Kajetan Wlazło
Transkrypt
Kajetan Wlazło
1/2014 1 S pis treści Marek Kaźmierczak Małżeństwo, czyli krótki traktat o kolonizacji........................................... 4 Krzysztof Henszke Bez maski................................................. 9 Kajetan Wlazło Czy można zapomnieć wylądować? czyli o podejmowaniu decyzji błędnych, złych i całkiem absurdalnych.......................................... 18 Katarzyna Bednarek Przypadki prokrastynatora..................... 28 O prokrastynacji – rozmowa Katarzyny Bednarek z psycholog Ewą Łęcką- Francuzik........ 34 Czy jesteś prokrastynatorem?............... 37 Ja ku b Pa wlic ki Anioł w pancerzu. Piękno, przemoc, krew i nadludzkie moce.......................... 38 Janina Rudowicz-Nawrocka Maluch człowiekiem, a tata w dodatku....................................... 41 Monika Knapik Felieton rodzicielski................................ 44 Marta Piechowiak SMS-em spod lady ................................ 46 Marta Grabowska-Kaźmierczak Dookoła świata utkanego z liter............. 48 Lech Nawrocki Moje trzy grosze..................................... 50 Elżbieta Bednarek Krzyżówka ............................................. 51 Międzynarodowy kącik poezji Yevgeniy Boginskiy................................ 50 Krzysztof Henszke Ja kocham polskie plaże, czyli przebój lata pisze tata.................... 52 O K O 2 Od redakcji (Uwaga! Słowo wstępne od Redakcji udaje trochę recenzję, trochę omówienie; zapowiada teksty prowokujące do rozważań, ważne, dlatego ma takie „parcie na czcionkę”). Każdy nasz nowy dzień jest jak nowy świat. Każdy nasz gest, każdy wybór – nowe światy. Podobnie jest z każdym tekstem – literackim czy publicystycznym. Nasz trzeci numer nieregularnego kwartalnika ŌKŌ jest również nowym światem. Tak na marginesie, czy wszystko musi być regularne, w tym wydawanie kwartalnika? Derek Walcott w wierszu Nowy Świat napisał tak: „Więc po wygnaniu z Raju / jednak zaskoczenie? / O tak. Strach Adama / na widok pierwszej kropli potu”. Prosimy, drogi Czytelniku, byś zwrócił uwagę na dwa pojęcia: „zaskoczenie” i „pierwsza kropla potu”. Dziś mało kto pamięta, że z raju wypędzamy się sami... Trzeci numer jest takim Nowym Światem, w którym wciąż jest pamięć o raju, ale także codzienność łzawi kolejnymi kroplami potu. Rzeźba z soli na okładce nie jest przypadkowa. Proponujemy wygnanie z raju w 3D – dogłębnie, dobitnie, dobrowolnie. Dogłębnie analizujemy problemy, dobitnie wyrażamy tezy, dobrowolnie piszemy i wybieramy tematy. Tekst Marka Kaźmierczaka mówi o zaskoczeniu i kroplach potu, które żłobią w miłości rowy mariańskie przyzwyczajeń i zwątpień. Artykuł o małżeństwie jako formie kolonizacji pokazuje, że zniewalając ukochanego/ukochaną odbiera się jemu/jej autentyczność; prywatyzując jego/jej raj, proponuje się własny strach przebrany za wspólną hipotekę. Krzysztof Henszke wyjaśnia nam, na czym polega życie w maskach oraz – jaki może mieć sens życie bez masek. Henszke nie daje nam wytchnienia. Zachęca do trudnej rozmowy, dlatego jest wiarygodny. Maska konieczności, maska bezradności, maska ignorancji – każda z tych masek jest komplementarna wobec pozostałych. Krzysztof Henszke mówi nam o maskach społecznych, politycznych, Redaktor naczelny: Marek Kaźmierczak Skład redakcji: Katarzyna Bednarek, Yevgeniy Boginskiy, Krzysztof Henszke, Marta Grabowska-Kaźmierczak, Krzysztof Grabowski, Monika Knapik, Tomasz Magdziak, Jakub Pawlicki, Janina Rudowicz-Nawrocka, Kajetan Wlazło Korekta: Marek Kaźmierczak Wydawca: Informatyka Bankowa POLSOFT Adres: Plac Wolności 18, 61-739 Poznań www.ibpolsoft.pl e-mail: [email protected] tel. 61 852 75 46 1/2014 ale także biologicznych. Można żyć bez maski, ale także nie można żyć bez maski. Sprzeczność – możliwe, że tak. Aby ją zrozumieć, aby unikać zaskoczenia po wygnaniu z raju, najpierw przeczytajmy tekst, a potem starajmy się uwierzyć w słowa jego autora, gdy pisze on do nas „dobranoc”. Kajetan Wlazło powinien pisać podręczniki dotyczące zarządzania. Gdyby zaczął to robić, być może mniej osób pociłoby się w pracy na widok swojego przełożonego, popełniało błędy lub przestałoby się bać ich konsekwencji. Kajetan Wlazło uczy sztuki latania, wyjaś niając nam powody naszych błędnych decyzji, złych decyzji, a nawet całkiem absurdalnych. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile jest podobieństw między losami pasażerów samolotów oraz losami pracowników zatrudnionych w źle zarządzanych firmach. Upadek ma wiele spalonych w słońcu skrzydeł, ale zawsze ten sam koniec. Kajetan Wlazło ma w sobie wrażliwość Dedala, nam po przeczytaniu jego tekstu uda się być może uniknąć błędu Ikara. Gdyby wąż umiał latać, inaczej potoczyłyby się losy Adama. Jakub Pawlicki pokazuje, że na świecie są zwierzęta groźniejsze niż węże, a jednocześnie równie piękne. Zaskoczenie? Uzasadnione szczególnie wtedy, gdy nie postrzegamy świata wokół nas w milionach kolorów. Ciekawie napisany tekst o śmierci głęboko wpisanej w naturę. Jest to artykuł o krewetce, która chwaląc swe życie – wali we wszystko, co może pożreć, z delikatnością wirtuoza lub demonizmem tyrana. Tak, niektóre anioły żyją w pancerzu. Po co aniołom pancerze? Z tego samego powodu, dla którego krewetki potrzebują tego świata. Nikt im nie mówił o wypędzeniu z raju. Nie musiał, same ustalają jego granice w swojej rzeczywistości. Nareszcie. Odkładany przez dwa ostatnie numery – ukazuje się długo zapowiadany tekst o prokrastynacji. Artykuł Katarzyny Bednarek jest ważny, bo jest formą intelektualnego egzor cyzmu. Jesteśmy przepracowani, to prawda. Mamy zbyt wiele obowiązków i zbyt mało odpoczynku, to fakt. Przepracowanie oraz nadmiar zadań do wykonania powodują, że zaczynamy niemal wszystko odkładać na później. Między innymi właśnie w takiej sytuacji rodzi się pierwszy raz prokrastynacja. Dlaczego egzorcyzm? Bo im bardziej przytłacza nas praca, obowiązki, tym bardziej stajemy się Sheratonem dla naszych demonów. A Bednarek stara się je wypędzić, mówiąc nam: spokojnie. Nad wieloma problemami wynikającymi z prokrastynacji można zapanować. Jak? Przeczytajmy tekst, znajdziemy odpowiedź. Kontekst takiej odpowiedzi wzmacnia wywiad autorki z psycholożką Ewą Łęcką-Francuzik. Ważnym elementem tekstu są ilustracje wykonane przez niezwykle utalentowany duet Anny Bednarek oraz Bartka Farbotko. Tekst Katarzyny Bednarek i jej wywiad z psycholożką warto czytać razem, by zrozumieć, że nie musimy wypędzać siebie z raju, myląc węża z banałem, że problemy związane z prokrastynacją są często pozorne, jak pozorne jest nasze przekonanie, że w raju można być tylko raz. Janina Rudowicz-Nawrocka nie oszczędza czasopism o dzieciach wychowywanych przez rodziców przekonanych, że nie da się ukształtować dziecka bez lektury odpowiednich czasopism. I nie jest ważne, ile w nich uproszczeń, głupoty, niedorzeczności. Rudowicz-Nawrocka broni ojców, widząc, że czasopisma o dzieciach są głównie adresowane do mam. Ojcowie są dyskryminowani. To trochę tak, jakby Adam z cytowanego wiersza nie istniał, a jego zaskoczenie i krople potu były trochę jak uśmiech kota z Ali cji w krainie czarów – zostaje uśmiech kota, ale nie ma kota. Janina Rudowicz-Nawrocka jest polemiczna, dobitna, dogłębna nie tylko wtedy, gdy powołuje się na prawo żywnościowe z 2006 r., ale także wtedy, gdy na różne sposoby – poprzez ironię, metaforę czy pytanie retoryczne pozdrawia wyobraźnię oraz wrażliwość swojego Czytelnika. Strach Adama na widok pierwszej kropli potu oznacza, że Adam stał się człowiekiem, który czasami grzęźnie w małżeńskich mokradłach, kiedy indziej próbuje zdjąć jakąś z masek, nie wiedząc, która z nich może być pierwszą, a która ostatnią. Zaskoczenie Adama po wypędzeniu z raju stać się może zadowoleniem, gdy uświadomi sobie, że czasami życie obchodzi się z nim, jak krewetka ze swoimi ofiarami. Adam wygnany z raju najpierw jest bohaterem czasopism o dzieciach, potem pisuje do tych czasopism, w międzyczasie zdaje maturę i chodzi na zakupy, następnie wznosi się i upada, by na koniec pojąć, że życie znajduje swój kres wtedy, gdy zrozumie się, że każda wypełniona krzyżówka ma swoje puste pole, nawet jeśli rozwiąże się ją do końca. Trzeci numer ŌKŌ jest do Twojej dyspozycji, drogi Czytelniku. Uważaj tylko, by nie mylić podczas jego lektury węża z Adamem. Redakcja 1/2014 3 Małżeństwo, Marek Kaźmierczak czyli krótki traktat o kolonizacji Reklamy czekolad Udane małżeństwa wydają się istnieć tylko w reklamach czekolad, serów, detergentów czy samochodów. Dzieje się tak dlatego, że zdecydowana większość tych rzeczy pełni funkcję totemu, wokół którego tańczą małżonkowie, ich pociechy – wszyscy w szatach rytualnych kolorystycznie dopasowanych do tła, w którym najlepiej prezentuje się wybrany przedmiot. Tak jest, szczęśliwe małżeństwa są zapewne tylko w reklamach, choć to szczęście jest wtedy silnie sfunkcjonalizowane, tam „ja” jest przedmiotem, a postawy mężczyzn, kobiet i ich dzieci są tylko różnymi funkcjami tego „ja”. Prawdziwe szczęście trwa do 30 sekund, później im dłużej – tym drożej. Dlatego reklamy rzadko wykraczają poza stereotyp. Jeśli żona/matka przygotowuje sos grzybowy, to dzieci i mąż/partner czekają przy stole uśmiechnięci, wiadomo – kobieta musi usługiwać do stołu. Podmiotem jest jednak sos. Żona, mąż, dzieci są przedmiotami, w których ten sos się „przegląda”. Wycinanki, tak można określić opisaną sytuację. Małżeństwa w świecie poza reklamami byłyby udane, gdyby wszyscy mieli w sobie wrażliwość wycinanki. Jak się domyślamy, sprawa jest bardziej złożona, wielowymiarowa i w dużej mierze niedająca się pokazać. Wycinanki nie cierpią, są odtąd dotąd, ich świat jest prosty i schematyczny. Świat międzyludzkich spraw okazuje się z wiekiem, a myślę, że jest to nie tyle konsekwencją starzenia się, lecz dojrzałości, albo bólem w różnych odmianach, albo kompromisem (chyba w dużej mierze będącym eufemizmem wobec nieszczerości). Są różne rodzaje bólu, w tym ten rodzaj, który gorzki jest i uwiera, a którego pokazać się nie da. Ma on liczne odmiany: niepewność, kompleksy, niejasność, niedopowiedzenia, wymagania, roszczenia, nakazy i zakazy, wątpliwości, nieszczerość, nadmierna szczerość, satysfakcja, jej brak, kłamstwo, fałsz, pożądanie przedmio4 1/2014 tów i obcych ciał, stałe porównywanie, naśladowanie, prześladowanie. Coraz częściej uczucia wymieniamy na przedmioty – co to oznacza, antropologicznie rzecz ujmując, chcemy substancjalnie (za pomocą rzeczy) potwierdzić to, kim jesteśmy. Metafizyka w stylu „kocham cię” jest pustą grą językową. Większość z nas wypowiada te słowa, bo na drodze naśladowania innych uczy się powtarzać słowa wtedy, gdy wypada je wypowiadać. Z czasem już nawet się ich nie powtarza, tego też się można nauczyć. Wtedy zapewne coś się już ma: hipotekę, samochód, parę zdjęć z wakacji, biżuterię, krawat czy spinki do koszuli. Od niego, od niej. Bo inni mają dzieci, samochody, mieszkania i kurczaka w sosie majonezowym. I jakoś leci. Duszno i ciasno w takim świecie, prawda? A przecież większość z nas tak właśnie żyje. Ten tekst nie będzie zbiorem porad, jak żyć szczęśliwie. Nie będzie w nim żadnej pociechy w stylu, zawieś dzwonki w oknie, a feng shui zmieni nastrój w twojej sypialni, albo mów jej/jemu częściej, że go kochasz, albo połączy was wiara we wspólną przyszłość dzieci, narodu, państwa, banku, czegokolwiek, albo zas kocz ją i jutro zrób śniadanie, albo nie bój się iść na całość, zarezerwuj miejsce dla dwóch osób w restauracji na kolację z winem. Te trochę przerysowane przykłady pokazują, jak płytko wnikamy w rzeczywistość bycia razem. Od razu powiem: płytko nie oznacza źle, nie wiem, co to oznacza, wiem tylko, że tam gdzie głębia, tam większy mrok, który trudno opanować, którego można się bać. Ten tekst ma na celu pokazanie, że małżeństwo to w dużej mierze nieustanna kolonizacja drugiej osoby, wyrażanej przez nią kultury, religii, tradycji i obyczajów. Nauczyliśmy się na lekcjach historii, że kolonizowano cały świat, co wiązało się ze zdobywaniem złota, ale też z ogromnym poświęceniem, milionami ofiar i niszczeniem kultur, których piękna można się obecnie już tylko domyślać. Jeszcze całkiem niedawno media masowe wmawiały nam, że należy cieszyć się z tego, iż w brytyjskiej rodzinie królewskiej narodzi się zapewne przyszły król. Co za smutne czasy, skoro wmawia się nam, że uczestniczymy w święcie wyreżyserowanym przez specjalis tów od public relations. Jak smutną egzystencję musi mieć odbiorca przekazu, dla którego ta wiadomość staje się azymutem jego sensu życia. A czy wiemy, że ta tak radosna, kolorowa, świetnie medialnie opakowana rodzina królewska dźwiga brzemię tradycji, w której na handlu niewolnikami w XVIII wieku zbijała krocie? Czy wiemy, że Wielka Brytania – kolonizując świat – handlowała ludźmi na taką skalę, że jej flota, posiadająca w 1760 roku sto czterdzieści sześć statków do transportu schwytanych ludzi, mogła jednocześnie przewozić trzydzieści sześć tysięcy niewolników? Przeszłość, tak wiem. Co to ma do małżeństwa? Ano, na tym makropoziomie widzimy, jak zarządza się pamięcią i jak działa zapominanie. Z czasem idealizujemy to, co u swych podstaw było niszczycielskie. Kolonizacja jest z natury swojej ambiwalentna. Myśląc o niej, mamy na uwadze masy ludzi ustawiane przeciwko masom innych ludzi, a ja chcę powiedzieć, że małżeństwo jest formą kolonizacji indywiduum przez inne indywiduum, w której pamięć i zapominanie mogą się stać substytutami miłości i odpowiedzialności. On i ona, czyli kolonizatorzy Oczywiście śródtytuł jest anachroniczny. Przecież może być on i on albo ona i ona. Pewnie, czytam gazety, macie rację, ale ostatecznie ponad płcią w tekście tym stawiam rolę społeczną, którą nazywam rolą kolonizatorów. Co przydarza się związkowi mężczyzny i kobiety – przydarza się związkom homoseksualnym, piszę o sprawach zwyczajnych. Nie będę także uwzględniał związków partnerskich, tylko małżeństwa, ze względu na ich bardziej sformalizowany charakter. Małżeństwo sakral- ne lub cywilne jest przecież usankcjonowaniem kolonizacji opartej na określonym wzorze aksjologicznym, obyczajowym, politycznym, religijnym oraz kulturowym. Zbiorowość, czyli tzw. inni, godzi się na to, by para wzajemnie się kolonizowała. Kolonizacja zaczyna się jeszcze przed ślubem, ba, często ślub jest skutkiem kolonizacji różnie motywowanej. Bo wiek, bo grzech, bo hipoteka, bo ciąża, bo inne „nie wypada”. Kolonizacja może istnieć bez małżeństwa, ale małżeństwo bez kolonizacji jest niewyobrażalne. Skoncentruję się jednak na uwagach dotyczących podbojów małżeńskich. Zacznę od tego, że nie znam szczęśliwych małżeństw. Zapewne dlatego nie bardzo wiem, czy mogę używać sformułowania „szczęśliwe małżeństwo”, bo co by ono oznaczało? To, że Ilustracja: Ziemowit Adamski nie znam, nie oznacza, że takich małżeństw nie ma, nie oznacza to także, że szczęśliwe małżeństwo to udane małżeństwo. Może szczęśliwe małżeństwo jest tylko we wspomnieniach. A może zbyt szybko bycie dwojga zamykamy w dybach ciasnej semantyki, która nic innego nie robi, jak tylko zmusza nas do pochopnych ocen, a w konsekwencji tego – do szybkich zazwyczaj rozczarowań. Kolonizacja Jak definiuję kolonizację? Jest to podbój nieustanny, kolonizacja raz rozpoczęta nie kończy się nigdy, chyba że kolonizatorzy zmieniają mapę osobową. Jest to podbój na 1/2014 5 poziomie ciała, pozornie najłatwiejszy (szczególnie widać to wtedy, gdy potrzeby małżonków zaczynają się rozchodzić, zamieniając się w kolejne bóle głowy i „dzisiajniemamochoty”, choć w gruncie rzeczy oznacza to zazwyczaj, że nie tyle dzisiaj, co zawsze nie ma się nawet potrzeby zbliżenia z drugą osobą), podbój umysłu – narzuca się język („dla mnie zawsze będziesz misiem ptysiem”), styl myślenia („staraj się to zrozumieć, jest tak, jak ja ci mówię”) oraz sposób odnoszenia się do nas („nie życzę sobie, żebyś tak mówił o mnie”), do innych (do mojej mamusi mów „mamusiu”, a do tatusia „tatusiu”), obyczaju i religii (musisz ze mną chodzić do kościoła, przyjąć kolędę, pójść na mecz piłkarski, pójść do kina lub na kręgle), podbija się systemy wartości („nie lubię lewaków, a więc i ty ich nie lubisz”, „nie lubię prawicowej konserwy, więc i ty jej nie znosisz”, „wszystkich złodziei trzeba wystrzelać”, „jestem za aborcją i przeciw karze śmierci”), podbija się warstwę strojów i rytuałów („chcę, żebyś ubierała się tak, jak mi się podoba”, „chcę, żebyś urodziła mi dziecko”, „chcę, byś był ojcem dla naszych dzieci”, „nie wyobrażam sobie, żebyś miała być niemiła dla moich kolegów”). Sfer podboju jest tak wiele, jak wiele jest naszych myśli, domen pragnień i wyobrażeń – i każda z nich jest powoli, niekoniecznie systematycznie podbijana. To, co piszę, w ogóle nie dotyka banałów typu – kobiety są z Kentucky Chicken, a mężczyźni z McDonalds’s albo kobiety są z fitness, a mężczyźni z siłowni. Kolonizacja opiera się na tym, że podbój polega nie tylko na potrzebie dominacji, ale także na trwałym okiełznaniu odmienności akceptowanej o tyle, o ile oznacza ona podporządkowanie się założonej w jej domenie kolonii. Kiedy to dostrzegamy? Kiedy zaczynamy mówić językiem ukochanego, patrzeć jego oczyma, smakować jego ustami, płacić jego kartą płatniczą. Zaczyna się niewinnie. Ja zajmuję się finansami, ty jedzeniem. To takie proste. Mów, ile potrzebujesz pieniędzy, a ja wypłacę odpowiednią kwotę. Powoli zgadzamy się na taki stan rzeczy. A po jakimś czasie okazuje się, że nie chodzi o cenę ogórka z promocji, ale o to, że współcześnie ten, kto zarządza pieniędzmi – nieważne kobieta czy mężczyzna – wyznacza horyzont autonomii. W naszej kulturze pieniądz staje się nadrzędną wartością określającą różne relacje, więc ten, kto dysponuje pieniędzmi, zarządza poniekąd całą sferą aksjologii. Co będzie kolonią w omawianym przykładzie? Systema6 1/2014 tycznie przelewana kwota, której wysokość pokazuje granice rzeczywistej autonomii drugiej osoby. Kolonizacja polega więc na stałym podboju, ten zaś opiera się na zakładaniu kolonii, które wysyłają do centrali, czyli do osoby kolonizującej, odpowiednie komunikaty. W tym rozumieniu „kocha” oznacza zazwyczaj: dostosowuje się, umie się dopasować, rozumie i akceptuje moje reguły, czyli właściwie jedyne mądre reguły obowiązujące w małym świecie wielkich małżeńskich spraw. Bo „szczęśliwe małżeństwo” w tym rozumieniu oznacza małżeństwo, w którym jedna strona dała się skolonizować drugiej. Są kolonizacje mniej lub bardziej krwawe, wszystkie zaś okupione są bólem i cierpieniem, rzadziej rozmową i cierpliwością. Nagrody, które można uzyskać, są albo ulotne jak rozkosz, albo kruche jak święty spokój. Mam wiele obaw, co do tak rozumianego „szczęśliwego małżeństwa”. Oznacza to, że jedna ze stron albo ma wrażliwość wycinanki, albo jest obojętna na to, co się z nią i wokół niej dzieje. W tym drugim wariancie oznacza to, że małżeństwo jest swoistą ofiarą złożoną bóstwu lęku przed staropanieństwem lub starokawalerstwem czy jak współcześnie określa się ten stan – lęku przed „byciem singlem”, lęku przed samotnie wziętym kredytem, lęku przed byciem stygmatyzowanym społecznie, lęku przed samotnością czy lęku przed brakiem pomysłu na siebie. Często jest tak, że z im większą pompą przygotowuje się ofiarę (na przykład ślub), tym większy lęk staramy się ukryć pod jej rytuałami i symbolami. Skrajnym i mrocznym przykładem skoloni zowania drugiej osoby jest przemoc fizyczna w rodzinie. Jeśli to kobieta jest ofiarą takiej przemocy, to nie możemy się dziwić, że nie odejdzie od męża, bo przecież odpowiednio wcześniej podbił jej umysł, styl myślenia, sposoby wyrażania się i postrzegania świata i ludzi (dlatego ofiara przemocy często zakłada, że ludzie dzielą się na tych, którzy nie potrafią ukryć swego bólu i na tych, którzy to potrafią, lecz w ogóle nie ma ludzi, którzy mogliby żyć inaczej), uzależnił ją finansowo, zastraszył, wreszcie zawładnął jej ciałem. Podbite oko jest konsekwencją wcześniejszych podbojów. Powyżej omówiłem najbardziej charakterystyczny przykład kolonizacji, co nie oznacza – banalny. Zakładam przy tym, że nie jest możliwe, aby żadna ze stron nie chciała kolonizować drugiej, nie jest to możliwe z powodów ewolucyjnych. Uznajemy systemy wartości i zbiory postaw, w których wzrastamy, za najważniejsze, bo dzięki nim istniejemy, więc – aby przetrwać, staramy się do tych samych zasad przekonać (ładne słowo, raczej eufemizm) drugą stronę. Małżeństwo nie jest królestwem rozumu, a im jesteśmy starsi, tym bardziej zauważamy, jak w miejsce namiętności i chęci prowadzenia rozmowy wprowadzamy treści będące roztworem, w którym wygotowaliśmy nasze wspomnienia, naszą przeszłość, wpływ rodziców i otoczenia. Ten roztwór jest tak subtelny jak słoń w składzie porcelany, a wylanie go w najmniejszej nawet ilości przypomina wybuchy po rozlaniu nitroglicereny. Najpierw jako kolonizatorzy myślimy, że jesteśmy z tego dobrego świata, nad którym panujemy całkowicie, a właściwie ze świata lepszego. Spotykamy równie optymistycznie nastawionych kolonizatorów. I zaczyna się. Ja lubię spać od ściany, a ja od krawędzi. Ja wolę kołdrę, a ja koc. Ja wolę niedzielę bez rodziców, a ja u swoich. Ja wolę dawać prezenty, a ja wszystkim, tylko nie tobie. Ja wolę sąsiadkę, bo twoja siostra nie składa mi życzeń, a ja wolę twego wujka, bo ciocia ma za długi język. Ja wolę się uczyć, a ja, żebyś była w domu. Do absurdu zaczynają być sprowadzane sprawy ważne, będące przecież obrazami odmiennych kultur, obcych sobie języków i światów. Pod tym „ja wolę” kryje się przeszłość, to, jak zos taliśmy wychowani. Nawet sobie nie zdajemy sprawy, że jeśli ktoś nas wychował „bezdotykowo”, to nie staniemy się ekspertami w miłości francuskiej, jeśli ktoś nas wychował na „sobków”, to nie staniemy się hybrydą Matki Teresy z Kalkuty i Gandiego. Miłość to nic innego jak złudzenie, że nasza przeszłość jest dla nas bez znaczenia. Przeszłość to nic innego jak złota kula, którą sprytnie udaje nam się przywiązać do nogi naszej żony lub męża. Trudno być dobrym mężem, jeśli jako chłopiec nie usłyszeliśmy od ojca, że cokolwiek zrobiliśmy dobrze. Trudno być namiętną żoną, jeśli do czterdzies tego roku życia matka powtarza nam, że nie damy sobie rady, gdy jej zabraknie. Irving Yalom, psychoterapeuta amerykański, napisał w książce Psychoterapia egzystencjalna, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak straszne konsekwencje ma dla małego dziecka straszenie go, że się odejdzie w świat albo nawet umrze. Dla małych dzieci lęk przed utratą rodzica jest jednym z najważniejszych lęków. Ilu z nas nie słyszało podobnych słów? Wypowiadanych przez rodziców głównie po to, by ich dostrzegać i sytuować w centralnym miejscu naszej egzystencji. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że lęk umiera w nas ostatni. Kolonizacja nie byłaby zła, gdyby kolonizatorzy byli ludźmi mądrymi, wolnymi od lęków, obaw i kompleksów. Jest jednak tak, że raczej kochamy mądrość, pragniemy jej, wystarczy nam świadomość jej istnienia. Kolonizując, wnosimy na nowy, podbity ląd nie tylko Ilustracja: Ziemowit Adamski nasze, naszym zdaniem najlepsze, zachowania, rytuały, postawy, przenosimy również choroby – w sensie dosłownym i metaforycznym. Syn ojca, który nigdy nie powiedział nic dobrego o jego pracy, ma małe szanse, by cierpliwie znosić błędy swej żony, niedowartościowany – swoją słabość przekuje w egocentryzm, w perspektywie którego każda najmniejsza nawet krytyka z ust żony potraktowana będzie niczym fala tsunami. Córka wciąż umierającej matki nieustannie będzie żyła na emocjonalnych i zdrowotnych walizkach, myśląc, że on jej nie kocha, że znajdzie sobie młodszą, że ona 1/2014 7 jest brzydka i on ją na pewno opuści, bo jest zły, że gdy ona zachoruje, to będzie zdana wyłącznie na siebie. Kolonizując, przenosimy nie tylko skarby i wiktuały, które sami uznajemy za cenne i którymi chcemy się dzielić, kolonizując, przenosimy choroby naszej duszy, w tym chorobę na śmierć i wpuszczamy szczury na wyspy, na których dotychczas nie były one w ogóle obecne. Kolonizacja nie jest zła ze swej istoty, jest zła ze względu na konsekwencje wynikające z relacji między ludźmi, którzy przecież wbrew całemu światu, wybrali właśnie siebie. A przecież miało to być coś tak pięknego. Jak to się dzieje, że wybieramy ukochaną, ukochanego, ale tak naprawdę żyjemy z jej rodzicami, jego rodziną, a po cichu wbrew różnym absurdom wzdychamy do własnych rodziców? Zapominamy. Kolonizacja nie miałaby typowej dla siebie dynamiki, gdyby nie była zdominowana przez różne formy zapominania. Potrzebne jest ono, by idealizować i bronić tego, co – choć może mroczne i gorzkie, to zapewne okazuje się jedynym rodzajem tego, co fundamentalne, czyli na zawsze nasze. Tutaj dochodzimy do smutnej konstatacji: tym silniej kolonizujemy, im bardziej nie akceptujemy odmienności mogącej być źródłem wyzwolenia, tym intensywniej kolonizujemy, im bardziej nas boli, tym bardziej jesteśmy zaciekli w naszym podboju świata, im większy mamy problem z wiarą we własne prawdy. Potrafimy bronić tych prawd do ostatniej kropli krwi lub wódki, ale nie staramy się ich nawet za grosz zrozumieć. Można to powiedzieć przez analogię do krwawej części historii inkwizycji – tym więcej osób płonęło na stosach, im mniej wiary było w wierzących, którzy mieli monopol na ogień. Często zaczynamy kochać tę drugą osobę dopiero, gdy ją stracimy, bo odeszła lub zmarła. Ale nawet wtedy we własnych myślach upraszczamy i sterylizujemy wspomnienia, płaczemy za samymi sobą, którzy kochali tę ukochaną tzw. „drugą połowę”. Tak jesteśmy rozpędzeni w kolonizowaniu, że podbijamy nie tylko świat rzeczywisty, ale też symboliczny świat coraz intensywniej konstruowany w naszej pamięci. Osoby kolonizowane męczą się szybciej niż kolonizatorzy. Dlatego wyobrażają sobie zdrady małżeńskie albo chociaż sytuacje, w których odchodzą od swych ukochanych (to słowo mam ochotę pisać przez ó- zamknięte, ókochany to właśnie kwintesencja kolonizatora). Te wyobrażenia są protezą wolności i autonomii, a w dużej mierze po prostu złomowiskiem bezradności. 8 1/2014 Niech nie dziwią nas tzw. gwiazdy z kolorowych czasopism, które częściej rozchodzą się i biorą ślub, niż my obcinamy paznokcie. Stać je na te odejścia. Ich niedojrzałość jest naszą niedojrzałością, ich lęki i działania są obrazami naszych lęków i postaw. One są nami podniesionymi do potęgi przemysłu kulturowego i kondycji moralnej współczesnego człowieka. Kiedyś czytałem, że starożytni greccy bogowie byli kimś w rodzaju ludzi, tylko że wszystko przeżywali intensywniej niż ich w yznawcy. Dziś politeizm zastąpiony został kakofonią celebrytów. W ich zachowaniach jak w lustrach się przeglądamy, dokonując kolejnych podbojów, w których wiarę w nasze wartości przybijamy do ścian naszych lęków i obaw dłońmi ukochanej osoby. Często w biedzie wykuwamy nasz etos, a jak dotrwamy do starości, to zbudujemy z tego, co skolonizowaliśmy, piękną historię, do której będziemy wzdychać w przerwie między jedną a drugą reklamą czekolady lub detergentów. Powinno być podsumowanie. Może nawet jakieś zakończenie, choćby trochę optymistyczne. Nie. Umówmy się, że ten tekst jest otwarty. Że każdy z nas – jeśli nie zgadza się z tą interpretacją, dopisze swoje zakończenie, ba, nawet wyśle je do redakcji. Z chęcią się czegoś nauczę, dowiem. Chciałbym się mylić. Ale na szczęśliwe zakończenie w ogóle nie mam siły. Co nam pozostaje na tej pustyni? Jedynie świadomość, że wiążąc się z kimś lub ślubując, wchodzimy w świat innej kultury, innych obyczajów, innych systemów wartości, innego języka, innych myśli, odmiennych nawyków, obcego ciała. Modne ongiś uproszczenie, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus w ogóle nie ma sensu. Naprawdę spotykają się dwie obce sobie kultury, a małżeństwo, by nie okazało się krwawą odmianą kolonizacji, powinno stać się szeregiem translacji. Tylko wtedy można unikać prób krwawego, bezlitosnego podboju, jeśli w jego miejsce wprowadzamy kompromis oparty na rozmowie. Ustalamy sobie wspólne pojęcia, wykształcamy wspólne rytuały, szanujemy naszą wiarę i niewiarę. Małżeństwo nie jest krzyżem, jak chcą niektórzy, ta metafora urąga tajemnicy krzyża oraz nie sięga do granic akceptacji osoby niewierzącej. Małżeństwo jest kolonizacją, która może wyrastać ze świadomości, że nasz ukochany lub nasza ukochana to świat, do którego wchodzimy zawsze na prawach gościa. ¢ Krzysztof Henszke PRZY KOMINKU Wstęp Definicja maski Niełatwo było mi znowu zasiąść przy kominku, aby po raz kolejny wpuścić szacownego czytelnika w świat moich myśli. Głównym powodem był zgubny wpływ lektury artykułu naszego kolegi redakcyjnego Kajetana, który w poprzednim numerze ŌKŌ tak pięknie roztoczył przed nami uroki życia hedonisty, że trudno było mi ponownie zabrać się do pracy. Dopiero z nastaniem nowego roku zapał zaczął ponownie rozpalać ogień w stygnącym już kominku mojej weny twórczej. I tak, iskierka po iskierce, słowo po słowie, zaczął powstawać kolejny zbiór – lepiej lub gorzej ułożonych zdań – który chciałby zasłużyć w oczach czytelnika na miano artykułu, a nie tylko grafomańskich i nikomu niepotrzebnych przemyśleń autora. Gdy ten numer ŌKŌ ujrzy światło dzienne – zapewne będziemy już wygrzewać się na plażach, rozkoszując się urokami letnich urlopów. Ale kiedy to piszę, jest dopiero początek roku, czyli upragniony czas karnawału. Karnawał to okres, w którym bardzo chętnie – i całkowicie słusznie zresztą – oddajemy się szaleństwu zabaw, tańców i swawoli. Począwszy od domowych prywatek (coraz rzadziej spotykanych), poprzez imprezy masowe, a kończąc na tradycyjnych balach maskowych. Tak, karnawał to bardzo miły i długo wyczekiwany przez nas okres. To czas, w którym bardzo chętnie zakładamy maskę, aby choć przez krótką chwilkę poudawać kogoś innego. Później jednak ściągamy te maski i wracamy do normalnego życia. Nie jest to jednak życie tak normalne, jak by się pozornie wydawało, a już na pewno nie jest ono pozbawione masek. Zakładamy je codziennie, aby odbiór otaczającej nas rzeczywistości nie był zbyt przytłaczający. Zaglądanie pod te codzienne maski bywa czasami zabawne, czasami smutne, ale zazwyczaj jest pouczające. Spróbujmy zatem... Zacznijmy od wyjaśnienia, czym w ogóle są te abstrakcyjne maski, które towarzyszą nam każdego dnia. Maski to głęboko zakorzenione schematy myślowe, przez które filtrujemy dane z otaczającego nas świata. Dzięki nim nie musimy zastanawiać się przez cały czas, skąd się wzięliśmy, jak powstał nasz wszechświat, czy naprawdę żyjemy w wolnym i demokratycznym kraju etc., etc. Gdyby nie te maski, człowiek zapewne nadal siedziałby przed swoją jaskinią i – z miną zadumanego filozofa spod budki z piwem – zadawał sobie jedyne sensowne w takiej sytuacji pytanie: pić albo nie pić? Chociaż w takiej sytuacji bardziej sensowne byłoby pytanie nie o to – czy pić, tylko – ile i jak często? Na szczęście mamy swoje maski i dzięki nim możemy normalnie funkcjonować. Przynajmniej większość z nas. Niektórzy ludzie, którzy mają „niezdrową” skłonność do zbyt częstego uchylania swoich masek, kończą zwykle zapadając na nieuleczalną chorobę zwaną potocznie filozofią. Na szczęście są to przypadki jednostkowe, niemające wpływu na dynamikę rozwoju naszej cywilizacji. Oczywiście, żartuję. Dorobek filozofii to bardzo cenne – choć rzadko doceniane – źródło wiedzy na najbardziej nurtujące nas pytania. Jednak gdyby każdy był filozofem, świat byłby tak samo ekscytujący, jak noworoczne orędzie naszego Prezydenta. Ale istnieją maski i na szczęście rzadko je ściągamy. Czas zatem powiedzieć dokładniej, czym są maski i z czym nie powinniśmy ich mylić. Jak już wspomniałem, maski to schematy myślowe, które częściowo dostajemy „na starcie”, a częściowo wypracowujemy sobie sami w początkowym okresie życia. Maski są potrzebne, aby zapewnić spójność naszego systemu postrzegania świata. Czasami, po otrzymaniu jakichś nowych informacji, maski zaczynają nas uwierać do tego stopnia, 1/2014 9 że modyfikujemy je częściowo lub zastępujemy nowymi. Większość z nas nie lubi jednak tego procesu. Lubimy swoje maski. Im jesteś my starsi, tym rzadziej je ściągamy. W końcu w pocie czoła sami je w dużej mierze tworzyliśmy. Nie należy jednak mylić masek z naszymi poglądami lub gustami. Poglądy i gusta zmieniamy chętnie i dosyć często. Dziś popieramy jedną partię, za cztery lata inną. Kiedyś ubós twialiśmy skoki narciarskie, dzisiaj interesuje nas najbardziej polska z niemieckich drużyn Bundesligi – Borussia Dortmund. O swoich poglądach lubimy rozmawiać, o gustach się nie dyskutuje, ale z istnienia naszych masek czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy. Dla przykładu: lubimy dyskutować, a nawet spierać się, która z partii politycznych jest lepsza. Ale kto jest w stanie ściągnąć swoją maskę i powiedzieć, że problemem nie jest ta czy inna partia polityczna, ale my sami, dopuszczając do tego, by model polskiej demokracji pozwalał rządzić ludziom, którzy mają tylko umiejętności do zdobywania władzy, a nie do jej sprawowania? Ta maska to schemat myślowy, określający naszą pozycję jako nic nieznaczącego i na nic niemającego wpływu wyborcy. Sam ją noszę. Pomaga mi nie czuć odpowiedzialności za cały obecny stan naszej gospodarki, finansów, służby zdrowia, szkolnictwa etc., etc. Czasami, gdy ściągam tę maskę, mam ochotę wskoczyć na swojego rumaka, dobyć szabli i rzucić się na miliony, żeby tylko coś zmienić. Ale nies tety, za bardzo lubię swoją maskę, więc jak już ochłonę – zakładam ją z powrotem. Nie wiem, czy takie postępowanie jest dobre, czy złe. Ale na pewno jest wygodne. Uchylmy jednak mimo wszystko niektóre z masek. W końcu jest karnawał. Czas się zabawić... (Uwaga!!! Dalsze czytanie może doprowadzić do chwilowego zachwiania spójności naszego systemu postrzegania świata. Ale bez obaw. Wszystko wróci do normy szybciej, niż byśmy tego chcieli.) Maska konieczności – dla spokojnej starości W dzisiejszych czasach większość osób zakłada, że momentem zakończenia ich karier za10 1/2014 wodowych będzie wiek, w którym przejdą na emeryturę. Czasami słyszy się głosy, że musimy teraz pracować do 67. roku życia, a w przyszłości będzie jeszcze gorzej. Żeby uświadomić sobie, jaką maskę zakładamy w takiej sytuacji, cofnijmy się w niedaleką przeszłość. Pierwszy zakład ubezpieczeń społecznych w Polsce powstał dopiero w 1934 roku, żeby już w 1955 zostać zlikwidowanym. Co się stało z pieniędzmi ludzi, którzy byli zmuszeni w niego inwestować, można się tylko domyślać. Jednak pierwsze niepowodzenie tego typu instytucji nie skłoniło ówczesnych władz do wyciągnięcia logicznych wniosków, gdyż już pięć lat później w 1960 roku doszło do jej reaktywacji. I jak dotąd nadal funkcjonuje. Czy kiedyś zakończy swoje działanie? Pewnie tak. Myślę, że nastąpi to wtedy, kiedy dożycie wieku emerytalnego przestanie być już dla zdecydowanej większości z nas osiągalne. Dlaczego jednak w ogóle powstał taki zakład ubezpieczeń? Przecież przez prawie tysiąc lat ludzie w Polsce dobrze sobie bez niego radzili. Nie chcę tutaj tworzyć teorii spiskowych, co do przyczyn jego powstania. Można jednak założyć, że ówczesne władze komunistyczne były na tyle bystre, żeby dostrzec krótkoterminowy potencjał tego typu piramidy finansowej. Dało to bowiem natychmiastowy zastrzyk środków finansowych dla państwa oraz umożliwiło szybkie i wygodne przechodzenie w stan spoczynku uprzywilejowanym przez tamte władze grupom społecznym. A jak pokazywało doświadczenie, skoro raz można było już taki system zlikwidować, gdy stawał się nierentowny, można będzie i drugi raz. Kto by się tam przejmował daleką przyszłością. Ale kto wie, może było zupełnie inaczej. Może ówczesne władze natchnione socjalistycznymi ideałami równości wszystkich ludzi oraz „chrześcijańską” miłością do bliźniego postanowiły reaktywować ten „cudowny” system dla zapewnienia bezpiecznej przyszłości swoim ukochanym rodakom na ich stare lata. Nie chcę tutaj nikogo przekonywać, która z tych dwóch opcji jest bardziej prawdopodobna. Czy- telnikowi pozostawiam przemyślenie kwestii i wyciągnięcie własnych wniosków. Wróćmy jednak do maski z tym związanej i do czasów, kiedy ludzie na takie zakłady ubezpieczeń liczyć nie mogli. Wyobraźmy sobie zatem świat bez ZUS-u. Jak w takiej rzeczywistości planowalibyśmy swoje życie na stare lata? Prawdopodobnie pierwsze, co kiedyś w takiej sytuacji przychodziło ludziom do głowy, to rozmnażać się na potęgę. W końcu, na kogo jak na kogo, ale na własną rodzinę najbardziej, zdawałoby się, można liczyć. Stąd rodziny wielodzietne były kiedyś raczej normą niż wyjątkiem. Miało to też atut dla rządzących państwem, bo nie musieli nikogo przekonywać jakimś becikowym do płodzenia kolejnych podatników. Na pewno żyli też w tamtych czasach ludzie wyznający zasadę: umiesz liczyć, licz na siebie. Ci nie pokładali nadziei tylko w swoim potomstwie, ale starali się również tak gospodarować swoim dobytkiem, aby w pewnym wieku móc zawiesić rękawice na kołku i zająć się już tylko puszczaniem bąków na werandzie. Ta przedsiębiorczość z konieczności miała również dobre strony dla gospodarki kraju, bo sprawiała, że ludzie szybciej i chętniej zaczynali zdobywać praktyczną wiedzę na temat tworzenia własnych biznesów oraz inwestowania środków na przyszłość. Takie pozytywne działania wymuszał wtedy na ludziach najsilniejszy ze wszystkich naszych instynktów – instynkt przetrwania. A jak sprawa ta wygląda dzisiaj? Świat z ZUS-em. Wszyscy wiemy. Początkowa wizja zapewnienia pogodnej starości przez państwo, za nasze własne, ciężko zapracowane pieniądze przytępiła trochę ostrość widzenia i instynkt przetrwania. Złożyliśmy więc swoją starość w ręce państwa, zakładając przy tym maskę konieczności pracy do określonego przez system wieku. Jak się okazuje – coraz wyższego wieku. Uchylmy więc trochę tę maskę. Czy naprawdę musimy pracować do czasu, który proponuje nam państwo? Oczywiście, że nie. Możemy założyć to, co dla naszych przodków było oczywiste. Że sami musimy zapewnić sobie spokojną przyszłość wcześniej. Jednak w dzisiejszych czasach nie jest już tak łatwo wprowadzać schematy, które sprawdzały się kiedyś. Rodziny wielodzietne to dzisiaj luksus, na który stać niewielu. Trochę łatwiej jest pójść drogą edukacji finansowej i zostać rentierem w młodszym – niż określony przez państwo – wieku emerytalnym. Spójrzmy jednak na to z trochę większego dystansu i zbadajmy, jakie opcje ma do wyboru osoba, która zechce zrzucić maskę nakazującą jej myśleć, że musi pracować tak długo, jak wymaga tego państwo. Najbardziej malowniczo przedstawia się w tej sytuacji opcja zostania kloszardem, bezdomnym włóczęgą, który wolny i nieskrępowany przemierza świat, niczym prezydent Kwaśniewski podczas wykładów na Ukrainie. Czasami współczujemy takim bezdomnym wędrowcom, nie wiedząc nawet, że oni równie mocno współczują nam. Przeciętnym szaraczkom wstającym rano do pracy, zamartwiającym się codziennie o setki różnych spraw, które, jak się później okazuje, nie mają większego znaczenia. Warto więc poważnie przemyśleć tę opcję. Te romantyczne noclegi pod mostem przy świetle księżyca. Podróżowanie pociągiem na gapę w nieznane. Niekłamane zainteresowanie u zwykłych ludzi przy wsiadaniu latem do zatłoczonego tramwaju. Tak... to najciekawsza z opcji, jeśli nie chcemy, by ktoś nam narzucał, do kiedy mamy pracować. Ale są też inne. Można na przykład spróbować zos tać milionerem. Wiąże się to niestety z tym, że szybko stracimy dobre relacje z większą częś cią rodziny i przyjaciół. Trudno bowiem ukryć przed innymi nadmiar gotówki, a jak wiadomo – zazdrość jest w stanie zniszczyć każdą relację. Dlatego sytuacja milionera w niektórych kwestiach jest patowa, ale ma też swoje dobre strony. Można spełniać swoje marzenia, nie martwić się o przyszłość finansową i latać prywatnym odrzutowcem. Jeśli więc ktoś już teraz nie ma dobrych relacji z rodziną i przyjaciółmi oraz nie boi się latać odrzutowcami, to jest to dla niego – zaraz po kloszardzie – najlepsza z możliwych do wyboru opcji. Jeśli jednak ktoś jest na tyle wybredny, że żadna z powyższych propozycji mu nie odpowiada, to zawsze może wybrać opcję przebiegłego patrioty. Na czym ta opcja polega? Już wyjaśniam. Jeśli dożyje się emerytury, trzeba się jej całkowicie zrzec na rzecz państwa i pracować dalej. Nie wiem, co o takiej postawie mówi psychiatria. Jeśli jednak mamy dobre relacje z bliskimi, nie lubimy podróżować na gapę i – co najistotniejsze – boimy się latać odrzutowcami, to jest to dla nas 1/2014 11 najlepszy w ybór, aby pozbyć się wreszcie tej uciążliwej maski. Oczywiście, celowo nie podałem tutaj opcji tak banalnych, jak znalezienie sobie bogatego partnera, który od razu uwolni nas od obowiązku pracy zarobkowej. Czy wykonanie skoku ze spadochronem bez spadochronu, co uwolni nas już kompleksowo od wszystkiego. W życiu bowiem zawsze warto być ambitnym... Maska bezradności – w państwie nieprawości Maska bezradności w kwestii braku wpływu ogółu społeczeństwa na kształt państwa i jakość polskiej demokracji należy do tych masek, które zaczynają nas coraz częściej i mocniej uwierać. Przyzwyczajonym przez setki lat do życia pod rządami różnej maści królów, zaborców i okupantów trudno jest się nam dzisiaj odnaleźć w rzeczywistości, w której wszystko zależy od nas samych. Ten garb historii wypracowany przez kolejne pokolenia sprawił, że gdzieś głęboko w podświadomości nadal nam się wydaje, że na nic nie mamy wpływu. Niestety, takie myślenie sprawia, że tak się właśnie dzieje. Przytłaczająca większość naszego społeczeństwa nie ma na nic wpływu. Paradoks polega jednak na tym, że mówimy tu o społeczeństwie, zdawałoby się, demokratycznego państwa. A jeśli mnie pamięć nie myli, demokracja to przecież „rządy ludu”. Tak, definicja demokracji jako „rządów ludu” musi zapewne budzić uśmiech politowania u tak zwanych „grup trzymających władzę”. No bo co to za rządy ludu, gdy jedyne, co lud może, to wybrać sobie co kilka lat nową lub tę samą partię rządzącą, której przedstawiciele za nic mają swoich wyborców. Czy tylko tyle da się wycisnąć z ustroju demokratycznego? Oczywiście można więcej, ponieważ głównym problemem nie jest sam ustrój demokratyczny, ale jego implementacja w naszym kraju. Nawet w Wikipedii można przeczytać, że polska demokracja zalicza się do kategorii wadliwych i według wskaźnika demokracji znajduje się dopiero na 45. miejscu z 78 państw, które zostały uznane za mniej lub bardziej demokratyczne. Wyprzedzają nas takie tuzy demokracji, jak Jamajka, Trynidad i Tobago czy Timor Wschodni. Spokojnego ży12 1/2014 cia w iluzji demokracji nie ułatwiają nam również znani politycy. Włączam telewizor, a tam nasz były premier – znany z sentymentu do angielskiego słówka „yes” – mówi prosto z mos tu, że w Polsce nie ma demokracji. Wchodzę do księgarni i od razu wpada mi w ręce – gruba na chyba tysiąc stron – nowa książka Leszka Balcerowicza, w której autor rozwodzi się nad deficytem polskiej demokracji. Otwieram lodówkę, a tam... zimne piwko. Chciałbym je sobie wypić w jakimś spokojnym miejscu. Na przykład w lasku koło mojego domu, gdzie przy akompaniamencie kukań zozul i krakań gawronich mógłbym się w pełni oddać kontemplacji przyrody, rozkoszując się jednocześnie tym złocis tym napojem, który – jak powszechnie wiadomo – stanom kontemplacyjnym bardzo sprzyja. Niestety, w naszej niby-demokracji nawet piwa nie można się napić w miejscu publicznym. Swoją drogą, gdyby tak przenieść się w czasie w okres drugiej wojny światowej i powiedzieć jakiemuś partyzantowi, że w tej wolnej i demokratycznej Polsce, o którą walczy, nie będzie mógł w lesie – jako miejscu publicznym – legalnie: napić się, zajarać czy pochędożyć, to nie wiem, czy nie przeszłaby mu ochota do wojaczki. Oczywiście, wszystkie te zakazy – jako ewidentnie nieżyciowe – są nagminnie lekceważone. Sam je lekceważyłem, lekceważę i lekceważyć będę, dopóki zdrowie pozwoli. Co ciekawe, większość tych zakazów nie istniała, kiedy w Polsce panował ustrój totalitarny. Paradoks demokracji? Nie. To raczej ułomność demokracji, w której nikt nie raczy zapytać obywatela w referendum nawet o tak banalne sprawy. Kiedy ostatnio w Polsce było jakieś referendum? Dziesięć lat temu, gdy decydowaliśmy, czy chcemy wejść do UE. Przez 10 lat rządzący tylko raz zapytali obywateli o zdanie! W całej historii III RP zapytali „aż” cztery razy! Dla przykładu, w takiej Szwajcarii obywatele mieli okazję wypowiadać się w referendum już 570 razy. Zarówno w sprawach błahych, jak i istotnych. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że są kwestie, które trzeba rozstrzygać na wyż- szych poziomach władzy. Nie można o wszystkim decydować w referendum. Ale na pewno jest wiele spraw, o których możemy zdecydować wspólnie. Na szczęście coraz więcej ludzi dostrzega ten problem. Widzi, że coś jest nie tak, ale co najważniejsze – zaczyna wierzyć, że można to zmienić. Ludzie zaczynają zrzucać maski bezradnego wyborcy, który na nic nie ma wpływu, i krzyczą: „Obywatele decydują!”. Powoli zaczynamy dopominać się nieśmiało o nasze prawa. Zaczynają pojawiać się pojedyncze inicjatywy, takie chociażby, jak akcja „Ratujmy maluchy” organizowana przeciwko wysyłaniu sześciolatków do szkoły, a wspierana między innymi przez znanych aktorów. Czy też akcja „Zmieleni.pl”, w której domagano się jednomandatowych okręgów wyborczych, kojarzona między innymi z osobą Pawła Kukiza. Oczywiście to wszystko to tylko kropla w morzu bezradności. Ale przecież od czegoś trzeba zacząć. Wielkie lawiny też zaczynają się od małych kamyczków. Mam nadzieję, że takie akcje to właśnie te małe kamyczki, które powoli zaczną wtłaczać w masowe myślenie wiarę w to, że mamy jeszcze na coś wpływ. Tym bardziej, że nie musimy daleko szukać, żeby znaleźć przykłady państw, w których udało się wprowadzić pełną demokrację. W pierwszej piątce najlepszych demokracji na świecie znajdują się bowiem takie państwa, jak Norwegia, Dania czy Szwecja. Można by więc – mówiąc w gwarze uczniowskiej – „zerżnąć” od nich najlepsze wzorce i zaimplementować je u nas. Niestety, tu poja wia się problem. Żadna z czołowych partii, jakie musimy tolerować w naszym kraju, nie jest zainteresowana poprawą jakości polskiej demokracji. Nie jest im na rękę dzielenie się ze społeczeństwem choćby odrobiną władzy. Chcą wszystkiego dla siebie. Nie byłoby to może jeszcze takie uciążliwe, gdyby szło w parze z umiejętnością sprawnego i uczciwego zarządzania naszym krajem. Niestety, takie pojęcia, jak: „sprawny”, „uczciwy”, „przedsiębiorczy”, „zorganizowany”, „pomysłowy”, „otwarty” nie znajdują się w zestawie pojęć określających kolejne ekipy rządzące. Mamy za to: „chaos”, „prymitywizm”, „nieodpowiedzialność”, „powolność”, „niegospodarność”, „interesowność” i „zamknięcie”. W takich warunkach nie da się zbudować nic dobrego. Jak jednak w ogóle doszło do sytuacji, że w państwie demokratycznym nie ma praktycznie żadnej demokracji? Gdzie podziały się skuteczne mechanizmy, które powinny ją chronić? Nie dopuszczać do sytuacji, w której wybory parlamentarne przypominają randkę w ciemno, a rola obywatela sprowadzana jest do roli osła, który musi tylko przyjść raz na kilka lat do żłobu (urny wyborczej) i zaryczeć (oddać swój głos). A potem hasta la vista baby. Zrobiłeś swoje – teraz siedź cicho. W dobrze zaimplementowanej demokracji, posiadającej odpowiednie mechanizmy obronne, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Niestety, nasza demokracja nie ma takich mechanizmów. Mamy co prawda konstytucję i Trybunał Konstytucyjny, ale skoro sytuacja wygląda tak tragicznie, to jest to zdecydowanie za mało. Dlatego nasza demokracja jest obecnie jak róża bez kolców. Brakuje jej skutecznych mechanizmów obronnych, aby w pełni rozkwitnąć. Brakuje kolców, które nie dopuściłyby do sytuacji, w której kluczowa jest wiedza, jak zdobyć władzę, a nie jak ją sprawować. Kolców, które ułatwiałyby sprawne wyrażanie woli obywateli w kwestiach ogólnych. Kolców, które nie dopuszczałyby do podejmowania decyzji niezgodnych z interesem państwa i jego obywateli. Kolców, które nakładałyby na rządzących większe wymagania i odpowiedzialność. Warto powalczyć o to, aby ta róża dorobiła się takich kolców. Warto przypomnieć rządzącym, że są tylko czasowo przez nas zatrudnionymi pracownikami. Warto pozbyć się tej uciążliwej maski bezradności. W końcu to my tu rządzimy. I możemy zmienić wszystko... Maska ignorancji – dla cudów tolerancji Chyba każdy, kto oglądał kultowy film Matrix, pamięta scenę, w której jeden z bohaterów, zajadając się smacznym, acz nieistniejącym przecież stekiem, wygłasza słynną sentencję: „Ignorancja to błogosławieństwo”. Nie chodzi tu jednak o taki rodzaj ignorancji, jaki na przykład przejawiają politycy względem swoich wyborców, twórcy filmu Wiedźmin względem fanów twórczości Andrzeja Sapkowskiego czy mężowie wobec swoich żon, kiedy te pragną miłosnych igraszek właśnie wtedy, 1/2014 13 gdy w telewizji pokazywany jest finał ligi mistrzów. O jaki więc rodzaj ignorancji chodzi? O ten wrodzony pierwotnie, który każdy z nas otrzymuje „na starcie”, aby móc cieszyć się pełnią życia. Dzięki któremu wszystko wydaje się nam naturalne, chociaż po głębszym zastanowieniu okazuje się, że wcale takie nie jest. W szczególności, jeśli głębszemu zastanowieniu towarzyszy kilka „głębszych”, które – jak wiadomo – uchylają trochę nasze maski. To zabawne, ale właśnie w stanie wskazującym na spożycie u sporej części ludzi budzi się dusza filozofa. Zdarza się nam wtedy zastanowić nad naturą wszechświata, zagłębić w problemy powstania życia na ziemi lub po prostu położyć w rowie i podziwiać gwiazdy na niebie. Potem jednak flaszka się kończy, maska powoli wraca na swoje miejsce i znowu wszystko wydaje się nam tak naturalne, jak to, że rano będziemy mieli kaca. Jednak ocean problemów i niewiadomych, który na co dzień udaje się nam ignorować, ciągle istnieje. Dlatego ten wrodzony mechanizm ignorancji przyczyn i sposobu powstania naszej rzeczywistości jest czymś fantastycznym. To zaiste prawdziwe błogosławieństwo. Spójrzmy zresztą na kilka faktów. Żyjemy we wszechświecie, którego rozmiar jest dla nas niewyobrażalny. Naokoło miliardy galaktyk, a mimo to jesteśmy tu sami. Nikt nie wie, czy istnieje coś ponad naszą rzeczywistością. Nie wiemy, po co tu jesteśmy i czy nasze życie ma w ogóle jakikolwiek sens. Nie wiemy też, co czeka nas po śmierci. Wiemy tylko, że każdy z nas będzie miał okazję to kiedyś sprawdzić. A my co? Wstajemy rano, myjemy zęby, robimy sobie jajecznicę na boczku i spokojnie jedziemy do pracy. Tak... ignorancja to błogosławieństwo. Postarajmy się jednak mimo wszystko przyjrzeć kilku ciekawszym zagadnieniom, które z lubością na co dzień ignorujemy. Zacznijmy od czegoś lekkiego – iluzji przemijania. Pewien grecki filozof powiedział wieki temu, że jedyną stałą rzeczą na tym świecie jest prawo ciągłej zmiany. I miał niewątpliwie rację. Nasz świat jest perfekcyjnie stworzony do tego, aby dawać złudzenie przemijania i upływającego czasu. Na każdym kroku coś nam o tym przypomina. Mijający dzień, zmieniające się pory roku, coraz więcej siwych włosów w trzydniowym zaroście. Jeśli człowiek 14 1/2014 naprawdę ma nieśmiertelną duszę, to pobyt na ziemi stanowi dla niej wakacje all inclusive. Prawdziwy raj na ziemi. Ma tu wszystkie atrakcje, jakich dusza zapragnie. Iluzję przemijania, wrażenie upływającego czasu, smak śmiertelności. Żyć i umierać. A jeśli nieśmiertelna dusza nie istnieje? Cóż, dla naszego ciała i umysłu są to również idealne warunki do życia. No bo któż chciałby żyć w świecie, w którym nic się nie zmienia, w którym ciągle bylibyśmy tacy sami? Któż chciałby żyć wiecznie? Chyba nie ma nic bardziej przytłaczającego niż wizja nieśmiertelności. Na szczęście nasz świat ciągle się zmienia. Nasze życie trwa tyle, ile trwać powinno, żeby się nim nie znudzić. A dzięki masce ignorancji możemy naprawdę uwierzyć, że nie jest to tylko iluzja czegoś, co tak naprawdę nie istnieje. Przemijania... Następnym, łatwo przez nas ignorowanym problemem jest brak większego wpływu na funkcjonowanie naszego organizmu. Człowiek bowiem jest tylko kimś w rodzaju użytkownika swojego ciała i umysłu. Nie musimy się specjalnie przejmować wszystkimi procesami, jakie zachodzą w naszym organizmie, aby mógł on normalnie funkcjonować i utrzymać się przy życiu. Przykładowo, mamy wpływ na to, co i gdzie zjemy czy wypijemy. Ale na to, jak zostanie to strawione i wykorzystane przez nasz organizm – już nie. I bardzo dobrze. Kogo obchodzą takie szczegóły? Podobnie jest z umysłem. Mamy przydzieloną na prywatne potrzeby część zasobów mózgu, ale cała reszta wykorzystana jest na procesy, których kompletnie nie kontrolujemy. Czy ktoś z nas steruje osobiście tym, jak obraz odbierany przez nasze gałki oczne przekazywany jest do mózgu? Nie. Czy ktoś z nas ma wpływ na to, gdzie i jak zapisywane są informacje, które ciągle odbieramy przez wszystkie nasze zmys ły? Nie. Większość z nas nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że system operacyjny zainstalowany w naszych umysłach – zwany potocznie podświadomością – zapisuje wszystko to, co zobaczymy, usłyszymy, poczujemy bądź pomyślimy. Człowiek ma bezpośredni dostęp tylko do ułamka tych danych, takich, które są dla niego najbardziej istotne lub są zabarwione emocjonalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że podświadomość zapisuje każdą informację, jaką odbieramy zmysłami. Zagadką ciągle pozostaje to, gdzie zapisywane są te wszystkie informacje? Mózg ludzki – choć pojemny – jest jednak ograniczony. W takim razie, gdzie Bóg ma swoją serwerownię? Czy wszystkie twory we wszechświecie to tylko przypadkowe konsekwencje wielkiego wybuchu, czy może środowisko „uruchomieniowe” dla światów takich jak nasz? Zostawmy jednak te niewiadome i wróćmy do poziomu kontroli człowieka nad własnym ciałem i umysłem. Spójrzmy na oddychanie. To najbardziej istotna czynność dla przeżycia. Wystarczy zapomnieć o niej na kilka minut, żeby móc sprawdzić osobiście – czy w niebie czeka na nas zaiste tyle dziewic, ile powinno. Oddychanie to podstawowa kwestia. Ale czy ktoś z nas się tym przejmuje? Nie. Przez większość życia oddychamy nieświadomie. Steruje tym proces w tle. Wyobraźcie sobie, jakim koszmarem byłoby ciągłe pamiętanie o oddychaniu. Nie mówiąc już o tym, że podczas snu byłoby to po prostu niemożliwe. Możemy wprawdzie na chwilę przejąć świadomą kontrolę nad oddychaniem, ale gdy tylko skupimy się na czymś innym, zadanie to szybko zostanie przejęte przez automatyczny proces działający w tle. Nasz awatar to perfekcyjna maszynka, która zrobi za nas wszystko, żeby żyło się nam przyjemnie. Dlatego wszystkie nudne procesy, których osobiście nie kontrolujemy, są przed nami dobrze ukryte lub odseparowane od naszej świadomości. Oczywiście, istnieje interfejs komunikacji pomiędzy świadomością i podświadomością. Dzięki temu zapalają się nam kontrolki, kiedy trzeba coś zjeść, wypić czy odpocząć. Możemy co prawda do pewnego stopnia lekceważyć sygnały wysyłane przez podświadomość, jednak na zdrowie nam to raczej nie wyjdzie. Upraszczając, relacje człowieka z jego ciałem i umysłem oraz to, w jaki sposób z nich korzysta i nimi steruje, można porównać do kierowania samochodem. Wsiadamy do naszego auta, jedziemy, gdzie chcemy, ale nie przejmujemy się specjalnie tym, jak działa silnik, skrzynia biegów, wspomaganie kierownicy czy układ hamulcowy. Dopóki wszystko działa, to nas to nie interesuje. Gdy się zepsuje, jedziemy do mechanika. Jak pojawi się jakaś kontrolka ostrzegawcza, robimy, co trzeba. Różnica polega jednak na tym, że z samochodu możemy zawsze wysiąść. Z naszego ciała i umysłu wychodzimy zazwyczaj tylko raz. Nie wiadomo jednak dokąd... Kolejnym faktem, który łatwo przychodzi nam ignorować, są automatyczne aktualizacje naszego oprogramowania, zarówno w warstwie fizycznej (kod genetyczny), jak i umysłowej (system operacyjny podświadomości). Oczywiście, już sam fakt posiadania przez nas takiego oprogramowania jest czymś niezwykłym i – jakżeby inaczej – powszechnie ignorowanym. Dzięki nauce wiemy już od dawna, że w naszym kodzie genetycznym zawarta jest pełna specyfikacja techniczna naszej materialnej powłoki. Od koloru oczu, poprzez iloraz inteligencji, aż po upodobania kulinarne. Wiemy też, że każdy z nas ma na wyposażeniu coś takiego, jak podświadomość. Czyli – jak już pisałem wcześniej – system, który kontroluje wszystkie procesy zachodzące w organizmie. Każdy element naszej fizyczności, każdy etap naszego życia – wszystko to jest dokładnie zaprogramowane. Począwszy od niemowlaka wykonującego automatycznie szereg ćwiczeń, aby w końcu stanąć na nogi, a skończywszy na starcu potykającym się o własne myśli – wszyscy podążamy tą samą ścieżką. Wszyscy przechodzimy przez te same etapy. Wszyscy mamy to samo oprogramowanie. Ale co ciekawsze, to oprogramowanie podlega ciągłym aktualizacjom. Kiedyś może trudno byłoby nam to sobie uzmysłowić, a co dopiero zaakceptować. Ale dzisiaj, z całą wiedzą naukową na temat genetyki? Z setkami książek na temat naszej podświadomości? Akceptujemy już fakt, że zostaliśmy zaprogramowani, co zresztą nie przeszkadza nam tego faktu na co dzień beztrosko ignorować. Trochę trudniej pewnie przyszłoby nam zaakceptować fakt, że ktoś lub coś to nasze oprogramowanie celowo aktualizuje. Co prawda dzisiaj większość z nas posiada komputer lub tablet działający pod kontrolą jakiegoś systemu operacyjnego i nie jest dla nas niczym niezwykłym, kiedy w takim urządzeniu dokonywana jest automatyczna aktualizacja oprogramowania. Wiemy, że stoi za tym jakiś Microsoft, Apple czy Google. Ale czy ktoś zaakceptowałby fakt, że to samo dzieje się – bez naszej 1/2014 15 zgody – z naszym kodem genetycznym i podświadomością? Że ktoś od początku do końca nas zaprogramował, a w razie potrzeby wypuści odpowiedniego dla nas patcha lub zupełnie nową wersję, aby lepiej przystosować nas do nowych wymagań rynku – czyli do ciągłych zmian w otaczającej nas rzeczywistości? Zdaję sobie sprawę, że takie bezpośrednie analogie świata ludzi do świata komputerów trącą trochę fantastyką. Znajdą się też tacy, którzy zaczną się zastanawiać, co autor popija w przerwach pomiędzy kolejnymi akapitami. Prawda jest jednak taka, że wiele jest analogii pomiędzy naszym światem a światem komputerów i są one bardzo sugestywne. Zresztą to, że nasz kod genetyczny podlega zmianom (aktualizacjom) jest faktem. Dużo trudniej byłoby taką tezę udowodnić w odniesieniu do zmian w naszej podświadomości, której przecież nie da się zobaczyć pod mikroskopem. Mówiąc w nomenklaturze informatycznej, kod genetyczny stanowi o naszym hardwarze, podświadomość jest naszym softwarem. Problemem nie jest jednak to, że hardware i software się zmieniają, ale to, co za tym stoi. Naukowcy od lat starają się wyjaśnić ten fenomen mniej lub bardziej udanymi teoriami. Początkowo teorie te mówiły, że nasz kod genetyczny podlega przypadkowym mutacjom wymuszanym przez mechanizmy działające w przyrodzie. Jednak bazowanie na przypadku sprawiło, że – aby doszło do większej zmiany w naszym kodzie – przypadkowo musiało dojść do wszystkich pomniejszych zmian. To była bardzo naiwna teoria. To tak, jakby Microsoft wypuszczał kolejną wersję swojego Windowsa po dodaniu każdej nowej linijki kodu. Przy takiej polityce nie utrzymałby się długo na rynku. Tak samo, jak żywe organizmy nie utrzymałyby się przy życiu w naszej rzeczywistości, gdyby zarządzanie kodem genetycznym odbywało się w tak głupi sposób. Na szczęście natura nie jest głupia i nawet naukowcy zaczęli to powoli zauważać. Nowsze teorie skłaniają się już bardziej do zasady skokowych zmian w naszym kodzie genetycznym. Problem w tym, że zmiany skokowe wykluczają przypadkowość. A czy takie celowe, skokowe zmiany w naszym kodzie genetycznym nie nasuwają analogii właś nie do świata komputerów, wyjaśniając przy tym wiele? Zawsze, gdy patrzę na rysunki form 16 1/2014 przejściowych niektórych gatunków, które w końcowej wersji żyją jeszcze na ziemi, od razu nasuwa mi się analogia do kolejnych wersji systemu Windows. Poczynając od wersji pros tych i radosnych, jak Windows 3.0, poprzez bardziej przełomowe i zarazem kłopotliwe, jak Windows 95, a poprzestając na bardziej stabilnych i dopieszczonych, jak Windows 7. Natura jednakże jest w swoim działaniu nieporównywalnie doskonalsza niż Microsoft. Nie zmienia to jednak faktu, że też musi dokonywać mniejszych lub większych zmian w swoich dziełach (produktach). Czasami są to nieduże zmiany, które da się przeprowadzić w obrębie tego samego gatunku (tej samej wersji programu), a czasami są to zmiany większe – wymagające utworzenia nowego gatunku (nowej wersji programu). Oczywiście, wraz ze zmianami kodu genetycznego danego gatunku (hardware) natura musi również przystosować podświadomość (software), która przecież tym wszystkim steruje i zapewnia użytkownikowi odpowiednią porcję rozrywki. Tak więc wypada się tylko cieszyć, że istnieje coś, co tak dobrze dba o to, żebyśmy zawsze byli właściwie zaktualizowani. Zapewnia nam to bowiem odpowiednie przystosowanie do świata. Co prawda życie ze świadomością, że jesteśmy tylko użytkownikami czegoś, co od początku do końca zostało zaprogramowane, podlega okresowo celowym aktualizacjom, a co gorsza, nie wiadomo przez kogo wprowadzanym, byłoby w normalnych warunkach dla nas bardzo uciążliwe. Na szczęście nasza podświadomość zakłada nam odpowiednie maski, abyśmy mogli takie mało istotne detale z łatwością ignorować. Na koniec poruszę jeszcze jedną kwestię, z której ignorowania uczyniliśmy wręcz sztukę. Chodzi o sprawy związane z powstaniem naszej rzeczywistości, naszego wszechświata i nas samych. Ludzkość od zarania dziejów musiała sobie jakoś poradzić z dylematami rodzącymi się wokół tych kwestii. Musiała komuś lub czemuś przypisać to wszystko, aby później móc w spokoju skupić się już tylko na bardziej przyjemnych aspektach życia. I tak powstał cały panteon bogów, zmieniający się wraz z rozwojem cywilizacji i lokalnych upodobań. I wcale nie mam zamiaru krytykować tutaj ani rozmachu, ani pomysłowości ludzi w zakresie wymyślania istot nadprzyrodzonych, aby na ich barki można było zrzucić ciężar pytań, które do dzisiaj pozostają bez odpowiedzi. Wszyscy przecież musimy sobie z tym jakoś poradzić. Każdy człowiek potrzebuje w tej kwestii włas nej – dobrze dopasowanej – maski ignorancji. Jednym wystarczy wiara w to, że istnieje Bóg, który to wszystko sam stworzył. Innym wys tarczy powierzchowna wiedza na temat teorii ewolucji, na podstawie której wysuwają mylny wniosek, że to wszystko – w całej rozciągłości – powstało zupełnie przypadkowo. Ci, którzy znają teorię ewolucji trochę lepiej, zadowalają się wiarą w to, że – oprócz przypadku – za powstanie wszystkich form życia na ziemi odpowiedzialne są również mechanizmy, które nie działają przypadkowo, chociaż przypadkowo powstały. To pewien paradoks, ale przy wyższym poziomie wiedzy maski stają się coraz bardziej wyrafinowane, jednak wyjaśnienia niekoniecznie stają się przez to od razu bardziej logiczne. Na koniec mamy ludzi, których nie interesują wyjaśnienia religijne czy te mniej lub bardziej naukowe, ale naga prawda. Tacy ludzie nie zadowolą się byle jaką maską. Nie przyjmą na wiarę ślepego założenia niektórych propagatorów teorii ewolucji, że nie może istnieć żadna rzeczywistość ponad naszą, tylko dlatego, że musiałaby być bardziej od tej naszej złożona. Tacy ludzie szukają optymalnie logicznych wyjaśnień opartych jedynie na wiedzy, którą posiadają, i pokorze względem wiedzy, której na naszym obecnym poziomie myślenia jeszcze nie mamy. Maski takich ludzi są bardzo niestabilne, przez co trudno jest im się skupić tylko na samej egzystencji. Ale to właśnie dzięki takim ludziom udaje się nam często przełamywać stereotypy myślenia, które – nawet jeśli są uważane za naukowe – z prawdą nie mają wiele wspólnego. Nie chce mi się tutaj przytaczać historii największych pomyłek w dziejach nauki. Wszyscy dobrze je znamy. Strach pomyśleć, jak wyglądałby dzisiaj świat, gdyby nie ludzie, którzy odważyli się myśleć inaczej. Wyłamać ze schematu. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się śmieszne, że naukowcy wierzyli kiedyś, iż ziemia jest płas ka. Może w przyszłości będziemy się śmiać z naukowców, którzy uważają dzisiaj, że nasza rzeczywistość jest tą ostateczną i poza nią nie ma już żadnej innej. Bo gdyby była, musiałaby być bardziej złożona od naszej. Też mi argument. Takie niesprawdzalne – na naszym poziomie wiedzy – założenia, już wyrządziły nauce wiele szkody. Sprawiły, że większość aspektów związanych z powstaniem naszego świata badana jest tylko przez pryzmat przypadkowości. Dopóki nie mamy pewności w tej kwestii, nauka powinna badać wszystkie te aspekty również przez pryzmat celowości. No bo niby dlaczego nie? Dlaczego na przykład nie mogłaby istnieć jakaś rzeczywistość ponad tą naszą? Przecież ludzie już teraz potrafią tworzyć własne rzeczywistości wirtualne, choćby te w grach komputerowych. Jest tylko kwestią czasu, kiedy sztuczna inteligencja osiągnie poziom umożliwiający tworzenie wirtualnych światów z postaciami potrafiącymi myśleć i uczyć się podobnie jak my. Zaprogramowanych na nasze podobieństwo. Mających do dyspozycji świat, który im stworzymy, fizyczność, którą im damy, wiedzę, którą im przekażemy. Ale jakichkolwiek informacji byśmy im dostarczyli, to czy będą w stanie sobie wyobrazić, że cały ich wszechświat znajduje się w kości pamięci RAM naszego komputera, tabletu czy smartphona? Czy kiedyś również dojdą do przekonania, że ich rzeczywistość jest tą ostateczną i nic ponad nią już nie ma? Że powstała przypadkowo? Zapewne tak. Zrobimy bowiem coś, co znacznie ułatwi im ignorowanie złożoności świata, który im stworzymy. Coś, co sprawi, że będą mogli w takiej wirtualnej rzeczywistości normalnie funkcjonować i cieszyć się życiem. Założymy im maski... Dobranoc! (Uwaga!!! W poprzedniej uwadze trochę skłamałem. Niektóre z naszych masek, po przeczytaniu tego artykułu, mogą jednak ulec pewnym – nieodwracalnym już – deformacjom. Żeby uniknąć tych przykrych dolegliwości, należy jak najszybciej zalać się w trupa – aby wszystko zapomnieć. Powodzenia ;-) 1/2014 17 Kajetan Wlazło Czy można zapomnieć wylądować? Czyli o podejmowaniu decyzji błędnych, złych i całkiem absurdalnych Rażą swoją banalnością stwierdzenia typu „błądzić jest rzeczą ludzką” lub „nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi”. Doskonale bowiem wiemy, że jesteśmy omylni, błędy popełniamy i będziemy popełniać zawsze. Zaczynamy jednak odczuwać pewien niepokój, gdy uświadomimy sobie, że podobnie jak my, omylni bywają piloci, lekarze, politycy, prezesi – ludzie, w rękach których leży często nasz los, nasze życie, nasze zdrowie. Tylko w samych Stanach Zjednoczonych w ciągu roku popełnia się ponad dwa tysiące tzw. błędów strony, czyli ktoś wycina nie tę nerkę, co potrzeba czy operuje nie tę nogę. Skąd się biorą błędy i czy faktycznie jesteśmy skazani na ich popełnianie? Czy leci z nami pilot? 20/100 – tyle wynosiło prawdopodobieństwo śmierci amerykańskich marines podczas desantu na Iwo Jima. Żołnierz japońskiego garnizonu, który bronił tej wyspy, miał jeszcze mniejsze szanse na przeżycie, ryzyko jego śmierci wynosiło – 97/100 (z setki żołnierzy zostawało przy życiu tylko trzech). 1/100 – to ryzyko śmierci podczas wyprawy himalajskiej. 1/250 – 1/1000 – tak ryzykujemy, gdy jesteśmy kładzeni na stół operacyjny. Jeden z 250 pacjentów (w najlepszym wypadku jeden z 1000) nie przeżywa operacji chirurgicznej. 1/10 000 – to ryzyko utraty życia, które podejmujemy, gdy wsiadamy do samochodu. 1/1 000 000 – 1/4 000 000 – ryzyko śmierci w katastrofie lotniczej, gdy korzystamy z usług dużej linii lotniczej. Samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. Trzymamy się kurczowo tej myśli, gdy do niego wsiadamy. Niby wiemy, że statystyka jest po naszej stronie i ryzyko zejścia z tego świata w wyniku katastrofy lotniczej jest raczej minimalne, to sam fakt spędzenia kilku godzin w pojeździe, z którego na wysokości 10 km nie da się łatwo wysiąść, nie nastraja optymistycz18 1/2014 nie. Dodatkowo nastrój zawsze psuje stewardesa, która odgrywając teatrzyk z zakładaniem masek tlenowych, brutalnie nam przypomina, że choć ryzyko podczas podróży lotniczej jest minimalne, to jednak nie jest zerowe, i raz na jakiś czas, jakiś samolot gdzieś na świecie spada w sposób mniej lub bardziej gwałtowny na ziemię, udowadniając przy okazji, że spadanie to też jest pewna forma lotu. Jeśli mamy w życiu szczęście i stać nas na podróże w klasie biznes, to lęk przed lataniem ukoi nam lampka szampana serwowana przed startem. Jeśli natomiast zmuszeni jesteś my do podróżowania w klasie turystycznej lub nie daj Boże tanimi liniami lotniczymi, i do tego nierozważnie wsiedliśmy do samolotu bez wcześniejszego wypicia drinka na lotnisku, to musimy ze strachem przed lataniem poradzić sobie sami. Spędzamy zatem lot, pilnie wsłuchując się w zmieniające się odgłosy maszyny, obserwując uważnie skrzydła, czy nie odpadają, oraz silniki, czy się nie palą, przyglądając się bacznie współpasażerom o nieeuropejskim wyglądzie, gotowi w każdej chwili rzucić się na nich, aby udaremnić próbę podpalenia lontu wystającego z buta lub zmieszania podejrzanych mikstur w termosie. Badamy wzrokiem przechodzące stewardesy, próbując odgadnąć, czy czasem nie wie- dzą o czymś, o czym nie chcą nam powiedzieć, i wzdrygamy się lękliwe, słysząc kolejny komunikat o konieczności zapięcia pasów, bo wlatujemy w strefę turbulencji. Ani jednak turbulencje, ani terroryści, ani odpadające skrzydła czy palące się silniki nie są dla nas tak groźnie, jak ci dwaj faceci (choć już często to kobiety) siedzący na przedzie samolotu. Prawda bowiem jest brutalnie bolesna: lwią część katastrof lotniczych powodują właśnie oni – piloci samolotów. W typowej sytuacji wymagamy od nich niewiele – mają tylko wystartować i wylądować, a podczas samego lotu mogą w zasadzie iść spać (co wielu chętnie czyni), bo i tak samolot pilotuje automat. Zdarza się jednak, że coś lub ktoś wyrywa pilotów z błogostanu i, czy chcą, czy nie, zmusza do przejęcia sterów. Oczekujemy wtedy od nich, że są lotowanie maszynie – może wtedy część z pasażerów miałaby jakieś szanse na przeżycie… Większość katastrof lotniczych na świecie jest powodowana przez banalne błędy i pomyłki pilotów: niepoprawny odczyt jakiegoś wskaźnika, niezrozumienie polecenia obsługi naziemnej, podejście do lądowania pod złym kątem, przechylenie dźwigni w lewo zamiast w prawo itp. Często jest to łańcuch drobnych błędów i zdarzeń, które dopiero kumulując się, doprowadzają do tragicznego końca. Bardzo istotnym czynnikiem katastrofy bywa czas, a w zasadzie jego brak. Piloci mają przeważnie ułamki sekund na właściwą reakcję i każda chwila wahania w podejmowaniu decyzji sprawia, że katastrofa staje się nieuchronna. Zdarzają się jednak wypadki, podczas których załoga ma wystarczająco dużo czasu na ocenę Pieter Bruegel, Pejzaż z upadkiem Ikara, 1557 świetnie wyszkoleni oraz przygotowani na taką okoliczność. Wierzymy, że będą działać szybko i pewnie, że podejmą racjonalne decyzje, że zażegnają każde niebezpieczeństwo i szczęśliwie sprowadzą samolot na ziemię. Niestety okazuje się, że dla wielu pasażerów lepiej byłoby, gdyby piloci się jednak nie obudzili i pozostawili pi- zagrożenia i wybór właściwego sposobu postępowania, a mimo to podejmuje decyzję całkowicie błędną i uparcie w niej tkwi do samego końca na przekór wszystkim okolicznościom, które wskazują, że jednak się myli. Jednym z najbardziej zadziwiających przykładów takiego nieracjonalnego zachowania 1/2014 19 załogi była katastrofa Boeinga 737-400 w dniu 8 stycznia 1989 roku. Samolot linii British Midland niedługo po starcie z lotniska Heathrow roztrzaskał się o nasyp autostrady. Bezpośrednią przyczyną katastrofy była awaria jednego z silników. W trakcie wchodzenia na wysokość przelotową z lewego silnika maszyny nagle zaczyna wydobywać się dym i płomienie, a w kabinie samolotu dają się odczuć silne wibracje. Do kokpitu przedostaje się dym i piloci podejmują decyzję o wyłączeniu uszkodzonego silnika, po czym... wyłączają silnik dobry. To zdanie przejdzie do historii: na pytanie kapitana, który silnik źle funkcjonuje, drugi pilot odpowiada It’s the left one... No, the right one. Pasażerowie są zdumieni, wyraźnie widzą wydobywające się płomienie z lewego, a nie z prawego silnika. Ich niepokój nie wzrusza załogi, bo przecież piloci wiedzą lepiej. Tym bardziej, że po wyłączeniu prawego silnika wydaje im się, że wibracje ustały i dymu w kokpicie też jakby mniej. Niestety jest to tylko czysty zbieg okoliczności – do uszkodzonego silnika zaczyna docierać mniejsza ilość paliwa i spadają jego obroty, a co za tym, idzie słabną też wibracje. Tuż przed lotniskiem, na którym mieli awaryjnie lądować, silnik już całkowicie się rozsypuje, a samolot zamienia w szybowiec. Piloci dopiero wtedy zdają sobie sprawę, że popełnili fatalny błąd i próbują ponownie uruchomić pomyłkowo wyłączony silnik. Niestety jest już zdecydowanie za późno, samolot się rozbija, pociągając za sobą śmierć 47 osób. Innym równie zdumiewającym przypadkiem była katastrofa lotu United Airlines 173. Studiując opis tego zdarzenia, ma się wrażenie, że piloci zapomnieli... wylądować. Znamy wiele przykładów katastrof lotniczych, których powodem była zbytnia chęć lądowania, ale żeby zapomnieć wylądować! Trudno uwierzyć. A jednak... Historia ta zdarzyła się w roku 1978, było to w czasach, gdy w samolocie można było zjeść lunch, posługując się normalnymi sztućcami, kiedy nikt nie żądał 5 dolarów za drinka na pokładzie, a po posiłku (co w dzisiejszych czasach jest niewyobrażalne) można było zapalić papierosa, nie ruszając się z fotela. Samolot rejsowy lecący na trasie Nowy York – Portland zbliżał 20 1/2014 się już do lotniska docelowego. Pasażerowie – zrelaksowani po spokojnej podróży, dobrym posiłku i zapewne kilku drinkach – oczekiwali na lądowanie, gdy nagle wszystkich zaniepokoił dziwny wstrząs mający prawdopodobnie związek z wysuwaniem podwozia. Kapitan ze zdziwieniem stwierdza, że kontrolka podwozia zamiast świecić się na zielono (potwierdzenie, że podwozie jest prawidłowo wysunięte) lub na czerwono (gdy nie jest), tylko mruga. Przerywa zatem podchodzenie do lądowania, wznosi samolot na wysokość 5000 m i zaczyna krążyć nad Portland, usiłując ustalić, czy podwozie jest prawidłowo wysunięte, czy też nie. Przez prawie godzinę szuka rozwiązania problemu, dyskutując z obsługą naziemną oraz angażując całą załogę do zbadania stanu podwozia. Zachowuje przy tym zimną krew, spokojnie i profesjonalnie, jak przystało na bardzo doświadczonego pilota, wydaje polecenia oraz prowadzi konsultacje z kontrolą lotów. W całym tym zdarzeniu zapomina tylko o jednym – że istnieje grawitacja, i czy podwozie jest wysunięte, czy nie, to jednak wylądować trzeba. Przypominają mu o tym – zbyt późno – silniki jeden po drugim gasnące z braku paliwa. Samolot rozbija się na gęsto zaludnionych przedmieściach Portland. Tylko cud sprawił, że spośród 189 osób będących na pokładzie zginęło zaledwie 10. Szczęście w nieszczęściu polegało również na tym, że samolot po zderzeniu z ziemią nie zapalił się, bo nie było już w nim paliwa… Podczas badania przyczyn katastrofy stwierdzono, że podwozie było prawidłowo wypuszczone. Choć w obydwu przytoczonych przykładach katastrof wina leżała ewidentnie po stronie pilotów, to na ich usprawiedliwienie można wskazać, że w czasie lotu zaistniał realny problem techniczny, z którym musieli sobie poradzić. Nie da się tego niestety powiedzieć o innym nieprawdopodobnym zachowaniu pilota, które kosztowało życie wszystkich osób będących na pokładzie samolotu Airbus linii Aerofłot lecącego z Moskwy do Hongkongu. W tym przypadku nie było żadnego problemu technicznego, rosyjski pilot posadził po prostu za sterami samolotu swojego syna, 15-letniego Eldera, aby mógł przez chwilę poczuć się jak ojciec, król przestworzy. Elder, bawiąc się w kapitana statku powietrznego, przechylił stery zbyt mocno w jedną stronę, co spowodowało wyłączenie autopilota oraz nagłe przeciążenie samolotu zakończone lotem nurkowym w stronę ziemi. Zabawa nastolatka w pilota zakończyła życie 75 osób. Co może kapitan? Samoloty rejsowe pilotowane są przeważnie przez dwie osoby – kapitana (dowódcę samolotu) oraz przez drugiego pilota. W niektórych samolotach w skład załogi wchodzi jeszcze mechanik pokładowy. Do lamusa natomiast wraz z postępem technologicznym odeszły takie funkcje jak nawigator czy radiooperator. W trakcie lotu kapitan i drugi pilot wymieniają się zadaniami. Mniej więcej przez połowę lotu samolot prowadzony jest przez kapitana, a zastępca zajmuje się w tym czasie łącznością radiową i innymi zadaniami lub po prostu idzie spać. W drugiej połowie lotu role się odwracają. Badania wypadków lotniczych przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych pokazały, że dużo częściej dochodzi do katastrofy, gdy za sterami zasiada kapitan, niż gdy jest to jego zastępca. W latach 1978-1990 odnotowano w USA 37 wypadków lotniczych będących wynikiem błędu ludzkiego, z tego aż 30 zdarzyło się, gdy samolot był prowadzony przez kapitana. Wyjaśnieniem tego fenomenu wcale nie jest fakt, że kapitanowie są mniej sprawni jako piloci, bo przeważnie jest odwrotnie – są to osoby często bardziej doświadczone, o wysokich kompetencjach, poddane wcześniej wielu testom i egzaminom. Rozwiązania tej zagadki należy raczej szukać w obszarze psychologii czy nawet socjologii. Okazuje się, że gdy popełnia błąd kapitan siedzący za sterami, drugiemu pilotowi bywa często niezręcznie zwrócić mu uwagę i skorygować jego działanie – kapitan bowiem jest jego dowódcą i przełożonym. Z kolei w sytuacji odwrotnej, kapitan nie ma żadnych oporów, aby upomnieć drugiego pilota. Bardzo wyraźnie wpływ zależności hierarchicznych w kabinie pilotów na bezpieczeństwo lotów widać było na przykładzie koreańskiej linii lotniczej Korean Air. W linii tej latało sporo pilotów wywodzących się bezpośrednio z wojska, przyzwyczajonych do wojskowego drylu. Na to nakładały się uwarunkowania kulturowe patriarchalnego, azjatyckiego społeczeństwa, w którym niedopuszczalne jest kwestionowanie zdania i opinii przełożonego. Podczas lotów piloci byli traktowani jak rekruci, strofowani i często obrażani przez kapitana. W przerwach pomiędzy lotami mieli dbać o jego komfort, robić zakupy, przygotowywać posiłki, obdarowywać prezentami i pić z nim alkohol, jeśli kapitan wyrażał taką wolę. Tylko w latach 1990-2000 doszło do 12 tragicznych wypadków samolotów tej linii, które pociągnęły za sobą 750 ofiar śmiertelnych. W samym roku 1998 w ciągu 2 miesięcy odnotowano 7 poważnych incydentów podczas lądowania. Najbardziej kuriozalnym z tej serii przypadkiem była katastrofa koreańskiego samolotu transportowego, który, pikując, roztrzaskał się niedługo po starcie z londyńskiego lotnis ka Stansted. Bezpośrednią przyczyną katastrofy był problem ze sztucznym horyzontem, który sprawił, że kapitan podczas startu wykonał skręt pod złym kątem, po czym nie przywrócił maszynie właściwego położenia. Drugi pilot, widząc, że samolot znajduje się w ekstremalnie groźnym położeniu, nie zgłosił tego kapitanowi, próbując za to dyskretnie, tak aby przełożony tego nie zauważył, korygować tor lotu samolotu. Zapisy rozmów pomiędzy pilotami z kabiny samolotu odsłoniły przyczynę – kapitan podczas startu co chwilę bez powodu beształ drugiego pilota niczym uczniaka. Nic więc dziwnego, że drugi pilot w końcu przestał się odzywać i wyraźnie obrażony na przełożonego zachował milczenie do samego tragicznego finału. Kobiety kochają kapitanów. Kochają ich za piękne mundury, szpakowate włosy, pewność ręki i doświadczenie. Kochają ich za to, że są najważniejsi na pokładzie, że są następni po Bogu. Kapitanowie o tym wiedzą i powodzenie u kobiet traktują jako jeden z oczywistych benefitów ich zawodu. Wiedział o tym również Francesco Schettino, kapitan Costa 1/2014 21 oncordia, który 13 stycznia 2012 r. emabloC wał blond Rosjankę o zielonych oczach podczas kolacji tête-à-tête. Niestety tym razem kolacja z piękną blondynką pozostała nieskonsumowana, bo niespodziewanie statek, wykonując ryzykowny manewr w celu pozdrowienia mieszkańców małej wysepki, nadział się na przybrzeżne skały i przystojny kapitan zamiast rzucić się w objęcia blondynki, rzucił się do szalupy i uciekł z tonącego okrętu. Kapitan bowiem nie zwrócił uwagi, że 13 stycznia 2012 roku, to był piątek... i choć się jest pierwszym po Bogu, to jednak nie jest się wszechmogącym, i że w ten piątek, trzynastego, lepiej było nie opuszczać własnej kabiny. Czucie się wszechmogącym to typowa cecha większości kapitanów. Kapitanem nie jest oczywiście tylko ten, kto nosi mundur kapitana i stoi za sterem statku czy pilotuje samolot. Kapitanem będzie także prezes firmy w garniturze od Hugo Bossa, ordynator szpitala w lekarskim fartuchu czy szef projektu informatycznego w dżinsach i koszulce polo. Kapitanem jest każda z osób, które kierują lub którym wydaje się, że kierują statkiem, samolotem, firmą, szpitalem, projektem itp. Wszyscy oni są niezastąpieni, nieomylni i wszechmogący. Trudno jest dzisiaj zliczyć, ile ludzkich istnień kosztowała nieomylność kapitanów, tak jak trudno jest zliczyć, ile firm zbankrutowało tylko dlatego, że nikt nie miał odwagi powiedzieć prezesom, że się mylą. Co dwie głowy to nie jedna? Dnia 28 stycznia 1986 roku, 73 sekundy po starcie rozpada się prom kosmiczny Challenger. Rozpada się w wyniku uszkodzenia uszczelki w prawym silniku rakiety dodatkowej. Ginie cała 7-osobowa załoga. Ta katastrofa stała się pierwszym gwoździem do trumny amerykańskiego programu promów kosmicznych. Ostatecznie program pogrzebie katastrofa wahadłowca Columbia w 2003 r. Uszkodzenie uszczelki opisywanej także w literaturze jako O-ring można byłoby traktować w kategorii tych nieszczęśliwych zdarzeń losowych, na które nikt specjalnie wpływu nie miał. Po prostu pech – zawiódł je22 1/2014 den z tysięcy elementów bardzo złożonej konstrukcji, jaką jest prom kosmiczny. Nie miał prawa zawieść, a jednak zawiódł. Trudno... postęp cywilizacyjny wymaga ofiar – można byłoby cynicznie stwierdzić. Można byłoby tak stwierdzić, gdyby nie fakt, że o tym, że konstrukcja silników pomocniczych została źle zaprojektowana i że owe uszczelki mogą stać się potencjalnym powodem katastrofy, wiedziano już od roku 1977! Jeszcze dzień przed startem odbyła się telekonferencja inżynierów z firmy Morton Thiokol odpowiedzialnej za silniki z menadżerami z NASA. Obawiano się bowiem, że w wyniku ochłodzenia, które było prognozowane na Florydzie na dzień startu, i spadku temperatury do – 0,5º C uszczelki stracą elastyczność i dojdzie do rozszczelnienia zbiorników z paliwem. Chociaż w trakcie telefonicznej rozmowy większość osób była przeciwna startowi promu w tych warunkach atmosferycznych, to na koniec narady nikt oficjalnie nie zaprotestował i prom nazajutrz wystartował. Jak to się dzieje, że grupa osób inteligentnych, osób będących wybitnymi ekspertami w swojej dziedzinie, zdających sobie sprawę ze wszystkich uwarunkowań technicznych, mających zapewne dobre intencje, jest w stanie podjąć tak absurdalną i tragiczną w skutkach decyzję, choć każda z tych osób, działając samodzielnie, zadecydowałaby inaczej? Dzisiaj coraz częściej decydujemy grupowo, bo świat zrobił się bardziej złożony i podjęcie nawet prostej decyzji często wymaga analizy i przetworzenia dużej ilości informacji z wielu źródeł i obszarów. Działanie w zespole niewątpliwie daje korzyści, pozwalając na włączenie do procesu decyzyjnego osób mających adekwatną do problemu wiedzę, umiejętności czy doświadczenie. Niesie jednak z sobą wiele pułapek, i nie chodzi tutaj tylko o tę najbardziej banalną z nich, w jaką wpadają decydenci – czyli ciągły kołowrót dziesiątków spotkań i narad. (Szacuje się, że menedżer średniego szczebla spędza przeciętnie 80% swojego czasu pracy na różnego typu spotkaniach. Jeśli do tego doliczymy czas niezbędny na przejrzenie napływających lawinowo maili oraz na oddzwanianie na nieodebrane podczas spotkań połączenia sprawiać iluzoryczne wrażenie, że w grupie zapanowała jednomyślność. Stanowisko raz zajęte przez grupę jest potem trudno zmienić, bo pojawiają się samozwańczy „strażnicy”, którzy w trosce o spójność zespołu, bronią podjętej decyzji. Występowanie syndromu groupthink można było bez wątpienia zaobserwować podczas narady przed startem Challengera – na początku niedoszacowanie ryzyka przez menedżerów NASA, którzy oceniali prawdopodobieństwo katastrofy promu kosmicznego na 1 do 100 000, czyli zakładając, że promy będą startowały codziennie, do katastrofy dojdzie raz w ciągu 300 lat! W rzeczywistości to ryzyko w ynosiło Foto: NASA telefoniczne, to czas na samodzielną refleksję nad podejmowaną decyzją jest bliski zeru.) Dużo większym zagrożeniem, bo często skutkującym podjęciem przez grupę decyzji całkowicie błędnej lub szkodliwej, jest zjawisko określane przez socjologów jako syndrom groupthink. Paradoksalnie padają jego ofiarą najsilniejsze zespoły złożone z osób wysoko postawionych w hierarchii oraz ekspertów o najwyższych kompetencjach. Członkowie takiej grupy mają tendencje do niedoszacowywania ryzyka i przeszacowywania korzyści wynikających z ich decyzji. Decyzje podejmowane w grupie są także znacznie radykalniejsze, niż podejmowane indywidualne. Efekt ten jest bardzo łatwo Prom kosmiczny Challenger w drodze na miejsce startu. Odbył tylko 10 lotów wytłumaczyć – gdy w grupie panuje przewaga zwolenników jednej opcji, to siłą rzeczy w dyskusji częściej słychać ich argumenty niż oponentów, co dodatkowo utwierdza w słuszności zajmowanego stanowiska. Oponenci, którzy są w mniejszości, przytłoczeni argumentami strony przeciwnej, często wtedy milkną, co może aż 1/100. Nie doszacowali ryzyka także eksperci z firmy Morton Thiokol, mając zapewne przed oczami obrazki wiecznie słonecznej Florydy z filmu Miami Vice i oceniając zdalnie stan uszczelek zbiorników promu, optymistycznie wierzyli, że na Florydzie nigdy nie zapanuje zima. Okazało się jednak, że w nocy 1/2014 23 przed startem temperatura mierzona przy silnikach promu kamerą termowizyjną spadła do –13,0º C. Na koniec, po dyskusji, ewidentnie wystąpił efekt iluzorycznej jednomyślności – pomimo początkowych istotnych obiekcji, żaden z oponentów jawnie nie sprzeciwił się startowi. Z zagrożeń, jakie niesie podejmowanie decyzji w grupie, zdawali sobie sprawę już starożytni. W Sanhedrynie, trybunale żydowskim składającym się z 23 sędziów, istniała zasada, że po wydaniu wyroku śmierci, sędziowie mieli jeszcze całą noc na ponownie przemyślenie decyzji i znalezienie argumentów na korzyść skazanego. Jeśli następnego dnia 23 sędziów było jednomyślnych w swojej decyzji i nadal uważało, że wyrok jest właściwy, to skazany był automatycznie... uwalniany. Uważano bowiem, że jednomyślność, wskazuje na to, że nie odbyła się prawdziwa debata dotycząca sądzonego przestępstwa i wyrok stawał się nieważny. Inny sposób na uniknięcie pułapki zbiorowego myślenia mieli Persowie i Germanie. Choć to ludy znacznie od siebie geograficznie oddalone, to stosowały tę samą metodę. Jeśli Persowie czy Germanie mieli do podjęcia ważną decyzję, to na początku debatowali nad nią na trzeźwo, a następnie upijali się i powracali do debaty jeszcze raz. Gdyby menedżerowie z NASA i inżynierowie z Morton Thiokol zastosowali pomysł starożytnych Persów i po naradzie dotyczącej startu promu poszli się wszyscy upić, aby rano wrócić do dyskusji, do tragedii Challengera zapewne by nie doszło. Prezes racjonalny inaczej? Błędne decyzje podejmowane przez pilotów, kapitanów czy dowódców, choć często pociągają za sobą katastrofalne skutki, to jednak większość z nas mało obchodzą. Latamy samolotami stosunkowo rzadko – raz, dwa razy do roku, a promami kosmicznymi wcale. Większość podróży lotniczych zaczyna się i kończy szczęśliwie, więc w zasadzie nie mamy czego się obawiać. Istnieje jednak na świecie inna grupa osób, których decyzje mają dużo istotniejszy, bo codzienny wpływ na nasze życie. 24 1/2014 Tą grupą są oczywiście wszelkiej maści menadżerowie, którzy licznie zaludniają firmy małe i duże, instytucje prywatne i publiczne, korporacje o zasięgu lokalnym oraz te o zasięgu światowym. Ludzi takich często nazywamy de cydentami, bo większość czasu spędzają właś nie na podejmowaniu decyzji. A mają oni ich do podjęcia bez liku – począwszy od najbardziej banalnych, jak zamówienie kawy do firmowego ekspresu czy zatrudnienie sekretarki, po takie, które będą ważyły o być albo nie być firmy czy instytucji. Uznajemy powszechnie, że organizacja bądź firma jest dobrze zarządzana, gdy decyzje w niej podejmowane są decyzjami dobry mi. Co to znaczy, że podjęta decyzja jest dobra? Za decyzję dobrą będziemy uważali decyzję racjonalną, czyli taką, która pozwoli nam osiągnąć założone cele. Podjęcie decyzji racjonalnej bywa niestety procesem kosztownym energetycznie i czasowo – wymaga od decydenta właściwej diagnozy i sformułowania problemu, pozyskania i przetworzenia dużej ilość informacji, analizy możliwych wariantów rozwiązania, wyboru takiego, który zapewni maksymalizację oczekiwanych efektów, oraz oszacowania jego skutków. Jeśli do tego dorzucimy dużą zmienność i nieprzewidywalność otoczenia biznesowego, presję czasu oraz stres, to należy się zastanowić, czy dzisiejszy menedżer ma w ogóle szansę być w pełni racjonalny w swoich decyzjach. Teoretycy zarządzania odpowiadają na to, że szansę ma, ale niewielką... Proces podejmowania decyzji musi zostać zasilony danymi. Tych danych jest przeważnie zbyt dużo. Zarządzający zasypywany jest codziennie dziesiątkami maili, telefonami, analizami, notatkami ze spotkań, ustaleniami i wytycznymi. Aby nie utonąć w zalewie informacji, menedżer wyczula „zmysły” na te wiadomości, które są ważne do podjęcia decyzji, a pomija inne, dla niego nieistotne. Do takiej strategii przetrwania natura przygotowywała ludzki mózg od tysiącleci. Wartownik pilnujący obozowiska na skraju lasu nie mógł reagować na każdy dochodzący z otoczenia sygnał i wszczynać alarmu, bo zapewne po drugim lub trzecim niepotrzebnym rzuceniu się grupy do ucieczki zostałby przez współplemieńców zjedzony lub w najlepszym wypadku wygnany do lasu. Wyostrzał więc swoje zmysły na sygnały zwiastujące zbliżające się faktyczne niebezpieczeństwo, starając się ignorować wszystkie pozostałe. Choć współczesnemu homo economicus zjedzenie przez współplemieńców raczej nie grozi, to już wygnanie do lasu jest całkiem realne. Czuwa więc on nieustannie, starając się na sicie swojej percepcji odsiać rzeczy istotne i ważnie od rzeczy mniej istotnych i mniej ważnych, wpadając niestety przy okazji w inne pułapki, które tym razem zastawia na niego jego własny mózg. W procesie selekcji informacji bowiem ludzki umysł ma tendencje do ignorowania, pomijania, minimalizowania wszystkich tych elementów, które wydają się niespójne oraz zbyt różne w stosunku do tego, co do tej pory wiemy lub co do tej pory sądziliśmy. Menedżer łatwiej więc przyjmie do wiadomości i uwzględni wyniki raportu, który jest zbieżny z jego poglądami, niż tego, który od tych poglądów odbiega. To zjawisko często wykorzystują podwładni, którzy przygotowują na przykład badanie dotyczące wprowadzenia na rynek nowego produktu czy usługi. Wiedzą, że jeśli wyniki będą zgodne z oczekiwaniami zarządu, to zostaną przyjęte bez dyskusji i ich praca będzie uznana za dobrze wykonaną. Inną cechą ludzkiego umysłu jest przyjmowanie informacji bezpośredniej za bardziej wiarygodną i ważniejszą. Decydent bardziej ufa temu, co sam zobaczy, niż temu, co ktoś mu opisze w najgrubszym nawet raporcie. Stąd w ynika obecna moda na PowerPointa, który zdominował większość zebrań i narad. Prezentacja zrobiona w nim daje zarządzającemu złudne wrażenie „namacalności” i konkretności informacji. Widząc wykres lub winietki projektowanego systemu, ma wrażenie, że ogląda rzeczywistość, a nie tylko projekcję czyichś wyobrażeń czy przypuszczeń. Kolejną pułapką związaną z selekcją informacji, w którą wpadają menedżerowie, jest przeszacowanie istotności zdarzeń na podstawie niereprezentatywnej próby danych. Menedżer, któremu trzy razy pod rząd uda się zrobić biznes z Niemcami bądź Chińczykami, będzie uważał, że z Niemcami bądź Chińczykami zawsze biznes wychodzi. Podobnie musieli myśleć menedżerowie z NASA – kilkanaście udanych lotów wahadłowców utwierdziło ich w przekonaniu, że technologia promów kosmicznych jest niezawodna. Rzeczywistość okazała się dramatycznie inna. Oprócz problemów związanych z percepcją i selekcją informacji na podjęcie właściwej decyzji ma wpływ inne zjawisko, które polega na standaryzacji i uproszczeniu procesu decyzyjnego. W życiu codziennym każdy z nas temu podlega. Idąc rano po bułki, nie robimy za każdym razem dogłębnej analizy oferty produktów okolicznych piekarni czy sklepów. Najczęściej postępujemy najprościej jak to tylko możliwe – idziemy tam, gdzie byliśmy wczoraj. Podobnie postępuje menedżer stawiany przed koniecznością podjęcia ważnej i złożonej decyzji. Dzieli ją w sposób mniej lub bardziej świadomy na fragmenty, szukając ich podobieństwa do spraw, o których już decydował. Stara się ostateczną decyzję złożyć z klocków, „półfabrykatów” wypracowanych przy okazji innych tematów. Takie postępowanie bywa dużą oszczędnością czasu i energii, bywa jednak także przyczyną zejścia na manowce, bo często się okazuje, że klocki przestały już do siebie pasować w wyniku nieuchronnych zmian otoczenia biznesowego, z czego zabiegany decydent nie do końca zdaje sobie sprawę. Ocena po fakcie, czy podjęta decyzja była racjonalna, czy nie, wymaga informacji zwrotnej feed-backu. Często jednak pomiędzy momentem decyzji a jej rezultatem upływa dużo czasu, w wielu przypadkach nawet miesiące lub lata. Dodatkowo na oczekiwany efekt mogą nakładać się także dziesiątki czynników lub działań niezależnych od woli decydenta. Zdarza się, że przyjęte w wyniku decyzji ustalenia ewoluują w trakcie realizacji. Na końcu okazuje się, że osiągnięty wynik ma niewielki związek lub nie ma go wcale z decyzją, która zapadła wcześniej. Gdy później zapytamy prezesa (jeśli oczywiście mamy na to odwagę), czy jego decyzja była dobra, znajdzie on tysiące argumentów na jej uzasadnienie. 1/2014 25 Racjonalność, którą wykazują wtedy prezesi, przypomina racjonalność szczura z jednego ze znanych doświadczeń. Szczur zamknięty w klatce zazwyczaj otrzymywał jedzenie do miseczki, która znajdowała się poza klatką. Karma wpadała do niej zaraz po otwarciu drzwiczek klatki. Szczur oczywiście rzucał się na jedzenie natychmiast. Po pewnym czasie zmodyfikowano doświadczenie i szczur otrzymywał jedzenie tylko pod warunkiem, że po otwarciu klatki chwilę poczekał, zanim popędził do miski. Na początku szczur był niemile zaskoczony, gdy po dobiegnięciu do miseczki zastawał ją pustą. Z czasem jednak odkrył zależność, która według niego decydowała, czy do miseczki wpadała karma, czy nie – zaczął do miski przemieszczać się zygzakiem. Stworzył więc szczur własną szczurzą racjonalność postępowania w zastanej sytuacji i choć nie miała ona wiele wspólnego z rzeczywistymi przyczynami obserwowanego przez niego zjawiska, to była skuteczna – przemieszczanie się zygzakiem gwarantowało wytracenie czasu decydujące o tym, że otrzymywał jedzenie. Podobnie własną racjonalność tworzą prezesi, którym tylko wydaje się, że rozumieją i panują nad zjawiskami ich otaczającymi i nad podejmowanymi decyzjami, jednak tak naprawdę rzeczywistość jest zupełnie inna, a oni przemieszczają się zygzakiem. Jak uniknąć błędów? Gdyby jakimś cudem kapitan Arkadiusz Protasiuk przeżył katastrofę smoleńską, to zapewne siedziałby teraz w więzieniu lub w najlepszym wypadku przez wiele lat byłby ciągany po sądach. Podobnie jak to było z pilotem rządowego śmigłowca MI-8, który rozbił się z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie ponad 10 lat temu pod Piasecznem. Prawie 6 lat trwało zanim pilot, o którym sam Miller mówił, że tylko dzięki niemu jeszcze żyje, został po wielu procesach uniewinniony od zarzutu spowodowania katastrofy. Opinia, że należy karać za błędy jest powszechna. Oczekujemy kary dla lekarza, który spartolił operację, urzędnika wydającego złą decyzję, pilota niepotrafiącego we mgle wylą26 1/2014 dować czy dla prezesa, który źle ocenił popyt na produkt i swoją decyzją rozłożył firmę. Pojawia się jednak pytanie, czy zawsze karanie jest najlepszą metodą na uniknięcie podobnych błędów w przyszłości. Czy należy zatem karać pilota za to, że był niedostatecznie wyszkolony, że kazano mu lądować na kartoflisku, a nie lotnisku, że lot był opóźniony, bo czekano na najważniejszego pasażera, że nie przewidziano właściwych procedur awaryjnych? Czy należy karać chirurga, że wyciął pacjentowi nie tę nerkę co trzeba, jeśli w dokumentacji lekarskiej był bałagan, a zespół wykonywał już tego dnia szóstą operację z kolei? Czy należy karać pojedynczego człowieka za błędy systemowe, na które on nie miał wpływu lub miał wpływ znikomy? Do wniosku, że uczenie się na błędach jest ważniejsze niż karanie za nie, najwcześniej doszło, o dziwo, wojsko. Tutaj bowiem najdrobniejsze błędy miewają najczęściej tragiczne konsekwencje. Od wielu lat w lotnictwie wojskowym amerykańskim i zachodnioeuropejskim obowiązuje zasada niekarania za błędy. W organizacjach tych wprowadzono specjalne mechanizmy zapewniające możliwość anonimowego zgłoszenia błędu lub faktu złamania procedury. Każdy z błędów jest dokładnie analizowany i wnioski z tego płynące są później wdrażane w życie. Jeśli okazuje się, że jakaś procedura jest nieprzestrzegana przez załogi samolotów i nie przynosi to złych skutków, to procedura jest zmieniana lub anulowana. Uważa się, że procedura nierespektowana jest bardziej szkodliwa niż jej brak. Innym sposobem stosowanym w wojsku pozwalającym na zmniejszenie liczby błędów jest tzw. wzmocnienie wizualne informacji. Na lotniskowcach na przykład każda z ekip przygotowujących samolot do akcji ubrana jest w inny kolor kamizelki – żółty noszą ekipy zajmujące się ustawieniem samolotu do startu, niebieski mają mechanicy, a osoby odpowiedzialne za uzbrojenie kolor czerwony. Dzięki temu można jednym rzutem oka sprawdzić, w jakim miejscu na płycie lotniskowca znajduje się dana ekipa, co ma często niebagatelne znaczenie dla jej bezpieczeństwa. Kolejnym sposobem, z pozoru dro- biazgiem, poprawiającym bezpieczeństwo jest umieszczanie czerwonych chorągiewek na samolocie w miejscach otwieranych na czas serwisowania lub tankowania. Chorągiewka, która pozost anie na samolocie po zakończeniu serwisu od razu alarmuje obsługę naziemną, że nie wszystkie elementy samolotu zostały prawidłowo zamknięte. Oprócz tego na lotniskowcach stosuje się także metody wizualizacji, które na dzisiejsze czasy wydają się archaiczne, makiety. W punkcie dowodzenia oficerowie przemieszczają małe samolociki na makiecie lotniskowca niczym dzieci bawiące się w wojnę. Okazuje się, że mimo istnienia wyrafinowanych programów komputerowych do wizualizacji przestrzennej, nic nie dorówna prostej makiecie i ustawionym na niej samolocikom, które można łatwo przesuwać. Oprócz czytelności sygnału ważne jest też właściwe zrozumienie informacji do nas docierającej. To kwestia kluczowa nie tylko w wojsku. Aby jednak informacja mogła być prawidłowo odebrana, musi być prawidłowo przygotowana przez nadawcę. Z tym niestety mamy coraz większy problem, bo wraz z postępem technologicznym zanika u nas, nie wiadomo zresztą dlaczego, umiejętność klarownej komunikacji, zarówno w mowie, jak i w piśmie. A sprawa nie jest specjalnie trudna, bo wystarczy przestrzegać kilku podstawowych zasad, żeby uniknąć błędów z tym związanych. Po pierwsze, zawsze powinniśmy mieć na uwadze to, do kogo kierujemy informację. Sposób prezentacji informacji powinien być adekwatny do możliwości percepcji odbiorcy. Innego słownictwa będziemy używali, zwracając się do specjalisty z danej dziedziny, a innego, gdy zwracamy się do laika. Inaczej będziemy mówili do dorosłego, a inaczej do dziecka. Po drugie, nie komplikujmy przekazu. Im prostszy będzie przekaz, tym łatwiej zostanie zrozumiany przez odbiorcę. Po trzecie, nie używajmy w tekście skrótów i określeń specjalistycznych, jeśli ich odbiorcy wcześniej nie objaśniliśmy. Po czwarte, rzeczy nowe wyjaśniajmy, nawiązując do tego, co odbiorca już zna. Szu- kajmy analogii. Pokazujmy podobieństwa lub przeciwieństwa. Porównujmy do zjawisk, wydarzeń, problemów, zagadnień, z którymi odbiorca już się zetknął. Po piąte, akcentujmy, wytłuszczajmy lub podkreślajmy najistotniejsze elementy przekazu, zachowując jednak przy tym umiar, bo co za dużo, to niezdrowo. Po szóste, zachowajmy właściwą strukturę przekazu. Niech odbiorca nigdy nie ma wątpliwości, gdzie informacja się zaczyna, a gdzie kończy. Po siódme, powtarzajmy, bo jak już mawiał starożytny filozof Empedokles – co warto powiedzieć raz, warto też powiedzieć dwa razy. Dbanie o czytelność przekazu oraz jego jednoznaczność – obok zasady uczenia się na błędach (najlepiej cudzych) – jest jednym z najprostszych sposobów na uniknięcie błędów. Metod postępowania jest oczywiś cie dużo więcej. Organizacje, instytucje czy przedsiębiorstwa wypracowują procedury, normy, regulaminy, okólniki, check-listy, które mają pomóc wyeliminować błędy. Wszystko to jednak kosztuje, bo wymaga ludzi, czasu i zasobów. I wtedy pojawia się u decydentów dylemat, czy wydać na to pieniądze dzisiaj (wydatek pewny), czy lepiej wydać pieniądze później na usuwanie skutków błędu (wydatek hipotetyczny). Podejmowana przez nich decyzja nie jest wówczas tak oczywista, jak można by oczekiwać… Nie uda się zapewne nigdy wyeliminować błędów i złych decyzji. Na razie mamy jednak to szczęście, że błędy te są nasze, ludzkie, bo w naszej, ludzkiej naturze one leżą. Pokolenia kolejne będą już nawet tego pozbawione, bo decyzje za nich będą już podejmowały maszyny, komputery, algorytmy. I pewnie tak jak my dzisiaj, tak w przyszłości maszyny, komputery i algorytmy będą błądziły i podejmowały w naszym imieniu złe decyzje. Czy będą jakieś sposoby, żeby tych błędów unikać – prawdopodobnie tak. Na pewno warto o tym napisać kolejny artykuł. To zadanie jednak pozostawię do zrobienia jakiejś maszynie w przyszłości. ¢ 1/2014 27 Katarzyna Bednarek PRZYPADKI PROKRASTYNATORA Mianownik: kto? co? A.B. PROKRASTYNATOR – słowo o nieprzyjemnym dla ucha brzmieniu, ostatnimi czasy popularne. Jego znaczenie nie jest już dla Czytelników ŌKŌ zagadką, lecz dla zasady spieszę wyjaśnić, że terminem tym określa się osobę permanentnie odkładającą wykonywanie ważnych obowiązków, by w zamian wykonać kilka innych mało znaczących czy też sprawiających przyjemność czynności. Zatem prokrastynator czy leń po prostu? Aby wiedzieć, z kim ostatecznie ma się do czynienia, niezbędne jest poznanie przyczyn niepodejmowania się zajęć. Leń, jak uczy nas Jan Brzechwa, nie ma ocho- ty wykonywać czegokolwiek albo też szkoda mu na cokolwiek czasu, a zadowolenie z siebie przynoszą mu najprostsze czynności z reguły niewymagające zbyt dużego wysiłku, zwłaszcza intelektualnego. Każdy przecież pamięta mowę obronną tego konkretnego, najsłynniejszego w Polsce lenia: „A uszu dzisiaj nie myłem?”, „A nie chodziłem się strzyc?”1. Prokrastynator natomiast jest osobą o dużych ambicjach, ciężko pracującą na swoje osiągnięcia, przykładającą wagę do jakości 1 28 J. Brzechwa, fragment wiersza Leń. 1/2014 wykonania swoich wszystkich zadań, a ponieważ niektóre z nich wydają mu się zbyt trudne czy czasochłonne, jak na jego możliwości (do czego przed nikim się nie przyzna), odkłada ich realizację tak długo, jak to jest tylko możliwe, a czasami niestety nie wykona ich wcale. W początkowej fazie jest perfekcjonis tą. Równie dokładnie potraktuje przygotowanie sprawozdania dla szefa, jak i ugotowanie zupy dla rodziny, zakupienie do przedpokoju tapety pasującej do lustra czy też zorganizowanie wyprawy ratunkowej dla przyjaciela. Taka postawa w podejściu do obowiązków kształtuje się już w jego najmłodszych latach i może wynikać z zupełnie skrajnych wobec niego zachowań rodziców czy nauczycieli. Dotyka zarówno potencjalnie pewne siebie osoby, jaki i te z niską samooceną. Pierwsza grupa osób miała w dzieciństwie wysoko pos tawioną przez opiekunów poprzeczkę i nie mogła sobie pozwolić na chwile wytchnienia, zwątpienia czy słabości, opiekunowie bowiem zagłuszali te chwile swoją wizją o niepodważalnie najzdolniejszym i nieomylnym dziecku, przyjmując postawę „nic się nie stało” – dyskretnie usuwali problemy, z którymi dziecko zwracało się do nich, a następnie mobilizowali je do podejmowania kolejnych wyzwań. Natomiast osoby o niskim poczuciu własnej wartości – w dzieciństwie musiały permanentnie udowadniać wszystkim wokół, że są warte zainteresowania, że są równie zdolne jak inni, jeśli nie zdolniejsze, i ponieważ opiekunowie często pozostawali obojętni, same sobie zmuszone były stawiać wysoko poprzeczkę, by „zasłużyć” na dobrą opinię najbliższych. Te postawy rodzicielskie, i zapewne kilka do nich podobnych, prowadzą do wychowania potencjalnego prokrastynatora, który właśnie w obliczu bardziej skomplikowanego zadania czy na skutek konieczności podjęcia ważnej decyzji będzie odczuwać lęk przed oceną, krytyką, brakiem akceptacji, porażką czy też przed Dopełniacz: kogo? czego? Nie ma PROKRASTYNATORA bez planu idealnego wykonania danego zadania, doskonale bowiem zdaje sobie sprawę, jak ogromny wpływ ma taki plan na efektywność prac. Nie musi on być nawet spisany, ważne, że gdzieś „z tyłu głowy” jest wizja, w której są określone założenia, cele i sposób realizacji. Jest pomysł. W tej wizji z reguły również efekt końcowy jest pięknie zadowalający: znawcy tematu chwalą i gratulują sukcesu, najbliżsi są tacy dumni, sąsiedzi umierają z zazdrości, a sam prokrastynator już wybiera sobie nagrodę… Prawda jest jednak taka, że dla niego rzadko wizja pokrywa się z rzeczywistością. Żeby ziściło się marzenie, powinien przystąpić do działania. Tylko jak, skoro włączają się te jego „strachy” i obawy, że nie da rady, a ponadto przeprowadzenie wszystkich działań według jego perfekcyjnie przygotowanego zamysłu, zwłaszcza w czasach „więcej, szybciej, taniej”, jest praktycznie niemożliwe. A oprócz tego, o zgrozo, te dekoncentratory! Gry komputerowe, portale społecznościowe, telefon albo nawet dwa, książki, zabałaganione biurko czy pulpit. No i wreszcie – jak zabrać się do pracy, skoro w garażu jeszcze nie jest posprzątane, a jutro przyjeżdża teś ciowa? Zatem „odwlekacz” odkłada moment zabrania się za realizację istotnych zadań na rzecz spraw codziennych czy takich, po wykonaniu których efekt jest widoczny natychmiast lub takich, które sprawiają radość (bo przecież mu się należy). Wykonywanie tych wszystkich prac zamiast tego jednego, konkretnego zadania łagodzi jego wyrzuty sumienia wobec siebie oraz względem osób, które swoją prokrastynacją rani lub zawodzi. Oczywiście, dopóki byłoby tylko kilka zadań, kilka decyzji do podjęcia, to pewnie bohater tego artykułu pomęczyłby się trochę, ale wcześniej czy później zadania zos tałyby wykonane, a decyzje podjęte, natomiast choroba pozostałaby w ukryciu i nie miałaby większego wpływu na jego egzystencję. Gorzej, gdy prokrastynator w porę nie zorientuje się, że liczba zaległych prac niebezpiecznie zbliża się do granicy jego percepcji lub jeśli, oprócz tych prokrastynatorskich dolegliwości, w tym samym czasie „dopada go życie”, czyli choroba dziecka, niespodziewana wizyta przyjaciół, konieczność przejęcia na kilka tygodni obowiązków współpracownika, niespodziewany remont, bo „sąsiad z góry” przez dłuższy czas miał za dużo wody w kranie oraz wiele innych scenariuszy, w pisaniu których życie jest mistrzem, a których wystąpienie powoduje niezaplanowaną kumulację obowiązków. Wówczas prokrastynator zmuszony jest szukać sposobu na zapanowanie nad zadaniami. I naturalnie „poradzi” sobie w sposób, który ma najlepiej opanowany – poprzekłada je. Oczywiście, w całej tej jego doskonałości przechodzi mu przez myśl scedowanie zadań, A.B. sukcesem i potencjalnie większymi wymaganiami w stosunku do niego. Dlatego trudno mu się zmotywować do działania i traci wiarę we własne możliwości. Ale obmyśla plan. ale niestety – nie w każdym przypadku jest to możliwe, a jeśli już jest, to jednak bardzo rzadko korzysta z takiej opcji, myśląc, że nikt inny nie wykona ich tak dobrze, jak on. Praktycznie nie zdarza się, aby prokrastynator prosił kogokolwiek o pomoc w realizacji swoich obowiązków. Uważa bowiem, że o wiele lepszym rozwiązaniem jest przeniesienie ich części na inny termin. Wtedy w końcu wszystko będzie mógł zrobić zgodnie z własnymi założeniami. Bo przecież to on będzie oceniany! A po wyznaczeniu nowego terminu na chwilę poczuje ulgę i radość, że teraz, mając więcej 1/2014 29 A.B. czasu, na pewno porządnie się do wszystkiego przyłoży i nie będzie musiał się wstydzić efektu końcowego. Nie zdaje sobie jednak sprawy, przynajmniej na początku, jak złudne to myślenie. Kiedy nastanie ten, wydawałoby się odległy, termin – klasyczny prokrastynator nadal nie będzie miał skończonej pracy, do ostatniej chwili bowiem zajmowały go inne tematy, a ponadto lepiej by mu się koncentrowało na tych zasadniczych sprawach, gdyby tylko miał jeszcze więcej czasu… Kiedy ten proces przekładania przedłuża się, zagadnień ważnych przybywa w zastraszającym tempie. Szczególnie, że każda pracowita i mająca duży apetyt na życie osoba ma to życie zorganizowane przynajmniej kilka tygodni naprzód. Zmiana terminu zakończenia kilku zadań powoduje, że te następne, wcześniej już zaplanowane, najprawdopodobniej również będą musiały mieć zmieniony termin. Zatem do lęków przed konsekwencjami dojdzie kolejna przeszkoda w wykonywaniu zadań – brak czasu na ich realizację. Wreszcie zadania tak się nawarstwią, że trudno będzie zdecydować, które z nich jest ważniejsze, od którego zacząć. Przerażać go będzie ogrom pracy, której – re30 1/2014 alnie oceniając – nie będzie w stanie wykonać w określonym czasie, w sposób go satysfakcjonujący. Jeśli już zabierze się za realizację jednego, to niewątpliwie w efektywnej pracy będzie mu przeszkadzać myśl o tych „czekających w kolejce”, których przybywa z każdą chwilą, a doba niezmiennie i perfidnie wrednie ma wciąż tylko 24 godziny! Pojawią się kłopoty z koncentracją na zadaniu, przez co wydłuży się czas potrzebny na jego realizację. Produktywność spadnie. Permanentny wyścig z czasem oraz próby sprostania oczekiwaniom potencjalnych osób oceniających powodują, że prokrastynator – na rzecz obowiązków – zaczyna rezygnować, ogólnie rzecz ujmując, z przyjemności, często też ograniczając czas potrzebny na wypoczynek. To z kolei nie może nie mieć wpływu na jego zdrowie i relacje z otoczeniem. Częstokroć odsuwa się od rodziny i przyjaciół lub też rez ygnuje z zajęć dodatkowych, bo przecież tylko zabierają czas. Przemęczony, sfrustrowany z powodu nieradzenia sobie z sytuacją oraz pogarszającym się stanem zdrowia i stylem życia, jednak cały czas na placu boju z „odbezpieczonymi” zadaniami. Próbuje realizować którekolwiek spośród tych, na jakie pozwala mu stan ducha, byle tylko coś już „odhaczyć”. Niestety często robi przy tym błędy i wykonane już raz czynności musi powtarzać. Bylejakość staje się chlebem pow szednim, co dla – mentalnego już tylko – perfekcjonisty jest niewyobrażalnym bólem. Wtedy też coraz częściej w stosunku do zadań przyjmuje strategię: „skoro i tak nie zdążę, skoro nie jestem w stanie zrobić tego po swojej myśli, to po co w ogóle się za to zabierać?”. Rezygnuje więc z projektów, mniej lub bardziej świadomy konsekwencji. Naturalnie wcale mu to nie poprawia samopoczucia, w końcu wiele osób zawiódł, a zawodowo funkcjonuje „na ostatniej szansie”. W tym wszystkim, naturalnie, pojawia się stres, dużo stresu. A przez to w życiu prokrastynatora niepostrzeżenie mogą również wystąpić stany depresyjne z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc i z poprawiaczami nastroju (alkohol, leki, narkotyki). W efekcie obraz prokrastynatora w zaawansowanym stadium choroby przedstawia się dość koszmarnie: przepełniony żalem i przemęczony samotny człowiek, niepotra fiący zapanować nad swoim życiem, popadający w choroby. Opisany proces będzie oczywiście mocno rozłożony w czasie. Z reguły, na szczęś cie, potrzeba kilku lat zaniedbań, by po sumiennej osobie zostało wspomnienie. Celownik: komu? czemu? Przyglądając się PROKRASTYNATOROWI i jego jestestwu, mam nieodparte wrażenie, że mimo wszystko jest mistrzem, wprawdzie wymówek, ale mistrz to mistrz. Szczerze podziwiam jego wyobraźnię. Znałam kiedyś osobę, która przez blisko trzy miesiące nie mogła dowieźć mi planów budowy – jednego razu na przeszkodzie stanął wypadek samochodowy i zakorkowane z tego powodu miasto, innego razu pożar w bloku, potem jeszcze uszkodzony bark na siłowni, zapalenie płuc, ukradzione dokumenty. A kiedy już miał być ten dzień, kiedy na sto procent powinnam była otrzymać moje plany, okazało się, że nie przyjechała niania do dziecka i znów trzeba było wyznaczać inny termin. Tyle nieszczęść spadło na jedną osobę w ciągu jednego kwartału! To były czasy, kiedy pojęcia nie miałam o prokrastynacji, ale już wtedy wiedziałam, że osoba dysponująca takim wachlarzem wymówek jest na swój sposób mistrzem. Prokrastynator zaskakuje wielością pomys łów, zanim wykona pierwszy krok w kierunku rozpoczęcia ważnego przedsięwzięcia. Wyos trza mu się nagle zmysł estetyki, a także ogarnia go potrzeba zadbania o harmonię wewnętrzną i spokój ducha. Zanim zabierze się do pracy, wstawi wodę na herbatę, zapali papierosa (tak na czas gotowania wody), szukając czegoś do pisania – poukłada w szufladzie, sprawdzi pocztę e-mail, podleje kwiaty, zadzwoni do babci, bo przecież dawno nie dzwonił, przygotuje kolejną herbatę, bo poprzednią zdążył wypić, zrobi wcześniejszą kolację, aby potem już nic go nie rozpraszało, wstawi pranie, obejrzy Wiadomości, zje jabłko, przeczyta dwa wiersze, poukłada ikony na pulpicie, zrobi 50 brzuszków, dla rozluźnienia umysłu rozwiąże „jolkę”, pójdzie na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza, poprawi przekrzywione obrazki na ścianie i zetrze z nich kurz, zaparzy kawę, poobserwuje niebo, poczeka – aż będzie pełna godzina, w końcu to tylko siedem minut… Tak, prokrastynator powie wiele i zrobi jeszcze więcej, aby główne zadanie jak najdłużej pozostało nienaruszone. Po prostu mistrz! Biernik: kogo? co? Czy można wyleczyć PROKRASTYNATORA? Zdania są podzielone. Jedni sądzą, że prokrastynatorem się jest i już, zatem można jedynie okiełznać złe nawyki poprzez stosowanie różnego rodzaju metod samokontroli. Jeszcze inni uważają, że możliwe jest całkowite wyleczenie. Są też tacy, według których nie zawsze warto przejmować się tym i leczyć. Zdaniem psycholog Ewy Łęckiej-Francuzik, umiarkowana prokrastynacja bardzo często pomaga w podejmowaniu dobrych decyzji. Niemniej jedno jest pewne: jeśli psuje ona komfort życia, to należy z nią walczyć i można z powodzeniem ten komfort przywrócić. I jak to z różnymi przypadłościami bywa, również w tym przypadku wszystko zależy od woli samego zainteresowanego. Długość procesu leczenia determinuje stopień zaawansowania oraz podłoże prokras tynacji, która może być zarówno skutkiem, jak i przyczyną. Nasz bohater, o którym wspomniałam wcześn iej, klasyczny przypadek prokrastyna cji jako przyczyny, zanim zaczął ćwiczyć techniki motywacyjne i techniki służące organizacji czasu, musiał pozbyć się jej skutków. Zapewne, gdyby nie najbliżsi, nie udałoby mu A.B. Przypadek artykułowego prokrastynatora skończył naprawdę źle. Rozstał się z ukochaną osobą, stracił zaufanie dzieci i przyjaciół, stracił pracę, jest w głębokiej depresji, jest narkomanem. Rodzice musieli podjąć za niego decyzję o rozpoczęciu leczenia… się tak szybko – albo nie udałoby mu się wcale – poskromić narkomanii i depresji. Po blisko dwóch latach, od kiedy trafił do ośrodka leczenia uzależnień, uzyskał emocjonalną zdolność do samodzielnego zamieszkania, zaczął być ponownie odpowiedzialny za swoje życie. W międzyczasie odbudował kontakt z córkami, kontrolowany, ale to zawsze coś. Udało mu się znaleźć pracę, nie tak prestiżową i dochodową, jaką miał wcześniej, ale – jak mówi – ta daje mu o wiele więcej satysfakcji. Na moje pytanie, czy wie, w którym momencie zaczął przegrywać, 1/2014 31 stwierdził, że niepotrzebnie zaangażował się w tak wiele dużych projektów – robił je dobrze, płacili mu za nie dużo – najpierw nie odmawiał, bo dzięki temu sytuacja finansowa rodziny naprawdę mocno się poprawiła, a to cieszyło. Ale potem przyszedł brak asertywności: na prośbę znajomych przyjął na siebie dwa ogromne tematy. A to był właśnie ten moment – chwila, kiedy będąc już lekko przemęczonym, źle wymierzył swoje siły. I machina zniszczenia ruszyła. Narzędnik: z kim? z czym? A.B. Z PROKRASTYNATOREM żyje się dość niekomfortowo, aby nie powiedzieć: źle. Przez swoje podejście do realizacji zadań spowalnia on, a w skrajnych przypadkach nawet blokuje, działania całej społeczności, z którą na co dzień przystaje. Partner życiowy „aktywnego” p rokrastynatora po jakimś czasie niepostrze żenie staje się żandarmem i bynajmniej nie tym sympatycznym z francuskiej komedii z Louisem de Funès w roli głównej. Bo jak tu być serdecznym w stosunku do osoby, która nic albo niewiele robi sobie z twoich próśb, a jak już posłucha i zaangażuje się na chwilę w życie rodzinne, to robi to niechlujnie lub wręcz przeciwnie – zbyt dokładnie, kiedy w ogóle nie ma takiej potrzeby. Jak uśmiechać się do człowieka, który staje się obcy, który nie ma dla ciebie i dla ważnych dla was dotąd rytuałów czasu i serca? Jak kochać człowieka, który nie wykazuje zainteresowania twoimi sprawami, nie dostrzega twoich smutków i radości, ignoruje 32 1/2014 twoje potrzeby, który dobrowolnie2 rezygnuje z ciebie? Jak szanować i akceptować człowieka, który permanentnie zrzuca na twoje barki podejmowanie decyzji i związaną z tym odpowiedzialność? Przez takie zachowanie winowajcy wzorcowa relacja dwóch osób, w której nie brakowało czułości, przyjaźni i miłości, przekształca się w relację czysto służbową z trybem rozkazującym w tle: wynieś śmieci, poodkurzaj, odbierz dzieci z treningu, co dziś do jedzenia itd. Tylko na tyle starcza czasu na tym etapie, który nies tety może trwać latami. I u wzmiankowanego prokrastynatora etap ten trwał blisko cztery lata – wiadomo też, jak się skończył… Nawet z umiarkowanym prokrastynatorem komfort życia nie jest zbyt wysoki: konieczność ciągłego przypominania o wszystkim i proszenia o wszystko, jak choćby o skoszenie trawnika, zrobienie zakupów, zmycie podłogi czy załatwienie sprawy w urzędzie. To jak życie z wiecznym dzieckiem, nad którym wciąż trzeba czuwać, któremu wciąż trzeba wycierać nos. Oczywiście, jeśli osoby pozostające w takim związku, właściwie zdiagnozują problem swój czy partnera, to mają szansę na szybkie uzdrowienie swoich relacji. Odpowiednio skierują siły do walki o związek – przeciw chorobie, a nie przeciw sobie. Na niwie zawodowej z prokrastynatorem również nie jest lekko. Współpracownicy albo muszą tolerować ambitną postawę i częstokroć lepsze wykonywanie przez niego zadania, co z reguły przekłada się na to, że pozostają w cieniu takiej osoby, zwłaszcza w chwili przydzielania nagród, albo też muszą wykonywać znaczną część zadań za swojego niedysponowanego z powodu prokrastynacji kolegę3. Żadna z tych sytuacji nie jest dobra i bardzo ważną rolę spełnia tu przełożony. Jeśli będzie dobrym „wodzem”, wówczas nie dopuści do żadnej z wyżej opisanych sytuacji. Będzie równomiernie rozdzielał zadania, nawet kosztem jakości niektórych z nich, a także 2 Tak to wygląda z perspektywy partnera prokrastynatora, ale prokrastynator robi to mimowolnie. 3 Dla równowagi dodam, że niestety dość częstym zjawiskiem jest też wyrachowane zachowanie współpracowników prokrastynatora, polegające na przerzucaniu zleceń na kolegę-perfekcjonistę-prokrastynatora, argumentując: skoro ty zawsze to robiłeś, tobie pójdzie sprawniej, to dla dobra firmy. Oczywiście, taka postawa przyczynia się do pogłębienia prokrastynacji ich kolegi. nie dopuści do przepracowania i przeciążenia projektami żadnego pracownika. Do tego stopnia, że przy pierwszych objawach przemęczenia któregokolwiek z nich – wyśle go na urlop. Tak po prostu. Miejscownik: o kim? o czym? O PROKRASTYNATORZE napisano już wiele, głównie są to opracowania anglojęzyczne. Kiedy kilka lat temu dane było mi poznać pojęcie procrastination, w jednej z najpopularniejszych wyszukiwarek internetowych można było znaleźć na ten temat jedynie dwie-trzy wzmianki w języku polskim. A teraz, oprócz tego, że zapewne poprawiły się algorytmy wyszukiwania, to powstało naprawdę wiele teks tów dotyczących problemu odkładania zadań na później – zarówno takich pobieżnie czy nawet żartobliwie traktujących temat (demotywatory, youtube), jak i takich dogłębnie analizujących umysł prokrastynatora. I powinno takich publikacji pojawiać się coraz więcej, by uwrażliwiały na problem, by dzięki nim rosła świadomość w tym względzie nie tylko „czynnych” prokrastynatorów, ale i ludzi z ich otoczenia. Z racji tego bowiem, że żyjemy w czasach miliona możliwości, o wiele więcej osób narażonych jest na to, że wpadną w pułapkę prokrastynacji. Dlatego właśnie warto poz nać tę pułapkę zawczasu, aby w odpowiednim momencie ją zidentyfikować i przeskoczyć, o czym przekonuje William J. Knaus w swojej książce Nie odkładaj spraw na później4, i pro ponuje swoim czytelnikom metodę w stylu „jeśli masz coś zrobić dziś, zrób to w tym momencie”. Ponadto cieszy fakt, że sami prokrastynatorzy dzielą się doświadczeniami na stronach swoich blogów. Są to wartościowe serwisy, ponieważ opisując sprawdzone na sobie sposoby, przekonują o ich skuteczności i mobilizują innych do podjęcia działań w kierunku „samonaprawy”. Proponują na przykład metodę GTD (Getting Things Done), co oznacza „doprowadzanie spraw do końca”. Tę metodę w książce Getting Things Done. The Art of Stress-Free Productivity5 opisał jej twórca David Allen, a głównym jej założeniem jest kilkuetapowy proces zarządzania projektami – gromadzenie, analizowanie, porządkowanie, przeglądanie i realizacja. Często też chwalonym sposobem radzenia sobie z prokrastynacją jest „zjedzenie od rana ogromnej i paskudnej żaby”, by potem już nic gorszego nie mogło nas spotkać. To z kolei filozofia Briana Tracy’ego, o której opowiada w swoim audiobooku Zjedz tę żabę6. Jak łatwo się domyślić, żaba występuje u niego w roli metafory długo odkładanego zadania czy projektu. Również szanujące się czasopisma nie „przespały” tematu, i tak np. magazyn „Charaktery” w 2012 roku przynajmniej trzykrotnie podjął tę problematykę: Dorota Krzemionka, Jutro to dziś… tyle że ju tro, „Charaktery”, styczeń 2012, Wiesław Łukaszewski, Zwlekanie, „Charaktery”, styczeń 2012, Rafał Albiński, Od kamyka do chińskiego mu ru, „Charaktery”, styczeń 2012. Polecam! Wołacz: o! Drogi PROKRASTYNATORZE! Zamiast szukać skomplikowanych recept na okiełznanie swojej słabości, po prostu znajdź w sobie siłę, luz i mądrość: Źródło: http://demotywatory.com/8054 (data dostępu: 31.08.2013). 4 W.J. Knaus, Nie odkładaj spraw na później, Santorski & Co, 2007. B.F. „Siłę, abyś nie zwlekał ze zrobieniem tego, co zrobić trzeba. 5 Wydanie polskie Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności, Onepress, 2008. 6 B. Tracy, Zjedz tę żabę, MTBiznes, Listopad 2011. 1/2014 33 Luz, abyś umiał odpuścić sobie to, czego robić nie trzeba. O prokrastynacji rozmowa Katarzyny Bednarek z psycholog Ewą Łęcką-Francuzik B.F. Nie każdy, kto wypije lampkę wina – jest alkoholikiem, tak samo, jak nie każdy, kto przełoży kilka razy swoje obowiązki – jest prokrastynatorem. Ale zgodzi się Pani, że prokrastynacja jednak jest uzależnieniem. Zatem, kiedy trzeba rozpocząć walkę z nawykiem odkładania życia na później? B.F. A mądrość, abyś odróżniał pierwsze od drugiego”7. Powodzenia! Autorka tekstu: KB – nie jest ani profesorem, ani doktorem psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, Warszawskim czy im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nie jest nawet psychologiem. Nie prowadzi żadnych badań naukowych. Nie napisała żadnej książki i nie planuje, dla dobra literatury. Temat podjęła z czystego zainteresowania i opierała się na swoich obserwacjach, opowieściach ludzi spotkanych na swojej drodze oraz na relacjach blogerów. Autorzy rysunków: Anna Bednarek – jest emerytowanym pedagogiem nauczania przedszkolnego. Przez 30 lat pracy przygotowała do szkoły setki dzieciaków. Dla nich to właśnie, wielokrotnie po nocach, rysowała kolorowe i niespotykane nigdzie indziej liczmany oraz inne pomoce naukowe mające rozwijać wyobraźnię jej wychowanków. Pisała dla nich wiersze i opowiadania. Jest autorką kolorowanki dla dzieci. W niniejszym artykule zobrazowała historyjki prokrastynatora. Bartek Farbotko, lat 7 – jest uczniem szkoły podstawowej. Uwielbia układać klocki lego i grać w piłkę nożną. Niesamowicie zwinny i sprawny. Obecne w nim pokłady energii wykorzystuje na treningach karate oraz judo, a gdy mu jeszcze mało, to skacze na trampolinie. Szkoła, jego zdaniem, jest fajna, ale tylko dlatego, że chodzą tam też koledzy, a nauka... jest przy okazji. Bartek przygotował rysunki siłacza, luzaka i mądrali, które stały się pierwowzorem postaci w historyjkach obrazkowych do artykułu. Postacie powstały w kilka godzin po przekazaniu prośby, mimo że miał na nie dwa tygodnie – nie zostanie prokrastynatorem. 7 Na podstawie D. Krzemionek, Jutro to dziś… tyle że jutro („Charaktery”, styczeń 2012). 34 1/2014 Rzeczywiście, prokrastynacja, jak wszystko inne, może uzależniać. Ale przeszkadza realnie tylko wtedy, kiedy dotyczy problemów decy zyjnych i wykonawczych we wszystkich obsza rach naszego życia (zawodowym, osobistym) i je dezorganizuje, kiedy owa asekuracja-od raczanie powoduje realne kłopoty i wpływa na kwestie życiowe „tu i teraz”, i może zagrozić przyszłości. Jedynie skrajne postawy i sposo by reagowania mogą stwarzać problemy. Na tomiast w wielu przypadkach odłożenie decyzji i wykonania zadania powoduje większy dystans do sprawy, większy obiektywizm – z daleka wi dzi się więcej… Ponadto odłożenie, np. decy zji, co do których mamy wątpliwości – „studzi emocje” i powoduje, że skupiamy się na zada niu, a nie na emocjach. Zmierzam do tego: być może w całym kontekście problemu zabrzmi to prowokująco, ale diagnozując u siebie zespół objawów opisujących prokrastynację, nieko niecznie wskazana jest od razu walka z nimi – prokrastynacja może być po prostu naszym „sposobem na życie”. Każdy z nas jest inny i niektórzy z natury potrzebują więcej czasu na przemyślenie tematu. Nie powinni się więc z tego powodu leczyć, tylko siebie takimi zaak ceptować i uwzględniać swoją naturę w organi zowaniu zadań. Co towarzyszy prokrastynacji, jakie inne zachowania „żyją w symbiozie” z tą postawą? Niezdecydowanie, niedojrzałość, problemy z samooceną, nieprzyjmowanie krytyki własne go postępowania… Wiele spośród osób, którym opowiadałam o tym zjawisku, stwierdzało: „jestem prokras tynatorem”. Przyznawały się, że mają problem. Na pewno przeczytają ten artykuł. Co Pani poradziłaby takim osobom? Jakie działania prewencyjne powinny podjąć, aby z powodu skłonności do prokrastynacji nie zepsuć sobie jakości życia? Zawsze warto zrobić sobie krótki „bilans zysków i strat”, tzn. analizę strategii działania, jakie stosujemy, i stwierdzić – czy w naszym przypadku i konkretnej sytuacji stosowanie od kładania wykonania zadania w gruncie rze czy wpłynęło korzystnie na końcowy efekt, czy też dezorganizująco, co straciliśmy przez pro krastynację. Podejmowanie decyzji, realiza cja planów, zamierzeń, do których jesteśmy przekonani i mamy wystarczający poziom we wnętrznej motywacji, nie stanowi przecież dla większości osób problemu. Zdarza się, że przy niskim poziomie zaangażowania, zainteresowa nia, „mając w głowie” jakiś czas, kiedy może my odraczać wykonanie zadania – pozwalamy sobie na „przeniesienie” wykonania go do gra nic bezpieczeństwa. Jak znaleźć w sobie tę motywację wewnętrzną? Szeroki temat. Najważniejszy jest wewnętrz ny plan działania rozłożony na etapy, bliższe i dalsze (np. rozpoczynając studia, nie my ślimy, ile egzaminów i pracy nas czeka, bo niektórych to mogłoby przerazić i nawet znie chęcić do podjęcia studiowania, a co dopiero zakończenia go), skupienie się na realizacji po szczególnych zadań, wyznaczenie sobie dyscy pliny czasowej, tzn. – bez względu na to, czy się to lubi, czy nie, rozłożenie zadań w określonym czasie i konsekwentna ich realizacja, pilnowa nie higieny psychicznej – tzn. niezostawianie na ostatni moment realizacji zadań, gdyż cza sowo i napięciowo może nas to przerastać i ko jarzyć się z ogromnym wysiłkiem, a wręcz nieprzyjemnością; robienie sobie bez wyrzu tów sumienia, a nie tylko w kategorii nagrody, okresów „nicnierobienia”, ładowania akumu latorów – inwestowania w siebie (odpoczynek, hobby, inwestowanie we wzmacnianie relacji międzyludzkich itd.). Taka właśnie konsekwen cja i dyscyplina wewnętrzna – wewnętrzny plan działania – jest najbardziej przydatny dla osób, które sobie ,,odpuszczają”. I co zawsze podkreślam – bez emocji i motywacji nie uda nam się nic... na poziomie tworzenia planów. Mają fantastycz ne plany na biznes, sukces, a brakuje im „tyl ko” wytrwałości w realizacji owych zamierzeń, gdyż nie starcza im energii, zaangażowania do rozpoczęcia i doprowadzenia zadania do końca. Myślę, że osoby, które mają świadomość tego, że są decyzyjne, że to od nich zależy realizacja celu, do którego są przekonane, mają mniejsze problemy z ich wykonaniem. Oprócz wcześniej wspomnianej motywacji wewnętrznej (która sta nowi dojrzalszą formę – zinternalizowaną moty wację) na tempo i skuteczność realizacji zadań wpływa motywacja zewnętrzna – chęć spełnie nia oczekiwań osób z otoczenia, które są dla nas ważne w procesie socjalizacji: najpierw ro dziców, nauczycieli, potem grupy rówieśniczej, zwierzchników, partnerów życiowych. Skuteczniej funkcjonujemy i nie odkładamy realizacji naszych decyzji w sytuacji, kiedy jes teśmy do nich przekonani, są „nasze”, a koń cowa realizacja przyniesie oczekiwany efekt… A w związku z tym nagrodę (zdanie egzaminu, za kończenie projektu, studiów, zdobycie interesują cej pracy, zorganizowanie wyprawy, wakacji). Po czym rozpoznać, że opanowaliśmy prokras tynację, że ją przezwyciężyliśmy – czy jest to w ogóle możliwe? O przezwyciężeniu problemu świadczy po prostu to, że osoba realizuje plany i zadania, od początku do końca w określonym czasie. Oczywiście, że jest to możliwe w sensie psycho logicznym, tak jak przezwyciężenie nawyków, przyzwyczajeń, nałogów. Czy gdyby w ICD–101 prokrastynacja widniała jako jednostka chorobowa, znalazłaby Pani pośród swoich pacjentów osoby, którym pos tawiłaby Pani taką diagnozę? Wysłałaby je Pani z tego powodu na zwolnienie lekarskie? Przy założeniu, że ktoś postanawia uporać się z prokrastynacją za pomocą tzw. metody małych kroków – rozpoczyna dzień od planu, faktycznie realizuje część zadań – każdego dnia więcej i więcej, ogranicza do minimum „rozpraszacze”… Czy to wystarczy? Czy wystarczy silna wola i postanowienie poprawy? Z pewnością jest grupa osób, pacjentów, która ma problemy w zakresie realizacji za dań w określonym czasie lub w ogóle z do prowadzeniem zamierzeń do finału – i z tego powodu ma realne problemy życiowe. Jako psycholog nie odważyłabym się na podstawie jednego czy nawet kilku symptomów stawiać diagnozy. Jeden i ten sam objaw może towa rzyszyć różnym zaburzeniom. Dlatego osobom zgłaszającym się z tego typu problemami za proponowałabym diagnostykę: ocenę poziomu funkcji poznawczych, koncentracji uwagi, moty wacji, emocji, charakterystykę cech osobowości „Dobrymi chęciami piekło wybrukowane”… Plany i zamierzenia to pierwszy etap złożonego procesu, jakim jest realizacja celu. Znam osoby, które całe życie są bardzo twórcze i kreatywne 1 ICD-10 – Międzynarodowa Statystyczna Klasyfikacja Chorób i Problemów Zdrowotnych (ang. International Statistical Classification of Diseases and Related Health Problems). 1/2014 35 (stwierdzenie lub wykluczenie zaburzeń tych sfer). Ustaliłabym z pacjentem, na podstawie przeprowadzonej diagnostyki, rozmowy i ana lizy poszczególnych sytuacji utrudniających funkcjonowanie w zakresie prokrastynacji, in dywidualny program naprawczy. Na pewno nie jest to możliwe na podstawie jednej wizyty, jed nego spotkania z pacjentem. Zwolnienia lekarskiego nie dałabym z tego powodu – problemy decyzyjne i wykonawcze to nie choroba. Bardzo istotne, według mnie, w takich sytu acjach jest zadanie pacjentowi pytania, jak on się z tym (z prokrastynacją) czuje. Bo poczu cie szczęścia jest subiektywne… Powracam do „bilansu zysków i strat” w działaniu – jeśli sto sowanie strategii prokrastynacji ,,zwalnia pa cjenta z poczucia odpowiedzialności”, której nie chce lub obawia się podejmować, odracza w czasie zrobienie czegoś, co nie jest dla pa cjenta przyjemne, daje „dodatkowy” czas – to ona czemuś służy. Żyjemy w erze presji czasowej. W procesie wychowania jesteśmy „modelowani” na osią gnięcie sukcesu w różnych sferach życia… „Mu simy” zdążyć zrealizować wszystkie zadania na czas. W gabinecie goszczę wielu pacjentów, którzy nie wytrzymują tego tempa, podwyższa nia poprzeczki, którą sami, często przez presję otoczenia, podnoszą. Na poziomie zadaniowym wykonują, realizują plany, „bo muszą, bo trze ba’’. Na poziomie emocjonalnym nie dają rady – wtedy włącza się psychosomatyka – organizm odpowiada symptomami nerwicowymi (zabu rzenia krążenia, gastryczne, lękowe, migreny, zaburzenia snu, problemy z nastrojem, zrów noważeniem emocjonalnym itd.). Układ ner wowy odpowiada spadkiem wydolności funkcji poznawczych, problemami skupienia uwagi, problemami z pamięcią i skuteczną realizacją zadań. Prokrastynacja wówczas jest skutkiem zaburzeń, a nie przyczyną. Czy społeczeństwu grozi epidemia prokrastynacji? Nie nazwałabym tego zjawiska epidemią, raczej utrudnieniem, które ma tendencje do narastania, które dotyczy coraz większej licz by osób, ale nie z powodu kontaktu z innymi, lecz z powodu zjawisk, jakie zachodzą wokół. Zaliczam prokrastynację do problemów na tury przystosowawczo-adaptacyjnej, o które nietrudno w czasach, w których przyszło nam żyć. Czy to oznacza, że „bohaterka” naszej rozmowy jest chorobą cywilizacyjną? 36 1/2014 Prokrastynacja jako choroba cywilizacyj na – tak, można tak to określić. Nasze czasy cechuje niesamowity postęp cywilizacyjny, na biera on coraz większego tempa, a więc, jak już wspomniałam, działamy pod presją czasu, konieczności dotrzymywania terminów i dużej liczby zobowiązań – przy tej samej wydolności psychofizycznej. Niejednokrotnie możliwości psychofizyczne stanowią nasze ograniczenia. Niektórzy z nas na otaczającą rzeczywistość reagują stresem, który z kolei objawia się właś nie problemami w podejmowaniu jakichkolwiek działań czy decyzji. Na ile prokrastynacja, będąca w dużej mierze rezultatem przemian cywilizacyjnych, jest problemem psychicznym, a na ile społecznym? Prokrastynacja jest problemem psychicznym w aspekcie jednostki, społecznym – w odniesie niu do grupy. Jeśli osoba, która jest członkiem grupy (rodziny, grupy zawodowej), ma problemy z dotrzymywaniem terminu wykonania obowiąz ków, może to w istotny sposób zaważyć na re lacjach z innymi, a także może mieć wpływ na stopień realizacji zadań, za które odpowiada ca ły zespół. To z kolei powoduje potencjalny spa dek wydajności całego zespołu, społeczności. I tym samym staje się problemem społecznym. Czy są jakieś ośrodki specjalizujące się w leczeniu prokrastynacji? Nie znam ośrodków, które w nazwie mają słowo „prokrastynacja”, np. „ośrodek lecze nie prokrastynacji”, tak jak ośrodki leczenia nerwic, chorób psychicznych czy uzależnień. Uważam, że każda placówka psychologicz na zajmująca się problemami natury psychicz nej i udzielająca wsparcia, opierając się na diagnostyce, jest w stanie podjąć się leczenia. Należy jedynie pamiętać, że jedna wizyta nie pomoże – „wychodzenie” z uzależnienia jest procesem, czego świadomość trzeba mieć przy ewentualnym wyborze ośrodka. Na zakończenie, jakie książki na ten temat poleciłaby Pani czytelnikom? Poleciłabym dokładnie taką samą literatu rę, o jakiej mowa w Pani artykule. Więcej nie trzeba i nie potrzeba. Ewa Łęcka-Francuzik – psycholog z ponad 15-letnim doświadczeniem z zakresu psychologii klinicznej i wychowawczej. Czy jesteś prokras tynatore m? Lęk przed porażką, perfekcjonizm, a może unikanie dyskomfortu – co jest powodem Twojego zwlekania z realizacją zadań? W Polsce książka ta ukazała się pod tytułem Nie od kładaj spraw na później (Warszawa 2007). Niniejsze opracowanie znalazło się również w artykule Jutro to dziś… tyle że jutro (D. Krzemionek, „Charaktery”, styczeń 2012). Do każdego z poruszonych tematów należy wybrać spośród niżej wymienionych najbliższą prawdy odpowiedź i przypisać odpowiadającą jej liczbę punktów: zdecydowanie mnie to nie dotyczy – 1 pkt, zwykle mnie to nie dotyczy – 2 pkt, czasami mnie to dotyczy – 3 pkt, zdecydowanie mnie dotyczy – 4 pkt. Jeśli to Cię interesuje, wystarczy zrobić „rachunek sumienia”, udzielając szczerych odpowiedzi na pytania zawarte w poniższej tabeli. Wykaz tematów i metodologia analizy odpowiedzi zostały opracowane na podstawie książki The Procrastination Workbook (Oakland 2002) Williama J. Knausa, psychologa badającego m.in. zjawisko prokrastynacji. Nr pytania 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 21. 22. Temat Liczba punktów Mówisz sobie, że zaczniesz jutro Czujesz się przytłoczony, kiedy masz do zrobienia zbyt wiele rzeczy Nie znosisz, kiedy ktoś Ci zajmuje czas Nie spełniasz własnych oczekiwań Kiedy czeka Cię nieprzyjemne zadanie, masz tendencje do zajmowania się czymś innym Zanim zaczniesz działać, czekasz na natchnienie Zanim zaczniesz działać, chcesz mieć gwarancję powodzenia Boisz się, że popełnisz błąd Jeśli coś jest frustrujące, unikasz tego Po zakończeniu prac – krytykujesz sam siebie Boisz się porażki Twoje zachowanie zależy od nastroju Abyś czuł się coś wart, musisz spełniać wysokie wymagania Masz wobec siebie wysokie wymagania, nawet w sytuacji, kiedy zwlekasz Gdy inni od Ciebie zależą, jesteś bardziej niezawodny Kiedy masz do zrobienia coś nieprzyjemnego, odkładasz to na później Łatwo się rozpraszasz Kiedy nie jesteś pewny efektu swojej pracy, odkładasz ją na później Oczekujesz od siebie więcej, niż jesteś w stanie zrobić Nie jesteś dość dobry, aby radzić sobie tak, jakbyś chciał Martwisz się, co ludzie powiedzą Ludzie oczekują od Ciebie więcej, niż jesteś w stanie im dać Po uzupełnieniu powyższej tabeli należy zsumować punkty w poszczególnych grupach tematów, tj. (2, 3, 5 i 9), (7, 8, 11 i 22), (10, 18, 20 i 21), (4, 13, 14 Grupa tematów Suma punktów w danej grupie tematów i 19), (12 i 15) oraz (1, 6, 16 i 17). Najwyższy wynik w danej grupie wskazuje na Twój powód odkładania zadań na później. Powód odkładania, gdy dana grupa ma największą liczbę punktów 2, 3, 5 i 9 7, 8, 11 i 22 10, 18, 20 i 21 4, 13, 14 i 19 12 i 15 Tendencja do unikania dyskomfortu Lęk przed porażką Niska samoocena, brak poczucia własnej wartości Perfekcjonizm Służy regulacji nastroju 1, 6, 16 i 17 Niska samoregulacja i podatność na czynniki rozpraszające 1/2014 37 JAKUB PAWLICKI Anioł w pancerzu Piękno, przemoc, krew i nadludzkie moce Foto: Jakub Pawlicki Tunel, którego użyła, drążyła mozolnie nocami przez ostatnie trzy dni. Miał twarde, gładkie ściany, a jego wylot był usytuowany w doskonałym miejscu. Starannie oczyszczony z większych kamieni teren nie ograniczał widoczności i umożliwiał błyskawiczną ucieczkę... lub atak. Wiedziała, że musi być gotowa w każdej chwili. Delikatnie pogładziła lśniący pancerz. Czy jej się wydaje, czy nie jest już tak lśniący? Czy to rysa, pęknięcie? Niemożliwe, minęło przecież tak niewiele czasu. Jednak to już. Niedługo będzie musiała skryć się pod ziemią i przeczekać okres słabości. Do tego czasu musi nabrać sił. Musi zabić. Wystawiła głowę z tunelu i ostrożnie się rozejrzała. Coś na pewno się pojawi, miejsce jest idealne. Spokojnie, jasno, prąd jest łagodny, a kolor skał taki jednolity i kojący... Czy tam się coś porusza? Jest ostrożne, szare tak jak 38 1/2014 podłoże, zmienia położenie zgodnie z rytmem otaczającej je wody. Nieregularnie, niemal niezdecydowanie, lecz – jak na przedmiot – zbyt obsesyjnie. Szur, ruch, oczekiwanie. Szur, oczekiwanie, ruch. Zamaskowany, wtopiony, niewidoczny. Nie dla niej. Roześmiałaby się, gdyby mogła. Gdyby jej twarz nie składała się z grubych, twardych płyt. Jak ktoś mógł przypuszczać, że go nie zauważy. Jego ciało było dla niej niczym jarzący się, wielobarwny neon. Każdy ruch powodował doskonale widoczne wiry, które mówiły „tutaj jestem”, wręcz krzyczały „w tę stronę zmierzam!”. Nie czuje podniecenia czekającą ją walką, nie doznaje tego szczególnego przypływu sił dzięki zastrzykom adrenaliny. Nie spina się, nie przygotowuje się do ataku. Ona zawsze jest gotowa. Zawsze maksymalnie skupiona, czujna, obserwator, łowca, ostateczna nemezis. Skoczyła. Potężne uderzenie ogona wystrzeliło ją z tunelu niczym z prowadnicy pocisku. W ułamku sekundy znalazła się przy swoim przeciwniku. Był szybki. Jakimś cudem dostrzegł zbliżający się kształt i zastawił się olbrzymią kończyną uformowaną w groźnie wyglądające szczypce. Kłapnęły i zacisnęły się z siłą, która mogła jej z łatwością odciąć nogę. Zmuszona do wykonania uniku poczuła wzbierającą wściekłość. Co on próbuje osiągnąć? Ten poczwarny, bury stwór chce ze mną walczyć? Wydaje mu się, że może mi wyrządzić krzywdę? Niszczy tylko doskonałość mojego ruchu! Jest podły! A jeśli... A może przekształcając się z ofiary w przeciwnika, chce właśnie moje zwycięstwo uczynić piękniejszym? Dostrzegł mnie i jako hołd przekazuje mi intencję, bo przecież nie za- Tymi słowy mogłaby owa istota zadeklarować swoją postawę wobec świata, gdyby odczuła taką potrzebę. Niewiele jednak o jej potrzebach * Powiadam wam: trzeba mieć chaos w sobie, by zrodzić tańczącą gwiazdę. w tym k ie r u n ku wiadomo, żyje bowiem w innym świecie. Żyje w morzu. Dla wielu ignorantów jest po prostu „robalem”, większość dość niesłusznie zwie ją „krewetką modliszkową”. Właściwie z krewetkami ma niewiele wspólnego, lecz należy do osobnego rzędu ustonogów, a jej polska nazwa to rawka. Wśród akwarystów jest legendą. Powiadają, że może jednym ciosem rozbić szybę akwarium. Powiadają, że kto włoży do zbiornika rękę, może stracić palec. I zaprawdę, powiadają prawdę. Przede wszystkim rawka zachwyca. Nawet gdyby to była jedyna cecha wyróżniająca ją spośród innych mieszkańców mórz, to sam wygląd mógłby jej dać koronę królowej. Ten pancerz utkany z tęczy. Te cool błękity i sexy czerwienie. Tylko czy ludzkie oko jest w stanie docenić całe to piękno? Mocno wątpliwe, ponieważ jesteśmy przy niej ślepi niczym dwunogie krety. Pomyślmy, ile barw widzi człowiek? Każdy wie, że mnóstwo. A kobiety podobno nawet więcej niż trzy. Ale dlaczego tak się dzieje, że czarna jagoda jest czerwona, kiedy jest jeszcze zielona? To wszystko dzięki czopkom. I nie mam tu na myśli wyrafinowanej metody aplikowania niedozwolonych substancji, które mogłyby wywoływać barwne wizje. Mowa o fotoreceptorach w naszym oku. Taki pojedynczy fotoczopek 1/2014 39 Foto: Jakub Pawlicki miar prawdziwy, równej walki? Czyżby w tej nędznej kreaturze kryła się dusza wojownika? Czy to możliwe, że on również bywa prześladowcą dla swoich prześladowanych? Te mocarne szczypce, grzbiet kryty pancerną płytą... Dobrze, zatem zginie jak wojownik, dodając zaszczyt śmierci w boju do zaszczytu śmierci z mojej ręki. I uderzyła. A cios był tak potężny, że sama materia rozstąpiła się wokół pędzącego oręża i zagotowała, ustępując mu miejsca. Na ułamek sekundy świat wydał się nieruchomy i wyssany z barw. A potem błysk i uderzenie gorąca, niczym ciśnięty odłamek słońca umieszczony na końcu ramienia, aż wreszcie grzmot przetoczył się po okolicy, przesuwając mniejsze kamienie i strząsając pył ze skał. Pancerz pokrywający kleszcze przeciwnika pękł, niczym skorupka jajka. Dookoła wystrzeliły odłamki chityny i fragmenty mięśni. Uderzyła ponownie, tym razem w grubą płytę na grzbiecie, która przełamała się na dwie części, odsłaniając miękkie tkanki i tryskając sokami. Uderzyła jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Martwy przeciwnik przewrócił się na grzbiet, rozrzucając szeroko odnóża. Na chwilę zamarła w bezruchu. Kikut odrąbanego ramienia ofiary falował lekko poruszany prądem. Poza tym w najbliższej okolicy panowała cisza. Spokój. Walka skończona. Wpatrując się w pokonanego wroga, czuła lekki zawód. To było takie łatwe. Jednak na samym końcu okazał się bardziej ofiarą niż przeciwnikiem. Czy na tym polega samotność zwycięzcy? Czy jestem istotą skończoną? Siejąc śmierć, tworzę doskonałość. Czy to ja, Überwurm, jestem zniszczeniem, entropią, najwyższą formą zbliżenia z naturą wszechświata? Ich sage euch: wurm muss immer noch Chaos in sich haben, um einen tanzenden Stern gebären zu können*. dzę sferycznie w promieniu niemal 360 stopni”. Bez ruszania głową. I jeszcze... jakby to powiedzieć... Cóż, może bez owijania w bawełnę, prosto z mostu i brutalnie: one widzą, w jaki sposób światło jest spolaryzowane. Ehe, rawka widzi, pod jakim dokładnie kątem fala świetlna przemieszcza się w przes trzeni. W całej przestrzeni, która ją otacza. Tak właśnie widzi. Od podczerwieni do ultrafioletu. Wszędzie. Wszystko. By zabić. Cóż, taka jej natura, chociaż trzeba jej przyznać, że w odróżnieniu od niektórych innych gatunków, nie zabija dla sportu ani dla pieniędzy, ani z przyczyn politycznych, religijnych, naukowych, z ciekawości, z nudów ani na skutek nagłej potrzeby powrotu do domu po imieninach u szwagra. Nie, nie, to tylko czysta, szlachetna walka o przetrwanie. Doskonałe w swej prostocie mano a mano, na gołe pięści, ponaddźwiękowe ciosy i fireballe. I nie, nie zmyślam... Przednie z grubsza sposób działania monitorów komputera (i podobnie naszych ocznych czopków). Teraz, jeśli dla każdego z tych kolorów przyjmiemy 256 możliwych poziomów natężenia (to taka okrągła komputerowa liczba), otrzymujemy 16 777 216 kombinacji. Ponad szesnaście milionów kolorów, w tym zapewne również tajemniczy burgundowy i legendarny écru. Natomiast monitor dla rawki posługiwałby się kodem, hm... powiedzmy RGBFETMKAFVP i emitował kolorów 79 228 162 514 264 337 593 543 950 336. Nooo, drogie panie, jak dobrać teraz torebkę do butów?! Też coś, mógłby ktoś powiedzieć, za to my mamy oczy umieszczone w ten sposób, że widzimy stereoskopowo i potrafimy świetnie ocenić odległość. „Fiu-bździu”, odrzekłaby rawka, „ja mam oczy umieszczone na wypustkach i wi- kończyny uformowane są w szpikulce lub młoty przeznaczone do przebijania pancerzy ofiar (a te ofiary to kraby, małże i inni podmorscy twardziele). Rawka uderza nimi z taką szybkością, że cząsteczki wody rozstępują się wokół nich. Ktoś może kojarzy – rosyjskie łodzie podwodne, torpedy, kawitacja, taka sytuacja... Kiedy następnie kawitacyjne bąble ulegają spłaszczeniu, powstaje fala uderzeniowa, tak silna, że potrafi ogłuszyć ofiarę, nawet – jeśli cios nie dosięgnął celu. Do tego dochodzi temperatura rzędu kilku tysięcy kelwinów. Towarzyszące temu sololuminescencyjne błyski są już tylko dla efektu. To nie żarty, pomiary wykazały, że ramię rawki może osiągać przyspieszenie do 10 000 G (dobra metoda na przecier z kosmonauty) i uderzyć z siłą 1500 newtonów. Foto: Jakub Pawlicki potrafi, mówiąc w pewnym uproszczeniu, zanotować, że dociera do niego światło jednego określonego koloru. Tak, każdy czopek to jeden kolor. I tych czopków mamy w oku trzy rodzaje. Mieszają nam się w oku trzy kolory. Jak w telewizorze. Tylko na odwrót, bo to my patrzymy na telewizor, a nie on na nas (jak dotąd). I to tyle. No dobra, niektóre kobiety mają jeszcze jeden dodatkowy, czwarty rodzaj, ale to jakiś zmutowany gen jest, jak u Spidermana, czy coś. Zdecydowana większość ludzi musi sobie jednak radzić z trzema czopkami i trzema barwami podstawowymi. A tymczasem rawka ma ich 12. Słownie: dwanaście, tuzin, zwelf. Pobudźmy nieco wyobraźnię i ten niewyraźny, zapomniany obszar naszego umysłu, który zajmuje się matematyką. Każdy chyba słyszał o kodowaniu barw za pomocą wartości RGB: jedna liczba na ilość czerwonego (Red), jedna na ilość zielonego (Green) i jedna dla niebieskiego (Blue). Odzwierciedla to 40 1/2014 To jest 150 kilogramów z ręki stworzenia, które nie waży nawet 100 gram! Gdyby człowiek potrafił się zamachnąć z 1/10 tej mocy, moglibyś my wrzucać jabłka na orbitę (strach pomyśleć, co też by do tego czasu po niej krążyło). A walki bokserskie? Bang! – i głowa jednego z uczestników ląduje w sąsiednim mieście. Zaprawdę, jest to moc godna nordyckich bogów. Rawka uderza niczym sam Thor, z błyskiem i grzmotem przerabiając swoich przeciwników na sałatkę frutti di mare. A co z młotem Thora? Jak to się dzieje, że „pięść” skorupiaka nie rozpada się na kawałeczki? Czy to jakiś supermateriał, z którego można by produkować kuloodporne pancerze? Takie właśnie pytania zadawali sobie amerykańscy naukowcy odpowiedzialni za zbrojenie tego miłującego pokój narodu. Nie wiemy, czy zaowocuje to nową generacją marines odzianych w tęczowe pancerze, dowiedzieliśmy się jednak co nieco na temat budowy tych, którymi posługuje się rawka. Okazuje się, że za niezwykłą odporność na uderzenia odpowiedzialne są trzy warstwy materiałów. Zewnętrzna jest bardzo twarda, złożona z substancji, z której wykonane są nasze kości, dodatkowo wzmocniona dzięki ułożeniu w ciasną, krystaliczną strukturę. W drugiej warstwie znajduje się ten sam materiał, lecz ułożony bardziej chaotycznie, natomiast trzecia składa się z chityny. Dzięki temu, że każda z warstw ma nieco inne właś ciwości, jeśli chodzi o sprężystość, pęknięcia nigdy nie przenikają w głąb z jednej na drugą i nie rozprzestrzeniają się. Co najciekawsze, cząsteczki chityny zorganizowane są w formie spiral. Jeśli pęknięcie dotrze na sam spód, rozchodzi się właśnie spiralnie zamiast w poprzek, co praktycznie nie osłabia całej struktury. Rawka zadziwia również swoimi zdolnościami komunikacyjnymi. Po prostu stworzenie zna języki. Umie zagadać po krewetkowemu i wielorybiemu... No może przesadziłem. Tak naprawdę, naśladuje jedynie odgłosy wydawane przez skorupiaki, na które poluje. No wiecie, „Chodź do mnie piękny marynarzu, ugoszczę Cię grogiem i stawonogiem”. Czy coś w tym stylu. W każdym razie na krewetki te teksty działają. Być może właśnie świadomość, jak łatwo innych, przepraszam za wyrażenie, zrobić w konia, spowodowała, że rawki porozumiewają się między sobą przy pomocy zajączków. Przyczepiają im do ogonków karteczki z wiadomościami, dają klapsa i w drogę. Nie no, co za głupi pomysł. Chodzi o takie zajączki, jakie się robi lusterkiem i słoneczkiem. Tylko że rawki używają do tego zwierciadełek umieszczonych na końcu tułowia. Wspominałem wcześniej, że widzą, w jaki sposób światło jest spolaryzowane? Te zwierciadełka właśnie polaryzują światło. Przy czym normalnie w przyrodzie (w sensie, gwiazdy tak emitują) światło zwykle jest spolaryzowane liniowo, czyli prostopadle do kierunku rozchodzenia się fali. Taką polaryzację są w stanie zobaczyć jeszcze niektóre owady (np. pszczoły) i taką wykorzystujemy do oglądania filmów w 3D. Ale rawka lubi prywatność. Co tam jedna drugiej nadaje, żaden PRISM nie przechwyci. Dlatego właśnie te zwierciadełka na ogonie puszczają zajączki spolaryzowane spiralnie, co jedynie ona i tylko ona na całym świecie może zobaczyć. Totalna obfuskacja z oślepieniem. Tu znowu zainspirowali się nasi dzielni amerykańscy naukowcy, tym razem poszukując pomysłu na ulepszenie napędów DVD. Jak na razie rezultaty nie są znane, podobno rawki wniosły pozew zbiorowy o naruszenie praw patentowych. Doprowadziło to do pewnych napięć, flota pacyficzna została postawiona w stan gotowości, stracono kontakt z jedną z atomowych łodzi podwodnych, a w poszyciu lotniskowca USS Nimitz odkryto tajemnicze wgniecenie. A jednak mówimy na nie „robale”. Że prymitywne organizmy, co stoją od nas niżej w drzewie stworzenia. Ha, ha! Może się tylko rawka zaśmiać. I zacytować ponownie: „Nigdy nie zapominajcie! Im wyżej wzlatujemy, tym mniejsi wydajemy się tym, co nie umieją latać”. Kogo niby Bóg ukochał bardziej? Kogo uczynił na swój obraz i podobieństwo? Jeśli nas, to czyim jest obrazem i czyje moce posiada rawka? Że niby dos taliśmy, ten tam, rozum... No tak, piękna rzecz, ale jakoś nie zaufano nam na tyle, abyśmy mogli uderzeniem pięści kruszyć skały i przenikać wzrokiem otchłań kosmosu. I pewnie słusznie, bo małżeńska kłótnia mogłaby zatopić kontynent, a mecz piłkarski zapewne kończyłby się formowaniem supernowej. Tyle naszej wspaniałości. A rawka siedzi sobie w norce i kontempluje, a w pięściach trzyma słońce... ¢ 1/2014 41 Będąc młodą matką, w celu poszerzenia swojej wiedzy na przeogromny temat: Dziecko, sięgnęłam po czasopisma dla rodziców. Wiedzę poszerzyłam, aczkolwiek nie taki zakres miałam na myśli. Czego się dowiedziałam, czego można się dowiedzieć z czasopism dla rodziców? Poza bardzo konkretnymi informacjami i radami (np. jak postępować, gdy dziecko straci przytomność) – wielu zaskakujących, przynajmniej dla mnie, rzeczy. Przede wszystkim czasopisma dla rodziców okazały się zdecydowanie czasopismami dla mam. Jako tata czułabym się dyskryminowana. Tatusiowie pojawiają się jako dodatek (dosłownie i w przenośni), o ile w ogóle, a przecież jedyna rzecz, której ojciec nie zrobi przy niemowlęciu/dziecku, to karmienie piersią. W takim dodatku dla ojców (np. „strefa taty”, „strony dla dwojga”) można np. poczytać (dowiedzieć się – byłoby za dużo powiedziane) o tym, dlaczego warto pomyśleć o polisie ubezpieczeniowej. Temat zdecydowanie tylko dla panów, panie, a tym bardziej mamy, nie zajmują się finansami. Chyba, że robiąc zakupy i stąd pewnie o finansach dla mam na zasadzie „oszczędzanie przy okazji robienia zakupów”. Wiedza o oszczędzaniu w dobie kryzysu jest bezcenna, ale że jest to kwestia tylko dla mam? Kolejne tematy w dodatku dla ojców – to wózki i foteliki samochodowe. Sprawa bezspornie ważna i oczywiście nie dla mam. W kontekście samochodów można poczytać również o tym, jaki samochód wybrać na dojazdy do pracy – niby nic dziwnego, ale akurat z Raszyna do Warszawy? Od razu wiadomo, kto i gdzie redaguje czasopismo. – I jeszcze o wynikach testowania samochodu x przez rodzinę z czwórką czy piątką dzieci. Wkoło głośno o niżu d emograficznym, więc kolejny niesamowicie istotny temat. Wśród moich znajomych (od podstawówki przez studia po pracę) są aż cztery rodziny z trójką dzieci, reszta ma mniej. Czwórka czy piątka? Przychodzących mi na myśl rodzin z taką liczbą dzieci nie stać na wspomniany, testowany samochód; ale chyba zaczynam myśleć stereotypami. I pewnie jestem nieżyciowa, nieświadoma, niesprawiedliwa, a temat aut to przecież tylko wabik, żeby tatusiowie w ogóle zajrzeli do czasopisma o dzieciach i dzięki temu zainteresowali się tematem dziecka i swoim dzieckiem. A nie interesują się nim (tematem, dzieckiem)? To naprawdę byłoby dla mnie odkryciem. Tak na marginesie, gdy potem przeczyta się tytuł Maluch też człowiek – to trzeba się zastanowić, czy aby na pewno w czasopiśmie dla rodziców nie jest to artykuł o fiacie 126p? Zagłębiając się w lekturze stron dla tatusiów, możemy znaleźć rady: „zabierz dziecko na spacer”, „naucz dziecko kopać, łapać i odbijać piłkę”, „puść maluchowi latawiec”, „zbuduj z dzieckiem mias to” – no tak, jeżeli nie przeczytam o tym w czaso piśmie, to nie przyjdzie mi to do głowy… Poza tym, jeżeli mowa o tatusiach, to obowiązkowo: gadżety elektroniczne, gry komputerowe itp. oraz, jakżeby inaczej, seks. Seks w ciąży, „rodzice zgrani w łóżku” – oczywiście, bez seksu nic się nie sprzeda, a przecież to jest ważne. Bardzo ważne? Najważniejsze? Byłam zaskoczona, zagłębiając się w takie kwestie, ale gdy trafiłam na artykuł, rozmowę z psychologiem, pod tytułem: Do czego dziec ku potrzebny ojciec, to doceniłam dodatki dla ojców. Przez sam fakt istnienia taki dodatek mówi, że ojciec jest potrzebny, a może nawet ważny. Brawo. Plus dla czasopism. Janina Rudowicz-Nawrocka Maluch człowiekiem, a tata w dodatku 42 1/2014 Zostawmy tatusiów. Czego mogą dowiedzieć się mamy? Czego mogę się dowiedzieć, czego się dowiedziałam? „Dla niemowlęcia najlepsze jest mleko.” „Temperatura powyżej 39o – Musisz ją obniżyć.” „Dla dziewczynki nie musisz kupować różowego.” To ostatnie jest chyba najlepszym zdaniem, jakie przeczytałam. Odkrycie na miarę XXI wieku. Nie tylko różowy nie jest bezwzględnie konieczny, obowiązkowy, ale „nie muszę” – od razu świat nabiera rumieńców, żeby nie powiedzieć: patrzę na niego przez różowe okulary. Do tego pomysły na „idealny prezent”, „idealny gadżet”, „idealne wakacje” i znowu przecieram oczy ze zdumienia; nie wierzę w istnienie jakichkolwiek ideałów, a tu co rusz jakiś. Dalej przytaczam wybrane cytaty, część z nich to tytuły artykułów. Staram się powstrzymać od komentarzy… „Ela przekonała mnie, że mam pokarm.” „Dzięki Magdzie odkryłam matczyną intuicję.” – Ani Ela, ani Magda to nie córki-niemowlęta, a matki to nie nastolatki. Cóż, widocznie oczy wistość nie jest oczywista dla wszystkich. Jeżeli jednak są chętni, chętne, żeby się takimi przeżyciami dzielić, to przepraszam – czepiam się. „A jeszcze lepiej stosować jednorazowe chusteczki do mycia blatów.” – Higiena tak i to przez wielkie H. Ale może nie dajmy się zwariować jednorazówkom? Aczkolwiek bezrobocie rośnie – producenci muszą mieć rynek zbytu, ale z drugiej strony wszystko jest eko, a jednorazówki raczej nie. I jak tu być w porządku? Nie da się ukryć, że na poziom czasopisma spory wpływ mają pytania czytelników, czyli rodziców, niestety głównie mam. Przykłady: „Czym myć miejsca intymne półtorarocznej dziewczynki: mydłem czy płynem do higieny intymnej?” Odpowiedź: „Dziewczynka nie jest małą kobietą” i uzasadnienie tegoż faktu (odkrycia?). „Czy 15-miesięcznemu dziecku myć włosy codziennie?” Odpowiedź: „W miarę potrzeb – podobnie zresztą jak u osoby dorosłej”. „Czy zawsze trzeba myć pupę?” i odpowiedź: „Lekarze mówią, że tak powinno się robić […]. Prawdziwe mamy (przynajmniej te, które ja znam) tego nie robią – używają wilgotnych chusteczek – i zazwyczaj nic złego się nie dzieje”. – Hmm, „prawdziwe mamy”. Czy ja jes tem prawdziwa czy nieprawdziwa? Chyba nieprawdziwa, bo myłam pupę mojego niemowlaka. Właściwie w czasach, kiedy każdy może pisać o wszystkim i publikować to w dowolny sposób dla, uwzględniając Internet, niezliczonych odbiorców, nic nie powinno mnie dziwić, jednak dziwi i nie tylko dziwi. Gdybym wzię- ła do ręki czasopismo lewicowe, prawicowe, feministyczne czy jeszcze jakieś inne o ściśle określonej linii, nie byłabym zaskoczona tym, o czym się w nich pisze (mogłoby mnie zaskoczyć, że tak można myśleć), ale wzięłam do ręki czasopisma o tematyce wydawałoby się ogólnoludzkiej i dowiedziałam się, że farmazony i stereotypy to nie tylko język ulicy. Do tego jeszcze nierzetelność dziennikarska, niestety coraz powszechniejsza na co dzień. Podam jeden przykład z dość bliskiej mi branży. W artykule – rozmowie z właścicielką restauracji/klubu/miejsca dla mam i dzieci (tatusiowie chyba też tam mogą wejść) możemy przeczytać zapewnienie i zachętę właścicielki: „Tylko ekologiczna żywność! Warzywa bez dodatku chemii i mięso bez antybiotyków i hormonów”. I pani redaktor pisze to z wykrzyknikiem zachwytu, choć to manipulowanie w głowach rodziców, bo przecież: Prawo żywnościowe od 2006 r. zakazuje dodawania do pasz dla zwierząt antybiotyków jako stymulatorów wzrostu. Niedopuszczalne jest również stosowanie w gospodarstwach utrzymujących zwierzęta gospodarskie substancji o działaniu hormonalnym (art. 64 ust. 1 ustawy z dnia 11 marca 2004 r. o ochronie zdrowia zwierząt oraz zwalczaniu chorób zakaźnych). Inspekcja Weterynaryjna zajmuje się monitoringiem tych kwestii na podstawie rozporządzenia Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z dnia 28 lipca 2006 r. (Dz.U. nr 147, poz. 1067, z późn. zm.). Zdaję sobie sprawę, że na rynku działają nieuczciwi producenci żywności, ale zgodnie z zasadą, że bez udowodnienia nie ma winy, wypowiedzi powyższego typu mogą uczciwym producentom przynieść ogromne szkody. Na szczęście zdarzają się też rozsądne zdania. „Pamiętaj także, że nawet bez bardzo praktycznych akcesoriów można się obyć – w końcu nasze mamy to robiły.” I przykład: stół zamiast przewijaka. Ponadto artykuł dość płytki, ale jest tekst o mamach i dzieciach w innych krajach (i wielkie ach, że z dzieckiem można pracować w polu) czy polecenie filmu Bobasy (reżyseria Thomas Balmes, produkcja Francja 2010). Film również polecam. To chyba dobry moment na zakończenie tego subiektywnego i stronniczego przeglądu. Moja wiedza o społeczeństwie poszerzyła się. Potwierdziły się obserwacje z ulic i placów zabaw – szkoda. Dużo pracy jeszcze przed nami. *** Wszystkie cytaty pochodzą z czasopism „Mamo, to ja” i „Mam dziecko” z VI-VIII 2011. 1/2014 43 F E L I E T O N R O D Z I C I E L S K I Monika Knapik M A T U R A T O CZYLI WYTRZYMAM! – Nie będę zdawał, mama! Nie ma takiej opcji! Te słowa uderzyły mnie jak obuchem w pewien styczniowy, smutny dzień. W ten oto sposób mój syn obwieścił mi swoją decyzję. Oględnie, jak to on. I bardzo skrótowo. Dlaczego? Jak to? Matura jest przecież w końcu ważna. Bywa zwieńczeniem całej tej harówy, tej męczarni szkolnej, cudownym finałem drogi przez mękę, którą ramię w ramię razem przeszliśmy. Czy jednak mam jeszcze cokolwiek do powiedzenia? Mój chłopiec ma już przecież 19 lat. Jest bytem niezależnym. Wprawdzie wciąż na naszym utrzymaniu, ale dopóki się uczy… No właśnie, a co dalej? Co mu pozostaje? Chyba rejestracja w Urzędzie Pracy i zasilenie szeregów bezrobotnych bez prawa do zasiłku. No bo, co z nim będzie? Nie ma zawodu, doświadczenia, a tacy mogą tylko ściany podpierać. Oczywiście nie mówię mu tego, bo od razu wyszłabym na zgreda. Tylko straszne myśli kłębią się w głowie, a niepokój ściska serce. A on? Ma już plany – wyjedzie do UK. Tam się zawsze coś znajdzie. Albo jakąś pracę podłapie na miejscu, na czarno oczywiście. Bo cóż, taka jest nasza smutna rzeczywistość. – Poradzę sobie, będzie dobrze, mamuśka – uspokaja mnie i znika w jaskini. Dobrze, optymizm to bardzo cenna cecha charakteru, lecz trzeba czasem trzeźwo spojrzeć na świat. Dla mojego syna jednak liczy się tylko „tu i teraz”. Zero planowania, jakiejś wizji przyszłości. Oczywiście rozumiem, że w jego wieku nie robi się jeszcze 44 1/2014 B Z D U R A, planów. Żyje się dniem dzisiejszym. Lecz serce matki umiera z niepokoju!!! On ma to jednak gdzieś, to moje serce. Wiosna się robi na całego, można posiedzieć w przepięknych okolicznościach przyrody, z dziewczyną się umówić na spacer, z kumplami na piłkę. No dobrze, a co z tym życiem? Życie poczeka, nie ma poś piechu. Czy właśnie z tych powodów młodzi ludzie obecnie coraz później zakładają rodziny. Bo proces dojrzewania się wydłużył do trzydziestki? Dopiero w tym wieku są gotowi, choć też nie zawsze, by poukładać sobie życie osobiste – jakaś żona, jakieś dziecko… Obserwuję to zjawisko również w moim najbliższym otoczeniu: zbliżające się do trzydziestki lub ją przekraczające kobiety całymi stadami włóczą się po klubach i dyskotekach, garściami korzystając z wolności i swobody, jaka im jeszcze pozostała. Gdy są już wreszcie gotowe, by się z kimś związać, okazuje się, że jest trochę za późno. To jednak czysta biologia decyduje za nie wtedy. A ci kandydaci na mężczyzn ich życia? Wieczni chłopcy z joystickami w dłoniach, liczący czas od piątku do piątku, kiedy można wydać na balowanie większość wypłaty, bo przecież raz się żyje! I dalej do przodu, kolejna laska zaliczona, kolejny blant wypalony. I super, i o to w życiu chodzi! Cóż, nie mogę zaprzeczyć, że mój syn też do tego pokolenia należy. Dojrzeje kiedyś? Czy ja tego dożyję? Na razie jest dzieckiem o wzroście 196 cm. Oburza się i bardzo gniewa, gdy za dużo pytam lub cokolwiek sugeruję, ale sam niewiele ma do powiedzenia w konkretnych kwestiach. Po pierwsze: nie czyta. Starszy brat zdał maturę z języka polskiego, bazując wyłącznie na streszczeniach, to po co on się będzie wysilał? Tym bardziej, że matury w ogóle nie zdaje. Ogląda mnie praktycznie od urodzenia w każdej niemal wolnej chwili z książką w ręku i nie ma to na niego żadnego wpływu. Jako dzieciak nie zasnął, jeśli mu nie poczytałam ulubionych Muminków czy Kubusia Pu chatka. I co? I nic. Absolutne zaprzeczenie ogólnopolskiej akcji „Cała Polska czyta dzieciom”. To chyba jednak nie tak działa, jak nam się to próbuje wmówić. Przynajmniej na mojego potomka. Po drugie: nie ogląda programów informacyjnych ani publicystycznych. Polityka go nie interesuje, brzydzi go i mierzi. No chyba że zdarzy się jakaś spektakularna katastrofa! To budzi jakieś zainteresowanie, wywołuje emocje, ale poza tym – strata czasu. W to miejsce lepiej obejrzeć sport. No dobrze, szanuję tę jego pasję, której jest wierny od najmłodszych lat. Piłka nożna to jego żywioł – mecze, turnieje, obstawianie wyników w zakładach bukmacherskich. Kiedyś grał w klubie, dziś to już tylko liga osiedlowa, ale kontakt z dyscypliną pozostał. Pewnie będzie grał jeszcze jako oldboy, faceci tak mają i chwała im za to. Poza tym jest to coś, co choć na chwilę przerywa ten marazm i bezczynność, kręci go i ożywia. No i dobrze, że ma jakiś wentyl bezpieczeństwa. Inaczej tyłek przyrósłby mu do krzesła komputerowego. No cóż, pocieszam się tylko, że nie on jeden jest taki. Mnóstwo moich przyjaciół i znajomych ma też pociechy w tym wieku. Prawie nikt nie jest pozbawiony rozterek podobnych do moich. Cudowni chłopcy rozbijają rodzicielskie auta, tracą prawo jazdy z różnych powodów, balują, niekoniecznie imając się pracy. Po co wyliczać dalej, tylko się człowiek wkurza. No, ale to jest przecież przyszłość naszego narodu! Dam radę, wytrzymam… SMS-em spod lady Marta Zielonacka Globalizacja i obyczaje Globalizacja to coraz większe zależności między państwami, gospodarkami i kulturami, ale także między konsumentami. To integracja państw, z których może się stworzyć w przyszłości jeden wielki system społe czno-polityczny. Wszyscy wiedzą o tym i nikogo już nie dziwi, że kupowane przez nas bluzki, spodnie czy filiżanki nie są wyprodukowane w kraju producenta, tylko np. w Chinach. Autorka za ladą Większość klientów jest temu przeciwna, ba, nawet zbulwersowana, że za markową rzecz płacą dużo pieniędzy, a robiły to niemal za darmo malutkie rączki chińskich dzieci. Na całym świecie wszyscy mówią o wyzys ku i krytykują go, a jednak dalej kupują towary po „cudownie” niskiej cenie. Wniosek: Chiny łączą świat, czyli mają realny wpływ na rozwój globalizacji. W dziwny sposób stajemy się częścią wspólnie kosumowanej rzeczywistości. Przykładem tak pojmowanej globali zacji są zjawiska zachodzące w przestrzeniach sklepowych. Kupując towary – manifestujemy określony styl myślenia, sferę wartości i wolę istnienia, które podlegają swoistemu upodobnieniu. 1/2014 45 Podam kilka przykładów ze sklepu, w którym pracuję. Mam w nim duży wybór porcelany i ceramiki z różnych państw, np. Portmeirion z Walii – za każdym razem robi wrażenie na Anglikach i chyba są mile zaskoczeni, że ich narodowa porcelana dociera i do nas. Niestety – żaden z nich nigdy jej u nas nie kupił. Inaczej jest z Danią, wyroby z Kopenhagi przyciągają swym urokiem nie tylko Polaków, ale i samych Duńczyków, Szwedów i Holendrów i – uwaga – oni u nas je kupują. Widać opłaca im się kupić u nas i zawieźć do domu, gdzie mają to prawdopodobnie pod ręką. To jednak jest zrozumiałe. Natomiast bardziej zadziwiające jest, że ktoś nie zna firmy czy producenta, kupuje produkt i jest pełen zachwytu dla tej rzeczy, a potem okazuje się, że produkt ten został wyprodukowany w jego ojczyźnie. Zawsze zastanawiam się, czy np. Niemiec zdziwi się, gdy zajedzie do domu, rozpakuje walizki, weźmie do ręki rzecz, którą kupił w Polsce i – jak coś go tknie – sprawdzi w internecie nazwę wyrytą pod naczyniem (dajmy na to Hoff), gdy zrozumie, że przejechał taki szmat drogi i kupił coś ładnego, co mógłby kupić taniej u siebie w sklepie na osiedlu. Jaką będzie miał minę, kiedy okaże się, że wyprodukowano to w jego ojczystym kraju? Najbardziej skomplikowane w kontekście globalizacji były dla mnie zakupy dwóch Rosjanek. Rozumiem, że panie te zbierały na przykład matrioszki i że, gdy zobaczyły te w moim sklepie, to musiały je mieć. Tylko, jaki dziwny jest ten świat, że musiały przyjechać aż do Polski, żeby kupić matrioszki wyprodukowane w Niemczech i zabrać je do Rosji. Hmm, jak dla mnie – globalizacja jest mocno zakręcona. Zachowania ludzkie również. Nie będę się skupiała na naszych rodakach, bo większość z nas już rozumie, że z kulturą osobistą jest nam niekiedy nie po drodze. Panie sprzedawczynie, ekspedientki czy po prostu studentki pracujące w różnych sklepach wiedzą o tym chyba najwięcej. Czy wiecie, że wchodząc do sklepu, już nikt nie mówi „dzień dobry”, za to wychodząc nagle słyszalne jest „do widzenia”, jakby klient doznał olśnienia na sa46 1/2014 mym końcu. O tym, żeby ktoś uczył dzieci, że trzeba powiedzieć jakąkolwiek formułkę, należy zapomnieć definitywnie. Ani młodzi rodzice, ani zapatrzeni w pociechę dziadkowie niczego nie wymagają i niczego nie uczą. Przykra jest również obserwacja klientów, którzy na całe gardło muszą artykułować zdania typu: „jak byłam w Prowansji, były tam identyczne sklepy” albo „jak byłam w Austrii – były tam identyczne misie”, albo: „jak byłam we Francji, to tam pije się kawę tylko w takich kubkach bez uszka”. Temu nadętemu tonowi towarzyszą równie sztywni ludzie: zero uśmiechu, zero życzliwości. Ech, więcej nie napiszę na temat naszych rodaków (no, może pod koniec coś jeszcze dodam – rarytasik). Inaczej sprawy się mają, kiedy do sklepu wchodzą Włosi... pachnący, rozsiewający radość życia, emanujący pięknem i cudnymi butami, i pięknymi włosami, i tymi ślicznymi, rozpiętymi koszulami :-) Podobnie zresztą Hiszpanie (panie będą wiedzieć, o co chodzi), nawet jak nic nie kupują, bo wiadomo – mają teraz kryzys, to zostawiają po sobie miłe wspomnienie. Japończycy kryzysu nie mają, a to dlatego moim zdaniem, że nad każdą rzeczą medytują pół godziny. Niewiarygodnie skromni zastanawiają się niemiłosiernie długo, czy coś kupić, czy nie kupić. Potrafią odłożyć to i wrócić na drugi dzień, znów postać wystarczająco długo, po czym – nieprzekonani do końca do zakupu – zmierzają do kasy, by tam spytać o rabat (chociaż w sklepie nie ma wywieszek o promoc jach czy rabatach). Oznacza to, że analizują potencjalny wydatek, mając na uwadze swe ciężko zarobione pieniądze. Być może dlatego w ogóle je mają. Rosjanie w ogóle nie zastanawiają się nad kwotami. Oni wchodzą wyprostowani i pewni siebie, biorą to, co im się podoba i nigdy nie pytają o cenę. Po prostu płacą (a to za obrus 300 zł, a to za butelkę do oliwy 100 zł, za dzbanek kolejne 200 zł – bez upominania się o rabat). Rzucają złotą kartą, cyk i zapłacone, cyk i „daswidania”, bo ten wesoły naród nie „zniży się” do nauczenia się i powiedzenia „do widzenia” po polsku. Inaczej niż Anglicy czy Irlandczycy (których w czasie Euro było pod dostatkiem i których łączyła globalna sieć Intersport, gdzie wszyscy kupowali piłki i koszulki). Ci z kolei zawsze starają się powiedzieć i podziękować w naszym rodzimym języku, i to jest bardzo miłe. Pozostają Niemcy, tu – wiadomo – wiek 60plus, ubiór wycieczkowy, poziom decybeli rozmów bardzo wysoki. Kochają polski Bolesławiec, po ichniemu Bunzlau, są także mili i uśmiechnięci, ale dziękują również tylko po swojemu („danke”). I teraz pytanie, gdzie tu ta globalizacja, jeśli każdy naród zachowuje się (przynajmniej w sklepie) inaczej. Każdy obcokrajowiec ma inną postawę i charakter..., ano już wyjaśniam – jaki to wspólny punkt odkryłam. To dialog, dialog męsko-damski. Dotyczy zarówno zachowań Polaków, jak i innych narodowości. W sklepie pełnym kubeczków, dzbanuszków, miseczek i talerzyków trudno jest się opanować jakiejkolwiek kobiecie, natomiast mężczyznom... ech, standard zachowań jest następujący: Mężczyzna stoi w progu lub na zew nątrz sklepu, bo boi się. Przeważnie czuje się, jak słoń w sklepie z porcelaną (co w sumie nie jest dziwne u mnie), a kobieta wchodzi do sklepu i wszystkiego dotyka. Facet stoi i stoi, sapie i prycha, w końcu po 10 minutach postanawia dołączyć do swej wybranki celem wyciągnięcia jej ze sklepu. Ale kiedy do niej dochodzi, zostaje zaatakowany przez achy i echy. Ma podtykane pod nos cudeńka i ona prosi i błaga, żeby jej tylko to wszystko kupił. W końcu on ulega i pozwala jej na kupno jednego kubeczka. Ona szczęśliwa idzie do kasy, kładzie go na ladzie i mówi do kas jerki (i do swego mężczyzny): „jeszcze chwileczkę” i znów znika pośród regałów. Jemu już gorąco i duszno, ma dosyć, no ale, co zrobić, taką sobie ją wybrał, więc stoi i czeka, i sapie, i dmucha... stara się uśmiechać, kiedy ona patrzy w jego kierunku. Jak nie patrzy, patrzy sprzedawca i widzi, że bez względu na język, jakim włada ów pan, wszystko się w nim gotuje. Wszystko kipi. A tu kobietka oznajmia, że do tego kubeczka pasowałaby jeszcze łyżeczka. Hmm, no dobra – myśli on – to mała rzecz, więc znów się zgadza. Ale za chwilę słyszy, że do tego kompleciku przydałaby się jeszcze cukierniczka, a jak cukierniczka, to drugi kubeczek, a do tego dzbanuszek na mleczko itd., itp... Wtedy przeważnie każdy mężczyzna tłumaczy swojej wybrance (drukowanymi literami), że mają bardzo długą podróż przed sobą, że np. samolotem nie dadzą rady tego przewieźć. Ale ona ma asa w rękawie i rzecze, że jego mama też by się ucieszyła z takiego prezentu i wtedy on już wymięka (bo kto by nie kochał własnej matki). I teraz znów znajduję wspólny mianownik dla wszystkich mężczyzn na ziemi. Mianowicie – kiedy przychodzi do płacenia, ujjj, wtedy każdy robi dobrą minę do oczywiście złej gry. Niektórzy, patrząc na kasjerkę, wznoszą oczy do nieba. Globalizacja więc rozprzestrzenia się nie tylko w polityce, gospodarce, ale i w zachowaniach damsko-męskich. Jeszcze na koniec muszę podzielić się pewnymi przypadkami klientek (to ten końcowy rarytasik). Nie będzie dotyczył wyżej wymienionych zagadnień ani mych społeczno-kulturowych obserwacji, ale, mam nadzieję, zaistnieje tu jako ciekawostka. Pierwsza pani, lat na oko 40plus kolekcjonuje misie firmy Bukowski. Wtajemniczeni wiedzą, że są unikatowe, niepowtarzalne i owa klientka ma w domu sporą ich liczbę. Musiała nawet zrobić dla nich osobny pokój i zamówić specjalne regały, żeby misie dobrze się w nich prezentowały. Żeby zawsze były czyste i nie miały roztoczy, zakupiła specjalnie dla nich wszystkich duuuużą zamrażarkę, w której to je zamyka. Po kilku dniach wyjmuje te zdezynfekowane cuda i układa na półeczkach, a te zainfekowane z półki idą do zamrażarki. Co nas na pewno łączy w wymiarze globalnym z paniami zamrażającymi misie, skromnymi Japończykami, umiarkowanymi w mówieniu „dzień dobry” Polakami czy pachnącymi Włochami? Przede wszystkim układ kostny – wszyscy mamy po 206 kości. 1/2014 47 Marta Grabowska-Kaźmierczak Dook o ł a ś wiata u tka nego z lit e r Nieokiełznani, zabieram Was w podróż po świecie tekstów. Prezentowane poniżej powieści i reportaże powstały w oddalonych od siebie miejscach, w różnych językach i kulturach. Są fantastycznie napisane. Uwodzą narracją, porażają prawdą. Tym razem zapraszam na tête-à-tête z oryginalnymi postaciami, kontrowersyjnymi, bywa, że odpychającymi, ale intrygującymi. Rozsmakujcie się w literaturze faktu, zanurzcie się w historii. Bruce Chatwin, Na Czarnym Wzgórzu, tłum. P. Lipszyc, Świat Książki, Warszawa 2010 Ta powieść to podróż w czasie poprzez historię. Aby odbyć tę ędrówkę z Chatwinowskimi bohaterami, przeniesiemy się ponad sto w lat wstecz. Będzie chwilami sielsko-anielsko, więc proponuję zaparzyć zawczasu herbatę, najlepiej angielską. Rzecz dzieje się na pograniczu Anglii i Walii, na odludnej farmie. Klimat i pejzaż wydają się monotonne, rytm życia mieszkańców stały. Centrum opowieści stanowią losy ludzi „nieważnych”, zwyczajnych, choć bywa, że dziwnych, ekscentrycznych. Akcja powieści obejmuje życie trzech pokoleń rodziny Jonesów i ich sąsiadów. Głównymi bohaterami są śpiący od ponad czterdziestu lat w jednym łożu (takie czasy!) bliźniacy, Benjamin i Lewis. W prostym, chronologicznym układzie widzimy życie wiejskiej społeczności od końca XIX wieku po drugą połowę XX wieku. Rozmaite losy ludzkie wydają się banalne, naznaczone przez miłość, przemoc, nienawiść, współczucie – wszystko to prozaiczne, ale oddane za pomocą języka prostego, celnego, pozbawionego nadmiaru i okraszonego dyskretnym humorem. A zarazem historia, ta wielka historia wojen, polityki i przemian społeczno-gospodarczych, nie przytłacza – równie frapujące i ważne są prozaiczne wydarzenia dotykające poszczególnych mieszkańców walijskiego pogranicza. Siła oddziaływania prozy Chatwina polega na tym, że dzięki konstrukcji fabuły i prostocie języka (narracja jest oszczędna, a jednak wciągająca) łatwo zanurzamy się w świat sprzed stu lat, by razem z bohaterami odbyć podróż w czasie. J. Patrick Lewis, Roberto Innocenti, Dom, tłum. M. Pasicka, Wydawnictwo Bona, Kraków 2012 Powieść Chatwina przywodzi mi na myśl cudną książkę – ilus tratorskie dzieło sztuki! – Dom Lewisa i Innocentiego. Oto opowieść o dwudziestym wieku z perspektywy... domu: „Słyszałem śmiech i strzały. Poznałem co to burze, młoty i piły, a w końcu – opuszczenie”. Życie ludzi – rodzin zamieszkujących kamienny budynek – splata się naturalnie z cyklem natury. Wiosenna sielanka, zaślubiny, szkoła, piękno (ach, można znów zaparzyć herbatkę, może malinową), miłość, cud jesieni, podróż dziecka. Życie. Czas na rozpacz i nienawiść, ubóstwo, cierpienie. Czyjaś wojna, rozpacz. „Z żony – wdowa...” (wszystkie cytaty pochodzą z książki Dom). I tak wielka historia splata się z tą „małą”, intymną. Dom – do oglądania, do czytania, do smakowania i snucia własnej opowieści. 48 1/2014 Katherine Boo, Zawsze piękne. Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju, tłum. A. Sokołowska-Ostapko, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013 Herbatka się skończyła. Zmieniamy klimat. Będzie gorąco. Zanurzamy się w rynsztokowym świecie, którego mieszkańcy nie stąpają po „zawsze pięknych” włoskich kaflach podłogowych (jak głosi rekla ma widniejąca na murze wyznaczającym granicę pomiędzy slumsami i nowoczesną przestrzenią lotniska w finansowej stolicy Indii). Gdyby nie obrzydliwa sceneria oraz autentyczność bohaterów i zdarzeń, byłoby nawet banalnie – ot, snucie opowieści o codzienności: marzeniach, radościach, lękach i „życiowych” trudnościach. Ktoś się zakochał, zrobił „interes życia”, ktoś kogoś oszukał, a inny podpalił. Jednak zostajemy wciągnięci w sam środek piekła slumsów i – za sprawą siły sugestywnych opisów miejsc i bohaterów, ale czynionych z pewną powściągliwością i dystansem – zaczynamy współodczuwać (no, może co wrażliwsze jednostki...), przeżywając różne „warianty” człowieczeństwa. Niespecjalnie pokrzepiające, ale – na szczęście – „łzawe” też nie. Elisabeth Åsbrink, Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia, tłum. I. Kowadło-Przedmojska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014 Pozostańmy w kręgu literatury faktu. Tym razem dajmy się wciągnąć w reporterskie śledztwo. Proponuję coś mocniejszego… Pamiętacie włoski dramat, który polską premierę kinową miał w 2013 roku, pt. Cezar musi umrzeć, wyreżyserowany przez Paolo i Vittorio Tavianich? Dla przypomnienia: autentyczni więźniowie odsiadujący wieloletnie wyroki przygotowują adaptację znanej sztuki teatralnej Szekspira; film braci Taviani jest swoistym zapisem tego teatralnego eksperymentu. Albo Reality w reżyserii Matteo Garrone (premiera kinowa odbyła się w 2013 r.), w którym główną rolę brawurowo zagrał mafioso – zabójca odsiadujący dożywotni wyrok – Aniello Arena? Podobnie znany szwedzki dramaturg postanowił stworzyć spektakl z udziałem więźniów, jednak w tym wypadku zdarzenia wymknęły się spod kontroli. Skazani, odsiadujący wyroki w więzieniu o wysokim rygorze, okazali się bardziej kreatywni, niż założył to reżyser – w czasie przepustek napadali na banki, a skradzione pieniądze przekazywali na konta… organizacji nazistowskich! Elisabeth Åsbrink opisała fascynujące, rzetelne, reporterskie śledztwo, odsłaniając związki teatru, zbrodni i nazizmu. Rzecz przekonująco udokumentowana, zręcznie napisana. Marek Łuszczyna, Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię, PWN, Warszawa 2013 Igły. Podczas lektury tej książki dobrze jest sączyć whisky lub wino wytrawne o barwie świeżo przelanej krwi. Już sam tytuł jest znakomity – Igły. Bohaterki książki – pozornie zwykłe kobiety, w rzeczywistości agentki, o których wiadomo stosunkowo mało. Są rozwiązłe, czułe, waleczne, naiwne, mądre – pełnokrwiste. Autor książki znakomicie odmalował tło epoki. Poznajemy fakty z przeszłości, o których nic nie mówią podręczniki do nauczania historii. Igły są tragiczne, pracując dla różnych wywiadów – polskiego, niemieckiego czy brytyjskiego – zawsze są osamotnione, zawsze. Marek Łuszczyna koncentruje się przede wszystkim na losach Polek w okresie II wojny światowej – pisze o tym mądrze, ufa czytelnikowi, pewnych rzeczy nie dopowiada, ale łatwo się domyśleć treści ukrytych za przemilczeniami. Książkę czyta się szybko, za szybko. I jeszcze jedno – II wojnę światową wygrały również kobiety, a nie tylko Czterej pancerni i pies oraz kapitan Kloss. 1/2014 49 Moje trzy grosze to książka pisana „na gorąco”, dlatego raz bawi, niekiedy niepokoi, czasem irytuje, ale też często zmusza do refleksji. Autor po prostu rozmawia z czytelnikiem, przysiada się do niego, zagaduje. Jego książkę można czytać na wiele sposobów, alinearnie, płynnie przechodząc od jednego wątku do innego. Możemy się z nim zgadzać lub nie, ale nie możemy udawać, że nie słyszymy jego głosu, w którego barwie poznajemy wrażliwość, emocjonalność oraz liczne wymiary racjonalności. Z posłowia Marka Kaźmierczaka ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö ö MOJE TRZY GROSZE L e c h N a w r o c k i 50 1/2014 Międzynarodowy Yevgeniy Boginskiy Я умолять тебя не стану, И не прощу уж никогда, Лишь боль в руки замкну руками И вдруг исчезну навсегда. Всё больше Вами восхищаюсь, Всё ближе к Вам я быть хочу, Всё чаще в жизни вир бросаюсь, Всё чаще я о Вас грущу. ką c i k po ezji ö Mucha ö Jeśli istnieje niebo i idą do niego też psy, to chciałbym tam spotkać się z Muchą. Kiedy byłem dzieckiem, każde niemal wakacje letnie spędzałem w Mórce, rodzinnej wsi mojej babci. Pasłem tam bydło – było to całkiem spore stado, jak na owe czasy, bo około dwunastu krów, kilka jałówek i jeszcze kilka owiec. Najważniejszy jednak był pasterski pies, który mi towarzyszył i z którym połączyła mnie wyjątkowa przyjaźń i zażyłość. Mucha była średniego wzrostu suką, o czarnym ubarwieniu, pochodzenia wielorasowego, jak to się elegancko mówi o kundlach. Była bardzo inteligentnym i pracowitym psem. Potrafiła wykonać kilka trudnych poleceń, jak na przykład zaganianie stada z powrotem, jeśli weszło „w szkodę”, czyli na obcy lub zabroniony teren, albo zbyt daleko wypuściło się na łące, mając ograniczenia, ponieważ mój wuj codziennie dokładnie instruował mnie, do jakiego miejsca mam wypasać zwierzęta. Mucha potrafiła odróżnić stare krowy od młodych. Jeśli krzyknąłem: „biegaj po starą”, wiedziała, o którą chodzi. Reagowała także na gwizdanie melodii, która była sygnałem do powrotu. Miała też swoje za uszami. Była nauczona, żeby nie gryźć i tylko szczekaniem przeganiać krowy, ale od czasu do czasu musiała dać sobie upust i popełnić przestępstwo, wbijając zęby w tylną nogę którejś ze swoich podopiecznych. Wuj, zauważywszy ranę, zawsze mnie ganił, że nie przypilnowałem psa, ale co ja mogłem. Mucha musiała co pewien czas odreagować, to było silniejsze od niej. Pewnego razu oberwała jednak mocno racicą w głowę i straciła przytomność. Było to w drodze na odległe pastwisko, więc nie mogłem się nią zająć, bo krowy szły dalej. Padła bez oznak życia. Myślałem, że już po niej. Zostawiłem ją w rowie i płacząc, popędziłem dalej krowy. Po godzinie może dwóch patrzę, biegnie Mucha, jak gdyby nigdy nic. Dotarła na pastwisko. Ja szalałem ze szczęścia, że ożyła, a ona nie rozumiała mojego zachowania. No przecież nic się nie stało, bagatela, o co chodzi, żaden problem – zdawała się mówić. Kiedy przyjeżdżałem po dziesięciu miesiącach, zaraz po zakończeniu roku szkolnego, Mucha, zobaczywszy mnie, dostawała spaz mów radości. Kładła się na grzbiecie, oddawała z emocji mocz, skomlała i wyła tak, jak nigdy w żadnej innej sytuacji. Mucha była moim wielkim i wiernym przyjacielem. Nigdy jej nie zapomnę. Zabiorę Was w świat gięcia i cięcia słów oraz kluczenia w meandrach zawiłości naszego pięknego języka ojczystego. Tematem dzisiejszej lekcji są KRZYŻÓWKI HETMAŃSKIE. Instrukcja obsługi krzyżówki hetmańskiej Krzyżówki hetmańskie na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym od tradycyjnych krzyżówek. Odgadnięte hasła wpisujemy w diagramy, normalka. Jednak bliższe zapoznanie się z określeniami do haseł wprawi niejednego w osłupienie. Bo czym może być przykładowo „Prezent z kalendarza”? Określenia do haseł krzyżówki hetmańskiej składają się z dwóch części: tradycyjnej definicji i zabawy słowno-językowej. To do rozwiązującego należy zadanie rozszyfrowania (choć czasami bardziej prawidłowo będzie napisać: zgadnięcia albo nawet: wyczucia), która część określenia jest ogólną definicją, a która zabawą wyrazami i literami. W części zabawowej wszystkie chwyty są dozwolone – zmiana kolejności liter (anagramy), branie części wyrazów, wkładanie jednych słów lub ich części w inne, usuwanie liter ze słowa, synonimy, homonimy, sklejanie wyrazów, odwracanie kolejności liter... Jednak każda z tych operacji musi zostać zakomunikowana w określeniu. Naszym „prezentem z kalendarza” będzie więc dar. Prezent jest definicją, natomiast z kalendarza zabawą słowno-językową. Wyciągamy z wyrazu kalenDARza – dar. Przykłady określeń hetmańskich – Gdy się słoma rozsypie do ziemniaków w mundurkach. Do ziemniaków w mundurkach jest definicją, rozsypie pokazuje nam, by przestawić litery w słowie słoma. Hasło: masło. – Skradziony na początkach całkowitych uskoków. Skradziony jest definicją, na początkach całkowitych uskoków zabawą – na początkach wskazuje, by brać pod uwagę początki wyrazów całkowitych uskoków, czyli CAŁ i US. Całus. – Zniszczył statek Żeglarza z Bagdadu i wszedł do Dariusza w biurze. Tutaj w biurze jest definicją. Zniszczył statek Żeglarza z Bagdadu – tym Żeglarzem jest Sindbad, jego statek został zniszczony przez smoka o imieniu Ruk. Ten Ruk wchodzi do Dariusza, czyli do darka: d-ruk-arka. Drukarka. – Średniowieczny ja lub ty, ale niecały. Średniowieczny to definicja, ja lub ty, ale niecały zabawa. Ja lub ty to są zaimki. Bierzemy więc wyraz zaimek, ale niecały, co nam daje hasło: zamek. Teraz Wasza kolej. Zapraszam na trening głowy (i języka). POWODZENIA! Pionowo: 1. Niepokoi się najpierw z kolegami między bramkami. 2. Promocyjna zgrzewka pary skrzyń. 3. Transport bez statków z wizjami. 4. Bela w połowie, w połowie wielka marionetka. 9. Dzwonki teraz, przedtem naga ręka. 10. Jaś za kilkadziesiąt lat utarguje z sercem bałtyckie złoto. 12. Trójka radzi bez końca i z uporem. 13. A w transie bez granic kariera. Poziomo: 3. W zasypkach, w zastawkach i w kontrolkach. 5. Dziura to odwrócony duży worek. 6. Ze studentami, ze studentkami u konsula. 7. Szarpie i dziurawi go pazur. 8. Muzyka z Jamajki w Japonii imituje skórę. 11. Niszcząca katorga bez znacznika czeka ugory. 14. Współczesny smok z Akademii Rolniczej w środku ogólnej sieci komputerowej. 15. Chore płuca od mamy wzięły początek. 16. Zielona w lodówce na wyciąg, ot kalarepa. 17. Doping – klub sportowy – w środku jest w porządku. (C) 2013 Elżbieta Bednarek 1/2014 51 52 1/2014