„Warkocz pamięci” Było wczesne popołudnie, które Ewa jak zwykle
Transkrypt
„Warkocz pamięci” Było wczesne popołudnie, które Ewa jak zwykle
„Warkocz pamięci” Było wczesne popołudnie, które Ewa jak zwykle spędzała w zaciszu szkolnej biblioteki. Jej szkoła - czyli Społeczne Gimnazjum i Liceum im. Jana Kochanowskiego we Wrocławiu - znajdowała się na ulicy Chwalebnej 15. Budynek ten ma historię sięgającą 90 lat wstecz. W owej bibliotece, która była najstarsza w okolicy, znajdowały się nie tylko lektury szkolne, ale również wybitne dzieła najlepszych pisarzy z całego świata. Regały w ogromnej wypożyczalni książek ułożone były tak gęsto, że - patrząc od góry - przypominały drobno ułożone szczebelki drabiny. Ewa Walska była uczennicą klasy III gimnazjum. Uwielbiała zaczytywać się w najróżniejszych książkach, ponieważ odrywały ją one od szarej rzeczywistości. Mogła w jednym momencie przenieść się do gorącej Afryki i walczyć z kłusownikami, a za 3 minuty być już w kosmosie i ratować ludzkość przed ogromnym meteorytem. Większość swojego czasu wolnego spędzała w bibliotece szkolnej. Nie lubiła wracać do domu, bo i tak tam nikogo nie było, a gdy rodzice wracali późną porą z pracy, nie rozmawiała z nimi, a raczej to oni nie rozmawiali z nią. Ich codzienna pogawędka ograniczała się do jednego zdania: „Jak było w szkole?”. Początkowo Ewa opowiadała o koleżankach, o sprawach klasowych, ale gdy zauważyła, że nikt nie poświęca jej wtedy najmniejszej uwagi, odpuściła. Odpowiadała tylko „dobrze”, co satysfakcjonowało w zupełności jej ojca, zastępcę kierownika banku. Jedyną przyjaciółką, jaką miała dziewczyna, była Monika, która mieszkała w Białymstoku. Często mailowały ze sobą, ale rzadko się spotykały. Tego dnia, czyli 9 grudnia, Ewa zastanawiała się, którą książkę powinna najpierw przeczytać „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, czy może „Buszującego w zbożu” Jerome Davida Salingera. W ostateczności zdecydowała się na tą drugą propozycję. Został tylko jeden egzemplarz książki, schowany głęboko na półce, widocznie nadszarpnięty przez czas. Gdy zaczynała wczytywać się w pierwsze strony powieści, ze środka książki wypadła brązowa, sznurkowa bransoletka, która była wyplatana jasnoróżowymi, szklanymi koralikami. Ewa bardzo się zdumiała na to, co odnalazła. Nie wiedziała, czy powinna poszukać właścicielki tej biżuterii, czy może jak pewnie wiele innych osób - schować ją między kartki. Jednak ciekawość wzięła górę. Gimnazjalistka postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej na temat właścicielki bransoletki. Ewka wiedziała jedno, ktoś kto ją schował zrobił to bardzo dawno temu i na pewno nie uczęszcza do tej szkoły od dobrych 40 - 50 lat. W tym momencie uświadomiła sobie, że porywa się z motyką na słońce. Ale z drugiej strony, czemu miała nie spróbować, może jej się uda. Czytając książkę, jednocześnie rozmyślała, jak mogłaby dotrzeć do właścicielki, myślała o przepytaniu sekretarki szkoły, pani Makowskiej, która wie wszystko o tym, co działo się w murach tego budynku, ale przecież ta starsza kobieta nie mogła dać jej 100 % pewności. Wtem na stronie 20 zauważyła piękny szkic drzewa, a na nim wyryte dwa inicjały obrysowane sercem „R.S. + L.S.”, a w tle widać było zarys szkoły im. Jana Kochanowskiego. Ewa nie miała wątpliwości, że jeden inicjał to tożsamość właścicielki bransoletki, a roślina ze szkicu to wielki dąb, który przez uczniów nazywany był „drzewem zakochanych”. Wszyscy, którzy znaleźli pierwszą miłość w murach liceum, aby była ona wieczna, musieli wyryć inicjały na korze dębu. Ewka pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła nawet, że już dawno zaszło słońce. Wypożyczyła szybko „Buszującego w zbożu”, schowała bransoletkę między kartki powieści i niemalże pędem wybiegła ze szkoły. Gdy była już na zewnątrz, wyciągnęła z kieszeni kurtki małą latarkę i podeszła do „drzewa zakochanych”. Inicjały pokrywały już znaczną część kory dębu. Zaświeciła swoje źródło sztucznego światła i poszukała dziupli dzięcioła, która również była narysowana na szkicu ze strony 20. Gdy w końcu ją odnalazła, zauważyła również inicjały z rysunku. Palcem odrysowała wyryte serce na dębie. Pomyślała, że miłość to najpiękniejsze uczucie, jakim mogą darzyć się ludzie. Następnie dziewczyna wsiadła do autobusu i obserwując błyszczące od świątecznych światełek ulice Wrocławia, chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Gdy dotarła do mieszkania 3/7 na ulicy Pochmurnej, nikogo jeszcze nie było, szczerze mówiąc ucieszyła się z tego. W spokoju usiadła przy biurku w swoim pokoju i niemalże z czcią wyciągnęła utwór Salingera. Otworzyła na pamiętnej stronie 20 i nagle znalazła się w Nowym Jorku u boku Holdena Caulfielda. Przez około 50 stron nie było żadnego rysunku narysowanego przez tajemniczą dziewczynę. Aż nagle trafiła na obrazek, który znała bardzo dobrze, codziennie mijała go, wchodząc do szkoły. Był to widok na Odrę z Mostu Piaskowego. Znała go niemal na pamięć, w środku spokojna rzeka, po bokach soczysta zieleń, a po widnokręgu mknęło leniwe słońce. Ewa teraz zrozumiała, że jest coraz bliżej odkrycia zagadki. Pamiętała, że obok obrazu w szkole była karteczka z małym dopiskiem od autorki, która najprawdopodobniej była również właścicielką owej bransoletki. Lecz za żadne skarby gimnazjalistka nie mogła sobie przypomnieć, co na niej było napisane. Jej rozmyślania przerwał dźwięk otwieranych drzwi do mieszkania. Do przedpokoju weszli państwo Walscy, jak zwykle nienaganni, jak zwykle cisi. Kolacji również nie zakłóciła żadna rozmowa. Ewa cieszyła się, że gdy tylko skończyła jeść lekko niedopieczoną zapiekankę ziemniaczaną, mogła udać się do pokoju, gdzie czekała na nią tona zadań domowych z matematyki. Następnego dnia rano, wchodząc do szkoły, Ewcia od razu skierowała się w stronę obrazu przedstawiającego widok z Mostu Piaskowego. Tuż pod nim był mały dopisek: „Z dniem ukończenia liceum otworzyły się dla mnie ogromne drzwi do przyszłości. Dzięki wspaniałemu przygotowaniu w murach tej szkoły przeszłam przez nie z uniesioną głową” - 1964 r. L.S. Zadzwonił dzwonek. Gimnazjalistka udała się na lekcję języka francuskiego, na której z trudem wysiedziała. 45 minut później dziewczyna biegła po korytarzu, aby móc zobaczyć najdłuższą ścianę w szkole, na której wisiały fotografie wszystkich absolwentów liceum. Znalazła rocznik 64 i jak na złość dwie dziewczyny o tych samych inicjałach: Leokadię Stawiarską i Lukrecję Staszczak. Lecz która to właścicielka bransoletki? Ewa śpiesznie wyjęła książkę z plecaka i kartkowała strony utworu w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, która mogła ją naprowadzić do rozwiązania zagadki. Znalazła krótki, rymowany wierszyk, napisany starannym pismem: „O długi warkocz tyle zachodu,/który zdąży minąć do słońca wschodu/warkocz pamięci, warkocz marzeń/nie zetnę go póki nie zacznę się starzeć/a może i wtedy nie zetnę go w całości/bo będzie on wspomnieniem mojej młodości.” Ewa jeszcze raz spojrzała na fotografie i wtedy zauważyła, że Lukrecja Staszczak była piękną, jasnooką dziewczyną z warkoczem spokojnie spoczywającym na jej ramieniu. Ewa uśmiechnęła się sama do siebie, nie spodziewała się, że uda jej się dotrzeć do tożsamości kobiety, pomyślała, że skoro i tak szczęśliwym trafem ustaliła jej imię i nazwisko, to czemu miałoby się nie okazać, że nadal ona mieszka we Wrocławiu? Po zakończeniu wszystkich godzin lekcyjnych udała się do sekretariatu szkolnego, gdzie przywitała ją uśmiechem pani Makowska. Ewa starała się dyskretnie wypytać o autorkę obrazu, który zdobił korytarz. Okazało się, że jest ona znaną malarką i ostatnio postanowiła już na stałe zostać w stolicy województwa dolnośląskiego. Na jaw również wyszło, że jej adres jej ogólnodostępny i co wtorek przyjmuje ona fanów, którzy chcieliby dostać jej autograf albo zadać pytanie dotyczące sztuki. Ewka pomyślała, że tego szczęścia chyba spłynęło na nią za dużo jak na jeden dzień. Dziewczyna stwierdziła, że chce jak najszybciej poznać panią Lukrecję, aby móc jej zwrócić coś, co do niej należało. Wsiadła w autobus, który zawiózł ją na ulicę Kolorową w pobliżu Parku Południowego. Podeszła pod biały domek nr 32, który otaczał malutki ogródek, w którym było mnóstwo różnokolorowych kwiatów. Zapukała ostrożnie do drzwi. Otworzyła jej starsza kobieta średniego wzrostu. Miała krótko ostrzyżone włosy i okrągłe okulary na nosie. Spojrzała na nią tymi samymi jasnymi oczami, które zafascynowały Ewę już na fotografii. Gimnazjalistka przedstawiła się i zapytała, czy mogłaby zadać malarce jedno pytanie. Kobieta uśmiechnęła się życzliwie i zaprosiła ją do dużego salonu z wiśniowymi meblami. Gdy pani Lukrecja poszła zaparzyć herbatkę, Ewka ostrożnie usiadła w fotelu obitym jasnoróżową tapicerką i z niedowierzaniem oglądała piękny pokój. Ściany były pomalowane na biało, zdobione widać własnoręcznie malowanymi obrazami przez panią Staszczak, a właściwie Staszczak-Sosnowską, miała dwuczłonowe nazwisko po mężu. Okna miały ciemne framugi, a na każdym kroku stały wazony z kwiatkami z ogródka, w powietrzu unosił piękny różany zapach. Gdy kobieta wróciła do salonu, gimnazjalistka wyjęła drżącymi rękami z plecaka tę samą bransoletkę, którą znalazła dzień wcześniej. Gdy pani Lukrecja ją zobaczyła, do jej niebieskich oczu napłynęły łzy. Kobieta przymierzyła swoją dawną biżuterię, która pomimo znacznego upływu czasu pasowała jak ulał. W tym momencie malarka rozpłakała się dużymi, rzewnymi łzami. Ewa nie wiedziała, co ma począć, ale za wszelką cenę chciała pocieszyć starszą kobietę, której tak bardzo zrobiło jej się żal. - Tę bransoletkę dostałam od mojego męża, kiedy poznaliśmy się w liceum powiedziała drżącym głosem kobieta. - Robert pochodził z biednej rodziny, pracował codziennie po szkole, aby móc sprawić mi tak wspaniały prezent. Był moją jedyną, ale za to prawdziwą miłością. Dwa lata po skończeniu liceum wzięliśmy ślub, świat stał przed nami otworem. Byliśmy młodzi i bardzo w sobie zakochani. Był dla mnie całym życiem. „Od zawsze, na zawsze razem” - często mi tak mówił. Ale opuścił mnie trzy lata temu. Miał złośliwego raka płuc, z przerzutami, nic nie dało się zrobić. Nie mieliśmy dzieci, zostawił mnie tu samą. Codziennie mu to wypominam, a on się ze mnie śmieje tam z góry - uśmiechnęła się przez łzy malarka. - Bardzo mi przykro z tego powodu - odpowiedziała cicho Ewa. Nie chciałam, aby pani przeze mnie płakała. Chciałam tylko oddać pani własność. Ja już sobie pójdę, nie zawracam pani głowy. Przepraszam... - już chciała wybiec, ale pani Lukrecja ją powstrzymała i poprosiła, żeby usiadła i zechciała posłuchać historii z młodości starszej kobiety. Ewa przystała na tę propozycję i zasłuchana usiadła w fotelu. Spędziła w białym domku kolejne 3 godziny. Od tamtej pory co drugi dzień wpadała do malarki, gdzie słyszała przeróżne historie z jej życia, które toczyło się w całym świecie. Często przesiadywały w Parku Południowym na ławeczce, obserwując spokojny stawik, łabędzie i powoli zachodzące zimowe słońce. Opowiadała jej, jak spodobała się pewnemu chłopcu w podstawówce, który nazywał się Czarek Witecki i tak bardzo zaczepiał panią Lukrecję, że ta aż dała mu po głowie, żeby wybić mu z niej te zaloty. Kolejnego dnia Ewa usłyszała o tym, jak kiedyś wyglądało prawdziwe rodzeństwo, które idąc na zabawy, było dla siebie „obstawą”, nikt nawet nie myślał, żeby ich zaczepić na ulicy, a starsi bracia byli zawsze w pogotowiu, żeby uwolnić z opresji swoje siostry. A w związku z tym, że zbliżało się Boże Narodzenie, wysłuchała historii o lepieniu 300 pierogów dla wielkiej rodziny, o pasterce, na którą szli wszyscy bliscy, o zimie, gdzie temperatura przekraczała 30 stopni Celsjusza mrozu. Ewa widziała u pani Lukrecji fotografie chyba ze wszystkich kontynentów. To dzięki tej starszej pani Ewa zauważyła, że mimo przeciwności losu, ciężką pracą, można zdobyć wszystko. Pewnego dnia, gdy obie siedziały w przytulnym domku malarki, popijając ulubioną herbatę z cytryną i brązowym cukrem Ewa spytała panią Staszczak, jak zamierza ona spędzić nadchodzące święta. Kobieta lekko się zmieszała, ale powiedziała, że na pewno ktoś ją odwiedzi i szybko zmieniła temat. Po pewnym czasie spytała o to samo gimnazjalistkę, na co odparła ona, że spędzi je z rodzicami. Malarka nie mogła zrozumieć, czemu Ewka się zasępiła, ale wiedziała, że nie warto drążyć tematu, w końcu sama też nie miała się czym chwalić, skłócona rodzina od 10 lat i pomimo upływu czasu, nikt nie umie wyciągnąć do siebie ręki. Znała ludzi z całego świata, a nie miała nikogo bliskiego. Gdy nadszedł 24 grudnia, Ewa zasiadła z rodzicami do wigilijnego stołu. W tle słychać było kolędy, przełamali się opłatkiem, życząc sobie wszystkiego dobrego, formułką, której używali co roku. Rozmowa się nie kleiła, nie umieli ze sobą rozmawiać. Państwo Walscy nie znali praktycznie swojej córki, co brzmi wręcz absurdalnie. Ewa popatrzyła na wolne miejsce przy stole, które zostało zostawione dla „strudzonego wędrowca” i w tym samym momencie wybiegła z domu. Rodzice nie zdążyli nawet zareagować. Ewka wsiadła do autobusu i za 10 minut była na ulicy Kolorowej. Zapukała do domku nr 32, ale nikogo nie było. Zmartwiła się, ale jeszcze szybciej pobiegła do parku, gdzie spotkała panią Lukrecję siedzącą na ławce. Nie pytała o nic, wszystko już wiedziała. Ewa zaprosiła malarkę do siebie na Wigilię, ponieważ nikt nie powinien być sam w ten świąteczny czas. Gdy przyprowadziła starszą kobietę do mieszkania na Pochmurnej, wytłumaczyła tylko rodzicom, że to jest ich dzisiejszy gość. Państwo Walscy popatrzyli po sobie, ale co mieli powiedzieć? Tamta Wigilia może nie była idealna, ale była najlepszą dla nich wszystkich, była prawdziwa i rodzinna. Tego samego wieczoru Ewa kazała zadzwonić pani Lukrecji do siostry, z którą nie rozmawiała 10 lat. Następnego dnia przyjechała ona z Poznania. Kobiety wpadły sobie w ramiona i rozmawiały do bladego świtu. Gimnazjalistka i malarka - pomimo dużej różnicy wieku - zaprzyjaźniły się. Ewa codziennie odwiedzała ją i uczyły się siebie nawzajem. Pani Lukrecja tłumaczyła jej świat z XX wieku, natomiast Ewa mówiła jej, jak on się zmienił w XXI wieku. Weronika Kulpa, uczennica kl. III a