakacje. – Przecież jesteśmy na liście – tłumaczą strażnikom, którzy nie chcą ich wpuścić. Rodzice Moniki dzwonią po córkę. – To są nasi goście! – mówi Monika strażnikowi. – Nie ma mowy, przecież widzę, że chcą tutaj zamieszkać – strażnicy wymownie spoglądają na bagaże. W końcu rodzina wchodzi na teren. Kiedy mama zobaczyła, jak mieszkają, rozpłakała się: „Dziecko, gdzie ty wylądowałaś?”. Potem przez dwa tygodnie rodzice pomagali udomowić to miejsce. Wieszali firanki, tłukli schabowe. – Czy pani pracuje w stoczni? – pyta Monikę jeden z uczniów. – Widziałem tam panią wczoraj z psem, kiedy czekałem na tatę. Monika nie zawsze się przyznaje, że mieszka w fabryce. Niektórzy robią z tego sensację, więc na poczcie czy w banku podaje tylko nazwę ulicy. Dźwig śniadaniowy 2001 rok. Trójmiejscy artyści dowiadują się, że na terenie Stoczni Gdańskiej 23 WOLNA CHATA ANGORA nr 20 (18.V.2008) mogą zakładać pracownie. – Miejsce natychmiast ożyło, zaczęły się tu odbywać performance, happeningi, imprezy – opowiadają Monika i Michał. Właśnie wtedy tutaj trafili. Większość ludzi po paru imprezach znikała. Oni postanowili zostać. Wynajęli część fabrycznego pawilonu. Dlaczego? – Bo ciekawie i tanio – mówi Michał. – Nie chcemy spłacać przez całe życie kredytu za jakiś apartament. – Marzyło nam się miejsce z klimatem, nie blok – dodaje Monika. Pierwsze kroki w przyszłym mieszkaniu: wszędzie gruz, czarno, nieszczelne okna, pył. Ani razu nie zwątpili, czy warto. – Wcześniej mieszkałam w akademiku – wspomina Monika. – Wiem, że w każdym miejscu można stworzyć dom. – Ja marzyłem o wiejskim domku, a wylądowałem w stoczni – śmieje się ków. Mała sypialnia na antresoli. Szeroka kuchnia z widokiem na... dźwig. – Żartujemy, że to nasz dźwig śniadaniowy – mówią. – Nieczynny, niedługo go rozbiorą. Szkoda, bo go polubiliśmy. Wykorzystujemy wszystko, co daje stocznia – objaśnia Monika. – Znaleźliśmy tutaj dużo fajnych rzeczy. Szuflady ze starych kartotek przydadzą się w kuchni. Zachowamy też dzieła Lenina z zakładowej świetlicy i mnóstwo regulaminów z lat 70. Lunch u Kazia – Mieszkanie w stoczni ma same plusy – twierdzą zgodnie. – Przez okno widzimy statki, które tutaj powstają – opowiada Michał. – Obserwujemy na bieżąco postępy przy budowie wielkiego masowca i luksusowego jachtu dla jakiegoś bogacza. Stocznia żyje od 6 rano do 14. O 17 wychodzą ci, co mieli nad- metrów obok jest sklepik. – To, co zawsze? – pyta Michała właścicielka. Pakuje świeże bułki, jogurty. – A co dla mojego ulubieńca? – głaszcze Hermana, który dwiema łapami wskakuje na ladę. – Przesiąkamy zwyczajami tego miejsca, ludźmi, klimatem – mówi Michał. Po śniadaniu zabiera się do pracy. Pracownię ma niedaleko, w budynku, gdzie kiedyś mieściła się dyrekcja. Gdy Monika wraca ze szkoły, idą na obiad, do stoczniowego bufetu „U Kazia”. Stoczniowcy przekonali się już do nowych lokatorów. Jeden podrzucił świeżego dorsza, inny narąbał drewna do kominka. A jak w ich modelarni pękła rura, hydraulik sam przybiegł na pomoc. – To dżentelmeni – mówi Monika. – W każdej sytuacji mogę zadzwonić do pana Zbynia albo pana Zdzisia. Do byłego boksera, który teraz jest strażnikiem, chodzi na treningi. „Czy zostaniesz moją żoną?” – pyta Michał. Jest jesień 2007 roku, zimny, deszczowy wieczór. „Tak” – odpowiada Monika, szczękając zębami. – Oświadczyłem się pod dźwigiem – mówi Michał. Oboje czują, że to ich miejsce, że trafili tu w ważnym momencie. Żal im, że za kilka lat stoczni takiej jak dziś już nie będzie, więc Michał chce wydać album o życiu w Stoczni Gdańskiej. Bo jest tu przecież i kawałek ich życia. Dworzec dla trojga Sąsiedzi? Pasażerowie na peronie, spiker w megafonie. I kilkadziesiąt pociągów dziennie Fot. T. Paczos/Forum Michał. – Ale to miejsce coś w sobie ma. Klimat, ludzi. Od paru lat fotografuję i otoczenie, i stoczniowców. Razem z Moniką mają do dyspozycji 50 metrów na pierwszym piętrze modelarni. Typowy budynek przemysłowy. – Tu, gdzie śpimy, były pomieszczenia gospodarcze, szatnie dla robotników i biuro – objaśniają. Żeby to zmienić w dom, zainwestowali kilkanaście tysięcy złotych: okna, farby, cement, gres na podłogę. – Goście przychodzą i dziwią się, że jest tak... normalnie. „Macie łazienkę?!”. Bo spodziewali się prowizorki – mówi Monika. A tutaj jasno, przytulnie, czysto. Pokój z kominkiem. Biała sofa, jasne ściany, żyrandol z kryształ- godziny, a potem cisza, spokój jak w skansenie – mówi Michał. – Bardzo nam to pasuje. Za ścianą nie ma sąsiadów. Można krzyczeć, śpiewać, słuchać muzyki do rana. Pies też jest szczęśliwy, może szczekać, biegać do woli. Bezpieczeństwo? – Jak na osiedlu strzeżonym – twierdzi Monika. – W nocy teren objeżdżają patrole, jedynymi gośćmi są zwierzęta: przychodzi czasem biały lis, jeże i koty. Problemy? Monika: – Tylko ten, że nie możemy zostać w modelarni na zawsze. Za trzy lata powstaną tu lofty, a my będziemy pierwszymi klientami dewelopera. Zima, szósta rano. Michał wychodzi z Hermanem przez bramę stoczni. Kilka „Pociąg osobowy z Rawicza do Poznania wjedzie na tor pierwszy przy peronie pierwszym”, zapowiada chrapliwy głos przez megafon. Katarzyna Bekasiak, bizneswoman, odwraca się w łóżku na drugi bok. Lokomotywa zatrzymuje się półtora metra od jej sypialni. Z pociągu wysiada kilkadziesiąt osób, niektórzy zaglądają w okna dworca. Co ciekawego dzieje się za błękitnymi roletami? Od lat mieszkają tu jacyś ekscentrycy. „Gipsy girl”, czyli Cyganka, mówią o Katarzynie Bekasiak jej znajomi. Fakt, żyła po cygańsku, cały czas w podróży. Przeprowadzała się kilkadziesiąt razy. Mieszkanie w Sztokholmie, domy w Toronto, Edmonton, secesyjny dworek w Poznaniu. Od 2000 roku z mężem i młodszym synem Piotrem mieszka przy peronie drugim na stacji Puszczykowo. Dopiero od niedawna jest tu oficjalny adres: Wczasowa 1. Wcześniej listy adresowano: PKP Puszczykowo. To jedyny na świecie nieczynny dworzec przy czynnej stacji. – Moi sąsiedzi to kilkaset osób, które codziennie przemierzają ten peron – opowiada Kasia. – Wciąż zdarza się, że ktoś szarpie za klamkę: „Gdzie jest kasa? Chcę kupić bilet”. „Po drugiej stronie torów, w nowym budynku” – tłumaczy cierpliwie Kasia. – To takie proste zamieszkać w zwyczajnym miejscu – mówi Zbigniew Bekasiak, jej mąż. – Przez moŁ 24 a2023-25.qxd 2008-05-09 17:44 Page 2 24 WOLNA CHATA Pod dziwnym adresem 23 Ł ment myśleliśmy z Kaśką: „Może wybudujemy sobie wygodny dom albo kupimy nowoczesny apartament?”. W szufladzie biurka mam nawet projekt dworku ze znanej pracowni architektonicznej. Kasia: – No, ładny jest. Ale jakiś nie nasz. Zbyt nowy. Bez duszy. Wolę starą poczekalnię i wieżę ze stuletnim zegarem – mówi. Przez okienko dawnego bufetu Wars Kasia podaje obiad. Poczekalnia pierwszej i drugiej klasy zmieniła się po remoncie w salon. Styl klubowy. Zabytkowy stół, kryształowe lustro, skórzane sofy, kredens z porcelaną. Na podłodze bordowa wykładzina. Obok stare tabliczki z pociągów: Warszawa-Berlin Ostbahnhof. Lublin-Poznań Główny. Lampy karbidowe, zdjęcia przedwojennych lokomotyw. Tablice: „Wstęp na peron tylko z ważnym biletem”, „Strzeż się pociągu”. Wśród tych staroci przenośne biuro – nowoczesny iBook. Niezbędny. Katarzyna, z wykształcenia ekonomistka, prowadzi międzynarodowe interesy. Sprowadza z Hiszpanii meble. Urządza wnętrza. Pomaga mężowi zarządzać hotelem i centrum konferencyjnym w Puszczykowie, organizuje wykłady biznesowe. Jest prezesem polskiej federacji klubów Business Professional Women. kilku gości. Z czasem nawet tysiąc osób, bo tu odbywają się spektakle przy okazji festiwalu Malta OFF. Modnie jest bywać w „Lokomotywie”. Poznańskie VIP-y chcą tu wyprawiać urodziny, przyjęcia. – Sukces nas przerósł – tłumaczy Kasia. – Nie da się pracować na trzy etaty, przecież jednocześnie prowadziliśmy galerię i fabrykę mebli. Od czwartku do niedzieli „Lokomotywę”. Więc w końcu musiała zapaść decyzja: koniec z pubem. Ale z dworcem nie potrafią się rozstać. „To będzie teraz nasz dom” – namawia tym razem Kasia. Na koncie kilka żyć „Jak tu pięknie” – myśli pierwszego wieczoru po przeprowadzce. Księżycowe światło wpada do sypialni w dawnym pomieszczeniu dla dróżnika. Palą się lampy karbidowe. – Przez pół roku wstawałam co noc, żeby popatrzeć na nasz dom. 300 metrów kwadrato- ANGORA nr 20 (18.V.2008) wych otwartej przestrzeni. Dziwne dźwięki, skrzypiąca podłoga, jakby poczekalnię odwiedzały duchy. Na żadnym dworcu nie spędziłam tyle czasu – żartuje. – Nigdzie nie mieszkałam tak długo. Ale stagnacja mnie paraliżuje. Mam już na koncie kilka żyć – uśmiecha się Katarzyna. – Niebawem zaczniemy kolejne. To będzie ostatnia Wielkanoc na dworcu. Następna? Właśnie kończymy remont 300-letniej kuźni z zabudowaniami gospodarczymi. W stodole urządzamy z mężem apartament, obok będzie garaż dla wypieszczonego jaguara męża. To też miejsce z duszą. A na dworcu Zbyszek otworzy restaurację. Na pewno nie sprzedamy tego budynku. Kto wie, może na emeryturze wrócimy na peron? Nic podanego na tacy Dwa pokoje zamienili na... 900-metrowy zrujnowany krzyżacki zamek. Marzena Ołowska, filolog, i jej mąż Wiesław, inżynier, do Rynkówki nie trafili przypad- Krwawa bileterka Anons w wielkopolskiej prasie: Dyrekcja PKP ogłasza przetarg na zabytkowy dworzec w Puszczykowie. 300-metrowy budynek jest wart tyle, co dobry samochód. Jest rok 1994. Kasia i Zbyszek prowadzą w Poznaniu manufakturę mebli. „Kupujemy stację!” – mówi Kasia. Jakby chodziło o sukienkę. Pierwsza wizyta w nowej „posiadłości”: rozbite butelki po winie, zatęchłe sienniki, wybite szyby, porąbane siekierą stoły, spalone mundury. Na ścianach napisy: „Lech Poznań – pany”. Wulgarna poezja. – Już to wiem, kupiliśmy ruderę. Gorzej: melinę, w której odbyła się niejedna impreza – wspomina Kasia. Ale mąż się nie zraża, proponuje: „Może tu zamieszkamy.” Katarzyna: „Oszalałeś? Mam żyć na dworcu? Pod domem będą mi chodzić obcy ludzie”. – Wolałam traktować stację jak domek letniskowy – opowiada. Remont trwa dwa lata. – Ludzie jeżdżą na pikniki do lasu, a my co weekend na dworzec – wspomina Kasia. I coraz bardziej jej się to podoba. Rozstawia w lecie stół na peronie, kładzie obrus, zaprasza przyjaciół. Oni też są pod urokiem tego miejsca. „Może otworzymy pub” – mówi któregoś dnia Kasia. „Lokomotywa. Dobra nazwa?” – cieszy się Zbyszek. Sam staje za barem. Serwuje „Krwawą bileterkę”, „Herbatkę dworcową”, do tego „Paluszki palacza”, czyli żeberka. Najpierw przychodzi W „Lokomotywie” można wypić „Krwawą bileterkę”, zjeść „Paluszki palacza”, czyli żeberka Fot. T. Paczos/Forum kiem. Twierdzą, że to miejsce ich wybrało. Choć zanim zdecydowali się na życiową rewolucję, zastanawiali się dwa lata. Nad Borami Tucholskimi szaleje burza. Chwilę potem Rynkówka, wioska na obrzeżach Szwajcarii Kaszubskiej, jest bez prądu. Pałac na wzgórzu tonie w ciemnościach. Pałacowa, tak w okolicy mówią na Marzenę Ołowską, i jej mąż Wiesław spokojnie uruchamiają agregat. – Życie w świecie przeszłości wymaga wytrwałości – śmieją się. – Musieliśmy się zabezpieczyć. Od czego zaczniemy? Trójmiasto, 1984 rok. Marzena kończy polonistykę, Wiesław inżynierię. Od niedawna mają 40-metrowe mieszkanie. Jak na tamte czasy – luksus. Nie dla nich. – Szukaliśmy innego pomysłu na życie – opowiada Marzena. W kraju, bo emigracji nie braliśmy pod uwagę, choć tak wielu znajomych po stanie wojennym wyjechało... Postanowili, że zamieszkają w miejscu z duszą, nad którym będą pracować latami. Nic podanego na tacy. Parę miesięcy później. Upalna sobota. Wiesław zostawia auto. Marzena wyciąga z bagażnika mapy i plecak. – Od czego zaczynamy? – pyta. – Benzyna była na kartki – wspominają. – Więc w każdy weekend dojeżdżaliśmy do wybranego miejsca, zostawialiśmy samochód i szliśmy na poszukiwania wymarzonego domu. Przez sobotę i niedzielę oglądaliśmy dworki, młyny, zamki. Nie było w tym przypadku. Zawsze znali historię miejsc, do których docierali. Rynkówkę odwiedzili jako jedną z pierwszych. – To był dom, którym od razu chcieliśmy się zaopiekować – przyznaje Marzena. – Wszystko nam pasowało: architektura, położenie. Pałac pochodzi z XIX wieku, ale powstał na ruinach zamku krzyżackiego sprzed sześciuset lat. Ma burzliwą, niejasną historię: był palony, rabowany, zmieniał właścicieli. Na jego kupno Ołowscy zdecydowali się jednak dopiero po dwóch latach, gdy obejrzeli kilkadziesiąt innych, równie zrujnowanych budowli. – Teren wokół pałacu był zarośnięty, pokrzywy wyższe od człowieka. Wilgoć, pleśń i stosy śmieci – wspominają. – Ale nas przerażało coś innego niż ogrom pracy. Obawialiśmy się, że państwo nam go zabierze. Na „nieruchomość” wydali wszystkie oszczędności. Cena nie była wygórowana. W PGR-ze, który był właścicielem pałacu, cieszyli się, że ktoś chce zapłacić za taką ruderę. Lato 1986 roku. Pierwsza noc w Rynkówce. Ołowscy rozkładają pryczę i wskakują do śpiworów. Budzi ich ulewa. Woda cieknie z sufitu. Nie ma drzwi ani okien. Co chwilę wstają i przesuwają się w inny kąt. Nietoperze latają a2023-25.qxd 2008-05-09 17:44 Page 3 nad głowami. Rozłożyli się na pierwszym piętrze. Schody były zarwane, więc nie bali się, że w nocy ktoś wejdzie. – Poza tym ludzie z okolicy nie podchodzili po zmroku pod pałac. Byli przekonani, że tutaj straszy – wyjaśnia Marzena. Od rana zabrali się do pracy. Zadanie numer jeden: doprowadzić energię. Po drugie: sprzątnąć. Na początku sami robili wszystko, nikt ze wsi nie chciał im pomóc. – Byliśmy murarzami, tynkarzami, malarzami – przyznają. Największy problem? Brak materiałów. Nie było: cegieł, cementu, kleju, farb. Nawet drewno było na wagę złota. Wszyscy myśleli, że Ołowskim entuzjazm minie i wrócą do miasta. Ale oni uparli się i cieszyli jak dzieci, bo nieduże mieszkanie zamienili na 900 metrów kwadratowych i czterohektarowy park z trzema stawami. Dziś są także właścicielami gospodarstwa, które kiedyś należało do pałacu. Uprawiają warzywa, sieją zboże. Żeby nie zbankrutować, założyli firmę cateringową i w odremontowanym już pałacu wynajmują pokoje. – Z dala od tłumów, hałasu. Do Trójmiasta dobra godzina drogi. Więc żeby pojechać, trzeba mieć motywację. Na przykład koncert Leszka Możdżera albo do filharmonii czy restauracji. Wracają szczęśliwi, że mają spokój, ciszę. I swoje rytuały. Zaczynają od śniadania, zawsze we trójkę. Marzena odwozi Jaśka do szkoły. Wraca sam, autobusem o 15.15. Do Rynkówki są tylko dwa kursy dziennie. Czasem ludzie pytają: – Dlaczego nie zrobicie w pałacu luksusowego hotelu? Ale oni kręcą głowami. – Przecież wtedy nie moglibyśmy tu spokojnie mieszkać – wyjaśnia Marzena. Dom uśpiony Z centrum Berlina przeniosła się na polskie pustkowie. Graficzka Kalina Kubiak-Bielecka długo oswajała opusz- 900 metrów kwadratowych młyna pozostaje wciąż nietknięte. Pięciopokojowe mieszkanie na piętrze zajmuje tylko 100 metrów. Drewniana podłoga, jasne sofy, lampy naftowe, wszędzie bukiety suszonej lawendy, a na ścianie batiki zrobione przez Kalinę. Na jednym z nich portret młodego Franza Kafki, jej ulubionego pisarza. Za oknem widok jak z pocztówki. Wierzby, kręta rzeka, pole porośnięte setkami przebiśniegów. – Dużo jeździłam po świecie – mówi Kalina – ale nie widziałtam piękniejszego miejsca od Wystoku. Czasem, gdy zatęsknię za miejską zadyszką i zakupami, wsiadam do samochodu. Trasa Wystok-Berlin zajmuje dwie godziny. Coraz rzadziej jednak miewam takie zachcianki – mówi. „O, znowu oglądasz telewizję” – żartuje syn Kaliny, widząc, jak mama siedzi wpatrzona w ogień w kominku. Do prawdziwej Wakacje z duchami? Ołowscy w małym mieszkanku? To już niemożliwe. – Nie o budynek chodzi, ale o styl życia – tłumaczą. ro w latach 90. Jest sama z synkiem. Zabrała z domu łóżko polowe, na strychu znalazła metalową wanienkę, w której wykąpała dziecko. Po zmroku przy lampie naftowej siadła na ganku. Lęk. – Można się przestraszyć własnego cienia – opowiada. – I ta groźna cisza. Trzaski, skrzypienie, ślepia zwierząt w krzakach. Czułam się jak niepożądany gość. „Jutro wyjeżdżamy” – powiedziałam do siebie. Ale rano poszłam nad rzekę, zobaczyłam kaczki, łabędzie. „To będą teraz moje kaczki, moje łabędzie. Nie ruszam się stąd” – pomyślałam. Kalina zostaje w Wystoku przez miesiąc. Gotuje na butli gazowej, pranie robi w rzece. „Kupmy grzejniki, zainstalujmy piec, kanalizację” – prosi męża. Zamieszkamy tu kiedyś. To nie będzie tylko domek letniskowy. „Może nauczę się robić mąkę” – cieszy się razem z nią Artur. Wyżyć się i pogodzić To jest przygoda 15 lat temu urodził się Jasiek. Ołowscy prosto z porodówki przywieźli go do pałacu. We wsi mówią o nim: dziedzic. Dla Jaśka to normalny dom. – Tu się wychował. Nie czuje się wyjątkowy – mówią jego rodzice. Czasem tylko kolega ze szkoły, który przyszedł pierwszy raz z wizytą, jest zdziwiony. Taaaaki duży dom?! Miejscowi po jakimś czasie zaakceptowali ich i stają się coraz bardziej ufni. Dzięki nim Ołowscy poznają kolejne sekrety Rynkówki. – Okazało się, że najstarsi mieszkańcy pamiętają jeszcze ostatniego właściciela pałacu – opowiada Marzena. – Podobno umiał hipnotyzować, był medium. Jedna z sąsiadek pamięta, jak wyczuł, że to ona kradła jabłka z pałacowego sadu, chociaż nie mógł tego widzieć! Dużo wiedzą też od konserwatora, który potwierdził przypuszczenia, że podłoga na parterze pochodzi z XIV wieku. Przetrwała przywalona górą śmieci. – Dzieje domu da się również wyczytać z murów: dół jest w stylu gotyckim, piętro neoklasycystyczne – mówi Wiesław. – Ściany na dole grube na półtora metra. Kiedy odkopaliśmy piwnice, odnaleźliśmy ślady po dawnej fosie. Niedawno dostali fotografię budynku z 1901 roku. – Staramy się odtworzyć jego ówczesny wygląd – mówi Marzena. – W gruzach znaleźliśmy kawałki kafli pieca sprzed kilkuset lat. Ktoś próbował go ukraść, nie udało się. Zrekonstruowany stanie w salonie. 25 WOLNA CHATA ANGORA nr 20 (18.V.2008) Młyn był obcy. Straszył. „Ogrzeję go sobą”, przekonywała przyjaciół Kalina Fot. T. Paczos/Forum czony młyn na rzece. Teraz z mężem Arturem zakłada tam akademię sztuki. Wyspa na rzeczce Ilianka przy zachodniej granicy. Pustkowie. Wśród drzew tylko jeden dom – stuletni młyn Wystok. Nieczynny od lat. Przy bramie tabliczka: Teren prywatny. Na dziedzińcu przed budynkiem szczupła kobieta ćwiczy tai-chi. Właścicielka młyna Kalina Kubiak jak co rano medytuje. Potem obowiązki. Uruchamia turbinę na rzece, wymiata popiół z pieca i rozpala ogień. Około południa włącza laptopa, czyli „idzie” do pracy. Jest grafikiem. Do niedawna wykładała w berlińskiej akademii mediów cyfrowych. Przyznaje: „Lubię moją głuszę, ale nawet tu nie potrafię żyć bez komputera”. Parę lat temu w Wystoku nie było prądu, dziś jest stałe łącze internetowe. – Poza tym wszystko, czego potrzeba do życia. Bieżąca woda, pralka, piec – mówi Kalina. Niedawno przeniosła się tu na dobre z Niemiec. Mąż Artur dojeżdża w weekendy, bo pracuje w niemieckim koncernie. Często wpada też syn, Artur junior. I to o młynie w Wystoku, a nie o apartamencie w Berlinie, cała trójka mówi: nasz dom. Puste przestrzenie, tajemnicze maszyny – sita, rozdrabniarki, windy. „sali telewizyjnej” nie zagląda. – Wolę na ganku popatrzeć na gwiazdy – przyznaje. I cieszy się, że wtedy, w 1990 roku, nie zabrakło jej wyobraźni i odwagi. Obudzić dom „Szukacie z Arturem domu? Pokażę wam coś niezwykłego” – przyjaciel Kaliny zabiera ją do budynku na rzece. – Byłam oczarowana, ale nogi się pode mną ugięły – wspomina. – Opustoszały młyn był obcy. Jakby w stanie hibernacji. Straszył. Okna bez szyb, brak drzwi, obdrapane ściany, wnętrza zdewastowane przez rabusiów – opowiada. – Mieszczuchy boją się takich miejsc. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia – wspomina. Ale Arturowi, który jest większym optymistą, udało się namówić Kalinę: „Znajdźmy właściciela. Pogadajmy”. Spadkobierców po niemieckim młynarzu jest piętnastu. Do każdego z nich Kalina jedzie osobiście, odkupuje udziały. Za dwieście, czasem trzysta marek. – Nie miałam jeszcze pomysłu, co tu będzie. Ale nie chciałam młyna nikomu oddać. Powtarzałam znajomym: „Zobaczycie, ogrzeję go sobą. Dom bez ludzi umiera”. Ale przez lata wpadała tu raz, dwa razy w roku. Zawsze w ciągu dnia. Pierwszą noc w młynie spędza dopie- „Zwariowałaś? Przeprowadzasz się z centrum Berlina do jakiejś rudery na pustkowiu?!” – rodzina długo nie rozumiała pomysłu. „Otwórz tu choć hotel” – prosiła matka. „Hotel? Dziwny pomysł. Chyba że artystyczny” – śmiała się Kalina. – Ludzie chcą żyć w stadzie. Ale ja nigdy nie kupiłabym sobie domu w środku wsi. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają dwa kilometry stąd. Potrzebuję pustki, odosobnienia, w którym inni czują się opuszczeni – tłumaczy. – Zresztą mam tu misję do spełnienia. Po pierwsze wyżyć się artystycznie. Po drugie zbliżyć Polaków i Niemców. Wciąż między nami przepaść i wiele uprzedzeń, widziałam to, mieszkając przez lata w Niemczech. Stąd pomysł na ART Młyn. Akademię sztuki. Dla ludzi otwartych na drugiego człowieka, którzy mają ochotę coś stworzyć. Poszukam gości w Polsce i w Niemczech, bo oba kraje są dla mnie ważne – tłumaczy Kalina. – Będziemy się zaprzyjaźniać, tworząc sztukę. Jest już projekt. Zbudujemy dodatkowe skrzydło budynku, tam będą pracownie rzeźby, tkanin, malarstwa, atelier fotograficzne i komputerowe. 50 pokoi dla gości, taras nad rzeką. Część dachu przeszklimy. Żeby w zimie też móc patrzeć na gwiazdy – opowiada Kalina. – To co, że kredyt na ten projekt będziemy spłacać do końca życia – mówi. – Warto. „Pojedź ze mną do Rzymu” – przyjaciółka wciąż namawia Kalinę na babski wyjazd. „Ja tu zostaję – mówi Kalina. – Wolę „potaczkować”, czyli pograbić, potynkować, pogrzebać pazurami w ziemi. Nie zostawię moich róż. Nie chce mi się podróżować. Już się najeździłam”. „Przyznaj się, Artur cię nie puszcza?” – pyta przyjaciółka. „Nie. Wystok mnie nie puszcza” – odpowiada Kalina. MARIA BEDNARSKA MAGDALENA KUSZEWSKA a2026-27 ekonomia u legowicza.qxd 26 EKONOMIA U LEGOWICZA Tęsknota za brakiem gadżetów Wiktor Legowicz: – Mało tego, że jesteśmy potentatem w produkcji telewizorów, to jeszcze kupimy ich w tym roku półtora miliona. Oczywiście tych z dużym ekranem. Andrzej Kublik („Gazeta Wyborcza”): – Tymczasem sprzedawcy narzekają, że i tak nie będzie to tak dynamiczny wzrost jak jeszcze niedawno. W ubiegłym roku te wzrosty sięgały aż 70 procent, teraz 30-40. Nie przejmujmy się jednak tymi narzekaniami, bo – zdaniem sprzedawców – w niektórych kategoriach telewizorów już doszliśmy do cen równowagi. Dotyczy to średnich ekranów. Legowicz: – Sprzęt elektroniczny tanieje bez przerwy. Kublik: – W końcu nie może być drożej bez przerwy, zwłaszcza za taki, który coraz mniej odpowiada wymogom współczesnym. Producenci potęgują też zainteresowanie, obniżając ceny. A sprzęt jest coraz lepszy i coraz lepiej wyposażony. Ale coraz częściej się go wymienia, bo starzeje się technologicznie. Legowicz: – Po pół roku jest już... przestarzały. Kublik: – Ja tylko czekam na taką epokę, kiedy wróci sprzęt elementarnie prosty. Jak chociażby telefony komórkowe bez tych wszystkich gadżetów. Złudny zysk z lokaty Legowicz: – A 13 procent oszczędności Polaków stanowi 80 miliardów złotych. Te oszczędności są trzymane w gotówce. To przerażające. Zbigniew Biskupski („Gazeta Prawna”): – Zależy dla kogo. Banki się cieszą, bo z tej gotówki robią użytek i zarabiają. Najmniej jednak zyskują właściciele tych pieniędzy. Proszę pamiętać, że w znacznej części jest to efekt nerwowej reakcji po spadkach na giełdzie. Legowicz: – Większość osób wycofała się z funduszy, prawda? Biskupski: – Spodziewali się, że zarobią 30 procent na wniesionym kapitale. Nie wyszło, toteż przenieśli swoje pieniądze na lokaty. I teraz liczą, że na tym zarobią. Legowicz: – Zauważył pan, jak rośnie oprocentowanie lokat? Biskupski: – Proszę jednak prześledzić dokładnie każdy produkt. I jak to oprocentowanie rozbierze się na czynniki pierwsze, odejmie sławny podatek Belki i uwzględni, że mamy sporą inflację... Legowicz: – ... to ten zarobek będzie bardzo marny. Biskupski: – Interes prawie po kosztach własnych. 2008-05-09 17:35 Page 2 POLSKA DA SIĘ LUBIĆ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Bal manekinów Nogi wiszące na metalowych uchwytach, łyse głowy leżące na półce, ręce pozbawione tułowia. W powietrzu czuć ostry zapach, mieszaninę tajemniczych substancji. To nie scena z horroru, lecz codzienny obrazek z najlepszej polskiej firmy specjalizującej się w produkcji manekinów wystawienniczych. Trudno wyobrazić sobie sklep odzieżowy – nie mówiąc już o salonie mody – bez odpowiedniej ilości manekinów. Jedne są tradycyjne, przystrojone w perukę i ozdobione makijażem. Inne czarne, białe, a nawet przezroczyste, jedynie z lekko zaznaczonymi konturami twarzy. Czasem można spotkać same torsy bez rąk i nóg lub głowy z ramionami. Wszystkie mają tylko jedno zadanie: jak najlepsze wyeksponowanie wiszącego na nich ubrania. Najdroższe, robione w amerykańskich, duńskich lub włoskich manufakturach, kosztują 3 tysiące złotych i są prawdziwym rękodziełem. Przy odpowiedniej eksploatacji mogą w dobrej formie dożyć naprawdę sędziwego wieku. Najtańsze, sprowadzane z Chin, kosztują 250 złotych, wyglądają chorowicie i przy upadku rozsypują się na drobne kawałki. Przedmieścia Łodzi, trasa wylotowa na Tomaszów. To tu ma swoją siedzibę „Manex”, najstarszy i najbardziej znany polski producent manekinów wystawienniczych. Wolno stojący sklep, niewielkie biuro i kilka pomieszczeń produkcyjnych to królestwo właścicielki Teresy Dziekan. – W tym roku firma skończyła 26 lat – mówi z dumą szefowa. – W PRL mój mąż pracował w państwowej „Reklamie”. Robili tam różne rzeczy z laminatu: ławki, łodzie, a także manekiny. W 1983 roku działająca na Zachodzie firma konsultingowa szukała w Polsce partnerów dla duńskiego producenta manekinów. „Reklama” nie była tym specjalnie zainteresowana, za to mąż, zawodowy plastyk, bardzo się do tego zapalił. Ściśle według duńskiego modelu własnoręcznie zrobił pięknego manekina, wziął go pod pachę i poszedł do Grand Hotelu, gdzie nocowali Duńczycy. Praca bardzo się podobała, więc szybko założyliśmy firmę i rozpoczęliśmy działalność. Były to czasy, gdy niczego nie można było kupić. Po surowiec trzeba było jeździć na drugi koniec kraju. Żeby zyskać przychylność współpracujących z nami państwowych firm, mąż musiał dawać ich pracownikom koniaki, czekoladki, kwiaty, a czasem kartony papierosów. Podstawowym surowcem w produkcji manekinów są żywice epoksydowe. Wszystko zaczyna się od stworzenia modelu konkretnej części figury. Można go zrobić z gipsu, żywicy, a nawet plasteliny. Następnie model powlekany jest żelkotem, żywicą oraz włóknem szklanym. Po wyciągnięciu go ze środka mamy gotową formę. Przygotowane formy zalewane są żywicą. Powstaje element, który po utwardzeniu w specjalnym piecu czy sobie makijaż wieczorowy, a czasem bardziej dyskretny. Klient incognito – Współpraca z Duńczykami trwa do dziś i świetnie się układa – dodaje właścicielka. – Wysyłamy im rocznie kilkaset niewykończonych manekinów, można powiedzieć półfabrykatów, które oni lakierują, malują i sprzedają po 900 euro za sztukę. Według ich modeli, możemy produkować także gotowe manekiny, ale tylko na nasz polski rynek. Na szczęście mamy jeszcze prawie dwie setki własnych wzorów i te sprzedajemy w Czechach, na Ukrainie, a w mniejszych ilościach w kilku innych krajach. Finanse firmy są objęte tajemnicą. Wiadomo jednak, że w polskich realiach, na produkcji manekina dobrej jakości, zysk powinien wynosić około 300 zł. W całym kraju jest kilku producentów tzw. manekinów krawieckich W ofercie firmy jest ponad 400 wzorów. Niektóre, zanim trafią do sklepu, mają zakładane prawdziwe peruki i są upiększane makijażem wykonanym przez profesjonalną wizażystkę w temperaturze około 60 stopni zostaje poddany szpachlowaniu. Później przychodzi czas na naprawienie wszystkich dziur, nierówności i łączeń. Szlifowanie, gruntowanie, lakierowanie. Ostatni etap to makijaż. W „Maneksie” specjalnymi farbkami robi go zatrudniona na etacie profesjonalna wizażystka. – Nasze manekiny malowane są zgodnie z najnowszymi trendami mody – zapewnia Zofia Sukiennik, kierowniczka biura. – Czasem klient ży- (o miękkich korpusach, umożliwiających krawcowi upięcie ubrania, wbicie igły lub szpilki) oraz dwie firmy zajmujące się wyrobem manekinów wystawienniczych. – Przez wiele lat byliśmy jedyni na rynku – mówi pani Teresa. – Potem pojawiła się konkurencja z południa kraju. Pewnego dnia ich wysłannicy incognito pojawili się w mojej firmie. Gdzieś w polu lub na bocznych uliczkach zostawili samochody. Porozglądali się i kupili kilka modeli. Po jakimś czasie, dziwnym trafem, a2026-27 ekonomia u legowicza.qxd ANGORA nr 20 (18.V.2008) 2008-05-09 17:35 Page 3 POLSKA DA SIĘ LUBIĆ Produkcja manekinów z najwyższej półki to praktycznie ręczna robota wymagająca zręczności i wielkiej znajomości materiału. Nic dziwnego, że najdroższe modele kosztują blisko 1200 zł ich niektóre wyroby bardzo przypominały nasze. Ale cóż zrobić. Trudno zastrzec technologię czy konkretny wzór, gdyż zbyt łatwo można byłoby to obejść. Wystarczy mi jednak świadomość, że pod względem jakości jesteśmy najlepsi nie tylko w kraju, ale i w tej części Europy. Jak zapewniają pracownicy „Maneksu”, ich manekiny wytrzymają nawet sto lat. Dziś trudno to sprawdzić, ale podobno nadal w dobrej kondycji pozostają egzemplarze zrobione w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. – Nasze wyroby są odporne na uderzenia, niestraszne im też upadki – wyjaśnia Michał Dziekan, syn właścicielki. – Te, którym przydarzy się jakieś nieszczęście, trafiają do nas na renowację. Wówczas zawsze możemy dorobić brakującą część, polakierować, poprawić makijaż. Mogę śmiało powiedzieć, że nasze manekiny są najwyższej światowej jakości. Nie widzę żadnej różnicy między nimi a najdroższymi produkowanymi przez renomowane amerykańskie i europejskie firmy z jedną różnicą, że oni mogą pozwolić sobie na wywindowanie cen do 3 tysięcy złotych, my na razie musimy sprzedawać nasze prawie trzy razy taniej. Jeszcze w połowie ubiegłej dekady „Manex” znajdował licznych odbiorców w Rosji. Wówczas produkowano około 2 tysięcy sztuk rocznie, a zatrudnienie dochodziło do 40 pracowników. Jednak po rosyjskim kryzysie z 1998 roku firma straciła wschodnie zamówienia i musiała ograniczyć produkcję. Dziś miesięcznie wytwarza od 80 do 100 manekinów, dając pracę blisko 30 fachowcom. Aż 8 jest tu od początku istnienia zakładu. – Średnia płaca netto dochodzi do 3 tysięcy – zapewnia szefowa. – Najlepsi zarabiają jednak o ponad tysiąc więcej. Musimy o nich dbać, gdyż nie ma w kraju żadnej szkoły kształcącej specjalistów w tej branży. Prawdziwą elitą firmy są formierze, a najlepszym formierzem jest Bogdan Olejnik, który pracuje w „Maneksie” od pierwszego dnia istnienia zakładu. – Z jednej formy można zrobić do 50 odlewów – mówi Olejnik. – Mamy setki modeli, a każdy model składa się z wielu części, więc nowe formy trzeba robić na okrągło. – To prawdziwy filar naszej firmy i dlatego zarabia więcej niż moja córka, która zajmuje się zaopatrzeniem, ale mniej od syna, który jest szefem produkcji – śmieje się szefowa. W jednym z pomieszczeń dwóch pracowników wypełnia żywicą przygotowane formy. W drugim trwa szpachlowanie poszczególnych części. Po kontroli jakości gotowe do wysyłki manekiny rozkładane są na części i starannie owijane specjalną folią. Szansa na duży kontrakt W ostatnim czasie „Maneksem” zainteresował się jeden z najbardziej znanych i prestiżowych europejskich producentów. – To wielka firma zatrudniająca ponad 700 pracowników – wyjaśnia pani Teresa. – Ma tak dużo zamówień, że dodatkowo szuka partnerów w innych krajach Unii. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to niedługo będziemy dla nich robić 500 torsów miesięcznie. Oczywiście, trzeba będzie zwiększyć zatrudnienie i dokończyć budowę nowego pawilonu produkcyjnego. EKONOMIA U LEGOWICZA Na razie wylano jedynie fundamenty, ale przy dzisiejszych technologiach postawienie lekkiej konstrukcji to kwestia kilku miesięcy. Wśród klientów „Maneksu” są także sieci firmowych salonów, takich gigantów jak hiszpańska „Zara” i pojedyncze niewielkie sklepy z odzieżą. Dlatego w tej branży najbardziej gorący okres ma miejsce wówczas, gdy w kraju uruchamiane są nowe galerie i centra handlowe. Przed otwarciem katowickiej „Silesii” (250 sklepów), warszawskiej „Arkadii” (ponad 230) czy przede wszystkim łódzkiej „Manufaktury” (ponad 300 sklepów) w „Maneksie” trzeba było pracować na dwie zmiany. Łódzkie manekiny można także zobaczyć w kawiarniach i restauracjach, m.in. w „Łodzi Kaliskiej”, być może najbardziej kultowym polskim pubie. Czasem kupują je muzea, agencje reklamowe, szkoły plastyczne i indywidualni artyści. Zdarza się, że manekiny zamawiają prokuratury, wykorzystując je podczas wizji lokalnych. Od lat żelaznym klientem zakładu są łódzkie parafie z archikatedrą włącznie. – Przed świętami Bożego Narodzenia robimy dla nich postacie do żłóbków, zazwyczaj całą świętą rodzinę poza postacią malutkiego Chrystusa, która ze względu na rozmiary jest zwykłą lalką. Nie bierzemy jednak za to pieniędzy, prosząc co najwyżej o mszę w intencji mojego zmarłego męża – mówi właścicielka. Największą bolączką „Maneksu” jest reklama. Firma ma nie najlepsze strony internetowe, brakuje jej katalogów i jedynie czasem ogłasza się w pismach branżowych. – Przez ostatnie lata nie przywiązywaliśmy do tego specjalnej wagi – mówi pani Teresa. – Wydawało się nam, że jak mamy towar najwyższej klasy, to już wystarczy. Ale to się zmieni. Będziemy mieli bardziej atrakcyjną stronę i niebawem wystawimy się na targach w Poznaniu. Jestem optymistką i wierzę, że uda mi się zbudować firmę, którą kiedyś przejmą moje dzieci, a później i wnuki. W 1931 roku twórca polskiego futuryzmu, komunizujący pisarz, dramaturg i poeta Bruno Jasieński napisał po rosyjsku sceniczną groteskę „Bal manekinów”. To wybitne dzieło opiera się na pomyśle ożywienia manekinów. Na początku sztuki, patrząc na ludzi, jeden z manekinów stwierdza: Przecież to tylko nasze nędzne kopie. Widząc te smukłe, wysokie, wymalowane, przystrojone w peruki figury, można odnieść wrażenie, że może miał rację. 27 Co dalej z inflacją Legowicz: – Tymczasem szacunki Ministerstwa Finansów są takie, że kwietniowa inflacja wyniosła 4,1 procenta. Co będzie dalej? Jacek Mojkowski („Polityka”): – Wygląda na to, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo. Fachowcy prognozują, że inflacja dojdzie do poziomu 5 procent. Legowicz: – Za to ceny się trochę ustabilizowały. Mojowski: – Groźne jest to, co się dzieje z naszymi wyobrażeniami o inflacji, bo to się przekłada na konkretne decyzje. Pracownicy uważają, że będzie wyższa inflacja, zatem domagają się wyższych zarobków. Ci, którzy świadczą rozmaite usługi, też uważają, że inflacja skoczy, toteż podnoszą ceny. Legowicz: – Na szczęście jest konkurencja. Mojkowski: – A jeśli konkurencja podobnie myśli i też próbuje podnieść ceny? Nie chce tylko być tym pierwszym, bo wówczas może stracić. Dlatego wszyscy chcą być w środku tego peletonu i tylko lekko windują ceny. Latające bagaże Legowicz: – Proszę sobie wyobrazić, że w pierwszym kwartale British Airways zgubiły 270 tysięcy walizek, Air France – 226 tysięcy, a LOT 9443 walizki. Wypadamy nie najgorzej... Biskupski: – To są radości statystyczne. Natomiast, gdyby była klasyfikacja, ile minut czeka się na bagaż na lotnisku w Londynie, Paryżu i Warszawie, to gwarantuję, że kolejność byłaby odwrotna. LOT jest bardzo dobrym przewoźnikiem, natomiast logistyka jest ciągle kulą u nogi. Powodem są porty lotnicze. Wystarczy wylecieć gdzieś poza Polskę i zobaczyć, jak szybko bagaże docierają do pasażera na lotniskach, gdzie co 2 minuty ląduje samolot. Sporo mamy jeszcze do zrobienia w tej dziedzinie. J.B. (Na podstawie codziennych audycji Wiktora Legowicza w „Trójce” od 5 do 9 maja 2008 r.) KRZYSZTOF RÓŻYCKI Zdjęcia: autor Rys. Piotr Rajczyk a2028-29 polska.qxd 2008-05-09 19:44 28 Page 2 A TO POLSKA WŁAŚNIE Ustanowił rekord Guinnessa w grze na pile Świat rapuje, on piłuje Nr 18 (30. IV.). Cena 2,50 zł 1 maja Tadeusz Biały ze Śmigla w dostojnym, międzynarodowym gronie ustanowił rekord Guinnessa w grze na pile. – To wielki dzień. Nikt jeszcze czegoś takiego nie robił! A wszystko dlatego, że grałem na pile do telefonu – śmieje się muzyk. Zjazd wirtuozów śpiewającej piły odbył się w Gostyniu. Jeden człowiek na milion dziewięćset mieszkańców naszego państwa posiada umiejętność gry na pile. Nie każdy, kto na pile gra, daje koncerty. Tadeusz Biały tak. Od Wajdy wszystko się zaczęło, a raczej od jego filmu, a dokładniej jednej, krótkiej sceny. – „Ziemia Obiecana”. Taki obrazek: teatr, scena, a na niej muzyk grający na pile... Gdy oglądałem film, miałem ze dwadzieścia lat. Ta scena zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie wiedziałem, że to nie jest zwykła piła, tylko muzyczna. Nie wiedziałem wówczas, że są jakieś inne piły, niż te, które widuje się na co dzień, ale pomyślałem sobie, że też tak chciałbym grać. I może późno, ale gram! – uśmiecha się. Z piły w drewutni czarodziejskich dźwięków nie próbował wyciągać nigdy. Że piła z filmu zwykłą nie jest, dowiedział się od muzyka, który kiedyś uczył go gry z nut. Nut pan Tadeusz nie nauczył się, ale na stole muzyka po raz pierwszy widział „na żywo” muzyczną piłę. Uparł się, ale muzyk piły sprzedać nie chciał. – Minęło chyba ze dwadzieścia lat i przyniósł mi ją. Już na niej nie grał. Kupiłem. To był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy. Spełniło się moje marzenie... Dwa miesiące. Tyle trwały treningi, zanim udało mu się wydobyć z piły pierwszy dźwięk. – Nie miałem pojęcia, jak to się robi. Próbowałem tak, siak i co tylko przyszło mi do głowy. Dopiero jak ją wygiąłem w eskę, zaczęła śpiewać. Potem poszło już gładko. W czasie treningów żona wychodziła z psem na spacer, a są- ANGORA nr 20 (18.V.2008) siedzi okazali się bardzo wyrozumiali. Grał na pile nawet jeden numer w Wiarusach, ale koncertować odważył się dopiero, gdy kupił drugą piłę. Z nią uwierzył w siebie. – Wypatrzyłem ją na Jarmarku Świętojańskim w Poznaniu. Była zardzewiała, nie miała zębów. Nie wierzyłem handlarzowi, że to piła muzyczna, ale kupiłem. W domu oczyściłem z rdzy i ukazał się na niej francuski napis – ostrze muzyczne. Dokręciłem śruby, przyłożyłem smyczek i przeżyłem szok. Ma cudowny dźwięk. Anielski. Tak, jakby grała w stereo. Z nią odważyłem się grać solo. Jam ci to uczynił – powiedzieć mógłby pan Tadeusz, ale skromnie milczy. Rekordu Guinnessa nie wy- Tadeusz Biały choć nie zna nut, na pile zagra wszystko Nielegalna droga krzyżowa Nr 19 (20. IV.). Cena 2 zł Co sobotę kilkunastoosobowa grupa wiernych z Lubawki wyrusza na Górę Świętej Anny. Dawnym szlakiem drogi krzyżowej, w zrujnowanych kapliczkach, uczestniczą w tajemnicy Drogi Męki Pańskiej. Żałują jedynie, że wśród zgromadzonych brakuje księdza z lubawskiej parafii. Proboszcz uważa bowiem, że nie jest to miejsce kultu, a to, co robią wierni, jest zwykłą samowolą. Drogi krzyżowe odbywają się już od ponad dwóch lat. – To wynika z potrzeby serca – opowiada Adrian Średniawski, jeden z inicjatorów spotkań. – Dawniej to była tra- dycja i my chcemy ją jedynie kontynuować. Podobnie uważają inni uczestnicy drogi krzyżowej. – Dzięki tym spotkaniom cieszę się moją starością, cieszę się tym, że jeszcze mogę wejść na tę stromą górę – dodaje Wanda Dym. Grupa nie tylko wspólnie modli się, ale również opiekuje się zrujnowanymi kapliczkami. W jednej z nich zawisł krzyż, a pod nim stoją świeże kwiaty, które co sobotę przynoszą pielgrzymi. Uprzątnęliśmy kapliczki, zrobiliśmy kolejne stacje – opowiada Bożena Jaworska. – Dzięki naszej obecności rzadziej pojawiają się tutaj wandale. Wierni żałują tylko, że żaden kapłan nie chce wspólnie z nimi modlić się na tradycyjnej drodze krzyżowej. – Nie mogę nikomu zabronić spacerów na Świętą Annę – wyjaśnia nam ksiądz Józef Czekański, proboszcz lubawskiej parafii. – A z drugiej strony nie mam takiej władzy, by móc ustalać nowe miejsca kultu. Kapliczki bowiem nie znajdują się pod zarządem kościoła. Dlatego zdaniem proboszcza nabożeństwa na Górze są zwykłą samowolą. – Tym bardziej że żaden z uczestników nie ma prawa do prowadzenia nabożeństw – dodaje ksiądz. Nie zgadza się z tą opinią ksiądz Artur z wrocławskiej parafii. Jego zdaniem, drogę krzyżową może odprawiać każdy, nawet osoba świecka. myślił, festynu z turniejem drwali, jadłem drwali, rzeźbiarzami, skrzypkami i koncertem na piłach muzycznych też nie. W organizacji imprezy nie bierze udziału, ale za fakt, że takie cuda w dzień Świętego Józefa – patrona drwali, cieśli i leśników – w Gostyniu będą się działy, czuje się trochę odpowiedzialny. – Bo zacząłem szukać. Szukać innych, co grają na pile. Pani z Centrum Kultury mi pomogła. I znalazłem w internecie szesnaście osób. Tak dotarłem na przykład do aktora – Emiliana Kamińskiego. Ucieszył się, że zadzwoniłem. Zadzwoniłem też do pana Wojciecha Czemplika, znanego muzyka ze Starego Dobrego Małżeństwa. On na początku myślał chyba, że ja żartuję albo dziwny jestem, bo grałem mu na pile do telefonu. W końcu się spotkaliśmy. Ja chciałem tylko zrobić zjazd muzyków grających na pile. Tak, żebyśmy mogli się spotkać, pogadać, wymienić doświadczeniami, pograć, a on wymyślił ten rekord i resztę. Nad zachowaniem warunków rekordu czuwało jury, w skład którego wszedł prof. Stefan Stuligrosz. – Jestem zachwycony, to bardzo trudny instrument – powiedział Stuligrosz. I stało się. Tadeusz Biały ustanowił rekord Guinnessa na Świętej Górze razem z Polakiem, mistrzem świata w grze na pile muzycznej – Wojciechem Suchoniem, Kathriną Bek z Niemiec, Petrem Dopitą z Czech, Valerym Filipovem z Ukrainy, Johnem Muellerem z USA i kilkunastoma grającymi na pile Polakami. – Są to dyrygenci, zawodowi muzycy, aktorzy... – wylicza pan Tadeusz. – I jestem tam ja, ze Śmigla. Tekst i fot.: ALICJA MUENZBERG Pośród modlących się w kultowym miejscu pojawiły się przypuszczenia, że właśnie za inicjowanie i przewodzenie drogom krzyżowym Adrian Średniawski został zwolniony z posługi przy ołtarzu w lubawskim kościele. Proboszcz jednak zaprzecza i dodaje, że chłopak zrezygnował sam na własne życzenie. – Chciałbym znowu pomagać przy nabożeństwach w naszym kościele – mówi Adrian Średniawski. – Ale jeśli ma to się wiązać z rezygnacją z naszych sobotnich spotkań, to na razie będę siedział dalej w kościelnej ławce. Modlitwy tu, na tej górze, są bowiem dla mnie bardzo ważne. Ważne są również dla Emilii Krejer. – Cieszę się, że wreszcie można wyjść ze swoją modlitwą na zewnątrz – mówi. – Bo przecież Bóg jest wszędzie. JUSTYNA JANICKA a2028-29 polska.qxd 2008-05-09 19:45 Page 3 Drezyna na tory! Nr 104 (26-27. IV). Cena 2,20 zł Przez trzynaście lat licząca pół wieku maszyna stała w krzakach, przyspawana do torów nieopodal dworca PKP. I pewnie nie ruszyłaby z miejsca przez następne dziesięciolecia, gdyby nie grupa zapaleńców. Kilkunastu zielonogórzan, którzy mają różne zainteresowania, wykształcenie, rodziny, połączyło jedno – miłość do niekonwencjonalnego spędzania wolnego czasu i nieszablonowe pomysły. To właśnie dzięki tej grupie puste od lat tory w sobotę i niedzielę ożyją. Na 1,5-kilometrowym odcinku biegnącym przez wiadukt nad al. Wojska Polskiego każdy, kto tylko będzie chciał, może się przejechać za symboliczną opłatę. Cały dochód z imprezy zostanie przekazany na dzieci, którymi opiekuje się stowarzyszenie Damy Radę. Rozruch starego pojazdu, przejętego od kolei, trwał od wtorku. Drezyna na torach radziła sobie świetnie. W sobotę i niedzielę jednak wyjedzie na wiadukt nie tylko ta ręcznie napędzana maszyna. Także wóz, który jest połączeniem... żuka z maluchem. – To nasza wspólna robota – dodaje z du- mą Robert Żak. – Mieści 12 osób. Przejażdżka nią to nie lada frajda. Miłośnicy drezyn mają zamiar jeździć po opuszczonych i zapomnianych torowiskach. Wiele tras w regionie już objechali. Teraz postawili sobie ambitny cel – ożywić zielonogórskie tory. – Aż żal, żeby taki potencjał się marnował. A jeszcze gorzej by się stało, gdyby tory zostały zlikwidowane. A jaki to problem, wzdłuż nich zrobić ścieżkę rowerową? – Żak wymownym gestem pokazuje szyny przecinające centrum miasta. Akcja ma być wskazówką dla włodarzy miasta pokazującą, jakie możliwości kryje w sobie torowisko. Grupa działa całkowicie legalnie. Ma pozwolenie od PKP. Także dlatego, że miłośnicy drezyn... odstraszają złomiarzy. – My takie przejażdżki urządzamy sobie dosyć często – uśmiecha się Jarosław Matujzo. – Niedziela, świeże powietrze, słoneczko, piwko – po prostu rewelacja. (...) ARTUR MATYSZCZYK Fot. Bartłomiej Kudowicz „Ja (...), obywatel Polski, narodowości polskiej, oświadczam, że nie przyjmuję tej pomocy de minimis. Jestem rzemieślnikiem, a nie żebrakiem. O żadną pomoc nie prosiłem” – napisał do prezydenta Krakowa rzemieślnik z ulicy Karmelickiej. Tak bardzo wzburzyło go przysłane mu z Urzędu Miasta zaświadczenie o pomocy de minimis w wysokości 17 zł 81 gr, czyli – jak przeliczył – 4,99 euro. Rzemieślnik powiadomił prezydenta, że przysłane mu zaświadczenie narusza powagę Urzędu Miasta i urzędu prezydenta, a także obraża samego adresata. „Proszę taką pomocą obdarować tych, którzy głosowali za Unią Europejską, niech takie upokorzenie będzie dla nich nagrodą za ich naiwność i bezmyślność” – napisał oburzony rzemieślnik. Jak nam wyjaśniono w krakowskim magistracie, skarżący się rzemieślnik z pomocy de minimis już skorzystał. Okazuje się bowiem, że owe 17 zł 84 gr to ulga w podatku od nieruchomości, która przysługuje przy prowadzeniu zakładu stolarskiego. Taka gmina! Skoczów (woj. śląskie) Po wojnie o pochód z Judoszem i kłótni o kolejność flag wiszących na ratuszu, w Skoczowie wybuchła kolejna awantura. Członkowie gminnej komisji ds. rozwiązywania problemów alkoholowych uznali, że miasto nie może promować lokalnej nalewki – „Tatarczówki” – informuje „Głos Ziemi Cieszyńskiej”. Wódkę z dodatkiem tataraku od pokoleń pije się w regionie w Wielki Piątek. Zwyczaj trafił na ulotki promujące miasto, co nie spodobało się działaczom antyalkoholowym, którzy wcześniej problemu nie widzieli. Kto wie, może zatruli się felerną partią i im obrzydła... Łomża (woj. podlaskie) Zaświadczenie cenniejsze niż pomoc Nr 104 (5. V.). Cena 1,20 zł 29 A TO POLSKA WŁAŚNIE ANGORA nr 20 (18.V.2008) Aby z takiej ulgi skorzystać, trzeba wypełnić formularze podatkowe, a krakowianin je wypełnił i podpisał, co było podstawą do udzielenia zniżki w podatku od nieruchomości za ubiegły rok. Zaświadczenie zostało wysłane, bo taki jest obowiązek ustawowy. Od początku roku z krakowskiego magistratu wysłano już ponad 420 zaświadczeń o udzielonej pomocy de minimis z tytułu ulg w podatku od nieruchomości. Najczęściej jest to kilkadziesiąt lub kilkaset złotych, ale były też zaświadczenia o ulgach w wysokości kilkunastu tysięcy. Najniższa ulga wyniosła 3 zł. List polecony z zaświadczeniem o pomocy de minimis odebrany przez krakowskiego rzemieślnika kosztował 5 zł 45 gr. (GEG) FOTOSZOPA A podobno pisać potrafi tylko jeden? Zdjęcie nadesłała Adrianna T. z Polkowic Zdjęcia należy nadsyłać pocztą lub na adres e-mailowy [email protected] wraz z danymi autora, kontaktem oraz opisem, gdzie i kiedy je zrobiono. Wybrała: A.P. Targowica i postój taksówek przy ul. Dworcowej to żałosna wizytówka miasta. Warunki tam panujące wołają o pomstę do nieba – pisze „Gazeta Współczesna”. Rynek, na którym handlują miejscowi kupcy, przypomina plac ostrzelany z moździerzy. Przejeżdżające dziurawą ulicą samochody wzbijają tumany kurzu. W marcu zeszłego roku kupcy złożyli petycję skierowaną do prezydenta miasta. Argumentowali m.in., że od lat płacą regularnie do budżetu miasta niemałe opłaty targowe. Chcieliby, aby przynajmniej część z nich posłużyła do zaprowadzenia ładu na targowisku. Widocznych efektów nie ma do dziś. Mają za złe władzy, że nie pojawia się na zapuszczonym targowisku. Bo i po co ma się pojawiać? Jeszcze się ubrudzi. Urwie zawieszenie limuzyny albo usłyszy od rozgoryczonych trochę prawdy... Nowy Targ (woj. małopolskie) Nowotarski sąd grodzki skazał mieszkańca Cichego na 1500 zł grzywny za zabicie psa, z którego zwyrodnialec utoczył słoik smalcu. To od tego mężczyzny dziennikarz „Tygodnika Podhalańskiego” bez problemu kupił specyfik. Prawo działa na rzecz morderców, którzy nie od wczoraj prowadzą na Podhalu nielegalne ubojnie psów. Wyrok nie dotyczy handlu specyfikiem, gdyż – o ironio – samo posiadanie psiego smalcu nie jest przestępstwem. Z jego zakupem nie ma najmniejszego problemu. Ciągle w regionie pojawiają się amatorzy „cudownego” leku, dzięki któremu świetnie prosperują mordercy, którzy taki specyfik produkują. Jednak od czasu do czasu Temida musi kogoś dla przykładu ukarać – mówią złośliwi... WOJCIECH ANDRZEJEWSKI a2030-32.qxd 2008-05-09 18:34 Page 2 30 ZA DUŻO WIEDZIAŁ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Czy kiedykolwiek dowiemy się, kto i dlaczego zamordował Piotra Jaroszewicza? Ślady prowadzą na Wschód Nr 19 (6. V.). Cena 3 zł Od kilku tygodni słyszymy o zaniedbaniach popełnionych w związku ze śledztwem w sprawie porwania Krzysztofa Olewnika. Rozgłos wokół tego skandalu sprawił, że prawie bez echa przeszła informacja dotycząca innej, nie mniej bulwersującej, choć dziś już niemal zapomnianej sprawy – zabójstwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów. Zaginione dowody 7 kwietnia br. „Super Express” piórem Pawła Biedziaka, niegdyś rzecznika policji, doniósł, że bezpowrotnie zaginęły najważniejsze dowody, które mogły doprowadzić do wykrycia sprawców tej tajemniczej zbrodni. Trzy lata wcześniej akta sprawy trafiły do policjantów z tzw. Archiwum X, zajmujących się wyjaśnianiem skomplikowanych zagadek kryminalnych. Najlepsi analitycy przez kilka miesięcy przyglądali się wszystkim dowodom zebranym w sprawie. Dane z akt wprowadzono do specjalnych programów komputerowych. Największą nadzieję wiązano ze śladami odcisków palców. W 1992 r., gdy zamordowano Jaroszewiczów, niezidentyfikowane ślady linii papilarnych znalezione na miejscu zbrodni można było porównywać tylko z odciskami zebranymi od osób wskazanych przez śledczych. Ale w 2001 r. uruchomiono w Polsce system automatycznej identyfikacji odcisków palców (AFIS). Od tego momentu ślady linii papilarnych ujawnione na miejscu popełnienia przestępstwa można porównywać z odciskami palców ponad trzech milionów osób, zebranymi przez ostatnie kilkadziesiąt lat przez milicję i policję. Pod koniec 2005 r. analitycy z Archiwum X odkryli jednak, że z akt sprawy zaginęły kluczowe dowody w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów. Brakowało trzech folii ze śladami niezidentyfikowanych odcisków palców. Ujawniono je na miejscu zabójstwa: na ciupadze, którą duszono premiera, na okularach leżących na jego biurku oraz na drzwiach szafy w gabinecie. Nie należały do ofiar ani do nikogo z rodziny. Wykluczono, aby pozostawili je znajomi Jaroszewiczów lub policjanci. Wszystko wskazuje więc, że mogły to być odciski palców jednego z zabójców. Przez blisko dwa lata funkcjonariusze z biura kontroli szukali zagubionych folii, lecz bezskutecznie. Znaleziono jedynie zdjęcie odcisków pozostawionych na ciupadze. Ale w bazie AFIS nie udało się zidentyfiko- wać, kto mógł pozostawić swój ślad na tym narzędziu zbrodni. – Wszystko wskazuje, że folie zostały wykradzione. Ktoś skutecznie zatarł ślady tego okrutnego i tajemniczego zabójstwa – powiedział „Super Expressowi” policjant z Komendy Głównej Policji. Zadeptane ślady Do zbrodni doszło w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w willi Jaroszewiczów w warszawskim Aninie przy ul. Zorzy 19. Ciała odnalazł syn zamordowanych, Jan Jaroszewicz, kiedy 1 wrze- otwarte. Klucze mieli bowiem tylko Jaroszewiczowie i ich syn Jan (nie miał ich nawet syn byłego premiera z pierwszego małżeństwa, sławny niegdyś Andrzej Jaroszewicz). Wiadomo, że domownicy byli bardzo ostrożni: po gości wychodzili sami, terminy wizyt trzeba było ustalać wcześniej. Trudno więc przypuszczać, aby wpuścili kogoś obcego, zwłaszcza w nocy. Ponadto Jaroszewicz nie rozstawał się z bronią, nawet gdy czytał w bujanym fotelu. Policjanci nie zbadali też zabrudzeń na drzwiach i futrynach willi, opisanych Piotr Jaroszewicz zrobił zaskakującą karierę w służbie na rzecz Moskwy śnia około godz. 23 przyjechał do willi zaniepokojony tym, że od kilkunastu godzin rodzice nie odbierali telefonu. Zaraz potem zawiadomił policję. Od tego momentu zaczęło się istne zadeptywanie śladów po sprawcach – jak to określił później sędzia prowadzący rozprawę przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie. W domu Jaroszewiczów pojawili się bowiem funkcjonariusze lokalnego komisariatu, Komendy Stołecznej Policji, MSW, Komendy Głównej i prawdopodobnie UOP, a także dziennikarze. Zabrakło za to prokuratora, który by zabezpieczył teren. Nigdy nie ustalono dokładnej listy funkcjonariuszy, którzy przewinęli się wtedy przez willę. Zidentyfikowano jedynie tych, którzy zostawili po sobie ślady zbadane później przez techników kryminalnych. Lista zaniechań, jakich dopuścili się prowadzący śledztwo, jest długa. Nie zbadano zamka do drzwi willi, co mogłoby wyjaśnić, w jaki sposób zostały jako ślady koloru brunatnego, uznając je za politurę. Przyjęli za to wersję, że włamywacze weszli do domu przez okno na piętrze, choć ani na murze, ani na oplatającej dom winorośli nie stwierdzono śladów wdrapywania się na piętro. Nie wiadomo również, co zrobili z psem, dużym, czarnym sznaucerem Remusem, który bywał agresywny nawet wobec domowników, a za przewodnika uznawał jedynie Solską. Po wejściu do willi policja znalazła Remusa zamkniętego w pokoju Solskiej. Miał problemy z chodzeniem, jednak go nie zbadano, a niedługo potem zdechł. Mordercy spędzili w willi byłego premiera prawdopodobnie wiele godzin. W tym czasie torturowali go z ogromnym okrucieństwem, a jego żonę położyli skrępowaną w łazience. Nad ranem na szyi Jaroszewicza zadzierzgnęli ciupagą pasek. Solską zabili strzałem w tył głowy ze sztucera jej męża. I tu kolejna zagadka: w opisie z miejsca zdarzenia zanotowano, że łuska po naboju tkwiła w środku broni, tymczasem w czasie odtwarzania filmu z wizji lokalnej okazało się, że leży obok. Policjanci nie podjęli też wątku kobiety i dwóch mężczyzn wychodzących z willi rankiem 1 września, których widziała jedna z sąsiadek. Ślepa uliczka Prowadzący śledztwo z góry przyjęli motyw rabunkowy zbrodni. Jednak wszystkie fakty przeczą tej hipotezie: mieszkanie nie zostało splądrowane, nie zrabowano biżuterii, kolekcji znaczków pocztowych, książeczek czekowych. Sprawcy przeszukali tylko gabinet Jaroszewicza, tak jakby szukali konkretnej rzeczy lub dokumentu. Już podczas procesu jeden z obrońców mówił o prawej ręce byłego premiera, która nie była związana – żeby coś wskazał, podpisał? Także Jan Jaroszewicz twierdził, że z willi zniknęły notatki ojca. Trwający sześć lat proces rzekomych morderców zakończył się w 2000 r. kompromitacją organów ścigania. Sąd prawomocnie uniewinnił oskarżonych o tę zbrodnię czterech recydywistów z Mińska Mazowieckiego: Krzysztofa R., ps. „Faszysta”, Wacława K., ps. „Niuniek”, Jana K., ps. „Krzaczek” i Henryka S., ps. „Sztywny”. Dwóch z nich dostało potem odszkodowania – po ok. 50 tys. zł – za lata spędzone w areszcie. Podstawą aresztowania tej czwórki półtora roku po śmierci Jaroszewiczów było zeznanie konkubiny „Faszysty”, która zeznała, że on i „Niuniek” planowali napad na dzianego pryka z Anina. W sądzie skorzystała jednak z prawa do odmowy zeznań i w ten sposób przestał istnieć główny dowód w sprawie. Człowiek Moskwy Im bardziej malały szanse wyjaśnienia zbrodni w Aninie, tym częściej pojawiały się przypuszczenia o politycznym motywie zabójstwa. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu Jaroszewicz to postać, która w najnowszej historii Polski odegrała rolę niepoślednią. W latach 1944-1945 był zastępcą dowódcy ds. polityczno-wychowawczych 1. Armii Wojska Polskiego, później wiceszefem Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego WP, wiceministrem obrony narodowej i głównym kwatermistrzem WP. W 1950 r. przeniesiono go – już w stopniu generała dywizji – na stanowisko wiceprzewodniczącego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, gdzie miał odpowiadać za materialną stronę przygotowań do wojny obozu 32 a2030-32.qxd 2008-05-09 18:34 Page 3 R E K L A M A a2030-32.qxd 2008-05-09 18:34 Page 4 32 ZA DUŻO WIEDZIAŁ ANGORA nr 20 (18.V.2008) czana w największych mediach, choć może stanowić częściowe potwierdzenie jednej z hipotez dotyczących przyczyn śmierci Jaroszewicza. Przecież mogło też być tak, że prawdziwi agenci zwyczajnie wymarli, nie zostawiając po sobie śladu i następców... (...) Tak mogło być – gdyby nie okrutne morderstwo na niezwykłych świadkach historii – Piotrze i Alicji Jaroszewiczach. Ktoś jednak przyszedł po ich wciąż skrywane najcięższe tajemnice. Nie jestem pewny, czy wyłącznie po tajemnicę „matrioszek”. Jaroszewicz „przerywał milczenie” w wielu dziwnych sprawach – kończy swą książkę Bohdan Roliński. Ślady prowadzą na Wschód 30 sowieckiego z Zachodem. Dwa lata później mianowano go wicepremierem i funkcję tę pełnił aż do 1970 r. W tym czasie był również ministrem górnictwa, zaś od 1955 r. stałym przedstawicielem PRL przy centrali RWPG w Moskwie. Grudniowa masakra na Wybrzeżu przyniosła mu fotel premiera, który zajmował do lutego 1980 r., gdy Edward Gierek niespodziewanie pozbył się wiernego współpracownika. Jaroszewicz spędził zatem 35 lat na szczytach PRL-owskiej władzy, co było tym dziwniejsze, że do wybuchu wojny nie posiadał żadnych związków z ruchem komunistycznym, będąc zwykłym nauczycielem i kierownikiem szkoły powszechnej, w 1940 r. zesłanym do łagru na Syberię. Każdy, kto ma choć trochę pojęcia o mechanizmach sowieckiej polityki, wie, że tacy ludzie, zwłaszcza za czasów Stalina, nie zostawali generałami i ministrami, szczególnie w tak odpowiedzialnych resortach. Dlatego za Jaroszewiczem zawsze ciągnęła się opinia zaufanego człowieka Moskwy. Zabójcze archiwum Tajemnica matrioszek Wiedział o tym on sam i najwyraźniej usiłował tę opinię zatrzeć. Wskazuje na to relacja, jaką zawarł w wydanej w dwa lata po zbrodni w Aninie książce pt. „Za co ich zabili?” dziennikarz Bohdan Roliński. Jeszcze za życia Jaroszewicza Roliński opublikował wywiad rzekę z byłym premierem, która jednak – wbrew tytułowi „Przerywam milczenie...” – nie przyniosła większych sensacji. Prawdziwą rewelację Roliński ujawnił dopiero w drugiej książce, gdzie opisał największą tajemnicę, którą miał mu wyznać rozmówca. Jaroszewicz opowiedział zaufanemu dziennikarzowi o swojej rozmowie z generałem Karolem Świerczewskim niedługo przed śmiercią tego ostatniego w Bieszczadach (obaj byli wówczas wiceministrami obrony). „Walter” miał opowiedzieć Jaroszewiczowi o tym, czego dowiedział się od generała Gieorgija Siergiejewicza Żukowa (nie mylić ze sławnym marszałkiem Gieorgijem Konstantinowiczem Żukowem), nadzorującego z ramienia NKWD sprawy polskie. Otóż Żukow podobno przedstawił Świerczewskiemu metodę matrioszek, czyli sowieckich agentów wyszkolonych i podstawionych za niektórych ludzi pełniących ważne funkcje w PRL. Metodę, którą chyba każdy Polak zna z serialu „Stawka większa niż życie”. Z relacji Rolińskiego wynika, że Jaroszewicz ze Świerczewskim zidentyfikowali kilka takich matrioszek. Jedną z nich miał być wysoki funkcjonariusz Jedną z matrioszek miał być wysoki funkcjonariusz bezpieki pułkownik Józef Światło, inną zaś sam Bolesław Bierut bezpieki pułkownik Józef Światło, inną zaś – sam Bolesław Bierut. Według tej wersji, przyszły prezydent Polski Ludowej został podmieniony w czasie wojny: w 1943 r. do okupowanej przez Niemców Warszawy miał przyjechać już sowiecki agent podający się za przedwojennego działacza KPP, który pozostał w Związku Sowieckim. Jaroszewicz wyznał Rolińskiemu, że ta wiedza mogła być przyczyną gwałtownej śmierci generała „Waltera”. Były premier twierdził także, iż przypuszczenia co do faktycznej roli Bieruta potwierdziło w rozmowach z nim kilka innych znaczących osób: Edward Ochab, Hilary Minc, Józef Cyrankiewicz i Wiktor Grosz. Przemilczana książka Wynikałoby z tego, że zarówno temat matrioszek, jak i sensacyjna prawda o Bierucie stanowiły swoistą tajemnicę poliszynela na szczytach PRL-owskiego establishmentu. Jednak zasadniczy problem z książką Rolińskiego polega na tym, że żadna z osób w niej opisanych, począwszy od Jaroszewicza, już dawno nie żyje, a nie znamy jakichkolwiek dokumentów czy innych relacji potwierdzających jego informacje. Za cał- kowite kłamstwo uznał publikacje Rolińskiego syn Bieruta, Jan Chyliński, a w ślad za nim większość historyków. Jedynie znany badacz dziejów najnowszych i sowietolog, prof. Paweł Wieczorkiewicz, nie odrzucił z góry wersji opisanej przez Rolińskiego, choć i on naturalnie przyznaje, że bardzo trudno ją zweryfikować. Ta niezwykła historia ma jednak nieoczekiwany ciąg dalszy. W ubiegłym roku Bohdan Roliński wydał kolejną książkę poświęconą sprawie matrioszek. Napisał ją po tym, jak skontaktował się z nim Igor Birut vel Bierut, Rosjanin polskiego pochodzenia mieszkający w Moskwie, który opowiedział mu historię swego ojca i dziadka represjonowanych przez sowiecką policję polityczną. Z tej książki, zatytułowanej „Świadek pod toporem kata”, wyłania się obraz misternej operacji mającej na celu znalezienie kompromatu – czyli, mówiąc po polsku, mocnego haka – na funkcjonującego w Polsce Bolesława Bieruta. I chociaż książka zawiera więcej pytań niż odpowiedzi, trudno nie uznać jej za ciekawy przyczynek do najnowszych dziejów Polski. Tymczasem publikacja Rolińskiego została całkowicie przemil- W ostatnich latach pojawiła się również inna hipoteza na temat zbrodni w Aninie. Niektóre media, m.in. tygodnik „Wprost”, opublikowały teksty sugerujące, że Piotr Jaroszewicz zginął przez swą wiedzę na temat poniemieckiego pałacu w Radomierzycach koło Zgorzelca, gdzie pod koniec wojny trafiły archiwa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Ówczesny pułkownik Jaroszewicz pojawił się tam w czerwcu 1945 r. w towarzystwie kilku innych oficerów i podobno przejął niektóre dokumenty. Polacy zostali jednak szybko odsunięci przez żołnierzy Armii Sowieckiej, po czym radomierzyckie archiwum przetransportowano do ZSRR. A było tam podobno ok. 300 tys. teczek, średnio po 250 stron każda, w tym 20 tys. teczek niemieckiego i francuskiego wywiadu wojskowego, 50 tys. teczek sztabu generalnego, liczące 150 teczek akta francuskiego premiera Leona Bluma i archiwum rodziny Rothschildów, a także ogromny zbiór dokumentów dotyczących kolaboracji Francuzów z Niemcami. Tezę o związku tej sprawy ze śmiercią Jaroszewicza jako pierwszy postawił pisarz i dokumentalista Jerzy Rostkowski w wydanej kilka lat temu książce „Radomierzyce. Archiwa pachnące śmiercią”. Zdaniem autora, tytuł uzasadnia seria podobnych do siebie zabójstw, których ofiarami w latach 90. padło trzech ludzi obecnych wówczas w radomierzyckim pałacu: oprócz Jaroszewicza także Tadeusz Steć, później znany przewodnik karkonoski (zginął w 1993 r.), i generał Jerzy Fonkowicz, do 1968 r. ważna postać w resorcie obrony (został zamordowany w 1997 r.). Żadnej z tych zbrodni do dziś nie wyjaśniono. Trudno powiedzieć, która z wersji – Rolińskiego czy Rostkowskiego – jest bardziej prawdopodobna. Być może żadna z nich nie jest do końca prawdziwa. Nie ulega wątpliwości, że każdy, kto poważnie zastanawia się nad zabójstwem Jaroszewicza, musi brać pod uwagę rolę sowieckich służb specjalnych w jego życiu, a może i śmierci. PAWEŁ SIERGIEJCZYK Zdjęcia: East News a2033.qxd 2008-05-09 18:34 Page 1 TAJNE/POUFNE ANGORA nr 20 (18.V.2008) Podsłuchy i włamania podczas kręcenia serialu o Marianie Zacharskim Najsłynniejszy szpieg PRL Rozmowa z BOGDANEM RYMANOWSKIM, dziennikarzem TVN i TVN 24 Nr 106 (7. V.). Cena 1,50 zł Profesjonalista, jakich mało, czy mitoman, który wokół siebie roztacza aurę superagenta? W TVN ruszył sześcioodcinkowy serial o Marianie Zacharskim, najsłynniejszym szpiegu zagranicznego wywiadu PRL, o którym głośno zrobiło się po raz pierwszy w latach 80., gdy został skazany w Stanach Zjednoczonych, a po raz drugi – w połowie lat 90., gdy odgrywał kluczową rolę w głośnej sprawie „Olina”. Od 12 lat Zacharski milczy. Unika kontaktu z dziennikarzami. Odzywał się tylko kilkakrotnie. Zadzwonił m.in. do „Dziennika”, aby skomentować artykuł na swój temat. Autorzy serialu TVN, Bogdan Rymanowski i reżyser Wojciech Bockenheim, szukali go ponad rok. – Dlaczego zrobił pan serial właśnie o Marianie Zacharskim? – Postać Zacharskiego była idealnym materiałem na film. Od czasów afery „Olina” właściwie każda moja rozmowa z ludźmi służb specjalnych schodziła na niego. Tylko bohater tych opowieści wciąż milczał. 12 lat temu z jedną walizką wyleciał z Polski i rozpłynął się we mgle. To człowiek z tajemniczym życiorysem, budzący skrajne emocje. Jedni zdejmowali czapki z głów przed jego profesjonalizmem, drudzy oskarżali go o pracę na rzecz KGB, a jeszcze inni o to, że jest zwykłym mitomanem. Zacharski to banita. Chcieliśmy z reżyserem Wojciechem Bockenheimem odpowiedzieć na pytanie, czy został nim z wyboru, czy ktoś go do tego zmusił. – Jak pan do niego dotarł? – Dotarłem do jego najbliższego przyjaciela, który mieszka w Polsce. Powiedziałem, że chciałbym zrobić z Zacharskim wywiad. On, że prośbę przekaże, ale nie daje Chyba nie ma w Polsce takiej drugiej osoby, żadnych gwaran- z takim bagażem, z takimi przeżyciami Fot. Reporter cji, że Włodek (bo jak Zacharski tak o Zacharskim mówią koledzy) dzo mała liczba osób. Każdy, kto pracow ogóle się odezwie. Dał mi do zrozu- wał nad serialem, musiał podpisać kwit mienia, że jestem kolejnym dziennika- o zachowaniu tajemnicy. Bałem się, że rzem, który o to prosi, i jak dotąd Za- jeśli zacznie się szum, to Zacharski mocharski wszystkie takie propozycje od- że się wycofać. Jemu i nam cisza dawarzucał. A jednak po kilku miesiącach za- ła poczucie bezpieczeństwa. Szukalidzwonił telefon i zaczęła się „szpiegow- śmy informacji o nim wszędzie, gdzie się dało, także w Moskwie. Zrobiliśmy ska przygoda”. – Podobno nie było łatwo zrealizo- wywiad z ostatnim szefem KGB Władimirem Kriuczkowem – dosłownie na kilwać tego filmu? – Najważniejsza była dyskrecja. ka tygodni przed jego śmiercią. ChcieliO tym, że kręcimy film, wiedziała bar- śmy porozmawiać z Markusem Wolfem, 33 legendą wywiadu NRD. Niestety, zmarł dwa dni przed rozmową. Kiedy z nami rozmawiał przez telefon, był w fantastycznej formie. Mnie dwukrotnie próbowano się włamać do mieszkania, a kiedy wracaliśmy z Majorki, gdzie szukaliśmy śladów Władimira Ałganowa, zaginęły nam bagaże. Kilka razy miałem dowody na to, że jesteśmy podsłuchiwani. Rozmawiałem kiedyś z Zacharskim przez telefon stacjonarny, a następnego dnia fragment tej rozmowy ktoś nagrał mi na skrzynkę komórki. Nie wiem, co o tym myśleć, może ktoś chciał nam dać do zrozumienia, że dobrze wie, czym się zajmujemy? Nie wiem. – Czy Marian Zacharski zasłużył na film? – Nie jesteśmy hagiografami. Ani ja, ani Wojtek Bockenheim nie byliśmy zainteresowani budowaniem ołtarzyka. Chcieliśmy pokazać człowieka z krwi i kości, z jego wszystkimi zaletami i wadami. Postawiliśmy warunek: robimy film o panu, ale nie ma pan wpływu ani na jego scenariusz, ani na jego wydźwięk. Chyba nie ma w Polsce takiej drugiej osoby, z takim bagażem, z takimi przeżyciami jak Zacharski. W jakimś sensie jest on postacią z dramatu Szekspira, człowiekiem, który żyje w cieniu swojej przeszłości. Jest przekonany, że gdyby pozwolono mu dokończyć sprawę Oleksego, to nikt nie mówiłby o nim jako o prowokatorze. Mówi w filmie o tajemniczej postaci z Rosji, która mogła dostarczyć wywiadowi olbrzymiej wiedzy na temat agenturalności polityków. Myślę zresztą, że powiedział nam może 10-15 procent tego, co wie. Reszta informacji to jego polisa ubezpieczeniowa na wypadek, gdyby ktoś naprawdę chciał go znaleźć. Rozmawiała: ANNA NALEWAJK 20940 R E K L A M A R E K L A M A a2034-35 pastuszko.qxd 34 2008-05-09 18:29 Page 2 Z WOKANDY ZSYP Wpadł przez szybę (...) W czwartek po godz. 23 bezrobotny Grzegorz K. po pijanemu pędził z góry rowerem po ul. Cichej. Nagle na jego drodze „wyrósł” radiowóz. Oznakowane auto było zaparkowane na poboczu. Przestraszony cyklista stracił głowę. Zamiast zahamować, z impetem wbił się w kufer opla astry. Spadł z roweru i wybijając szybę, wylądował na tylnej kanapie radiowozu. Siedzący w nim funkcjonariusze byli kompletnie zaskoczeni. – Rowerzysta ma złamany nos, rozciętą wargę i brodę. Na alkomacie wydmuchał 2,6 promila – mówi podinsp. Janusz Wójtowicz z Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie. Jak się okazało, pechowiec jechał po... piwo. Teraz odpowie za jazdę po pijanemu i spowodowanie kolizji. („Kurier Lubelski” nr 93) Taka samoobsługa byłaby lepiej widziana, gdyby cyklista zatrzymał się, zapukał, otworzył drzwi i grzecznie poinformował się, czy może wsiąść do środka, bo jest nietrzeźwy i należy go ukarać za jazdę po pijanemu. Kultura uprzyjemnia życie. Kto ukradł udko? Niemal wszyscy mieszkańcy jednego z łódzkich akademików wybiegli na korytarz, gdy rozległ się tam głośny krzyk: „Gdzie jest moja ptaka?!”. Okazało się, że pewien czarnoskóry student ugotował we wspólnej kuchni rosół i gdy poszedł na chwilę do toalety, ktoś ukradł mu z garnka udko kurczaka. („Express Ilustrowany” nr 99) No to albo kuchnia, albo toaleta. Wszystkich „ptaka” jednocześnie nie da się upilnować. Szczególnie w akademiku. ANGORA nr 20 (18.V.2008) Turyści odpowiadają przed sądem za zabicie młodego niedźwiedzia (3) Zawodna pamięć Oskarżeni twierdzą, że musieli utopić niedźwiedzia w górskim potoku. Przekonują sąd, że nie mieli innego wyjścia, bo zagrożone było ich życie. Komendant straży Tatrzańskiego Parku Narodowego uważa natomiast, że młody niedźwiedź brunatny nikomu nie mógłby zrobić krzywdy. Przy takiej rozbieżności zdań zeznania bezpośrednich świadków zdarzenia mogą mieć kolosalne znaczenie. I tacy świadkowie na szczęście są. Niestety, to, co mówią, trochę się nie klei. Ich opowieść to raczej poszarpane fragmenty pewnej całości. Czy zawodzi ich pamięć? Czy starają się nie zaszkodzić trójce oskarżonych? Ocena ich zeznań należy oczywiście do sądu. Jednak w trakcie składania przez nich zeznań widownia szybko zajmuje stanowisko. Co jakiś czas słychać z tamtej strony pomruki lub cichy śmiech. – Ale plącze, ale kłamie – i takie słowa dochodzą od strony obserwatorów procesu. Nocne koszmary Bezpośrednich świadków zdarzenia jest troje. Wśród nich pani Beata, żona oskarżonego Daniela Sz., która nie musi składać przed sądem zeznań i korzysta z tego prawa. Mimo to, stojąc przy barierce dla świadków, cała się trzęsie. Nie potrafi nawet wytłumaczyć, że nie chce zeznawać. Z pomocą musi jej przyjść adwokat oskarżonych. – Skoro tak, to może pani opuścić salę albo zostać – stwierdza sędzia Marek Marchalewicz. Kobieta jest zagubiona do tego stopnia, że zamiast siąść na miejscach dla publiczności, siada obok swojego męża... na ławie oskarżonych. Cała sala patrzy w tym momencie tylko na nią. Pani Beata kiepsko sobie radzi z tą sytuacją. Jej twarz z sekundy na sekundę jest coraz bardziej purpurowa. – Rozumiem solidarność rodzinną, ale są pewne granice – sędzia zwraca jej uwagę z uśmiechem. Chce chyba jakoś rozładować tę sytuację, ale ani świadka, ani oskarżonych te słowa raczej nie śmieszą. Co więcej, kobieta właściwie nie do końca rozumie, o co chodzi. Dopiero bezpośrednie pouczenie przynosi skutek. – Proszę siąść na ławkach dla publiczności – sędzia ręką wskazuje zestresowanej kobiecie miejsce. Marta K. i Mirosław M. to kolejni świadkowie. Wcześniej nie znali oskarżonych. Tak jak oni byli po prostu na wycieczce w górach. Tamtego dnia szli za nimi. Dzieliło ich jakieś kilkadziesiąt metrów, może kilkaset. Dzisiaj nikt nie potrafi tego określić. – Tyle, co pamiętam, to to, że czwórka ludzi szła przed nami – jako pierwsza zeznania składa Marta K. Dwudziestoletnia, szczupła dziewczyna początkowo zdaje się mówić pewnie i płynnie. Z czasem i po kolejnych pytaniach sądu i oskarżenia świadek gubi pewność siebie. – I w pewnym momencie zaczęli się wracać i mówić, żebyśmy zeszli na bok i byli cicho, bo idzie niedźwiedź. Zeszliśmy z tego szlaku tak na dwa kroki i on przeszedł obok nas tak na wyciągnięcie ręki, i nagle on tak jakby zbiegł na dół i rzucił się na jednego z tych mężczyzn. – Ktoś go karmił? Może wabił? – dopytuje sędzia. – Nie – odpowiada szybko świadek i dalej kontynuuje swoją opowieść. – Ten chłopak się przewrócił. Jak leżał, niedźwiedź stał nad nim na dwóch łapach, a dwie łapy przednie miał podniesione do góry. Bardzo się wtedy wystraszyłam, zaczęłam płakać. Próbowałam też dzwonić na 112, na pogotowie, ale w telefonie nie było zasięgu. Pamiętam też, że jedna z tych dziewczyn zaczęła krzyczeć. – Długo to wszystko trwało? – pyta ponownie sędzia. – Nie jestem w stanie powiedzieć Psia dola Sprzed jednego ze sklepów przy ulicy Narutowicza skradziono... owczarka niemieckiego. W piątek 11 kwietnia około godziny 21.30 właścicielka psa przywiązała go przed sklepem i weszła do środka. Kiedy wyszła, już go tam jednak nie było. W trakcie patrolowania pobliskich ulic policjanci zauważyli mężczyznę, który odpowiadał rysopisowi sprawcy podanemu przez okradzioną. Jak się okazało, pijany 52-latek nie przyznawał się jednak do kradzieży. Po nocy spędzonej w areszcie i wytrzeźwieniu zdecydował się powiedzieć prawdę. Przyznał, że zabrał psa, ponieważ wydał mu się głodny i zaniedbany, jednak w drodze do domu pies wyrwał się i uciekł. Mężczyzna poddał się dobrowolnie karze 3 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata, 300 zł grzywny oraz zobowiązał się do zwrotu równowartości skradzionego psa (...). („Gazeta Radomszczańska” nr 16) Pies był przywiązany, ale chyba nie do swojej pani, skoro do niej po ucieczce nie wrócił. Może więc psi złodziej miał rację, odwiązując go? SZPERACZ Sędzia Marek Marchalewicz musi rozstrzygnąć, kto w tej sprawie ma rację i kto mówi prawdę Fot. Jacek Binkowski a2034-35 pastuszko.qxd 2008-05-09 18:29 Page 3 Z WOKANDY ANGORA nr 20 (18.V.2008) Oskarżeni: Jolanta J., studentka, pracownik administracyjny (24 lata), Michał J., pomocnik stolarza (29 lat), Daniel Sz., tapicer (33 lata) O: zabicie niedźwiedzia brunatnego, czym spowodowali zniszczenia w świecie zwierzęcym w znacznych rozmiarach Sąd: Marek Marchalewicz, Sąd Rejonowy w Zakopanem Prokurator: Mirosław Kozak, Prokuratura Rejonowa w Zakopanem, Obrona: Andrzej Patela, Kraków (obrońca z wyboru) ile, ale to było bardzo szybko – odpowiedzi na pytania są raczej mało precyzyjne. Świadek woli sama opowiadać. – Mirek krzyczał do mnie, żebym uciekała, ale ja nie chciałam. No, bo gdzie? A gdyby ten chłopak został ranny? Przecież trzeba by mu udzielić pomocy. Wyciągnęłam różaniec z kieszeni i zaczęłam się modlić, żeby ten niedźwiedź nikogo nie zagryzł. – Proszę mówić o tym, co pani widziała – sędzia Marchalewicz stara się delikatnie przerwać wywody świadka, ale to niewiele jednak zmienia. – Ja już nic nie widziałam – oznajmia świadek. – Byłam w takim szoku, że tam nie patrzyłam. Słyszałam tylko, jak ta dziewczyna krzyczała: „Pomóżcie nam!”. I Mirek tam pobiegł. Ja do dzisiaj te głosy słyszę. Ja już myślałam, że to koniec z nami wszystkimi, że ten niedźwiedź to zeżre najpierw jednego, potem drugiego i tak po kolei... Na zeznania dziewczyny najżywiej reaguje oskarżona Jolanta J. Łzy napływają jej do oczu przy każdym kolejnym zdaniu. Marta K. więcej już nie pamięta. Dlatego sędzia przypomina jej jeszcze zeznania, jakie złożyła zaraz po zdarzeniu. – Widziałam jak chłopak szarpie się z niedźwiedziem – mówiła wówczas dziewczyna. – Nie widziałam, jak się przewrócił, ale widziałam, jak leżał. Potem wszyscy oprócz mnie trzymali tego niedźwiedzia. – Coś jeszcze chciałaby pani dodać? – pyta sędzia po odczytaniu zeznań dziewczyny ze śledztwa. – Bardzo się bałam. Miałam koszmary potem, bo ta sytuacja śniła mi się po nocach – mówi świadek drżącym głosem. – Zatem ustalmy precyzyjnie – do przesłuchania włącza się prokurator Mirosław Kozak. – Widziała pani moment ataku niedźwiedzia? – Jestem pewna – stwierdza Marta K. – Widziałam tego niedźwiedzia stającego na tylnych łapach. Do tej pory go widzę. To ostatnie zdanie, jakie świadek wypowiada w trakcie tego przesłu- chania tak pewnie. Potem, w trakcie kolejnych pytań, słychać: „Może mi się zdawało”, „myślę, że”, „być może”. Im więcej jest pytań ze strony oskarżenia, tym bardziej pewność świadka topnieje. Rośnie za to strach. Z odległości kilku metrów widać, jak Marta K. cała się trzęsie. I na pewno nie z zimna, bo na sali jest ciepło. – Ja zadam pytanie tak jak kobiecie – tym razem do przesłuchania dołącza Elżbieta Lipka z Tatrzańskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. – Pamięta pani, jak wyglądały po wszystkim ubrania oskarżonych? Czy były bardzo poszarpane? – Nie pamiętam tego – mówi dziewczyna. – Jak to? – dziwi się Elżbieta Lipka. – Przecież mieli na sobie kurtki puchowe, gdyby były poszarpane, to byłoby widać... – Świadek już odpowiedział na pytanie – przerywa sędzia. Marta K. pamięta jeszcze ostatnią rozmowę z oskarżonymi. Tę odbytą już po zejściu z gór. Okazało się wówczas, że cała szóstka nosi przy sobie różańce. – Wtedy uznaliśmy, że to cud, że nikt z nas nie zginął. Byliśmy przekonani, że ten cud sprawiły różańce. Czy wyznania świadka tak rozbawiły Elżbietę Lipkę? Nie wiadomo. Jednak pod koniec przesłuchania Marty K. kobieta zasiadająca na ławie oskarżycieli posiłkowych co chwila uśmiecha się z ironią. Nie stara się nawet tego ukryć. To zachowanie nie podoba się oskarżonym. – Wysoki sądzie, bardzo byśmy prosili, aby oskarżycielka posiłkowa nie śmiała się z zeznań świadków – ku zaskoczeniu wszystkich głos zabiera oskarżona Jolanta J. – Ale co chodzi? – pyta zdezorientowany sędzia. Oskarżona opisuje sytuację, do jakiej doszło przed momentem. – Nie śmiałam się – twierdzi Elżbieta Lipka. – No cóż, sąd niestety nie widział tego, co oskarżeni, ale na przyszłość proszę o zachowanie powagi na sali – stwierdza sędzia. – Widziałem, jak niedźwiedź dobiegł do nich. Chyba się na nich rzucił, ale co tam się działo, już nie widziałem – świadek raczej duka niż mówi. – Rzucił się? Stał na dwóch łapach? – Nie przypominam sobie, żeby stanął na dwóch łapach. – Skoro pan nic nie widział, to może coś słyszał? – Słyszałem przeraźliwy płacz kobiety, która wzywała pomocy – mówi wolno świadek. – A... i pamiętam, że Marta i jedna z tych dziewczyn dzwoniły na 112 i do TOPR-u. Potem pamiętam jeszcze, jak ten niedźwiedź leżał w wodzie, a trzy osoby go trzymały. No i ta dziewczyna wtedy wzywała pomocy. – Jakiej pomocy od pana oczekiwała? – Nie wiem, nie zastanawiałem się. Podbiegłem do nich i stanąłem tam. Oni go trzymali. Nawet jakbym chciał... to nie można było się dopchać do tego niedźwiedzia... – Mirosław M. co chwila zawiesza głos. Zdaje się, że świadek dobrze pamięta tamten moment, tylko nie bardzo wie, jak o nim mówić. – Miał pan świadomość, że oskarżeni go topią? – pomaga mu sędzia. – Tak – tym razem pada pewna odpowiedź. 35 – I nie czuł pan wtedy, że trzeba coś z tym zrobić? – Ja myślę, że życie ludzkie jest ważniejsze od życia niedźwiedzia – świadek stara się jak umie uciec od odpowiedzi, ale sędzia nie pozwala mu na to: – Czy widział pan, że życie ludzkie było wówczas zagrożone? – Nie pamiętam... nie widziałem... – Mirosław M. stosuje klasyczny, ale kiepski unik. – To skąd u pana wniosek, że życie ludzkie było zagrożone? – Tak uważam, że życie ludzkie było zagrożone, bo przecież nigdy by nie topił niedźwiadka dla przyjemności. – Czyli – jeśli sąd dobrze rozumie – w tamtym momencie pan nie pomógł ani oskarżonym, ani niedźwiedziowi? – No tak... Ja nie wiedziałem, co zrobić... Mimo wielu starań wszystkich stron na sali więcej konkretów ze świadka nie daje się już wyciągnąć. Dzisiaj też Mirosław M. nie wie, co wówczas powinien był zrobić. Faktem jest jednak, że kiedy trójka oskarżonych topiła młodego niedźwiedzia, świadek stał z boku... KATARZYNA PASTUSZKO [email protected] Stał z boku Mirosław M., choć trudno w to uwierzyć, pamięta z tamtego zdarzenia jeszcze mniej niż jego narzeczona Marta. – Pamiętam 21 października tamtego roku, ale niedokładnie, bo minęło dużo czasu – zastrzega już na początku składania zeznań przed sądem. I rzeczywiście, od razu mówi mało składnie i mało precyzyjnie. – Widział pan biegnącego niedźwiedzia? – sędzia musi zadawać świadkowi pytania, żeby jakoś ułożyć chronologicznie jego zeznanie. R E K L A M A a2036.qxd 2008-05-09 17:35 Page 2 36 UCZYŁ MARCIN MARCINA... Czego nasze dzieci dowiadują się z książek Gęsto sypie się byk Nr 72 (26. III.). Cena 1,30 zł Podręczniki są pełne błędów, trudnych wyrazów i zbyt długich zdań. Jedno potrafi zająć pół strony. A co zdanie, to dziwniejsze. Można w nich znaleźć nasienia fasoli, hetlerie i zatężone roztwory. Gęsto sypie się trup koński i ludzki... Co to są hetlerie? Nie wiadomo. Można się jedynie domyślać, że jeżeli w podręczniku podają zatężony roztwór, to chodzi o roztwór stężony. A fasola nie ma nasienia, tylko nasiona. Ale co tam, nie takie kwiatki rosną w podręcznikach. Można natknąć się na neandertańczyka, ale łatwo rozszyfrować, że chodzi o neandertalczyka. Można natknąć się na czyścicieli powietrza, ale to jasne, że chodzi o drzewa... W ogóle wiele można się nauczyć, trzeba tylko bardzo się skupić i trochę pozgadywać. Dlatego nie krzyczmy na dzieci, gdy nie chcą godzinami ślęczeć nad podręcznikiem. Wystarczy chwila i w głowie robi się zamęt. Spróbujcie sami. „Operon tryptofanowy koduje enzymy potrzebne do syntezy aminokwasu – tryptofanu. Składa się także z operatora, promotora i kilku genów struktury”... „Aktywny procesor blokuje operator i następuje „wyłączenie” genów operonu tryptofanowego (jest to więc system reprymowalny)”. Jasne? Nie bardzo? To może coś łatwiejszego? Ot, proste wytłumaczenie: „Świnie i krowy są zwierzętami znacznie większymi od kur, więc ich znaczenie dla rolnictwa i całej gospodarki jest znacznie większe”. Albo: „Człowiek to także ssak. Rozejrzyj się więc dookoła. Na pewno znajdziesz przykłady ssaków żyjących w pobliżu”. Element pogody W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku polskich uczniów obowiązywał jeden program nauczania i jeden komplet podręczników. A teraz? W podstawówce do wyboru jest ponad 400 podręczników, w gimnazjum już ponad 500. Nie licząc książek do nauki języków obcych. Tych od podstawówki do ostatniej klasy technikum jest drugie pół tysiąca. Ale czy więcej, znaczy lepiej? Rada Języka Polskiego przejrzała tylko część obowiązujących podręczników, a i tak powstała z tego długa lista błędów i usterek. Ekspertów zdziwiła nieporadność językowa. Natknęli się na błędy or- tograficzne, interpunkcyjne, gramatyczne, stylistyczne, logiczne... Niektóre sformułowania w podręcznikach przypominały im wypowiedzi z rubryki „humor zeszytów szkolnych”. Co ciekawsze znalazły się w raporcie: – Podczas wyścigów gęsto sypał się trup koński i ludzki; – Pogoda jest zawsze, ale zmienia się zależnie od elementu pogody, który w danej chwili przeważa; – Po zakończeniu wojny przyrost naturalny gwałtownie wzrósł. Było to spowo- ANGORA nr 20 (18.V.2008) cych. Gdy ministerstwo edukacji wprowadzało reformę – skróciło naukę w podstawówce, otworzyło gimnazja i zlikwidowało czwartą klasę w liceach ogólnokształcących – trzeba było przygotować nowe podręczniki. Szybko. Autorzy na opracowanie treści mieli zaledwie pół roku. – Praca w pośpiechu odbija się na jakości – tłumaczy prezes Marciszuk. Z drugiej strony – jak sam zauważa – od reformy minęło już sporo czasu, wydawcy mieli kilka lat na poprawienie błędów. Dlaczego tego nie zrobili? Wić eukariontów Autorzy podręczników powinni znać przedmiot, umieć przeprowadzić selekcję zagadnień, jasno przedstawić treści – podpowiadają eksperci z Rady Języka Rys. Paweł Wakuła dowane zarówno radością z zakończenia wojny, jak i potrzebą wyrównania w społeczeństwie strat wojennych... Raport pełen takich kwiatków trafił do parlamentu. Na razie zapoznali się z nim senatorowie z Komisji Kultury i Środków Przekazu. A koniecznie powinni zapoznać się nauczyciele i wydawcy... Powinni łapać się za głowę. Okoliczności łagodzące? – Nie będę bronił błędów. Jeśli są – trzeba je poprawić, nie dyskutować – mówi „Pomorskiej” Piotr Marciszuk, prezes Polskiej Izby Książki, szef wydawnictwa „Stentor”. Szuka jednak okoliczności łagodzą- Polskiego. Od jakości podręcznika zależy skuteczność nauczania. Tymczasem z jakością nie jest dobrze. A najgorzej jest z komunikatywnością. Uczniowie nie są w stanie zrozumieć, o co chodzi autorom podręczników. Książki są przeładowane informacjami – nie selekcjonuje się ich według ważności. Zbyt trudna jest terminologia – nie zawsze wyjaśnia się znaczenie nowych wyrazów. A czasami – zamiast wyjaśnień – uczeń znajduje dodatkowe, równie niezrozumiałe, uzupełnienie. Na przykład o wolutynie może dowiedzieć się tylko tyle, że występuje też u grzybów. Nawet eksperci nieźle się zmęczyli, czytając podręczniki. Liczyli przy tym, ile Znalezione w podręcznikach – Funkcję hetery podkreślał jej strój roboczy – nagość. – Fundamentem rodziny jest dane przez Boga wzajemne przyciąganie się mężczyzny i kobiety. – Organizm mężczyzny ulega feminizacji, np. łagodnieją rysy twarzy. – Bułhakow był twórcą niezależnym i głoszącym prawdę, dlatego też Stalin skazał go na milczenie. – Rzymianie to lud, który sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, co ma przez 500 lat zrobić z pismem. – Kiedy strudzony mężczyzna wracał do domu, żona i dzieci dbały, by przynajmniej w domu nie musiał się męczyć. – Gruczoły wewnątrzwydzielnicze wydzielają swe wydzieliny poza organizm, w tym do światła przewodu pokarmowego lub dróg oddechowych. – W nałóg można wpaść szybko, nie można dać się namówić nawet do jego próbowania. wyrazów mają zdania. I ile w tych zdaniach niezrozumiałych terminów. Już w podręcznikach dla najmłodszych dzieci, które dopiero uczą się czytać, są zdania czterokrotnie złożone. Wszystko w jednym: zdanie główne, okolicznikowe warunku, do niego podrzędne dopełnieniowe i podrzędne przydawkowe. Tego nawet dorosły by nie zniósł. A dziecko? Musi przechodzić męki i brnąć przez zdania tak długie, że często przekraczają pojemność pamięci bezpośredniej. A im dalej, tym wcale nie łatwiej. O ile w podstawówce trzeba czytać zdania złożone z 20 wyrazów, o tyle w gimnazjum są już zdania złożone z 45. A w liceum eksperci policzyli: 93 wyrazy w jednym zdaniu! I to zwykle nie są proste wyrazy. Raczej złożone, zakręcone, nic tu nie jest wprost powiedziane. Na przykład: kluczem sklepienia jest Kościół, teokracja organizuje Europę, pod dłonią barbarzyńców wyrasta z gruzów umarłych architektur... Jeżeli ktoś myśli, że kłopotem są tylko długie zdania, to się myli. Bowiem i krótsze bywają kompletnie niezrozumiałe, jeżeli naszpikować je trudnymi terminami. Eksperci wzięli do ręki podręcznik do biologii dla licealistów i z jednej tylko strony spisali takich 27. Na przykład: tylakoidy, genofor, wić eukariontów, flagelina, miozyna, fimbrie, mezosomy... Kto ma się przyłożyć? – Niedostosowanie języka przekazu do możliwości ucznia, to jeden z grzechów głównych. Ale podręczniki za ten grzech cierpią – przekonuje Marciszuk. – To zaleta wolnej konkurencji – nauczyciele mogą wybrać podręczniki najlepsze. Nie muszą sięgać po te, których język jest zbyt trudny. Jednak czy takie książki w ogóle powinny być dopuszczone do użytku szkolnego? Podręcznik – zanim trafi na rynek – jest przecież po wielekroć czytany i oceniany. Trafia do czterech recenzentów. Dlaczego żaden z nich nie zauważył tego, co natychmiast rzuciło się w oczy ekspertom Rady Języka Polskiego i Komisji do Oceny Podręczników Szkolnych? – Nie ulega wątpliwości, że wydawcy powinni przykładać się dużo bardziej, niż dotąd. Ale też powinni przykładać się recenzenci. Uważniej czytać oceniane podręczniki – mówi prezes Marciszuk. Polska Izba Książki zgłaszała już ten problem ministerstwu edukacji. Swoje uwagi zgłosiła też Rada Języka Polskiego. Proponuje, by zaostrzyć procedurę zatwierdzania podręczników do użytku szkolnego. Rzeczoznawcy mieliby nie tylko wytykać błędy i nieścisłości, ale też oceniać, w jakim stopniu czytelne są teksty kierowane do uczniów. MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ a2037_prawnik.qxd 2008-05-09 18:02 Page 1 WARTO WIEDZIEĆ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Prawnik radzi Co dalej z wcześniejszą emeryturą? Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego złożyłem wniosek o przyznanie mi prawa do emerytury, ponieważ mam już 60 lat i przepracowałem swoje lata. ZUS odmówił, więc odwołałem się do sądu, który podzielił stanowisko ZUS. Złożyłem więc apelację. Kiedy zacznie obowiązywać ustawa zezwalająca na wcześniejsze przejście na emeryturę? Czy powinienem wycofać pozew i złożyć nowy wniosek? – Henryk Brzozowski z Gdyni (224) i konserwacji. Zbywca, po przepiciu zapłaconych mu pieniędzy, postanowił pozbyć się mnie z działki, zatruwając życie, niszcząc mienie, ubliżając i grożąc. Nie pomogły pisma, liczne interwencje policji, a nawet dwa wyroki skazujące. Czy policja może wystąpić do sądu o eksmisję, czy też, jak twierdzi Prokuratura Apelacyjna, jest to wyłącznie moja prywatna sprawa? – Jan Kowalski z Kutna Prokuratura ma rację, musi Pan sam zainicjować odpowiednie procedury cywilne. Prokurator może żądać wszczęcia postępowania przed sądem cywilnym, ale gdy w jego ocenie wymaga tego ochrona praworządności, praw obywateli lub interesu społecznego. Nie ma więc takiego obowiązku. Konsekwencje adopcji Rys. Katarzyna Zalepa Nowelizacja ustawy o emeryturach i rentach z FUS zrównująca wiek emerytalny kobiet i mężczyzn została już opublikowana w Dzienniku Ustaw i wejdzie w życie 8 maja br. Musi Pan sam rozważyć, co jest dla Pana korzystniejsze. Czas oczekiwania na termin rozprawy apelacyjnej może być dość długi, a na skutek nowego wniosku o przyznanie prawa do emerytury sprawa może być załatwiona przez ZUS szybciej. Jednak ZUS przyzna emeryturę dopiero od 8 maja, natomiast sąd może ustalić wcześniejszy termin nabycia prawa do emerytury. Istotne jest również to, że od marca obowiązuje nowa, wyższa kwota bazowa, więc przy ustalaniu wysokości emerytury od maja br. ma Pan szanse na świadczenie wyższe o kilkadziesiąt złotych. Z drugiej strony, w razie ustalenia przez sąd prawa do emerytury za lata ubiegłe, ich łączna wartość może Panu zrekompensować różnicę. Dożywotnia wojna na działce W 1989 r. kupiłem działkę ze zrujnowanymi budynkami (pogorzelisko) opisaną w akcie notarialnym jako niezabudowana. W dodatkowej umowie zapewniłem zbywcy dożywotnie zamieszkiwanie w jednym ze zrujnowanych pomieszczeń, pod warunkiem przeprowadzenia remontów Po śmierci mojego biologicznego ojca (rodzice żyli w konkubinacie) mama wyszła za mąż. Miałam wtedy 13 lat. Obecny ojciec adoptował mnie (adopcja pełna). Teraz jestem pełnoletnia i mam pretensje do mamy, że nie zabezpieczyła moich praw spadkowych po biologicznym ojcu. Mama twierdzi, że podczas rozprawy adopcyjnej nikt nie informował jej o konsekwencjach. Czy po śmierci biologicznego ojca nie nabyłam praw do spadku? Czy adopcja je przekreśla? Czy i jak mogę dochodzić swoich praw? – Aleksandra Leszczyńska z Radomia Na skutek adopcji pełnej powstaje między przysposabiającym a przysposobionym taki stosunek jak między rodzicami a dziećmi. Ustają prawa i obowiązki przysposobionego wynikające z pokrewieństwa względem jego krewnych, jak również prawa i obowiązki tych krewnych względem niego, dlatego też dziedziczy on po przysposabiającym i jego krewnych tak, jakby był dzieckiem przysposabiającego, a przysposabiający i jego krewni dziedziczą po przysposobionym tak, jakby przysposabiający był rodzicem przysposobionego. Przysposobiony nie dziedziczy po swoich wstępnych naturalnych i ich krewnych, a osoby te nie dziedziczą po nim. Zgodnie z art. 1211 § 2 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, w wypadku gdy małżonek przysposobił dziecko swego małżonka po śmierci drugiego z rodziców przysposobionego, tego wyłączenia nie stosuje się względem krewnych zmarłego, jeżeli w orzeczeniu o przysposobieniu sąd opiekuńczy tak postanowił. Oznacza to, że sąd opiekuńczy może w postanowieniu o przysposobieniu zaznaczyć, że dziecko będzie dziedziczyć po biologicznym rodzicu. Jeśli tego nie zrobi, adopcja pełna wyłącza możliwość dziedziczenia na podstawie ustawy przez dziecko po rodzicu. Oświadczenie o przyjęciu spadku Mój ojciec zmarł w październiku 2007 r., zostawił testament, w którym powołał do spadku mnie, mojego syna i bratanka. W skład spadku wchodzi mieszkanie własnościowe. Mój syn i bratanek mieszkają za granicą. Podobno muszę sprawę załatwić w ciągu 6 miesięcy. Co będzie, jeśli jeden z nich nie stawi się na sprawę w sądzie? Czy mogą zrzec się swoich części na moją korzyść, ale np. po rozprawie? – Krystyna Kowala z Nowej Rudy Termin 6 miesięcy to termin na złożenie oświadczenia o przyjęciu lub odrzuceniu spadku (art. 1015 KC). Brak oświadczenia spadkobiercy w powyższym terminie jest jednoznaczny z prostym przyjęciem spadku. Jednakże gdy spadkobiercą jest osoba nie mająca pełnej zdolności do czynności prawnych albo osoba, co do której istnieje podstawa do jej całkowitego ubezwłasnowolnienia, albo osoba prawna, brak oświadczenia spadkobiercy w terminie jest jednoznaczny z przyjęciem spadku z dobrodziejstwem inwentarza. Tylko w tym terminie spadkobierca może spadek odrzucić (potocznie rozumiane jest to jako „zrzeczenie się” spadku na czyjąś korzyść, natomiast faktycznie zrzeczenie się dziedziczenia to umowa między spadkodawcą a spadkobiercą, zawierana za życia spadkodawcy) bądź zdecydować, czy przyjmuje spadek wprost, czy z dobrodziejstwem inwentarza (ma to znaczenie dla odpowiedzialności za długi spadkodawcy). Syn i bratanek mogą w ciągu 6 miesięcy od dowiedzenia się o treści testamentu oświadczyć, że spadek odrzucają. Oświadczenie o przyjęciu lub o odrzuceniu spadku składa się przed sądem lub przed notariuszem. Można je złożyć ustnie lub na piśmie z podpisem urzędowo poświadczonym, więc mogą sporządzić akt notarialny i złożyć go w sądzie, nie stawiając się na rozprawę. Po upływie terminu, w braku innego oświadczenia, sąd stwierdzając nabycie spadku przyjmie, że dziedziczycie we trójkę i przyjęliście spadek wprost. Do Strasburga po sprawiedliwość Czy wyrok sądu apelacyjnego kończy proces sądowniczy i czy można oddać sprawę do Trybunału w Strasburgu, czy też należy jeszcze kontynuować sprawę w Sądzie Najwyższym, wnosząc kasację? – Bożena Cyran (e-mail) Jeżeli w danej sprawie stronie przysługuje skarga kasacyjna (kasacja), na- 37 leży ją wnieść. Warunkiem dopuszczalności skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka jest wyczerpanie krajowych środków odwoławczych. Skarga kasacyjna bądź kasacja nie jest wprawdzie stricte środkiem odwoławczym, ale jest środkiem kontroli orzeczenia sądowego, dlatego też należy z niego skorzystać, aby otworzyć drogę do złożenia skargi do Trybunału. Dług wobec ZUS też ulega przedawnieniu Do 1999 r. prowadziłam działalność gospodarczą, regularnie rozliczając się z ZUS i urzędem skarbowym. W 2005 r. wyjechałam do Anglii. W zeszłym roku dostałam pismo z ZUS, że mam zaległości z tytułu prowadzonej działalności gospodarczej. Posłusznie zapłaciłam, ponieważ urzędniczka ZUS powiedziała, że dług wobec Zakładu nigdy się nie przedawnia. Jak długo powinnam przechowywać kopie dokumentów z byłej działalności? Boję się, że sytuacja się powtórzy, a ja nie będę mogła udowodnić, że prawidłowo rozliczyłam się ze zobowiązań. Czy kopie dokumentów mam przechowywać całe życie? – Alicja Dziurman z Derby Dokumenty dotyczące zapłaty zobowiązań powinny być przechowywane przynajmniej przez okres, w jakim osoby uprawnione mogą żądać zapłaty, czyli do końca okresu przedawnienia. W przypadku podatków termin przedawnienia, najogólniej mówiąc, wynosi 5 lat, dlatego dokumenty podatkowe trzeba przechowywać co najmniej 6 lat. W przypadku zobowiązań wobec ZUS, również i one ulegają przedawnieniu. Od 1 stycznia 2003 r. wydłużony został termin przedawnienia składek na ZUS z pięciu do dziesięciu lat. Nowelizacja ta wzbudziła wątpliwości, czy nowy termin przedawnienia dotyczy także zaległości, co do których bieg przedawnienia rozpoczął się jeszcze przed zmianą przepisów. W wyroku z 5.04.2005 r. Sąd Najwyższy uznał, że zmiana terminu przedawnienia należności ze składek ubezpieczeniowych nie może mieć znaczenia dla należności przedawnionych przed tym dniem (sygn. I UK 232/04). Niestety w późniejszych orzeczeniach przyjął, że nieprzedawnione w 2002 r. należności składkowe przedawniają się dopiero z upływem dziesięciu lat. Oznacza to, że dowody zapłaty składek należy przechowywać co najmniej przez 10 lat. Należy przy tym pamiętać, aby zachować oryginały dokumentów, aby nie kwestionowano wynikających z nich faktów. Mecenas JAN PARAGRAF Pytania, z dopiskiem „Prawnik radzi”, prosimy wysyłać pod adresem redakcji lub elektronicznym: [email protected]. Z uwagi na ogromną ilość pytań prosimy o cierpliwość. a2038_Supereksfakty.qxd 2008-05-09 38 17:39 Page 2 ANGORA POD GRUSZĄ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Supereksfakty TELEWIZOR POD GRUSZĄ Dzisiaj wyjątkowo posiedzimy sobie pod gruszą przy radiu. W publicznej TRÓJCE Panowie Piotrowie Baron, Metz i Stelmach, firmujący się nazwą RADIO PIOTRKÓW, zaproponowali słuchaczom wspaniałą zabawę. Przez dłuższy czas przyjmowali głosy do pierwszego notowania listy przebojów Polski Top Wszechczasów. Nie ukrywamy, że idea takiej listy bardzo nas ucieszyła i szczerze gratulujemy Panom Piotrom znakomitego pomysłu. Z niecierpliwością czekaliśmy na to pierwsze notowanie. Doczekaliśmy się i tu... rozczarowanie, a właściwie wielkie zdziwienie, że takie, a nie inne piosenki znalazły się na tej liście. Oczywiście, z gustami głosujących słuchaczy nie dyskutuje się. Wybrali utwory te, a nie inne, koniec, kropka. Tyle że ciężko Polski Top Wszechczasów, tudzież wielu znajomym, w takim kształcie zaakceptować. Trudno pogodzić się z faktem, że w setce znajduje się po kilka piosenek skądinąd dobrych wykonawców, takich jak TILT, DŻEM czy SZTYWNY PAL AZJI, a nie ma ani jednego przeboju CZERWONYCH GITAR, SKALDÓW, PIERSI czy BIG CYCA. Nie wspominamy już o wielkich przebojach takich gwiazd jak Irena Santor, Ewa Demarczyk, Sława Przybylska, Ewa Bem, Jerzy Połomski albo Krzysztof Krawczyk. Nie wierzymy i nikt nie jest w stanie nam udowodnić, że piosenki Tiltu, Dżemu, Myslovitz lub Houk są większymi przebojami i bardziej zapadły w pamięć polskich słuchaczy, niż utwory wykonawców, których wymieniliśmy wyżej. No, ale cóż, lista jest jaka jest i bardzo dobrze, że jest! A tak na marginesie, uważamy, że kształt owego polskiego topu powinien dać do myślenia nie tylko słuchaczom, ale również TRÓJCE. Najwyraźniej rozgłośnia ta traci z grona słuchaczy wielu tych, którzy wiernie towarzyszyli jej przez lata, czyli obecnych 50- i 60-latków. Warto się nad tym poważnie zastanowić. Ale to nie nasz problem. My jeszcze raz serdecznie gratulujemy RADIU PIOTRKÓW i czekamy na następne, równie emocjonujące i być może bardziej nas satysfakcjonujące notowanie Polskiego Topu Wszechczasów. SOBCZAK I SZPAK „Super Express” dowidział się, że wicepremier, minister gospodarki, prezes PSL Waldemar Pawlak (49 l.) pojechał z wizytą do USA, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w Chicago przywitały go... trzy osoby! W dodatku jedna z nich z transparentem: „Pawlak, ty zdrajco!”. Wyjazd za ocean poświęcony był głównie promowaniu polsko-amerykańskiej wymiany handlowej i inwestycji amerykańskich w Polsce. Na deser Pawlak zostawił sobie Polonię. I tu spotkało go wielkie, ale to wielkie rozczarowanie. Choć wszystkie media trąbiły o jego przyjeździe, Polonusi olali go całkowicie. W wynajętej, wielkiej hali na ministra gospodarki czekały trzy osoby i puste rzędy krzeseł! Pawlak, jak to Pawlak, nie stracił zimnej krwi, wyszedł na mównicę i przemówił! Gratulujemy samozaparcia! Córka szefa rządu Donalda, Kasia Tusk (21 l.), w trakcie długiego majowego weekendu bawiła się ze swoim chłopakiem Staszkiem Cudnym (21 l.) i z przyjaciółkami na Kaszubach, na działce taty. „Super Express” tak oto opisuje miejsce wypoczynku premierówny: „Miejsce, które wybrała, należy do najbardziej uroczych w całej okolicy – lasy i jeziora, mało ludzi. Pierwszego dnia gromadka przyjaciół postanowiła odpoczywać przy ognisku. Dzień później Kasia Tusk i jej chłopak Staszek Cudny korzystali z pięknej pogody i relaksowali się, ciesząc się zielenią ogrodu (...)”. Pewnie to była cudna, a nawet przecudna majówka panny Kasi. „Fakt” ogłosił dyskotekę u premiera Donalda Tuska (51 l.)! A czemu? Ano temu, że kancelaria zamówiła dla swoich pracowników 59 nowiutkich zestawów hi-fi. Pewnie już niedługo skoczna muzyka będzie dobiegać z każdego okna Kancelarii Premiera. Sprzętu zaku- Szczyty... Szczyt głupoty: Kupić portfel za ostatnie pieniądze. *** Szczyt bezrobocia: Pajęczyna między nogami prostytutki. *** Szczyt grzeczności: Wyskoczyć z okna, zamykając je za sobą. *** Szczyt elegancji: Wyskoczyć z okna na ostatnim pię- piono za 28 tysięcy złotych, czyli wydano prawie 500 złotych na wieżę. Dziennik dowiedział się, że muzyką rząd obdzielił się demokratycznie. Sprzętu nie dostaną jedynie najwyżsi rangą dyrektorzy. Muzyka zagra sprawiedliwie, w każdym biurze. – Zrobię wszystko, żeby Monika została moją synową – powiedział Lech Wałęsa (65 l.) „Super Expressowi”. Prezydent jest pod wielkim urokiem młodej lekarki z Houston. 32-letnią Monikę Leję poznał w marcu podczas wszczepiania rozrusznika serca. – Ta dziewczyna to anioł. Właśnie takiej żony chcę dla Jarka. Jest góralką z krwi i kości i wybitnie mi odpowiada. No i bardzo mi się podoba – powiedział Wałęsa. Pani Monika to świetna partia. Jako dziecko wyjechała do USA. Ukończyła tam prestiżową szkołę Cardiology Baylor College of Medicine w Teksasie. Dostała pracę w najlepszym szpitalu w USA – Metodystów w Houston. Ponoć nie pali, nie pije, uprawia sport i nieźle zarabia. A co na to syn Wałęsy, Jarosław, poseł PO? Nie chce o tej sprawie rozmawiać. Wprawdzie oj- ciec już dawno dał mu numer telefonu i adres e-mailowy do pani doktor, jednak młodemu Wałęsie nie jest spieszno do ożenku. – Prawdopodobnie nieostrożnie postąpiłem. Trzeba było zagrać jakoś inaczej i od razu doprowadzić do spotkania – martwi się Lech Wałęsa. „Fakt” podpatrzył szefa policji Andrzeja Matejuka (55 l.). Choć osobiście nie ściga przestępców, bardzo dba o swoją kondycję fizyczną. Niestety, nie ma czasu na grę w swoją ulubioną piłkę nożną, jednak po pracy zrzuca generalski mundur, wkłada dres i codziennie wieczorami biega na jednym z warszawskich osiedli. „(...) Najpierw parę minut na dynamiczną rozgrzewkę i rozciąganie. Ćwiczenia idą jak z płatka. Potem szeryf ostro rusza do boju. Już na pierwszy rzut oka widać, że każdy bandzior miałby nie lada problem, żeby uciec przed ścigającym go szefem policji. Tym bardziej że po godzinnym sprincie na twarzy Andrzeja Matejuka, poza paroma kroplami potu, nie pojawiły się nawet najmniejsze oznaki zmęczenia (...)”. Szkoda więc, że Matejuk sam tych przestępców nie łapie, może byłoby ich na naszych ulicach znacznie mniej? Zebrała: KATARZYNA GORZKIEWICZ Tak przywitano w Chicago wicepremiera Waldemara Pawlaka Fot. Slash trze, a widząc w locie sąsiadkę, poprawić krawat. *** Szczyt optymizmu: Dwaj homoseksualiści kupujący wózek dziecięcy. *** Szczyt pijaństwa: Spić tak ślimaka, żeby do domu nie trafił. *** Szczyt obciachu: Hummer na gaz. *** Szczyt bezczelności: Zapytać się powodzianina: „Jak się panu powodzi? Czy się panu nie przelewa?” *** Szczyt rasizmu: Pić whisky Black&White w dwóch oddzielnych szklankach. *** Szczyt cierpliwości: Puścić pawia przez słomkę. *** Szczyt sadyzmu: Wylać pijakowi całą flaszkę na pieluszkę Pampers. *** Szczyt samotności: Wesz na łysej głowie. *** Szczyt skąpstwa: Oddawać kondom do wulkanizacji. *** Szczyt suszy: Kiedy drzewa chodzą za psami. *** Szczyt złośliwości: Zepchnąć teściową ze schodów i zapytać: „Dokąd się mamusia tak spieszy”. Internet Zebrał: R.K. a2047_spod prasy.qxd 2008-05-09 18:01 Page 1 SPODPRASY Tygodnik „Gwiazdy” dowiedział się, że Krzysztof Respondek (39 l.) na co dzień rozbawia wszystkich występami w kabarecie „Rak”, śpiewa w programie „Jak oni śpiewają”, a tak naprawdę jest wręcz urodzonym pesymistą! – Mój pesymizm wcale mi nie przeszkadza. Ja po prostu zakładam, że coś się może nie udać, a jak wychodzi, to jestem zadowolony i szczęśliwy. Ale to nie jest tak, że moja rodzina ze mną cierpi, bo ciągle płaczę czy dołuję wszystkich. Tak nie jest. Znaki na niebie i ziemi mówiły, że w programie „Jak oni śpiewają” popularność ma największe znaczenie, a internauci pisali, że jestem jedynym, którego nie znają. Więc się bałem. Teraz już jestem spokojniejszy, bo ludzie już mnie lepiej poznali – zwierzył się Respondek. Partnerka w tańcu Mariusza Pudzianowskiego, Magda Soszyńska-Michno (25 l.), wyznała tygodnikowi „Naj”, co pomyślała, gdy dowiedziała się, że Pudzian będzie jej towarzyszył na parkiecie „Tańca z gwiazdami”: – O matko! Taki duży facet! W ogóle się nie będzie ruszał! I na początku trwałam w tym błędzie. Ale potem zauważyłam, że Mariusz bardzo się stara i ma poczucie rytmu. Gdyby nie takie duże ciało, mógłby swobodnie poszaleć na parkiecie. Najpierw zdawało mi się, że przychodzi na treningi jak do pracy. Ale po kilku dniach zaaklimatyzował się i zaczął dobrze bawić. Wyjątkowo dobrze się czuje w tańcach standardowych, na przykład w fokstrocie. Ćwiczymy zazwyczaj po 6 godzin dziennie – rano i późnym wieczorem. Aż czasami brakuje czasu na sen. Hanna Lis (38 l.), żona dziennikarza Tomasza, walczy przed sądem o alimenty dla swoich dwóch córek z poprzedniego związku z Jackiem Koziń- Pewien poeta zorganizował sobie wieczorek deklamacyjny w szpitalu – charytatywnie dla pacjentów i personelu. Godzinkę to trwało, wreszcie koniec. Na sali cisza. Do artysty podchodzi jeden z anestezjologów i serdecznie ściska jego prawicę. – Szacuneczek, mistrzu... www.joemonster.org *** Rozmowa między ludożercami: – Moja żona gdzieś zniknęła, nie widziałeś jej czasami? 47 PROSIMY POWTARZAĆ ANGORA nr 20 (18.V.2008) skim. Nie rozwiodła się z nim, bo nigdy nie byli małżeństwem. A jej partner teraz na dzieci płacić nie chce. Pani Hanna, jak ustaliła „Rewia”, najpierw próbowała załatwić sprawę polubownie, czyli dogadać się bez sądu, ale – niestety – nie udało się. Nieprzychylni Hannie Lis twierdzą, że jest dostatecznie majętna aby wychować swoje dzieci w luksusie, więc nie powinna domagać się od Kozińskiego pieniędzy. W końcu to ona odeszła od niego, a nie odwrotnie. Znana aktorka Teresa Lipowska (71 l.), czyli Barbara Mostowiak z serialu „M jak miłość”, została wykładowcą organizowanej właśnie Akademii Dobrych Obyczajów. – Ucieszyłam się tą ideą. Nie jestem naukowcem, więc bę- dę bazować na tym, co wyniosłam z domu, jak zostałam wychowana. Będę bardziej rozmówcą, gdyż na akademickiego wykładowcę się nie nadaję! Za to moi koledzy, naprawdę świetni specjaliści, mogą wiele nauczyć, więc tym bardziej cieszę się, że mogę w tym uczestniczyć. To będzie bardziej życiowa akademia, polegająca po prostu na szczerych rozmowach, które być może pozwolą komuś bardziej kulturalnie żyć – powiedziała aktorka „Rewii”. Pani Teresa będzie wykładać „Ukrywanie i okazywanie emocji”. Pierwsza dama polskiego kina, Beata Tyszkiewicz (70 l.), opowiedziała tygodnikowi „Na żywo”, że nade wszystko ceni sobie wolność i niezależność, dlatego to właśnie ona odchodziła od swoich mężów, a miała ich trzech. – Za każdym razem moje małżeństwo miało być tym jedynym, ostatecznym, na zawsze. Nigdy nie prowokowałam zmian. Ale kiedy wypalił się związek, uciekałam. Uważam, że dla pewnej wolności duchowej można zostawić wszystko, bo strasznie płaci się duszą za kompromisy. Nigdy nie próbowałam polegać na mężczyźnie. Lubię zależeć wyłącznie od siebie. Staram się mieć do wszystkiego odpowiedni dystans. Do miłości również. Wiem, że mogę liczyć tylko na siebie i to mi odpowiada. Zawsze z moimi mężami było tak samo: wielki wybuch miłości, euforia, a potem wszystko zmieniało się w szarą codzienność. Małżeństwo powinno otwierać ludzi na świat, a nie uzależniać ich od siebie – powiedziała aktorka. Magda Soszyńska-Michno myślała, że z Pudzianem nie da się tańczyć. Miło się rozczarowała Fot. East News – Nie... – A co żujesz? („Czas Chełma” nr 18) *** Rozmawiają dwie wdowy: – Mój mąż umarł z przepicia. – A mojego to te kliny rozsadziły. („Kurier Lubelski” nr 123) *** Jasio wysłał list do swoich dziadków. Dziadek czyta go babci na głos: „Kochani dziadkowie, wczoraj poszedłem pierwszy raz do szkoły po wakacjach i miałem godzinę wychowawczą. Wychowawczyni powiedziała nam, że musimy zawsze mówić prawdę, więc się Wam do czegoś przyznam. W to lato, jak byłem u Was, to zszedłem do piwnicy, narobiłem do słoja z kompotem Zebrała: KATARZYNA GORZKIEWICZ i odstawiłem z powrotem na półkę. Jasio”. Dziadek skończył czytać, walnął babcię w łeb i krzyczy: – A mówiłem ci „gówno”! Ale ty – „scukrzyło się, scukrzyło”!!! („Kurier Lubelski” nr 123) *** – Jak się mówi na faceta z małymi jądrami? – Facet z ikrą. („Gazeta Olsztyńska” nr 70) *** Na basenie: – A ty, chłopczyku, czemu się nie kąpiesz? – Bo pływać nie umiem, a siku mi się nie chce. („Życie Kalisza” nr 18) Zebrał: R.K. Jestem przekonany, że każdy wpadł kiedyś na pomysł, który sprawdził się lepiej niż rady fachowców. Podzielcie się z nami takimi pomysłami. Najciekawsze opublikujemy, a wśród autorów pod koniec roku rozlosujemy nagrody. Gramy w kosza Choć zapanowała moda na budowę boisk piłkarskich, my, ze względu na brak odpowiednich powierzchni terenu, nie możemy się do tego włączyć. Możemy natomiast stosunkowo małym nakładem finansowym i czasowym zorganizować postawienie stojaka z tablicą do gry w koszykówkę. Zakup stojaka z tablicą i obręczą dla amatora nie stanowi łatwego zadania i koszt jest wysoki. Poza tym ich konstrukcja wymusza obciążenie podstawy poprzez wlanie do niej wody lub położenie płyt betonowych, co wcale nie eliminuje możliwości przewrócenia. Postawienie takiego stojaka na trawniku powoduje, że w przypadku jego przestawienia mamy pod nim zniszczoną trawę. Dlatego też proponuję wykonanie stojaka we własnym zakresie. Aby to zrobić, potrzebna będzie podstawa wbijana oraz drewniany słupek o przekroju 9x9 cm i długości 250 cm, które możemy zakupić w markecie budowlanym. Do wbicia podstawy najlepiej użyć specjalnego przyrządu wykonanego ze wzmocnionego tworzywa (do kupienia również w markecie). Tablicę z obręczą możemy kupić w sklepach sportowych (koszt około 90 zł) lub wykonać z płyty OSB. Po przymocowaniu tablicy i obręczy do słupka mocujemy go do podstawy wkrętami. Przy większych tablicach stosujemy dwa słupki na ich krawędziach. Kupujemy piłkę i gramy. ALEKSANDER JANIK [email protected] a2048-49.qxd 2008-05-09 19:14 Page 2 48 ŚWIATOWE ŻYCIE ANGORA NA SALONACH WARSZAWKI Widzieliście ostatnio Katarzynę Figurę? Ależ ona teraz wygląda. Sześć kilogramów zrzucone w czasie treningów do „Tańca z gwiazdami” skłoniło aktorkę do dalszej walki o supersylwetkę. Jakieś dwadzieścia ANGORA nr 20 (18.V.2008) Ale Figura! lat temu przylgnęło do niej miano polskiej seksbomby, ale ostatnimi czasy to stwierdzenie było już bardzo na wyrost. Dziś odchudzona gwiazda wygląda fantastycznie: szczupła buzia, zgrabna pupa i smukłe nogi – sfotografowana przez fotoreportera „Super Expressu” podczas zakupów w warszawskim centrum handlowym wyglądała na naprawdę zadowoloną z życia. Nic dziwnego, Fot. AKPA taka figura na wiosnę może Figurę tylko cieszyć. Uśmiech nie schodził z jej twarzy także podczas pokazu mody młodego projektanta Mariusza Przybylskiego. Widać było, że lżejsza o ładnych parę kilogramów znów nabrała apetytu na życie. Na pokaz przybyły też szczupła jak zawsze Jolanta Kwaśniewska i superzgrabna Tatiana Okupnik. Po wybiegu przeszła się Kayah – piosenkarka ma nienaganną figu- Fot. AKPA Katarzyna Figura na wiosnę zrzuciła kilogramy. Marysia Wałęsa i Edyta Herbuś jeszcze nie muszą Spowiedź praktykującego alkoholika (24) Drogi, jakimi chadza psychika alkoholika, nie były, nie są i nigdy nie zostaną do końca zbadane, gdyż najczęściej wędrówki po nich odbywają się bez udziału świadomości, albo z udziałem bardzo mocno ograniczonym. Psychika osobnika uzależnionego jest mroczna i nieodgadniona, a jego polot, fantazja, wyobraźnia, dopóki je jeszcze posiada, trudniejsze są do zrozumienia, prześledzenia i zaakceptowania dla tak zwanego normalnego człowieka niż pojęcie wszechpolskiego patriotyzmu. A właściwie, to zrozumienie ich jest niemożliwe. Nawet dla badaczy pisma klinowego. Drogi, jakimi chadza ciało alkoholika, są równie pokręcone i nie chodzi mi wcale o zataczanie się również na ulicy bez zakrętów. Człowiek niedopity, podpity, pijany albo tak ostro skacowany, że nie wie jeszcze za bardzo, która jego ręka jest lewa, a która prawa, zawsze będzie – czy to intuicyjnie, czy całkiem po omacku – szukał miejsca, gdzie się można jeszcze (albo już) napić. Co cie- kawe, choć najczęściej nie wie jak, ale trafia w takie miejsca. I nie zawsze są to knajpy, bo ich aż tak bardzo nie trzeba dziś szukać, są wszędzie, ale bardziej prywatne lokale, potocznie zwane melinami. Jak to się dzieje, nie wiadomo. Być może melina (ona) wydziela coś, co nazywa się feromonami, a co pijany (on) wyczuwa bezbłędnie i trafia tam, gdzie trzeba. Bez przewodnika i mapy terenu. Zdarzyło mi się kilka (a może więcej niż kilka) razy trafić do różnych melin, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Na przykład: drugiego już dnia po przyjeździe do Szklarskiej Poręby na dwutygodniowy pobyt w górach, trafiłem do takiego lokalu. Bród i smród panował w nim nieopisany, ale to nie miało znaczenia, bo można się tam było napić na miejscu długo po zamknięciu ostatnich nawet knajp. To były jeszcze czasy bez całodobowych sklepów, co młodym ludziom pewnie trudno sobie wyobrazić. Mnie dziś trudno sobie wyobrazić, że zamiast pobrykać po moich ukochanych Karkonoszach, dwa tygodnie spędziłem w tej melinie, gdzie nawet bieżącej wody nie było, a tylko wiadro dość obrzydliwe. Za to codziennie ktoś jeździł do Jeleniej Góry do sklepu, gdzie było tanie wino, a gdy już i ono było zbyt drogie, przywoził kryształek do mycia szyb, ale wcale nie w celu tychże szyb pucowania. Do podobnych miejsc zaprowadził mnie mój pijacki nos w różnych miastach i miasteczkach i wszystkie one były do siebie podobne pod tym względem, że estetyka, czy choćby prostsza z nazwy czystość była dla bywalców pojęciem całkowicie nieznanym. Za to utytłać można się tam było koncertowo i nikt nikomu nie zawracał głowy bez powodu. Oczywiście, gdy klienta zaakceptowało środowisko podobnych jemu klientów. Ja z tym kłopotów nie miałem. Trafiłem też do innego zgoła wnętrza. W Monachium. Piękne, wielkie, luksusowe mieszkanie. Na ścianach dzieła sztuki, antyczne meble, przepych i dobry gust. Małżonkowie właściciele, młodzi, bogaci, wykształceni ludzie o nieznośnie nienagannych manierach, ale dopóki się nie napili. Wtedy potomek hrabiów (von) i jego urocza, gdy trzeźwa, małżonka, zamieniali swój wypieszczony dom w chlew. W melinę właśnie. A gdy oboje przyprowadzali z okolic pobliskiego publicznego szaletu młodych Turków, w których oboje gustowali i ochoczo zabierali się do konsumpcji tego towaru, nie bacząc na obecność choćby moją, to chyba tylko duże ilości dobrej wódy pozwalały mi na machnięcie ręką na tę całą sytuację. Gdy porównuję cały syf naszych melin z tym, co ukryło się za fasadą luksusu u państwa von, to wolę jednak ten nasz swojski smród. Przynajmniej jest autentyczny. MAREK KOPROWSKI a2048-49.qxd 2008-05-09 19:14 Page 3 rę, ale jej ostatni wizerunek z fryzurą à la demoniczna Kleopatra jakoś nas nie uwiódł. Nie wszystkie dziewczyny chudną na wiosnę. Koleżanka Figury z parkietu – Ewa Wachowicz – promowała ostatnio w Warszawie nową markę lodów Haagen Dazs. Francuskie lody są na razie dostępne w niektórych hipermarketach i jedynej w Polsce kawiarence firmowej – w warszawskiej Galerii Mokotów. Lody są pyszne i na pewno w gorące dni – mimo wysokiej ceny (aż 20 zł za półlitrowe opakowanie) skuszą niejednego łasucha. Wachowicz – znana z tego, że nie odmawia premierowi – najwyraźniej nie może też odmówić sobie kolejnej porcji słodyczy. Była miss już dawno przestała być szczupła, a zbędne kilogramy sprawiają, że przy jej wybujałym wzroście i przaśnej urodzie jest jej po prostu dużo za dużo. Nie odchudziła się również Marysia Wałęsa. Niewidziana dawno na salonach prezydentówna przyszła na pokaz Przybylskiego ze swoją – jak zawsze nienagannie szczupłą – przyjaciółką Edytą Herbuś. W ciotkowatej sukience i z nadwagą Marysia wygląda dużo starzej niż na dwadzieścia kilka lat. A przecież na wiosnę chudną nie tylko ludzie. 12 maja rozpoczyna się Ogólnopolski Tydzień Walki z Otyłością Psów i Kotów. W największych miastach Polski – w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu i Poznaniu – pojawią się „Strażnicy psiej wagi”. Dwuosobowe patrole będą informowały o akcji i zachęcały do systematycznej kontroli wagi zwierząt w lecznicach weterynaryjnych. Spójrzcie na swojego czworonoga – może jemu też przydałaby się jakaś dieta? Nadmiar tłuszczu szkodzi zwierzakom tak samo jak ludziom i rzecz nie tylko w tym, że odbiera urodę. Otyłość jest po prostu niezdrowa. Odchudzanie zwierzaków promują m.in. dwie filigranowe aktorki: Magda Schejbal i Joasia Jabłczyńska. Jeśli jeszcze macie jakieś wątpliwości, czy warto schudnąć, spójrzcie na nie. Prawda, że apetyczne kociaki? A o warszawskiej wizycie hollywoodzkiej gwiazdy – superseksownej i szczupłej Sharon Stone – czytajcie już za tydzień. Aktorka pojawi się podczas V Lexus Fashion Night, a opisze to dla was – jak zawsze... PLOTKARA Fot. AKPA Z otyłością zwierząt walczą Joasia Jabłczyńska i Magda Schejbal Warkoczyki tam, gdzie ich nie widać Nr 103 (2. V.). Cena 1,60 zł – Ta moda wybuchła wtedy, kiedy Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać za granicę – przedstawia swoją teorię Iwona Powol z lubelskiego Salonu Odnowy Biologicznej „Casjopeja”. – Pamiętam, jak moja znajoma pojechała do Paryża i stwierdziła, że wszyscy patrzą na jej nogi. Miała dość ciemny zarost. Dla Francuzek niedepilowane nogi to tak, jak nieumyte zęby. Po powrocie do kraju od razu przyszła do mnie. Do salonu pani Iwony zapisują się kobiety na depilację. Mężczyźni też. Beata R., studentka ostatniego roku prawa na UMCS, za tydzień wychodzi za mąż. Właśnie przyszła zrobić sobie najmodniejszą – jak tu się określa – fryzurkę. Serduszko proszę zostawić – Usunę włosy z nóg, to normalne – uśmiecha się. – Ale chcę zrobić przyszłemu mężowi niespodziankę i wydepilować części intymne. Poprosiłam panią Iwonkę, żeby mi tam zostawiła tylko serduszko. – Położymy pani Beatko lekką hennę – doradza kosmetyczka. – Włos będzie lśniący, bardziej żywy. Depilacja intymna pani Beatki nie jest bardzo intymna. Za każdym oderwaniem plastra słychać głośny okrzyk bólu, O cholera!, cholera!, a raz nawet wyrwało się gorzej. 49 ŚWIATOWE ŻYCIE ANGORA nr 20 (18.V.2008) – Żebym tylko nie spuchła, bo z nocy poślubnej nici – żartuje przyszła panna młoda. – Spokojnie, nie ma obawy – uspokaja Iwona Powol. – Jeden dzień może być lekko zaczerwienione. A serduszko trzeba będzie wyciąć – wyjaśnia klientce. – Tak jak wycina się wzorki na krótko obciętych włosach głowy – dodaje. – Będzie bardzo sexy. Iwona. – Możemy zostawić fantazyjne wzory: pasek, serduszko, trójkącik, kwadracik, strzałkę. Nie, inicjału jeszcze nie robiłam – śmieje się kosmetyczka. Często kładziemy hennę przyciemniającą, szczególnie u pań, które mają jasny zarost. Ciemny kolor jest uważany za atrakcyjny erotycznie. Ale też przychodzi kilka kobiet, które rozjaśniają włosy, bo ich partnerom tak się bardziej podoba. Obcinam włosy... Depilacja brazylijska Dzwoni telefon komórkowy. To narzeczony pani Beatki. Słychać rozmowę. – Gdzie jestem? U fryzjera. Jak to, co robię? Obcinam włosy – odpowiada dziewczyna i mruga porozumiewawczo w stronę kosmetyczki. – Moje klientki rekrutują się z trzech grup kobiet – wyjaśnia Iwonka. – Te, które chodzą na basen albo wybierają się na plażę. One okazjonalnie chcą usunąć owłosienie pachwin. Przychodzą kobiety, które dbają o to przez cały rok, bo uważają, że depilacja jest niezbędna dla higieny i wreszcie trzecia grupa to te, które chcą być atrakcyjne erotycznie. Rozpiętość wieku jest mniej więcej od 25 do 50 lat. Jak twierdzi kosmetyczka, przede wszystkim trzeba uzgodnić, jakie oczekiwania ma klientka. – Muszę wiedzieć, czy ma to być samo bikini, czyli tylko tak, żeby nic nie było widać spoza majteczek. Czy ma być, jak to nazywamy, fryzurka brazylijska: usuwamy wtedy całość owłosienia z przodu i z pupy, czy tylko sam wzgórek łonowy – wyjaśnia bardzo szczegółowo Pani Beata skończyła rozmowę. Teraz następuje najbardziej intymna część depilowania. Zostają same. – No, niestety, muszą się zachować tak, jak u ginekologa – wyjaśnia kosmetyczka. – Staram się wytworzyć taką więź, żeby się nie krępowały. Myślę, że dla klientek jest najbardziej żenujące to, że ja cały czas tam muszę patrzeć. Lekarz może odwrócić wzrok, ja nie. Czują się okropnie, bo muszą wypiąć pupę, ale skoro życzą sobie depilację całości, jest to konieczne. Mówię im zresztą, że nic nowego nie widzę, tylko to samo, co u wszystkich babeczek – śmieje się Iwona i dodaje, że po zrobieniu klientce depilacji brazylijskiej jest cała mokra ze zmęczenia i napiętej uwagi. Jeż w majtkach W salonie w kolejce czeka Aneta C., atrakcyjna blondynka, lubelska urzędniczka. – Kiedyś przed urlopem w Grecji zrobiłam sobie depilację pianką – wspomina. – Jakoś tak krępowałam się iść do kosmetyczki i pomyślałam, że zrobię sobie sama. Później wyjechałam na wakacje. Po upływie tygodnia chodziłam tak, jakbym miała jeża w majtkach. Włoski zaczęły mi odrastać i kłuły niemiłosiernie. Przed sobą miałam jeszcze drugi tydzień urlopu. To był koszmar. Teraz przychodzę na depilację woskiem i nie mam takich sensacji. Aneta mówi, że na wzgórku łonowym zostawiła sobie maleńki trójkącik ostrym kątem w dół, a pani Iwonka zrobiła jej piercing. – No, mam tam taki mały łańcuszek z cyrkonią – śmieje się Aneta. – Mojemu chłopakowi bardzo się to podoba, a ja czuję się sexy. Raz koleżanka zażyczyła sobie zaplecione dwa małe warkoczyki, takie jak dobierane. Wyglądało super, ale nie trzymały się długo. Panom dziękujemy – Piercing miejsc erotycznych zamawiają i kobiety, i mężczyźni – wyjaśnia kosmetyczka. – Natomiast jeśli idzie o panów, to ja nie wykonuję depilacji części intymnych. Dlaczego? Dzwonią nieraz mężczyźni, niby chcą się dowiedzieć, jak to się robi, w jakich miejscach, czy to będę robić ja, a w każdym razie, czy dziewczyna, ale z tego, co mówią, wynika, że raczej szukają okazji do podniecania się niż usługi kosmetycznej. Tymczasem Beata jest już po zabiegu. – Ja wiem, że to może irracjonalne, bo przecież tego nie widać, to sprawa bardzo intymna – mówi. – Jednak dziewczyny, które zdecydują się na taki zabieg, czują się na pewno lepiej, mają poczucie, że są zadbane, sexy, że się podobają wybranemu partnerowi. I chyba o to w tym wszystkim chodzi. MARIA KOLESIEWICZ a2050-51.qxd 2008-05-09 18:30 Page 2 50 KIEDY EMOCJE BIORĄ GÓRĘ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Bez emocji i lapsusów dziennikarzy sportowych mecze byłyby smutne Komentując na oślep Nr 29 (2. V.). Bezpłatny dodatek magazynowy Dzięki meczowi Polski z USA przekonaliśmy się, „po co piłkarze szukają szczęścia między nogami przeciwnika”. Podczas ostatniej kolejki Ligi Mistrzów zobaczyliśmy, że piłkę można wyrzucić „z auta”... Oto oni, złotouści komentatorzy sportowi, bez których przeżywanie meczów, mistrzostw i olimpiad nie byłoby takie samo. Łączymy się z nimi w uniesieniach przeplatanych rozpaczą. Wykpiwamy ich wpadki, ale nie potrafimy wyobrazić sobie śmiertelnie poważnego sportu zawodowego bez tego elementu komicznego. I gdy polscy piłkarze grają z Portugalią, zdzieramy gardło razem ze Szpakowskim. A dopiero gdy napięcie mija, zastanawiamy się, co on znów wymyślił. Kiedyś podziwialiśmy Włodka Smolarka, który „krążył jak elektron koło jądra Zbyszka Bońka” (Dariusz Szpakowski), albo Ryszarda Szurkowskiego, którego Bohdan Tomaszewski w przypływie emocji nazwał „cudownym dzieckiem dwóch pedałów”. Dziś mamy Roberta Kubicę, który: „ma już kubiców na całym świecie”. Czasy się zmieniły, sport zyskał multimedialną oprawę, ale komentatorzy wciąż nas zaskakują. Na dodatek my, kibice, zaczęliśmy być bardziej wymagający. Już żaden sprawozdawca nam nie zaimponuje, informując, że „zawodnicy uzupełniają przy linii bocznej pierwiastki śladowe”. (...) Trudniejsze od oceniania kibicowskich wdzięków bywa powstrzymanie własnych emocji podczas transmisji. Czasem pod wpływem wydarzeń na boisku komentatorzy sami zamieniają się w kibiców i wpadają w niekontrolowany słowotok. „No, dlaczego pan nie gwiżdżesz?! Panie Turek! Niech pan tu kończy to spotkanieeee!” – wrzeszczał do mikrofonu Tomasz Zimoch, gdy w 1996 relacjonował mecz o Ligę Mistrzów Widzewa Łódź z Broendby Kopenhaga. Tamto nagranie przeszło do historii i wciąż jest internetowym przebojem. „Wracajcie, Polacy! Wracajcieeeee! Brońcie się! Wybij tę piłkę! Wybij jak najdalej!”, „Dembińskiiiii! Sam na sam z bramkarzem! Dembińskiiiii! Gooool?! Nie ma!!! Aj, Jezus Maria! Co się dzieje?!” – dziś, słysząc te słowa, wyrzucane z coraz bardziej zachrypniętego gardła, łatwo wyobra- zić sobie, jak sprawozdawca dochodzi do kresu wytrzymałości. (...) Trzy ruchy do szczęścia Zimoch jest też autorem słynnego bon motu: „Chociaż jest obrońcą, podrywa swoich kolegów”. To niejedyna komentatorska dwuznaczność, – O Robercie Cibie, znakomitym przed laty pięściarzu, powiedziałem, że jego „końcówka nie wygląda imponująco” – dodaje Szaranowicz. – W takich sytuacjach swój błąd uświadamiamy sobie najczęściej post factum. Nie ma jednak nic gorszego, niż poprawianie się kowski o Rooneyu: „Mają siedemnastoletniego gracza z paroma dniami, yyy... osiemnastoletniego z paronastoma dniami, yyy... niespełna dziewiętnastoletniego”. O Zinedinie Zidane: „Gdy był młodym chłopakiem, miał problemy z głową”. Albo Szaranowicz o Ballacku: „W Bayernie się trochę... zakisił”. Kolejne Euro tuż-tuż, wreszcie z Polakami. Aż strach pomyśleć, jak wpłynie to na formę polskich komentatorów, którzy i tak często mądrzą się i filozofują. W efekcie powstają neologizmy, których nie powstydziłby się Leśmian. Mirosław Trzeciak stwierdził podczas transmisji, że Warszawa 1970. Stadion Legii. Na stanowisku komentatorskim TVP Jacek Żemantowski, Tadeusz Ross i Ryszard Dyja Fot. J. Rozmarynowski/Forum przy której sam Herr Sigmund Freud zmarszczyłby czoło, spoglądając zza grubych okularów. „Ja z mieszanymi uczuciami podglądam panie” – zwierzała się w TVP Monika Lechowska. „Mówię państwu, to jest naprawdę niezwykła dziewczyna. Dwie ostatnie noce spędziła poza wioską” – komplementował Otylię Jędrzejczak Włodzimierz Szaranowicz. Roman Haber posunął się dalej: „Swietłana Fomina jest doświadczona i dużo daje”. Andrzej Strejlau przytomnie zauważył podczas jednego z meczów, że „w polu karnym są próby atakowania przyrodzenia”, Jerzy Mielewski oznajmił na antenie, że „do rozpoczęcia meczu zostało kilka chwil, kilka minet”, a słowa Artura Szulca o kajakarce Josefie Idem komentarza nie wymagają: „jeszcze trzy ruchy i Włoszka będzie szczęśliwa”. i tłumaczenie, co naprawdę miało się na myśli. Wtedy jest jeszcze śmieszniej. Liftowanie fajterów Słuchacze i telewidzowie bywają bezlitośni. Z lubością wyłapują każdą najmniejszą wpadkę komentatora. Te najlepsze żyją potem własnym życiem. Lapsusy jednego sprawozdawcy nierzadko przypisuje się innemu, a słowa wyrwane z kontekstu nabierają zaskakujących znaczeń. Na nic zdają się próby udowadniania, że „ja tak nie mówiłem”. Internauci wiedzą lepiej. W sieci istnieje kilkadziesiąt stron z językowymi potknięciami sprawozdawców. Wiele z nich trafia do programu „Łapu-capu” w Canal Plus albo robi furorę w YouTube. Przykładem są popisy komentatorów podczas ostatnich mistrzostw Europy w piłce nożnej. Dariusz Szpa- „boczni obrońcy znakomicie inkorporują się do akcji ofensywnych”. Innym razem błysnął „komunikacją praksemiczną” (miało być proksemiczną, niewerbalną). Z równym zdumieniem słuchaliśmy Włodzimierza Lubańskiego, gdy zauważył, że na boisku „brakuje rekuperacji” (chodziło mu o powrót zawodników do obrony), oraz Strejlaua wychwalającego... „diagonalne podania” (krzyżowe). Szaranowicz przeszedł do historii dzięki „tajmingom” i „fajterom”, natomiast Adama Chojnowskiego pamiętamy dzięki monologowi: „Mówię Samprasowi, by mocniej liftował piłkę. Ale on mnie nie słucha. Ale jak ma mnie słuchać, skoro mnie nie słyszy”. Królem lingwistycznych eksperymentów jest Wojciech Michałowicz komentujący mecze koszykówki w Canal Plus. Pewnego razu wymy- a2050-51.qxd 2008-05-09 18:30 Page 3 KIEDY EMOCJE BIORĄ GÓRĘ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Lapsusy stulecia Jest! Niemka traci głowę! – Jarosław Idzi o pojedynku szpadzistek. Mam nadzieję, że po zamrożeniu piłkarz nadal będzie nadawał się do gry – Andrzej Szeląg. Piłka ugrzęzła gdzieś tam w ciałach warszawskich zawodników – Andrzej Janisz. Wszystko w rękach konia – Jan Ciszewski. Sytuacja zmieniła się diametralnie o 360 stopni – Jacek Żemantowski. Trzy minuty, czyli zatem około stu sekund – Jacek Laskowski. Veron złapał się za włosy, a właściwie to nie miał się za co złapać, bo jest łysy – Jacek Banasikowski. Wtedy Tomasz Augustyniak pociągnął ze swojej połówki – Krzysztof Piskuła. Bayern ma świetną penetrację poprzeczką – Andrzej Strejlau. Zawodnik ten zaczął spadać w sposób balistyczny – Włodzimierz Szaranowicz. ślił, że dwaj zawodnicy o nazwisku Wallace tworzą w drużynie Detroit Pistons... „ścianę asów”. O co chodziło? „Wall” to ściana, a „ace” to as. Najwyraźniej nawet w poszukiwaniu ukrytych znaczeń można się zagalopować. O odmienianiu i wymawianiu nazwisk zagranicznych sportowców przez sprawozdawców można napisać osobny rozdział. „Oto strzał Luisa Figi” albo „uderzenie Roberta Badżi” (Roberto Baggio) – mawiał Zydorowicz. „Świetne podanie do Sziry” – ekscytował się Szpakowski (chodziło o Alana Shearera). „Puziol to jest Katalończyk” – wtórował mu Jacek Gmoch, mając na myśli Carlosa Puyola. Wszystkich przebił Przemysław Babiarz: „Filipińczyk Mendoza ma takie nietypowe, łacińskie nazwisko”. – Z nazwiskami różnie bywa. Sam, relacjonując mecz z Anglią na Wembley, przedstawiłem się jako Dariusz Ciszewski – opowiada Szpakowski. – Potem tłumaczyłem, iż Wembley robi takie wrażenie, że człowiek zapomina, jak się nazywa. Kiedyś na stacji benzynowej pod Poznaniem zaczepił mnie nieznajomy, który gratulował: „Panie Darku, wspaniale pan to zrobił”. „Co zrobiłem?”. „No, tak pan hołd oddał Jankowi Ciszewskiemu, tak pan to zgrabnie połączył: Dariusz Ciszewski”. „Ale to było przejęzyczenie”. „Dobra, dobra, niech pan nie żartuje! Bardzo mi się to podobało!”. Założę się, że wielu kibiców nieraz myślało o zastąpieniu nieśmiertelnego „Szpaka” w telewizyjnej relacji. No Bracia bliźniacy Frank i Ronald de Boerowie, z których większość gra w Barcelonie – Dariusz Szpakowski. Liście zaglądają kolarzom w oczy – Włodzimierz Rezner. Nie mam obrazu na monitorze, nie wiem, czy mój głos dociera do państwa, i na dodatek mam przed nosem brudną szybę – Andrzej Zydorowicz. Wyprzedził Dariusza Śledzia i całą śmietankę polskich żużlowców – Maciej Henszel. Francuz ratuje resztki twarzy – Andrzej Person. Wczoraj Adam (Małysz) miał błyski w oczach, gdy bił Ahonena – Włodzimierz Szaranowicz. Ellis, gdy grał w Denver, znakomicie czuł się w trumnie – Wojciech Michałowicz. Jay-Jay Okocha i jego rodak Okechukwu przyjmą obywatelstwo tureckie, ale to za chwilę, bo oto rzut wolny – Jacek Jońca. Woooow!!! To bardzo było bolesne! Trafiła piłka w Śensiniego. Ups!!! Uuuuuu! Wybity palec. Bolesna kontuzja. Sam to przeżyłem i przyznam się, że mało nie straciłem przytomności z bólu. Odruchowo sam nastawiłem palec, ale... – Jacek Banasikowski. Mendieta kiedyś uprawiał królową sportu, ale porzucił ją dla piłki nożnej – Andrzej Zydorowicz. To jest nasze szczęście ta nasza Renta. Znowu ją wycałujemy. Może wreszcie rozprawiczy nasz worek z medalami – Grzegorz Skrzecz. Tygrys na rozbiegu, jastrząb w powietrzu – co składa się na polskiego orła – Krzysztof Miklas. Jeśli Tyson podniesie się po tym ciosie, to będzie największy cud od zmartwychwstania Łazarza – Andrzej Kostyra. Skoczyli do siebie jak koguty w walce tych dwóch ssaków – Marek Rudziński. Nikt nie siedzi, nikt nie stoi – wszyscy stoją – Andrzej Zydorowicz. jasne, każdy z nas zrobiłby to lepiej, i to bez żadnego przygotowania. Z takim wyzwaniem chciałby zmierzyć się raper Pan Duże Pe, mistrz polskiego freestyle’u. Z komentatorami ma wiele wspólnego – często deklamuje na żywo, układając utwory na poczekaniu. I przyznaje, że jest to robota podobna do tej wykonywanej przez sapera. Ja układam do rymu, a oni muszą prowadzić narrację. Pomyłki bywają jednak bolesne – uśmiecha się Duże Pe. – Mam nadzieję, że kiedyś odkryję w sobie talent na miarę Szpakowskiego czy Szaranowicza. Na sprawozdawców psioczą nie tylko kibice, ale i sportowcy wytykający komentatorom wszystkie możliwe wady, począwszy od kiepskiej fryzury, na braku fachowości skończywszy. Gdy jednak sami próbują swoich sił przed mikrofonem, okazuje się, że to zadanie trudniejsze od wygrania meczu na Wembley. – Jezu! Do dziś łapię się za głowę, kiedy słyszę jeden ze swoich najsłynniejszych baboli – uśmiecha się Jan Tomaszewski, przed laty słynny polski bramkarz, obecnie telewizyjny ekspert. – Komentowałem mecz rozgrywany Manualne nogi 51 na bardzo źle przygotowanym boisku. No i palnąłem, że to nie siatkówka, a nogi nie mają zdolności manualnych. Dzięki temu kwiatkowi zagościłem we wszystkich mediach w Polsce. Dariusz Michalczewski z sentymentem wspomina przysłowie, które przekręcił w relacji z gali bokserskiej. – Coś mi się pokiełbasiło i z powagą stwierdziłem, że „celnych ciosów jest tyle, co koń napłakał”. Do dziś nie wiem, co ja wtedy z tym koniem – rechocze „Tygrys”. W takiej sytuacji, jak stwierdził Andrzej Janisz, najlepsza byłaby... „cisza kabla”. Tyle że w ciszy meczów się nie ogląda. Jak mówi Jan Tomaszewski, dobry komentator porywa tłumy. Wspomina przy okazji Jana Ciszewskiego, zwanego „profesorem” (a także „mistrzem lapsusów”). – Mylił się, jak każdy, ale miał charyzmę. Głosem potrafił umarłego obudzić – podkreśla Tomaszewski. Głos Szpakowskiego też dźwięczy nam w uszach jeszcze następnego dnia po meczu. Kochamy go. Na różne sposoby, często nieświadomi symbiozy, w jakiej żyjemy z nim od lat. Mój wujek od zawsze na Darka psioczył, ale gdy spotkanie polskiej reprezentacji komentował ktoś inny, nawet zwycięstwo nie smakowało tak samo. Czegoś brakowało. Może Dariuszowego budowania napięcia, może tej jego niepowtarzalnej egzaltacji, może informacji, ilu widzów siedzi na trybunach? A może właśnie tego elementu bajeczno-komicznego: „Norwegowie w czerwonych koszulkach i białych spodenkach, Polacy – w strojach odwrotnie pokolorowanych”. Brawo, panie Darku. Czekamy na więcej! MARCIN ZASADA (Skróty pochodzą od redakcji „Angory”) R E K L A M A a2052-53.qxd 2008-05-09 17:34 Page 2 52 NIEBEZPIECZNE ZABAWY ANGORA nr 20 (18.V.2008) Sekretne wojny pogodowe Wspomniana przez Sniegiriewa SURA została zainstalowana w 1981 roku, w trudno dostępnym miejscu, położonym około 150 km od Niżnego Nowgorodu. Dzisiaj jest to zestaw zardzewiałych i zniszczonych, ale wciąż jeszcze działających anten, które ulokowano na dziewięciu hektarach. Wszystkie mają po 20 m wysokości. Wśród nich umieszczono wielką tubę, skąd wydobywa się promieniowanie radiowe. Bada się tutaj zjawiska akustyczne oraz „krystaliczne obłoki”. Rosyjska telewizja podała, że bombowiec Tu-16 eksperymentalnie wleciał w taki „obłok” i miał potem problemy z lądowaniem, gdyż zepsuła się elektronika na pokładzie. Właścicielem instalacji jest Naukowo-Badawczy Instytut Radiofizyczny. Nr 5. Cena 6,95 zł Czy można rozprawić się z przeciwnikiem za pomocą sztucznie wywołanego huraganu, burzy, powodzi lub innego kataklizmu? Czy naukowcy z różnych stron świata bawią się klimatem w niezupełnie pokojowych celach? A może takie opowieści to kolejna teoria spiskowa, którą tylko między bajki włożyć? Wiele niepokojących zjawisk dowodzi jednak, że światowe wojny klimatyczne już się rozpoczęły. Anomalie pogodowe, które mają miejsce w ostatnich latach, łączone są zwykle z „globalnym ociepleniem”. Ale skąd wzięło się to ocieplenie? Jakie naprawdę są jego przyczyny? Jak wytłumaczyć nietypowe, ciepłe zimy w Europie, mrozy na Bliskim Wschodzie, długotrwałe susze w Afryce, huragany i trzęsienia ziemi w miejscach, w których nigdy wcześniej ich nie notowano? Niektórzy mówią, że „pogoda oszalała”, inni twierdzą, że przyczyną pogodowych kataklizmów mogą być eksperymenty z bronią geofizyczną, prowadzone przez Rosję i Stany Zjednoczone. We wrześniu 2005 roku amerykański meteorolog Scott Stevens z Pocatello w stanie Idaho, pracujący dla telewizyjnego programu NBC, oskarżył japońską mafię Yakuza o wywołanie huraganu „Katrina”, który zniszczył Nowy Orlean i okolice. Stwierdził, iż mogła to być zemsta Japończyków za Hiroszimę. Specjalista od pogody podejrzewa, że w końcówce lat 90. ubiegłego wieku bankrutujące KGB sprzedało im jeden z wielkich elektromagnetycznych generatorów, wyprodukowanych w Związku Radzieckim w latach 70. Jego zdaniem, emitujący potężną falę dźwiękową generator był zdolny spowodować ogromny huragan. Meteorolog stwierdził też, że administracja Busha posiada broń, która mogła powstrzymać „Katrinę”, ale jej nie użyła. Tę sensacyjną wypowiedź transmitowały prawie wszystkie amerykańskie media. Jednak ostatecznie uznano Stevensa za niepoczytalnego, później zaś podziękowano mu za pracę w telewizji. Anteną w niebo Instalacja EISCAT w Finlandii. Takie anteny mogą wywoływać anomalie pogodowe Fot. DPA/Forum Od najdawniejszych czasów ludzie mieli kłopot z kaprysami pogody. W starożytności uważano, że za jej wahania odpowiedzialni są groźni bogowie. Składano więc ofiary z ludzi i zwierząt, by wpłynąć na ich pozytywne decyzje. W czasach chrześcijańskich uznano, że na to, czy pada deszcz, czy też świeci słońce, ma wpływ Opatrzność oraz niektórzy święci. Odpędzano burze, bijąc w dzwony kościelne albo stawiając w oknie zapaloną gromnicę. Wraz z postępem cywilizacji do kwestii pogody zaczęto podchodzić coraz bardziej naukowo. W XIX wieku próbowano rozpędzić chmury, strzelając do nich z armaty. Natomiast w XX wieku za manipulowanie pogodą zabrali się uczeni i wojsko. Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w byłym Związku Radzieckim od kilkudziesięciu lat pracowano nad bronią geofizyczną. Przez cały okres „zimnej wojny” utrzymywano ten fakt w tajemnicy, jednak po rozpadzie sowieckiego imperium różne sekrety zaczęły wyciekać do opinii publicznej. Rosyjska „Prawda” z 30 września 2005 roku przypomniała wypowiedź kontrowersyjnego rosyjskiego polityka Władymira Żyrinowskiego, który w jednym z wywiadów stwierdził: nasi naukowcy mogą troszeczkę zmienić pole grawitacyjne Ziemi i wywołać powodzie w całych USA. Nikt się wtedy nie przestraszył, ale po zniszczeniach huraganu „Katrina” zaczęto podejrzewać, że plotki na temat rosyjskiej broni pogodowej mogą być prawdziwe. Jednak Rosjanie odbili piłeczkę i stwierdzili, że przecież armia amerykańska od dawna zajmuje się projektem zwanym HAARP. Siergiej Sniegiriew, dyrektor rosyjskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Radiofizycznego, wymienił trzy obiekty na świecie, w których testuje się możliwości wywoływania zmian pogodowych na wielką skalę. Jeden znajduje się na Alasce, drugi w Tromso w Norwegii, trzeci zaś – SURA – jest w Rosji. W tej wyliczance pominął tzw. OKO MOSKWY, tajemniczą instalację radarową, do dziś stojącą w pobliżu elektrowni w Czarnobylu na Ukrainie. Niektórzy podejrzewają, iż niegdyś była to najważniejsza część radzieckiej tarczy antyrakietowej. W Związku Radzieckim takich obiektów było zresztą więcej. Rosjanie wolą jednak dzisiaj kierować uwagę opinii światowej w stronę tego, co dzieje się w USA. Meteorolog Walery Stasenko w wywiadzie dla „Niezawisimoj Gaziety” stwierdził, że amerykański HAARP to bardzo poważna sprawa oraz że zmiany w jonosferze i magnetosferze Ziemi mają wpływ na jej klimat. W 2002 roku rosyjscy deputowani wystosowali apel do prezydenta Putina, aby międzynarodowa komisja zbadała, jakie eksperymenty prowadzą Amerykanie na Alasce i jaki mają one wpływ na pogodę i zdrowie ludzi. HAARP to skrót nazwy: „Projekt Aktywnego Badania Zorzy za pomocą Wysokich Częstotliwości”. Obiekt składa się ze 180 metalowych anten wycelowanych prosto w niebo. Stoją one na sporym obszarze tundry, około 400 km od miasta Anchorage, i razem tworzą wielki nadajnik emitujący fale ultrakrótkie, który „podgrzewa” lub „wypala” fragment jonosfery. Jest on kilkadziesiąt tysięcy razy silniejszy od największych istniejących obecnie nadajników radiowych. Ma też zdolność skupiania sygnału emisji w jednym punkcie. Sąsiedztwo bazy jest patrolowane przez żołnierzy amerykańskiej marynarki wojennej. Żaden samolot, ani cywilny, ani wojskowy, nie ma wstępu w przestrzeń powietrzną nad nim. Po atakach terrorystycznych we wrześniu 2001 roku zainstalowano wokół bazy system obronny „Patriot”. System jest oparty na wynalazku amerykańskiego fizyka z Uniwersytetu Columbia, Bernarda J. Eastlunda, który opatentował go w 1987 roku jako narzędzie dla przeprowadzania zmian w ziemskiej atmosferze, jonosferze i i/lub magnetosferze. Eastlund pracował dla Atlantic Richfield Company, posiadającej duże złoża gazu ziemnego na Alasce. Ostatecznie jednak patent naukowca został wykupiony przez korporację Raytheon, działającą w branży zbroje- a2052-53.qxd 2008-05-09 17:34 Page 3 Od kilku lat efekt prac polskich naukowców – wynalazek ADR-4, wzbudza na świecie wielkie zainteresowanie badaczy. W wielu przypadłościach dysk ten przynosi poprawę zdrowia jaką uzyskuje się tylko za pomocą leków! Badania w polskich i zagranicznych placówkach naukowych potwierdziły skuteczność dysku, co przyczyniło się do przyznania dyskowi ADR-4 wielu prestiżowych nagród. W Polsce temat jest stosunkowo mało znany, choć ADR-4 używa już ponad kilkadziesiąt tysięcy osób. Polacy byli pierwsi ADR-4 to dysk ze specjalnie wypalanej ceramiki, w której porach uwięziona jest woda. Niezwykłość ceramiki ADR polega na tym, że pochłania ona pola elektryczne. Polscy naukowcy jako pierwsi na świecie opracowali i opatentowali tę technologię! W dysk wbudowane są elementy magnetyczne oraz inne emitory pola. Zarówno ceramika, jak i inne elementy dysku emitują pola, które sprawiają, że postawiona na ADR-4 woda zmienia swoje właściwości fizyczne, np.: zmienia się jej struktura, spada napięcie powierzchniowe. Jak się okazuje, tak zmieniona woda ma bardzo duże znaczenie dla zdrowia. ADR-4 posiada europejski certyfikat CE jako urządzenie medyczne. Wyniki badań zawartości aluminium (metal toksyczny) u pacjentów uzyskane za pomocą analizy włosów. A – na początku badania B – po miesiącu stosowania ADR-4 Choć w domu trudno zbadać zmiany w wodzie, jakie wprowadza dysk, ale wiele osób pijąc wodę zmienioną przez ADR-4 wyczuwa zmianę w jej smaku i dotyku (jest delikatniejsza, bardziej jedwabista). Jednakże najważniejsze jest to, że w wielu przypadłościach następuje wyraźna poprawa parametrów zdrowotnych. Czasem uzyskiwany efekt porównywalny jest do tego, jaki daje zażycie leków! Dotyczy to zwłaszcza osób z kłopotami krążeniowymi – znacząco poprawia się ukrwienie. Najbardziej zauważają to osoby z marznącymi dłońmi i stopami. Jednak poprawa krążenia jest istotna przy profilaktyce zawałów oraz w zapobieganiu powikłaniom niektórych chorób. Dlatego ADR-4 polecany jest dla cukrzyków – profilaktyka zaćmy, stopy cukrzycowej. Poza tym wielu cukrzyków zauważa zaskakujące dla nich uregulowanie się poziomu cukru we krwi. Stosowanie ADR-4 jest szczególnie polecane przy chorobach i dysfunkcjach nerek – znacząco poprawia ich pracę. Woda z ADR-4 usprawnia oczyszczanie organizmu, także z metali ciężkich. Dlatego też profilaktycznie powinny używać go osoby mieszkające na terenach uprzemysłowionych. Podnosi także odporność i wydolność organizmu, co ważne jest zarówno osobom starszym jak i sportowcom. Co ciekawe, podczas prac nad ADR-4 powstał też inny wynalazek, ADR Protect. Także i on, po kilku latach badań i testów uplasował się na czołowym miejscu w świecie w kategorii produktów dla zdrowia i również posiada europejski certyfikat urządzenia medycznego. ADR Protect (z ang. „ochraniać”) chroni nasz organizm przed skutkami wpływu pól elektromagnetycznych poprzez podnoszenie naszej odporności. Jest małym krążkiem, który oddziaływuje na nasz autonomiczny układ nerwowy – szybko przywraca mu harmonię zaburzoną wpływami pól elektromagnetycznych wytwarzanych przez telefony komórkowe, komputery lub inne urządzenia elektryczne. ADR Protect, aby działał, musi dotykać ciała. Najprościej nakleić go w miejscu, które dotykamy, używając danego urządzenia – z tyłu telefonu, na myszce komputera. Jednak osoby pracujące ciągle w środowisku skażonym elektromagnetyzmem, które zwykle trapione są A B Typowa poprawa ukrwienia rąk u osób z zaburzonym krążeniem. Badanie wykonano za pomocą kamery termograficznej – kolory oznaczają różne temperatury. Im jaśniejszy kolor, tym wyższa temperatura, a więc i poprawa ukrwienia. A – pierwsze badanie B – u tej samej osoby po tygodniu stosowania ADR-4. przez zaburzenia snu, drażliwość, rozkojarzenie, chroniczne zmęczenie itp., powinny dotykać go ciągle – wtedy najlepiej podkleić go pod zegarek. Takie zastosowanie ADR Protect polecane jest też dla osób z kłopotami krążeniowymi, zaburzeniami snu lub z obniżoną odpornością. Dysk ADR-4 służy do zmiany struktury wody. Należy postawić na nim na ok. 4 min naczynie z wodą lub pokarmem (praktycznie wszystko, co jemy i pijemy zawiera przynajmniej 40% wody). Spożywamy i... to wszystko. Z ADR-4 może korzystać cała rodzina. Nie potrzebuje zasilania czy baterii. Jego żywotność to kilka lat. Koszt ADR-4 to ok. 180 zł. ADR Protect zaś powinien dotykać ciała lub być najdalej 0,3 cm od niego. Zwykle wystarcza na ok. 2 lata, a jego cena to ok. 30 zł. Obecnie grupa polskich naukowców z placówek naukowych Gdańska i Poznania pracuje nad kolejnym urządzeniem z rodziny ADR, które ma znaleźć zastosowanie zarówno w szpitalach, jak i domach. Wszystko wskazuje na to, że i tym razem, przy użyciu skromnych środków, jako pierwsi stworzą urządzenie, jakiego nie udało się zbudować w obficie dotowanych laboratoriach świata. Jednakże z uwagi na nowatorskość zastosowanej technologii badania objęte są tajemnicą. Wynalazek powinien ujrzeć światło dzienne w tym roku, o czym czytelników z pewnością poinformujemy. W Polsce, pomimo permanentnych braków środków na promocję wynalazczości, już dziesiątki tysięcy ludzi korzystają z dobrodziejstw, jakie daje im stosowanie ADR-4 i ADR Protect. Zainteresowani informacją o ADR-ach mogą dowiedzieć się więcej, odwiedzając np.: stronę www.vivien.pl lub zamawiając bezpłatny folder. Zamówić go można telefonicznie: (022) 397-77-02, 03, 04, pon.–pt. w godz. 9.00 – 16.00, lub wysyłając kartę pocztową na adres Vivien ul. Górczewska 228 b / u 7, 01-460 Warszawa. Radosław Araszkiewicz R E K L A M A niowej i elektronicznej. Raytheon od lat skupuje rozmaite patenty, które mogą mieć zastosowanie militarne. Projekt HAARP jest finansowany przez amerykańską marynarkę wojenną i siły powietrzne. Współpracuje z nim kilka mniejszych ośrodków w USA oraz obserwatorium kosmiczne Arecibo w Portoryko. Czasopisma naukowe podają, że pracuje się tam także nad badaniem jonosfery przy użyciu fal wysokiej częstotliwości. Rezultaty tej pracy mają być fantastyczne. W 2005 roku czasopismo „Nature” ujawniło, że 10 marca 2004 roku naukowcy z HAARP w ramach eksperymentu wytworzyli sztuczną zorzę polarną, wysyłając co siedem i pół sekundy impulsy radiowe w kierunku jonosfery. Oprócz tego HAARP potrafi zagłuszać pracę radarów, nawiązywać łączność z łodziami podwodnymi, a nawet wykrywać ukryte pod ziemią bazy wroga. Częstotliwość radiowa emitowana przez HAARP może podobno niszczyć urządzenia elektroniczne oraz satelity kosmiczne. Ma również wpływ na żywe organizmy oraz na pogodę. Szeptane rewelacje Istnieje mnóstwo hipotez na temat związków HAARP z anomaliami pogody występującymi w ostatnich latach. Ekolodzy podejrzewają, że system może sterować pogodą poprzez podgrzewanie ziemskiej jonosfery. Nieoficjalnie łączą też działanie HAARP z wywoływa- niem takich kataklizmów, jak huragan „Katrina”, powódź w Korei Północnej czy katastrofalna „powódź tysiąclecia” w Polsce w 1997 roku. Niektórzy posądzają HAARP o spowodowanie słynnej przerwy w dostawie prądu w Nowym Jorku. Zwolennicy teorii spiskowych rozpuszczają pogłoski, że instalacja ta może sterować ludzkimi myślami, a nawet wywoływać różne tajemnicze choroby. Dan Eden, amerykański dziennikarz zajmujący się tematyką broni geofizycznych, twierdzi, że spotkał się z byłymi pracownikami HAARP na Alasce, którzy opowiadali mu bardzo niepokojące historie, między innymi na temat negatywnego wpływu tej instalacji na zdrowie Eskimosów. W 1999 roku dotarły doń informacje z Serbii, bombardowanej wówczas przez siły lotnicze USA. Podobno przed każdym atakiem niebo zasnuwały ciemne chmury, które zjawiały się jakby znikąd. Zdaniem Edena, „dziwna” pogoda była również podczas amerykańskiej inwazji na Irak w 2004 roku. Przed niebezpieczeństwem czyhającym ze strony amerykańskiej broni pogodowej ostrzega też Jerry E. Smith, autor przetłumaczonej na polski książki pt. „HAARP – broń ostateczna”. Uważa on, że oprócz wywoływania kataklizmów pogodowych system ten mógłby niszczyć satelity umieszczone na orbicie oraz międzykontynentalne pociski balistyczne, a także oddziaływać zabójczym promieniowaniem na wybrany obszar. Od kilku lat także w Europie instaluje się konstrukcje przypominające HAARP. W Szwecji i Norwegii pracuje system EISCAT, na granicy Niemiec i Holandii powstaje LOFAR, są także wspomniane instalacje w Rosji. Oczywiście, wszystkie te systemy mogą wylegitymować się wiarygodnym programem badań naukowych, dotyczących głównie kosmosu. Martwa konwencja ONZ Zdaje się, iż naukowcy zapomnieli, że nie jest dobrze, gdy „grzebie się” przy pogodzie i że zabawy z bronią geofizyczną mogą zniszczyć ziemski ekosystem. W latach 70. ubiegłego wieku angielski ekolog James Lovelock wysunął hipotezę, że cała ziemia jest jednym żywym organizmem. Była to tzw. teoria Gai. Zakładała ona, iż jednym z najważniejszych potwierdzających ją dowodów jest stabilność ziemskiego klimatu. Ziemia ma podobno zdolność samoregulacji i może ewentualnie „poprawić” skutki naturalnych kataklizmów. Nie wiadomo jednak, czy poradzi sobie również ze sztucznie wywołanymi katastrofami pogodowymi lub klimatycznymi. A przecież tajne technologie z instytutów naukowych wyciekają na zewnątrz. W 2001 roku amerykańska firma Dyn-O-Mat zaprezentowała wynalazek do zatrzymywania deszczu. Jest to substancja, która rozpylona nad chmurą zmieni ją w żel, który później spadnie na ziemię i ulegnie biodegradacji. W kwietniu 2004 roku w Armenii przeprowadzono natomiast odwrotne doświadczenia pogodowe, polegające na sztucznym wywołaniu opadów. Akademik Michaił Szahramanian twierdzi, że w wyniku tego eksperymentu nad Erewaniem powstała chmura, z której spadło około 25 mm deszczu. Speców od wojen pogodowych nie obchodzi także fakt, iż powyższe zabawy nie są do końca legalne. Zabrania ich bowiem konwencja ONZ, która weszła w życie w 1978 roku. Zakazuje ona stosowania technik modyfikacji środowiska w militarnych lub innych wrogich celach oraz wszelkiej sztucznej manipulacji pogodą i klimatem. Konwencja głosi, iż nie wolno zmieniać położenia rzek i jezior, wywoływać trzęsień ziemi, tworzyć trwałych pól elektromagnetycznych i akustycznych w oceanach i morzach oraz zakłócać wymiany energii między słońcem, atmosferą i ziemią. Jak sprawdzić, czy cała ta lista zakazów jest przestrzegana? Jeśli ktokolwiek zarzuci coś amerykańskim lub rosyjskim uczonym „bawiącym się” jonosferą i magnetosferą, odpowiedzą oni, że ich eksperymenty są całkowicie pokojowe i bezpieczne. Tylko pogoda zrobiła się ostatnio jakaś taka dziwna... ALICJA ŁUKAWSKA a2054-55.qxd 2008-05-09 19:53 Page 2 54 ZA DWADZIEŚCIA PARĘ LAT... ANGORA nr 20 (18.V.2008) Krótka historia przyszłości Fragmenty Przed rokiem 2030 większość mediów papierowych, szczególnie zaś prasa codzienna, zmieni się w media wirtualne. Będą one świadczyły usługi różnym społecznościom – coraz bardziej natychmiastowe, coraz mocniej oparte na współpracy, wyspecjalizowane, wzorowane na amerykańskim Myspace, koreańskim OhMyNews czy francuskim Agoravox. Pod kontrolą zawodowych dziennikarzy obywatele nadadzą informacji czy rozrywce zupełnie inną perspektywę: bardziej subiektywną, pełną pasji, niedyskretną; zajmą się również tematami mało znanymi albo zaniedbanymi. Niektórzy spośród tych dziennikarzy-obywateli staną się bardzo sławni, a ich dochody będą się wahały zależnie od popularności, jaką zdobędzie ich twórczość (już teraz niektórzy blogerzy zarabiają ponad trzy tysiące dolarów miesięcznie). Będziemy świadkami ultrapersonalizacji takich stron internetowych, które będą zawierały kombinację tekstów, plików audio i wideo, wybranych w zależności od potrzeb i zainteresowań każdego człowieka. Rozróżnienie na prasę, radio, telewizję i nowe media będzie miało coraz mniejszy sens. Aby utrzymać się przy życiu, istniejące media będą musiały zaakceptować to nieuchronne dążenie ku mediom darmowym, opartym na uczestnictwie użytkowników i skrajnie spersonalizowanym. Książki staną się dostępne również na tanich, cienkich jak papier ekranach, e-paper i e-ink. Te nowe przedmioty nomadyczne, w formie rulonu, wreszcie nadadzą elektronicznej książce postać handlową. Nie zastąpią one tradycyjnych książek, ale będą miały zastosowanie w przypadku dzieł ulotnych, nieustannie aktualizowanych, napisanych specjalnie dla tych nowych nośników. Przed 2030 rokiem powstaną nowe dzieła sztuki, które będą kombinacją wszelkiego rodzaju nośników i sposobów rozpowszechniania: nie będzie można rozróżnić, co jest malarstwem, rzeźbą, filmem czy literaturą. Książki opowiedzą historie ilustrowane trójwymiarowymi obrazami. Rzeźby zatańczą wraz z widzami w rytm nowej muzyki. Gry w coraz większym stopniu zaczną być używane do tworzenia, wyobrażania sobie, informowania, nauczania, nadzorowania, a także poprawiania samooceny i wzmacniania więzi z grupą. Stare i nowe filmy będzie można oglądać w trzech wymiarach, uzupełnione o symulatory sensoryczne i wirtualne zapachy. Możliwa stanie się również konwersacja na odległość z trójwymiarowym rozmówcą albo wyświetlanie trójwymiarowych koncertów, przedstawień teatralnych i sportowych, odczytów i wykładów. Od dawna zapowiadane domowe roboty rozpowszechnią się w życiu codziennym. Również one będą na stałe podłączone do szybkiej sieci, stając się nomadycznie wszechobecne. Będą wykonywały prace domowe, pomagały osobom chorym lub starszym, pracownikom i ochronie. W szczególności zaś staną się „nadzorcami”. Na przykład w Korei zaplanowano, że od roku 2015 każdy dom będzie wyposażony w takie roboty, służące jako pomoc domowa. Również przed rokiem 2030 wszystkie uprzemysłowione wcześniej usługi będzie charakteryzowała nomadyczna wszechobecność: opakowania produktów spożywczych, odzież, środki transportu, sprzęty domowe będą przekazywały dane. Materiały, silniki, maszyny, ciecze, mosty, budynki, zapory będą zawierały czujniki, pozwalające je nadzorować stale i na odległość. Wyroby, maszyny i osoby zostaną zatem wyposażone w identyfikatory, które będzie można odczytywać drogą radiową, co pozwoli przedsiębiorstwom na polepszenie jakości wyrobów, wydajności fabryk i sieci dystrybucji. Konsumenci będą mogli się dowiedzieć wszystkiego na temat pochodzenia i drogi przebytej przez wyroby, od surowca po datę ważności; zostaną poinformowani, kiedy tylko telefon komórkowy dziecka przekroczy próg szkoły; będą mogli na odległość otworzyć drzwi domu, włączyć urządzenia, kupić artykuły spożywcze, których brak wykryje zamrażarka. Pojazdy najnowszej generacji będą wykrywały popełnione błędy i będą się zmieniać wraz z nabytym doświadczeniem. Każdy zostanie studentem odległego uniwersytetu, nieruchomym widzem jakiegoś muzeum, chorym leczonym w szpitalu położonym na innym kontynencie. Ponieważ wszyscy zostaną połączeni zarówno w przestrzeni, jak i w czasie, nomadyczna wszechobecność zamieni się około roku 2030 w h i p e r n a d z ó r, który będzie – jak to zobaczymy – cechą charakterystyczną następnej postaci Ładu Rynkowego. Świat się starzeje Na całym świecie wzrost gospodarczy będzie sprzyjał wydłużaniu się życia. Będziemy świadkami – już jesteśmy – spadku liczby urodzeń i zwiększania się średniej długości życia, w różnych krajach w rozma- których regionach Środkowego Wschodu dziś jeszcze osiąga siedmioro dzieci na jedną kobietę). W 2025 roku więcej niż dziesięć milionów Amerykanów będzie miało ponad osiemdziesiąt pięć lat; w 1900 roku 4 procent z nich miało ponad sześćdziesiąt pięć lat, a w roku 2025 będzie to 33 procent. W Japonii wiek ten osiągnie 45 procent obywateli, a w Chinach – 22 procent mieszkańców. We Francji będzie ich 33 procent, a liczba osób powyżej osiemdziesiątego piątego roku życia podwoi się w ciągu najbliższych dziesięciu lat. W niektórych krajach społeczeństwo zestarzeje się tak bardzo, że zmaleje wielkość populacji: w 2025 roku liczba ludności Japonii może zmniejszyć się o dwadzieścia milionów mieszkańców, Rosji – o piętna- Agencja interaktywna Artegence już ogłasza zbliżającą się śmierć prasy itym stopniu. Stąd bierze się powszechne starzenie się populacji. Jeśli obecne tendencje się potwierdzą, to średnia długość życia w krajach rozwiniętych przekroczy dziewięćdziesiąt lat w roku 2025, a następnie zbliży się do stu lat. Zresztą wraz z upowszechnianiem się wolności, zwłaszcza kobiet, wskaźnik urodzeń spadnie tak bardzo, że w wielu krajach liczba mieszkańców będzie się zmniejszać. Na przykład w Korei wskaźnik urodzeń obniżył się z 5,1 w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku do 1,5 w roku 2000; wskaźnik ten spadnie nawet w krajach muzułmańskich, gdzie wciąż jest najwyższy (w nie- ście milionów, Niemiec – o dziesięć milionów. Do roku 2030 grupa aktywna zawodowo zmniejszy się w Europie o trzydzieści milionów osób. Kobiety będą miały pod opieką mniej dzieci, więc łatwiej unikną męskiej dominacji i znajdą sobie lepsze miejsce w społeczeństwie. Pozwoli to przede wszystkim na ewolucję islamu, tak jak – z tych samych przyczyn – ewoluowały inne religie monoteistyczne. Osoby starsze znajdą się w politycznej większości; będą kładły szczególny nacisk na chwilę obecną, na stabilne ceny i przeniesienie obciążeń finansowych na następne pokolenia; będą konsumentami specyficznych wyrobów (kosmetyków, a2054-55.qxd 2008-05-09 19:53 Page 3 ANGORA nr 20 (18.V.2008) środków dietetycznych) i dostosowanych do ich potrzeb usług (szpitali, domów z opieką medyczną, domów starców). Nastąpi wzmożone zapotrzebowanie na leki i opiekę szpitalną, co w skali globalnej doprowadzi do masowego wzrostu wydatków na ochronę zdrowia – a więc do wzrostu cen ubezpieczeń. Finansowanie emerytur będzie coraz większym ciężarem dla osób aktywnych zawodowo. Dziś w Europie każda z nich opłaca już jedną czwartą czyjejś emerytury, a w roku 2050 będzie opłacała ponad połowę. Aby utrzymać obecny stosunek pracowników do emerytów, należałoby albo podwyższyć podatki, albo doprowadzić do wzrostu liczby urodzeń, albo zwiększyć imigrację. W krajach, które odrzucą obcokrajowców, liczba mieszkańców gwałtownie spadnie, natomiast w tych, które ich zaakceptują, społeczeństwo ulegnie przemianom. W Unii Europejskiej osoby pochodzące z Afryki oraz ich potomkowie mogą stanowić w 2025 roku aż 20 procent populacji. W tym samym czasie 45 procent mieszkańców Brukseli będą stanowili potomkowie imigrantów, pochodzących z ziem islamu oraz z Afryki. Taka ewolucja pociągnie za sobą potężne ruchy ludności; Stany Zjednoczone będą niewątpliwie najlepiej przygotowane do stawienia im czoła lub zaakceptowania ich. Przede wszystkim jednak przemiany te pociągną za sobą niesłychany rozwój miast. (...) Jedyny prawdziwy deficyt: brak czasu Produkcja dóbr przeznaczonych do obrotu handlowego będzie zabierała coraz mniej czasu, coraz mniej czasu będziemy również spędzać na pracy, gotowaniu, sprzątaniu, jedzeniu. Natomiast wyroby wypuszczone na rynek będą coraz bardziej czasochłonne. Najpierw, ze względu na rozrastanie się miast, zwiększy się ilość czasu przeznaczonego na transport. Stanie się on czymś w rodzaju czasu-niewolnika, bo będzie go można wykorzystywać na konsumpcję i pracę. Podczas transportu będziemy zresztą coraz częściej komunikować się, przyswajać sobie informacje, oglądać filmy, grać, uczestniczyć w przedstawieniach. W czasie pracy również będzie można słuchać muzyki, nagranej książki albo spektaklu na żywo. Muzyka coraz częściej będzie pocieszycielką w smutku, żałobie, samotności, rozpaczy. Wielu ludzi zda sobie sprawę z tego, że nigdy nie starczy im czasu, by wszystko przeczytać, usłyszeć, zwiedzić, wszystkiego się nauczyć. Ponieważ ilość dostępnej wiedzy już dziś podwaja się co dwa lata, a w 2030 roku będzie się podwajać co siedemdziesiąt dwa dni, ilość czasu niezbędna, by pozostawać na bieżąco, uczyć się, stawać się i trwale być „zatrudnialnym”, będzie się zwiększać w tych samych proporcjach. Podobnie będzie z czasem potrzebnym na leczenie i utrzymanie się. Natomiast czas przeznaczony na sen i seks nie ulegnie zmianie. By pokonać tę przeszkodę, która ogranicza konsumpcję, Ład Rynkowy pierwotnie zachęcał do materialnego gromadzenia przedmiotów pożerających czas – książek, płyt, filmów. Dziś zachęca, by gromadzić je wirtualnie: nieograniczone, iluzoryczne stosy, bez najmniejszego związku z możliwością ich użycia. Tak jakby to gromadzenie pozwalało się łudzić, że nie można umrzeć, zanim nie przeczyta się wszystkich tych książek, nie usłyszy wszystkich melodii, zanim nie przeżyje się całego nagromadzonego czasu. Na próżno. Zresztą w przyszłości dzieła sztuki coraz częściej krążyć będą wokół tematu czasu – tematu, który stanie się obsesją. Ludzie zrozumieją, że czas jest rzeczywiście jedynym rzadko występującym dobrem: nikt nie może go produkować ani gromadzić, nikt nie może sprzedać czasu, który sam posiada. Z pewnością nastąpią próby wyprodukowania odrobiny czasu poprzez dodatkowe wydłużenie ludzkiego życia. Możemy zakładać, że jego średnia długość będzie wynosić sto dwadzieścia lat, natomiast średni tygodniowy czas pracy – dwadzieścia pięć godzin. Aby pójść dalej w tym kierunku, konieczne stałoby się przekroczenie granic a priori nieprzekraczalnych i zmniejszenie czasu niezbędnego do wykonywania czynności nierozłącznie związanych z każdym życiem: rodzenia dzieci, snu, nauki, leczenia się, seksu, podejmowania decyzji. Konieczne byłoby na przykład, by móc urodzić dziecko w mniej niż dziewięć miesięcy albo nauczyć je chodzić w mniej niż rok, czy nauczyć się języka w mniej niż trzy tysiące godzin. Niektórzy odkryją wówczas, że sama wolność – główny cel człowieka od początku trwania Ładu Rynkowego – jest w rzeczywistości złudną manifestacją pewnego kaprysu wewnątrz więzienia, jakim jest czas. Wtedy nastąpi wielki kryzys tej postaci Ładu. (...) JACQUES ATTALI. „KRÓTKA HISTORIA PRZYSZŁOŚCI”. Przełożył Wojciech Nowicki. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 2008. Cena 34 zł. R E K L A M A a2056-57 kino i plyty.qxd 56 2008-05-09 18:00 Page 2 BOSKI GNIADY KINO „NIEUCHWYTNY” Zachęcam Już w pierwszym zdaniu zachęcam do obejrzenia amerykańskiego thrillera „ N I E U C H WYT NY”. Bohaterką filmu jest niezwykle zdolna agentka FBI (Diane Lane), zajmująca się wykrywaniem i zwalczaniem przestępczości w internecie. Za przeciwnika ma wyjątkowo przebiegłego i niebywale okrutnego mordercę psychopatę, zabijającego w bardzo wyrafinowany sposób. Otóż wymyślił on sobie zrobienie z internautów bezpośrednich sprawców zbrodni. Sposób na to znalazł prosty: każdy internauta wchodzący na jego stronę automatycznie przyczynia się do morderstwa. Im więcej wejść, tym szybszy i boleśniejszy jest zgon ofiary. Tak więc faktycznymi zabójcami są internauci. Psychopata ogranicza się jedynie do pojmania ofiary i zaaranżowania makabrycznego widowiska. Internauci mają oczywiście świadomość, jaka jest ich rola w tej grze, a mimo to nie wahają się i masowo biorą udział w tym krwawym spektaklu. W „NIEUCHWYTNYM” mamy całą masę drastycznych scen robiących silne wrażenie. Jednak reżyser Gregory Hoblit dawkuje je w taki sposób, aby podbijały napięcie i zwiększały siłę wyrazu filmu, a nie epatowały swoim okrucieństwem. A to w tego typu kinie jest rzadkością. Największym atutem filmu jest bez wątpienia Diane Lane, która znakomicie poradziła sobie z główną rolą. Zakończę tak, jak rozpoczęłam: zachęcam do obejrzenia tego dobrego thrillera. USA 2008, „UNTRACEABLE” „SZTUKA MASAŻU” Gdyby Po obejrzeniu naszego rodzimego dzieła „SZTUKA MASAŻU” jestem pewna, że nie tylko każdy śpiewać może, ale kręcić filmy również. Wiedział o tym na pewno Mariusz Gawryś, który nie bacząc na nic i nie przejmując się niczym, spłodził tę „SZTUKĘ...”. Gdyby gość miał w sobie odrobinę samokrytycyzmu i trochę wstydu, toby się z tym dziełem publicznie nie obnosił. Ale nie ma, toteż pismaki mają teraz ostre używanie. Treścią „SZTUKI...” nie zajmę się, bo nudzi i męczy mnie opisywanie bezdennej głupoty i koszmarnej amatorszczyzny. Wspomniałam o tym filmie wyłącznie ku przestrodze potencjalnych widzów. PL 2006 BEATA KLAPS ANGORA nr 20 (18.V.2008) SZUKAMY Był jedną z największych gwiazd estrady. Nazywany Rudolfem Valentino polskiej CIĄGU DALSZEGO piosenki. 17 lat temu Janusz Gniatkowski TOMASZ GAWIŃSKI Utalentowany, uwielbiany, podziwiany. Występował 300 razy w roku. Mówiono o nim polski Frank Sinatra, Dean Martin, Boski Gniatkowski. Uchodził za bożyszcze kobiet. Śpiewał utwory sentymentalne i taneczne. Spopularyzował wiele zagranicznych przebojów z polskimi tekstami. Najsłynniejsze z nich, to m.in. „Apassjonata”, „Bella Donna”, „Indonezja”. Wielki artysta. Po tragicznym wypadku nie jest już jednak tym samym człowiekiem. Ale wciąż kocha śpiewać. Od lat większość czasu, wraz z żoną, Krystyną Maciejewską, także piosenkarką, z którą związał się ponad 40 lat temu, spędza w domu nad zalewem, w Poraju, nieopodal Częstochowy. Po wyjściu ze szpitala tam właśnie rodził się na nowo. – To idealne miejsce do ucieczki przed światem – stwierdza pani Krystyna. – Nie do końca jest sprawny, wymaga opieki, pomocy. Czteropiętrowy blok w centrum Częstochowy. Kilkaset metrów od Jasnej Góry. Spotykamy się w rodzinnym mieszkaniu Krystyny Maciejewskiej. Tu bowiem spędzają ostatnie zimy, gdyż koszty utrzymania domu na prowincji są zbyt wysokie. – Na razie jeździmy tam okazjonalnie. Niebawem jednak wyjedziemy już na całe lato. Janusz czuje się tam doskonale. Niewielkie mieszkanie na parterze, kiedyś należało do rodziców pani Krystyny. Nieopodal mieli co prawda własne, lecz rzadko z niego korzystali. Większość życia spędzali w podróżach, w hotelach. Zjechali prawie cały świat. Występowali w USA, niemal w całej Europie, w wielu miastach Związku Radzieckiego, gdzie „Boski Gniady” był uwielbiany. Traktowali go jak swojego, może dlatego, że biegle mówił po rosyjsku. Miał wschodnie korzenie. Urodził się bowiem we Lwowie. Dzieciństwo spędził w niewielkiej wiosce na terenach dzisiejszej Ukrainy. Tam też przeżył okupację sowiecką i niemiecką, ukrywał się z rodziną w lasach, widział całe okrucieństwo tamtych czasów. Po wojnie trafił wraz z rodziną do Grybowa koło Nowego Sącza, a potem na Śląsk, do Katowic. Wówczas był to Stalinogród. Ojciec był kucharzem. – I to nam dało Gniatkowskiego, bo gdyby został w tamtej wsi, nie miałby szansy wypłynąć – zauważa z uśmiechem pani Krystyna. Wtedy jednak bardziej od śpiewania kochał boks. Trenował w Budowlanych, uległ poważnemu wypadkowi. Walczył ze śmiercią i... Wygrała miłość w wadze średniej, pod okiem trenera Pawła Szydły, prawej ręki Feliksa Stamma. Przyjaźnił się m.in. z Gerardem Cieślikiem, a połączyła ich, jak mówi, leworęczność, obaj byli mańkutami. Ale śpiewanie było także jego pasją. Zaczynał w chórze kościelnym we wsi, potem w szkole, na akademiach. Lubił też występować z ojcem, który brał akordeon, a on siedmiostrunową gitarę. – Razem graliśmy i śpiewaliśmy. W Katowicach pracował jako kierownik świetlicy robotniczej. Ożenił się z mistrzynią w jeździe figurowej na lodzie, mieli dwoje dzieci. W 1954 roku zgłosił się do Polskiego Radia w Katowicach na konkurs dla amatorów. Zaśpiewał „Spokojnej nocy”, rosyjską piosenkę, do której napisano mu polskie słowa. I od razu to nagranie stało się wielkim przebojem. Do redakcji nadchodziły tysiące listów, ludzie po prostu go pokochali. – Po tym sukcesie zaproponowano mu kolejne nagrania – mówi pani Krystyna. – Wszystkie stały się bardzo popularne. Mówiono o nim Polak z Ameryki, jak Dean Martin, Bing Crosby, Frank Sinatra. Artysta, jakiego nad Wisłą jeszcze nie znano. Nazywano go Rudolfem Valentino polskiej piosenki. Jego talentem zainteresował się Waldemar Kazanecki, znakomity pianista, dyrygent i kompozytor. I to on napisał mu kilka ponadczasowych piosenek. Wspólnie założyli też zespół, w którym występowali Natasza Zylska i Jan Danek. Prawie natychmiast na rynku pojawiły się ich płyty tzw. dwójki i czwórki. Były to jeszcze krążki tłukące. Wydano ich około trzydziestu. Niestety, on sam nie pamięta zdarzeń z tamtego okresu. Historia nie jest jego najmocniejszą stroną. Wciąż jednak coś wtrąca, mówi słowa piosenek, żywo reaguje na naszą rozmowę. – Do wyjazdu Nataszy do Izraela na początku lat 60. wciąż byli razem – opowiada Krystyna Maciejewska. – Zmieniali tylko muzyków. Gromadzili najwięcej publiczności. Np. w Bydgoszczy było 100 tys. ludzi, a na Wałach Chrobrego w Szczecinie 150 tys. Po bilety ludzie stali całą noc. Potem w zespole krótko występowała Danuta Rinn i Halina Kunicka. Ale nie utrzymali się długo razem. Kiedy wybrał samodzielną drogę, został gwiazdą moskiewskiego musicalu. – W ZSRR dostawaliśmy tyle kwiatów, że wypełniały nam wanny w hotelach, podpisywaliśmy autografy w dowodach osobistych, na mankietach koszul. W tamtym czasie odsunięto go od mediów, od rodzimej estrady. Zaprzestano nagrywania jego płyt. Jak mówi pani Krystyna, skazano na porażkę, na zawodowe unicestwienie. Dlaczego? – Nie wiemy. Może był bardziej popularny od I sekretarza, a władza bała się takich relacji. To było zbyt groźne dla systemu. Tak naprawdę do mediów wrócił dopiero w latach 80. Wcześniej czasem pojawiały się jego nagrania, ale rzadko i jeśli już, to późną nocą, w lokalnych rozgłośniach. Jakby go nie było. Mimo to koncertował. I w Polsce, i za granicą. Miał swoją publiczność. Zabrano mu nawet paszport. Ale się nie poddawał. Tam, gdzie występował na koncertach, wchodził do studia radiowego i nagrywał aktualne piosenki. – W terenie nie miał problemów. Szlaban był w Warszawie. Potem w USA wydano z tego dużą płytę. Pod koniec lat 70. zaproszono go do TVP. To było 35-lecie polskiej piosenki. – Ale nie otrzymał zgody na zaśpiewanie, „Apassjonaty”, bo to ich zdaniem nie była polska piosenka. W Opolu jednak wystąpił. Zaśpiewał „Za kilka lat”. On się odradzał jak Feniks z popiołów. I wtedy. I po wypadku także. W stanie wojennym prawie nie występował. Pani Krystyna napisała scenariusz i wyreżyserowała program dla młodzieży. W dużych halach śpiewali pieśni od „Bogurodzicy”, po legionowe. Wyjechali z tym programem też za granicę. I w końcu odblokowała się telewizja. Był zapraszany. Nagrał m.in. wiązankę przebojów z okresu jego młodości. Po 10 latach, w 1989 roku ponownie zaproszono go do Opola. Miał zaśpiewać kilka swoich przebojów i „Apassjonatę”. Niestety, na tę piosenkę zabrakło już czasu na próbach. Nie z jego winy. Przypadek? – Palec losu – mówi pani Krystyna. Po przemianach w kraju „Wielki Gniady” wchodzi szybko na rynek. Nagrywa kasety ze swoich archiwalnych nagrań w rozgłośniach lokalnych. I sprzedaje. Tam gdzie koncertuje. – Ustawiały się kolejki – wspomina a2056-57 kino i plyty.qxd 2008-05-09 ANGORA nr 20 (18.V.2008) Krystyna Maciejewska. – Ale on miał zawodową intuicję. Wyprzedzał, przewidywał epokę. W tamtym czasie był współzałożycielem Stowarzyszenia Estradowego. Na zamówienie kontrahenta ukraińskiego nagrał płytę w tym języku. Wyjechał także do rozpadającego się ZSRR. Wraz z żoną zamierzał wydać płytę zawierającą słowiańskie melodie. Słowa do nich napisała pani Krystyna, a w maju 1991 roku mieli pojechać na tournée do USA. Mieli... Niestety, wszystko legło w gruzach. W lutym uległ poważnemu wypadkowi. Samochód potrącił go na pasach. Nieopodal domu. To cud, że przeżył. Lekarze mówili, że takie obrażenia do tej pory udało im się zobaczyć jedynie podczas sekcji. Dwa miesiące w śpiączce dokonały dużych spustoszeń w mózgu 18:00 Page 3 po salową. Do dziś zresztą tak naprawdę nie wie, skąd pani Krystyna wzięła się w jego życiu. Ona zaś musiała zmienić całą swoją osobowość. Wszak wcześniej żyła jak gwiazda. Mieszkali w hotelach, jedli w restauracjach, prowadzili artystyczne życie. – Przez 25 lat podawano mi śniadanie do łóżka, jako gospodyni nic nie robiłam – tłumaczy. – Wszystkiego musiałam się uczyć. Gotowania, prania, sprzątania. Przemienić absolutnie. A było to ciężkie. W oderwaniu od ludzi, których się kocha, od środowisk, sprowadzona zostałam do roli pariasa. Dom w Poraju kupili wiele lat wcześniej. Sami go przerabiali, remontowali. Bawili się. – To był odpoczynek po ciężkiej pracy. Tak naprawdę wykończyliśmy go dopiero po wypadku. Tam też zamieszkali, aby odizolować się od świata. – Janusz nie nadawał się Cieszę się, kiedy mogę występować, bo to znaczy, że ludzie jeszcze mnie pamiętają i organizmie. Utracił pamięć i pięknej barwy głos. Coś się skończyło. Ale nie życie. – Myślałam, że po trzech miesiącach wrócimy na trasy – opowiada pani Krystyna. Przychodziło mnóstwo zaproszeń. Lekarze nie dawali mu szans, mówili, że nigdy już Gniatkowskiego nie będzie. Ale ja nie wierzyłam. Robiłam swoje... Była wytrwała. I bardzo cierpliwa. Ciągle do niego mówiła. Najpierw reagował przez minutę, potem przez dwie... Później poszerzała te minuty. To trwało wiele lat. Ale udało się. Nie pomogły medyczne terapie, mimo że w szpitalach spędził dwa lata. Wygrała nie medycyna, a miłość. Bo oni zawsze bardzo się kochali. Mimo upływu czasu. Łączyło ich wszystko. Ta tragedia zmieniła ich obydwoje. Całkowicie. Stali się jakby nowymi ludźmi. Urodzili na nowo. I od początku rozpoczynali swoją drogę, tę artystyczną także. On uczył się siebie, bo najpierw, w szpitalu nie potrafił nawet zadzwonić WARTO POSŁUCHAĆ I OBEJRZEĆ 57 BOSKI GNIADY do żadnych kontaktów. Ciężka terapia. Trwa zresztą do dziś. I każdy dzień przynosi zmiany. Postawiłam wszystko na jedną kartę. To był mój wybór. – W Poraju czuję się jak w raju – wtrąca pan Janusz i śmieje się szczerze. I tam zapukała do niego miejscowa młodzież. Zaprosiła do domu kultury, namówiła do współpracy. Rozpoczęli regularne próby z Kapelą Jurajską. – Małymi krokami mógł zaczynać od początku. Nie było to łatwe, ale udało się. Pierwsza duża impreza odbyła się na jego 75. urodziny. Młodzież i przyjaciele z Poraja śpiewali jego piosenki. On także. I wtedy przyjechały osoby bliskie mu przed laty. Nina Urbano, Krystyna Sienkiewicz, Hanna Rek, Andrzej Dyszak, Janusz Horodniczy. – Ja zmartwychwstałem – mówi pan Janusz. – A myślałem już, że o mnie zapomnieli. O moich utworach, w ogóle o polskiej piosence... Poza osobistą tragedią były też problemy z ubezpieczycielem. Mimo uzna- nia winy kierowcy PZU nie chciało wypłacić odpowiedniego odszkodowania. Dopiero po latach walki w sądzie pan Janusz wygrał od PZU 676 tys. zł. W tzw. międzyczasie pojawił się w kilku programach telewizyjnych. I czuł się fantastycznie. – Kamera go mobilizuje – zauważa pani Krystyna. – To dusza artysty. – To zawód mnie mobilizuje – dodaje zdecydowanie pan Janusz. – To znaczy, że jestem jeszcze coś wart, że ktoś mnie słucha, kiedy śpiewam. Cieszę się, kiedy mogę występować, bo to znaczy, że ludzie jeszcze mnie pamiętają. Potem były kolejne imprezy, festyny, duży koncert z okazji 50-lecia pracy artystycznej w częstochowskiej filharmonii z udziałem zaprzyjaźnionych artystów. Zaśpiewał z Kapelą Jurajską. Polskie Nagrania wydały nawet płytę, tę amerykańską poszerzono o piosenki z USA. Co istotne, najwięcej jego płyt wydano po wypadku. Pan Janusz wspomina swoje występy w Ameryce, w ZSRR. Opowiada o tłumach ludzi, o aplauzie, o imprezach towarzyskich. – Musiałem mieć mocne gardło – podkreśla. – I to nie tylko do śpiewania. Ale nie mogłem dużo pić, bo gdybym to robił, tobym nie pracował. Kilka lat temu w głowie pani Krystyny zrodził się pomysł festiwalu piosenek męża. Ale do realizacji zabrakło odwagi. W ub. roku jedną ideę udało się wprowadzić w życie. – Przyszła nowa kierowniczka Gminnego Ośrodka Kultury w Poraju Renata Surowiec. I Ewa Matuszczyk, opiekunka zespołu „Nastolatki”, zaproponowała jej, aby zorganizować I Festiwal Piosenek Janusza Gniatkowskiego. Pomogło nam wielu ludzi i instytucji. Udało się. Festiwal odbył się we wrześniu ub. roku. Uczestniczyły w nim osoby od 5. do 65. roku życia. Każdy, kto przyjechał, śpiewał. Około 40 osób. A na końcu wystąpił „Wielki Gniady”. – Nie wierzyłam, że to jest nasze zwycięstwo. Wydawało mi się, że to nas przerasta. Dotarło to do mnie dopiero po kilku miesiącach, kiedy Maria Szabłowska i Krzysztof Szewczyk zaprosili nas do TVP. Wtedy zrozumiałam, że ludzie wciąż chcą Gniatkowskiego. Teraz trwają przygotowania do koncertu z okazji 80. urodzin artysty. 9 czerwca w Filharmonii w Częstochowie jego piosenki zaśpiewają jego koledzy. On także. Widać, że cieszy się na tę okoliczność, że przeżywa, że czeka. A we wrześniu kolejny festiwal w Poraju. – Można powiedzieć, że nastała nowa, świecka tradycja – mówi pani Krystyna. – Mamy przed sobą mnóstwo roboty. To nowe życie mobilizuje, choć wciąż krzyżuje się ze starym. – Ja nie tylko żyję, ale i śpiewam – dodaje pan Janusz. Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI SKŁADANKA – „MĘSKA RZECZ” Fura, skóra i… Sam tytuł sugeruje, że „Męska…”, to musi być mocna rzecz. Jakżeby inaczej. Nie delikatny Enrique (wiemy, że Iglesias), nie „inni” chłopcy z np. Pet Shop Boys (trzeba być ostrożnym w słowach, bo licho nie śpi), czy każdy, rodzimy wykonawca z kręgu disco-polo. Tu ma być twardo i już! A czy do takich należą choćby Guano Apes, Korn, Moby, Nightwish, Limp Bizkit czy Doft Punk pozostawiam Państwa ocenie. Jeśli ma „walić w głośnikach”, to niniejszy krążek spełnia normy. Dla facetów. Bez kobiet? Tak się nie da… Pomaton Emi. Cena ok. 40 zł. MARIAH CAREY – „E = MC2” Entrée! Zapomnieliście o Maryśce? No nie da się! Kobitka, która sprzedała 160 milionów płyt (!), nie pozwoli o sobie zapomnieć! Tam Madonna, Jennifer Lopez czy inna Mary J. Blige. Zaścianek. Ale nie sam fakt sprzedaży takiej ilości albumów mi imponuje, lecz forma, w jakiej artystka się znajduje. Jak one to robią? Te „Amerykany” cholerne…Ciągnie laska (jeśli ktoś ma erotyczne skojarzenia, jest w błędzie), jakby miała ze 20 lat mniej. Nie chcę używać górnolotnych słów, ale Einsteinowski krążek jest wydarzeniem. Muzycznym, rzecz jasna. I tak należy całe wydarzenie postrzegać. (Kto by pomyślał, że nie wyjąc, można stworzyć kawałek dobrej muzy. A może już je zaakceptowałem i nie słyszę? Przypis autora recenzji). Universal Music. Cena ok. 40 zł. BIG CYC – „SZAMBO I PERFUMERIA” „Znowu” Wielki Pic Choćby nie wiem jak chłopaki chcieli, nie uciekną od „Kiepskich”. To samo brzmienie, ta sama nuta, ten sam greps. Jednak Dżej Dżej Dżery, Piękny Roman i Skiba zaimponowali mi retrospektywą lat minionych w utworach „Nasz PRL”, „Teczka” albo nawet „Lecę w dół” z Kukizem. Ale czy potrzeba było Maleńczuka, K.A.S.Y. i Połomskiego, by wyrazić swoje 3 grosze? Domyślam się, że o „spółę” chodziło. Taką kumpelską. Nie biznesową. Wszak artyści powietrzem żyją. No a poza tym „Bo z dziewczynami nigdy nie wie się, oj, nie wie się…”. Sony/BMG. Cena ok. 40 zł. Wysłuchał: PRZEMYSŁAW BOGUSZ a2058-59 gadomski.qxd 2008-05-09 58 17:57 Page 2 LESZCZ NAD LESZCZE SALONOWE BURZE BOHDANA GADOMSKIEGO Maciej Miecznikowski, lat 38, Rak, magister sztuki wokalnej (bas komiczny, zwany też basem buffo). Obecnie jedyny w naszej muzyce rozrywkowej pop bas o masowej popularności i rosnącej sympatii telewidzów. Jest nie tylko wszechstronnym wokalistą (liderem zespołu Leszcze), ale znakomicie radzi sobie jako prezenter telewizyjny („Karaoke – śpiewać każdy może”, „Śpiewanie na ekranie”), w każdą niedzielę w Programie Drugim TVP prowadzi teleturniej muzyczny „Tak to leciało”. Na koncie ma 4 CD z Leszczami, jedną samodzielną, „Czarodzieje”. Teraz lansuje nową piosenkę, „Tak się bawi nasza klasa”, która zapowiada się na wielki hit tej wiosny. Wykona ją podczas koncertu „Premiery” na KFPP w Opolu. – Już na dobre zadomowił się pan w programie „Tak to leciało”? – Uwielbiam ten program i bardzo się cieszę, że przypadł do gustu także kilku milionom Polaków. Cieszę się, że ludzie dużo wygrywają, a jeśli nawet czasem nie wygrywają, to na pewno nic nie tracą. I jest przygoda. I są niespodzianki. I przede wszystkim śpiew! Ja też mogę sobie pośpiewać różne fajne piosenki moich znakomitych kolegów po fachu. No i trochę ich przedrzeźniam, jak pan pewnie zauważył. Podobno najlepiej wypadłem jako Justyna Steczkowska, bo okazuje się, że mam nawet całkiem zgrabne nogi! Nikt nie chwalił, jak zaśpiewałem, tylko wszyscy o tych nogach (śmiech). No, ale do Justyny mi daleko oczywiście! – Wygrał pan casting na prowadzącego ten teleturniej? – To był bardzo trudny casting, przed kamerą. Musiałem udawać, że prowadzę program. Potem bardzo długo nie zapadała żadna decyzja. Docierały do mnie wiadomości, że przesłuchują wielu innych kandydatów, więc myślałem sobie, że jednak się nie spodobałem. Wyjechałem na koncerty do Chicago, a następnego dnia po powrocie poproszono mnie o dogrywkę, w innym ubraniu. W końcu okazało się, że jednak ja najbardziej pasuję do koncepcji. Bardzo się ucieszyłem, bo amerykańska wersja programu mnie zachwyciła. – Jakie są zasady tego teleturnieju? – Proszę sobie wyobrazić, że stoi pan na scenie, ja obok pana. Na ekranie pojawia się 10 kategorii, pan wybiera jedną z nich. Na przykład... – Natalię Kukulską... ANGORA nr 20 (18.V.2008) „Mam nadzieję, że dalej wspinam się pod górę” Jak to leciało? Rozmowa z MACIEJEM MIECZNIKOWSKIM – O właśnie. A tam dwie piosenki chód. Poza tym ja nie za bardzo wierzę do wyboru. Wybiera pan jedną z nich. w takie historie, że ktoś kogoś lansuje, Więc od początku ma pan duży wpływ bo ma takie widzimisię. Takie sztucznie na to, co się stanie. Muzyka zaczyna pompowane kariery wydają mi się dość grać, pan śpiewa, słowa lecą, więc jest krótkotrwałe. Lepiej postawić na siebie łatwo... a tu nagle słowa stop – koniec! i swój talent, nie poddawać się i wczeCisza! I musi pan zaśpiewać brakujące śniej czy później, przy odrobinie szczęsłowa. Do dyspozycji są trzy wyjścia ścia, musi się udać. awaryjne: pomoc suflera, dwa słowa lub trzy wersje całego wersu... Emocje sięgają zenitu, proszę mi wierzyć. Nigdy nie zapomnę, jak jeden z uczestników na mnie skoczył z radości. – Czy dużo osób zgłasza się do tego teleturnieju? – Bardzo dużo, ostatnio około tysiąca. To przerosło oczekiwania wszystkich. I możliwości. Chyba trzeba będzie to jakoś inaczej organizować, bo telewizja pękała w szwach. Z tysiąca osób wybieramy czterdzieści parę. Dobrze jest umieć śpiewać, ale przede wszystkim liczy się osobowość, charyzma, luz... To od razu widać. – Selekcja jest ostra? – Dosyć. Zawodnicy najpierw piszą test sprawdzający znajomość słów piosenek. Muszą dopisać dalszy ciąg wybranej piosenki, jak w programie. Jest rozmowa wstępna, a w finale spotkanie z reżyseJestem jak kameleon. Mam wiele twarzy rem i producentami. Każdy i nic na to nie poradzę wychodzi na scenę i musi Fot. P. Gocal/Forum zaśpiewać piosenkę – Czy ktoś pana wylansował? z podkładem muzycznym. – Śpiewam od dziecka. Już w liceum – Podobno niektórzy uczestnicy zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze. śpiewają tak, że aż dech zapiera? – Mamy bardzo zdolnych ludzi Grałem w bluesowym duecie, w kwarw Polsce. Do tego mają duży wdzięk tecie swingowym, w zespole punkoi dobrze czują się na scenie. Może na- wym, solo z fortepianem, miałem epiwet kiedyś zdarzy się tak, że czyjaś ka- zod z Püdelsami i epizod kabaretowy... riera w telewizji zacznie się właśnie Grałem w klubach, na różnorodnych imprezach. W Gdańsku stawałem się od udziału w tym teleturnieju. – Jednak rzadko tak się dzieje, że coraz bardziej rozpoznawalny. W końktoś chce się zająć na poważnie cu zaproszono mnie do udziału w nakimś takim. Jak pan sądzi, dlacze- graniu pierwszej płyty Leszczy. Potem było Opole w 2002 roku i przebój „Ta go? – W Polsce promuje się zachodnich dziewczyna”, nagroda dziennikarzy. piosenkarzy. Wystarczy włączyć radio. Potem koncert dla telewizji... I tak daChyba i na tym polu przegraliśmy walkę lej. – Czyli właściwie przebił się pan z kapitałem zagranicznym! Na Słowacji, w Czechach, na Węgrzech, w Hiszpanii bez niczyjej pomocy? – Pomogły Leszcze, ale chyba i od– wszędzie puszczają swoją muzykę. A my jak zwykle ślepo patrzymy na Za- wrotnie. Po prostu trafili na siebie wła- ściwi ludzie we właściwym miejscu i czasie. – Jak mocno jest pan związany z tym zespołem? – Nierozerwalnie! To moja muzyczna rodzina. Gramy razem już 8 lat. Leszcze to nie tylko muzykowanie – to wygłupy, poczucie humoru, fiu-bździu trochę... A wszyscy są znakomitymi muzykami w bardzo rozrywkowym wydaniu. – Ale chyba nie zdyskontowaliście należycie tamtego sukcesu w Opolu w 2002 roku? – Mamy od kilku lat tyle koncertów, że brakuje czasu na nagrywanie płyt. 4 płyty na 8 lat to mało. W tym sezonie zdecydowaliśmy się zagrać trochę mniej koncertów, żeby popracować nad nowymi piosenkami. Jeśli o mnie chodzi, to ten rok należy do Leszczy i do „Tak to leciało”. Po dwóch czy trzech latach oratoriów, w których występy też bardzo sobie cenię, to będzie miła odmiana. Znów wejść z Leszczami do studia i w końcu nagrać płytę, z której będziemy naprawdę do końca zadowoleni. I w ten sposób przerwać trzyletnie milczenie. – Śpiewanie opanował pan do perfekcji, no i te solidne 6-letnie studia wokalne, ale rola prezentera telewizyjnego też nie jest dla pana nowością? – Prowadziłem już 3 różne programy telewizyjne i myślę, że idzie mi to coraz lepiej. Lubię to poza tym. Bo ja bardzo lubię gadać z ludźmi. – Prowadzone przez pana programy telewizyjne są zawsze sympatyczne, radosne, pozytywnie nastawiające do życia i ludzi. Ma pan podobne credo w życiu prywatnym? – Dajmy sobie szansę odetchnąć od tych wszystkich złych, tragicznych wiadomości, które nas zewsząd atakują. Przecież normą nie jest gość, który siekierą zabił swoją żonę. Więc czy koniecznie musimy go oglądać? Po co? Pokazujmy ludziom pozytywne wartości, zachęcając ich do aktywnego życia, dając nadzieję na lepsze jutro. Ja prywatnie jestem taki sam jak w telewizji, oprócz tego, że na żywo jestem ładniejszy (śmiech)! I zamiast zajmować się na przykład obrabianiem czyjejś dupy, obrabiam swój ogródek, to znaczy sadzę pomidorki na przykład. I biegam. I zaczepiam ludzi, bo jak już mówiłem, lubię sobie z nimi pogadać. – Czy radosny i pełen nadziei był pan jako solista w oratoriach Zbigniewa Książka i Piotra Rubika? a2058-59 gadomski.qxd 2008-05-09 17:57 Page 3 LESZCZ NAD LESZCZE ANGORA nr 20 (18.V.2008) – „Tryptyk” dał mi szansę pokazania drugiej twarzy i szerszej frazy, której używałem na studiach operowych w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Poza tym atmosfera była cudowna i bardzo lubiłem te koncerty. Więc oczywiście tak – było tam dużo radości i nadziei, bo cokolwiek by powiedzieć, te utwory porywały tłumy, a słowa wzruszały i podnosiły na duchu. – O co poszło, czemu się rozstaliście? – Piotr miał inny pomysł na dalszy rozwój swojej kariery. Potem wszystko szybko się wypaliło, temat się wyczerpał, może nawet jakaś rysa została... Zepsuło się coś fajnego. A szkoda. Zagraliśmy razem ponad sto koncertów i staram się myśleć o tych dobrych chwilach, a było ich naprawdę mnóstwo. Z drugiej strony, cieszę się, bo ze Zbigniewem Książkiem i Bartkiem Gliniakiem jesienią 2007 roku zrobiliśmy „7 Pieśni Marii”. Takie cudowne przypieczętowanie mojej „oratoryjnej działalności”. – Z jednej strony dancingowe piosenki Leszczy, z drugiej poważne, pompatyczne oratoria, a z trzeciej – arie operetkowe typu „Usta milczą, dusza śpiewa”? – Muzyka klasyczna, operowa, operetkowa nadal jest we mnie. Ja odpoczywam, słuchając muzyki klasycznej. Dlatego najchętniej słucham Drugiego Programu Polskiego Radia, bez reklam i bez tych samych wiadomości co pięć minut. Za to z ciekawymi rozmowami i najlepszą muzyką, bez męczącej perkusji! – Dlaczego nie został pan śpiewakiem operowym lub operetkowym, chociaż wiele lat kształcił się pan na poważnego wokalistę, a nie piosenkarza pop? – Rzeczywiście, byłem kształcony na poważnego śpiewaka operowego. Moim profesorem był Andrzej Kijewski, który nie tylko przekazał mi wiele cennych uwag, ale też świetnie ustawił mój głos, dzięki czemu dziś nie mam żadnych problemów. Nigdy nie byłem w niedyspozycji wokalnej, bo technicznie potrafię sobie poradzić nawet wtedy, gdy jestem bardzo przeziębiony. Więc ta szkoła naprawdę się przydała. Po dyplomie byłem kilka razy na przesłuchaniu w Operze Bałtyckiej, której dyrektor za każdym razem mówił, że bardzo ładnie śpiewam i oczywiście mam do niego znów przyjść... za pół roku. W tym czasie w polskiej operze panował głęboki kryzys, na nic nie było pieniędzy, straszna stagnacja. Na szczęście umiałem nie tylko śpiewać, ale jednocześnie akompaniować sobie, grając na fortepianie i mogę śmiało powiedzieć, że w związku z tą rzadką umiejętnością byłem rozchwytywany. Znałem mnóstwo piosenek, potrafiłem bawić publiczność i zarabiałem takie pieniądze, o których wtedy nawet nie śniło się śpiewakom operowym. – A gdyby jednak dostał się pan na etat do teatru operowego? – Jako bas... grałbym drugoplanowe role ojców, starych generałów, pierdołowatych starszych panów, których służące robią w konia. Teraz już wiem, że to nie dla mnie. Widocznie aż tak bardzo nie kochałem opery, żeby się jej całkowicie poświęcić i pokazać determinację. Wybrałem estradę i kocham reagujący przede mną tłum. – Dzięki temu wykonywał pan chyba wszystkie gatunki muzyczne? – Łącznie z muzyką dawną, barokową. Czy pan wie, że śpiewałem w Capella Gedanensis? Rano śpiewałem arie operowe w Akademii Muzycznej, po południu walce Straussa dla wycieczek niemieckich, potem koncert barokowy w Dworze Artusa, a nocą standardy jazzowe w Klubie „Żak” w Gdańsku. – Niełatwo będzie panu zaskoczyć swoich sympatyków czymś zupełnie nowym. – Mam zamiar nagrać solową, autorską płytę, bo uzbierało się w mojej szufladzie, a raczej w komputerze (czasy się zmieniły!), sporo piosenek... Nie powiem – jakich. To będę nowy, zupełnie inny ja. – Co było inspiracją do nagrania poprzedniej solowej płyty „Czarodzieje”? – Pewnego dnia otrzymałem konkretne zamówienie na recital złożony z piosenek Agnieszki Osieckiej do muzyki Andrzeja Zielińskiego. Miałem z nim wystąpić w koncercie galowym „Pamiętajmy o Osieckiej”. Zgodziłem się. Premiera miała miejsce w Teatrze Na Woli w Warszawie. Koncert tak się spodobał, że radiowa „Trójka” zaproponowała nagranie płyty. Agnieszkę Osiecką widywałem czasem w Sopocie i Gdańsku. Przychodziła do klubów, w których grałem na fortepianie i śpiewałem. Uśmiechała się do mnie, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Taką uśmiechniętą ją pamiętam. – Za miesiąc zobaczymy pana i Leszcze na festiwalu piosenki w Opolu. Macie już pomysł na ten występ? – Nic nie mogę powiedzieć, oprócz tego, że jak zwykle będzie dobra zabawa. Podczas konkursowego Koncertu Premier Opole 2008 zaprezentujemy piosenkę „Tak się bawi nasza klasa”, dla której inspiracją był fenomen portalu internetowego nasza-klasa. Ja sam miałem bardzo fajną klasę, z którą do tej pory utrzymuję kontakt. Piosenka jest zabawna i sentymentalna zarazem. Jest w klimacie Leszczy i brzmi bardzo przebojowo. – Swego czasu Leszcze postawiły na muzykę dancingową, która w waszym wydaniu kontynuowała peerelowską tradycję taneczno-imprezową. To już przeszłość? – Nie staniemy się nagle zespołem hiphopowym ani heavymetalowym, bo fascynują nas lata 70. Ale oczywiście wszystko ewoluuje i my też. Już nie będzie odwołań do dancingu i kiczu, bo to był pomysł na początek. Na naszej czwartej płycie „Dziewczyna Cud”, już zresztą zboczyliśmy z wcześniejszego kursu. Teraz postawimy na sympatyczny rock’n’roll. Sympatyczny, ale z pazurkiem. – Swego czasu powiedział pan, że uprawia czystą komercję, bez głębszych podtekstów. To było pana ostatnie słowo w tej materii? – Nie wiem. Uważam, że różne rzeczy są różnym ludziom w różnych chwilach potrzebne. Mnie też. Więc kto wie, co mi jutro strzeli do głowy. Poza tym tak naprawdę ja uważam, że Leszcze są bardzo w porządku! Jeśli przyjąć, że ja umiem śpiewać, a oni są świetnymi, wykształconymi muzykami, a tak właśnie jest, to w tym sensie niczego nam nie brakuje. Zresztą myślę, 59 że wokół nas słychać bardzo dużo muzyki, która w porównaniu z tym, co robią Leszcze, w ogóle nie powinna być nazywana muzyką. Ja na przykład cenię sobie granie na żywo na żywych instrumentach, a to dziś rzadkość. A jeśli chodzi o komercję, to wszystko nią jest, jeśli jest na sprzedaż. – W show-biznesie wciąż trzeba zaskakiwać czymś nowym i oryginalnym, żeby trwać. Zna pan te zasady? – Oczywiście, dlatego Leszcze co roku zmieniają stroje! (śmiech) – Dlaczego z miasta uciekł pan na wieś? – Bo na balkonie było za mało miejsca na warzywnik (śmiech). – Ta normalność może się wydawać trochę nudna... – No właśnie, m o ż e się wydawać... – Czy coś jeszcze wiąże pana z rodzinnymi Kaszubami? – Na Kaszubach mieszkają moja mama, ojciec i brat z czworgiem dzieci. Tam są moje ukochane zakątki, moje leśne ścieżki i ukryte wśród pagórków jeziora. Wyruszyłem w świat, dużo podróżuję, ale przed oczami zawsze mam te swoje Kaszuby. – Nadal czuje się pan Kaszubem? – Trudno czuć się Kaszubem na Marszałkowskiej, nikt tu nie mówi po kaszubsku! – Śpiewa pan kaszubskie piosenki? – O właśnie! Myślę też i o takiej płycie – z kaszubskimi piosenkami. Zwłaszcza te smutne wydają mi się wyjątkowo piękne. – Jaka jest najbardziej znana piosenka kaszubska? – Mój tata kłypił kłeza trze detci za nja deł przewiózył ja do łeza i taci profit mieł.... Jo! (śmiech) Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI Pod patronatem ANGORY Monciak w rękach artystów W długi majowy weekend sopocki deptak zamienił się w arenę występów poetów, aktorów, muzyków i malarzy. Przez cztery dni w święcie najsłynniejszej ulicy kurortu uczestniczyły tysiące turystów i mieszkańców Trójmiasta. Pogoda co prawda nie dopisała, ale to dobrze, bowiem większość ludzi nie wybrała plaży, lecz spacery i imprezy. Pierwszego dnia, ktokolwiek szedł ul. Monte Cassino, mógł posłuchać poezji Zbigniewa Herberta, czytanej z okna słynnego SPATiF-u. Dzień później artystów wykonujących piosenki Jonasza Kofty i Agnieszki Osieckiej słuchały tłumy. Występ Marii Peszek zgromadził głównie młodzież, a pokaz mody Ewy Minge – wszystkie pokolenia. – Przygotowaną specjalnie na tę okazję kolekcję zaprezentowano z dużym rozmachem, ale i smakiem – mówi Eugeniusz Terlecki, dyr. BART organizator imprezy. – To była duża atrakcja. Doskonale wypadła Orkiestrada. Od południa do godziny 17, co godzinę przez Monciak paradowała jakaś orkiestra. Codziennie zaś wszyscy spacerujący zachwycali się rzeźbami Jerzego Kędziora zawieszonymi nad ulicą. Najcięższa z nich ważyła 30 kg. Tegoroczną imprezę charakteryzowała duża różnorodność i wysoki poziom artystyczny. (Toga) Fot. K. Mystkowski/KFP a2060-61_witryna.qxd 2008-05-09 19:44 Page 2 60 WITRYNA Korowód u Szatana Bohater „Marszu…” kończy 52 lata i postanawia uwieść sobie na prezent kobietę, najlepiej „tuż przed trzydziestką”. Co dostaje w zamian? Ano, zaproszenie na „całodzienny – z wolna przeradzający się w orgię raut” od Beniamina Bezetznego, ministra propagandy w rządzie Generała (niewątpliwie Jerzego Urbana), „ekscentryka nad ekscentrykami, swawolnika nad swawolnikami, rozpustnika nad rozpustnikami”. A przyszły tłumy: i Zagubiona Legenda Solidarności, Towarzysz Odchylenie Maoistowskie, Matka Polka, Król Strzelców Mundialu, Ostatni Pierwszy Sekretarz, Piosenkarka z Pierwszorzędnym Biustem, Ślepy Generał... Stoły uginają się od żarcia, alkohol leje się strumieniami, Matka Polka robi striptiz na stole, a przy akompaniamencie polskiego hymnu z nieba spada deszcz pozłacanych prezerwatyw. Żywi i duchy zmarłych toczą w rezydencji komunistycznego rzecznika dyskurs o Ojczyźnie, Historii, mitach i demonach, albowiem w wolnej Polsce Bezetzny z „anatemą towarzyską poradził sobie z wirtuozerią zgoła morderczą”. Tak to wszystko Pilch wyśnił i zapisał. Zaskakująca to powieść rozpoznawalnego dotychczas od pierwszych zdań Pilcha. Jawy w niej tyle, „co kot napłakał”, majaków zaś sennych co niemiara. Bo autor – podobnie jak jego bohater – wydumał „poemat metafizyczno-polityczno-teologiczno-autobiograficzno-sensacyjno-satyryczny”. Czyta się zupełnie nieźle, ale czy z tego szaleństwa powstała literacka diagnoza naszych stanów, lęków i rozdarć? Hmm… JACEK BINKOWSKI Fragment książki – obok Kobieta, kot i mężczyźni Ada lubi martwić się tym, że za osiem lat będzie musiała się upić do nieprzytomności na swojej czterdziestce. Właśnie wylano ją z pracy w redakcji, gdzie była fotoreporterką. Dzień przed tą przykrą rozmową była na nocnej imprezie, co wytrysnęło z Ady kolorowym pawiem na elegancki garnitur szefa. Przyniosło jej to zasłużoną sławę w krakowskich sferach towarzysko-rozrywkowych. A szefowi się należało, bo wywalając Adę, zwalniał miejsce dla swojej młodej kochaneczki. Ada ma też kota Kastrata, osobnika po kociemu wrednego, ale z dobrym radarem na odpowiedniego dla swej pani faceta. Bo z facetami też jakoś Adzie się nie szczęści. Wśród jej znajomych więcej jest mężczyzn tylko z nazwy, choć pojawił się piękny jak pejzaż Saksonii o zachodzie słońca Hiszpan, tyle że zdawał się być zajęty przez równie malowniczą panienkę, co nie do końca okazało się prawdą, ale wszystkiego zdradzić przecież nie mogę. Wsparcie znajduje dziewczyna w swojej prawdziwej przyjaciółce Ance, bo kompletnie zwariowana rodzinka raczej nie może być solidnym dla niej fundamentem. Lekka, dowcipnie przewrotna to powieść, bez – na szczęście – poszukiwania głębi egzystencjalnej, mimo iż dzieje się w Krakowie. Bo i ten Kraków zapaskudzony cały przez gołębie. MAREK KOPROWSKI KAROLINA MACIOS. WSZYSCY MĘŻCZYŹNI MOJEGO KOTA. Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2008. Cena 29 zł. ANGORA nr 20 (18.V.2008) Jaruzelski u Urbana, czyli... Generał, który nie pije Rozdział XVIII Ochroniarze sprawdzali zaproszenia; pralęk, archestrach, nadobawa, że za chwilę będę się tłumaczył z braku dokumentów, łatwo przyszła, ale i łatwo przeszła – okazało się, że esemesy też są respektowane. Podałem komórkę, zniknęła w ogromnej jak bochen chleba łapie, łapa zniknęła w ciemnym oknie budki wartowniczej, w tej samej chwili z drugiej strony ciemności wyłonił się mężczyzna od stóp do głów oklejony fotografiami pomordowanych przez UB księży. Nic nie mówił, stał jak żywa zbiorowa mogiła, jak chodząca reklama martyrologii. Boże coś Polskę jakieś rozproszone głosy zaczęły śpiewać, ktoś krzyczał: Nie! Nie! Nie pozwalamy! Chcemy Polaka! Ktoś złorzeczył. Było ciemno, bo byłem w ciemnym miejscu, ale pora była: góra obiadowa. Komórkę mi zwrócono z krzywym uśmiechem. Majka dalej kiblowała na Dworcu Centralnym i pisała, co ślina przyniesie, a i skrzypaczka przysłała nieco urodzinowych nieprzyzwoitości – musieli to przeczytać. Nie płonąłem ze wstydu – w końcu nie stałem pod Bramą Ascezy, nie ubiegałem się o wstęp do Krainy Powściągliwości. Znaki ostrzegawcze od początku były liczne, ale ani mi w głowie było odpuszczanie – już zresztą podnosił się szlaban, uchylała furtka; już wchodziłem na sale balowe i łąki roztańczone. Już byłem o krok – gdy wpierw wszystko zamknęło się przede mną, a następnie otwarło, ale nie dla mnie. agle w licznym na poboczu stojącym znalazłem się tłumie, obok mnie górnik w górniczym mundurze, hutnik w hutniczych okularach, szlachciura w szlacheckim kontuszu; dalej uwodziciel patriota brutalnie rwący (na strzępy) nawet na oko niezłą Matkę Polkę: paletko wiatrem podszyte, ale pod paletkiem medalik z Matką Boską w intensywnym zagłębieniu spoczywający. Dajcie spokój: niektóre kapłanki domowych ognisk mają nerw, zawsze miały, zawsze to wiedziałem. – Za pierwszym razem było nas tylu – tokował podrywacz od siedmiu ojczystych boleści – że ZOMO się wycofało, sto tysięcy ludzi szło pod dom Wałęsy, nie ośmielili się uderzyć. Ale za drugim razem, szkoda gadać, zmasakrowali nas jak chcieli... – Matka Polka słuchała z przejęciem, niemal na palcach się unosiła, niewidzialną krew z czoła patrioty gotowa była ścierać. Na szczęście nie ja jeden byłem o nią zazdrosny. – Niech pani lepiej na torebkę uważa – warknął szlachciura – bo bohaterowi coś ręce fruwają... – Jak śmiesz, błaźnie! – ryknął Don Juan z pierwszego podziemia, z pierwszej Solidarności, a może z pierwszej nicości. – Jak śmiesz?? – Co śmiem, to śmiem; co wiem, to wiem – szlachciura zachowywał jadowity spokój. – Kiedy to było? – Co kiedy było? – No, kiedy szliście stutysięcznym tłumem pod dom Wałęsy? Kiedy ZOMO was masakrowało? – W osiemdziesiątym drugim, trzynastego maja... – I po co kłamać? Po co kłamać? – Szlachciura rozejrzał się tryumfalnie, jakby wsparcia i poklasku dla swych racji szukał. – Wałęsa w maju w internacie siedział... N – Wałęsa siedział, ale żona nie siedziała! Żona w domu była! – W osiemdziesiątym drugim Wałęsa jeszcze nie mieszkał w domu, a w bloku... – włączył się do sporu hutnik w hutniczych okularach. – Blok to nie dom? – rzucił jeszcze tamten, ale bez przekonania, wola walki, wola obrony, a nawet wola szpanowania przed Matką Polką zgasła w nim zupełnie, zanurkował w tłumie i tyleśmy go widzieli. – Pani nie wierzy konfidentom i nie tylko – odezwał się milczący dotąd górnik – na trzeciej albo piątej z rzędu demonstracji go widzę i zawsze to samo. Szlachciura wzruszył ramionami na znak, że szablę na takich tumultach wyszczerbił. Ludzie świece zapalali, od płomieni aż się zaroiło. „Gotuj się, gotuj!” – okrzyk wzdłuż szeregów poszedł. Nagle światła jeszcze mocniej rozbłysły, Rezerwę chyba wszystkie orkiestry państw członków byłej RWPG zagrały – Ślepy Generał na czele martwej armii do ogrodów Bezetznego przybywał. ajpierw jechali biali jak papier zwiadowcy na motorach, potem dwa kompletnie rozchwierutane i skorodowane czołgi, potem oddział kościotrupiej piechoty. Parę marnych róż i parę niecelnych pomidorów z tłumu poleciało. Ktoś krzyknął: Targowica! Ktoś: Wyzwoliciele! Gestapo! Gestapo! Gestapo! – krzyczeli jedni. – Chodźcie z nami! Chodźcie z nami! Chodźcie z nami! – darli się drudzy. – Bóg wybacza! Cracovia nigdy! – skandowali jeszcze inni. Generał szedł z trudem, laską się podpierał, raz po raz płonące znicze zagradzały mu drogę. Pod bramą czekali nań z chlebem i solą półnaga panna młoda i wystrojony niczym łyżwiarz figurowy prezes warszawskich biznesmenów. Za nimi sam Beniamin Bezetzny (lub któryś z jego sobowtórów) z olbrzymią flaszką żytniówki w garści. Przyjaźnił się z Generałem, podziwiał Generała, wszem i wobec sławę i chwałę Generała głosił, ale szczeniackich prowokacji nie umiał sobie odmówić. Wszyscy wiedzieli, że Jaruzelski jest znanym z powściągliwości abstynentem, a już Bezetzny wiedział o tym jak nikt. Słynne były jego opowieści o nocnych posiedzeniach rządu, kiedy to zmordowani ministrowie, żeby nie usnąć, żłopali koniak podawany dla niepoznaki w filiżankach; w gabinecie śmierdziało jak w gorzelni, a Generałowi nawet do pały nie przyszło, że piją coś innego niż mocną herbatę. W tym zresztą, w abstynencji, była jego swoista zguba. Jedni uważali, że jest to zdrajca, który ma krew na rękach, drudzy mieli go za wybawiciela, co wpierw kraj przed ruskim potopem ocalił, a potem w reformach i pokojowym wybiciu się na niepodległość nie przeszkadzał. Jedni domagali się jego degradacji i radzi by go na szubienicy widzieli, drudzy za wielkiego patriotę go mieli i w rozmaitych plebiscytach na wielkich Polaków na poczesnych miejscach umieszczali. Którzy mają rację, nie jest aż tak ważne; ważniejsze jest, że ani jedni, ani drudzy w swe racje do końca nie wierzą. Jaruzelski krwawy kat narodu i Jaruzelski wielki ocaliciel Polaków – w obu wizerunkach czegoś brakowało. Czegoś? Wiadomo czego – pijanego widu. Już jako zwykły żołnierz był dziwadłem – nie pił. Potem jako oficer Ludowego Wojska Polskiego był coraz N a2060-61_witryna.qxd 2008-05-09 19:44 Page 3 większym dziwadłem – dalej nie pił. Jako generał, jako minister obrony, jako kolega i sojusznik radzieckich marszałków był dziwadłem nad dziwadłami – nadal nie pił. Nie pił na konferencjach, nie pił na naradach, nie pił na bankietach. Nie pił na posiedzeniach przywódców sojuszniczych armii. Na studziennych azjatyckich bankietach, na których podejmowano historyczne decyzje, był – jako najtrzeźwiejszy, co tam najtrzeźwiejszy! Trzeźwy! Jedyny trzeźwy! – izolowany i alienowany. Nie pił na żołnierskich ogniskach, nie pił podczas inspekcji koszar, nie pił na manewrach. Nie pił nawet na ćwiczeniach Układu Warszawskiego! To było poza kategoriami. W tym był rys odmowy wykonania rozkazu, rys dezercji, a nawet rys zdrady. Sojusznicze armie dyrygowane przez nawalonych jak działa sowieckich, bułgarskich, czeskich, węgierskich etc. marszałków gromiły Amerykanów! Genialnymi, czynionymi w pijanym widzie uderzeniami rozpirzały w drebiezgi całe NATO, a polski komandir nawet ust nie zamoczył! W ogóle nie pił! Może jakąś symboliczną banię – jak już koniecznie musiał: Za pabiedu nad NATO i Amierikancami! – strzelał, ale to wszystko. Średnia spożycia: cztery pięćdziesiątki rocznie. Norma daleka od wojskowej. W naszym klimacie biedronki piją więcej. Nie pił. Z najjaśniejszą tradycją oręża polskiego tracił przez to łączność. Nie był w stanie w pełni zrozumieć szarży pod Somosierrą, odsieczy wiedeńskiej, bitwy pod Butzownem, wypraw Batorego, powstań narodowych etc., etc. Nie był w stanie w pełnym wymiarze pojąć nawet zdobycia Berlina, w którym sam brał udział. Nie był w stanie nie z powodu, że był w – bagatelizowanych i traktowanych przez Armię Czerwoną jako, job twoju mać, sojusznicze zło konieczne – polskich oddziałach, ale z powodu, że nie pił; że był niepijącym młodzikiem. Z drugiej strony, jakby już wówczas miał wysoką szarżę, jakby, nie daj Boże, dowodził natarciem na Berlin – III Rzesza by ocalała. Wschodnioeuropejscy i azjatyccy przywódcy wielkie sukcesy miewają tylko po pijanemu. Wielkie klęski również. Niektórzy powiadają, że sławetny pucz Janajewa nie powiódł się, ponieważ jego uczestnicy byli pijani! Skąd! Nie udał się, ponieważ jego uczestnicy mieli słabe głowy. Zwłaszcza jak na ruskich generałów. Na Wschodzie wojskowych przewrotów nie robi się na trzeźwo. Nie tylko na Wschodzie i nie tylko przewrotów. Ostatnio gazety podały, że amerykańscy astronauci latają w kosmos na kosmicznej bani. Swoją drogą, ciekawość, jak tam leczą kaca? W każdym razie: ludzkość po krawędzi życia i śmierci rzadko stąpa na trzeźwo. Generał próbował – wyszło jak wyszło. Jakby 13 grudnia w pijanym widzie ogłosił stan wojenny, jakby po pijanemu pijane żołdactwo na ulice rzucił albo jakby po pijanemu wypowiedział posłuszeństwo Moskwie; jakby wypiwszy kwartę spirytusu albo po nieludzkim chlaniu na pełnym tragizmu kacu w łeb sobie wypalił – zyskałby wielkość – byłby wielkim zbrodniarzem albo wielkim bohaterem. Byłaby krew albo chwała, byłaby zdrada albo nieśmiertelność. A tak był cofnięty podbródek, ciemne okulary i dajcie spokój: ani kropli. Jakiż to był dyktator – mówili ci, co go bronili – jakie miał uprawnienia! Mógł wszystko! Mógł ojczyznę w morzu krwi skąpać! I nie uczynił tego! gonu – unosiły się nad nią opary gotowanej kapusty i wołowiny na kartki. W zadymach ulicznych więcej było swawoli niż walki. Odwaga z dnia na dzień taniała. Trup ścielił się rzadko; ocaleli prawie wszyscy, i prawie wszyscy źle się czuli, prawie wszystkim rzygać się chciało. wszem, jakby się napił, mógłby wszystko. Byłoby szaleństwo – było kunktatorstwo. Byłaby wyrazistość – była niewyraźność. Byłaby wojna domowa – był domowy tumult. Nad Polską unosiłby się straszny, ale oczyszczający zapach krwi i samo- JERZY PILCH. MARSZ POLONIA. Wydawnictwo ŚWIAT KSIĄŻKI, Warszawa 2008. Cena 32,90 zł. O 61 WITRYNA ANGORA nr 20 (18.V.2008) arkot pawiujących – niestety, nie z przepicia – gardeł to były tryumfalne werble i fanfary Generała. Dla wzmożenia groteski miał być po latach za doprowadzenie narodu do mdłości – sądzony. Tak. Abstynencja nie jest zła, ale bywa groteskowa. Generał abstynent stojący na czele komunistycznej junty jest co najmniej tak groteskowy, jak skrupulatnie przestrzegający praw człowieka Dżyngis-chan. (Szczerze mówiąc: bardziej). Teraz też groteskowych efektów było w bród. Stary, prawie ślepy wiarus ledwo do półgołej panny młodej dokuśtykał i jakby faktycznie nie widział, że ta prócz welonu prawie nic nie ma na sobie, nawet się nie uśmiechnął, ani nie spłoszył, ale na oślep, choć z oficerskim szykiem: buch laskę w mankiet. I chleb z solą podany mu przez prezesa biznesmenów – nabożnie do sztucznej szczęki. I miś z Bezetznym! I nawet nie musimy udawać, że flaszki nie widzimy, bo jej naprawdę nie widzimy! I Beniamin Bezetzny (lub najzdolniejszy z jego sobowtórów) jedną ręką obejmuje nagie plecy panny młodej, drugą ujmuje bezprzewodowy mikrofon i mówi: – Generale, twoi antagoniści mają rację. Jesteś bezbożnikiem i antychrystem. Krew niezmyta z twoich rąk nigdy nie pozwoli ci wstąpić do Królestwa Niebieskiego. Nawet gdybyś uwierzył. Nigdy jednak nie będzie ci to dane. Jesteś zatwardziałym niedowiarkiem i nawet teraz dajesz tego dowód. Stoi przed tobą, generale, pani Karolina, a raczej pani Arcy-Karolina, i zaręczam ci, generale, że na jej widok kulawi zaczynają biec, głusi odzyskują słuch, niemi zaczynają mówić, ślepi widzieć. Jeśli jest w nich oczywiście choć krztyna godności i wiary. Z tobą wszakże, generale, jest jeszcze gorzej. Moim bowiem zdaniem, brak godności i wiary (nie muszę dodawać, że nie masz ich – jak komuchowi przystało – w nadmiarze) nie jest prawdziwym powodem twojej nieczułej ślepoty. Ty, generale, nie jesteś w stanie dostrzec wdzięków witającej cię druhny, albowiem dalej tak jesteś zapatrzony na Moskwę, że dalej świata poza nią nie widzisz! Witam cię chlebem, solą i gorzałą. Wstąp w progi moje i choć na chwilę oderwij wzrok swój od bram Kremla! Wybuchy śmiechu towarzyszące mowie Bezetznego były jak seria prawdziwych eksplozji. Potem nadleciał srebrny helikopter, z którego zrzucono tysiące pozłacanych prezerwatyw. Generał wpierw kręcił głową, niczym dobrotliwy wychowawca zgorszony wybrykami swych urwisów; potem niczym maksymalnie wyluzowany golem, dawał znaki, że „całkiem jest rozbrojony i się poddaje” – w końcu usta w podanym mu kielichu zanurzył. Bezetzny podniósł rękę, reflektory łuki tryumfalne nad polami uczyniły, orkiestry jęły grać Jeszcze Polska nie zginęła, bramy się otwarty, ochroniarze zniknęli i w deszczu kondomów, i przy dźwiękach hymnu narodowego do piekielnych ogrodów i diabelskich pawilonów całą hurmą weszliśmy. (...) W (Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji „Angory”) Bój się Boga Przyjacielem 50-kilkuletniego Krzysia zostaje Puchatek, miś znaleziony na strychu, w kuferku ze skarbami z lat dziecięcych. Krzyś – właściwie Krzysztof Brunowski – wszedł tam, by załatać dach przedwojennej willi przy ul. Kaczeńców, w której mieszka i zachwycił się światem odkrytym na poddaszu. Puchatka uznał za jego namiastkę i zabrał ze sobą. Odtąd są nierozłączni. Miś staje się przewodnikiem i mentorem Krzysia. Krzyś, nieudacznik, niby artysta, był już wszystkim: mistykiem, realistą, nihilistą – i nic mu z tego nie wyszło. Siedzi w domu, coś tam czyta, a opiekuje się nim pani Kazia. Dlatego Puchatek będzie prostował jego drogi życiowe. Siądą sobie przy butelce ulubionej whisky, Krzyś w fotelu, miś w jego nogach, i pogadają o życiu. O pięknej matce Krzysia, pani Róży, która nie potrafiła zająć się synem poczętym w nieszczęśliwych, delikatnie mówiąc, okolicznościach, i o tym, jak w ’68 roku sąsiedzi okrzyknęli ją „Żydówą”, a następnie pognębili. Tematów jest wiele, jednak nasi chłopcy nie tylko rozmawiają. Wybierają się też na pobliską łąkę, a później w miasto, żeby Puchatek mógł poznać, czym jest kobieta… Świetnie napisana, poza dwoma akapitami, powieść. Doskonale wykorzystany pomysł filozoficznej dysputy z wyimaginowanym kompanem. Odważna, szkoda, że nie pociągnięta rozmowa z Jezusem. W ogóle powieść męska i prężna. Słowem: – Bój się Boga, chłopie! Coś ty tu nawypisywał?! AGNIESZKA FREUS SZYMON KOPROWSKI. BALKON NA KRAŃCU ŚWIATA. Oficyna Wydawnicza ATUT – Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe, Wrocław 2008. Nowa przygoda Klubu Wielbłądów W bardzo tajemniczy sposób zostaje zamordowany przedstawiciel Izby Reprezentantów USA, dyrektor działu dzieł rzadkich w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Przez przypadek pracuje tam również niewinny z pozoru bibliotekarz, Caleb Shaw, który należy do tajemniczego Klubu Wielbłądów. Przypomnijmy, że Klub Wielbłądów to: były agent służb tajnych, zdeklasowany naukowiec, który palił za dużo trawy, autystyczny geniusz matematyczny i eks-komandos z Wietnamu. Starsi panowie po przejściach realizują swoją idée fixe – demaskowanie przekrętów władz i wykrywanie ogólnoświatowych spisków zagrażających Ameryce. Ich przywódca, znany pod pseudonimem Oliver Stone, w wolnym czasie, kiedy nie stróżuje na cmentarzu, demonstruje pod Białym Domem z kategorycznym hasłem „Żądam prawdy”. Dołącza do nich Annabelle, mistrzyni oszustwa i przekrętu, która ukradła właśnie ładną sumkę właścicielowi kasyna w Atlantic City odpowiedzialnemu za śmierć jej matki. Zamordowany kongresman był przed laty jej mężem. Kolejna, bardzo sympatyczna historyjka Baldacciego, uznawanego obok Grishama za mistrza powieści sensacyjnych. Chyba to lekka przesada. BOGDAN WOJDYŁA DAVID BALDACCI. KOLEKCJONERZY TAJEMNIC (THE COLLECTORS). Przeł. Lech Z. Żołędziowski. Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2008. Cena 31,90 zł. a2062-tarot.qxd 2008-05-09 17:55 Page 2 62 WIERSZÓWKA Zakochałem się W kącikach pięknych ust Na których krople zakręcają Moja cywilizacja? Dziewczyna z kalendarza uśmiecha się, każą mi myśleć, że do mnie Patrzę na kolorowe, ruchome paciorki różańca, to autostrada Wczoraj podali, że poległy tysiące, dzisiaj miliony mają opłakiwać śmierć jednego Proszą szybko zakupić nowy model mówią, że to sposób na bycie sobą Kłamią, zaklinając, że są ze mną A ja jestem jak nikt z nikim, ciemność z ciemnością Ale wewnątrz mnie światło nie pozwala pogrążyć się w mroku. ANDRZEJ KUBASIK, Katowice [email protected] *** Znalazłem kolejną łzę Gdy uśmiechu szukałem Pośród wielu zdjęć Horoskop z tarotem BARAN 21.03. – 19.04. POWŚCIĄGLIWOŚĆ Wszystko, co dobrego zrobiłeś dla innych – wróci do Ciebie w najbliższych dniach. Niestety, to co było gorsze – też dostaniesz z powrotem. Warto zawczasu pogodzić się z przyjaciółmi, przeprosić, gdy potrzeba (albo dla świętego spokoju). W pracy szef wciąż „zapomina” o obiecanej podwyżce. Tarot radzi czekać cierpliwie jeszcze przez jakiś czas. Zdrowie OK. W sprawach serca Powściągliwość nie stawia Ci najmniejszych ograniczeń! BYK 20.04. – 20.05. AS MIECZY Jeśli marzy Ci się awans, słuchaj, co koledzy mówią o swoich pomysłach. Niektóre są wprost stworzone dla Ciebie. Nie lubisz plagiatu? Inni w stosunku do Ciebie nie mają takich skrupułów. Koniec tygodnia przyniesie poprawę finansów. Ale gdy dasz się ponieść fantazji podczas wiosennych wyprzedaży – portfel opustoszeje do dna. Za to w uczuciach nadmiar fantazji na pewno Ci nie zaszkodzi. Warto czasem zgłupieć z miłości... BLIŹNIĘTA 21.05. – 21.06. CZWÓRKA PAŁEK Zdrowie wciąż na piątkę (na szóstkę będzie, gdy czasem zamienisz samochód na piesze wędrówki). W pracy czas przełomu. Zmiany na kilku stanowiskach nieoczekiwanie stworzą wymarzony „stołek” dla Ciebie. Ale nie zabiegaj o niego zbyt wyraźnie – ktoś, z czystej złośliwości, może Ci w tym przeszkodzić. Jeśli planujesz remont – nie zwlekaj z jego rozpoczęciem. Gotówki nie braknie, a nawet wystarczy na... wspierający miłość podarunek. RAK 22.06. – 22.07. CESARZOWA Cesarzowa, niezależnie, czy sobie zasłużyłeś, czy nie – wróży wyłącznie powodzenie. W pracy nowe zadania i finansowe „docenienie” przez przełożonych. Możliwa dodatkowa praca, która przyniesie nie tylko gotówkę, ale i nowe, bardzo interesujące znajomości. Niektóre z nich pomogą Ci wyzbyć się kłopotów, które „przeoczy” Cesarzowa. W miłości wszystkim zakochanym (i wiernym...) tarot wróży spełnienie tego, co niemożliwe... Wyciągam rękę Ku blademu ekranowi Ciepła dotyku pragnąc Żałuję wielu rzeczy Lecz najbardziej tego Że... Tylko kursor miga Łącząc Tak blisko a tak daleko DAWID KIWACKI, Przemyśl [email protected] Wilcza świadomość Wyłem do księżyca tak od niechcenia wsłuchując się w echo tęsknego skowytu usłyszałem wyraźnie chorał motyli w żołądku koncertujący. Świadom tego że gnijąc w lochu ANGORA nr 20 (18.V.2008) wiele utraciłem bo czas zabija... uczucia nie uleczy WIESŁAW TĘGOWSKI, Sztum „Nie asekurowani” Zabielone ściany Kuszą niewinnością Naiwnych A lodowe okna Hipnotyzują Grą fałszywego światła Uśpionych Pod kolebką złudzeń Wśród skalnych pokoi Domu hibernacji Którzy ponad szczytami Wraz z mgłą LEWITUJĄ JOANNA SASAL, Skarżysko-Kamienna [email protected] Kochani nasi Poeci i Wierszokleci! Ujawniajcie się (nadsyłając wiersz, uwzględniajcie rozmiary naszej rubryki). Najlepsze utwory nagrodzimy publikacją. Nadesłanych wierszy redakcja nie zwraca. Wybrali: MATEUSZ i MAREK KOPROWSCY LEW 23.07. – 22.08. DWÓJKA MONET STRZELEC 22.11. – 21.12. CZWÓRKA KIELICHÓW W pracy rację ma szef. Zawsze. I przynajmniej w tym tygodniu nie zapominaj o tej zasadzie. Zmiany w firmie oznaczać będą dla Ciebie nowe obowiązki i wynagrodzenie bez zmian. Towarzyskie spotkanie, po którym obiecujesz sobie wiele, nie spełni Twoich oczekiwań. Będzie interesująco, ale... burzliwie. Ostrożnie za kierownicą. Podobną ostrożność zachowaj podczas rozmów z ukochaną osobą. Są słowa, których nie da się cofnąć... Totolotka niech w tym tygodniu sponsorują inni. No, ale jeśli musisz, wyślij kupon lub dwa. W pracy spokojne, miłe dni. Uda się uniknąć błędu, który kosztować może stanowisko. Pomoże Ci w tym mało znana osoba. Możliwe, że to początek długiej przyjaźni. Za to w miłości oczekuj głównej wygranej – dostaniesz z procentem uczucie, które sam ofiarowałeś. A do tego zdrowie jak przed laty. Tydzień, jakich mało! PANNA 23.08. – 22.09. ARCYKAPŁANKA KOZIOROŻEC 22.12. – 19.01. ÓSEMKA PAŁEK Zbyt wiele spraw chcesz załatwić jednocześnie. Arcykapłanka zaleca cierpliwość. Zacznij od tego, co najważniejsze, a może mniejsze problemy rozwiążą się „same”? W pracy dobry czas, by przeforsować dawne, kontrowersyjne dla kolegów pomysły. Tym razem chętnie Ci pomogą. Zdrowie coraz lepsze. Ale prawdziwy sukces czeka Cię w grach i konkursach. No a miłość to też czasem rodzaj gry... Służbowy wyjazd, choć może zburzyć osobiste plany, znacznie przyspieszy karierę zawodową. Po powrocie możesz otrzymać stanowisko, które doskonale wpłynie na stan Twojego konta. „Wypasiony” urlop stanie się całkiem realny. W totolotka też warto zainwestować. Numerki na pewno masz gdzieś zapisane. A jeśli zapomniałeś, ukochana osoba przypomni Ci je w bardzo emocjonalny sposób... WAGA 23.09. – 22.10. KRÓLOWA PAŁEK Majowe wydatki mogą być większe, niż myślisz. Ściskaj więc portfel i naucz się mówić „nie” proszącym o pożyczkę. Sam będziesz wkrótce potrzebował każdego zaoszczędzonego grosza. W pracy tydzień spokojny. Chyba że zdecydujesz się na biznesową działalność. Wtedy może braknąć Ci czasu na wszystko, poza zarabianiem pieniędzy. A ukochana osoba znów będzie tęskniła za Twoją obecnością... Rada Królowej: codziennie spoglądaj w lustro i... ciesz się rozkwitem urody, jakiego dawno nie widziałeś. A jeśli Twój wygląd Cię nie zadowoli – wymień zwierciadło – stare musi być popsute. Doskonały czas dla Twojej kariery zawodowej. Będziesz otoczony sympatią kolegów i wszyscy chętnie wyręczą Cię w obowiązkach. Stan portfela też powinien Cię ucieszyć, a w miłości bliska osoba na wszelkie sposoby udowodni, jak bardzo Cię kocha... SKORPION 23.10. – 21.11. ÓSEMKA KIELICHÓW Towarzystwo Ósemki Kielichów nie pozwoli Ci spokojnie reagować na czyjąś głupotę i brak zawodowych kwalifikacji. Możliwa awantura w pracy. I choć racja będzie po Twojej stronie, koledzy nieprędko Ci zapomną ostre słowa. Za to finanse mają się coraz lepiej – możesz z nadzieją (ale bez przesady...) przespacerować się do kolektury. Zdrowie OK, a w sprawach serca tarot przypomina, że trójkąty są dobre w matematyce... WODNIK 20.01. – 18.02. RYCERZ MONET RYBY 19.02. – 20.03. RYDWAN Na drodze do sukcesu Rydwan ma zdecydowane pierwszeństwo. A Ty jesteś jego jedynym pasażerem... Możesz spodziewać się nowych propozycji zawodowych. Niekoniecznie w tej samej firmie. Warto je przemyśleć, bo finansowo ich przyjęcie postawi Cię w wyższej grupie podatników. Jednocześnie zachowaj rozsądek w finansach. Nie inwestuj bez zastanowienia. W uczuciach tarotowy pojazd odradza branie autostopowiczów! MAŁGORZATA KABAŁA Wróżby spełniają się wyłącznie od 12 do 18 maja 2008 r. a2063-malinowski.qxd 2008-05-09 17:57 Page 1 63 OJCZYZNA POLSZCZYZNA ANGORA nr 20 (18.V.2008) Najwyższy czas na wprowadzenie do słowników obocznej OBCY JĘZYK pisowni, albo wręcz na postawienie na zapis „Konstytucja 3 Maja” (326) POLSKI Maciej Malinowski Nic się nie zmienia od lat. Kiedy nadchodzi święto 3 Maja, zauważam, że urzędnicy państwowi czy organizatorzy oficjalnych obchodów uroczystości i okolicznościowych imprez mają... kłopot ortograficzny. Nie wiedzą, czy powinno się pisać Konstytucja 3 Maja, czy Konstytucja 3 maja. Znajduje to, niestety, odbicie w różnego rodzaju obwieszczeniach, zawiadomieniach, zaproszeniach, a także w mass mediach: raz widuje się nazwę miesiąca oddaną w druku wielką literą, drugi raz małą. Wiem, skąd się biorą owe ortograficzne wątpliwości. Otóż wiele osób ma zakodowane w pamięci, że nazwy wszelkich świąt narodowych pisze się wielkimi literami (np. 1 Maja, 15 Sierpnia, 11 Listopada, a więc także 3 Maja), tak więc automatycznie przenosi ów zapis z wielką literą nazwy miesiąca (3 Maja) do pisowni z wyrazem konstytucja. Tymczasem nie znajduje to uzasadnienia... Wystarczy się zapoznać z odpowiednią regułą zawartą w części opisowej Wielkiego słownika ortograficznego PWN pod redakcją prof. Edwarda Polańskiego. Przekonamy się wówczas, że należy pisać Konstytucja 3 maja, a więc W sprawie zapisu ustawy z 1791 r. raz jeszcze... człon maja małą literą, gdyż chodzi o tytuł aktu prawnego, a w takim wypadku jedynie pierwszy wyraz wymaga użycia wielkiej litery. Proszę zauważyć, że tak samo (tylko pierwszy wyraz wielką literą) pisze się Edykt nantejski, Statut wiślicki, Uniwersał połaniecki, Deklaracja praw dziecka, Ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi, Kodeks pracy, Kodeks cywilny, Kodeks postępowania administracyjnego, Karta nauczyciela itp. Nieznajomość tej prostej zdawałoby się reguły sprawia, że sięga się (czyżby z rozpędu?) po wielkie litery nie tylko przy zapisie Konstytucja 3 Maja, ale i wtedy, gdy dochodzi człon święto: Święto Konstytucji 3 Maja. – Skoro pisze się: Święto Narodowe 3 Maja (tu wielkie litery w przymiotnikach święty i narodowe dają się jakoś obronić), to poprawny wydaje się i zapis Święto Konstytucji 3 Maja, czyli z wszystkimi wyrazami oddanymi w druku wielkimi literami – oto koronny argument. O dziwo, w większości opracowań historycznych, w encyklopediach, w leksykonach, a nawet w dokumentach państwowych spotyka się pisownię Konstytucja 3 Maja, a więc... niezgodną z tym, co podają autorzy słowników ortograficznych, np. Uroczyste obchody rocznicy Poczet Nazwisk Polskich(168) Szukajcie, a znajdziecie Szanowny Panie Henryku! Bardzo proszę o wyjaśnienie pochodzenia nazwiska panieńskiego mojej Babci – Szuszkiewicz. Babcia już umarła, a drzewo genealogiczne sięga czterech pokoleń wstecz. Chciałabym dowiedzieć się, skąd wzięło się jej nazwisko. Sama nie mam żadnego pomysłu. Nazwisko dziadka: Mieczyński wywodzi się prawdopodobnie od miecza, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. I mam jeszcze jedno pytanie dotyczące mojego nazwiska po mężu, Weryńska, również nie mam pojęcia, od czego lub od kogo pochodzi. Serdecznie pozdrawiam i dziękuję Edyta Weryńska Droga Pani Edyto. Nazwisko rodowe babci pochodzi od słów: suszyć, susza lub suchy. Słowniki tłumaczą to jako suchy teren, pozbawiony wilgoci; obumarłe drzewa; ktoś chudy. Mikołaj Rej suszą nazywał ląd. Szuszką określano szelest. Z XIV-wiecznym nazwiskiem Mieczyński wiąże się przede wszystkim nazwa miejscowa, od której pochodzi – Mieczyn, k. Krasocina, ale to miecz legł u początków i tej nazwy (choć etymolodzy dopuszczają też – jako początkowe – dawne imię Miecisław). Nazwisko, które Pani nosi, pochodzi natomiast od podstawy Wer-, jak we wschodniosłowiańskim imieniu Wera (także Weronika). Według E. Brezy, to rzadki przypadek utworzenia nazwiska od imienia żeńskiego. W zasobie nazwisk współcześnie używanych notujemy następującą frekwencję: Szuszkiewicz – 1304, Mieczyński – 359, Weryński – 512 nazwisk. Szanowny Panie Przydomku! Nazywam się Roesler, mój ojciec i dziad pochodzą z Kujaw (Kruszwica). Od lat usiłuję dojść, skąd pochodzi nazwisko. Wiem, że występuje z pewną częstotliwością w Szwajcarii, Austrii, Belgii i Niemczech, choć w tym ostatnim kraju częściej w pisowni Rezler – przynajmniej tak mi się wydaje. W Polsce jest to nazwisko dość częste, m.in. w Warszawie przed wojną istniała szkoła „Roeslerczyków”, a na Krakowskim Przedmieściu jest dom opatrzony tym nazwiskiem. Serdecznie pozdrawiam! Jerzy Roesler Szanowny Panie, nazwisko Roesler (zapisywane w różnych formach, np. Rösler, Resler, Rezler, Rozler, Ryzler), popularne nie tylko na obszarze niemiecko- uchwalenia Konstytucji 3 Maja odbyły się, jak co roku, przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie; We Wrocławiu z okazji obchodów 217. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja złożono kwiaty pod Pomnikiem Konstytucji 3 Maja przy Panoramie Racławickiej. Czy taką pisownię (bądź co bądź z błędem) należy traktować jako uchybienie ortograficzne? Tym razem byłbym wyrozumiały... Jeszcze do końca 1970 r. słowniki podawały jako obowiązujący właśnie zapis... Konstytucja 3 Maja, czyli z nazwą miesiąca wielką literą. W czerwcu 1971 r. językoznawcy postanowili, że będzie się od teraz pisać Konstytucja 3 maja, bo to tytuł aktu prawnego, a więc tylko pierwszy wyraz wymaga wielkiej litery (wtedy też wprowadzili pisownię churał zamiast hurał, minispódniczka zamiast mini-spódniczka, okamgnienie zamiast oka mgnienie i półdarmo zamiast pół darmo). Czy można zatem dziś potępiać tych Polaków, którzy przyzwyczaili się do pisowni Konstytucja 3 Maja (obowiązującej jeszcze 30 lat temu)? Być może byłoby mniej komplikacji, gdyby zamiast wyrażenia Konstytucja 3 maja upowszechniła się pełna nazwa owego ważnego wydarzenia dziejowego, tzn. Konstytucja 3 maja 1791 r. Prawdopodobnie mniej by wówczas korciło autorów różnych obwieszczeń, plakatów czy komunikatów do pisania maja wielką literą. Mam na to dowód. Zdarza się, że nazwy ulic, placów czy alei w naszym kraju zawierają pełną datę ważnych wydarzeń dziejowych bądź lokalnych. Istnieje na przykład w Krakowie (na Woli Justowskiej) ul. 28 Lipca 1943 r. i trzeba to zapisywać właśnie tak: Lipca wielką literą. Tymczasem nagminnie spotykam zapis ul. 28 lipca 1943 r. Dlaczego? Dlatego, że ludzie mają zakodowaną w pamięci informację, że przecież w dacie nazwę miesiąca w brzmieniu oddanym słownie pisze się małą literą. Mogę pójść o zakład, że gdyby owa ulica w pięknym zakątku Krakowa nosiła krótszą nazwę – ul. 28 Lipca, mało kto by pisał wtedy ul. 28 lipca, bo opatrzyły mu się szyldy ul. 1 Maja, ul. 3 Maja, ul. 15 Sierpnia, ul. 11 Listopada, w których słowa maja, sierpnia i listopada zapisane są wielkimi literami. Ponawiam apel do językoznawców (głównie normatywistów ortografii): najwyższy czas na wprowadzenie do słowników obocznej (do Konstytucja 3 maja) pisowni Konstytucja 3 Maja, albo wręcz postawienie na ów drugi zapis. języcznym, pochodzi od niemieckiej nazwy osobowej Rösler, czyli chłopca stajennego, chłopca od koni (ros, ors – rumak w średniowiecznej niemczyźnie). W użyciu mamy obecnie 223 nazwiska. Witam bardzo serdecznie. Jestem studentem historii i pasjonatem wszystkiego, co z nią związane. Wraz z wiekiem dojrzewała we mnie chęć zbadania historii mojej rodziny, jednak pozostała dla mnie tajemnicą. Część rodziny pochodzi z Kresów i sporo czasu zajęło mi zebranie informacji na jej temat. Mam jednak problem. W Polsce liczba osób używających naszego nazwiska jest niewielka, co świadczy o tym, że to nowe nazwisko, a może obcego pochodzenia? Informacje, jakie mam na temat nazwiska, pomijając legendy o obcym pochodzeniu przodków, są niezadowalające. Bardzo bym prosił o pomoc, choćby w formie informacji, gdzie i jak szukać. Pozdrawiam Marcin Gmyr Panie Marcinie, ponieważ wiele osób prosi mnie w listach o informację, gdzie i jak szukać, zacznę od tego wątku. Ponieważ każda pliszka swój ogon chwali, zachęcam do lektury mojej książki „Skąd się wzięło moje nazwisko?”, w której umieściłem obszerną bibliografię prac naukowych dostępnych w każdym mieście uniwersyteckim. A co do nazwiska Gmyr... Nie ma tu, niestety, ekscytujących cudzoziemskich tropów. To rdzennie polskie nazwisko. Pochodzi od czasownika gmerać (w staropolszczyźnie także gmyrać). W gwarze gmerek to ktoś, kto gmera, szpera albo metaforycznie – dureń, zaś gmyrek to ciura bądź niedojda (J. Kasprowicz „Słownik gwar polskich”). W zasobie występuje 230 nazwisk Gmyr. Skąd się wzięło? wiele zdrobnień staropolskich, takich jak: Sulej, Sulek, Sulęt, Sulik, Sulim. To także nazwa herbu, o którego posiadaczu Długosz pisał: Z Niemiec ród wywodząc, którego mężowie dzielni i zaszczytów żądni; między którymi w ostatnich latach Zawisza z Garbowa, nazywany Czarny, wielką świetnością błyszczał. W zasobie są dziś 2 463 nazwiska. Sulima, jedno z najstarszych (XIV wiek) zanotowanych polskich nazwisk. Pochodzi od imienia Sulimir. Według W. Taszyckiego, prasłowiański przymiotnik suli- znaczył tyle, co lepszy. Znalazł się z tego powodu w dziesięciu imionach złożonych, które z kolei dały [email protected] www.obcyjezykpolski.interia.pl JAN CHRYZOSTOM PRZYDOMEK [email protected] a2064-65 listy.qxd 2008-05-09 17:58 64 POCZTA „Katownia w Krakowie” W XXI wieku, w Polsce Przeczytałam artykuł Pani Joanny Skibniewskiej (ANGORA nr 17) pod tytułem „Katownia w Krakowie”. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wydawałoby się to niemożliwe, aby w kraju Unii Europejskiej, w XXI wieku działy się takie rzeczy. Przecież to ewidentne łamanie praw człowieka. W jaki sposób jest to ukrywane przed instytucjami międzynarodowymi? Dlaczego tym nie zajmie się ktoś kompetentny? Powinno się ujawniać takie zdarzenia przed międzynarodową opinią publiczną. Może w takich okolicznościach „panowie życia i śmierci” w „demokratycznym państwie prawa” poczują na plecach powiew sprawiedliwości. Może obudzi się w nich sumienie. Nie można tak traktować ludzi, nawet jeśli są winni. Nie wolno odmawiać ludziom podstawowej opieki zdrowotnej. To, co dzieje się w Krakowie, jest zwykłym morderstwem w majestacie prawa. Zresztą prawem to nikt tam się nie przejmuje, skoro służba więzienna nie ponosi odpowiedzialności za ludzi aresztowanych! No i jeszcze sprawa nadużywania instytucji aresztu tymczasowego. Coraz częściej podnosi się ten problem, ale zawsze ktoś „kompetentny” powiada, że lepiej jeśli ktoś posiedzi niepotrzebnie, niż okazałoby się, że brak aresztu pozwolił uniknąć kary winnemu. Z poważaniem BEATA PANASIAK (adres internetowy) Mandat nieufności Page 2 Zaufanie to ważna sprawa. Zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w szczególności. To, że zaufanie to jest mizerne, nie wynika z kodeksów, lecz postawy „bardzo” sprawiedliwych, często dziwnie złośliwych sędziów. Ale praprzyczyna wielu niepotrzebnych wokand leży po stronie naszych mądrych i dzielnych policjantów. Prawo przewiduje odmowę przyjęcia mandatu od policjanta. Przewiduje też po – naszym zdaniem – pochopnym przyjęciu możliwość skierowania sprawy do sądu. Ale w Polsce delikwent, który przyjął bądź odmówił przyjęcia mandatu, jest tak czy owak przegrany. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Pod koniec 2006 roku miałem wypadek samochodowy spowodowany rozerwaniem przedniej opony samochodu. Przybyły policjant postraszył mnie – za rzekomo zbyt szybką jazdę – mandatem karnym w wysokości 500 zł. Kiedy, – znajdując się w małym szoku – starałem się wytłumaczyć policjantowi przyczynę wypadku, ten łaskawie obniżył taksę do 200 zł. Ponieważ jechałem akurat po żonę do szpitala, nie miałem głowy do dyskusji. Kiedy biegły rzeczoznawca z Compensy potwierdził fakt rozerwania opony, skierowałem sprawę do sądu o anulowanie przyjętego mandatu. Pan sędzia stwierdził, że gdybym wówczas mandatu nie przyjął, to ON by ten mandat na rozprawie uchylił... Ale mandat przyjąłem, co praktycznie eliminowało jego uchylenie przez sąd. W maju 2007 r., na Okęciu, odmówiłem przyjęcia mandatu w wysokości 100 zł. Przebijając się ponad godzinę przez Warszawę, byłem mocno spóźniony i na lotnisko wpadłem, kiedy pasażerowie opuszczali już halę przylotów. Nie miałem czasu, by odstawić samochód na nieco oddalony od hali parking, zostawiłem go na parkingu przylotów i pobiegłem po mojego pasażera, dyrektora dużej japońskiej firmy, który przybył do Polski na naradę do Urzędu Marszałkowskiego w Toruniu. Przy samochodzie pojawiliśmy się mniej więcej po 10 minutach. Wówczas podszedł do nas młody, ambitny policjant, który – nie słuchając mojej prośby o możliwość pilnego odjazdu – rozpoczął „rzetelną” kontrolę. Najpierw próbował sprawdzić dowód rejestracyjny samochodu, co z powodu czeskich numerów rejestracyjnych nie udało mu się do końca. Następnie zaczął sprawdzać moje prawo jazdy, na koniec nasze telefony komórkowe. Badania te zajęły policjantowi ponad godzinę. Po zakończeniu prac zaproponował mi (za zbyt długi postój) mandat w wysokości 100 zł. Poprosiłem policjanta, by zakończył sprawę pouczeniem, gdyż to on przytrzymał nas na pasie parkingowym znacznie dłużej, niż ja będąc w sytuacji przymusowej. Trudno mi było wytłumaczyć japońskiemu VIP-owi sytuację i postawę policjanta, dzięki któremu spóźniliśmy się na naradę ponad godzinę. W tej sytuacji odmówiłem przyjęcia mandatu, co poskutkowało skierowaniem sprawy do sądu. W dniu 5.06.2007, jako podejrzany, spowiadałem się z przestępstwa w komisariacie policji w Toruniu. Pierwsza rozprawa w Sądzie Grodzkim w Warszawie odbyła się w dniu 13.09.2007 r. Pani sędzia Klaudia Miłek skierowała mnie na badania psychiatryczne w Warszawie w dniu 24.09.2007. Przed laty, walcząc z mafią skarbową, wpadłem w depresję, co zmusiło mnie do korzystania z pomocy psychologa. Kolejny termin rozprawy wyznaczono na dzień 11.10.2007 r., niemniej w przeddzień zatelefono- ANGORA nr 20 (18.V.2008) wałem do sądu, prosząc o potwierdzenie terminu rozprawy. Po upływie trzech godzin, pani sędzia poinformowała mnie, że z uwagi na niedostarczenie opinii psychiatrycznej rozprawa nie odbędzie się. Następna rozprawa odbyła się w dniu 11.12.2007 r., kiedy umożliwiono mi przedstawienie swoich racji. Pani sędzia stwierdziła, że na kolejną rozprawę wezwany zostanie policjant, sprawca moich kłopotów. Na tejże, w dniu 27.02.2008 roku zeznania złożył policjant, z którym trudno mi było – z uwagi na jego postawę – polemizować. Dla niego sytuacja wymagała bezwzględnego ukarania. Przytrzymanie nas ponad godzinę wynikało z potrzeb prowadzonych przez niego czynności. W związku z tak skomplikowaną sprawą, pani sędzia nie była w stanie ogłosić natychmiast wyroku, kolejny termin wyznaczyła na 5.03.2008 r. Na tę rozprawę już nie mogłem przyjechać, zatelefonowałem następnego dnia do sekretariatu z prośbą o odczytanie wyroku. Po długich uzgodnieniach pani sekretarka poinformowała mnie, że otrzymałem naganę i mam zapłacić 30 zł jakiejś opłaty. W dniu 17.04.2008 r. otrzymałem z sądu wezwanie do zapłacenia 130 zł kosztów postępowania sądowego. Reasumując. W tej wyjątkowo prostej sprawie za 100 zł straciłem ponad 1000 zł. Pięć dni urlopu, pięć wyjazdów do Warszawy plus koszty sądowe 130 zł. Słusznie napisał prof. Marian Filar („Gazeta Pomorska” z dnia 14.12.2007 r.), że „Proste sprawy winny być zakończone szybko i skutecznie. Alternatywą jest długie postępowanie – długie i wnikliwe”. Co można, w opisanych przypadkach, sądzić o polskim wymiarze sprawiedliwości? W artykule Pana Aleksandra Pińskiego z grudnia 2006 r. można przeczytać: „W Polsce, dzięki kolejnym błędnym wyrokom, zaufanie do sądów spadło z 80% w roku 1990 do 29% obecnie”. Moim zdaniem, dziś to nie więcej niż 28%... Między innymi dzięki dwom sprawom opisanym powyżej. Z poważaniem JANUSZ NATH (adres internetowy) Waleczni Pewien Pan zwrócił w Kancelarii Prezydenta Polski wysokie odznaczenie nadane mu za walkę o wolność i demokrację. Poczuł się obrażony przyznaniem polskiego obywatelstwa sportowcowi innej narodowości. Ten obrażony Pan, jak i tysiące jemu podobnych, walczyli nie o wolną Polskę tylko przeciwko niej, otrzymując za to pieniądze amery- kańskie w ramach finansowania opozycji w państwach obozu komunistycznego, do którego Polska również należała. Owa opozycja za te pieniądze miała osłabić cały obóz komunistyczny, by demokratyczne amerykańskie państwo, po powaleniu najbogatszego w surowce mineralne kraju, jakim była i jest Rosja, mogło sobie demokratycznie porządzić całym światem. Na razie to się nie udaje, więc demokratyczne amerykańskie państwo musi opłacać w różny sposób opozycje innych bogatych w surowce państw, posyłając im czasem takie przedmioty jak czołgi, bombowce oraz różne pojazdy opancerzone. Ostatnio podesłano je do Iraku i Afganistanu. Jest to jednak bardzo kosztowne i wprawia owe demokratyczne państwo w poważne kłopoty ekonomiczne. Stało się ono ryczącym lwem, który w ramach desperacji może wykonać ruch, którego już dzisiaj obawia się nie tylko Polska. K. KRULIKOWSKI (adres internetowy) Przyjazne państwo? Usłyszałem w TVP, że rząd PO-PSL zamierza podnieść wkrótce akcyzę na LPG i CNG (gaz ziemny). Nie ukrywam, że ze zdumieniem przyjąłem tę wiadomość, gdyż zapowiedzi PO dotyczące obniżania podatków, zmniejszania obciążeń obywateli, stworzenia przyjaznego państwa przeczą temu idiotycznemu pomysłowi zwiększania akcyzy. Przecież LPG i CNG to paliwo, które jest znacznie mniej szkodliwe dla środowiska niż benzyna czy olej napędowy. Dlatego też prawidłowo myślący rząd powinien wspierać ten rodzaj paliwa. Według mnie, każdy normalny rząd dążyłby do promowania tego paliwa, np. poprzez ulgi podatkowe dla posiadaczy instalacji gazowych w samochodach. Są to bowiem instalacje (inwestycje), które wspierają państwo w przeciwdziałaniu nadmiernej emisji spalin do środowiska. Innym aspektem podwyżki akcyzy na LPG i CNG jest to, że po wprowadzeniu wyższej akcyzy, tysiące firm zajmujących się montowaniem w samochodach instalacji gazowych oraz sprzedających autogaz po prostu zbankrutują, gdyż instalowanie i stosowanie LPG nie będzie się opłacać. Platforma Obywatelska mieni się jako partia liberalna, sprzyjająca przedsiębiorcom. Ich działania są odwrotnością tego. Niestety, znów wybraliśmy partię, która „mądra” jest tylko wtedy, gdy nie rządzi. Pozdrawiam ARTUR OLEJNIK, Wrocław a2064-65 listy.qxd 2008-05-09 17:58 Page 3 POCZTA ANGORA nr 20 (18.V.2008) Zabójcza troska ZUS-u Może zainteresuje Państwa przykład na niesprawiedliwe traktowanie firm rodzinnych przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Zawarłem z synem umowę o pracę na czas nieokreślony. Wymiar pracy wynosił 1/4 etatu, bo akurat taka była wtedy potrzeba. W wyniku kontroli przeprowadzonej przez inspektora ZUS, organ rentowy doszedł do wniosku, że syn jako pracownik nie powinien podlegać ubezpieczeniom społecznym, a jedynie jako osoba współpracująca. Wobec tego za okres umowy około dwóch lat zostanie naliczona składka w pełnym wymiarze (ok. 800 zł). Korzystając ze swej biurokratycznej władzy, ZUS uznał syna za współpracownika, czyli osobę podejmującą wszystkie decyzje, mimo że w momencie zawierania umowy syn miał 21 lat i nie posiadał żadnego doświadczenia zawodowego, a tym bardziej w zakresie prowadzenia firmy. Ironią jest fakt, że – według ZUS – za zarobione na jednej czwartej etatu pieniądze syn nie mógłby się utrzymać. Może tę troskę ZUS powinien raczej przerzucić na emerytów i ich niskie emerytury? Proszę zwrócić uwagę, że w dwuosobowej firmie usługowej, działającej na prowincji, o zyskach nieprzewidywalnych, obciążenie składką ZUS w wysokości 1600 zł miesięcznie doprowadziłoby każdą taką działalność do bankructwa! Tu znajdujemy odpowiedź na pytanie: dlaczego młodzi ludzie tak chętnie wyjeżdżają za granicę, rezygnując z pracy nawet w firmach rodzinnych! Z poważaniem KAZIMIERZ JAROSZEWICZ, właściciel firmy budowlano-stolarskiej (adres internetowy) „Podatek od straty?” Najgorsze dopiero przyjdzie Witam, właśnie wziąłem do rąk 17. numer tygodnika, zaczynając od Poczty, gdzie zainteresowały mnie rozterki pani Jadwigi R., dotyczące podatku od straty z tytułu jej wpłat na fundusz bankowy (chociaż chodziło chyba o inwestycyjny). Z tymi wirtualnymi zyskami jest tak, iż jeśli ktoś np. w roku 2007 w maju kupił akcje za 10 000 zł, po czym w lipcu je sprzedał, za co uzyskał 15 000 zł, następnie gdy kurs spadł trochę, kupił znowu i dopiero teraz sprzedał, to za rok 2007 musi zapłacić podatek – 19% od zysku, czyli od 5000. Nieważne, że teraz wartość jego aktywów wynosi np. 8000 zł. Dlatego co sprytniejsi inwestorzy przed końcem roku sprzedają swoje ak- cje, nawet ze stratą, aby uniknąć płacenia tego złodziejskiego podatku. Z funduszami jest podobnie, najlepiej poczekać z wypłatami, aż zostanie zniesiony podatek Belki (chociaż czasami się nie da, bo może bessa wszystko wessa). Są takie produkty, które umożliwiają swobodne manewrowanie posiadanym kapitałem w ramach kilkudziesięciu funduszy, a podatek jest naliczany po ostatecznym wycofaniu środków. Niektórzy chcą w ten sposób przeczekać, aż do momentu zniesienia tego podatku. Zapewne wielu inwestorów (tych niedoświadczonych) zdziwiło się w tym roku, kiedy otrzymało informację PIT 8c, gdzie jak byk stoi napisane, ile zarobili w poprzednim roku. A oni w tym samym momencie mają dużo mniej środków na rachunkach inwestycyjnych. Ale cóż, niewiedza kosztuje. Jeszcze jedna refleksja na temat tego podatku – złodziejski przepis, umożliwiający odliczenie w następnym roku tylko połowy wysokości strat z lat ubiegłych. Załóżmy następującą sytuację – inwestor zainwestował w 2007 r. 10 000 zł, poniósł stratę – do końca roku zostało mu 5000 zł. W kolejnym roku jakimś cudem uzyskał stopę zwrotu 100% i z powrotem ma 10 000 zł, czyli tyle, ile zainwestował na początku. Ale w 2008 r. zarobił 5000 zł, a w 2007 r. stracił 5000 zł, ale może odliczyć tylko połowę – czyli 2500 zł. Wynika z tego, że od 2500 zł musi zapłacić te 19%, czyli 475 zł, mimo że ma tyle samo pieniędzy, co na początku, to jeszcze musi oddać państwu 475 zł! Na koniec jeszcze sprawa – dla tych, którzy uważają, iż najgorsze w obecnym kryzysie mamy już za sobą. Obecnie amerykański główny indeks giełdowy DJIA znajduje się ok. 9,5% poniżej historycznych maksimów, gdy tymczasem Polski WIG20 aż 25%. Tymczasem fundamenty naszej gospodarki pozostają wciąż silne, a amerykański kryzys porównuje się już do tego z lat 30. Przyjdzie dzień, kiedy giełdy w USA stracą po kilkadziesiąt procent w kilka sesji, a wiedząc jak alergicznie reaguje nasza giełda na ruchy za oceanem, na naszej GPW nastąpi Armagedon. Pozdrawiam serdecznie czytelników i redakcję mojego ulubionego tygodnika. Inwestor (dane internetowe do wiadomości redakcji) Szastanie moimi pieniędzmi Znowu będziemy mieli temat zastępczy na wiele tygodni lub miesięcy – „Zawetuje, czy nie...”. Chodzi mi o usta- wę o radiofonii i telewizji. Czyż nie prościej przyjąć zasadę cesarza Karola V, który zawarł w roku 1555 ugodę z książętami niemieckimi w ustaleniach pokoju augsburskiego: Czyja władza, tego religia. Zasada ta pozwoliła na zmniejszenie napięć religijnych w ówczesnej Europie. Niech więc każda obecnie rządząca władza przejmuje radio i telewizję publiczną i niech nie udaje, że są one „apolityczne”. Mając do dyspozycji inne telewizje i rozgłośnie radiowe, każdy myślący obywatel potrafi sobie wyrobić własne zdanie na temat obiektywizmu i rzetelności poszczególnych programów. Wystarczy, aby ktoś rzeczywiście interesował się jakością produkowanego programu przez tzw. telewizję publiczną. Nie wolno natomiast – w żadnym wypadku – zgadzać się z praktykami odkrytymi w audycie, który został przez władze TVP przezornie utajniony. Jako podatnik nie życzę sobie, aby prezes TVP, w sposób zasygnalizowany w rzeczonym audycie, dysponował moimi pieniędzmi. Szastanie pieniędzmi podatnika na pokrycie kosztów procesów pań Raczyńskiej i Koteckiej, nijak nie pasuje do zwykłej uczciwości... Przez całe życie płaciłem (i nadal jeszcze płacę) abonament i dlatego domagam się rzetelnej kontroli finansowej nad TVP, sprawowanej przez statutowe organy nadzoru powołane do tego. Pan prezes Urbański może sobie utajniać swoje prywatne sprawozdanie z wydawanych przez siebie swoich prywatnych pieniędzy na potrzeby np. domowe. Natomiast cele, na które wydawane są pieniądze publiczne, muszą podlegać ścisłej kontroli, w tym przypadku ministra skarbu. FERDYNAND NIŚKIEWICZ, Płock „Państwowe, to znaczy czyje?” Nie przekonamy się Szanowny Panie Tomkiewicz, ze zdziwieniem czytałem Pańskie opinie wyrażone w liście „Państwowe, to znaczy czyje?” w ANGORZE nr 16. I choć różnimy się w zasadniczych sprawach, odnoszę się z szacunkiem do Pańskich uwag, mimo że przypominają mi one propagandowe slogany partyjne z PRL-u, szczególnie z okresu tak zwanej budowy socjalizmu. Po tych dywagacjach przechodzę ad rem. Napisał Pan: 1. „majątek państwowy jest w gruncie rzeczy majątkiem nas wszystkich”. Niby tak, ale powstał głównie z kradzieży majątków prywatnych nazwanej „nacjonalizacją”. To państwo-złodziej, krzywdząc setki tysięcy pracowitych i prawowi- 65 tych właścicieli, nie potrafiło polepszyć bytu społeczeństwa z wyjątkiem tych, którzy po wojnie dorwali się do nieodpowiedzialnego zarządzania tym majątkiem a nawet zawłaszczania go. Dziś naprawia się częściowo tę krzywdę poprzez reprywatyzację, na której znów dorabiają się nieuczciwi przedstawiciele władzy. Teraz jest więc podobnie, z tą istotną różnicą, że musimy już dzielić się ze Związkiem Radzieckim (przypomniał mi się taki dowcip: wielki Wschodni Brat zabiera nam węgiel, a my za to dajemy mu wagony i statki za półdarmo). Wybrzydza Pan, że wyszkoleni na koszt państwa (?!) fachowcy pracują w prywatnych firmach w kraju lub za granicą, wzbogacając je. A zapomniał Pan, że to głównie wysiłek umysłowy tych ludzi zapewnił im wysokie kwalifikacje. Niezbitym faktem jest jednak to, że prywatni przedsiębiorcy i właściciele efektywniej wykorzystują środki produkcji, co daje oczywiste korzyści w skali makroekonomicznej, zapewniając obfitość masy towarowej i podwyższając rangę wymiany międzynarodowej. 2. Pomysł na ekwiwalent za koszty nauki w PRL-u wprowadzono w formie nakazów prac uspołecznionych zakładów pracy i instytucji państwowych, czyli głównie w orbicie majątku państwowego. I nie zauważyłem wtedy, by sklepy były pełne towarów. „Przymuszani” do pracy „kombinowali”, zbierając głównie fałszywe potwierdzenia o zatrudnieniu, szczególnie gdy proponowane zarobki nie były zachęcające. Bo panowało ogólne przekonanie: „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. 3. Kontrowersyjny jest problem emigracji zarobkowej, bo z jednej strony powoduje ona brak fachowców w kraju i moralne ich zagrożenie (np. rozpad rodzin). Z drugiej strony – poważne korzyści ekonomiczne liczone w miliardach funtów, dolarów, euro i innych walut, przesyłanych do rodzin w Polsce i mających wpływ na popyt, podaż oraz prywatne inwestycje. A te trzy czynniki są istotne dla rozwoju każdej gospodarki. Reasumując, potwierdzam, że nie zgadzam się z Pańskimi wywodami i sądzę, że nie przekonają Pana moje opinie. EUGENIUSZ SZULCZEWSKI (adres do wiadomości redakcji) Poglądy i opinie wyrażane w listach Czytelników nie zawsze są zgodne z poglądami redakcji. Ze względu na ograniczoną ilość miejsca prosimy Czytelników o zwięzłe wypowiedzi (1-1,5 kartki). Redakcja zastrzega sobie prawo do skrótów. Kolumny opracowała: BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA a2066-67 krzyz wki_1.qxd 2008-05-09 18:32 66 Page 2 TYLKO DLA ORŁÓW „Dama zdolna udźwignąć basen” Krzyżówka z przymrużeniem oka nr 20 Nagroda: TELEFON KOMÓRKOWY ANGORA nr 20 (18.V.2008) POZIOMO: A6 parówka do sprawienia? A17 drożdżowe kule z konfiturą w centrum B1 dama zdolna udźwignąć basen B11 runęło, gdy trąby zagrały C6 trzonki z czuprynkami z włosia D1 zarządca słonych przedsiębiorstw króla D17 nosorożcowy tył E6 dekoracja kolumny z krawędzią w nazwie E12 nastroje od szampańskich po te czarne F17 dookoła końskiego noska G1 mistrz w przesadzaniu G10 dywan w japońskim domostwie H15 krytyczni wobec wszystkiego I1 wszystkie zdarzenia i wątki dzieła I8 opierzony sprinter J13 płacone co jakiś czas – aż do spłacenia K7 poseł z samego Watykanu L1 wanna-masażystka L12 „najchudsze” państwo Ameryki Południowej Ł7 z z usterką i spór gotów M12 „trąbka” raz długa, raz krótka N1 właściwie to zawilce O8 warzywny dodatek do figi z makiem PIONOWO: 1F w nim niewinny kapłan za kratkami 2A powitanie przy użyciu broni palnej! 3F gdzież jej tam do grubych ryb! 4A dłuższa bitka międzypaństwowa 4M motyl lunatyk? 5I pani klępa 6A pałka w nóżkę zamieniona 7E „ilustracja” przeboju 7J ślady po działaniu operatora 9A nie wynosi się ponad 300 m n.p.m. 9H to czas, w którym nic się nie dzieje 11A kwitnie pałkami nad brzegiem 11F wszystko o czym sza! 13A sąd uprawniony szczególnie 14I wystrzałowy kapturek 15A dokładny rejestr filmowych ujęć 16H „pożeracz” zdań napisanych 17A to, czym szkielet jachtu obłożony 19A spacer à la Korzeniowski 20E przygotowane do ofiarowania 21A wywołuje mrowiskowe niepokoje 22D szczerzą zębiska z maszyny Grażyna Anczewska (G-14, A-18, E-20, E-16, Ł-1, I-12, M-4) (N-9, O-12, A-15, G-10) (L-12, C-19, E-16, F-1, A-18) (E-20, Ł-1, I-12, B-5, D-5, Ł-3, E-20, L-12, L-6, O-12, D-15, D-5, Ł-3) Rozwiązanie diagramu nr 17. Poziomo: dźwięk, kapota, klatka, rozstaw, tapeta, zdroje, raz, kotły, polipy, nawała, odczucie, brokuł, osłomuły, plajta, felga, body, afisz, makaron, flaki, trasa, godet, telebim, fatalista. Pionowo: komplementy, śledź, schadzka, strop, leń, Tatry, datek, opis, fantom, ideały, depilacja, kraj, drąg, szalotka, komandos, stawidło, stylistka, Kwirynał, płaz, Baku, typ, szaty. „Dłuższy co cztery lata” Jolka nr 220 Nagroda: CIŚNIENIOMIERZ NADGARSTKOWY Rozwiązanie krzyżówki nr 17: NADZIEJA TO SEN PRZEBUDZONEJ LUDZKOŚCI. (Arystoteles) Wpłynęło: 1011 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 289 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, TELEFON KOMÓRKOWY, wylosował p. Edward Zieliński ze Świdnicy. Znaczenia wyrazów (w zmienionej kolejności): nabożeństwo dziewięciodniowe mąż córki naczynie laboratoryjne o długiej, zakrzywionej szyjce Sebastian, reprezentacyjny siatkarz, albo Jan, aktor (zm. 1988) tłoczenie świeżego powietrza niewielki defekt dolar lub euro wstążka na wojskowej czapce państwo z Bagdadem seria klapsów zżera żelastwo przykład do naśladowania tworzą szkielet ryby gra lub sweter przejście zawodnika do innego klubu „Kniaź...”, opera Aleksandra Borodina miękka tkanina z krótkim, strzyżonym włosem odwaga, bohaterstwo akt prawny będący dziełem parlamentu dodatkowe obciążenie balonu sandały, lakierki, kozaczki państwo w starożytnej Grecji słynące z surowego wychowania pieczywo programowo skrzywione uczucie wielkiego zadowolenia zastępuje pieniądze w kasynie podróżująca pociągiem lub autobusem wiązka zżętego zboża potocznie o ochroniarzu wilgotny las tropikalny acetylenowy w ręce spawacza grecki filozof, który mieszkał w beczce cichy odgłos byłe miasto wojewódzkie na Dolnym Śląsku dłuższy co cztery lata przewód do usuwania nadmiaru wód gruntowych szpilki pod świerkami moneta dla Charona państwo z Rabatem i Casablanką W rozwiązaniu należy podać wyrazy rozpoczynające się literą U. Adam Sumera Rozwiązanie jolki nr 217: miasto, Marian. Wpłynęło: 439 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 190 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, ROBOT KUCHENNY, wylosowała p. Joanna Klupp z Warszawy. a2066-67 krzyz wki_1.qxd 2008-05-09 18:32 Page 3 31 67 ??? ORŁÓW TYLKO DLA 20 (27.X.2002) (11.V.2008) ANGORA nr 42 „3 pionowo razy 2” „Ser na przyjęciu” Krzyżówka z hasłem nr 120 Nagroda: TELEFON KOMÓRKOWY Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM I KAMERĄ VEGA Plus minus nr 320 Nagroda: KALKULATOR I INTERESUJĄCA KSIĄŻKA 1 2 4 3 6 8 5 7 9 10 11 12 13 14 15 17 19 16 18 20 21 POZIOMO: 1. 21 poziomo razy 0,28 3. 11 pionowo minus 6 poziomo 4. 15 poziomo plus 17 poziomo 6. 7 pionowo podzielić przez 1 poziomo 8. 1 poziomo plus 3 poziomo 10. 21 poziomo minus 1 poziomo 12. 1 poziomo razy 10 poziomo 13. 5 pionowo plus 17 poziomo 15. 10 pionowo razy 1,875 17. 1 poziomo plus 1 pionowo 19. 15 poziomo minus 20 poziomo 20. 14 pionowo minus 8 poziomo 21. 202 Aby przesłać hasło krzyżówki, trzeba napisać SMS o treści: KRANG.XXX.HASŁO KRZYŻÓWKI. (W miejsce XXX wpisujemy numer krzyżówki. Uwaga, stosować tylko litery, cyfry i kropki. Wielkość liter nie ma znaczenia). Dla przykładu: jeżeli hasłem krzyżówki jest „Wesołych świąt”, a numer krzyżówki 37, to SMS będzie wyglądał następująco – KRANG.37.WESOLYCH SWIAT. SMS-y należy wysyłać pod numer 7248 (płatny 2 PLN+VAT). Odpowiedzi przyjmujemy do 27 maja 2008 r. Wśród osób, które nadeślą rozwiązania SMS-em, dodatkowo rozlosujemy TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE DLA DWÓCH OSÓB. Dodatkową nagrodę, TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE, za rozwiązanie nadesłane SMS-em, wylosował p. Piotr Zawrzykraj z Końskich. Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie miesiąca. Przesyłkę opłaca redakcja. Zgodnie z obowiązującymi przepisami nagrody są obciążone 10-procentowym podatkiem. Wylosowane nagrody nie podlegają zamianie na równowartość w gotówce. Nagrodą maja jest CYFROWY FOTOGRAFICZNY Życzymy szczęścia w losowaniu! APARAT ma ja Wysyłając rozwiązanie SMS-em, wygrasz więcej! Możesz zwielokrotnić szansę wygranej, wysyłając więcej niż jeden SMS. Informację, że zostałeś zwycięzcą, otrzymasz wyłącznie SMS-em. W treści SMS-a znajdziesz numer telefonu, pod który należy zadzwonić w ciągu godziny. Aby wziąć udział w jej losowaniu, należy zgromadzić 4 kolejne kupony, które zamieszczamy poniżej. Należy je wyciąć i nadesłać do redakcji do 3 czerwca 2008 roku wraz z rozwiązaniem dowolnej krzyżówki. UWAGA!!! Można też przesłać (do 3 VI) rozwiązanie SMS-em. W tym celu należy pod numer 7348 (koszt 3 zł+VAT) wysłać SMS z hasłem, na które złożą się cztery litery zamieszczone na kuponach kolejno w 4 numerach ANGORY, o treści: KRANG.618.hasło. 3 Rozwiązania krzyżówek – same hasła – prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych do 27 maja 2008 r. pod adresem: Tygodnik ANGORA, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94. Rozwiązania krzyżówek można nadsyłać również SMS-em. Wśród osób, które nadeślą prawidłowe rozwiązania krzyżówek, rozlosujemy nagrody, które prześlemy pocztą. (Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie jednego miesiąca od ich ogłoszenia). Nagroda miesiąca nr 618 Na gr od a Rozwiązanie krzyżówki numer 117: CIAŁO JEST MASKĄ DUSZY Wpłynęło: 1430 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 587 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, TELEFON KOMÓRKOWY Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM, wylosował p. Adam Przeworski z Bystrzycy Kłodzkiej. hak PIONOWO: 1. 2 pionowo podzielić przez 2 2. 6 poziomo minus 21 poziomo 3. 8 poziomo minus 1 pionowo 5. 3 pionowo razy 2 7. 12 poziomo razy 2 –13 8. 1 pionowo plus 19 poziomo 9. 10 poziomo plus 17 poziomo 10. 9 pionowo minus 2 pionowo 11. 1 poziomo plus 4 poziomo 14. 16 pionowo minus 8 poziomo 16. 17 pionowo plus 6 poziomo 17. 18 pionowo minus 9 pionowo 18. 13 poziomo plus 10 pionowo W rozwiązaniu prosimy podać numer krzyżówki oraz liczbę „piątek” występujących w diagramie. rk Uwaga: cyfra „0” nie stoi na początku żadnej liczby. Rozwiązanie krzyżówki nr 317: Liczba zer: 4. Wpłynęło: 227 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych 41 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, KALEJDOSKOP 50 GIER I INTERESUJĄCĄ KSIĄŻKĘ, wylosowali pp. Magdalena i Tadeusz Pintscherowie ze Stalowej Woli. trzecia litera hasła: A a2068 krzyzowki_2.qxd 2008-05-09 17:34 Page 2 68 NIE TYLKO DLA ORŁÓW Sudoku Zadanie nr 520 1 2 ANGORA nr 19 (11.V.2008) 3 NAGRODA: Leksykon malarstwa Sudoku to proste i przyjazne puzzle. W grze obowiązuje tylko jedna prosta zasada: uzupełnić puste pola diagramu w taki sposób, aby każdy wiersz, każda kolumna oraz każdy kwadrat 3x3 zawierał wszystkie cyfry od 1 do 9. Aby wziąć udział w losowaniu nagrody, wystarczy przepisać na kartkę pocztową pierwszy od góry wiersz z rozwiązanego diagramu wraz z numerem zadania, umieścić swoje dane osobowe i wysłać (można również SMS-em, np. KRANG.547/01.rozwiązanie) pod adresem redakcji z dopiskiem „Sudoku”. Rozwiązanie dwóch zadań zwiększy szansę na wygraną. Rozwiązanie sudoku numer 517: 517/01 9 1 2 6 5 4 3 7 8 517/02 1 6 8 9 4 2 7 3 5 Wpłynęło: l 286 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych l 33 odpowiedzi nadesłano SMS-em. NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosowała p. Joanna Gryka z Radomia. rk 3 3 6 3 8 7 8 5 2 9 6 4 3 3 8 8 5 3 9 7 1 1 4 8 3 Jeśli Twój telefon obsługuje programy Java*, wystarczy wysłać SMS o treści ASDK pod numer 7148, a następnie postępować zgodnie z otrzymywanymi instrukcjami. Koszt jednego 4 2 6 5 Zadanie nr 520/01 Sudoku można już rozwiązywać w komórce! 8 8 8 4 7 5 9 9 1 3 6 7 1 5 9 4 4 9 3 2 6 1 6 4 5 2 8 6 6 1 4 7 Zadanie 520/02 SMS-a wynosi 1 zł + VAT. Podając wraz z pierwszym przesyłanym rozwiązaniem swoje imię lub pseudonim, zostaniesz automatycznie umieszczony na liście graczy i będziesz mógł sprawdzać swoją pozycję na liście rankingowej. Szczegóły: http://www.angora.com.pl/sudoku/ * Wykaz obecnie obsługiwanych telefonów: Nokia: Series 60, Series 40 (ekran 128x128), Series 30 color (ekran 96x65), 3410, 6310i; Siemens: S55(i), C60, MC60, M55, SL55, M(T)50, C55, C65, CX65, M65, S65, CX70; Motorola: T720(i), T722i,V300, V500, V525, V600; Sony Ericsson: T610, T630, K700i. Logiczna układanka Krzyżówka nr 420 Nagroda książkowa Aby rozwiązać naszą logiczną układankę, należy zaczernić odpowiednie pola diagramu, w myśl reguł zakodowanych ciągiem cyfr umieszczonych z jego boku. I tak: przykładowy szereg cyfr „2, 4, 3, 5” w pionie oznacza, że w odpowiedniej kolumnie należy kolejno zaczernić ciąg – dwóch, czterech, trzech i pięciu pól (analogicznie postępujemy w wierszach). Oczywiście, liczba zaczernionych pól musi się nam zgadzać w „pionie i w poziomie”. Utworzony w ten sposób rysunek stanowi rozwiązanie łamigłówki. Do redakcji wystarczy przesłać nazwę obrazka. Rozwiązanie krzyżówki nr 417: dźwig samochodowy. Wpłynęło: l 69 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych l 23 odpowiedzi nadesłano SMS-em. NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosowała p. Agnieszka Sosnowska z Częstochowy. rk Adam Kozieł Helsińska Fundacja Praw Człowieka – W totolotka nie gram, bo nie mam karmicznego związku z pieniędzmi. Tym, którzy wierzą, że można trafić szóstkę, opowiem tybetańską bajkę. Pewien mędrzec powiedział do napotkanego, chcącego zdobyć fortunę człowieka: „Znajdziesz skarb, jeśli tylko nie będziesz myślał o słoniu”. Typuję: 1, 2, 3, 4, 5, 6. Notowała: A. Pacho LOTTO w Twojej komórce Jeśli chcesz dostawać wyniki 30 kolejnych losowań – wyślij SMS o treści: a g duzy – wyniki Dużego Lotka a g ekspress – wyniki Express Lotka a gmulti – wyniki Multi Lotka a gnumerek – wyniki Twojego Szczęśliwego Numerka pod numer 7948. Po wysłaniu SMS-a przez 30 kolejnych losowań będziesz otrzymywać wyniki. Chcesz otrzymać wyniki ostatniego losowania? – wyślij SMS o treści według opisu umieszczonego wyżej pod numer 7148. Jeśli chcesz otrzymać wynik najbliższego losowania, wyślij SMS o treści: a g xduzy – najbliższe losowanie Dużego Lotka * a g xexpress – najbliższe losowanie Express Lotka* a g xmulti – najbliższe losowanie Multi Lotka* xmulti a g xnumerek xnumerek – najbliższe losowanie Twojego Szczęśliwego Numerka* pod numer: 7148 *wyniki zakładów zostaną wysłane tuż po losowaniu. Opłata za SMS wysłany pod numer 7148 wynosi: 1 zł + VAT, pod numer 7948: 9 zł + VAT. a2069-71 PERYSKOP.qxd 2008-05-10 12:54 Page 1 PERYSKOP Nr 20. Rok VIII PRZEGLĄD PRASY ŚWIATOWEJ 18 maja 2008 r. Fot. SIPA/East News Niszczycielski cyklon Nargis pochłonął setki tysięcy ofiar Pola ryżowe usiane ciałami... Birma Aż do soboty wielu mieszkańców Birmy było przekonanych, że nic gorszego ich już nie spotka. Ich kraj coraz bardziej biednieje, a po brutalnym stłumieniu antyrządowych protestów nikt już nie wierzy, że koniec reżimu bliski. Nikt nie mógł przypuszczać, że mieszkańców Birmy spotka kolejne nieszczęście – tym razem katastrofa naturalna. Liczba ofiar niszczycielskiego cyklonu Nargis, który 3 maja przeszedł nad Birmą, może nawet przekroczyć 100 tysięcy. Ludzie nie mają gdzie mieszkać, ani co pić. W sytuacji kryzysowej wojskowy rząd nie podjął odpowiednich działań. We wtorek rządowe media podały, że potwierdzono śmierć 22 464 osób. 41 054 uznaje się za zaginione. Być może nawet milion straciło dach nad głową. Prawie wszystkie ofiary to osoby przebywające w rejonie delty rzeki Irawadi – większość z nich zginęła od fali przypływu po burzy, a nie bezpośrednio od cyklonu. Minister opieki społecznej Maung Maung Swe powiedział podczas konferencji prasowej w Rangunie: – Fala miała 3,5 m wysokości i zmyła z powierzchni ziemi, bądź zatopiła, połowę domów w nisko położonych wioskach. Ich mieszkańcy nie mieli dokąd uciec. W mieście Bogalay zniszczonych jest 95% domów, a większość mieszkańców nagle stała się bezdomna. Na zdjęciach satelitarnych NASA widać, że całe wybrzeże znalazło się pod wodą. Pracownicy działającej na terenie Birmy organizacji humanitarnej World Vision opisują przerażające sceny – pola ryżowe usiane były ciałami, a ci, którzy przeżyli, nie mieli dachu nad głową, dostępu do wody pitnej ani pożywienia. – Z helikopterów było widać trupy. To wstrząsające – mówi Kyi Minn, doradca z World Vision. Dyrektor World Food Programme w Birme, Chris Kaye: – To wielka katastrofa. Wielu ludzi liczy na naszą pomoc. Jestem pewien, że mówimy o setkach tysięcy potrzebujących. Mieszkańcy Birmy oraz przebywający na terenie państwa obywatele innych krajów twierdzą, że władze nie ostrzegły ich przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. – Rząd wprowadził ludzi w błąd. Mogli nas ostrzec, powiedzieć, jak silny cyklon nadciąga – bylibyśmy lepiej przygotowani – mówi Thin Thin, właściciel warzywniaka. Niektórzy świadkowie mówią również, że podejmowane przez rząd działania są powolne i nieskuteczne. Były szwedzki minister Jens Orback, który był w Rangunie, kiedy uderzył cyklon, opowiada: – Nie mogliśmy się poruszać po hotelu. Wszędzie było potłuczone szkło. Widzieliśmy walące się stuletnie drzewa. Przez pierwsze 10-12 godzin po katastrofie rząd nie zapewnił żadnej pomocy. Na ulicach nie było policjantów ani żołnierzy. Ludzie cięli pnie drzew własnymi piłami. – W Laputta zniszczone zostało 75-80% budynków. Z większości domów zerwało dachy. Domy w dzielnicach mieszkalnych przypominają szkielety. Za miastem dosłownie zmyło 16 wiosek. Mówią, że nikt nie udziela pomocy – opowiada mieszkaniec miasta Laputta. 71 PRZEGLĄD TYGODNIA – Mam 67 lat i nigdy w moim życiu nie doświadczyłem sytuacji, żeby ktoś kwestionował prawo mojego państwa do istnienia. I to pomimo tego, że Niemcy dwukrotnie doprowadziły świat w ubiegłym wieku na skraj przepaści. To prawo każdego obywatela państwa Izrael do istnienia jest podważane trzy razy w tygodniu przez kraje regionu, w którym żyją Izraelczycy – powiedział w 60. urodziny Izraela były ambasador Niemiec Rudolf Dressler. Sowieccy żołnierze są uznawani za wrogów w krajach Europy Środkowo-Wschodniej – odkrył z oburzeniem dziennik „Komsomolskaja Prawda”. Nie poinformował jednak czytelników o kilku milionach kobiet zgwałconych przez czerwonoarmistów, o mordach, masowych rabunkach („dawaj czasy”) i deportacjach na Syberię. – Stany Zjednoczone i Europa powinny ograniczyć produkcje biopaliw, ponieważ szkodzą one zaopatrzeniu w żywność w okresie rosnących cen – oświadczył guru światowej ekonomii Jeffrey Sachs, doradca sekretarza generalnego ONZ Ban Ki Muna. A skonsultował to z Alem Gore’em i PSL? Po 63 latach od końca II wojny światowej niemiecki Bundestag zastanawia się, czy skazani za zdradę wojenną żołnierze Wehrmachtu mogą być zrehabilitowani. Ich przestępstwo mogło polegać m.in. na pomocy Żydom i dobrym traktowaniu jeńców. Tzw. zdrajcy wojenni są do dziś w gorszej sytuacji prawnej, niż dezerterzy i homoseksualiści. Wyroki przeciwko nim Bundestag anulował już (!) w 2002 roku. Jak zwykle, chińskie media atakowały Dalajlamę. Do rutynowych oskarżeń o organizowanie protestów w Tybecie i torpedowanie olimpiady doszedł zarzut hamowania rozwoju Chin. Czy to oznacza, że jego śmierć zwiększy przyrost produktu krajowego? Rzadziej niż kilkanaście lat temu używają broni palnej nowojorscy policjanci – podał tamtejszy „Nowy Dziennik”. W 1996 roku oddano 1292 strzały, a w 2006 r. – 540. W 1996 r. ludzie byli celem policjantów 147 razy (30 z nich zmarło), w 2006 r. – 60 (nie żyje 13). Policjanci trafiają do celu średnio w 34% przypadków. Znaczny odsetek strzałów oddają do psów, których nie mogą opanować ich właściciele. Kolejny wybryk brytyjskiego państwa wyznaniowego. Autumn Kelly, narzeczona Petera Phillipsa – najstarszego wnuka brytyjskiej królowej Elżbiety, musiała wyrzec się katolicyzmu, by jej przyszły mąż nie stracił prawa do sukcesji królewskiej. Zdaniem Pałacu Buckingham przeszła na anglikanizm „z własnej woli i nikt ją o to nie prosił” (he, he!). Obowiązująca od 1701 roku ustawa o dziedziczeniu zabrania monarchom i ich następcom przechodzenia na katolicyzm i wstępowania w związek małżeński z jego wyznawcą. Obrońcy praw człowieka milczą. BOHDAN MELKA a2069-71 PERYSKOP.qxd 2008-05-10 12:54 70 Page 2 ŻYCIE NA SAKSACH ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Czytelnicy Peryskopu debatują o współczesnej polskiej emigracji Zazdroszczę wam, tu, w Polsce Szanowna Redakcjo „Peryskopu”! Z niecierpliwością czekam na zakończenie tej kontrowersyjnej dyskusji o emigracji, podsycanej przez anonimowych agitatorów, nie podających nazwisk ani adresów, a wychwalających uroki życia za granicą, czekające tam na polskich emigrantów, unerwiając tym „tubylców”, którzy nie wiążą końca z końcem lub hołdują zasadzie: „biedny, ciasny, ale własny”. Znam kilkoro emigrantów, byłych i aktualnych. Nie dają się jednak namówić na udział w tej dyskusji, bo – powiadają – nie wypada być samochwałą, ani żalić się przed obcymi. Nie mówiąc już o namawianiu do wyjazdu, albowiem cudzy strój i cudza rada nie każdemu się nada. No właśnie. Nasuwa się więc pytanie, czy ta debata to gwoli swawoli, czy gwoli jątrzenia? I drugie, odnośnie do dyskutantów: Co przyjdzie z tego panu X czy pani Y, że pani czy pan Z wyjedzie z Polski? W życiu nie zgadnę. Reklama towarów, usług, rozumiem – chodzi o zysk. Ale czym tłumaczyć uparte przekonywanie o superlatywach emigracji? Totalną bezinteresowną życzliwością – w czasach powszechnego egoizmu i chciwości? Zbyt piękne, aby w to uwierzyć! Jako sceptyk, podejrzewam raczej, że gdy nie wiemy, o co chodzi, możemy się domyślać, obserwując życie. Na przykład, że w Polsce potrzebne jest miejsce dla uchodźców ze Wschodu. Już słychać o takowych. Niewykluczone, że komuś marzy się Polska jako zlepek różnych narodowości: Czeczenów, Wietnamczyków etc. Wobec tego może już czas rozpocząć debatę na temat imigrantów? Choćby pro forma należałoby zasięgnąć opinii społeczeństwa na ten temat. Chociaż… jeśli w ważniejszych sprawach tego niby-demokratycznego państwa decydują arbitralnie – jak się mówi – kacyki i dyplomatołki, to pewnie i to już za nas zaplanowano i rozstrzygnięto. Życzę wszystkim tego, czego i mnie życzą. Jurek z Górek Jestem emigrantką. Materialnie powodzi mi się nieźle. Jednak w dzień i w nocy zazdroszczę tym, którym udało się urządzić w Polsce. Gdybym miała możliwość pewnych zarobków i życia nawet na niższym poziomie, wróciłabym do Polski pierwszym autobusem, a nawet rowerem. Dla tych, którzy mi zazdroszczą – jeśli tacy są – mam w odpowiedzi dwa przysłowia: „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” i „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Dom – to kraj lat dziecinnych, to otoczenie ludzi o podobnych cechach, upodobaniach, obyczajach… Natury nie zmienisz, zawsze ciągnie do lasu z grzybami, do swojskich widoków, miejsc związanych z miłymi wspomnieniami. Stąd nas pewnie tylu chętnych do tej dyskusji. Tylko pytanie: czy te nasze „gorzkie żale” czyta ktoś wpływowy, władny zmienić sytuację? Czy wyciąga z tego wnioski – i na czyją korzyść? W dzieciństwie i współczucie? Nie jesteśmy przestępcami, nie chcemy litości i łaski innych narodów. Mamy prawo do godności narodowej. Nie chcemy, aby słowo „Polak” znaczyło „żebrak”, „natręt”, „włóczęga”. Dlaczego nie piszemy o tym do władz, tylko spieramy się ze sobą, chcemy imponować znajomością świata, zachęcając (czy szczerze?) innych do spróbowania tego tułaczego chleba? Dwa razy w roku odwiedzam Ojczyznę i wracając, myślę już o następnym przyjeździe. Czyżbym była nienormalna? Skądże więc te pełne tęsknoty do Ojczyzny Rys. Paweł Wakuła miałam sąsiada, weterana armii gen. Andersa. Często powtarzał, że nawet za wiadro złota nie mieszkałby za granicą, gdyż Polaków tam za nic mają. Czy teraz, po tylu latach, jest inaczej? Przynajmniej o tyle, że jawnie tego nie okazują. Że są to kraje zasobniejsze od Polski – nie ulega kwestii. Wynika to z historii (ich i naszej). Po wojnie plan Marshalla postawił je na nogi. U nas było chudo, ale praca była dla każdego. Zaś obecnie mamy – jak twierdzi pewien profesor amerykańskiej uczelni – kapitalizm bez kapitału, bowiem polski majątek prawie w całości jest w rękach zagranicznych. Nie bronię polityków, ogólnie nie uchodzą za kryształowych, ale z próżnego i Salomon nie naleje. Zwłaszcza że „milsza ciału koszula”… Należałoby się zastanowić, DLACZEGO Polacy muszą wybierać między złym a gorszym, zamiast między dobrym a lepszym, kto nas w tę kabałę wpakował? Nie było potopu, trzęsienia ziemi, nie jesteśmy krajem pustynnym, bez surowców… Dlaczego, mając własne – i niemałe – państwo, musimy tułać się po świecie, wzbudzając – w najlepszym razie – litość wiersze polskich poetów, pisane na obczyźnie? Też byli nienormalni według dzisiejszych entuzjastów życia poza krajem? Pozdrawiam, zazdroszcząc Polski na co dzień Dorota D. (Niemcy) Szanowni Czytelnicy ANGORY: „Kto wymyśla te wymagania”? Nie po raz pierwszy staram się wypowiedzieć swoją opinię na drażniące nie tylko mnie tematy i może kiedyś się doczekam. Po przeczytaniu listów p. Małgorzaty z Irlandii i p. Ewy, które ukazały się w ANGORZE z dnia 30.03. 2008 postanowiłem spróbować raz jeszcze. Z Polski wyjechałem w 1989 roku, więc nie należę do współczesnej emigracji, ale po nielicznych pobytach w Polsce podzielam opinię obu Pań. Dla jednych będzie to temat mało interesujący, dla innych przeciwnie. Gdy po raz pierwszy, po piętnastu latach, przyjechałem (zostałem deportowany) do naszego lepszego kraju, szybko zrozumiałem, że nie ma w nim dla mnie miejsca. W porannej audycji ra- diowej prowadzący mówi, że turyści z zagranicy interweniowali w sprawie niemożności porozumienia się w j. angielskim z paniami pracującymi w Centrum Turystycznym (Stare Miasto – Lublin). Dzwonię do radia. Redaktor obiecuje, że zadzwoni tam, gdzie trzeba i przekaże, że jest człowiek, który biegle włada kilkoma językami. Nikt z firmy do radia nie oddzwonił. Przychodzi wezwanie do sądu w celu podwyższenia zawsze przeze mnie płaconych należności alimentacyjnych. W tym czasie jestem bezrobotnym bez zasiłku, a osoba roszcząca posiada 2 sklepy, samochód, superkomfortowe mieszkanie i …700 złotych na zaświadczeniu o dochodach. Słowa pani sędzi „Pan da sobie radę”. … Mówiąc i pisząc w kilku językach tzw. międzynarodowych, znając dobrze lub bardzo dobrze kilka atrakcyjnych turystycznie krajów nie tylko europejskich, byłbym świetnym przewodnikiem. Pewnie tak, ale na przeszkodzie stoi brak matury. W Paryżu, Barcelonie, Algarve (Portugalia) itd. Spotykałem i pomagałem przewodnikom „niedołęgom” i to na prośbę klientów, nie tylko w problemach poruszania się po danym mieście, ale i w sprawach językowych. Pracowałem w znanych w świecie grupach hotelowych, prowadząc Show i Activity Staff. Mam niemałą praktykę w prowadzeniu prywatnych hoteli i obsługi w nietanich restauracjach, ale co z tego? W biurze informacji UE na pytanie, w którym z krajów UE mieści się urząd taki a taki, usłyszałem: „Nie wiemy, my mamy tylko te broszurki”. To było w 2004 roku. Ostatnio w Polsce byłem na przełomie 2006/2007 roku i aż żal ściska, jak się widzi tę niekompetencję, układy i to, co wszyscy znają. Wymieniając dowód osobisty, pani okienkowa (już przy odbiorze) kazała mi na kartce dopisać dane. Gdy to zrobiłem, ona oświadczyła: „Pan wie, że to nieprawda”, po czym wydała mi dowód. Zamarłem. Otrzymuję druk o umorzeniu sprawy spadkowej, na druku widnieją wszystkie nazwiska zainteresowanych sprawą. Jest umorzona z powodu niemożności ustalenia osób zainteresowanych. To tylko dwa przypadki roku 2007. Co prawda przyjmą i bez „papierka”, ale za ile? Pozdrawiam Andrzej K., Hiszpania Na listy Czytelników czekam pod adresem: [email protected] a2069-71 PERYSKOP.qxd 2008-05-10 12:54 Page 3 Pola ryżowe... 69 – Po cyklonie nie ocalał ani jeden dom. Niektóre budynki po prostu się zawaliły. Lokalne władze tworzą schroniska w ośrodkach religijnych. Do miasta dojeżdża bardzo niewiele autobusów, a cena za bilet na te, które jeżdżą, jest pięciokrotnie wyższa niż zazwyczaj. W górę poszybowała także cena blachy do naprawy dachów, a nawet gwoździ – skarży się mieszkaniec Hlaing Thar Yar, niedaleko Rangunu. – Nie chcę powiedzieć za wiele, ale to mnisi sprzątają. W miasteczku Kemmedine widziałam 200 mnichów i tyle samo w Sanchaung. Usuwają powalone drzewa i nadzorują prace – opowiada kobieta z Rangunu. – Nie ma elektryczności, komunikacja ledwie działa, w wielu miejscach brakuje wody. Około południa, kiedy się przejaśniło, ludzie wyszli na ulice i doznali szoku. Moi współpracownicy, którzy mieszkają tu od 15 lat mówili, że nigdy czegoś takiego nie widzieli – opowiada Shari Villarosa, amerykańska ambasador w Rangunie. – Rangun jest całkowicie odcięty – nie ma wody, drogi są nieprzejezd- 71 AKTUALNOŚCI ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) ne. Trudno się przemieszczać. Wszystko strasznie zdrożało. Chyba skończyły się zapasy wody. Nawet jeśli korzystamy z własnych pomp, nie możemy wydobyć wody. Nie możemy nawet wziąć prysznica – ubolewa młody mężczyzna. Amit Singh był w Rangunie dzień po katastrofie: – Na przedmieściach wszędzie stała woda, również w centrum miasta. Wielkie drzewa się poprzewracały i zablokowały drogi. Wszystkie okna były potłuczone. Widzieliśmy domy bez dachów. Na drogach leżały słupy wysokiego napięcia. 29-letni mieszkaniec Rangunu tak opisuje swoje miasto po przejściu cyklonu: – Rangun to teraz martwe miasto. Większość drzew została powalona. Wiele dróg jest nieprzejezdnych. Nie ma prądu. Ludzie sami uprzątają ulice. Mieszkańcy próbują sami uporać się z problemami. W niektórych miejscach pojawiła się policja i służby rządowe, ale władze nie spieszą się z pomocą. Wszystko idzie bardzo powoli. Największym problemem jest brak wody. Wszyscy o tym mówią. Obecnie mnisi przynoszą wodę z klasztorów. Przed firmą dostarczającą wodę pitną ludzie ustawiają się w kolejce. Trudno Specjalnie dla ANGORY Pomagać czy bojkotować? Zatroskany cudzoziemiec, który z przerażeniem słucha wieści o niewyobrażalnie wysokiej liczbie ofiar w Birmie i chce spieszyć z pomocą, staje przed takim samym dylematem jak turysta, który planuje podróż do kraju mnichów i świątyń, ale obawia się, że wbrew swojej woli będzie wspierał tym samym tamtejszą wojskową dyktaturę. Tak jak można mimo wszystko udać się na turystyczną wyprawę do Birmy, nie wzbogacając kieszeni tamtejszych generałów, tak samo możliwa jest mądra i rozważna pomoc dla tego dalekiego kraju. Takie uznane organizacje humanitarne jak Międzynarodowy Czerwony Krzyż czy też agendy Organizacji Narodów Zjednoczonych mają w tym kraju mocną pozycję. Przez lata ich pracownicy opanowali dokładnie reguły gry i wiedzą, jak dotrzeć z bezpośrednią i konkretną pomocą do potrzebujących, nie będąc niepokojonym przez paranoiczny podejrzliwą wobec cudzoziemców juntę. Zwłaszcza Czerwony Krzyż często pokazuje juncie swoją potęgę. Gdy okazało się, że wizyty u więźniów są ściśle nadzorowane, a po ich zakończeniu odwiedzani są torturowani, wysłannicy Czerwonego Krzyża natychmiast ujawnili opinii publicznej tę brutalną prawdę. ONZ obecna jest natomiast w Birmie z całym szeregiem inicjatyw pomocy – od hodowli trzody i ryb po ośrodki zdrowia i centra informacyjne. Pomoc płynie jednak głównie nie pod sztandarami obu tych organizacji. Także ONZ i Czerwony Krzyż mają problemy z zatrudnieniem w Birmie cudzoziemców. Birmańczykom pomagają Birmańczycy. Przedstawiciele licznych prywatnych organizacji humanitarnych działających w tym kraju też doskonale wiedzą, jak kierować pomoc bezpośrednio do potrzebujących, nie pozwalając generałom na jej kontrolowanie i nie dopuszczając do stawiania warunków politycznych. Tak samo mogą pomóc Birmańczykom turyści, zostawiając pieniądze bezpośrednio mieszkańcom tego kraju, nocując nie w luksusowych kontrolowanych przez wojsko hotelach, a w licznych tu prywatnych domach gościnnych. Taka pomoc warta jest więcej niż bojkot tego odizolowanego od świata kraju, choćby dlatego, że mając wsparcie tak potężnych sojuszników jak Chiny, Indie czy Tajlandia birmańscy generałowie od dziesięcioleci i tak go ignorują. Rozsądne zaangażowanie się w birmańskie problemy nie tylko ma sens, ale jest w pełni uzasadnione. DANIEL KESTENHOLZ, Bangkok też o paliwo, a jego cena wzrosła dwukrotnie. Rosną też ceny żywności. Ludzie są zrozpaczeni. Nigdy wcześniej nic takiego się tu nie wydarzyło. Wszyscy robią co mogą, żeby uporać się z obecną sytuacją. Obwiniają system, bo na drogach panuje prawdziwy chaos. W mieście prawie nie ma transportu publicznego. Robotnicy nie mogą pracować, bo ceny biletów autobusowych są zbyt wysokie. Jest za gorąco. Kiedy szalał cyklon, byłem w podróży. Jechałem do Rangunu, więc najgorsze mnie ominęło. Wśród poszkodowanych są moi przyjaciele. Pozrywało dachy z domów. Szyby w samochodach są powybijane przez spadające z dachów anteny satelitarne. Bardzo współczuję mieszkańcom delty. Ich domy są całkowicie zniszczone, a oni zostali bez dachu nad głową. Wielu rolników odniosło straty. Mam tu przyjaciół i jeszcze nie udało mi się z nimi skontaktować. Linie telefoniczne nie działają i żadne wieści do mnie nie dotarły. – Państwowa telewizja pokazuje żołnierzy sprzątających ulice, ale w rzeczywistości wiele osób nadal oczekuje pomocy wojska – mówi Aung Zaw, wydawca „Irawadi”, pisma tworzonego przez birmańskich dziennikarzy na wygnaniu. – Żołnierze pomagają tylko ludziom mieszkającym w pobliżu baz wojskowych. Pozostałe dzielnice Rangunu przypominają miasto duchów. Uciekinierzy z Haggard zbierają się w zrujnowanych miastach delty. – W Bogalay morze zabierało ciała zabitych. Wraz z odpływem unosiły się na falach. Teraz są wyrzucane na brzeg – opowiada mężczyzna, który akurat podróżował po okolicy. – Po burzy nadeszły ogromne fale. Morze wyrzuciło na brzeg statki. Łodzie leżą tuż koło głównego rynku. Świadkowie mówią, że gnijące ciała płynęły także rzeką Hlaing, na wschód od Rangunu. Opowiadają o zszokowanych ofiarach błądzących bez celu po zalanych terenach. Junta ostatecznie zgodziła się przyjąć pomoc międzynarodową. Pierwsze nadeszły transporty z Chin, Indii i Tajlandii. Generałowie zgodzili się też na lądowanie samolotu ONZ. ANNA SIEROŃ (Na podst. bbc.com i prasy birmańskiej) Międzynarodowa pomoc dla ofiar cyklonu w Birmie Społeczność międzynarodowa przeznaczyła ponad 10 milionów dolarów na pomoc humanitarną dla Birmy, którą spustoszył cyklon Nargis, który doprowadził do śmierci ponad 22 tys. ludzi. Polska ofiarowała 500 tys. złotych. Kanada: Około 2 milionów dolarów na pomoc organizowaną przez Czerwony Krzyż i Narody Zjednoczone Chiny: 500 tys. dolarów w gotówce plus namioty i pomoc żywnościowa wartości kolejnych 500 tys. dolarów Unia Europejska: 3 miliony dolarów na pomoc humanitarną Niemcy: Około 775 tys. dolarów dla organizacji pomocowych na rzecz odbudowy, zapewnienia dostępu do wody pitnej i inną pomoc Grecja: 300 tys. dolarów i pomoc humanitarna Indie: Wysłano dwa statki z żywnością, lekami, namiotami, ubraniami i kocami Indonezja: 1 milion dolarów plus żywność, leki i inna pomoc Japonia: Pomoc w kwocie 267 600 dolarów, w tym namioty i agregaty prądotwórcze Norwegia: 1,95 mln dolarów na pomoc humanitarną Picture: Getty Images Singapur: 200 tys. dolarów plus wsparcie zespołów poszukiwawczych i ratowniczych Szwajcaria: Pomoc w kwocie 476 tys. dolarów Tajlandia: Wysłano samolot transportowy wyładowany żywnością i lekami Stany Zjednoczone: 250 tys. dolarów oraz oferta pomocy ze strony marynarki, jeśli zwrócą się o nią przywódcy birmańskiej junty Pomoc organizacji pozarządowych Amerykański Czerwony Krzyż: 100 tys. dolarów w gotówce i towarach Szwajcarski Czerwony Krzyż: Około 189 tys. dolarów na wodę pitną, ubrania, żywność, zestawy higieniczne Narody Zjednoczone: Zespół ds. sytuacji kryzysowych wysłano do Bangkoku. Zespoły UNICEF-u do Birmy. World Vision: Chrześcijańska grupa zaoferowała 3 miliony dolarów na wsparcie humanitarne, jej przedstawiciele trafili do najbardziej dotkniętych tragedią regionów © GRAPHIC NEWS a2072-73.qxd 2008-05-10 12:52 Page 2 72 Z WYSOKICH SFER ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Prezydentem Rosji został Dymitr Miedwiediew Oczekiwana zamiana miejsc Rosja Dwa ważne wydarzenia skupiły ostatnio uwagę obywateli Federacji Rosyjskiej. Najpierw 7 maja inauguracja nowego prezydenta państwa, zaś dwa dni później obchody Dnia Zwycięstwa. biety przybyły w czarnych kostiumach, zakrywających kolana. Niektóre jednak zlekceważyły nakazy protokołu i przyszły w spodniach. Ałła Pugaczowa, chociaż w czerni, włożyła ekstremalne mini. Na tym tle zaskakująco wypadł politolog Gleb Pawłowski. W ciemnej marynarce i koszuli koloru majowej trawy stał w pierwszym szeregu szpaleru, przez który miał przejść nowy rosyjski prezydent, i czytał spokojnie książkę. Reżyser Fiodor Bondarczuk i restaurator Arkadij Nowikow porażali opalenizną, dzięki której wyglądali jak ambasadorzy afrykańskich państw. Uroczystość odbywała się w sali Andriejewskiej. Właśnie tam czekali naj- bardziej uhonorowani goście. Małżonki obu prezydentów stały obok siebie. Ludmiła Putina była w skromnym bordowym kostiumie, a Swietłana Miedwiediewa – w najbardziej jaskrawym stroju przedpołudnia. Miała na sobie złotą garsonkę z atłasową kokardą i perłowy naszyjnik. Trochę w głębi stała Naina Jelcyn. Dokładnie o 11.40 uroczysty głos ogłosił początek ceremonii. Jako pierwszy na salę wszedł przewodniczący Rady Federacji Sergiej Mironow. Tuż za nim na podium wszedł spiker Państwowej Dumy Borys Gryzłow. Następnie pojawił się przewodniczący Sądu Konstytucyjnego Walerij Zorkin. Żołnierze Pułku Kremlowskiego wnieśli Koronacja Wejście do Kremla zamykano o godz. 11.15, ale większość gości przyszła wcześniej. Do 10.30 przed dwoma wejściami do Wielkiego Pałacu Kremlowskiego, gdzie odbywała się uroczystość, kłębił się tłum. Jak okiem sięgnąć – same znakomitości: znani politycy, oligarchowie, aktorzy, piosenkarze. Goście stali w kolejce do szatni, kiedy zabrakło numerków. W dramatycznej sytuacji spokój zachował redaktor naczelny gazety „Wriemia Nowostiej” Władimir Guriewicz może dlatego, że zdążył już powiesić palto. W przypływie wielkoduszności udostępnił innym swój wieszak. Zdesperowane szatniarki zaczęły przyjmować płaszcze jak bagaż i wciskały je w skrytki na obuwie. Redaktor Guriewicz zwrócił uwagę czekającego w kolejce Grigorija Jawlińskiego na fakt, że już nie wieszają, a kładą (okrycia). Lider partii „Jabłoko” przytomnie zareagował: – U nas zawsze najpierw wieszają, a potem kładą. Przy wejściach do trzech sal, na które rozdzielono gości, również tworzyły się kolejki. W jednej z nich stał właściciel kolekcji drogocennych jajek Faberge, Wiktor Wekselberg. – Prosimy do nas! – zawołano do niego ze środka kolejki. – Nie, dziękuję, będę tu stać ze wszystkimi – odpowiedział skromnie, jak to szeregowy miliarder. Panowało radosne ożywienie. W sali Gieorgijewskiej zgrupowała się elita kulturalna i dziennikarze. Primadonna Ałła Pugaczowa głośno żartowała z zasłużoną trenerką Tatianą Tarasową. Z nimi stali projektant mody Walenty Judaszkin, aktorzy Helena Jakowlewa i Sergiej Biezrukow. Piosenkarz i deputowany Państwowej Dumy Josif Kobzon rozdawał autografy i fotografował się z fanką. Ko- państwową flagę, prezydencki sztandar i egzemplarz Konstytucji Federacji Rosyjskiej z prezydenckiej biblioteki. Spojrzenia zebranych zwróciły się na plazmowe ekrany, na których można było ujrzeć transmisję z przyjazdu orszaku prezydenckiego, na który składała się limuzyna i dwa SUV-y marki Mercedes. Najpierw z samochodu wysiadł Władimir Putin. Następnie przez Spasskie Wrota, otwierane tylko w wyjątkowych wypadkach, wjechała na teren Kremla druga kolumna z Dymitrem Miedwiediewem. Zaczęła się najważniejsza część ceremonii. Miedwiediew przeszedł po czerwonym dywanie przy dźwięku fanfar i werbli między klaszczącymi ludźmi do specjalnej trybuny. Położył prawą rękę na konstytucji i wypowiedział przysięgę złożoną dokładnie z 33 słów. Druga prezydencka kadencja Władimira Putina zakończyła się dokładnie o 12.08 czasu moskiewskiego. Po krótkich przemówieniach obaj panowie przeszli na dziedziniec, gdzie przyjęli defiladę elitarnego Pułku Kremlowskiego, pełniącego w rosyjskiej armii rolę kompanii reprezentacyjnej. Obserwatorzy zwrócili uwagę, że Miedwiediew z trudem powstrzymywał uśmiech, zaś były już prezydent był jakby bez humoru. Po zakończeniu defilady Putin oddalił się niepostrzeżenie (na konsultacje w sprawie przyszłego rządu), a prezydent Miedwiediew udał się wraz z małżonką do soboru Błagowieszczeńskiego, gdzie głowę państwa pobłogosławił patriarcha Aleksy II. Gości opuszczających Kreml czekały kolejne atrakcje. Przy wyjściu dawano prezenty w formie pudełka z pamiątkowym medalem „Inauguracja prezydenta Rosji Dymitra Anatoljewicza Miedwiediewa”. Ale pudełek również zabrakło, jak numerków w szatni. Podobno wojskowi, którzy wychodzili jako pierwsi, brali po dwa. Późnym wieczorem na Kremlu odbył się bankiet. Zaproszono 500-600 VIP-ów. Menu zadziwiło nawet tak subtelną publiczność: podano m.in. langusty, przepiórki i perliczki, sarnie combry. Nie brakowało wykwintnych napitków, win włoskich i hiszpańskich. Koniak i wódka lały się strumieniami. Parada W sali Andriejewskiej oczekiwali najbardziej uhonorowani goście Fot. AFP/East News 9 maja rano prezydent Miedwiediew i już zatwierdzony przez Dumę nowiutki premier Putin stawili się na placu Czerwonym, by obserwować wielką paradę z okazji obchodów 63. rocznicy zwycięstwa. Najpierw poczet wniósł na plac sztandar zwycięstwa, ten sam, a2072-73.qxd 2008-05-10 12:52 Page 3 Z WYSOKICH SFER ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Rosja pokazała swoją potęgę. Defilada z okazji Dnia Zwycięstwa Fot. EPA/Forum okręgu wojskowego generał armii Władimir Bakin. Po meldunkach i rozkazach obaj panowie objechali plac w celu przeglądu pododdziałów, reprezentujących wszystkie rodzaje wojsk. Żołnierze i oficerowi zostali z tej okazji zaopatrzeni w nowe sorty mundurowe, wprowadzane właśnie przez rosyjską armię, a zaprojektowane m.in. przez popularnego dyktatora mody Walen- tyna Judaszkina. Minister obrony pozdrowił żołnierzy, tytułując ich swojsko „Towarzyszami”. Zebrani na placu Czerwonym widzowie wysłuchali przemowy nowego prezydenta, w której bez trudu mogli dopatrzyć się zawoalowanych gróźb pod adresem tych, którzy rozpalają zbrojne konflikty. „Których nieodpowiedzialne ambicje biorą górę nad interesami krajów i całych kontynentów, nad interesa- który w 1945 został zatknięty na spalonych ruinach Reichstagu. Następnie przez Spasskie Wrota przejechały dwa ciemnoszare kabriolety ził 155. Jak podkreślali sprawozdawcy telewizyjni, za kierownicami samochodów nie może zasiąść nikt poniżej podpułkownika. W jednym z ziłów stał minister obrony Rosji Anatolij Serdiukow, w drugim – komendant defilady, dowodzący wojskami moskiewskiego Łukaszenko ujawnił następcę Złoty chłopczyk Białoruś Wszystko, co tajne, kiedyś staje się jawne. Agencja „Interfax” jakby mimochodem doniosła, że Aleksander Łukaszenko ma trzech synów. Najmłodszy nosi imię Mikołaj i ma cztery lata. Podczas powszechnego czynu społecznego 19 kwietnia Aleksander Łukaszenko wziął udział w budowie centrum sportowego „Mińsk – Arena”. Na jednym ze zdjęć, które wystawiono na portalu internetowym białoruskiego prezydenta, razem z malutkim, jasnowłosym chłopczykiem wyrównuje on cement. Z wyglądu dziecko ma mniej więcej cztery lata. Aby dowiedzieć się, kim jest chłopczyk, zadzwoniliśmy do Pawła Lohkiego, rzecznika prasowego prezydenta. – Nie chcę zajmować się przypuszczeniami na temat tego, czyje to dziecko – powiedział rzecznik prezydenta Białorusi. – Nie wiem, jak ten chłopiec zjawił się na czynie społecznym. Ale dzielnie pracował z Aleksandrem Grigoriewiczem. Zrobiliśmy im zdjęcie i wystawiliśmy je na portalu. Wyszedł bardzo sympatyczny obrazek. Na innych zdjęciach tajemniczego blondynka pokazano w towarzystwie białoruskiego przywódcy na meczu hokejowym i wyborach Miss Białorusi. Kolejna porcja fotografii Łukaszenki z chłopczykiem pojawiła się z okazji wizyty prezydenta w Turowie, gdzie świętował Wielkanoc. Na jednej z nich Łukaszenko razem z chłopczykiem zapalają świeczki w cerkwi. Na drugim – są razem z duchownym. Stojący przed ołtarzem Łukaszenko lewą ręką trzyma chłopczyka, a prawą ma wsuniętą za guziki marynarki. Na kolejnym zdjęciu Łukaszenko i chłopczyk idą ulicami Turowa. Jeszcze na innym – chłopczyk trzymając tatę za rękę, wita się koło cerkwi z miejscowymi dziećmi. Dlaczego „tatę”? Agencja „Interfax” jako pierwsza poinformowała, że „Łukaszenko ma trzech synów, a najmłodszy – Mikołaj – ma cztery lata”. Potem bez żadnych wyjaśnień tę wia- domość usunięto, jednak zdążyło ją przedrukować wiele mediów. W oficjalnym życiorysie znajdującym się na stronie internetowej prezydenta Republiki Białoruś nie ma informacji o jego dzieciach. Do niedawna wiadomo było o dwóch prezydenckich synach – urodzonym w 1976 roku Wiktorze i młodszym o trzy lata Dmitriju. Pierwszy jest pomocnikiem prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego i członkiem Rady Bezpieczeństwa, a drugi kieruje prezydenckim klubem sportowym. W oficjalnej biografii prezydenta nie ma też informacji o tym, że jego żona 73 mi milionów ludzi”, by doczekać się najważniejszego punktu imprezy – defilady. Rozpoczęli ją najmłodsi uczestnicy – werbliści, uczniowie wojskowych szkół muzycznych, po których przemaszerowały poczty sztandarowe wszystkich frontów II Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i kolumny studentów szkół i akademii wojskowych. Przygrywała im w specjalnym rytmie, wymuszającym tempo 120 kroków na minutę, orkiestra złożona z ponad 500 muzyków. Razem osiem tysięcy żołnierzy. Potem nadjechały pojazdy, od samochodów opancerzonych „Tygrys”, poprzez bojowe wozy piechoty i desantu, czołgi T-90, po największą dumę armii – wyrzutnie rakiet taktycznych „Iskander – M” i przenoszących głowice jądrowe pocisków balistycznych „Topol”, które mogą razić cele na odległość ponad 10 tys. kilometrów. Żeby czasem ludziom z nieodpowiedzianymi ambicjami nie przyszły głupie pomysły. Paradę zakończył przelot na minimalnej wysokości kilkudziesięciu Mi, Su, MiG-ów, iłów i największy na świecie transportowy An-124 „Rusłan”. Lotnicy popisywali się tuż nad dachami domów m.in. umiejętnościami tankowania w powietrzu. Premier Putin jakby się uśmiechnął. ANDRZEJ BERESTOWSKI (Na podst. „Komsomolskiej Prawdy”, „Kommiersanta” i kanału ORT1) Galina od dawna mieszka sama w rodzinnym Szkłowie, otoczona troskliwą opieką służb specjalnych i odizolowana od świata zewnętrznego. Podobnie jak o roli, jaką w życiu prezydenta pełni (lub pełniła) doktor Irina Abelskaja, która jeszcze pięć lat temu była osobistą lekarką prezydenta, a potem znikła z jego otoczenia… Fakt, że Łukaszenko ma trzecie dziecko, już dawno stał się tajemnicą poliszynela. Plotki na ten temat rozpowszechniły się jeszcze w 2004 roku. Sam białoruski przywódca po raz pierwszy wspomniał o synu dopiero trzy lata później. – Najmłodszego będę przygotowywał na następcę. Może dopiero trzeci będzie prezydentem – wypowiedział zagadkową wówczas kwestię. Potem, 30 grudnia ubiegłego roku, podczas wizyty w „Wiosce Dziecięcej – SOS” Łukaszenko podzielił się swoimi planami na noc noworoczną, zapowiadając: „[Moje] dorosłe dzieci świętują Nowy Rok osobno, a ja z maluchem – w swoim domu”. A od niedawna mały chłopczyk zaczął regularnie pojawiać się publicznie z przywódcą państwa. Zaś Łukaszenko kwestię o „swoim następcy” zdążył powtórzyć już trzy razy… (cez) Na podst. „Naszej Niwy”, „Komsomolskiej Prawdy w Biełorussii” i „Chartyi 97” Fot. Katarzyna Zalepa a2074-75.qxd 2008-05-10 12:47 Page 2 74 SZKOŁA PRZEŻYCIA ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Czy kondomy wywołują u mężczyzn bóle pleców? Wrażenia Niemki z pobytu w Kabulu Jak nitki połączyły kobiety Afganistan Był lipiec 2005 roku. Nie było łatwo dostać się do Afganistanu. Mój paszport nie wrócił z konsulatu. Zarządowi DAI (Niemiecko-Afgańska Inicjatywa – organizacja, w której Niemcy i Afgańczycy wspólnie pracują na rzecz odbudowy Afganistanu) przyrzekłam, że na miejscu podporządkuję się afgańskim zwyczajom i nie odważę się na żadną prowokację. Dopiero wtedy nacisnęli konsula. Po tygodniach oczekiwania przyszła w końcu wiza. Tego samego dnia, kiedy uwolniono uprowadzoną Włoszkę Clementine. Trzy dni później odleciałam do Kabulu. Dotarłam do Laghmani, wioski na północ od Kabulu. W latach 2003 i 2004 DAI zorganizowało tam dla stu wdów kurs krawiecki. Każda uczestniczka otrzymała maszynę do szycia. DAI miało nadzieję, że dzięki temu kobiety będą niezależne finansowo. Tak się nie stało. Nasze europejskie wizje okazały się za bardzo oderwane od ich rzeczywistości. Afganki były zbyt zajęte myśleniem, jak przeżyć następny dzień, aby planować przyszłość. W wielu przypadkach kobietom nie wolno opuszczać miejsca zamieszkania. Siedem hafciarek nie mogło nawet wyjść z domu, aby odebrać pieniądze za pracę. Pytałam je o wszystko. Także o środki antykoncepcyjne. Afganki odpowiedziały mi, że kondomy wywołują u mężczyzn bóle pleców. Gdy pokazałam im zdjęcie moich czterech synów, zapytały mnie, dlaczego na nich poprzestałam. Zaczęły mi współczuć, że nie mam córki. W Laghmani żyje rodzina, która ma 14 córek, gdyż mężczyzna życzy sobie syna. Rozmowy prowadziłam dzięki tłumaczce. To Afganka Weeda, która wiele lat spędziła w Monachium. Hafciarki przyjęły ją bardzo serdecznie, dlatego to ona będzie im przekazywać pieniądze. Do tej pory robili to mężczyźni, lecz nie mogli bezpo- średnio patrzeć na kobiety, co bardzo utrudniało wypłaty. W Kabulu mieszkałam u 7-osobowej rodziny. Najlepiej dogadywałam się z synami, bo znali trochę angielski. Muszę przyznać, że afgańskie kobiety mówią bardzo dużo, a komentują bez końca. Nie bardzo pozwalano mi, abym robiła coś w ich domu. Gdy uparłam się, że będę prała swoje rzeczy, kobiety dziwiły się temu. Byli bardzo gościnni. Synowie odstąpili mi nawet swój pokój, a cała rodzina spała w drugim pokoju. Tam też jedli. Bezpośrednio na ziemi, na której rozkładano ceratę. Krzeseł ani stołu nie było. Siedzieli na podłodze na matach, które służyły im także do spania. Pod koniec pobytu miałam wrażenie, że w pewien sposób przyswoiłam sobie afgańskie zachowanie. Omawianie na nowo tematu z różnych punktów widzenia. Przekładanie podjęcia decyzji na jutro albo na pojutrze. Zaczynanie czegoś, ale niekończenie tego za pierwszym razem. Afgańscy mężczyźni byli mili i szarmanccy, ale tylko dla mnie. Gorzej traktowali swoje kobiety, matki, córki i siostry. Rozmawiałam z nimi o tym, ale nie rozumieli, o co mi chodzi. Taki jest świat islamu. Kobiety są po to, aby obsługiwać mężczyzn. Muzułmanki uważają to za naturalne i nie wchodzi w rachubę, aby się temu sprzeciwiać. Potrzeba minimum trzech generacji, aby kobiety mogły tu podejmować wolne decyzje. Było mi naprawdę ciężko, gdy żegnałam się z Afgankami. Czułam się, jakbym je zostawiała na lodzie. Między innymi dlatego w maju 2006 roku wróciłam do Afganistanu. Wtedy zauważyłam, że mieszkańcy Laghmani mają powiększoną tarczycę. Problem ten dotyczy całego Afganistanu, kraju wysokogórskiego, w którym ponad 4/5 powierzchni zajmują góry. Powodem jest brak jodu. Prawie nikt w Laghmani nie wiedział, że należy używać sól jodowaną, aby uchronić się przed chorobami tarczycy. (…) Znów mieszkałam u rodziny, a tu rewolucja. Zniknęły burki, które rok temu wisiały na gwoździu przy drzwiach wejściowych. Oprócz tego 20-letnia córka poszła pierwszy raz do szkoły. Sukces po latach ucisku i licznych przeprowadzkach. Oczywiście mu- siała dostać na to zezwolenie ojca. Nie zmienia się jednak sytuacja w kwestii zamążpójścia. Wielu młodym kobietom, które spotkałam na wsi i w mieście, to rodzice wybierali mężów. W dużych rodzinach często dobierani do pary są kuzyn z kuzynką. Ze względów finansowych poszukiwani są też małżonkowie spoza rodziny, wtedy zazwyczaj przyszła młoda para nie ma nawet okazji, aby się zobaczyć przed weselem. Coś się jednak zmienia. Młoda generacja w Kabulu uczy się pilnie angielskiego. I tak gdy spotykani na ulicy starsi Afgańczycy nawet boją się spojrzeć obcokrajowcowi w oczy, tak młodzi chętnie zagadują do nich po angielsku. Kabul jest strasznie brudny. Zaledwie parę ulic ma asfalt, nad resztą unoszą się tumany kurzu. Tym razem mogłam poznać miasto w czasie deszczu. W kilka minut z pyłu powstało błoto. Ciężko powiedzieć, co jest gorsze. Płace nadal są tak niskie, że nie pozwalają przeżyć. Afgańczyk łapie się każdego zajęcia, albo po prostu kradnie. Kobiety rzadko są na płatnych posadach, jedynie nieliczne nauczycielki i pielęgniarki. Ostatni raz do Afganistanu wybrałam się zimą 2006/2007. Było przejmująco zimno. Kabul leży na wysokości 1800 m n.p.m., a Laghmani jeszcze wyżej. Mimo mrozu, Afgańczycy nie nosili więcej ubrań niż latem. Niektórzy chodzili po śniegu boso, albo w butach z plastiku. Trzęśli się całymi dniami, ale zachowywali się tak, jakby nic się nie dało na to poradzić. Mimo zapalenia płuc, kobiety chodziły boso. Metalowe drzwi wejściowe tak samo jak latem były otwarte na oścież. Nawet okna były tylko przymknięte, więc w całym domu panowały przeciągi. Temperatura w środku wahała się od 3 do 5 stopni. W największym pokoju było cieplej, bo stał tam bokhori – piecyk z blachy. Paliły się w nim trociny. Byłam zaskoczona, że ich mała ilość wystarczy na ogrzanie tak obszernej izby przez 10 godzin. Na środku pokoju stał niski stelaż przykryty grubą pikowaną kołdrą, która sięgała z wszystkich stron do samej podłogi. Czasami ta konstrukcja służyła jako stół, ale ważniejsza była jej inna funkcja. Pod nią wkładano metalową puszkę wypełnioną żarem. Mężczyźni, którzy zimą nie mieli nic do roboty, godzinami siedzieli na poduszkach, z podbrzuszami schowanymi pod kołdrami. Drewno w Afganistanie jest bardzo drogie i wielu nie stać na taki luksus jak ogrzewanie się. Tacy ludzie między godziną 10 a 15 ogrzewali się na słońcu. Była masa śniegu. Miałam szczęście, że w ogóle samolot wylądował w Kabulu, bo to nie jest tu takie oczywiste. Padało całymi dniami, mimo to zdecydowałam się jechać samochodem. W nocy śnieg zamienił się w lód. Droga z Kabulu do Charikar wyglądała jak lodowisko, a auto miało łyse opony. Pomyślałam: kilka pięknych haftów nie jest warte ryzyka. Jakby tego wszystkiego było mało, nikt z moich afgańskich znajomych nie przypomniał mi, iż w tym czasie obchodzone jest święto Id. A co za tym idzie, nie wolno odwiedzać kobiet. Nie mogłam się więc zobaczyć z moimi hafciarkami ani nawet z tłumaczką. Id al-Adha jest tak ważne dla muzułmanów jak dla nas Boże Narodzenie. To „Święto Ofiary”, na pamiątkę tej, którą Abraham złożył Bogu. Kupuje się wtedy owcę i rytualnie ją szlachtuje. Przez cztery dni Afgańczycy odwiedzają rodziny i krewnych. Gościom serwuje się ciasto i herbatę. Jada się też dużo mięsa. Według tradycji jedna trzecia zabitej owcy powinna być oddana potrzebującym, a reszta równo podzielona na krewnych i najbliższą rodzinę. Na śniadanie jedli zupę wygotowaną z owczych nóg. Rodziny Haskimi, u której mieszkałam, tak jak i większość Afgańczyków nie było stać na całą owcę. Kupili na bazarze kawałek baraniny. I wtedy dotarła wiadomość, że powieszono Husajna. Wstydziłam się, że wybrano na egzekucję akurat pierwszy dzień najważniejszego muzułmańskiego święta. Tylko nieliczni w Afganistanie popierali Husajna, ale dla wszystkich był muzułmaninem. Solidaryzowali się z nim. Czy prowokacja musiała iść aż tak daleko? (pku) PASCALE GOLDENBERG (Na podst.: www.deutsch-afghanische-initiative.de) a2074-75.qxd 2008-05-10 12:46 Page 3 ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) 75 PRZED OLIMPIADĄ Garnitur i sandały w hotelu Beijing Chiny Jak cię widzą, tak cię piszą. A w Pekinie strój wielu przedstawicieli płci brzydkiej wygląda, jakby był szyty w awangardowych zakładach krawieckich według wskazań Arkadiusa lub Dolcego i Gabbany. Zwłaszcza w konfrontacji z utartymi opowieściami, że w Chinach wszyscy ciągle chodzą w siermiężnych mundurkach à la Mao Zedong, cieszy to oko i miło zaskakuje. Mężczyźni bowiem prezentują się fantazyjnie, zupełnie jak modele na wybiegach reklamujący najnowsze kolekcje. Ale wystarczy się jeszcze trochę porozglądać, żeby stwierdzić, iż wielu pekińczyków – od małego do dużego – ubiera się też mało gustownie, zgrzebnie i przaśnie. W stylu wołającym o pomstę do nieba, wbrew trendom lansowanym przez kreatorów mody i estetyce. W Pekinie można się natknąć na dżentelmenów wbitych w kombinację garnituru i sandałów, co kiedyś widywano także w Polsce. I odwrotnie niż na przyjęciu w pekińskim hotelu Beijing, na bankiecie w warszawskim Sheratonie tak ubranych panów już się nie uświadczy. W Pekinie nie jest też rzadkością widok elegantów w szortach, klapkach i skarpetkach zrolowanych w obwarzanek. Na ulicy można jeszcze zobaczyć dzieci w portkach z klapką uchylaną na siedzeniu. Ma ona zastosowanie, gdy brzdąca przyciśnie fizyczna potrzeba podczas relaksacyjnej przechadzki czy zakupów z mamą. I wtedy opiekunka nie zawaha się wysadzić berbecia nawet na środku chodnika, mając ułatwioną misję dzięki oryginalnej klapce. Ale próżno oczekiwać, że uprzątnie pobojowisko pozostawione przez podopiecznego. Takie odosobnione zachowania przyciągają uwagę i szokują, ale nie one, lecz tłumy kobiet nadają ton i barwę pekińskiej ulicy, reprezentantek płci pięknej do wyboru, do koloru. Przemierzają stolicę tanecznym krokiem baletnicy, drobią zgrabnymi stópkami albo też ociężale człapią i stawiają nogi do środka. Dla uniknięcia ścisku w środkach komunikacji miejskiej tysiące pekinek korzysta z rowerów. To są te, które nie wstydzą się obciachu, za jaki w niektórych kręgach pekińskich poczytywana jest dziś jazda rowerem, wyśmiewa- na jako przeżytek i oznaka zacofa- nie filmy czy żurnale, nabierają zania. Tymczasem ci, co się śmieją, strzeżeń do swego ciała. Przede w godzinach szczytu płaczą, tłocząc wszystkim dokucza im kształt nosów. się w metrze, autobusach i trolejbu- Nie dlatego, że są one wydatne, bo sach, złorzeczą unieruchomieni nie są, lecz dlatego, że są wykończow swoich autach. W różnych porach ne szerokimi nozdrzami. Kompleks dnia i nocy po olimpijskiej metropo- jest duży, więc wiele dziewczyn z zamożnych rodzin czy tych, które dorolii śmigają miliony rowerów. A co się tyczy kobiet, to general- biły się sponsorów z pokaźnymi konnie w Państwie Środka jest ich o 40 tami, często decyduje się na zabieg milionów mniej niż mężczyzn. Dys- zwężenia tego narządu. proporcja się pogłębia i jest wyniW salonach chirurgii kiem faktu, że najwięcej potomstwa plastycznej, przychodzi na świat na wsi, gdzie do ciężkiej roboty w polu i zagrodzie dawniej nielegalnych, a dziś przepotrzeba męskich rąk. A gdy się ro- żywających oblężenie, wydłużają dzą dziewczynki, to nie zawsze są też powieki. Powiększają sobie biuakceptowane. Zdarza się, że rodzice porzucają je na pastwę losu. Ale w samym Pekinie nie sposób dostrzec deficytu dziewcząt. Każdy znajdzie dla siebie coś miłego: małą lub wysoką, wyglądającą skromnie albo modnie wystrojoną, jak paryżanka czy rzymianka. Panie są ładne, ale – co warto wiedzieć – uroda zdecydowanej większości z nich nie powala. Plusem nawet tych mało urodziwych jest to, że, krótko mówiąc, są egzotyczne. Mogą więc liczyć na taryfę ulgową wobec swych niezbyt rzucających się w oczy piersi, mniej lub bardziej zakrzywionych nóg, wąskich bioder, ud i łydek. Za to natura obdarowała je drobnymi kostkami oraz pięknymi włosami – gęstymi, prostymi i twardymi jak struny, czarnymi jak smoła. Młode panny mogą mieć fryzury blond Chińska kobieta może być modnie wystrojoczy nawet rude. Są na, niczym paryżanka czy rzymianka Fot. PAP/EPA one jednak skutkiem wizyty u stylistki, efektem pogoni za sty. Jeszcze niedawno na ich skorytym, by dorównać Europejkom czy gowanie trzeba było w Pekinie wyAmerykankom. Naturalna blondyn- dać 5 tysięcy dolarów, ale za sprawą ka to rarytas, i jak się taka pojawi, popytu koszty nieubłaganie rosną. zaraz okrzykuje się ją białym kru- Poza tym boomowi na podobne kiem. Trąbią o niej media. Może wte- usługi towarzyszy deficyt fachowdy dostać okolicznościowe imię, ców, i trzeba uważać, by nie wpaść w przekładzie brzmiące jak Jasny w ręce partaczy. W zeszłym roku fuStrumień Światła czy Refleks Księży- szerzy oszpecili około 20 tysięcy ca na Wodnej Toni. Chinek. Niektóre chińskie niewiasty, jak tylDla niektórych z nas pobyt na letko dorosną i napatrzą się na zachod- niej olimpiadzie może być nie tylko (9) okresem rozpalonych sportowych emocji, ale też silnym bodźcem do posmakowania wdzięków miejscowych dziewcząt. Tym bardziej że będą się same napraszać. Kontrolujące prostytucję gangi szykują desant profesjonalistek z całych Chin. Chcą do maksimum zdyskontować obecność w Pekinie tysięcy żądnych uciech obcokrajowców, więc w sierpniu można się tam spodziewać zatrzęsienia panien lekkich obyczajów. Rozwiązłość bez granic może jednak drogo kosztować, o czym przekonał się m.in. Włoch Michele, pracę zawodową w Pekinie często gęsto przeplatający romansami z nastoletnimi Chinkami. Niektóre u niego mieszkały, zwłaszcza pochodzące z prowincji ubogie studentki z przepełnionych akademików. Waletując u Michele, myślały, że złapały Pana Boga za nogi. Później ciężko je było wyprosić, lecz prawdziwe schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy jedna z niezliczonych partnerek Włocha zaszła w ciążę. Z dnia na dzień potomek Casanovy stał się przedmiotem szantażu ze strony rodziców ciężarnej. Groziła mu konfiskata paszportu i uziemienie w Pekinie. Uniknął tego, dogadując się na 5 tys. dolarów, jakie dał tacie i mamie, którzy nakłonili córkę do aborcji. W Chinach przerywanie ciąży jest pospolitym aktem. Kompromis uwolnił Michele od wpadnięcia w szpony pekińskich sądów. Jego sprawa była ewidentna i przegrałby ją jak amen w pacierzu. Ale obcy często przegrywają, nawet jak nie są winni. Dla chińskiego wymiaru sprawiedliwości logika i stan faktyczny nie grają bowiem roli, jest on irytująco stronniczy. Zagraniczny pechowiec musi być przygotowany na nieprzyjemności nawet wtedy, gdy np. dojdzie do kraksy, której nie on spowodował. Policja nigdy nie ma wątpliwości, kto za to odpowiada. Znane są przypadki, że chińscy kierowcy celowo potrącają cudzoziemskie pojazdy, by wymusić haracz. I jeśli obcy od razu się nie porozumie, nie wręczy żądanej kwoty „poszkodowanemu”, to i tak później sądową decyzją będzie musiał mu płacić z nawiązką. Zabezpieczeni są tylko obcokrajowcy jeżdżący na numerach dyplomatycznych, bo przysługuje im przywilej nietykalności. Ci mogą zlekceważyć szantażystów, chyba że nie znając swoich praw, wdadzą się w scysję i pozwolą złupić. HENRYK SUCHAR a2076-77.qxd 2008-05-10 12:44 Page 2 76 STYL I OBYCZAJE Trudna młodość W. Brytania Młode Szkotki mające po dwadzieścia lat przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu uprawiają seks i wypijają 9,5 jednostki alkoholu. Większość z nich jest w swojej szczytowej formie zdrowotnej, ale gdy dobiegną trzydziestki, ich skóra zacznie się zauważalnie starzeć i niezdrowy tryb życia zbierze swoje żniwo. Wypijanie tak dużych ilości alkoholu przez młode kobiety prowadzi do uszkodzenia wątroby, które we wczesnym etapie nie ma objawów. Lekarze często diagnozują marskość wątroby u kobiet mających trzydzieści lat, a które wcześnie zaczęły spożywać alkohol. Bezpieczny limit dla kobiet to czternaście jednostek alkoholu tygodniowo, ale nie więcej niż trzy dziennie. A te wartości łatwo przekroczyć, gdyż już kieliszek wina (125 ml) ma 1,5 jednostki alkoholu. Im częściej przekracza się zalecany limit, tym większe ryzyko rozwoju raka piersi i otyłości. Poza tym, jedna na dziesięć kobiet zarażona jest chlamydią, bakterią przenoszoną drogą płciową, która nieleczo- na może prowadzić nawet do niepłodności. Większość z zarażonych kobiet nie ma żadnych objawów i nie wie, że coś im dolega, warto więc zrobić test na obecność tej bakterii. Lekarze zalecają również, by w nawyk weszły badania cytologiczne wykonywane raz na trzy lata, w celu profilaktyki raka szyjki macicy. Kobiety, które stosują doustne środki antykoncepcyjne (a jest ich w Wielkiej Brytanii 3,5 miliona) z pewnością doceniają płynące z nich korzyści, głównie mniej bolesne miesiączki i ładną skórę. Jednak jeśli cierpią na bóle głowy, mdłości i wahania wagi, powinny zmienić ich rodzaj. Mając dwadzieścia lat, kobiety często dla ładnego wyglądu stosują restrykcyjne i głodowe wręcz diety, które kończą się efektem jo-jo. Przez chwilę zapewniają ładny wygląd, ale stosowane przez dłuższy czas prowadzą do „przyklejenia się” dodatkowych kilogramów. Dietetycy zalecają raczej zmienić codzienne nawyki żywieniowe, spożywać produkty o niskim indeksie glikemicznym, pięć porcji warzyw i owoców każdego dnia i pić dużo wody. Polecane są też produkty bogate w wapń, który wzmacnia kości i chroni przed osteoporozą. Tu polecane są produkty niskotłuszczowe, orzechy i zielone warzywa. Spacery w słoneczne dni wy- Rezygnacja z macierzyństwa jako wolny wybór – a nie poświęcenie czy niemożność – to naczelne hasło kobiet NO KID Bezdzietność z wyboru Włochy Stop rodzeniu dzieci! Pochwała bezdzietności. Prowokacja, dobra rada, a może kobieca przewrotność? Ruch na rzecz świadomego niemacierzyństwa rozrasta się. Owulacja to kobiecy przywilej, a nie zapowiedź wyrzeczeń. Gotowość do reprodukcji jako elitarny rodzaj powołania. We Włoszech, mentalnie zdominowanych przez dorosłych maminsynków i Kościół katolicki, apel o bezdzietność z wyboru musi szokować. W kraju, gdzie epatowanie z okładek tygodników ciężarnymi brzuchami uchodzi za manifestację kobiecości w rozkwicie, zamiar nieposiadania dzieci może tylko gorszyć: O tempora! O mores! „Wychowanie dzieci jest kosztowne. Koniec z czasem tylko dla siebie. Dzieci stają się ołowianą kulą u nogi – szko- dzą karierze, związkom, a nawet planecie”. Tych powodów, dla których nie warto się rozmnażać, jest dokładnie czterdzieści – więc sporo. Dlatego Corinne Meier, która je skatalogowała, nie zawahała się zaapelować: Włoszki, nie naśladujcie waszych francuskich kuzynek i nie róbcie sobie dzieci! Corinne nie jest gołosłowna – żeby się przekonać, sama spróbowała. I teraz, chociaż ma dwójkę pociech, innych namawia do niepowielania genów. Książka Corinne „NO KID – 40 argumentów, aby nie mieć dzieci” najpierw podzieliła Francję (statystyka urodzeń wynosi 2,0 dziecka na kobietę), a obecnie rozpala Włochy (ze wskaźnikiem 1,33 dziecka na kobietę). Rezygnacja z macierzyństwa jako wolny wybór – a nie poświęcenie czy niemożność – to naczelne hasło kobiet NO KID. Kobiet w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami, które łączy jedynie sposób myślenia – myślenie NO KID. Ten termin, „no kid”, tak jak nie- ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) zwolą produkcję witaminy D, która ułatwia wchłanianie wapnia z pożywienia. Częstym powodem odwiedzin, lekarza jest też stres dotyczący macierzyństwa i presja w pracy. Fizycznie kobiety w wieku dwudziestu lat są w swojej szczytowej formie, jeśli chodzi o rodzenie dzieci, jednak wiele z nich nie jest gotowych emocjonalnie i nie będzie jeszcze przez kolejnych kilka lat. Lekarz Gary Hamilton chciałby, by dwudziestoletnie kobiety zaczęły myśleć o swojej płodności dopóki są wciąż młode – by unikały możliwości zarażenia chorobami przenoszonymi drogą płciową, rozsądnie stosowały antykoncepcję, ograniczały alkohol i odstawiły narkotyki. Jedna na pięć par ma problemy z poczęciem i o tym, zanim będzie za późno, powinny pamiętać wszystkie kobiety, nawet jeśli jeszcze nie chcą mieć dzieci. Kolejnym problemem dwudziestolatek są bolesne miesiączki, które skutecznie przykuwają do łóżka aż 10% kobiet, a 40% uniemożliwiają skupienie się w pracy. Ćwiczenia i dobra dieta mogą zapobiegać silnym skurczom i bólom, podobnie jak leki rozkurczowe i pigułki antykoncepcyjne. Mimo wszechobecnych ostrzeżeń i dużego ryzyka rozwoju wielu chorób, aż jedna czwarta szkockich kobiet pali papierosy. Lepiej rzucić ten nieelegancki nawyk i przeznaczyć zaoszczędzone pieniądze na ubezpieczenie zdrowotne – teraz jeszcze nie będzie potrzebne, ale przyda się już za kilka lat. gdyś określenie „cyganeria” z powieści Murgera, które zdefiniowało środowisko artystycznej bohemy, wszedł już do języka potocznego. Wyznawczynie filozofii bezdzietności podkreślają, że bez dzieci nie czują się ani gorsze, ani pozbawione uczuć wyższych – i to nawet w Italii, gdzie panuje kult przyszłych mam i gdzie żadna osoba publiczna bez zgody swojego PR-owca nie przyznałaby się, że rodzicielstwa w ogóle nie ma w planach. Hasła bojowe frontu bezdzietnych brzmią: „Nie bądźcie żywymi inkubatorami! Kobiety realizują się również poza macierzyństwem! Chcecie równouprawnienia – przestańcie rodzić dzieci!”. Pomimo że kontrowersyjne, to jednak inicjują dyskusje. A o ten cel chodzi: o gadanie, żeby świadoma bezdzietność nie była tabu. Bo rozmawiając, można swoją postawę obronić. Od gadania do tolerancji jest już całkiem blisko. Mnóstwo znanych włoskich kobiet z pierwszych stron gazet nie ma dzieci. Okazuje się, że zaplanowany brak potomstwa to nie jest nowe zjawisko, a jedynie świeżo nazwane. Pisarka Susanna Tamaro, rocznik 1957, bez zażenowania przyznaje, że nigdy nie pragnęła zostać matką. Pamięta, jak w dzieciństwie koleżanki, puchnąc z dumy, pchały wózki z lalkami, a jej to w ogóle Najczęstszym problemem ze skórą dotykającym dwudziestoletnich kobiet jest trądzik, który powinien być leczony. Jednak już w wieku 25 lat skóra zaczyna się zauważalnie starzeć, gdyż następuje naturalny proces spowolnienia regeneracji naskórka. Kobiety, które nie palą i unikają słońca, dłużej zachowają młody wygląd, natomiast wielbicielki opalania zauważą wyraźne oznaki starzenia skóry już w wieku trzydziestu lat. Prawdą jest również, że włosy pierwsze mogą zdradzić wiek. Stylista Neil Stitt mówi, że czasami siwe włosy pojawiają się już u szesnastolatek. Dr Hamilton ubolewa, że ludzie nie myślą o swoim zdrowiu psychicznym. Dlatego żyją w ciągłym stresie. Ulegają wszechobecnemu konsumpcjonizmowi, wydają wszystkie pieniądze na buty, nie zastanawiając się, za co zapłacą rachunki. Sonya Steller uważa, że najczęstszymi problemami młodego wieku są depresja i stres. Opuszczenie domu i stanie się studentem może być trudne, a jedzenie, spanie i opiekowanie się samym sobą często schodzi wtedy na dalszy plan. – Przynależność do społecznej grupy jest bardzo ważna i chęć przypodobania się innym może doprowadzić do nadużywania alkoholu, narkotyków i seksu. Bycie młodym jest postrzegane jako czas beztroski, tymczasem stawanie się dorosłym często jest długim i bolesnym procesem. (ak) Na podst. „The Scotsman” nie interesowało. Żadnych emocji. Gorzej – nuda. Natalia Strozzi, rocznik 1977, przez wiele lat tancerka klasyczna, dzisiaj aktorka i bizneswoman, powtarza, że nie ma czasu na trzeci etat. Często profesjonalistki, które całkowicie poświęcają się swojej pracy – jak Natalia albo adwokat Giulia Bongiorno, rocznik 1966 – muszą rozstrzygnąć: praca albo dzieci. Bongiorno także postawiła na pracę. Twierdzi, że decyzję podjęła co najwyżej z odrobiną żalu, ale czy ze wstydem? Nie, skądże, nie żartujmy, dobry wybór to nie wstyd. Pokolenie 30- i 40-latek NO KID przez społeczeństwo postrzegane jest dwojako: albo jako generacja skrajnych egoistek, albo wręcz przeciwnie – osób niezwykle odpowiedzialnych. Kiedyś prekursorki ruchu – współcześnie panie w podeszłym wieku – aby kultywować ideę przemyślanego niemacierzyństwa, musiały być niezależne finansowo i intelektualnie. Wówczas unikanie macierzyństwa napiętnowywało bardziej niż bezpłodność. Teraz kobiety NO KID nie mają dzieci, bo zwyczajnie nie pragną macierzyństwa, nie chcą się wmanewrować w odpowiedzialność na całe życie. I już. W ich życiu dzieją się inne rzeczy. AGNIESZKA NOWAK (Na podst. „Corriere della Sera”) a2076-77.qxd 2008-05-10 14:41 Page 3 Jak nasi sąsiedzi oceniają podróż przez Polskę? Przydrożny folklor Litwa Z Litwy do Europy Zachodniej można dostać się, jadąc tylko przez Polskę. Ponieważ jest to kraj tranzytowy, na polskich drogach częściej niż w innych krajach Europy widać samochody z rejestracjami z krajów bałtyckich i z Rosji. Tak naprawdę niewielu litewskich kierowców, którzy jeżdżą po drogach sąsiedniego kraju, chwali sobie to przeżycie. Prawie niemożliwe jest, żeby przejechać przez Polskę, nie natknąwszy się na remont drogi. Najczęściej problem blokowania ruchu drogowego rozwiązywany jest przez ustawienie świateł, a wtedy ruch odbywa się wahadłowo. Kierowcy nie nudzą się jednak, czekając na zielone światło. W większych wsiach zaraz wybiegają dzieci, które korzystając z postoju samochodu, oferują mycie szyb. Nie pytają o zdanie właściciela samochodu, pokrzykują tylko, żeby dać im złotówki, a człowiek odjeżdża z zasmarowanymi szybami i lżejszym o parę złotych portfelem. Inny problem stanowi komunikacja werbalna. W warsztatach samochodowych, na stacjach benzynowych czy w przydrożnych barach naprawdę ze świecą można szukać pracowników, którzy mówią po angielsku, niemiecku albo rosyjsku. Ten problem dotyczy też policjantów. Najwięcej do powiedzenia mają kierowcy ciężarówek jeżdżący w długie trasy po całej Europie. Oni też najbardziej narzekają na Polaków. Największą zmorą dla jadącego w długą trasę kierowcy są zbyt skrupulatni i po prostu marudni celnicy i policjanci. Trzeba przyznać, że w tej kategorii, zdaniem wyjadaczy od dawna jeżdżących po Europie, Polakom dorównują tylko Niemcy, którzy sieją nie mniejszy popłoch. Od czasu wejścia do strefy Schengen zniknął problem z funkcjonariuszami na granicy, ale zaraz za przejściem granicznym Kalwaria – Budzisko często można natknąć się na kilkanaście nawet policyjnych ekip, które przyglądają się prze- 77 ŻYCIE W DRODZE ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) jeżdżającym ciężarówkom, co rusz którąś zatrzymując do kontroli. Wśród litewskich kierowców panuje od lat pogląd, że polscy funkcjonariusze są szczególnie wyczuleni na Litwinów i wręcz uwielbiają się ich czepiać. Wszyscy zgodnie powtarzają: jeśli zatrzyma cię polski funkcjonariusz, na pewno znajdzie powód, żeby wlepić karę. Wśród kierowców krąży mnóstwo historii o kosmicznych wprost mandatach, jakie przyszło płacić niejednemu Litwinowi. Podobno jeden z kierowców, który nie przestrzegał rzetelnie czasu pracy, jechał samochodem, który według funkcjonariusza był w złym stanie technicznym, musiał zapłacić karę w wysokości około 16 tys. litów (do głównych przewinień doszły jeszcze inne, pomniejsze). Funkcjonariusze, którzy kontrolują ciężarówki, nadzwyczajną uwagę zwracają zwłaszcza na czas pracy. Kierowca jadący w kurs po Europie nie może pracować dłużej niż 10 godzin w ciągu dnia. Co 3-4 godziny powinien sobie robić trwającą mniej więcej 40 minut przerwę. Łączny czas pracy i odpoczynków w ciągu dnia nie może przekroczyć 15 godzin, po których kierowcy należy się 9 godzin odpoczynku. Dla prowadzącego tyle godzin ciężarówkę oczywiste jest, że zdarzą się kilkuminutowe odstępstwa od tych zasad. Lepiej jednak, żeby nie trafiały mu się one, jeśli będzie jechał przez Polskę. Funkcjonariusze Inspekcji Transportu Drogowego potrafią zażądać diagramu z tachografu nawet z okresu dwóch tygodni! Podobno pewien kierowca musiał zapłacić mandat w wysokości 1200 euro, ponieważ przekroczył czas jazdy o 5 minut. Nie było mowy, żeby polski funkcjonariusz mu odpuścił. Medal ma jednak dwie strony. Litwini jeżdżący jemnie towar. Może więc problem nie leży do końca w złym nastawieniu polskich funkcjonariuszy, ale w tym, że stoją oni po drugiej stronie barykady? Jest też drugi temat, bardziej przyjemny, który towarzyszy kierowcom w drodze: oczywiście seks. Nie tylko każde dłuższe spotkanie na postoju sprowadza się w końcu do tego ulubionego przez kierowców ciężarówek tematu. Również w czasie jazdy panowie przez CB-radio wymieniają się komentarzami na temat stojących przy drodze, wyzywająco ubranych dam. Nie ma co się oszukiwać, polskie prostytutki mają równie kiepską opinię jak polscy policjanci. Zdaniem Litwinów, są po prostu… zbyt wymagające. Po pierwsze, nie na wszystkie zachcianki klientów się godzą. Po drugie, wiele z nich, zanim dopuści do zbliżenia, każe się klientom ogarnąć. No cóż, nie można się zresztą dziwić, skoro panowie nie ukrywają, że potrafią w czasie kilkudniowej trasy ani razu nie wziąć prysznica czy się ogolić. Ich codzienna toaleta sprowadza się zazwyczaj do umycia zębów gdzieś na parkingu. Mniej wybredne są panienki, które do pracy w Polsce przyjechały ze Wschodu. To one cieszą się większym powodzeniem u kierowców. Ukrainki i Rosjanki to ulubienice Litwinów. Niektóre z nich nawet zdobyły sobie sławę, świadcząc usługi na wyjątkowo – jak na trudne warunki pracy – wysokim poziomie. Jedną z nich jest pracująca w Polsce, na parkingu „Europa”, Vika z Ukrainy. Kierowcy chwalą sobie jej świetną figurę, odpowiedni wiek i oczywiście profesjonalizm. Ostatnio zaczęła się uczyć litewskiego, żeby podnieść jakość usług. Tak więc kierowcy chwalą sobie mimo wszystko życie w drodze. Wielu z nich ma na Litwie żony i dzieci, a pracując w ten sposób, można nieźle zarobić. Co z tego, że część dochodów nie zawsze pochodzi z legalnego źródła? O tym, jak i o innych przeżyciach, żony nie muszą się dowiedzieć… (km) Na podst. „Vilniuaus Diena” w długie trasy po cichu przyznają, że kontrabanda to codzienność w tego typu pracy. Dlatego szczegółowe kontrole samochodów i ich stanu technicznego drażnią i niepokoją kierowców, którzy boją się nie tylko mandatów, ale i tego, że policjanci mogą wykryć przewożony potaREKLAMA a2078-79 turystyka.qxd 2008-05-10 78 13:26 Page 2 POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT Syberyjskie ABC Rosja Pierwsze promienie słońca przebijają leniwie zza horyzontu, powoli rozpraszając mrok nad syberyjską tajgą. Z pokładu samolotu rozpościera się niezwykły widok na bezkresny ocean drzew, gdzieniegdzie tylko zakłócony błękitną wstęgą Obu. Malowniczy pejzaż pochłania mnie niemal zupełnie. Melodyjny głos kapitana oznajmia konieczność zapięcia pasów bezpieczeństwa – ląduję w Tomsku. Port obezwładnia ascezą, nasuwając raczej skojarzenie z prowincjonalnym dworcem PKS niż z miejscem odpraw dla pasażerów airbusa. Niemiłosiernie długie oczekiwanie na bagaż – mimo że na płycie lotniska jest tylko jeden samolot – urozmaicają mi niezliczone zastępy przewoźników, z których każdy oferuje przejazd do centrum miasta wysłużoną, na oko dwudziestoletnią ładą z mocno pękniętą przednią szybą i kierownicą umocowaną po prawej stronie, jak dla ruchu lewostronnego. Dochodzi piąta rano – wyboru nie ma, więc po wytargowaniu satysfakcjonującej ceny podejmuję ryzyko i docieram do zarezerwowanego hotelu przy placu Lenina. Wyciągnięta ręka Władimira Iljicza spoglądającego z cokołu zdaje się witać przybyszów w budzącym się do życia mieście. Tomsk został założony na początku XVII wieku jako warownia, jednak żmudne poszukiwania śladów fortyfikacji nie dają rezultatu. Próbuję podpytać autochtonów, ale ci głównie dociekają, jak się tu dostałem i utyskują, że do miasta nie dochodzi kolej transsyberyjska, a to oznacza marginalizację. Przy okazji rozmów niektórzy definiują mnie jako przybysza z byłych obwodów bałtyckich, co ma związek z moim akcentem. Decyduję się na spacer szlakiem drewnianych, zabytkowych chałup, które podobno są chlubą miasta. Faktycznie Tomsk zachwyca starą architekturą, budynkami misternie zdobionymi koronkowymi, drewnianymi ornamentami. Istnieją przypuszczenia, że zdobnictwo podhalańskie to w pewnym stopniu efekt pobytu w Tomsku Stanisława Witkiewicza, który jeszcze jako dziecko znalazł się tu wraz z rodziną na zesłaniu. Główna arteria miasta – prospekt Lenina, pełna jest lokali gastronomicznych. Według starej zasady wchodzę tam, gdzie najwięcej miejscowych, ale szybko przekonuję się, że to chybiony wybór. Zamiast spokojnej restauracyjki trafiam do sieciowego baru szybkiej obsługi – Sybirskoje Bistro, gdzie posiłki serwowane są w amerykańskim tempie i swoim wyglądem oraz smakiem zadowalają jedynie mało wymagających studentów. A tych na placach i skwerkach Tomska bez liku – w mieście znajduje się osiem wyższych uczelni, w tym najstarszy syberyjski uniwersytet. Życie akademickie nadaje ulicom niezwykłego kolorytu. Wśród żaków pełno młodych ludzi z całej Rosji oraz byłych republik radzieckich – Kirgistanu, Kazachstanu, Azerbejdżanu... W blaszanej budzie niedaleko postoju taksówek kupuję tradycyjne ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) zajmuje obszar większy niż cała Polska. Dzięki pomocy księdza Andrzeja Duklewskiego poznaję potomków polskich osadników z przełomu XIX i XX wieku, którzy przybywali na Syberię skuszeni carskimi obietnicami objęcia w posiadanie żyznej ziemi. Wszyscy są dla mnie bardzo serdeczni, a od ujmującej staruszki dostaję nawet imponujących rozmiarów wędzonego łososia, którego przyniosła specjalnie na wieść o moim przyjeździe. Ryba smakuje wybornie, a rozmowom nie ma końca. Starsze pokolenie porozumiewa się jeszcze językiem dziadków, ale młodzi ulegli całkowitej asymilacji i po polsku znają co najwyżej kilka modlitw. Syberyjska historia Polaków to niemal wyłącznie pasmo prześladowań i cierpień. Aby zrozumieć ogrom cisza potęgująca wrażenie wszechobecnego, totalitarnego zła. Przede mną podróż koleją do Bijska. Na dworcu dantejskie sceny – tłum chaotycznie walczy o dostęp do dwóch okienek kasowych, taksówkarze walczą o pasażerów, nagabując wszystkich w zasięgu swojego wzroku, a ja walczę o miejsce przy tablicy informacyjnej. Gdzieniegdzie grupki mężczyzn koją pragnienie mętnymi trunkami domowej roboty. Przed niektórymi podróżnymi nierzadko tysiące kilometrów, zatem bagaże mają nieprzeciętne gabaryty. Próbuję zorientować się, o której dokładnie odchodzi mój pociąg, ale nijak nie mogę rozeznać się w informacjach z tablicy odjazdów. Dopiero jakiś student z Kaukazu wyjaśnia mi, że wszystkie kursy odbywają się według moskiewskiego czasu i tak podawane są do ogólnej wiadomości. Do prawosławnej cerkwi położonej na skarpie wiedzie wąski, wiszący most bliny nadziewane mięsem. Smakują wybornie. Podczas posiłku przyglądam się zaparkowanym samochodom z większymi i mniejszymi „pajęczynami” na szybach. Stare wołgi, moskwicze czy łady kontrastują z importowanymi, luksusowymi autami nuworyszy. To najlepiej obrazuje rozwarstwienie społeczne współczesnej Rosji. Z refleksji wyrywa mnie przeszywające pragnienie – czym przyprawiono to mięso? Na szczęście niemal integralnym punktem każdego skrzyżowania w Tomsku jest żółta przyczepa z kwasem chlebowym, sprzedawanym na kubeczki za kilkadziesiąt kopiejek. Niedziela – czas odszukać rodaków przyjeżdżających do katolickiego kościoła z miasta i okolic, przy czym określenie okolica ma tu wymiar bardzo umowny, ponieważ obwód tomski tych represji, udaję się do muzeum w byłym gmachu NKWD, gdzie niegdyś mieściło się więzienie. Kustoszem jest Wasyl Haniewicz, z pochodzenia Polak. Pierwsze doznanie po przekroczeniu grubych, stalowych drzwi to przenikliwy chłód oraz złowrogi mrok tego miejsca kaźni. W podziemiach, na podłogach okratowanych cel, dostrzegam zaschnięte, brunatne plamy krwi. Wśród eksponatów wyroki śmierci wydane przez trybunały wojskowe i fotografie tysięcy ofiar, również Polaków przymusowo deportowanych w okolice Tomska. W innym pomieszczeniu drewniany stół z aktami skazanych, obraz z wizerunkiem Dzierżyńskiego i stara lampa do przesłuchań. Na ścianie wisi olbrzymia mapa ZSRR z zaznaczoną gęstą lokalizacją łagrów. Wszędzie panuje cisza. Przerażająca Czekam, obserwując i podróżnych, i odprowadzających. Tych drugich wcale nie jest mniej od tych pierwszych. Stoją na peronie do momentu odjazdu pociągu, żegnają się z bliskimi, a po ruszeniu składu, jak jeden mąż, biegiem przesuwają się wraz z nim, by możliwie długo machać chustkami odjeżdżającym – komiczny obrazek. Nareszcie na stację podjeżdża mój pociąg. Wsiadam i oczom nie wierzę – brak przedziałów, cały wagon to jedno wielkie pomieszczenie z rozkładanymi pryczami zamiast łóżek. O klimatyzacji można pomarzyć, więc natychmiast robi się makabrycznie duszno. Co gorsza, okna są szczelnie zamknięte i nie dają się otworzyć, a na szybach widnieje napis, że to przemyślany stan związany ze zbliżającą się za kilka miesięcy zimą! Tymczasem ro- a2078-79 turystyka.qxd 2008-05-10 13:26 Page 3 syjscy podróżni niepostrzeżenie przebierają się w dresy i piżamy, otwierają przepastne torby ze specjałami lokalnej kuchni, po czym wyjmują kiełbasy, chleb, placki, pierogi, ryby oraz wódkę. Nie mam nic z tych rzeczy, jednak wiem, że ewentualne braki w zapasach będzie można uzupełnić w trakcie postojów, gdy do pociągu podejdą poczciwe babcie oferujące zarówno jedzenie, jak i napitek. W wagonie kwitnie życie towarzyskie, ale ja kontempluję widoki syberyjskiej tajgi. Bijsk nazywany jest Wrotami Ałtaju. Stąd, poprzez piękne góry Ałtaj aż do Mongolii, wiedzie jedna z najbardziej znanych dróg w Rosji – Czujski Trakt, budowany rękami katorżników jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Plany dalszej wyprawy odkładam na następny dzień, bo po blisko 24-godzinnej podróży marzę wyłącznie o prysznicu, ciepłym posiłku i śnie. Na szczęście przed dworcem czeka już na mnie ksiądz Andrzej Obuchowski z ośrodka misji katolickiej w Bijsku. Wkrótce wyjaśnia fenomen pękniętych szyb w samochodach, z czym wiąże się bezcelowość ich wymiany – tutejsze drogi są w tak opłakanym stanie, że każdy przejazd grozi odpryskami kamieni, po których zostają ślady na karoserii. Docieramy do skromnego ośrodka na obrzeżach miasta z małą, domową kaplicą. Na podwórzu prowizoryczny prysznic pod chmurką, z którego skwapliwie korzystam przed spacerem po okolicy. Wkrótce mijam stare, drewniane chałupy, stodołę z wielkim, czerwonym sztandarem z wizerunkiem Lenina, stragany z dorodnymi, pysznymi melonami i docieram do pobliskiego cmentarza. Odnajduję groby polskich zesłańców, w tym najbardziej znaną mogiłę Władysława Jaruzelskiego. Dopiero tutaj doświadczam największej plagi syberyjskiej tajgi – milionów muszek i komarów, które przy głębszym zaczerpnięciu powietrza przedostają się nawet do dróg oddechowych. Wracam pospiesznie, drapiąc się bez opamiętania po całym ciele. Następnego dnia daję się skusić przewoźnikowi oferującemu mi szybki transport zabytkowym moskwiczem w góry Ałtaj. Mkniemy Czujskim Traktem przez krainę, gdzie nadal kultywowany jest szamanizm, na twarzach ludzi dominują mongoidalne rysy, a przy drodze zobaczyć można wielbłądy. Nareszcie dociera do mnie, że znalazłem się w Azji. Przed zmrokiem jestem już w Czemalu, nad brzegiem rzeki Katuń, która wraz z Biją zlewa się w niezwykle szeroki, potężny Ob. W tle majaczą ośnieżone szczyty. Bez problemu udaje mi się wynająć pokój i zakosztować przyjemności kąpieli w prawdziwej rosyjskiej bani. Noc spędzam na rozmowach z gospodarzem, 79 POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) który – jak się okazało – służył swego czasu w jednostce stacjonującej w NRD, a wracając stamtąd, zwiedzał z kompanami Warszawę. W Czemalu odnajduję sporządzone z krowich skór jurty Ałtajców, którzy wspaniale opowiadają o swojej bogatej historii i kulturze. Z wyglądu identyczni jak Mongołowie, w istocie są rzeczywistymi władcami tej ziemi. Zostali wyraźnie zdominowani przez współczesnych Rosjan, choć zdołali zachować własną tradycję. Poruszony ich plemiennymi opowieściami ruszam dalej. Rzęsisty deszcz nie ułatwia wyprawy do prawosławnej cerkwi położonej na skarpie, na którą wiedzie wąski, długi, wiszący most. Wrażenie jest oszałamiające, wręcz nierealne, ale waham się, czy przeprawić się na drugą stronę – śliskie deski skrzypią makabrycznie i czuję się jak bohater przygodowego filmu zmuszony pokonać niebezpieczeństwo. Jednak przechodzę. Mam wrażenie, że przekraczam nie tylko most, ale i niezwykły kulturowy wymiar – oto przede mną mistyczny świat zamknięty w pradawnej, opuszczonej świątyni, położonej jakby poza czasem i przestrzenią, czekającej specjalnie na moje przybycie. Tego dnia docieram jeszcze do najdalej na północ założonego ośrodka buddystów, którzy do niedawna byli w Rosji rugowani na równi z ałtajskimi szamanami. Jednych i drugich nie udało się całkowicie pozbyć, choć mocno ograniczono ich liczbę. Ostatni dzień pobytu w Ałtaju wykorzystuję na wycieczkę w góry. Wstaję bladym świtem, po czym wsiadam do zamówionej półciężarówki, która wiezie mnie i kilku Rosjan w głąb tajgi. Podążamy kamienistym korytem wyschniętej rzeki, ale droga jest tak wyboista, że jazda „na pace” zamienia początkowo beztroską wycieczkę w ekstremalną wyprawę straceńców. Po godzinie jestem już blady, cały poobijany, mam kilkanaście guzów na głowie oraz masę siniaków. Wreszcie wysiadka – dalej nie dojedziemy, trzeba iść trzy godziny nieoznaczonym szlakiem, wiodącym do karakulskich jezior położonych wśród majestatycznych gór. Upał, komary i tempo moich rosyjskich znajomych nie ułatwiają marszu przez zwalone pnie oraz wartkie potoki, które należy pokonać wpław. Doprawdy trudno uwierzyć, że u kresu tej eskapady zobaczę jakąkolwiek infrastrukturę, choćby najprostsze schronisko. A jednak jest – drewniana turbaza zeszpecona białym napisem „Czyngis-chan”. Zaczynam się zastanawiać, jaki zimny napój będzie mi najbardziej smakował podczas napawania oczu prześlicznym widokiem turkusowej tafli wody, w której odbijają się ałtajskie szczyty. Niepotrzebnie – turbaza oferuje tylko gorącą zupę ziemniaczaną i wrzątek, a dla ochłody wodę z jeziora dostępną w kilku wiadrach. A jednak po krótkim odpoczynku czuję się jak prawdziwy zdobywca, moczę nogi w lodowatej wodzie i długo błądzę wzrokiem po ośnieżonych szczytach. Krajobrazy są zachwycające. Samotny powrót przez tajgę obfituje w spotkania z syberyjską zwierzyną, na szczęście bez konieczności stawania oko w oko z dużymi ssakami. W ustalonym miejscu czeka kierowca „terenowej” półciężarówki. Po kilku puszkach piwa wrzuconych do ogniska widać, że nie próżnował. Rad nie rad, wsiadam do zdezelowanego auta i znów przeżywam katusze jazdy, spotęgowane dodatkowo koniecznością wysłuchiwania starych rosyjskich przebojów serwowanych na cały regulator. Za to kierowca bawi się świetnie, szczególnie podczas licznych tym razem postojów pośrodku wielkich, błotnistych kałuż, w których za każdym razem gaśnie silnik. W końcu szczęśliwie docieram do Czemala i łapię ostatni, nocny autobus do Tomska, z pękniętą szybą na przedzie. Nazajutrz opuszczam Syberię – krainę wciąż na wpół dziką, a przy tym piękną i fascynującą. Tekst i fot.: MICHAŁ BRONOWICKI Książka w plecaku A może Borneo? Większość przewodników zawiera to samo. Solidną porcję aktualnych i praktycznych wiadomości o regionie, który planujemy zwiedzić. Ale tylko niektóre mają coś szczególnego, co zachęca do podróży, kusi poznaniem tego, co poruszyło autora. W przypadku przewodnika po Azji Południowo-Wschodniej to emocje aż pięciu autorów sprawiają, że książkę, pisaną w formie relacji z podróży, połyka się niczym kęs świeżego owocu. Przewodnik obejmuje Tajlandię, Birmę, Wietnam, Laos, Kambodżę, Malezję, Filipiny oraz wielkie wyspy: Sumatrę, Jawę, Borneo, Celebes. Melanż kultur, fantastyczne pejzaże, tropikalne morza i ceny jeszcze tak niskie, że praktycznie dla każdego. Zanim autorzy przystąpią do zbeletryzowanej relacji, udzielą nam rad bezcennych. Jak uniknąć kradzieży, jak podróżować po Azji w pojedynkę, albo jak bezkonfliktowo uniknąć żebraków i naciągaczy. Borneo to nie tylko łowcy głów i nieznane, odkrywane ciągle gatunki zwierząt. To także raj dla turystyki kwalifikowanej, w tym nurkowania. Kultowym miejscem, mało przez Polaków znanym i odwiedzanym, jest wyspa Sipadan, leżąca u wybrzeży Borneo. Migotliwe piękno rafy na zawsze urzekło autora, ale są tu ogromne, kolorowe motyle, warany, które buszują w śmietnikach, kraby palmowe łażące po pniach, mające szczypce tak mocne, że tną łupinę orzecha kokosowego. Ale Sipadan to głównie koralowa ściana atolu, opadająca stromo w przepastne 1000 metrów. „Widoczność była niezwykła. Wokół nas tańczyły miriady małych rybek. Zeszliśmy głębiej, Zbliżył się przy rafie rekin białopłetwy, ale skręcił, nie zdradzając większego zainteresowania. (…) Pod spokojną powierzchnią napotkaliśmy potężny prąd, nie byłem w stanie wystarczająco machać płetwami i zacząłem wynurzać się w niekontrolowany sposób…”. Przewodnik oferuje 25 precyzyjnie opisanych tras, uwzględniających każdy rodzaj przygotowania turysty. Mapy, plany, indeksy i setki kolorowych fotografii nęcą, by podróż zacząć natychmiast. Ł.Azik B. DAVIES, J. GOCHER, S. HART, CH. KNOWLES, S. RICHMOND. AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA. Tłum. B. Gadomska, P. Amsterdamski. Wydawnictwo National Geograhpic, Warszawa 2008, s. 320, cena 39 zł. W górach Ałtaju można znaleźć wiele uroczych miejsc a2080 nauka.qxd 2008-05-10 12:28 80 Page 2 WIEDZA I ŻYCIE ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Proszę wstać! Nauka idzie! Podejrzany: mrówka kobiety, nieświadomie odbierane przez mężczyzn. (SS) Orzeczenie: Głos płodnych kobiet jest bardziej sexy! Podejrzany: ścieki w stanie upojenia gnetycznego prawie 9-krotnie silniejszego niż w normalnych warunkach, co powoduje obniżenie zmienności rytmu serca. (MK) Orzeczenie: Nie jest to sygnał do zaprzestania używania inkubatorów, tak pomocnych w ratowaniu życia, dlatego dalej z Wielka Orkiestrą Świątecznej Pomocy zbierajmy na nie pieniądze! Podejrzany: jabłko i pomidor Przedmiot sprawy: Głównym orężem mrówki w walce o przetrwanie są żuwaczki. Dzięki specjalnym „czujnikom” na włoskach mrówka potrafi zatrzasnąć swoją paszczę z prędkością 230 km/godz. Jest to najszybszy ruch zarejestrowany w świecie żywym. Refleks mrówka zawdzięcza szybkości reakcji. Odruch zamykania żuwaczek jest sterowany przez autonomiczny układ nerwowy, co oznacza, że informacja nie musi przechodzić przez mózg owada. Prędkość zatrzaśnięcia jest na tyle duża, że wystarczy nie tylko do zabicia ofiary, ale również do katapultowania się w wypadku ucieczki. Starczy, że mrówka złapie się czegoś stabilnego... żuwaczką. (RG) Orzeczenie: Skazana na dożywocie w mrowisku. Podejrzany: głos Przedmiot sprawy: W ludzkim moczu można wykryć obecność różnych substancji, np. narkotyków, alkoholu czy środków dopingujących. Okazuje się, że równie dobrym źródłem informacji są miejskie ścieki. Naukowcy z Mediolanu odkryli, że rzeką Pad dziennie płynie odpowiednik 4 kg kokainy. Takie badania pozwolą określić, ile i jakich narkotyków jest konsumowanych w danej społeczności oraz czy skuteczne są akcje policji i innych służb zmierzające do ograniczenia ilości stosowanych używek. (AK) Orzeczenie: Ciekawe, czy w tej konkurencji Wisła pokonałaby Mediolan...? Podejrzany: inkubator Podejrzany: wirus Przedmiot sprawy: Systematyczne spożywanie jabłek i soków z tych owoców zmniejsza ryzyko miażdżycy – donoszą naukowcy z Francji. Badania, które przeprowadzono na chomikach, wykazały, że długotrwałe dostarczanie przeciwutleniaczy zawartych w jabłkach skutecznie zapobiega rozwojowi choroby. Z kolei gotowane pomidory i pasty pomidorowe, jak donoszą badacze z Manchesteru, chronią nas przed oparzeniami słonecznymi i zapobiegają tworzeniu się zmarszczek. (GU) Orzeczenie: Lepsza pizza i jabłecznik niż tabletki i syropy. Podejrzany: bioniczne oko Przedmiot sprawy: Głos kobiety staje się bardziej ponętny podczas jej dni płodnych. Amerykańscy naukowcy nagrywali głos kobiet w różnych momentach ich cyklu, a następnie odtwarzali nagrania studentom obu płci. Nagrania wykonane w okolicach owulacji były odbierane jako bardziej atrakcyjne niż pozostałe nagrania tej samej kobiety. Wpływ hormonów płciowych na struny głosowe może powodować subtelne zmiany głosu Przedmiot sprawy: Wytwarzane przez inkubatory pole magnetyczne powoduje zmiany w rytmie bicia serca u wcześniaków. Zdrowe ludzkie serce nie bije ciągle z taką samą częstotliwością, a niska zmienność rytmu serca zwiększa ryzyko wystąpienia chorób. Noworodki w inkubatorach są wystawione na działanie pola ma- wiedniki. Do tych zabiegów dołączą wkrótce operacje przywracania wzroku niewidomym. Technologię opracowali naukowcy z Doheny Eye Institute (USA). Polega ona na wprowadzeniu syntetycznej siatkówki, która w zdrowym oku odpowiada za odbiór obrazu i przetworzenie go na impulsy nerwowe wysyłane dalej nerwem wzrokowym do mózgu. Po zabiegu pacjent otrzymuje specjalne okulary, w których zamontowana jest minikamera oraz bezprzewodowy nadajnik wysyłający obraz w postaci impulsów elektrycznych do wprowadzonej siatkówki. Obraz widziany przez pacjenta składa się z ciemniejszych i jaśniejszych kwadratów i przypomina fragment wielokrotnie powiększonego zdjęcia zrobionego aparatem cyfrowym. (MT) Orzeczenie: Era cyborgów coraz bliżej... Przedmiot sprawy: Naukowcy z USA i Wielkiej Brytanii w dwóch niezależnych eksperymentach za pomocą terapii genowej przywrócili częściowo wzrok czterem dorosłym z ciężką wrodzoną chorobą oczu. Osobom tym wstrzyknięto do siatkówki płyn zawierający zmodyfikowane wirusy z prawidłową kopią genu. Po miesiącu okazało się, że pacjenci są w stanie zobaczyć więcej światła, a dwie osoby z powodzeniem mogą omijać przeszkody. Kolejne próby badacze planują z udziałem dzieci i oczekują jeszcze bardziej spektakularnych wyników. (KR) Orzeczenie: Poskromione wirusy mogą być pożyteczne. ANNA LENARD i Naukowy Wydział Śledczy Rys. Piotr Rajczyk, Katarzyna Zalepa, Paweł Wakuła Przedmiot sprawy: Współczesna medycyna przyzwyczaiła nas, że pewne części naszego ciała mogą zostać naprawione lub wymienione na sztuczne odpo- Źródła: National Geographic, Journal Human Evolution and Behavior, Nature News, The Times, Molecular Nutrition and Food Research a2081 eroskop.qxd 2008-05-10 12:26 ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Page 1 W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI 81 EROSKOP Rys. Paweł Wakuła a2082 turkiewicz.qxd 82 2008-05-10 12:26 HIGH LIFE Mariah Carey To był ślub! Piosenkarka potajemnie wyszła za mąż – czytamy w People. Jej wybrankiem został Nick Cannon – znany amerykański raper. Kameralna ceremonia zaślubin, na którą zaproszono 24 gości, odbyła się na Bahamach. Młoda para wraz z gośćmi dotarła na miejsce prywatnym odrzutowcem. Weselne dania sprowadzono na wyspy z ulubionej nowojorskiej restauracji artystki, a kwiaty, którymi udekorowano wychodzące na morze patio, gdzie padło sakramentalne „tak”, przyleciały z Japonii. Przed ślubem gwiazda otrzymała od Nicka pierścionek wysadzany 59 różowymi diamentami o wartości 2,5 miliona dolarów. Britney Spears Bez ograniczeń Gwiazda muzyki pop jest spłukana – informuje portal popcrunch.com. W ciągu roku Britney straciła 61 milionów dolarów. Wycofywanie się z koncertów i promocji kosztowało ją ponad 50 milionów. Ostatnio Spears bez opamiętania kupuje samochody, wychodząc z założenia, że łatwiej kupić nowe auto niż oddać je do myjni. Za ochronę artystka płaci tygodniowo izraelskim komandosom 25 tysięcy dolarów, a psychologom i psychiatrom za sesję po około 300 dolarów. Heidi Klum Lodowate zaręczyny Niemiecka supermodelka opowiedziała miesięcznikowi Marie Claire o tym, jak wyglądały jej zaręczyny z brytyjskim piosenkarzem Sealem. – Pewnego dnia porwał mnie w nieznane helikopterem. Wylądowaliśmy przed igloo, w którym znajdowało się łóżko, całe w płatkach róż. Wszędzie dookoła pełno było świec. Czekała tam też na nas romantyczna kolacja z szampanem. Po chwili helikopter odleciał i zostaliśmy zupełnie sami, odcięci od świata. Byłam przerażona, ale bardzo podekscytowana i szczęśliwa – wyznała Heidi. ZW Fot. AKPA, PAP(2) Page 1 ZNAD SEKWANY ANGORA – PERYSKOP nr 20 (18.V.2008) Paryski nie-co-dziennik Dziki instynkt Vlamincka Ani Boga, ani mistrza, deklarował jeden z głównych fowistów, Maurice de Vlaminck (1876-1958). Ten malarz anarchista chciał płonących akademii sztuk pięknych i muzealnych ruin. W 50. rocznicę śmierci Paryż oddaje mu spóźniony hołd, pierwszą od 1956 roku retrospektywą. Wystawa „Vlaminck – dziki instynkt” potrwa w Muzeum Luksemburskim do 20 lipca i z pewnością nie zawiedzie nikogo, komu bliskie są olśniewająco czyste barwy spontanicznie intensywnego malarstwa. Wystawa ilustruje rewolucję w kolorze, jakiej dokonał Vlaminck, jego poszukiwania czystej, intensywnej barwy. Obejmuje 70 obrazów artysty, głównie pejzaży, ale są tam także akty, portrety, martwe natury, jest też kilka ceramik i afrykańskich rzeźb. Obrazy pochodzą z lat 1900-1915, najlepszego okresu malarza, kiedy to wywalczył sobie trwałe miejsce w historii sztuki. Malarz urodził się w paryskiej dzielnicy Hal, gdzie dorastał obok największego miejskiego targowiska „w zgiełku straganów warzywnych i zapachu kapusty”, jak napisał nie bez dumy, by upomnieć się o prostotę swych gustów. Zanim całym swym życiem wszedł w świat sztuki, walczył jako bokser. Zdobywał też nagrody na wyścigach kolarskich, regatach żeglarskich, pisał powieści, grał w lokalach na skrzypcach, w Petit Casino czy Café des Princes na Montmartrze. Był z usposobienia anarchistą, wolnym duchem, buntownikiem i prowokatorem, co w sposób radykalny manifestował w swoim malarstwie. Chociaż odwiedzał w pracowniach Bateau-Lavoir Picassa i Braque’a oraz innych malarzy ówczesnej bohemy montmarckiej, to nie przepadał za ich towarzystwem i dystansował się od nich. Wolał samotność nad brzegiem Sekwany. „Trzeba mi wielkiego oddechu i jeszcze większej przestrzeni daleko od Paryża – pisał. – Trzeba mi miłości ubogich, lecz zmysłowych o smaku nieszczęścia. Trzeba brudu i niechlujstwa, a nie łazienek i umeblowanych pokoi. Czuję się szczęśliwy daleko od artystycznych zbiorowisk i stęchlizny Montmartre’u”. Kierownik działu zagranicznego: HENRYK MARTENKA [email protected] Sekretarz działu: JACEK BINKOWSKI Zamieszkał na przedmieściach Paryża, w Chatou. Żył tam w biedzie z żoną i trójką dzieci. Dzielił pracownię z przyjacielem André Derainem i z braku środków na zakup materiałów malarskich używał wielokrotnie tych samych płócien, zdrapując poprzednią warstwę farby. Jego sytuacja materialna poprawiła się w 1906 roku, kiedy słynny marszand, Ambroise Vollard, zakupił znaczną część jego obrazów. Od tego czasu zaczął być znany. Jednak buntownicza przygoda z malarstwem zaczęła się dla Vlamincka pięć lat wcześniej, od szoku, jakiego doznał, oglądając obrazy van Gogha w galerii Bernheima. – Tego dnia pokochałem Van Gogha bar- razy innych, a jeszcze bardziej je kopiować. Chciał smakować malarskiej wolności bez ograniczeń, przekonany, iż twórczość artystyczna jest sprawą instynktu. – Zapomnieć innych, pisał, to dla mnie cały sekret malarstwa. Być czystym, bez domieszek innych. Stan niewiedzy jest stanem łaski dla artysty – kontynuował. Jego malarstwo jest gwałtowne, dzikie, o agresywnej fakturze. Miażdżył farbę, wyciskając ją z tuby prosto na płótno. Miał zaufanie tylko do spontanicznego gestu, którym, dzięki maksymalnemu nasileniu barw, chciał uchwycić motyw, emocję, chwilę. Jego credo to iść samemu za instynktem i siłą natury. Mimo odżegnywania się od innych, nie mógł uniknąć ich wpływów. Widoczne są u niego ślady impresjonistów i nabistów, a nawet kubistów, wobec których był wrogo usposobiony, uważając kubizm za zdradę malarstwa. Z czasem Maurice de Vlaminck opuścił awangardę. Jego paleta złagodniała, zgorzkniała, straciła na intensywności. Wielki dzikus zaczął malować ponure pejzaże. Stanął w obronie malarstwa realistycznego, głosząc „śmiertelne wyczerpanie” sztuki nowoczesnej, wydumanej, oderwanej od natury, jak twierdził. W duchowym testamencie zwrócił się do współczesnych mu i przyszłych pokoleń malarzy, by w swej twórczości nie odwracali się od natury: „W spuściźnie zostawiam wam Fot. lemondedesarts.com te białe i czarne chmury płynące dziej niż ojca. Jak po takim geniuszu ponad równinami i pagórkami, pomalować? Jak? Dziko, drapieżnie, nad lasami i rzekami, zostawiam szaleńczo! Potem, w 1905 roku, po wam te dzikie łąki z polnymi kwiatasłynnej awanturze w Salonie Nieza- mi, motylami, ptakami...” Malarskie leżnych, w atmosferze skandalu elity nie bardzo go posłuchały, za to okrzyknięto go najwybitniejszym lud Paryża i owszem, szczególnie obok Matisse’a fowistą. Lecz fowizm podczas weekendowych majówek, umarł młodo i drugą rewolucją jego kiedy oblega brzegi Sekwany oraz życia była ekspozycja Cézan- podparyskie lasy i łąki. Ale oblega ne’a w 1907 roku. Czym dla mistrza i Muzeum Luksemburskie, w którym z Aix była góra Sainte-Victoire, tym czystymi barwami oślepia radosne, dla Vlamincka stała się Sekwana. instynktowne, dzikie malarstwo VlaPejzaż Sekwany, jej doliny i pola, mincka, malarza szczycącego się przez które przepływała, miał już za- tym, iż nigdy nie przekroczył progu wsze przed sobą. żadnego muzeum. Vlaminck był plastycznym samoLESZEK TURKIEWICZ ukiem. Odmówił wstąpienia do paParyż ryskiej Akademii Juliana, bo uważał, [email protected] że niebezpiecznie jest oglądać obKorespondenci: Aneta Antczak (Dublin), Filip Netz (Tel Awiw), Daniel Kestenholz (Bangkok), Agnieszka Nowak (Rzym), Leszek Turkiewicz (Paryż), Tłumacze: Andrzej Berestowski (rosyjski), Joanna Filipiak (angielski, niemiecki), Anna Ilewicz (francuski), Cezary Goliński (białoruski), Danka Michalczyk (duński), Tomasz Ługowski (angielski), Lidia Solarek (niemiecki), Anna Soluch (niderlandzki), Karolina Szopa (hiszpański, portugalski), Robert Szymański (ukraiński), Patryk K. Urbaniak (niemiecki). Przegląd funkcjonuje na podstawie umowy z wydawcami zagranicznymi. A2083.qxd 2008-05-10 14:06 Page 1 R E K L A M A a2084.qxd 84 2008-05-10 15:40 Page 2 DLA TYCH, CO NIE LUBIĄ CZYTAĆ ANGORA nr 20 (18.V.2008) Rys. Paweł Wakuła Rys. Paweł Wakuła NARÓD ODPOCZYWAŁ... a premier Donald Tusk w piątek 2 maja wygłosił AMEN. W Ameryce kierowcy założyli ruch religijny i modlą się przy dystrybuorędzie. torach o niższe ceny benzyny. Tygodniówka Rys. Piotr Rajczyk Rys. Marek Klukiewicz DEKRETOWANIE SEKSU. Ekwadorska deputowana chce zagwarantować w ustawie swoim rodaczkom prawo do orgazmu. Rys. Jarosław Szymański Rys. Tomasz Wilczkiewicz Rys. Paweł Wakuła NOWA MODA. Dzieci w prezencie na pierwszą ko- KONIEC PRYWATNOŚCI. Prokurator będzie mógł KONIEC SIEDZENIA. Więźniowie za unijne pieniąmunię dostają teraz zamiast medalika obrączki sprawdzić konta bankowe każdego, kto prowadzi dze mają kursy komputerowe i językowe, by po odbyciu kary mogli znaleźć pracę za granicą. czystości. jednoosobową działalność gospodarczą. Kolumnę opracowała: JOLANTA PIEKART-BARCZ
Podobne dokumenty
PDF na ćwiczenia
ka.com.pl; Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 457 611 egz.; Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162...
Bardziej szczegółowo