Wżenił się w majuntek
Transkrypt
Wżenił się w majuntek
Wżenił się w majuntek W roku 1960 miejscowość Malichy, drugi przystanek za Pruszkowem, to była jeszcze dawna wieś, taka jak w sielance zaczynającej się od słów: „Wsi spokojna, wsi wesoła...” Wujek Kazik, z zawodu stolarz, zamieszkał w Malichach ożeniwszy się z morgami. Wszedł w posiadanie „majuntku”, gdzie wszystko przypominało stare dobre czasy: sad, studnia z korbą i wiadrem na łańcuchu, wieprzek w chlewie etc. Przed posadzeniem warzyw wzywano sąsiada, który zjawiał się z własnym koniem i pługiem. Ale już świtała nowoczesność. Kupiono sobie mianowicie telewizor. – Może niedługo będzie wojna – mówił wujek Kazik – no to... – tu wyciągnął rękę w stronę szklanego ekranu. Jakie słowa towarzyszyły temu gestowi, nie potrafię zacytować. Sens był taki: zaznać życia póki czas. Toć trwająca na świecie zimna wojna może w każdej chwili zamienić się w gorącą. Trzeba więc, nie zwlekając, zakosztować nowoczesnych zabawek, wśród których najbardziej rajcująca jest oczywiście telewizja. W moim domu nie było telewizora, nie byłem zblazowanym telewidzem, toteż nic dziwnego, że program oglądany w Malichach, podczas wizyty u wujostwa, wrył mi się w pamięć. Leciał teleturniej pod hasłem: jak się zachować w trudnej, kłopotliwej sytuacji. Oto jedna z takich sytuacji: przystojna żona pracownika, który zachorował na grypę, odwiedza zakład pracy, by złożyć zaświadczenie lekarskie, a pan dyrektor zaprasza ją do swego gabinetu i zaczyna się umizgać. Przyjąwszy do wiadomości, że jego podwładny jeszcze przez tydzień pozostanie w domowych pieleszach: „Gdybym miał taką piękną żonę – oświadcza szef świdrując kobietę wymownym spojrzeniem – w ogóle bym nie wychodził z domu.” – O, to stary wyga – skomentował wujek Kazik. Moja dziewczyna zawiadomiła mnie, że dnia tego a tego weźmie udział w telewizyjnej dyskusji na temat świeżo opublikowanej książki (jakaś propagandowa chała, zalecana jako lektura dla młodzieży), wobec czego wybrałem się do Malich specjalnie po to, żeby zobaczyć na ekranie swoją sympatię. Kilkanaście dzierlatek filmowanych z odległości co najmniej ośmiu metrów siedziało dookoła stołu. Wytrzeszczałem oczy: która to? Wszystkie twarze były podobne do siebie, a słowa zlewały się w jeden wielki szczebiot. Nie dłużej niż pół minuty demonstrowano owo stadko wróbli; ani jedno słówko nie dotarło do mnie i nie napatrzyłem się też na swoją dziewczynę. Udało mi się wyłuskać znajomą twarz, ale stuprocentowej pewności, że to ona, nie miałem. Były tam dwie, przypominające mi moją Urszulę, ale która jest moja? Zanim zdołałem rozwiać swe wątpliwości, kamera oddaliła się, gwar dyskusji ucichł, a na pierwszy plan dźwiękowy wybiła się przemądrzała, polityczną propagandą przesycona gadka literackiego krytyka. Urszula mieszkała w Mińsku. Od czasu do czasu przejeżdżałem przez Mińsk w drodze do Mieni, do tamtejszego, prowadzonego przez zakonnice zakładu dla nieuleczalnie chorych, w którym to przytułku przebywała moja babka. Do tej położonej za Mińskiem wioski nie docierała już trakcja elektryczna i należało się przesiąść w ciuchcię. Odległość mniej więcej taka jak z Pruszkowa do Malich; tak samo wysiadało się na drugim przystanku; z ciuchci. W obszernym piętrowym budynku, na pozór czystym, panowała woń rozkopanego cmentarza. Na łóżku sąsiadującym z łóżkiem babki leżała staruszka ogromnie spragniona snu, ale snu wiecznego. Obraz skrajnego wycieńczenia, znużenia, zmęczenia życiem. Wychudzoną twarz zasłaniała częściowo chusteczka przytknięta do oka i podparta patykiem. Widocznie przez cały czas lało się z tego oka; łzy, a może nawet ropa. Rozkład za życia. Na tle tych wszystkich ludzkich wraków mój sześćdziesięcioletni ojciec wyróżniał się korzystnie. To nic, że stary pryk, z brzuchem, łysiną, małymi wpadniętymi oczkami i grubym nosem. Miał mimo wszystko powodzenie, jako że na bezrybiu i rak ryba. Jakaś skretyniała babuleńka usiadła obok i mamrocząc przyglądała się gościowi z rozanielonym uśmiechem. Wedle wyjaśnienia mojej babki owo mamrotanie zawierało komplementy. Starowina zdążyła się zakochać w moim ojczulku, zapałała doń sentymentem od pierwszego wejrzenia. Pamiętam inne odwiedziny, tym razem bez ojca. Przy łóżku babki siedzieliśmy we dwoje, ja i moja matka. W trakcie pogawędki: – Jak wejdzie do kuchni i zacznie pałaszować swoje śniadanie – opowiadała o nieobecnym matka – to i mnie od razu chce się jeść. – On tak apetycznie je! – podjęła babka kręcąc z podziwem głową. Jedno takie stwierdzenie nie wystarczyło do wyrażenia całego podziwu, więc powtórzyła: – On tak apetycznie je! Mój Boże, jakie przepaści występują między ludźmi, jakie straszliwe różnice pod względem gustu, wrażliwości, poczucia estetycznego. Moja niechęć do ojca, animozja, która z czasem przeszła we wstręt i nienawiść, zaczęła się od tego, że w ósmym roku życia, po powrocie z wakacji, czyli po dłuższej nieobecności w domu skonstatowałem: „Jak on obrzydliwie je!” Uderzyło mnie, że mój życiodawca żre jak świnia. I oto raptem słucham zdumiony: „On tak apetycznie je!” Osobnik, w moich oczach szpetny, zostaje uznany za Apollina; o mlaskającym, siorbiącym obrzydliwcu mówi się z kolei, że apetycznie je. Wyjazdy do Mieni zaliczałem do przykrych rodzinnych obowiązków i wykręcałem się od nich w miarę możliwości. Raz mi się to prawie udało: nasiadówkę przy łóżku babki ograniczyłem do minimum. Po wysiadce na mińskim dworcu zostawiłem rodziców obiecując, że zjawię się w przytułku za trzy godziny. Po czym poszedłem odwiedzić Urszulę. Dotarłem pod wskazany mi adres. Był to domek podobny do tego, jaki stał w Malichach. Osobno usytuowany, raczej wiejski niż miejski, z ogródkiem. „A może – przemknęło mi przez głowę – może warto by się wżenić w ten majuntek?” Spojrzałem w okna na parterze. To wystarczyło. Na ulicę wybiegła moja dziewczyna, rozradowana. Nie spodziewając się wizyty amanta dostrzegła go jednak z wnętrza przez szybę. W środku zostałem przedstawiony matce, młodszemu rodzeństwu, po czym pociągnięty ręką Urszuli znalazłem się w jej pokoju. Zaskoczona przeze mnie w zwykłym domowym przyodziewku, uznała za konieczne przebrać się. Wyjęte z szafy panieńskie ciuchy wylądowały na tapczanie. Nie przejmując się, że paraduje w halce, pół naga, Urszula jęła stroić się w swoją najlepszą sukienkę. Należało to rozumieć następująco: gdybym szła z tobą do ślubu, tak bym wyglądała, a ty chyba byś się mnie nie powstydził? Siedzieliśmy na tapczanie przechodząc niebawem do pozycji półleżącej. W halce wyglądała ponętnie. Nie była wysoka, niski wzrost stanowił bodaj największe jej zmartwienie. Ale ciało miała jędrne, zgrabne, twarz urodziwą, krew z mlekiem. Przerwa w podróży do Mieni zleciała szybko, za szybko. I po tej przerwie wypełnionej napawaniem się dziewczyńską świeżością trzeba było wyruszyć do zakładu dla nieuleczalnych, gdzie już po przekroczeniu progu, pomimo wywoskowanych podłóg, atakował nozdrza ckliwy zapaszek rozkładających się, choć żywych jeszcze trupów.