pasdfghjklzxcvbnmqw ertyuio - Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów
Transkrypt
pasdfghjklzxcvbnmqw ertyuio - Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów
qwertyuio‐ pasdfghjklzxcvbnmqw Poobustronachrzeki ertyuio‐ pasdfghjklzxcvbnmqw ertyuio‐ pasdf jklzxcvbnmqwe rtyuio‐ pasdfghjklzxcvbnmqw ertyuio‐ pasdfghjklzxcvbnmqw ertyuio‐ pasdfghjklzxcvbnmqw ertyuio‐ pasdfghjklzxcvbnmqw Rozmowę zo.WłodzimierzemZatorskimOSB przeprowadziłaMariaRochowicz gh WSTĘP „Czy prawdziwie szuka Boga”, to jedyne pytanie, które św. Benedykt stawia przychodzącemu do klasztoru. Ale jest to również najważniejsze pytanie dla każdego chrześcijanina. W życiu nas, ludzi świeckich, czasami to szukanie Boga trwa tak długo, że w końcu pragnie się tylko powtarzać za św. Augustynem: „Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna a tak nowa, późno Cię umiłowałem” (Wyznania X, 27, 38). Codzienność nas świeckich jest zanurzona w niełatwych realiach, jest nieustannym zmaganiem się ze światem. Zajmują nas sprawy doczesne. Nasze zadanie to rodzina, organizowanie życia społecznego, polityka, sztuka, twórczość, praca w tym świecie, „czynienie go sobie poddanym”. Ale to, co trapi nas jako ludzi wiary, to pytanie jak w tym wszystkim pielęgnować Życie i nie tracić duszy? Jak być świadkiem wiary wobec świata, a także co ważniejsze − wobec własnych bliskich? Jan Paweł II pisał w Vita consecrata o mnichach: Także współcześni mnisi starają się harmonijnie łączyć życie wewnętrzne z pracą przez ewangeliczny wysiłek przemiany obyczajów, posłuszeństwo i wytrwałość, przez gorliwe rozważanie słowa (lectio divina), sprawowanie liturgii i modlitwę. W sercu Kościoła i świata klasztory zawsze były i nadal są wymownym znakiem komunii, gościnnym domem dla szukających Boga i spraw duchowych, szkołami wiary i prawdziwymi ośrodkami studiów, dialogu i kultury, które służą budowaniu życia kościelnego i społeczeństwa ziemskiego w oczekiwaniu na nadejście Królestwa niebieskiego (Vita consercrata 6). Czy to znaczy, że świat mnichów i nas świeckich to są odrębne światy, w których każdy ma robić swoje? Nic bardziej mylnego! Żyjemy tylko po dwóch stronach tej samej rzeki, jaką jest życie. Klasztor Benedyktynów w Tyńcu jest miejscem, gdzie od 1044 roku wiele pokoleń mnichów „prawdziwie szukało Boga”. I szuka nadal, ciągle nowymi powołaniami. Klasztor tętni życiem, choć mnisi benedyktyńscy kochają milczenie. Nie biegają za ludźmi, ale serdecznie goszczą każdego, kto ich szuka. Są dyskretni, powściągliwi, zanurzeni w 3 ciszy i w pięknej liturgii z chorałem gregoriańskim, ale też gotowi do rozmowy, do wsparcia, do poprowadzenia. Św. Benedykt mówi, że klasztor to „szkoła służby Pańskiej”. Do tej „szkoły” w Tyńcu przybywa coraz więcej „uczniów”, także świeckich. W roku 2012 Opactwo odwiedziło ponad 30 000 turystów, około 5 000 osób uczestniczyło w warsztatach edukacyjnych, a ponad 1000 w rekolekcjach. Po co tu przyjeżdżamy? Szukać spokoju, pokrzepienia ducha, spotkania z własną głębią, zmagać się z wiarą, z pytaniami, ze spojrzeniem na siebie, na Kościół i drugiego człowieka. Zmęczeni hałasem świata szukamy ciszy i Światła w tym pięknym „domu na skale”. Prawosławny teolog Paul Evdokimov w wydanej w 2011 r. książce „Życie duchowe w mieście” pisze o mnichach, że są to aniołowie ziemscy, którzy zamienili męczeństwo pierwszych uczniów na męczeństwo ascezy. Dlatego ich świadectwo życia tak porusza nas świeckich. Pokazuje nam odwrócenie się od logiki świata, od jego namiętności i złudzeń, którym często poświęcamy zbyt dużo czasu, uwagi. Ich świadectwo uczy powściągliwości i dystansu. Evdokimow pisze, że „W ramach nowoczesnego świata świadectwo wiary chrześcijańskiej domaga się powszechnego powołania do uwewnętrznionego życia zakonnego”, swoistego „bycia mnichem” pośród życia w świecie. Takim „uwewnętrznionym monastycyzmem” jest forma oblacji benedyktyńskiej. Dla niektórych osób świeckich Reguła św. Benedykta, napisana dla mnichów, okazuje się tak inspirująca w codzienności, że postanawiają zostać oblatami i żyć Regułą pośród życia w świecie. W rozmowie z o. Włodzimierzem Zatorskim, prefektem oblatów świeckich w Opactwie Benedyktynów w Tyńcu, doświadczonym mnichem, cenionym rekolekcjonistą, autorem wielu książek o duchowości, dowiadujemy się, kim są oblaci, jak bardzo podobne są śluby monastyczne i małżeńskie, co to jest życie duchowe, czy rozum jest wrogiem wiary, czym nie należy meblować głowy, na czym dziś polega faryzeizm i dlaczego tolerancja jest dla chrześcijanina za mało wartościowym słowem. A także… co z tym człowiekiem? I co z tym Kościołem? 4 Maria Rochowicz oblatka benedyktyńska 5 IMNICH Powołanie − W czerwcu miał Ojciec 60 urodziny, od 30 lat jest Ojciec mnichem, w ubiegłym roku był jubileusz 25 kapłaństwa. Jak wyglądało Ojca powołanie? Kiedy po raz pierwszy usłyszał Ojciec wołanie Boga? − Pierwszy głos usłyszałem przed maturą (w roku 1972), ale wtedy mnie to przeraziło. Mój ówczesny sposób widzenia księży diecezjalnych był bardzo krytyczny. Wydawało mi się wtedy, że ich życie jest sztuczne, niemęskie, byli dla mnie zniewieściałym towarzystwem. Dlatego ten pierwszy głos mną wstrząsnął i myśl o powołaniu wydała mi się nie do przyjęcia. Uważałem, że to jakieś nieporozumienie i złożyłem dokumenty na Politechnikę Śląską. Najpierw chciałem iść na matematykę, potem zdecydowałem się jednak na fizykę. Drugi raz to wołanie dopadło mnie w sierpniu podczas wakacji, jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Zacząłem się więc zastanawiać, czy nie pójść do jezuitów, którzy mieli klasztor w moim rodzinnym mieście w CzechowicachDziedzicach. Wcześniej w lutym czy w marcu byłem też na rekolekcjach powołaniowych w Trzebini prowadzonych przez księży Salwatorianów. Oni mieli kierunek misyjny, który wydawało mi się, bardziej mi odpowiadał. Rozmawiałem o tym nawet z kolegą, ale ostatecznie też tego nie podjąłem. W sierpniu kiedy usłyszałem ten głos powołania po raz drugi, poszedłem do klasztoru jezuitów poczytać coś o nich. Nie rozmawiałem z nikim. Na moje wątpliwości nałożyło się jeszcze to, że miałem wtedy dziewczynę, czyli wątek romantyczny. Ona jednak poszła na studia gdzieś indziej niż ja i w rezultacie rozstaliśmy się. Po raz trzeci głos powołania „dopadł” mnie już na pierwszym roku studiów, podczas Wielkiego Postu. Było to już po rozstaniu się z Ewą. Wtedy sobie powiedziałem, że dosyć już tych żartów, jeżeli mam iść, to trzeba iść! Poszedłem do spowiedzi i opowiedziałem o tym spowiednikowi. Trafiłem wówczas na ks. Hlubka, mojego późniejszego przyjaciela, do dziś. Zaprosił mnie na 6 rozmowę. Powiedział mi wtedy: „Skończ studia. Powołanie to nie jest coś, co łatwo ulatuje, nie jest tylko dziś, a jutro już go nie będzie. W Kościele są potrzebni ludzie, którzy mogą być partnerami w rozmowach z ludźmi świeckimi, z inteligencją techniczną, z ludźmi nauki. Skończ studia. A poza tym czy ty wiesz, gdzie masz powołanie: do diecezjalnego kapłaństwa(?), do zakonu(?), jeśli tak, to do jakiego? Musisz to rozeznać”. Przyjąłem jego rady. W tym czasie w duszpasterstwie akademickim był mój przyjaciel Józef Klimurczyk, który kończył akurat studia i miał zamiar pójść do dominikanów. Sytuacja mu się jednak nieco skomplikowała, bo w tym okresie istniał po studiach obowiązek pracy – to były czasy realnego socjalizmu w Polsce. Poszedł do pracy w szkole u salezjanów w Trzebini, a po 2 latach wstąpił do nowicjatu do dominikanów w Poznaniu. Ja wtedy też myślałem trochę o dominikanach. Byłem w Gliwicach na rekolekcjach o. Jacka Salija OP, który mi się dosyć spodobał. Odpowiadała mi ich filozoficzno-intelektualna orientacja. Ale u dominikanów nie bardzo podobał mi się tomizm jako filozofia zbyt sztywna. Pojechałem jednak do nowicjatu dominikanów w Poznaniu. Tam mistrz nowicjatu rozmawiał ze mną i chciał mnie od razu zostawić w klasztorze. Mówił, aby dać sobie spokój ze studiami. Ja nie chciałem jednak zostawiać studiów zgodnie z radą ks. Hlubka. Spotkałem tam Marka Pieńkowskiego, który kończył w tym czasie nowicjat kanoniczny. Był to dojrzały człowiek, już po doktoracie z matematyki. Rozmawialiśmy. Powiedziałem mu wtedy: „Słuchaj Marku, fajnie jest tutaj, jesteście takim intelektualnym zakonem, ale już w nowicjacie wszyscy jesteście bardzo aktywni, zabiegani. Mnie to nie odpowiada”. On wysłuchawszy moich uwag, powiedział: „Idź do Tyńca! To jest klasztor na wsi. Będziesz miał tam upragniony spokój”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem nazwę Tyniec. Powiedział mi tylko, że to jest wioska pod Krakowem, gdzie się pasie krowy, gdzie pieją koguty... I wtedy już wiedziałem, że przyjdę do Tyńca, choć słyszałem o nim po raz pierwszy i wydawało się to nieco abstrakcyjne. To się działo w sierpniu 1975 roku. − Dlaczego raził ojca aktywizm w nowicjacie u dominikanów? Dla młodego człowieka aktywizm jest stanem dość naturalnym. 7 − Lubiłem ciszę. Jeszcze w szkole podstawowej, gdzieś w okresie VIVII klasy odkryłem pewną podstawową prawdę dotyczącą kontaktów między ludźmi. Doszedłem do wniosku, że ludzie, rozmawiając ze sobą, grają, uprawiają jakieś aktorstwo, „politykę”, chcą się zaprezentować, a tak naprawdę często nie ma w tym prawdy i autentyczności. Mało tego, sam na sobie doświadczyłem, jak wielka jest siła mówienia ze względu na kogoś. Wtedy zrozumiałem, że tak naprawdę mądrość i prawda są w milczeniu, że w mówieniu jest dużo okłamywania siebie nawzajem. Mocno to zobaczyłem. Dlatego nie odpowiadał mi aktywizm w nowicjacie u dominikanów. Czułem, że prawda jest w milczeniu, nie w retoryce, nie w aktywności. Stąd był mój opór i dlatego też to, co usłyszałem o ciszy w Tyńcu, od pierwszych słów mi odpowiadało. Studiai„podważanieustrojusocjalistycznego” − Zanim jednak trafił Ojciec do Tyńca, miał na studiach epizod… więzienny. Naraził się Ojciec PRL-owskiej władzy. W uzasadnieniu wyroku napisano, że było to „nielegalne sprowadzenie książek na teren Polski w celu rozpowszechniania zawartych w nich treści podważających zasady ustroju socjalistycznego i szkalujących zwartość bloku państw socjalistycznych, mogących wyrządzić poważną szkodę interesom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (…)”. Za to „podważanie ustroju socjalistycznego” w grudniu 2012 został Ojciec odznaczony przez Prezydenta RP, na wniosek Prezesa IPN − Krzyżem Wolności i Solidarności. Co się wydarzyło podczas studiów? − To było w 1975 po trzecim roku studiów w Gliwicach. Miałem wtedy zamiar podjechać do Tyńca, ale we wrześniu wybrałem się z przyjacielem w góry. Wyprawa była połączona z przemytem książek – Miłosza, Gombrowicza, Pasternaka, Sołżenicyna... Książki wydawane były przez Instytut Paryski i paryską Kulturę i przemycane okrężną drogą z Wiednia przez Czechy do Polski. Złapali nas wtedy i zamknęli, 23 września byłem już w więzieniu i siedziałem pół roku i 13 dni. Wyszedłem w kwietniu 1976 r. − No to w więzieniu miał Ojciec dużo milczenia. 8 − Niekoniecznie, bo nie byłem w celi sam. Poza tym w salach były głośniki i cały czas grał kukuruźnik (radiowęzeł). Ale pomimo to było dużo czasu na refleksje. Klasztorczystudia? − A co było po wyjściu więzienia? Klasztor czy studia? − Po miesiącu od wyjścia z więzienia, 20 maja 1976 roku, tuż przed Zesłaniem Ducha Świętego przyjechałem po raz pierwszy do Tyńca. Opatem był wtedy o. Placyd Galiński, prefektem gości o. Paweł Sczaniecki. Powiedziałem, że się zastanawiam nad powołaniem, więc się mną zaopiekowali. O. Paweł zaprowadził mnie nawet do opata na rozmowę. Opat mi radził, abym zostawił wszystko i poszedł do klasztoru. Miałem wtedy przerwę w studiach. Na uczelni odbyło się w mojej sprawie specjalne kolegium, które skazało mnie na zawieszenie w studiach na rok. Musiałem w tym czasie podjąć pracę. Pracowałem fizycznie w Walcowni Metali Nieżelaznych w Czechowicach-Dziedzicach, na stanowisku piecowego przy piecach solnych. Właśnie w tym czasie pojechałem do Tyńca i stąd taka rada opata. Wcześniej jednak rozmawiałem także z ks. Hlubkiem. Powiedział mi wówczas: „Po takim negatywnym doświadczeniu nie radzę ci wstępować do klasztoru. Skończ studia. Zakończ coś, co zacząłeś, bo jeśli odejdziesz z klasztoru, to będziesz miał za sobą kilka negatywnych doświadczeń, co może doprowadzić cię do załamania. A jeśli skończysz studia, to nawet jeśli odejdziesz z klasztoru, to sobie jakoś poradzisz”. Posłuchałem jego rady. Na uczelni w Gliwicach były duże naciski, aby mnie wyrzucić, była trudna atmosfera. Prorektor, który był jednocześnie sekretarzem partii, jak się dowiedziałem, wydał polecenie, aby mnie skreślono, jednak komisja, która rozpatrywała moją sprawę, wydała decyzję o rocznym zawieszeniu w prawach studenta. Postanowiłem się po tym roku przenieść do Krakowa. W roku 1977 przeniosłem się na Uniwersytet Jagielloński. Tam była zupełnie inna atmosfera, straciłem jednak rok studiów. Musiałem się cofnąć o jeden rok i zacząć od roku III. Ostatecznie skończyłem studia w roku 1980. Pracę dyplomową broniłem 29 lutego. W czasie studiów w Krakowie mieszkałem w Tyńcu. Nowy opat o. Kazimierz Janicki załatwił mi stancję u Państwa Marcjanny i Władysła9 wa Antosiewiczów u podnóża klasztoru. Mieszkałem tam z moim kolegą Józefem Dyrdą, który był towarzyszem tej nieszczęsnej wyprawy z książkami. On też siedział w więzieniu pół roku i przez rok pracował w tej samej walcowni, ale na innym wydziale. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Śląskim i także przeniósł się na UJ. Byłem wówczas częstym gościem w klasztorze, przychodziłem na obiady, przebywałem dużo z nowicjuszami. Poruszałem się po klasztorze dosyć swobodnie i mogłem dobrze poznać Tyniec. O. Leon był wówczas mistrzem nowicjatu. Wiedziałem, że tu przyjdę. − Kiedy Ojciec rozpoczął postulat? − 24. maja 1980 r., w sobotę przed Zesłaniem Ducha Świętego. Po 4 latach od czasu pierwszej wizyty, dokładnie w tym samym okresie, rozpocząłem postulat. Wcześniej zrobiłem sobie pożegnanie z przyjaciółmi, pojeździłem po różnych miejscach. Ojciec opat Kazimierz zachęcał mnie nawet, aby wcześniej przyjść. W maju chyba 11 maja, była wielka uroczystość 1500-lecia św. Benedykta. Był na niej ks. Prymas Stefan Wyszyński, ks. kard Franciszek Macharski, ale nie przepadam za takimi uroczystościami i wolałem przyjść już po ich zakończeniu. Jesienią, chyba w październiku, chcieli mnie jeszcze wziąć do wojska, bo wówczas był obowiązek odbycia rocznej służby po studiach. Na komisję wojskową pojechałem w habicie, bo byłem już po obłóczynach, które miałem w sierpniu. Na szczęście do wojska mnie nie wzięli, więc już w 1981r. rozpocząłem studia w seminarium krakowskim. W 1987 roku otrzymałem święcenia kapłańskie. − Wracając jeszcze do czasu więzienia. Dla tak młodego 20letniego człowieka musiał to być szok. Co to doświadczenie więzienia wniosło do Ojca życia, jaki miało wpływ na Ojca osobowość? − To był niewątpliwie szok. A wniósł właściwie dwa fundamentalne doświadczenia. Wiedziałem już wtedy, że wstąpię do klasztoru, więc kariera świecka mnie nie interesowała, nie zależało mi na żadnych stanowiskach, wiedziałem, że pójdę do Kościoła. Ta opozycja państwo − Kościół była wtedy bardzo wyraźna. Może dlatego, że miałem poczucie wolności i niezależności, byłem mało roztropny, miałem za mocne po10 czucie, że i tak mi nic nie zrobią. W tej sytuacji bolało mnie tylko, że najbardziej będzie cierpiała moja mama. Było to doświadczenie, które mnie jednocześnie upokarzało. Z jednej strony wyszedłem na człowieka nieroztropnego, niedojrzałego, a z drugiej zobaczyłem, że w tym państwie i tak mi nikt nic nie może zrobić. Straszyli mnie przed procesem, że dostanę nawet 5 lat więzienia, a na mnie to nie robiło większego wrażenia. Byłem gotowy siedzieć i 5 lat, natomiast bolało mnie to, że zawiodłem mamę. Ten brak roztropności był dla mnie kompromitacją, a przez to nauką pokory. Muszę jednak powiedzieć, że nie do końca wykorzystałem tę lekcję pokory. Zawsze miałem postawę ryzykanta, taki trochę niestety do dziś zostałem. Drugim mocnym doświadczeniem, jakie miałem w więzieniu, to docenienie przyjaźni. Mimo że byłem odcięty od kontaktu z przyjaciółmi, to dzięki nim miałem poczucie zakorzenienia. Wtedy zobaczyłem, co to znaczy mieć przyjaciół i być ich pewnym. To mi dało wewnętrzny spokój i dystans. Ktoś mi w więzieniu powiedział: „Tobie to dobrze, bo ty jesteś flegmatyk”. Ale każdy kto mnie zna, to dobrze wie, co ze mnie za „flegmatyk”, wie, że to całkowite nieporozumienie. Sprawiałem jednak takie wrażenie, bo byłem spokojny, miałem mocne poczucie własnej tożsamości i zakorzenienia. A z drugiej strony byłem też przekonany, że prawda jest po mojej stronie, że zakaz czytania literatury, którą się dziś chlubimy, był nieuczciwy, niesprawiedliwy. Ja chciałem tylko zrealizować swoje normalne prawo obywatela. Miałem do tej literatury prawo i to, że państwo to prawo łamało, to była wina państwa. To było dla mnie oczywiste. Komuna mnie bardzo denerwowała przez swoją głupotę i uzurpację posiadania „jedynej słusznej racji”. Książki − Ten epizod z książkami był w pewnym sensie proroczy, bo książki krążyły i krążą wokół Ojca w różnej formie do dziś. W klasztorze założył Ojciec wydawnictwo, był jego wieloletnim dyrektorem. Z czasem został Ojciec pisarzem, autorem około 30 książek. Jak zrodził się pomysł na założenie wydawnictwa w klasztorze? 11 − Kiedy przyszedłem do Tyńca, opatem był o. Kazimierz Janicki. On wyczytał gdzieś przepis, że instytucje mogą wydać jedną pozycję książkową na rok. Uchwycił się tego przepisu i zaczął wydawać książki, które my teraz nazywamy „Seria z mniszkiem”. Był to zwykle zbiór jakichś mniejszych tekstów, które zszywał razem. Wychodziły z tego dosyć grube książki, które ukazywały się raz w roku. Ponieważ on zdobywał pieniądze na odbudowę klasztoru, dostawał je m.in. ze Szwajcarii, to część tych pieniędzy przeznaczał na wydanie książek. Nakłady były niewielkie, jak na owe czasy, 3-5 tys., a druk na papierze jakości „pożal się Boże”. Można je było wydać, ale nie można było sprzedawać, bo nie mieliśmy „debitu na dystrybucję”. I tu był problem. O. Kazimierz zlecił mi, aby je próbować jakoś rozprowadzać. Cóż jednak można było zrobić? Do księgarni nie można było ich wstawić, mimo że one by się dobrze sprzedawały, bo ludzie byli wtedy głodni takiej literatury. Można było je tylko rozdawać albo sprzedawać na furcie. Część tych książek sprzedawałem w antykwariacie, a resztę indywidualnie. Te książki leżały u nas w stosach. Było ich dużo. Leżały w jakiejś celi, gdzie niestety była drewniana podłoga, na drewnianych belkach i pewnej pięknej nocy belki się załamały. Huk był ogromny. Potem trzeba było je przenieść do części, gdzie był strop żelbetonowy. W roku 1989, kiedy byłem już po święceniach, nastąpiły zmiany polityczno-gospodarcze i nagle otworzyła się możliwość normalnego działania. Wczesną wiosną 1991 r. zaproponowałem ówczesnemu opatowi o. Augustynowi założenie normalnego wydawnictwa. Kapituła się na to zgodziła. Ponieważ o. Kazimierz był wtedy szafarzem, w dodatku to on rozpoczął wydawanie książek, zaproponowałem, aby on poprowadził wydawnictwo. Ale on się nie zgodził, a bracia powiedzieli: „Jeżeli zaproponowałeś, to rób to sam”. I tak się stało. W marcu 1991 odbyła się kapituła, a po 20 kwietnia o. Augustyn podpisał dekret powołujący wydawnictwo do życia. Formalną działalność rozpocząłem 9 maja. Tak to się rozpoczęło. Wydawnictwo działa do dziś i ma już utrwaloną markę na rynku wydawnictw katolickich. 12 Mnich−pisarz − A Ojciec to wydawnictwo dzielnie zasila także własnymi publikacjami. Jak to się stało, że Ojciec, umysł ścisły, z wykształcenia fizyk, został pisarzem? − Jako dyrektor wydawnictwa jeździłem w różne miejsca z książkami. Uważałem jednocześnie, że należy ten czas pobytu w różnych miejscach dobrze wykorzystać, więc tam gdzie się zatrzymywałem, organizowano mi publiczne konferencje. A tam gdzie zapraszano mnie na konferencje czy rekolekcje, zabierałem z kolei książki do sprzedaży, więc powstało sprzężenie zwrotne. W tym okresie zacząłem jeździć do Gliwic do Klubu Inteligencji Katolickiej. Prowadził go ks. Herbert Hlubek, mój przyjaciel, którego wcześniej wspomniałem. Wygłaszałem tam różne konferencje tematyczne. Kiedyś pomyślałem o temacie przebaczenia. Narodził się on z refleksji nad tym, co jest najważniejsze w życiu wspólnym. I doszedłem do wniosku, że najważniejsze jest przebaczenie. Przemyślałem temat i wygłosiłem na rekolekcjach dla sióstr, o ile pamiętam do sióstr bezhabitowych ze zgromadzenia Sługi Jezusa. Były to moje pierwsze rekolekcje u sióstr w ogóle. Mówiłem im wtedy, że najważniejsze we wzajemnych relacjach w życiu wspólnoty jest przebaczenie. Po konferencji podeszła do mnie starsza siostra i powiedziała, że ona się jednak nie bardzo zgadza ze mną i że według niej najważniejsza jest zasada „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. A ja sobie pomyślałem „A skąd ja wiem, co tobie niemiłe?” Czasami mi ludzie robią coś w ich pojęciu dobrego, a ja mam serdecznie dosyć takiej miłości, można od niej dostać uczulenia. Dlatego stwierdziłem, że siostra nie ma racji. To zdarzenie zainspirowało mnie jednak do głębszego przemyślenia tematu i postanowiłem powiedzieć o nim bardziej systematycznie, dając mu podbudowę teologiczną. Pojechałem więc z tą konferencją do Gliwic, do moich przyjaciół. Miałem przemyślaną koncepcję co i jak chcę powiedzieć, przemyślaną argumentację. Byłem przekonany, że mówię logicznie, a oni mi potem powiedzieli, że nic nie rozumieją. I to mnie zdenerwowało. Postanowiłem, że skoro tak, to muszę tę konferencję napisać. I rzeczywiście napisałem. Wydało mi się to logiczne i mocne. Dałem do przeczytania kilku osobom, które oceniły, że jest to sensow13 ne. Ponieważ materiału było więcej niż na jedną konferencję, stwierdziłem, że właściwie można go wydać w formie książki. Jednak o. Adam, który był wtedy opatem, stwierdził, że jego zdaniem jako dyrektor wydawnictwa, nie powinienem wydawać w nim własnej książki, bo to nie wypada. Wydałem ją więc w innym zaprzyjaźnionym wydawnictwie „Spes”, prowadzonym przez Państwa Halinę i Stanisława Mazgałów. Dlatego właśnie pierwsze wydanie „Przebaczenia” ukazało się poza Wydawnictwem Tyniec. Drugie wydanie, rozszerzone wyszło już w naszym wydawnictwie. I tak doszło już do pięciu wydań. Okazało się, że książka się dosyć dobrze sprzedawała. Niektórzy twierdzą, że to najlepsza moja książka. Nie wiem czy najlepsza, ale sądząc po ilości sprzedanych egzemplarzy, to rzeczywiście była w jakiś sposób trafiona. W każdym razie od niej zaczęło się moje pisanie. − Napisał już ojciec ponad 30 różnych książek. Jak te książki się rodzą? Z konferencji, z rekolekcji ? − Przede wszystkim z tego, że chcę ludziom coś powiedzieć i najczęściej borykam się z tym w postaci konferencji, rekolekcji. Często robiłem notatki do konferencji, albo je wręcz całe pisałem. Jeśli czułem, że temat jest ważny, a jest tylko szkicem, to zaczynałem go głębiej rozpisywać. W pewnym momencie miałem tych konferencji na różne tematy już dosyć sporo. Głosiłem np. rekolekcje na temat Ojcze Nasz, potem z tego powstała książka „Kiedy mówimy Ojcze Nasz”. Głosiłem też rekolekcje o Psalmach, z których również powstała książka, komentarz do ponad 30 Psalmów. Tematy się same pojawiały. W pewnym momencie wydałem zbiór różnych pojedynczych konferencji w postaci dość grubej książki pt. „Droga człowieka”. − W ubiegłym roku ukazała się druga taka obszerna książka podobna do „Drogi człowieka”. O czym jest ten kolejny tom? − Drugi tom nosi tytuł „Droga duchowa”. To rzeczywiście dosyć obszerna książka licząca pond 400 stron. Zawiera 5 rozdziałów – Wobec świata, Duchowe zmagania, Szukanie Boga, Spotkanie z człowiekiem, Modlitwa. Podobnie jak poprzedni tom są to również wygłoszone pojedyncze konferencje lub rekolekcje, ułożone rozdziałami według jakiejś wewnętrznej logiki. 14 − Oprócz pisania książek, intensywną Ojca działalnością jest głoszenie konferencji, prowadzenie rekolekcji. Wielu ludziom świeckim klasztor kojarzy się z dość ekstremalną formą zamknięcia, odcięcia się od świata, ale patrząc na Ojca aktywność, to więcej w tym życiu klasztornym otwarcia niż zamknięcia. Co roku już od 23 lat prowadzi Ojciec rekolekcje w Istebnej dla grupy przyjaciół jeszcze z duszpasterstwa akademickiego. Od 12 lat, dwa razy w roku, rekolekcje dla grupy Benedictus w Olsztynie. Do tego są jeszcze Gliwice i wiele różnych kręgów grup ludzi świeckich. Ale także konferencje dla braci i sióstr głoszone w różnych klasztorach. Jak Ojciec godzi te wszystkie intensywne obowiązki – klasztorny rytm życia z 5 modlitwami liturgicznymi w ciągu dnia, funkcję dyrektora Jednostki Gospodarczej, konferencje i rekolekcje w Tyńcu i poza nim, codziennie wysyłane homilie do ponad 300 osób, a w międzyczasie pisanie książek, co roku wychodzą 2–3 tytuły? Kiedy się to wszystko rodzi? Kiedy Ojciec pisze? − Piszę w tak zwanym międzyczasie (uśmiech). Najlepiej mi się pisze wieczorem po Komplecie między 21.00 a 24.00, to zwykle najbardziej twórczy czas dla mnie. Zawsze przyzwyczajony byłem do robienia notatek, robiłem je przed rekolekcjami, konferencjami, homiliami. Nie mówiłem bez niczego, więc potem łatwiej było je ogarnąć, przemyśleć, rozbudować. Z czasem się to gromadziło jak np. homilie. Pisałem je ręcznie, potem na maszynie, z czasem na komputerze, aż w końcu zebrało się ich tyle, że powstała książka „Rozważania liturgiczne na każdy dzień”. W późniejszym czasie zacząłem nagrywać swoje homilie oraz konferencje. Mam ich obecnie bardzo dużą ilość. Zacząłem też te nagrane homilie i konferencje rozsyłać znajomym na ich prośbę. Dzisiaj należy to do mojego zwyczaju. Niektóre konferencje pomagali mi przepisywać przyjaciele, a właściwie przyjaciółki. Na takim tekście mogłem o wiele szybciej pracować. W ten sposób powstały ostatnie moje książki: „Rozeznanie duchowe” i „Prawda w życiu człowieka”. Zwykle pisząc coś, dawałem niektórym osobom roboczą wersję do czytania i pytałem, czy to ma sens. Jeśli uzyskiwałem potwierdzenie, to wydawałem. Jak już mówiłem, kiedy byłem 15 dyrektorem wydawnictwa, to jeździłem z książkami do różnych miejsc, przy okazji organizowane były tam spotkania z ludźmi. Tak to się wszystko ze sobą splatało. I stąd się też rodziły pomysły na nowe książki. − Z czasem do tego doszły też regularne rekolekcje prowadzone dla grup w Tyńcu: cykl „Duchowość benedyktyńska dla osób świeckich”, „Duchowość lidera” czy ostatnio medytacje i cykl biblijny lectio divina. − Serie rekolekcyjne prowadzone w samym Tyńcu rozpoczęły się w roku 2005, kiedy opatem został o. Bernard Sawicki. Wcześniej nie było u nas grup rekolekcyjnych, były wizyty indywidualne. Rekolekcje to jest część pracy. Mnich ma pracować i się utrzymywać z pracy rąk własnych, a dziś z kopania grządek się nie utrzyma. I to trzeba sobie uczciwie powiedzieć. Ale jednocześnie mam poczucie, że to co mówię, jest dziś ludziom potrzebne, mam taki odzew z ich strony. I ponieważ odczuwam głoszenie i pisanie jako jakiś rodzaj misji, więc czas na to musiał się zawsze znaleźć. Mistrz? − Dla wielu osób, które przyjeżdżają na prowadzone przez Ojca rekolekcje, kupują Ojca książki, z pewnością jest Ojciec przewodnikiem duchowym, mistrzem. Czy czuje się Ojciec mistrzem? Kto to jest mistrz? − Jeżeli mówimy o prowadzeniu człowieka przez jakiegoś drugiego człowieka, to musi on zawsze wskazywać na Chrystusa czy na Ducha Świętego. Mistrz to jest ktoś, kto pomaga drugiemu odczytać prawdę, która jest obecna w nim, obecna nie tylko poprzez chrzest, ale już przez samo narodzenie, w którym otrzymujemy wewnętrznego nauczyciela. I trzeba mu tylko pomóc samemu to odkryć. To jest rola mistrza. Prowadzenie duchowe może mieć tylko taki sens. Nie jest nim żadna indoktrynacja, chociaż czasami może to tak wyglądać, bo pewne sprawy trzeba wyłożyć, jednak zawsze chodzi o to, żeby człowiek sam w sobie odkrył prawdę. Mam wrażenie, że tę prawdę ludziom pomagam odkrywać, bo widzę, że słuchają, wracają, rozmawiają. Odkrywam przed nimi 16 to, co sami wiedzą i czują. Jak ktoś tego nie czuje, ma w sobie inną orientację, inną filozofię, to w ogóle nie wie, o czym mówię, wydaje mu się to mało ważne i odchodzi. A ci, co słuchają, odkrywają, że to jest prawda, tę prawdę muszą w sobie znaleźć. Być mistrzem dla drugiego, to znaczy pomagać innym odkrywać prawdę, którą każdy ma gdzieś w sobie. I tyle. To jest konsekwencja odkrycia, że w milczeniu jest mądrość, siła, nie dlatego, że coś przychodzi z zewnątrz, ale że można usłyszeć coś z wnętrza. Odkryłem to w sobie i wiem, że to samo musi nastąpić u każdego, kto chce iść drogą Chrystusa, który jest i drogą, i prawdą, i życiem. Mądrość nie zawiera się w doktrynie, którą się przyjmuje, mądrość jest ukryta w nas, w naszym sercu. − A jak Ojciec uczył się refleksji, mądrości, wykładania? Czy miał swoich mistrzów? Jakich? − Jeżeli miałem mistrzów, to w pewnym sensie z pewnością był nim ks. Hlubek. Był on dla mnie pierwszym księdzem z prawdziwego zdarzenia. Intelektualnie bardzo mocny, typ filozofa, wrażliwego etycznie, moralnie. Człowiek uczciwy, a jednocześnie asceta. Od niego mogłem się uczyć rzetelności i refleksji natury filozoficznej, aksjologicznej. On ma zresztą bardzo dużo swoich uczniów, z dobrymi rezultatami, którzy tworzą wspaniałe rodziny i środowisko. Kiedyś ubolewałem, że trudno mi dostrzec jakiegoś mistrza w Tyńcu, powiedział mi wtedy: „Pamiętaj, że ty masz mistrzów, to są książki, masz zawsze do nich dostęp. Pamiętaj o tym”. Niewątpliwie swoje znaczenie miał dla mnie także o. Augustyn czy o. Adam, który mocno wskazał mi Thomasa Mertona, z czego skorzystałem. Ważną postacią był dla mnie ks. Józef Tischner jako wykładowca filozofii, ciekawa była jego myśl, do której nieustannie wracam. Z innych autorów ważne znaczenie miały lektury Husserla, Heideggera i innych fenomenologów. To wszystko się na siebie nakładało, dopełniało, ale to nie były fundamentalne doświadczenia. Fundamentalnym doświadczeniem była intuicja i odkrywanie, że w milczeniu jest mądrość. To było własne odkrycie, które znalazło swoje dopełnienie w postaci wymienionych osób. Potem było odkrycie Ojców Pustyni, Ewagriusza z Pontu, którego zacząłem wydawać w Wydawnictwie Tynieckim. To były ścieżki, którymi sam chodziłem. 17 − Temat mistrza chciałam zakończyć pytaniem o nas ludzi świeckich. Żyjąc w swoich parafiach, często mamy problemy ze znalezieniem przewodnika duchowego, mistrza. Mamy w parafii liturgię, ale o mistrzów trudno. To częsty ból w rozmowach o życiu duchowym. Co wtedy robić? Jak się kierować? Wspominał Ojciec o książkach, o tym co jest poza drugim człowiekiem. − Przede wszystkim nie ma co liczyć na kogoś, kto nam da rozwiązanie naszych problemów, kto nam da instrukcję, finalną myśl, którą będziemy mogli przyjąć i się jej trzymać. Bo taka postawa to jest postawa zwolnienia się z odpowiedzialności za siebie samego. Musimy wreszcie odkryć, że mądrość jest w nas. I jeżeli jest jakikolwiek mistrz, to tylko taki który do tego odkrycia prowadzi. Jeżeli jest to doktryner, który prowadzi ludzi według swojej idei, to on w końcu będzie ich niszczył. Trzeba samemu zacząć autentycznie myśleć. A podstawą myślenia jest słuchanie. Trzeba zacząć słuchać swojego serca. I gdy słuchamy drugiego człowieka, to trzeba to, co słyszymy, konfrontować z prawdą w sobie. Trzeba się skupić. Trzeba przestać gadać, trwonić czas na próżną gadaninę, a jest jej mnóstwo w naszym życiu. Kiedy się usłyszy kogoś, kto trafnie mówi, to trzeba iść do niego rozmawiać, raz, drugi, dziesiąty. Ale jeżeli się okaże, że jego słowa są tylko na pokaz, to trzeba go zostawić, zmienić. Wydaje się, że bardzo dobrze oddaje to Syracydes: Jeżeli ujrzysz kogoś mądrego, już od wczesnego rana idź do niego, a stopa twoja niech ściera progi drzwi jego! Rozmyślaj nad zarządzeniami Pana, a przykazaniami Jego zawsze pilnie się zajmuj! On sam umocni twe serce, a pożądana mądrość będzie ci dana (Syr 6,36-37) W każdym razie chciałbym zwrócić uwagę na to, że jeżeli chcemy coś kupić: ubranie czy buty, to nie wchodzimy do pierwszego lepszego sklepu i nie bierzemy pierwszą parę budów, ale szukamy, przymierzamy różne, żeby wybrać właściwie. Natomiast jeżeli chodzi o życie duchowe, to chcemy, żeby to było dla nas od razu dostępne. Chcemy, żeby w każdym kościele, każdy ksiądz od razu mógł być naszym przewodnikiem. Kiedy tego nie znajdujemy, to się skarżymy, a nawet obrażamy na Pana Boga. Jeżeli sprawa życia duchowego jest dla nas naprawdę ważna, to musimy znaleźć i czas i odpowiednią uważność dla poszukiwań. Ta troskliwość w poszukiwaniu przewodnika duchowego powinna być o 18 wiele większa niż w odniesieniu do szukania nowej pary butów. Zwykle jak już się zdecydujemy i szukamy, to nawet jeśli pierwszy, drugi czy trzeci ksiądz nie trafia do nas, to jednak w końcu znajdzie się kolejny, który jest tym poszukiwanym. Jeżeli jednak nie ma otwartości i prawdziwego szukania, to jest tak, jak jest. − Ktoś powiedział, któryś z Ojców Pustyni chyba, że jak uczeń jest gotowy, to i mistrz się znajdzie. − Tak. W życiu duchowym jest zresztą taka właśnie prawidłowość, że to uczeń rodzi mistrza. Nie mistrz ucznia, ale uczeń mistrza. Taka zasada obowiązuje w życiu duchowym. Dokonuje się to w ten sposób, że uczeń przychodzi do mistrza. Oczywiście nie każdy nadaje się na mistrza. To jednak jest charyzmat. − Chciałam zapytać ojca o rodzinę – o klasztor, o życie w nim. My świeccy w życiu często doświadczamy kresu drugiego człowieka, braku jego stablilitas, doświadczamy zawodu, zranień, opuszczenia, zdrady, poczucia, że coś nas przekracza. Jak to jest w klasztorze? Jest ojciec mnichem już ponad 30 lat. − Z tych, którzy do nas przyszli, większość odeszła i to zdecydowana większość. Odeszli oczywiście na etapie postulatu, nowicjatu, ewentualnie ślubów czasowych. Jednak były też odejścia i po ślubach wieczystych, po święceniach kapłańskich. Sam doświadczyłem takich konkretnych przykładów. Wszędzie jest obecna słabość ludzka, u nas też. Natomiast to czego mi brakuje w naszym życiu, to wspólnej refleksji, dzielenia się własnymi doświadczeniami. To jednak jest ogólna bolączka w Polsce. Ludzie nie umieją tworzyć wspólnot, czy to na uczelni, czy w kręgach naukowych, czy różnych zawodów np. wśród lekarzy, nie potrafimy tworzyć zespołów, które się wymieniają swoim doświadczeniem, wzajemnie wspierają, ubogacają. Tak samo jest w życiu duchowym. Trzeba jednak tworzyć takie środowiska, uczyć się dialogu. My tego w Polsce nie umiemy. Jeśli chodzi o praktyczne aspekty życia, to idzie nam łatwiej, jednak w dziedzinie życia duchowego jest bardzo trudno. Boimy się kompromitacji, że inni okażą się lepsi, że odsłoni się nasza słabość, ignorancja. To są jednak kompleksy, które nas hamują. Takiej wymiany mi brakuje. I zawsze brakowało. 19 Świętość? − W swoim nauczaniu mówi Ojciec o powszechnym kapłaństwie świeckich. Na czym ono polega? − W Kościele istnieją dwa wymiary kapłaństwa. Zazwyczaj mówiąc kapłan, myślimy o wyświęconych księżach. To jest kapłaństwo służebne, które jest kapłaństwem sakramentalnym lub raczej sakramentem kapłaństwa. Ono ma swoje właściwe miejsce w posłudze wiernym, aby oni sami urzeczywistnili się jako prawdziwi kapłani. Szczególnym miejscem realizowania się tego kapłaństwa jest Eucharystia. Podczas niej wszyscy obecni składają siebie samych i swoje dzieła w ofierze Bogu, włączając je w ofiarę Chrystusa. Prezbiter bierze to w imieniu Chrystusa, a nawet w Jego imieniu, jako obecny Chrystus – in persona Christi – i włącza w Jego ofiarę. Przez to te konkretne ofiary nas wszystkich wierzących są oddawane Bogu i przez Niego przyjmowane. Kapłan służebny czyni kapłaństwo powszechne wiernych skuteczne, bo włączone w jedyną ofiarę Chrystusa. Jednak trzeba powiedzieć, że prawdziwe ofiary składamy wszyscy przez konkretne czyny: modlitwę, ascezę, czyny miłosierdzia, biorąc swój krzyż. Dlatego kapłaństwo powszechne jest prawdziwym kapłaństwem, gdyż polega na składaniu konkretnych ofiar. Kapłaństwo służebne jest posługą włączania tych ofiar w misterium ofiary Chrystusa. − Drugi Sobór Watykański przypomniał, że do świętości powołani są wszyscy, nie tylko osoby konsekrowane, ale także świeccy. Nasze pojęcie świętości często kojarzy nam się z intensywnością ascezy czy pobożnych praktyk. Tymczasem w książce „Rozeznanie duchowe” pisze Ojciec: „tutaj, w szarości dnia dokonują się prawdziwe wybory − za Bogiem albo za światem”. Co znaczy świętość dla osoby żyjącej w świecie? − Niestety do dzisiaj panuje u nas mentalność, której początki mamy w średniowieczu, mentalność dzieląca ludzi na kategorie: duchowni – świeccy. Ten podział przyjął bardzo konkretny funkcjonalny charakter: jedni są do obrony (rycerstwo), do pracy (chłopi, rzemieślnicy, kupcy), a duchowni i zakonnicy są do modlitwy i świętości. Ci ostatni powinni się modlić za całą resztę, aby ona także była zbawiona. Nie ma takiego 20 podziału na poziomie Nowego Testamentu i pierwotnego Kościoła. Oczywiście były określone posługi we wspólnocie, jak o tym pisze św. Paweł, ale wszyscy byli powołani do udziału w Ciele Chrystusa i do komunii z Nim. Święty Paweł pisze w swoich listach niejednokrotnie o świętych, którzy są w Kościele. To określenie w zasadzie jest synonimem chrześcijan. Przykładem jest początek listu do Efezjan: Paweł, z woli Bożej apostoł Chrystusa Jezusa − do świętych, którzy są w Efezie, i do wiernych w Chrystusie Jezusie: Łaska wam i pokój od Boga Ojca naszego i od Pana Jezusa Chrystusa! (Ef 1,1−2). Jak wnosimy z dalszej części listu, wcale nie byli to tacy święci ludzie. Jednak ich świętość polegała na tym, że przynależeli do Chrystusa i mieszkał w nich Duch Święty. Tym samym byli wezwani do świętego życia. Świętość jest powszechnym wezwaniem chrześcijan. Oczywiście inna będzie świętość ludzi żyjących w świecie, a inna księży diecezjalnych, a jeszcze inna osób konsekrowanych. W apoftegmatach znajdujemy takie, w których Bóg wskazuje mnichowi na kogoś świeckiego równie doskonałego w życiu duchowym jak on. Abba Antoniemu na pustyni zostało objawione, co następuje: „Jest w mieście ktoś podobny do ciebie: lekarz z zawodu, który rozdaje potrzebującym to, co mu zbywa, i przez cały dzień śpiewa «Święty-Święty-Święty» razem z aniołami” (1 Apo 24). O świętości człowieka rozstrzyga to, czy ma on w sercu miłość Chrystusową i według niej żyje. Niewątpliwie osoby konsekrowane powinny być „fachowcami” od zagadnień życia duchowego i móc pomagać innym. Niemniej świętość jest zadaniem wszystkich. O niej rzeczywiście rozstrzyga nasza codzienność, szare życie, w którym jesteśmy tacy, jacy naprawdę jesteśmy. Życie duchowe nie realizuje się w nadzwyczajnych aktach, ale przez przemianę serca, czyli osiągnięcie stałego ducha służby w miłości. Pobożne akty i czyny powinny jedynie wspierać naszego ducha, aby coraz bardziej się umacniał w Chrystusie. Niemniej ostatecznie chodzi o praktykę życia na co dzień. 21 IIŚLUBYmonastycznei…małżeńskie − Mnich w klasztorze dominikanów czy franciszkanów składa śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Czy takie same śluby składa mnich benedyktyński? − W Regule św. Benedykt pisze: Ten, który ma być przyjęty, w oratorium w obecności wszystkich złoży przyrzeczenie stałości, zachowania obyczajów monastycznych i posłuszeństwa (RegBen 58,17). Jak widać, są to nieco inne śluby. Najczęściej gdy się omawia śluby zakonne, wymienia się jako śluby tak zwane „rady ewangeliczne”: czystość, ubóstwo i posłuszeństwo. Benedyktyńskie śluby monastyczne pokrywają się z tymi radami tylko w przypadku trzeciego ślubu - posłuszeństwa. Co zatem z czystością i ubóstwem? Oczywiście obowiązują one mnicha, ale są zawarte w ślubie „zachowania obyczajów monastycznych”. Na czym polega różnica między ślubami monastycznymi a ślubami zakonnymi? Rady ewangeliczne niewątpliwie idą w kierunku ascezy indywidualnej. Jeżeli zakonnik ślubuje: czystość, ubóstwo i posłuszeństwo, to ślubuje zachowanie przyjętych ograniczeń. Natomiast śluby mnicha: stałości, zachowania zwyczajów monastycznych i posłuszeństwa, odnoszą się zawsze do konkretnej wspólnoty. Stałość oznacza stałość życia w konkretnej wspólnocie. Nie jest to „stałość miejsca”, jak powszechnie się mówi, ale stałość życia w tej wspólnocie, która oczywiście zazwyczaj mieszka w jednym miejscu. Zachowanie zwyczajów monastycznych odnosi się więc do konkretnej wspólnoty i jej zwyczajów. Oczywiście w tych zwyczajach zawierają się ogólne dla całego monastycyzmu: ubóstwo i czystość. Podobnie posłuszeństwo jest ślubem, który z jednej strony odnosi się do ascetycznej postawy mnicha: zdecydowanie na to, by wyrzekać się własnej woli, z drugiej jednak odnosi się do budowania więzi braterskiej miłości we wspólnocie (zob. RegBen 71 i 72). 22 Stałość − Pierwszym ze ślubów jest stałość, stabilitas. Czego ona dotyczy? Relacji, wspólnoty, miejsca, rytmu życia? − Przypisuje się nam często, że stałość dotyczy miejsca, ale w samej Regule nie ma takiego stwierdzenia. Jeżeli coś tu można dodać, to stałość we wspólnocie. Były takie przypadki, że wspólnota zmieniała miejsce i nikt nie miał wątpliwości, czy został zachowany ślub stałości. To podobnie jak w rodzinie. Kiedy małżonkowie sobie ślubują „miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci”, oznacza to, że oni sobie ślubują stałość. „Wierność i że cię nie opuszczę aż do śmierci” oznaczają właśnie ślub stałości. I czy mieszkają w mieszkaniu na ulicy Mickiewicza 18 czy na Słowackiego 42, czy w Warszawie, w Łomży lub w Gdańsku to nie ma znaczenia, ważne jest, że są razem. Podobnie jest ze wspólnotą. − Trudno się oprzeć stwierdzeniu, że śluby monastyczne są właściwie bardzo podobne do ślubu małżeńskiego. − Rzeczywiście jest tu uderzające podobieństwo. Ślubowana przez małżonków wierność i wytrwałość aż do śmierci bardzo mocno korespondują ze ślubem stałości. Miłość i uczciwość małżeńska natomiast to tyle co zachowanie zwyczajów, ale małżeńskich, a nie monastycznych. W oryginale łacińskim ten ślub brzmi: conversatione morum suorum, co dosłownie oznacza: „przemianę własnych obyczajów”. Chodzi o zmianę swojego sposobu życia z dotychczasowego, tj. świeckiego, na monastyczny. Podobnie jest w przypadku małżeństwa, następuje zmiana sposobu życia kawalerskiego czy panieńskiego na małżeński. Jeżeli ktoś się żeni, musi zmienić swoje zwyczaje na inne, respektujące więź miłości z drugą osobą. Posłuszeństwo natomiast, jeżeli wziąć jego etymologię, która oddaje jego najgłębszy sens, odnosi się do słuchania wewnętrznego Mistrza, którym jest Chrystus. To rezygnacja ze swego egocentryzmu, na rzecz miłości Chrystusa. W małżeństwie nie będzie miłości, jeżeli oboje nie będą słuchali siebie nawzajem, jeżeli nie wyrzekną się egocentryzmu na rzecz budowania wzajemnej miłości. Przy czym nie zbudują tej miłości, jeżeli nie odniosą się do miłości Chrystusa, jeżeli ich miłość nie będzie miłością w Chrystusie. Po zestawieniu ślubów 23 monastycznych ze ślubami składanymi podczas sakramentu małżeństwa widać, że monastycyzm jest inną drogą życia niż małżeństwo, ale na obu drogach życia chodzi o realizację miłości do Chrystusa. Obie drogi wymagają przemiany życia i jednoznacznego, stałego i konsekwentnego kroczenia nią. Obie mogą się wzajemnie wzbogacać i wspierać. Stąd też duchowość benedyktyńska jest tak bliska ludziom świeckim. Ale jeśli chodzi o relację ślubów małżeńskich do rad ewangelicznych, to już nie korespondują one tak dobrze, a właściwie mają się nijak do siebie. Czystość, ubóstwo, posłuszeństwo − tych cnót nie da się przełożyć na życie małżeńskie. No bo co znaczy czystość? Małżonkowie powinni przecież mieć dzieci, miłość seksualna to jest jeden z wymiarów ich małżeńskiego życia, ona należy do rzeczywistości małżeństwa. Czystość w przypadku małżeństwa może oznaczać wierność, że nie ma tu zdrad ani erotycznego wyuzdania. Miłość seksualna ma być we wzajemnym szacunku. Ubóstwo? Małżonkowie powinni przecież mieć dom, mieszkanie, zabezpieczenie, konto w banku, możliwość kształcenia dzieci – na to wszystko są potrzebne pieniądze. Natomiast niewątpliwie oni wzajemnie względem siebie są ubodzy, bo żadne z nich nie ma niczego wyłączenie dla siebie. Gdyby ktoś z nich miał własność wyłączającą drugiego, to ta własność tworzyłaby pewną separację pomiędzy małżonkami. Posłuszeństwo? Tylko ta zasada się zgadza, ale w wyżej przytoczonym sensie. W małżeństwie musi być wzajemne posłuszeństwo, jakieś wsłuchanie się w siebie nawzajem oraz posłuszeństwo Chrystusowi. W radach ewangelicznych akcent pada jednak na indywidualną ascezę. Mnisi ślubują stałość (stabilitas), zachowanie obyczajów monastycznych (conversatio morum suorum) i posłuszeństwo (obedientiam). Śluby oznaczają, że wiążą się nimi na całe życie, podobnie jak małżonkowie. Inaczej bywa w innych religiach. Np. w religiach Wschodu jeżeli ktoś zostaje mnichem, to nie musi być nim do końca życia. Może zostać mnichem na 5 czy 10 lat, a potem może przestać nim być, może założyć rodzinę, mieć dzieci. Albo może się tym mnichem stać już po pożyciu małżeńskim. Natomiast w naszych ślubach monastycznych chodzi o to, że ktoś przychodząc do klasztoru, ślubuje, że w nim zostanie. To inny wymiar podobieństwa do ślubów w małżeństwie, gdzie mąż wybiera żonę na całe 24 życie i podobnie ona męża. Oboje mówią sobie: jestem z Tobą do końca życia. To jest właśnie stałość. − U ludzi świeckich stałość nie jest jednak mocną cechą w relacjach międzyludzkich. Współczesny człowiek jest właściwie przyzwyczajony do kalejdoskopu informacji, wydarzeń, zmian. Jest wręcz poszukiwaczem wrażeń. To się też często przekłada na postawę w relacjach z ludźmi. Jak możemy się uczyć stałości? − Uczyć się możemy dość prosto. Jest takie powiedzenie, że aby poznać przyjaciela, trzeba z nim zjeść beczkę soli. To znaczy, że nie można poznać człowieka, jeżeli się z nim nie przebywa, jeżeli nie widzi się go w różnych sytuacjach tak, aby ta więź była jakąś stałością i wiernością. Bez wierności nie ma wejścia w żywą i dogłębną relację, w związku z tym nie ma też prawdziwego poznania człowieka. Jeżeli się przeskakuje od relacji do relacji, to człowiek się skazuje na płytkie życie, na ślizganie się po powierzchni. Jeżeli chcę poznać człowieka, kim on naprawdę jest, to nie poznam go w oficjalnych okolicznościach, czy na jakimś przyjęciu, gdzie wszyscy jesteśmy dobrze usposobieni, nastawieni na to, że będziemy ze sobą w miłej atmosferze, będziemy rozmawiać o ciekawych sprawach, czy się bawić. Każdy przez jakiś czas może być miły, bo w utrzymaniu takiej atmosfery mamy wspólny interes, decydujemy, żeby się dobrze bawić. Jednak naprawdę poznać możemy kogoś wtedy, gdy zobaczymy jego zachowanie w relacjach stałych, np. w domu wobec żony, dzieci, albo w pracy, wśród pracowników. Prawda o człowieku ujawnia się w jego relacjach zwyczajnych, codziennych, szarych. Nie na scenie, gdzie się pokazuje innym, ale tam gdzie jest sobą. Nie w masce, tylko bez niego, tak jak to jest w życiu codziennym. Jest to o tyle istotne, że poznanie drugiego człowieka jest dla nas rzeczą najważniejszą. Poznanie przedmiotowe nie daje nam życia. Ono jest pomocnicze, pozwala lepiej sobie urządzić życie, upraszcza wiele czynności, ale samo życia nie daje. Życie człowieka rozgrywa się w relacji z drugim człowiekiem. Żeby jednak wejść w głębszą relację, poznać człowieka, trzeba się wzajemnie otworzyć, trzeba ponadto czasu, trzeba wierności, trzeba bliskości w różnych sytuacjach. Jeżeli człowiek jest niepewny, to się nie otworzy na spotkanie i na wzajemność. Dlatego 25 stałość, wierność, cierpliwość w stosunku do drugiego człowieka są absolutnie fundamentalnymi postawami umożliwiającymi prawdziwe spotkanie, otwarcie, przyjaźń, poznanie. Bez stałości nie ma poznania. Zmienność, przeskakiwanie w relacjach, bawienie się na chwilę, jest życiem tylko na powierzchni, bez głębi i smaku. Przemianaobyczajów − Stałość wiąże się z kolejnym ślubem – z przemianą obyczajów. W życiu rodzinnym ta stałość jest wyzwaniem, bo często w małżeństwie brakuje przemiany obyczajów domowych. Często jedna strona jest przeciążona pracą czy obowiązkami domowymi, a druga nie podejmuje starań, nie wspiera. Wspólne życie w rodzinie wymaga dużej wrażliwości na siebie nawzajem, wsłuchiwania się w potrzeby domowego życia, ale także otwartości na zmianę siebie samego. Egoizm sprawia, że człowiek nie widzi partnera, nie rozumie go. W klasztorze jest opat, który upomni, skarci, skoryguje. A w rodzinie nie ma rozjemcy. Jak więc pracować nad przemianą obyczajów domowych? − Przemiana obyczajów to zmiana sposobu życia (conversatio morum). W życiu małżeńskim taka przemiana następuje wtedy, kiedy ktoś przestaje być kawalerem, a zostaje mężem, przestaje być panną, a staje się żoną. Kobieta, która staje się żoną, zachowuje się i żyje inaczej niż kobieta, która jest panną. Tak samo mężczyzna musi mieć inne zwyczaje, kiedy stanie się mężem, niż kiedy był kawalerem. Jeśli kawaler chce iść z kolegami na piwo, jechać na weekend na ryby, czy na narty, to nie musi tego z nikim uzgadniać. Ale jeśli chce jechać mąż, to musi to uzgodnić z żoną. Nie może jechać ot tak sobie, bo ma taką fantazję, w ten sposób bowiem w pewnym sensie zdradza żonę. To samo kobieta. Jeżeli pojedzie ot tak sobie do koleżanki na urlop, zostawiając męża i dzieci, to zdradza swoje podstawowe zobowiązanie, ona po prostu nie wie, co to jest małżeństwo. Oboje muszą zmienić sposób myślenia. W ich plany wchodzi druga osoba i musi być w nich uwzględniona. Muszą rozumieć, że nie mogą żyć tak, jak w stanie wolnym, jakby byli poza małżeństwem, poza związkiem miłości. Druga osoba musi być jakąś centralną postacią w ich planach i zawsze musi być w nich uwzględniana. 26 − W przemianie obyczajów bardziej mam jednak na myśli dzielenie obowiązków w rodzinach, przeciążenia. − To akurat jest wnioskiem z tego, co powiedziałem. Przemiana obyczajów nie dotyczy osobowości, ale zachowań i zwyczajów. Kawaler to jest ktoś inny niż mąż. On ma zupełnie inną przestrzeń odpowiedzialności i w związku z tym musi zmienić swój sposób myślenia i postępowania. I to jest rzecz zupełnie zasadnicza, a obowiązki domowe właśnie z tego wynikają. Jeżeli ktoś wstępuje w związek małżeński, to podejmuje zupełnie nowe obowiązki i powinien być stały w ich wypełnianiu. Musi nastąpić przemiana. W pracy człowiek przez 8 godzin jest górnikiem, kolejarzem czy urzędnikiem, a potem zakłada kapelusz na głowę, wraca do domu i jest mężem, ojcem, dziadkiem. W pracy umawia się, że wykonuje pewne czynności, ale poza pracą może robić coś innego i to nie obchodzi jego pracodawców. Natomiast jeśli chodzi o małżeństwo czy bycie mnichem lub kapłanem, to nie można być mężem czy mnichem na 8 godzin, a potem żyć inaczej. Podobnie kobieta – nie może być w domu żoną, a w pracy zachowywać się jak panienka. Ona musi być konsekwentna w swoim zachowaniu wszędzie, gdzie jest. Decydujesz się, to się stajesz tym, na kogo się decydujesz i jesteś konsekwentny w tym, co podejmujesz. Temu między innymi pomaga noszenie obrączki, która jest sygnałem dla innych, że mają do czynienia z osobą z kimś związaną. Podział obowiązków domowych, dzielenie się nimi, dźwiganie ciężarów we dwoje jest tego konsekwencją. To właśnie jest przemiana obyczajów. Jeżeli ktoś tego nie podejmuje, to znaczy że nie rozumie, co to jest małżeństwo. I to co zrobił, to nie jest żaden ślub, żadne wejście w małżeństwo, tylko rodzaj umowy na podobieństwo umowy w pracy. − I tu dochodzimy do momentu, gdy ktoś nie rozumie swoich obowiązków. W klasztorze Reguła rozwiązuje problem krnąbrności kogoś, kto nie przemienia swoich obyczajów. Jest kilka rozdziałów mówiących o tym, jak postępować z kimś opornym, kto nie rozumie lub nie podejmuje swoich obowiązków. Dla takiego mnicha według Reguły jest kara, posunięta w ostateczności aż do ekskomuniki. Wszystko po to, by w rezultacie przywrócić go do prawidłowego życia wspólnego. W życiu ludzi świeckich często 27 mamy problem dwóch racji. Kiedy zaczyna się problem z krnąbrną stroną, która nie przemienia obyczajów, to często kończy się stałość. Zaczynają się ucieczki, nałogi, inne związki lub rozstanie. − Ale to nie dotyczy wszystkich małżeństw. Mam wrażenie, że dobre małżeństwa wypracowały sposoby pracy nad sobą. Są małżeństwa, które są świadome własnych problemów i pracują nad nimi wspólnie. Prowadzą dialog małżeński, autentycznie, uczciwie. Ale są i małżeństwa, w których nie ma dialogu. Każdy trzyma się swoich wyobrażeń odnośnie do tego, co to znaczy być mężem czy żoną i w związku z tym realizuje własne wyobrażenia. Gdyby takiej osobie zarzucić, że nie jest dobrym mężem czy żoną, to by się zdziwiła: Jak to, przecież jest tak wspaniałym mężem/żoną, bo realizuje to, co jest zgodne z jego wyobrażeniem na ten temat. Wtedy rzeczywiście pojawia się problem. − Czyli dialog jest podstawą? − Tak, dialog jest podstawą w małżeństwie, we wspólnocie zresztą też tak powinno być. Ale trzeba jednak brać pod uwagę, że i w dialogu jest niebezpieczeństwo ewentualnego zdominowania jednej osoby przez drugą. Albo oboje mogą na tyle mieć pokręcone wyobrażenia o życiu, że „dogadują się” i tworzą dogodny dla siebie układ, który de facto jest układem fałszywym. I często dopiero po latach wychodzi, że wszystko było oparte na fałszywych podstawach. Dlatego istnieje potrzeba pewnej tradycji życia małżeńskiego. Różne są role mężczyzny i kobiety w różnych kulturach, w różnych krajach. One się zmieniają w zależności od kultury, ale tradycja jest w nich przechowywana z pokolenia na pokolenie. W tej chwili istnieje taka sytuacja, że następuje dramatyczna przemiana tego modelu, tradycja pęka. I w związku z tym mówi się coraz częściej o społeczeństwie bez ojców, a dziś także coraz częściej o społeczeństwie bez matek. Role mężczyzny i kobiety zostały zatarte. Tradycja została załamana, są różne pomysły na realizowanie małżeństwa. Najczęściej są to pomysły na życie bez ślubu, układy partnerskie i to do tego też np. homoseksualne. To jest sytuacja dzisiejszego społeczeństwa, które zupełnie wariuje, pozbywając się tradycji. Niszczy się dzisiaj wszystko, co było. Czy było 28 lepsze, czy gorsze, ale było i budowało pewien porządek dający poczucie stałości i bezpieczeństwa. Teraz następuje rozpad wszelkich trwałych struktur, zasad i nie daje się niczego stałego w zamian. Dlatego ludzie tracą poczucie swojej tożsamości, a tym samym − sensu życia. I to ma fatalne konsekwencje. Oczywiście ważne jest otwarcie na nowe struktury, ale one muszą mieć odniesienie do jakiegoś modelu z tradycji. W przypadku problemów w małżeństwie dobrze jest, jeżeli można się odwołać do kogoś, kto może zobiektywizować relację. Powinien to być ktoś życzliwie nastawiony do obojga, ale jednocześnie ktoś, kto ma doświadczenie, rozumie, o co chodzi i jest w stanie wskazać, nazwać pewne rzeczy po imieniu, doradzić. Taka osobą był zwykle ksiądz. Obecnie niektórzy korzystają z pomocy psychologów czy innych fachowców. W każdym razie problemów nie da się sprowadzić do spraw technicznych. Czasem wydaje się komuś, że wystarczy pójść np. do seksuologa i to wystarczy. Nie, bo zawsze chodzi o relacje osobowe, które wymagają podejścia całościowego, a nie wyrywkowego. Pomoc fachowców w pewnych dziedzinach jest niewątpliwie potrzebna, jednak zazwyczaj nie rozwiązuje ona zasadniczego problemu relacji. Żeby taka wyrywkowa pomoc dała dobre wyniki, musi istnieć jakieś porozumienie obejmujące całość życia, jakiś zasadniczy sens i funkcja konkretnych postaci i osób. Psycholodzy twierdzą, że najgorszą rzeczą jest zacieranie ról, mieszanie relacji. Jeżeli matka chce być koleżanką swojej córki, gdy matka chce być ojcem, a ojciec jest nie wiadomo kim, to się robi prawdziwy zamęt. Wszystko się rozchodzi, zamazanie ról prowadzi do zatarcia poczucia własnej tożsamości i człowiek nie wie, kim jest. I to jest nieszczęście dla niego, zaburza całe jego życie. − Nieszczęściem jest też to, że człowiek nie jest przygotowywany do małżeństwa we właściwy sposób. Nie każdy ma szczęście wzrastać w dobrej rodzinie, opartej na dobrym jej modelu, nasiąkać jej wartościami i przejmować je. − Niestety dzisiaj propaguje się w szkołach różnorodne wzory małżeństwa. Po kilku latach okazuje się, że są inni mądrzejsi, którzy wprowadzą „lepszy” model, na który wydaje się kolejne pieniądze społeczne. Pojawiają się kolejne podręczniki itd. Natomiast nieszczęściem jest, że 29 tak niewiele osób odwołuje się do trwałych wzorów i wartości, które są już wypracowane. To jest właściwie podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Trzeba wrócić do korzeni kultury europejskiej, przemyśleć na nowo te źródła, skorygować to, co było niewłaściwe, ale skorygować i budować na nowo na wartościach podstawowych, a nie niszczyć ich. Natomiast zamiast tego wymyśla się jakieś nowe modele, które są kompletnie niezgodne z naturą człowieka i przez to prowadzą do choroby. − Dzieci są pięknym darem Boga, są często lekiem na cały ciężar życia. Ale dzisiejszy świat, w którym wzrastają, sprawia, że jako rodzice często bezradnie oddajemy pole temu światu. Nasze dzieci są dziś o wiele silniej przywiązane do swoich elektronicznych „przyjaciół” − komputerów, tabletów i telefonów niż do własnych rodziców czy nauczycieli. W takim kulturowym klimacie w jakim rosną, cudem jest, jeśli się nie pogubią. Jak ich uczyć wiary, rozróżniania, samodzielności myślenia, wrażliwości serca? Jak ochronić przed zagrożeniami i morzem śmieci? − To jest bardzo trudne pytanie. Pewnie nie ma jednej odpowiedzi właściwej dla wszystkich sytuacji. Niemniej bardzo ważne jest wprowadzanie ich w żywe relacje z innymi ludźmi, uczenie ich autentycznego kontaktu z naturą, doświadczania siebie i uczenie się dostrzegania konsekwencji własnych wyborów. Może czasem trzeba odciąć ich od ukochanych przedmiotów i postawić wobec sytuacji wymagającej podjęcia wysiłku. Wydaje mi się, że jedynym lekarstwem na sztuczny świat tworzony przez dzisiejszą technikę jest powrót do natury i żywych relacji. Jak to dzieciom organizować, to jest osobne pytanie, niemniej taki widzę kierunek działania. − Wracając do przemiany obyczajów w rodzinie. Czy po ponad 30 latach bycia mnichem i po 25 latach kapłaństwa, mając tak rozliczne kontakty z ludźmi, udzielając ślubów, spowiadając, prowadząc ludzi duchowo − spotkał Ojciec stare, szanujące, rozumiejące się i szczęśliwe małżeństwo? − Tak, spotkałem i znam takie. Na którychś z rekolekcji byli moi znajomi, dobre małżeństwo z dorosłymi już dziećmi. Rozmawialiśmy o kryzysach w rodzinach, że one co jakiś czas przychodzą, etc. i w pew30 nym momencie Adam zażartował do żony: „Ewa, to jak to jest, myśmy tyle lat przeżyli, dzieci nam dorosły, a kryzysu nie przechodziliśmy. Coś przegapiliśmy w naszym życiu?” Więc bywa i tak, że małżeństwa tych kryzysów nie przechodzą. Kiedy byłem dyrektorem Wydawnictwa dużo jeździłem po Polsce do różnych księgarni. W Koszalinie właścicielem księgarni był starszy pan, który zmarł na zawał. Po jego śmierci miałem kontakt z jego żoną, która musiała zamknąć interesy męża. Do dziś mam kontakt listowny z tą panią. Kiedyś ją zapytałem, jak żyli w małżeństwie. Opowiedziała mi, że byli w jednej klasie w szkole podstawowej, potem ona wyjechała na studia i spotkali się ponownie po latach. Byli narzeczeństwem, potem małżeństwem. Na pytanie czy się kłócili, powiedziała: „Myśmy się kłócili w narzeczeństwie, ale w małżeństwie chyba nigdy. Nie pamiętam, abyśmy się kiedykolwiek jako małżeństwo kłócili”. − Czy to możliwe? − Uważam, że możliwe bo ja ich trochę poznałem. Mogli się spierać o słodzenie herbaty, ale nie o sprawy zasadnicze. Wierzę w to, bo to byli dobrzy ludzie. Do księgarni do pana Józefa przychodziło wiele osób po to, by się po prostu wygadać. I kiedy zmarł, to różne starsze panie ubolewały, że teraz nie będą miały gdzie chodzić sobie porozmawiać? To był niezmiernie dobrotliwy człowiek, który umiał słuchać innych. Miał w sobie cierpliwość i ciepło. Dlatego myślę, że to prawda. Ona nie mogła sobie przypomnieć sporów czy kłótni, bo z takim człowiekiem trudno to sobie wyobrazić. Posłuszeństwo − W świecie świeckim posłuszeństwo jest często postrzegane jako uległość, ustępliwość wobec kogoś silniejszego, podporządkowanie się cudzym poleceniom czy pomysłom, swego rodzaju słabość, kompromis albo konieczność. Wiąże się z tym wiele problemów w życiu zawodowym czy rodzinnym. My świeccy nie umiemy być posłuszni, nie doceniamy wagi posłuszeństwa. Dlaczego w klasztorze posłuszeństwo jest tak ważne? Czemu służy? Jakie wydaje owoce? 31 − O posłuszeństwie już nieco powiedziałem. Jego sens i waga odsłania się dopiero wówczas, gdy sobie zdamy sprawę z tego, że nie jesteśmy panami siebie, że w istocie jesteśmy miotani, żeby nie powiedzieć manipulowani, przez pewne dynamizmy istniejące i działające w nas. Mnisi doskonale sobie zdawali z nich sprawę. Ewagriusz z Pontu, pierwszy mnich-pisarz, przekazał nam bardzo cenną naukę o ośmiu namiętnych myślach, zamiennie zwanych duchami zła. Uważa on, że do nich można sprowadzić wszystkie inne działające w nas namiętności. Człowiek żyjący w chaosie zwykłej aktywności nawet nie uświadamia sobie, jak mocno jest kierowany tymi myślami. Zaczyna dostrzegać problem dopiero wówczas, gdy stara się być sobą i wyciszyć wszystkie przychodzące do niego myśli. Okazuje się wówczas, że tego się nie da łatwo przeprowadzić. Doświadcza się wówczas tego, co ks. Józef Tischner wyraził słowami: „ktoś mi myśli”. Okazuje się, że nasze myśli nie są nasze, ale na nas przychodzą. Wówczas dopiero pokazuje się, jak bardzo mocno trzeba walczyć o siebie właśnie z tym wszystkim, co na nas przychodzi. Święty Benedykt często powtarza, żeby nie iść za swoją wolą, czyli za tymi myślami, jakie się w nas pojawiają. Kiedy jesteśmy posłuszni poleceniu drugiego człowieka, to tym samym jesteśmy wolni od nachodzących na nas myśli. Przy czym owe namiętne myśli zawsze są egocentryczne i dlatego posłuszeństwo komuś innemu, uderza w ten egocentryzm. Posłuszeństwo jest w ten sposób najsilniejszym narzędziem walki z namiętnymi myślami. To jest zupełnie odwrotny ideał niż lansowany dzisiaj ideał specyficznie rozumianej wolności, mniemania, że najlepiej sami wiemy, co jest dla nas dobre i sami sobie najlepiej poradzimy. Niestety ten ideał wolności sprowadzonej do swobody jest wielkim nieporozumieniem, a nawet przez brak właściwej świadomości wydaje nas na pastwę owych „złych duchów”. Jednak trzeba pamiętać, że drugi człowiek także ulega swoim namiętnym myślom i jest subiektywny. Dlatego każde posłuszeństwo drugiemu człowiekowi zawsze musi przejść przez nasze sumienie. Inaczej byłoby ono bałwochwalstwem. Bałwochwalstwo było największym grzechem w Starym Testamencie. Człowiek posłuszny to człowiek najpierw wsłuchany w swoje sumienie, świadomy ogromnej siły mieszkają32 cych w nim lęków i namiętnych myśli. Dlatego wybiera posłuszeństwo komuś innemu, bo ono daje mu wolność od własnych namiętnych myśli. Jednocześnie jednak posłuszeństwo nie może go usprawiedliwić, gdy zrobi coś złego, bo ono ma sens jedynie wówczas, gdy odnosi się ostatecznie do Boga, a nie zatrzymuje się na człowieku. 33 IIIOBLACJA Stałaformacjadlaświeckich − Co benedyktyni zatem proponują ludziom świeckim na drodze do świętości? − Proponują im mądrość św. Benedykta. Okazuje się, że duchowość benedyktyńska bardzo dobrze przekłada się na życie ludzi świeckich zarówno w życiu domowym jak i w pracy. Każda wspólnota ludzi, może czerpać z Reguły św. Benedykta wiele cennych wskazań. Duchowość benedyktyńska ma charakter uniwersalny przez to, że w niej liczy się całe życie, a nie jedynie poszczególne akty pobożne. Te ostatnie powinny jedynie wspierać zwykłe życie nadając im właściwy kierunek, czyli taki, w którym Bóg byłby we wszystkim uwielbiony. Wychodząc naprzeciw potrzebom ludzi świeckich klasztory benedyktyńskie dają im możliwość wiązania się z klasztorem przez przyrzeczenia oblackie. Tacy ludzie tworzą wspólnoty oblatów świeckich. − Co to jest oblacja? Co znaczy to słowo? − Oblatio po łacinie oznacza dar, ofiarę, składanie ofiary. Oblacja benedyktyńska sięga swymi początkami czasów samego św. Benedykta. W jego „Regule Mnichów” jak również w „Drugiej Księdze Dialogów” św. Grzegorza Wielkiego czytamy o dzieciach, które chrześcijańscy rodzice oddawali do klasztoru, poświęcając je Bogu. Jednak w miarę upływu wieków także świeckie osoby dorosłe ofiarowywały się Bogu w jedności z jakimś klasztorem, wiązały się z nim duchowo i w ten sposób stawały się oblatami. Dotyczyło to osób świeckich, które świadomie i z wyboru chciały swoje życie poświęcić Bogu, również jeżeli to było życie małżeńskie. Oddawali swoje usługi i siebie samych klasztorowi, poddając się też jego kierownictwu duchowemu. W ten sposób powstał specyficzny typ duchowości ludzi żyjących normalnie w świecie, opierających swój styl życia chrześcijańskiego na Regule św. Benedykta oraz na tym wszystkim, co wynika z bezpośrednich 34 kontaktów z konkretną rodziną zakonną, z którą – przez złożenie przyrzeczeń oblackich – zostali związani. − Oblaci często kojarzą się z tercjarzami związanymi z jakimś zakonem np. franciszkanów, ale jednocześnie prowadzącymi zwykłe życie świeckie. Jaka jest różnica między oblatami i tercjarzami? − Oblaci pod względem formalnym są rzeczywiście zbliżeni do tercjarzy, jednak wewnętrznie różnią się od nich zdecydowanie. Oblat oddaje się Bogu i włącza się w sposób rzeczywisty do wspólnoty zakonnej, jakkolwiek z innego tytułu niż zakonnicy, poprzez konkretny klasztor reguły benedyktyńskiej. Podstawowa różnica polega na tym, że tercjarze są związani ze zgromadzeniem jako takim, natomiast oblaci z konkretnym klasztorem. Ten duch rodziny w klasztorze benedyktyńskim jest jednocześnie duchem, który inspiruje sam status prawny i duchowy oblata. Oblat wchodzi w związki rodzinne z danym klasztorem, korzysta z rad i kierownictwa duchowego mnichów. Święty Benedykt, zakładając szkołę służby Pańskiej, zawarł w swej Regule bardzo wiele wskazówek nie tylko dla mnichów, ale także dla ludzi żyjących w świecie, aby tę służbę zwyczajnie i po prostu coraz lepiej wypełniali w tym miejscu, w którym postawiła ich Opatrzność. − Jak można zostać oblatem? − Oblatem może zostać każdy chrześcijanin, katolik, mężczyzna i kobieta, człowiek świecki, kapłan lub kleryk, każdy, kto tego pragnie i kto widzi, że duchowość benedyktyńska jest dla niego dobra. Wpierw powinien jej jednak doświadczyć. Zazwyczaj kandydaci przychodzą na spotkanie wspólnoty oblatów podczas dnia skupienia. Po kilku spotkaniach powinni się zorientować, o co zasadniczo chodzi w formacji oblackiej. Jeżeli się decydują i nie ma obiektywnych przeszkód, to można takiego kandydata przyjąć do nowicjatu oblackiego. W czasie nowicjatu powinien on przyjeżdżać na dni skupienia i rekolekcje oblatów, przeczytać podstawowe książki dotyczące duchowości benedyktyńskiej, starać się praktykować w swoim życiu w możliwym wymiarze liturgię, a także czytać Pismo Święte i modlić się. Takie doświadczenie pozwala mu zorientować się, czy rzeczywiście to jest duchowość dla niego. Po 35 okresie nowicjatu może złożyć przyrzeczenia oblackie. Zarówno przyjęcie do nowicjatu, jak i przyrzeczenia są obrzędem o charakterze liturgicznym. W ostatnim czasie przyrzeczenia oblatów tynieckich składane są podczas Mszy św. konwentualnej w Tyńcu i są przyjmowane przez samego opata wobec wszystkich mnichów tynieckich. Nowy oblat przyrzeka: „W imię naszego Pana Jezusa Chrystusa. Amen. Ja (imię i nazwisko) ofiaruję się Bogu wszechmogącemu i wobec Najświętszej Maryi Panny oraz Świętego Benedykta, opata – przyrzekam żyć jako oblat (-ka) według wskazań Ewangelii w duchu Reguły Świętego Benedykta i statutów oblatów, w łączności z Opactwem Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Tyńcu.” − Od kilku lat widać intensywny rozkwit oblacji, przybywa „świeckich przyjaciół klasztoru”, rosną wspólnoty przy innych klasztorach benedyktyńskich, nie tylko w Tyńcu, ale także w Jarosławiu, Przemyślu, Łomży (prowadzone przez o. Konrada Małysa), a nawet w miastach takich jak Olsztyn, gdzie klasztoru benedyktyńskiego nie ma, ale od ponad 10 lat istnieje grupa oblatów w obrębie wspólnoty Benedictus, „wychowana” właśnie przez Ojca i związana z Tyńcem. Czy zawsze była to tak żywa działalność? Jak to się kształtowało w historii, a także w okresie powojennym, po odbudowie Tyńca? − Ponieważ oblaci związani byli z konkretnymi klasztorami, więc ich historia toczyła się stosownie do okresu upadku lub świetności klasztorów, z którymi byli związani. Z formalnego punktu widzenia dopiero w II połowie XIX w. wraz z odradzaniem się życia benedyktyńskiego uporządkowano też i sprawę oblatów. Tworzyli oni rodzaj bractwa dla świeckich opierających się na Regule św. Benedykta z przynależnością do danego klasztoru. Najstarsza i największa wspólnota oblatów na ziemiach polskich żyła w Zbuczynie małym miasteczku w diecezji siedleckiej na Mazowszu. Założyła ją Florentyna Siestrzewitowska w latach osiemdziesiątych XIX w. równocześnie z klasztorem sióstr oblatek św. Benedykta. Florentyna chciała wstąpić do klasztoru ss. Sakramentek w Warszawie, ale przeszkodziła w tym władza rosyjska, która zlikwidowa36 ła nowicjat w tym klasztorze. Florentyna po powrocie do Zbuczyna przy pomocy księdza Juliana Święcickiego założyła wspólnotę oblatów. Szerzyli oni nabożeństwo do św. Benedykta, którego znakiem był mały szkaplerz. Na początku XX w. Stolica święta zatwierdziła specjalne statuty oblatów świeckich dla całego zakonu św. Benedykta. Statuty były jeszcze modyfikowane z biegiem czasu. W 1925 roku bardzo liczna grupa oblatów zbuczyńskich– często oblatami były całe rodziny – została afiliowana do klasztoru w Lubiniu w Wielkopolsce. Po II wojnie światowej z powodu złej kondycji klasztoru w Lubiniu siostry zwróciły sie do Tyńca z prośbą o patronat. Przeorem tynieckim był wówczas o. Mateusz Skibniewski. Najnowsza historia oblatów wiąże się z powrotem benedyktynów do Tyńca w 1939 r. Zanim jednak jeszcze benedyktyni powrócili do Tyńca, o. Karol van Oost, który był Belgiem i fundatorem odnowionego klasztoru, już od 1928 roku jeździł po Polsce i zdobywał świeckich przyjaciół klasztoru. Tradycja oblatów świeckich była silnie rozwinięta w jego macierzystym Opactwie św. Andrzeja w Belgii, stąd doceniał jej wagę i zaszczepił ją także w Polsce. O. Karol propagował formę oblacji wśród arystokracji i inteligencji. Z tych środowisk pojawiły się też nasze pierwsze powołania zakonne. Tuż po uroczystym powrocie benedyktynów do Tyńca, który odbył się 30 lipca 1939 roku, nadszedł trudny czas wojny. Działalność była ze zrozumiałych względów utrudniona. Po wojnie z kolei nastąpiły rządy komunistyczne. Na początku w latach 40. oblaci się jeszcze zbierali i w Krakowie po raz pierwszy oblaci spotkali się „oficjalnie” wspólnie w Tyńcu 20 maja 1944 r. zaproszeni przez o. Van Oosta. Na początku w latach 40. oblaci się jeszcze zbierali i w Krakowie, i w Warszawie, gdzie także były wspólnoty oblatów zwłaszcza liczna grupa kleryków i kapłanów, ale już w latach 50. władze komunistyczne śledziły różne ruchy kościelne i zabraniały wszelkiej aktywności. Rozpoczęły się prześladowania i trzeba było spotykać się konspiracyjnie. Opiekunami oblatów byli w tym trudnym okresie: o. Piotr Rostworowski, o. Jan WieruszKowalski, o. Placyd Galiński, o. Paweł Sczaniecki i o. Bernard Turowicz. 37 Jak wspomina o. Leon w swojej konferencji z 1979 r. dotyczącej oblatów tuż po wojnie: „Krąg oblatów i oblatek obejmował ok. 200 osób (tyle jest wpisanych w katalogu). Oblaci ci odwiedzali klasztor zwłaszcza podczas Wielkiego Tygodnia, uroczystych świąt, uczestnicząc w nabożeństwach liturgicznych i korzystając w różny sposób z pomocy duchowej klasztoru, sami też klasztor w różny sposób wspomagali.” Wraz z upływem czasu powojenne pokolenie oblatów odeszło. W odnalezieniu swojego miejsca w aktualnej rzeczywistości Kościoła pomógł oblatom Sobór Watykański II. Warto tu wspomnieć o zjeździe oblatów włoskich w Asyżu we wrześniu 1971 roku. Przygotowano wówczas tekst statutów, które ostatecznie przyjęte zostały przez Stolicę Apostolską i zalecone dla oblatów włoskich w r. 1975. Jednocześnie stwierdzono, że klasztory stanowią autonomiczne domy i każdy z nich powinien ustalać własne statuty. Przerwa w aktywności oblatów trwała właściwie do końca lat 70., kiedy to opat o. Kazimierz Janicki zlecił o. Leonowi Knabitowi, aby odnowił oblaturę. O. Leon zaczął odnawiać stare kontakty, ale i sam miał liczne grono ludzi, którzy go bardzo cenili i z tych właśnie osób powstał odnowiony ruch oblatów. Wcześniej sam jeszcze jako kapłan w 1953 roku został oblatem tynieckim, był nim około 5 lat, po czym wstąpił do naszego klasztoru, składając pierwsze śluby w 1960 r. Po o. Leonie opiekę nad oblatami przejął o. Ludwik Mycielski, który opracował „Statuty Oblatów Tynieckich”. Zostały one zatwierdzone przez o. Opata Augustyna Jankowskiego 30 września 1985 r. W ten sposób oblaci tynieccy otrzymali przepisy regulujące ich działalność. W następnym roku, także po raz pierwszy, oblaci otrzymali Vademecum Benedyktyńskiego Oblata. Następnie opiekunami oblatów byli o. Adam Kozłowski, o. Wawrzyniec Ratajczak i o. Wincenty Jekiełek. Po ojcu Wincentym przejąłem opiekę nad oblatami ja. Było to w marcu 2002 roku. Wspólnota oblatów tynieckich miała swoje fazy rozkwitu i schyłku. Dzisiaj, po 12 latach odkąd objąłem opiekę nad oblatami, widać, że nastąpił nie tylko wyraźny wzrost liczby osób, ale i zdecydowane odmłodzenie grupy. 38 − Jak obecnie oblatura wygląda w Tyńcu? Ilu jest oblatów? Jak funkcjonują? − W ubiegłym roku w Tyńcu wprowadziliśmy legitymacje dla oblatów. Z ich liczby wynika, że oblatów jest ponad 100, ale czynnych mniej. Niektórzy zostali oblatami już wiele lat temu, a obecnie, czy to ze względu na wiek, czy z racji dużej odległości od Tyńca, nie biorą czynnego udziału we wspólnotowym życiu. Raz w miesiącu oblaci mają w naszym opactwie w Tyńcu dzień skupienia, a dwa razy w roku w Adwencie i w Wielkim Poście są dla nich organizowane trzydniowe rekolekcje. W wakacje jest przerwa, z wyjątkiem dnia 11 lipca w święto św. Benedykta. Od kilku lat wprowadziliśmy zwyczaj wspólnego świętowania tego dnia. Mamy wtedy wspólną modlitwę, lectio divina i spędzamy ten dzień razem. W tym dniu składane są przyrzeczenia oblackie w obecności całej wspólnoty zakonnej. Rekolekcjedlawszystkich − Od lat prowadzi Ojciec rekolekcje „Duchowość benedyktyńska dla osób świeckich”. To właśnie tam wiele osób świeckich poznaje Regułę św. Benedykta i doświadcza na tyle intensywnej inspiracji nią, że z czasem decyduje się na podjęcie oblatury. Co duchowość benedyktyńska oferuje współczesnemu świeckiemu człowiekowi? − Powiem coś, co może brzmieć paradoksalnie: Reguła św. Benedykta napisana przecież dla mnichów, doskonale pasuje też do życia świeckiego i to zarówno w rodzinie, jak i w życiu samotnym. Wymaga tylko dostosowania pewnych zapisów do realiów życia świeckiego. Dlaczego tak jest? Mnich, w pojęciu św. Benedykta, to w istocie po prostu bardzo konsekwentny chrześcijanin żyjący we wspólnocie typu rodzinnego. Klasztor jest jak rodzina na czele z ojcem, opatem, a wszyscy są braćmi. Struktura klasztoru jest więc bardzo podobna do struktury zwykłej rodziny. To jeden zasadniczy aspekt podobieństwa. Drugi, może jeszcze bardziej istotny, wynika z faktu, że duchowość benedyktyńska nie jest duchowością jakoś specyficznie wyspecjalizowaną, nastawioną na określone zadanie, czy praktyki, ale jest duchowością, 39 której zasadnicza idea zawiera się w haśle św. Benedykta: „Aby we wszystkim był Bóg uwielbiony” (RegBen 57). Oznacza to, że tak należy organizować życie, aby wszystko, czym się zajmujemy, było ukierunkowane na Boga. W swoim życiu idziemy do Boga nie poprzez jakieś poszczególne akty, jak modlitwa, ofiary, uczynki miłosierdzia okazywane innym, jałmużnę czy sakramenty, ale całym swoim życiem. We wszystkich wymiarach naszego życia ma być obecny Bóg i wszystkie wymiary życia mają nas do Niego kierować. Jest to zatem duchowość obejmująca całego człowieka. I taka dokładnie duchowość jest potrzebna każdemu człowiekowi świeckiemu. Oczywiście wymaga to tylko przestawienia pewnych akcentów, ale w istocie jest to sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest to, że takie całościowe, holistyczne ukierunkowanie na Boga jest propozycją dla każdego chrześcijanina. Każdy, w odpowiednio dobrany do warunków w jakich żyje sposób, może ćwiczyć się w nieustannym życiu przed Bogiem. Okazuje się, że porządek i hierarchia wartości jest taka sama i dla świeckich, i dla mnichów, tyle że proporcje czasowego zaangażowania są inne. Człowiek żyjący w rodzinie nie może tyle czasu poświęcać na liturgię co mnich w klasztorze. Jednak liturgia musi być dla niego czymś najważniejszym. Nawet jeżeli liturgia się ogranicza do mszy niedzielnej i do krótkich modlitw liturgicznych w ciągu dnia, odmawianych samotnie, to ona niezależnie od wszystkiego staje się dla niego filarem życia codziennego. To samo dotyczy modlitwy indywidualnej i lectio divina, czyli czytania Pisma Świętego. W życiu świeckim będą niewątpliwie inne proporcje czasowe, ale waga Słowa Bożego musi być podobna. − Waga i rytm. − Tak. Przede wszystkim harmonia we wszystkim. Duchowość benedyktyńska jest duchowością harmonii. Nie jest duchowością jednokierunkową, ale harmonią całości, jest holistyczna. Zjazdoblatów − Co 5 lat odbywają się kongresy i zjazdy oblatów. Kiedy odbędzie się najbliższy? Co będzie w jego programie? 40 − Mówimy o dwóch sprawach: o kongresach światowych i zjazdach ogólnopolskich. Światowy Kongres Oblatów odbywa się w Rzymie. Ostatni Kongres odbył się właśnie tym roku w październiku. Jest on organizowany dla oblatów z całego świata przez oblatów włoskich. − Czy bierze w nim udział ktoś z Polski? − Tak, staramy się, aby była tam nasza reprezentacja. W dotychczasowych dwóch kongresach byli uczestnicy z Tyńca. Oczywiście mogą pojechać też inni oblaci benedyktyńscy: z Lubinia, Olsztyna czy z Łomży, ale chcemy, aby z Tyńca zawsze ktoś był. Najwięcej oblatów benedyktyńskich jest w USA, są dobrze zorganizowani, prowadzą własne strony internetowe. W Statutach Oblatów Tynieckich jest zapisane, że co 5 lat powinien być zorganizowany ogólnopolski Zjazd Oblatów Benedyktyńskich. Kiedy zostałem prefektem oblatów, przeczytałem ten zapis w Statutach, okazało się, że nie był on dotąd praktykowany. Pierwszy Zjazd zorganizowałem w 2003 roku, krótko po objęciu opieki nad oblatami. Drugi Zjazd odbył się w listopadzie 2008 r. Podczas tego zjazdu poprawiliśmy istniejące statuty wprowadzając możliwość powstawania lokalnych i innych grup oblatów. Ponadto wprowadziliśmy także funkcję koordynatorów do poszczególnych grup jak i koordynatora krajowego oblatów tynieckich. W 2009 r. koordynatorem krajowym została p. Teresa Lubowiecka. W tym roku (2013) jesienią, w listopadzie, planowany jest trzeci Zjazd Oblatów. Tegoroczny zjazd będzie się koncentrował wokół pierwszego słowa Reguły: „Słuchaj”. Będziemy rozważali, co znaczy dla dzisiejszego człowieka słuchanie. Postawa słuchania jest fundamentem duchowości benedyktyńskiej. Temat zjazdu brzmi: Co znaczy dzisiaj „Słuchaj”? – słuchanie jako fundament duchowości benedyktyńskiej. Pierwsze zdanie Reguły św. Benedykta brzmi: „Słuchaj synu nauk mistrza i nakłoń ku nim ucho swego serca” (RegBen Prol 1). Słuchanie staje się potem fundamentem postawy we wszystkich wymiarach życia. Uczymy się tego szczególnie podczas lectio divina, które jest wsłuchiwaniem się w Słowo Boże. Lectio divina polegało pierwotnie na głośnym odczytywaniu tekstu pisanego. Było zatem dosłownie słuchaniem sło41 wa. To samo dotyczy liturgii godzin, która jest śpiewem, recytacją danych nam przez Kościół tekstów. Święty Benedykt poleca nam, „aby nasze serce było w zgodzie z tym, co głoszą nasze usta” (RegBen 19). Trzeba zatem się wpierw wsłuchać i następnie pójść za tym, co recytujemy. Podobnie jest ze spotkaniem z drugim człowiekiem, którego trzeba wpierw wysłuchać, skupić się na tym, co chce powiedzieć, aby naprawdę się z nim spotkać. Słuchanie jest ważnym wymiarem, fundamentem duchowości benedyktyńskiej. Stąd ten tytuł. Temat wybrany przez nas na tegoroczny zjazd jest podobny do tematu kongresu organizowanego w Rzymie. Trochę go zmodyfikowaliśmy i dostosowaliśmy do własnych warunków i potrzeb. − Kto dziś zostaje oblatem? − Duchowość benedyktyńska jest duchowością odpowiadającą ludziom dojrzałym i dlatego najczęściej odkrywają ją osoby w średnim wieku, najczęściej powyżej 40-letni. Przychodzą też i młodsi, choć niewątpliwie rzadziej. Oblaci to najczęściej osoby żyjące w małżeństwie, często więc i współmałżonek decyduje się zostać naszym oblatem. Mamy kilka rodzin oblackich. Oblatami są także osoby żyjące samotnie oraz księża diecezjalni. − Ojciec Paweł Sczaniecki w książce „O. Karol van Oost” wspomina przedwojennych benedyktyńskich oblatów świeckich z arystokratycznych rodów, jak Lubomirscy, Sobańscy, Jełowiccy, wymienia Józefa Wielowieyskiego, senatora i ministra, filozofa Bohdana Kieszkowskiego. A dziś? Jakieś nazwiska znanych oblatów? − Dziś w gronie oblatów nie mamy oczywiście arystokratów, jak to było przed wojną. Przeważają ludzie z inteligencji, ale nie tylko tacy. Do grona powojennych oblatów należeli między innymi: redaktor Tygodnika Powszechnego Jerzy Turowicz i jego żona Anna z domu Gąsiorowska, prof. Zenomena Płużek, prof. Anna Świderkówna, prof. Przemysław Mroczkowski, Sługa Boża Hanna Chrzanowska, Alina Rumun, a z ostatnich prof. Dariusz Waldziński, Beata Helizanowicz … jeżeli mówić tylko o tych, którzy już zmarli. 42 IVCZŁOWIEK Współczesnebożki − Trapista Thomas Merton powiedział, że „Człowiek bardzo niepoważnie traktuje Boga, a bardzo poważnie traktuje siebie”. Współczesny człowiek jest bardzo zapatrzony w swoje potrzeby. Wybujały indywidualizm, niezależność, samorealizacja to są dziś nasze bożki, które rządzą nami i którym służymy. Czy my je potrafimy porzucać? Czy my dziś w ogóle potrafimy zawierzyć Bogu? Co z tym człowiekiem? − Osobiście bym to pytanie postawił inaczej, mniej abstrakcyjnie. Zapytałbym, na ile dzisiejszy człowiek odczuwa siebie jako siebie? Na ile jest w stanie uczyć się na swoim własnym doświadczeniu. Na ile jest w stanie przyjąć pewną oczywistość, kiedy czegoś doświadcza. To są najbardziej proste i elementarne sprawy. Mam wrażenie, że dzisiaj problem polega na tym, że ludziom się wiele rzeczy wmawia. Panuje aura jakiejś „oczywistości”, że choćby ktoś doświadczał czegoś przeciwnego, to mówi, że nie może tak być, jak tego doświadcza, że to musi być tak, jak wszyscy mówią, a już szczególnie jak mówią w mediach. Problem zasadniczo polega na tym, że człowiek w ogóle nie jest sobą! Jest wytworem jakiejś mentalności, nawyków, przyjętych mniemań. Człowiek musi się stać sobą. I to jest sprawa najważniejsza, musi zacząć odczuwać siebie, nauczyć się patrzeć na swoje doświadczenia i wyciągać z nich wnioski. Jeżeli ktoś jest w jakiejś hermetycznej strukturze, grupie osób gdzie np. mit nauki jest jednym z jej elementów, to jest tą strukturą ograniczony, a nawet zaprogramowany i zwykle już z góry wie zgodnie ze schematem, co i jak ma być. Jest to rodzaj zideologizowanej struktury mentalnej, która dotyka zarówno ludzi wierzących, jak i niewierzących. Są ludzie wierzący w sektach, którzy są zdominowani taką strukturą mniemanej wiary, ale są także niewierzący, którzy są ogarnięci strukturą mniemanej niewiary, ateizmu, wolności, etc. Są to wszystko struktury mniemanologiczne, jeżeli można w tym momencie użyć określenia saty43 ryka Jana Tadeusza Stanisławskiego! Struktura mniemanologii jest strukturą „pewności”. Jeżeli weźmiemy np. mniemania na temat nauki. Jesteśmy przekonani, że my w XXI wieku to wiemy na pewno. Ale przecież w XX wieku też myśleli, że wiedzą i to wiedzą lepiej niż ci, co żyli przed nimi w XIX w., a tamci byli tak pewnie „wiedzy”, że w ogóle gardzili „religijnym zabobonem”. Każde pokolenie myśli, że wie lepiej od poprzedników, jest przekonane, że „wie”. I to jest jeden z elementów struktury mniemanologii. Z zasady opiera się on na uproszczeniu, na wizji czarno-białej. Jest on szczególnie mocno obecny we wszelkich ideologiach. Inny z elementów mniemanologii dotyczy wzorów życia i wyobrażeń na temat tego, na czym polega szczęście, „prawdziwe życie”, wolność itd. Uważa się np., że żeby być szczęśliwym, to trzeba mieć dużo pieniędzy, jeździć na wczasy do egzotycznych krajów, trzeba chodzić na dyskoteki i brać udział w życiu „elit”. Bez tego człowiek nie będzie szczęśliwy. Ale nie trzeba nawet zbyt głębokiej refleksji, aby zobaczyć, że to wcale nie jest szczęście! To są tylko bezrefleksyjne mniemania. I dopóki człowiek nie odkryje, że jemu to zupełnie nie pasuje, że w gruncie rzeczy potrzeba mu czegoś innego, dopóki nie odkryje, kim jest, że jest podmiotem, a nie marionetką, ta struktura myślowa będzie go niszczyć. Człowiek musi odkryć, że jest kimś, że jest sobą, że w jego życiu o coś chodzi. Człowiek jest jedyną istotą na ziemi, którą Bóg stworzył po to, żeby była sobą. I bez uświadomienia sobie, że jesteśmy sobą, bez uwierzenia w swoje własne doświadczenia, nie zaczniemy prawdziwego życia. Jajakomisterium − Często w swoim nauczaniu mówi Ojciec, że człowiek jest tajemnicą dla samego siebie, że jest misterium, że się dopiero staje, odkrywa siebie. − W doświadczeniu stawania się sobą, o którym mówiłem, człowiek odkrywa siebie jako własne misterium. Jeżeli chodzi o pracę w wymiarze duchowym to fundamentalną sprawą jest budzenie refleksji. Nie ma wiary bez refleksji, bez fundamentalnych pytań: Kim ja jestem? Skąd ja się wziąłem? Jak to jest, że ja jestem? Jaki jest sens naszego życia? Co się 44 dzieje przy końcu życia?... Z nikim się nie umawiałem przed urodzeniem odnośnie do tego, kim będę, że w ogóle będę. A jaki będę? W jakim wieku będę żył w XX czy XXV? Nikt ze mną tego nie ustalał. Nagle okazało się, że jestem. Co o sobie tak naprawdę wiem? Nie chodzi o to, co o sobie mniemam, ale co naprawdę wiem? Od takich pytań zaczyna się refleksja, zaczyna się jednocześnie inne spojrzenie na siebie i na świat. Powstaje grunt pod budowanie wiary. Wspomniałem wcześniej, że ktoś mnie podczas rekolekcji zaskoczył pytaniem: „A po co mi sumienie?”. Takie pytanie można zadać, zakładając, że w życiu chodzi o to, aby zarobić pieniądze, żeby zdobyć władzę, żeby być kimś, żeby się wyżyć, ogólnie w tym życiu osiągnąć to, czego się chce. Natomiast kiedy się odkrywa sumienie, widać, że nasze mniemania są jednym wielkim złudzeniem, są jak balon, który w pewnym momencie pęka i nic z niego nie zostaje. Marność nad marnościami, powiada Kohelet, marność nad marnościami − wszystko marność (Koh 1,2). Przemija postać tego świata i pozostaje pustka. I dzisiejszy świat jest pełen takiej pustki, którą próbuje się zapchać coraz bardziej wyrafinowanymi rozrywkami, atrakcjami, sportami ekstremalnymi, etc. − No właśnie! Współczesny świat bardzo agresywnie zagospodarowuje głowę człowieka. Rozpasana konsumpcja, rywalizacja, pogoń za dobrami materialnymi, one tak intensywnie człowieka osaczają. Z jednej strony kult niezależności i wolności, a z drugiej − właściwie cywilizacja niewolników. Jak się z tego amoku budzić? − Mogę dać jeden prosty przykład − rekolekcje z postem. Kiedy się komuś powie, że nie będziemy przez tydzień jedli, tylko pili, wtedy pojawia się przerażenie, a nuż mi się jakaś krzywda stanie?! Ten temat przerabiali już mnisi starożytni. Oni wiedzieli, że to jest duch obżarstwa, jak go określił Ewagriusz z Pontu. Kilkakrotnie prowadziłem takie rekolekcje w Tyńcu. Widziałem, że ludzie przyjeżdżali z pewnym lękiem, zabezpieczając sobie po cichu jakieś jedzenie. Ale wchodząc w post, po przetrzymaniu kryzysu, jaki pojawia się najczęściej po 2 lub 3 dniach postu, odkryli, że wcale nie muszą jeść, że się dobrze czują, nawet coraz lepiej, mają lepszy humor, są wyciszeni, spokojni, nic złego się im nie 45 dzieje. Pamiętam kiedyś dwie panie, które przywiózł mąż jednej z nich i ksiądz. Nie wiem dlaczego akurat ten ksiądz − może żeby sprawdzić, czy nie trzeba tu przypadkiem egzorcyzmów? Panie jednak zostały. Po tygodniu w niedzielę przyjechał znowu mąż i ksiądz, a panie mówią, że one jeszcze będą pościć do przyszłej niedzieli. Kobieta, która przyjeżdżając ledwie chodziła, po tygodniu chodziła swobodnie. I takie doświadczenie uczy nas dystansu do lęków, które nas więżą. Pamiętam reakcję pewnego studenta podczas jednego z takich postów. Podczas rekolekcji trwała akcja protestacyjna pielęgniarek, czy kogoś innego. Telewizja pokazywała, jak one leżały na materacach, już trzy dni bez jedzenia, osłabione, prawie „umierające”. A ten student pyta: „Kto tu z nas robi idiotów? Przecież my już 5 dni nie jemy i zupełnie nic się nie dzieje! A oni nie jedzą 3 dni i tak histeryzują?!” Pamiętam tę jego reakcję bardzo dobrze. To proste doświadczenie postu prowadzi do refleksji: „Człowieku, ty wcale tego wszystkiego w takiej ilości nie potrzebujesz!” Przez dwa tygodnie wystarczy sama woda i wywary z warzyw. I żadna krzywda ci się nie dzieje. A nawet lepiej się czujesz, jesteś zdrowszy! Nagle człowiek odkrywa, że do życia wcale nie potrzeba tak dużo, że możemy żyć bez nadmiaru jedzenia. Tym bardziej odnosi się to do innych rzeczy, które nie są tak konieczne do życia. Takie doświadczenia dają nam poczucie wolności i jednocześnie zmieniają sposób patrzenia na życie. Odzyskaćsiebie − Papież Paweł VI podał piękną definicję mnicha: „mnich to człowiek odzyskany sobie”, czyli to ktoś kto spotkał się sam ze sobą, ze swoją głębią. Ale mnich żyje w izolacji od spraw świata, spędza godziny na modlitwie. A co my, świeccy? Jak my się mamy spotykać ze swoją głębią? Jak żyć przytomnie? Od czego zaczynać? − Dla mnie fundamentalnym doświadczeniem, które każdy człowiek powinien sobie zafundować i to bez względu na to, czy jest wierzący, czy niewierzący, to doświadczenie pobycia samemu ze sobą w zupełnej ciszy przynajmniej jakieś 10 minut. Nic więcej, tylko być sam ze sobą, wsłuchać się w siebie, w swoją naturę, zadając pytanie – jak to jest, że ja 46 jestem, kim jestem, dlaczego jestem? A jeżeli ktoś jest wierzący, to niech zapyta Boga – „Panie jak to jest, że ja jestem?”. Niech trwa przynajmniej 10 minut z tym pytaniem. Zaraz okaże się, że wcale nie jest to takie proste, że to się nie udaje. Przypomni mu się, że gazu nie wyłączył, że musi zapłacić rachunki, coś pomyśli o żonie albo o swoim dziecku lub zobaczy scenę z filmu, który oglądał, pojawi się lawina różnych myśli, co by należało zrobić, itd. Okazuje się, że człowiek nie potrafi po prostu być w ciszy sam ze sobą czy przed Bogiem. To jest według mnie zupełnie fundamentalne doświadczenie. Odkrycie tej prawdy jest bardzo ważne. Jednak można je zlekceważyć prostym stwierdzeniem, jakie usłyszałem po przeprowadzeniu takiego doświadczenia w grupie liderów: „Tak, to się nie udało, bo nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, wyćwiczeni. Trzeba po prostu poćwiczyć”. Nie wiem, skąd wiedzą, że wystarczy poćwiczyć, ale uważają, że wiedzą. Jest to przykład owego mniemania. Jak uczy doświadczenie i np. przekaz Ojców Pustyni, którzy pozostawali w milczeniu przez lata, logismoi, czyli myśli, wyobrażenia, uczucia, lęki, pragnienia… przychodzą do nas aż do śmierci. Właściwie nigdy nie będziemy tutaj na ziemi od nich wolni! Ks. Tischner bardzo ładnie – jak już wspomniałem – określił tę prawdę: „Ktoś mi myśli”. Okazuje się, że myśli na nas przychodzą, nawet się wciskają do głowy. One wcale nie są nasze, bo kiedy ich nie chcemy i tak przychodzą: „Ktoś mi myśli!”. Powstaje pytanie: Kto mi myśli? I co z tymi myślami? Psychoanaliza mówi o podświadomości, z której mają pochodzić owe myśli. Ale podświadomość to bliżej nieokreślony worek. Z tego określenia nic właściwie nie wynika. Ewagriusz z Pontu mówił natomiast o logismoi, natrętnych myślach, które zamiennie nazywa złymi duchami lub demonami, odsyłając do źródeł tych myśli. Jeżeli spojrzymy metodologicznie na temat – podświadomość czy demon, to oba są jednakowo uprawnione. Jednak w mentalności naukowej demony od razu kojarzone są z średniowieczem i zabobonem. Podświadomość brzmi bardziej „naukowo”. Ale podświadomość nie jest pojęciem naukowym tak samo jak demon. Nikt bowiem nie wie, co w gruncie rzeczy ono oznacza. Nikt tego pojęcia nie zdefiniował. Ta sama tajemnica wewnętrznego doświadczenia wyrażona określeniem demona o wiele lepiej oddaje dynamikę tego doświadczenia. Metodologicznie użycie określeń 47 podświadomości i demona jest równoprawne, natomiast pojęcie demona o wiele lepiej odsłania osobiste doświadczenie – „ktoś mi myśli”. Nie bierze się to z nieokreślonego wewnętrznego worka, tylko „ktoś” z uporem i natrętnie podsuwa nam myśli i uczucia. „Ktoś” budzi naszą podejrzliwość i pobudza pytania: Właściwie w jakim kierunku mnie ten „ktoś” prowadzi? Który kierunek jest dobry, który zły? Dzięki nim może rozpocząć się walka o siebie, wtedy dopiero zaczynamy uważnie przyglądać się wartościom, jakie są nam podsuwane. Bez uświadomienia sobie tego zjawiska będziemy ciągle marionetkami skazanymi na mniemanologię. I będziemy żyli w absolutnej nieświadomości zupełnie podstawowej prawdy, że nasze myśli nie są od razu nasze, ale są nam podsuwane! Ten mechanizm bardzo dobrze można zbadać, analizując reklamę z jej nowoczesnymi metodami. One doskonale pokazują, jak działają owe demony, sprytnie wykorzystując nasze wewnętrzne, psychologiczne mechanizmy. W tym kontekście trzeba spytać: Właściwie kim jesteśmy? Co jest nasze? Takie pytania zadałem w swoich książkach: „Po owocach poznacie” i w „Rozeznaniu duchowym”. Kiedy sobie uświadamiam, że te myśli nie są nasze, a nawet uczucia, wyobrażenia, pragnienia są nam podsuwane, to wtedy zaczyna się rodzić pytanie odnoszące się do własnej tożsamości i tego co jest dobre, a co nie? Co nas buduje? Gdzie się możemy odnaleźć? Dopiero te pytania, wyrosłe z osobistego doświadczenia, osobistego odkrycia prawdy, potrafią pobudzić refleksję i prawdziwe szukanie własnej tożsamości. Nie dlatego, że jakiś filozof czy ideolog coś powiedział, nie dlatego że w telewizji tak mówili albo dlatego, że wszyscy tak mówią. Nie! Trzeba zacząć rozeznawać z głębi osobistego doświadczenia prawdę o sobie. Trzeba się wpierw zapytać: Jakie są kryteria rozeznawania? Dla mnie „odkryciem Ameryki” było zrozumienie, że w życiu chodzi o życie. W moim życiu chodzi o to, abym w pełni żył. Ktoś powie: właśnie nasza współczesna kultura mówi nam: żyj w pełni! Zrealizuj się! Jednak ta kultura podaje nam gotowe wzory, szablony „pełnego życia”. Pod określeniem „pełne życie” oferuje nam określony styl, zachowania, atrakcje itd. Ale czy to jest pełne życie, trzeba to rozeznać! Ogólnie można po48 wiedzieć, że jeżeli coś nie buduje życia, nie daje mi życia, to jest niepotrzebne albo wręcz szkodliwe. Co naprawdę daje życie? Dopiero kiedy to osobiście odkrywamy, budzimy się, aby stać się sobą. Nie obudzimy się, przyjmując jakieś tanie modele życia typu: dużo podróżować, czy zdobywać majątek lub używać przyjemności, zdobywać władzę czy sławę. Sterowani takimi modelami jesteśmy jedynie marionetkami w ręku kreatorów mody. Kiedy człowiek myśli od środka i zobaczy, że w gruncie rzeczy ktoś wewnętrznie nim manipuluje, wtedy dopiero się budzi. Milczenie − Mówił Ojciec o teście 10 minut w milczeniu. Właśnie milczenie jest jednym z ważnych aspektów w życiu mnicha. W Regule św. Benedykt mocno podkreśla wartość milczenia. Co do życia duchowego wnosi milczenie? − O milczeniu napisałem książkę pt.: „Milczeć, aby usłyszeć”. Na początku chciałbym powiedzieć, że są różne milczenia. I trzeba powiedzieć, że większość z tych typów milczenia jest zła. Milczenie, które jest dobre w sensie duchowym, to jest milczenie, które jest skupieniem się w słuchaniu. Użyłem tutaj sformułowanie ks. J. Tischnera, który w ten sposób mówi o myśleniu. Jeżeli milczenie jest np. przez zaciśnięte zęby, typu wytrzymam(!), często znaczy uparte trzymanie się siebie. Z takiego milczenia nic dobrego nie wynika, ono nie jest rozwojowe. Jeszcze gorzej jest z milczeniem kogoś obrażonego, bo ono buduje agresję wobec drugiego, pretensje do niego. Człowiek niszczy wtedy sam siebie. Milczenie, które buduje, daje nam jakieś wychylenie się ku Temu, który milczy, który nie gada, ale milcząc, mówi więcej niż jakakolwiek gadanina. Dopiero wtedy człowiek zaczyna odkrywać coś więcej i to milczenie go buduje. Dzisiaj ludzie nie potrafią milczeć, milczenie jest niemodne, robią wszystko, żeby zagłuszyć jakąkolwiek chwilę ciszy. Dotyczy to nie tylko kultury masowej, ludzi świeckich, ale także Kościoła. Najgorzej kiedy to dotyczy modlitwy np. adoracji. Czasem wygląda ona tak, że wychodzi ksiądz, wystawia Najświętszy Sakrament i przez pół godziny mówi ludziom o modlitwie, należnej czci Chrystusowi, o potrzebie milczenia itp., a potem błogosławi ludzi Najświętszym Sakramentem i kończy 49 adorację. Co to ma wspólnego z adoracją? Po co wystawiony jest Najświętszy Sakrament? Czy po to aby słuchać cudzych słów? Co one mają wspólnego z obecnością Boga samego? To jest całkowite nieporozumienie. Rozumiem, że trzeba powiedzieć dwa słowa, uświadomić sytuację, ale na tym wprowadzeniu powinno się skończyć gadanie i powinno się dać ludziom możliwość adoracji – milczącego uwielbienia Pana. Tutaj naprawdę spotykamy większą Tajemnicę niż się każdemu księdzu zdaje! Nie można zagadywać ludzi. Trzeba ich zostawić w ciszy, aby zaczęli sami reflektować, aby powstała w nich przestrzeń spotkania z Bogiem. Dziś za mało się uczy milczenia. A milczenie jest jednym z bardzo mocnych narzędzi życia duchowego. W milczeniu rodzi się to co najcenniejsze − spotkanie z Bogiem. Dzieje się to także przez naukę medytacji, której podstawowym elementem jest milczenie. W medytacji następuje uświadomienie sobie myśli, logismoi, jak nazywają je mnisi, myśli, które na nas przychodzą, następuje konfrontacja z nimi po to, aby nie dać się im wyprowadzić na zewnątrz siebie i trwać przed Bogiem. Milczenie w modlitwie medytacyjnej jest wielkim wysiłkiem, ciężką pracą, aby uczyć się trwać przed Bogiem, pomimo tego wszystkiego, co na nas przychodzi, co nas zagłusza, odciąga od bycia przed Bogiem. To jest jedno z głównych narzędzi walki duchowej. Słuchanie − Obok milczenia bardzo ważne jest też słuchanie. Św. Benedykt rozpoczyna Regułę słowami „Słuchaj, synu nauk mistrza…” Pan Jezus mówił : „Macie uszy do słuchania, a nie słyszycie”. Co znaczy słuchać? Dlaczego my nie słyszymy? Co robić, aby słyszeć? − W popularnym ujęciu na pytanie: „Co słychać?”, odpowiada się: „To zależy od tego, gdzie się ucho przyłoży”. I to jest w istocie bardzo trafne powiedzenie. Najczęściej ludzie słuchają z jakimś konkretnym nastawieniem i chcą usłyszeć coś, co im odpowiada. Kiedy słyszą to, co chcieli usłyszeć, „łapią” to od razu, ale jedocześnie tego, co akurat nie zgadza się z ich pragnieniami, nie słyszą i traktują jakby w ogóle nie było powiedziane. To jest właśnie zasadniczy problem. Powinniśmy to zrozumieć i odkryć w sobie samych. Nie wystarczy zobaczyć to u in50 nych, ale trzeba zobaczyć w sobie. Wtedy dopiero zaczynamy wiedzieć, że trzeba słuchać inaczej, głębiej, że trzeba się zdystansować do swoich oczekiwań i zacząć słuchać tak, jakby słuchał z boku niezależny widz. Trzeba się uczyć zdystansowania do swoich pragnień, oczekiwań, gdyż dopiero wtedy można usłyszeć, ale jest to bardzo trudne zadanie. Ludzie są bardzo uzależnieni od swoich oczekiwań, pragnień. Jest to wręcz przerażające! Widzę to nie tylko u innych ludzi, ale także i u siebie samego. Nie jest prawdą, że inni są uzależnieni od swoich pragnień, a ja nie jestem, bo jestem inny. Sam doświadczam w sobie tego, jaką ogromną siłą jest chęć usłyszenia tego, co chcemy. To jednak niestety uniemożliwia nam usłyszenie i przyjęcie prawdy. Dlatego ćwiczenie się w medytacji jest wielką szkołą przełamywania się, przekraczania swoich pragnień i wyobrażeń. Innym ćwiczeniem w tej dziedzinie jest lectio divina, czyli słuchanie Słowa Bożego ze świadomością, że to, co słyszymy, jest o wiele głębsze, niż sobie wyobrażamy. W lectio dopuszczamy do siebie słowa, które nas uderzają, bo nas przerastają. Jeżeli prawdziwie jest to dla nas lectio divina, czyli Boże czytanie, to musimy się ćwiczyć podczas niego w otwartości na treści inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Jest specjalna metoda czytania lectio divina polegająca na skupieniu się w słuchaniu sercem. Najlepiej wówczas czytać tekst na głos, aby go słyszeć, żeby on zabrzmiał w naszym wnętrzu. Kiedy to następuje, to należy się zatrzymać, by Słowo wybrzmiało w nas, aby poruszyło serce, abyśmy je usłyszeli. Po chwili jednak czytamy dalej, bo gdy zostaniemy dłużej w ciszy, to włączy się w nas mechanizm myśli i różnych skojarzeń, rodzaj „maszynki do przerabiania wszystkiego”. Wówczas jednak to już nie będzie Słowo w czystej postaci. Potem przyjdzie czas, żeby spokojnie rozważyć to, co się dokonało w nas i będzie miejsce na własne refleksje. Będziemy mogli wracać do usłyszanych treści, bo trzeba je przetrawić, żeby one zapadły w nas głęboko, żeby się otworzyła w nas inna perspektywa patrzenia i słyszenia. Sumienie − W jednej ze swoich ostatnich książek „Rozeznanie duchowe” pisze Ojciec, że człowiek nie jest zostawiony sam sobie, bo Bóg umieścił w naszym sercu swoje „oko” (zob. Syr 17,8) i umieścił w 51 nas „wewnętrznego nauczyciela”, jak to określa św. Augustyn. Albo mówiąc inaczej: wyposażył nas w sumienie. Co to jest sumienie? − Podstawowe określenie sumienia to: „głos Boga w nas”. Pisząc książkę o sumieniu („Dar sumienia”), widziałem, że niestety w literaturze na ten temat zwykle się od razu przeskakuje na sumienie moralne, jako sąd rozumu praktycznego, który jest prawdziwy, gdy jest zgodny z nauką moralną Kościoła. Uważam, że ten przeskok jest zbyt szybki i ostatecznie odcina się od tego, co jest najważniejsze, od samego głosu Boga w nas. W swoich refleksjach chciałem zostać przy tym określeniu. Najciekawiej o sumieniu pisze Jan Paweł II w swojej encyklice o Duchu Świętym. W swojej książeczce odnoszę się to jego tekstów. Sumienie, „oko serca”, o którym mówi Syrach, czy „wewnętrzny nauczyciel” św. Augustyna – te wszystkie określenia odnoszą się do jednego misterium – Bożego spojrzenia, głosu czy też Światła w nas. Święty Jan w Prologu do Ewangelii mówi o świetle prawdziwym, które oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi (zob. J 1,9). To jest jedna tajemnica, jedno misterium i tym misterium w istocie według mnie jest po prostu Duch Święty, który jest dany każdemu człowiekowi przychodzącemu na świat. Jest dany nie tylko wierzącym, przez chrzest, ale każdemu człowiekowi bez wyjątku, bo w Nim wyraża się zasadniczo podobieństwo do Boga. Dlatego św. Paweł pisze, że nie mogą się wymówić od grzechu poganie, którzy powinni po rzeczach stworzonych poznać Tego, który je stworzył. Powinni poznać, bo mają w sobie tę zdolność, bo dostaje ją każdy człowiek. Mówiłem wcześniej o tym, że człowiek odkrywa w sobie misterium, to jest właśnie wpierw odkrycie sumienia, tego Bożego głosu w sobie. Nagle widzimy, że prawda jest ukryta głęboko w nas, że wystarczy po nią sięgnąć. Ale żeby to odkryć, to trzeba najpierw zacząć przestać gadać i zapychać siebie byle czym, śmieciami, które przychodzą z zewnątrz. Wtedy możemy odkrywać swoje wnętrze i ukryte w nim misterium, a przez to stawać się sobą. Tu jednak pojawia się wielkie niebezpieczeństwo – pod głos sumienia podszywają się inne głosy w nas, które wcale nie mają nic wspólnego z sumieniem. Psychoanaliza odkryła tzw. superego, które jest swoistym „rodzicem”, patrzącym groźnie i mówiącym 52 nam, że tego nie wolno, a tamto musimy robić, strofującym nas: „Jak mogłeś…”, itd. Czasami psychoanaliza to superego nazywa sumieniem, co jest kompletnym nieporozumieniem. Superego jest wręcz przeciwieństwem sumienia! Kiedy człowiek mu ulega, czuje się przymuszony, zniewolony, pomniejszony. Superego powoduje w człowieku zakompleksienie, pokręcenie wewnętrzne. Natomiast doświadczenie sumienia jest inne. Nawet jeżeli człowiek prowadzi spór z sumieniem – a zdarza się to nieraz − lecz w końcu ulega jego głosowi i decyduje zgodnie z nim, to ma poczucie, że stał się sobą, że osiągnął wolność, że zwyciężył w sobie jakąś słabość i tym bardziej jest sobą. Jest to może nieco dziwne, bo sumienie to nie głos naszych chęci, jest ono głosem, który do nas przemawia, z którym się często walczy, kiedy jednak mu ulegamy, wtedy naprawdę stajemy się sobą! Tym właśnie odróżnia się głos sumienia od wszystkich natręctw, superego, lęków, skrupułów czy wszystkich innych głosów wewnętrznych, które człowieka do czegoś zmuszają. To, co pozwala nam odróżnić te różne głosy od sumienia, to owoce, jakie ze sobą niosą. Jeśli człowiek zrobi coś zgodnie z sumieniem, to choćby nawet wcześniej walczył z nim, buntował się, to jako owoc dokonanego wyboru uzyskuje pokój. Sumienie do niczego nie zmusza, ono szanuje wolność człowieka. Bóg zawsze mówi do człowieka „Jeżeli chcesz, to chodź”. Superego natomiast nalega, jest natrętne i zmusza, sprawia, że czujemy presję. Dlatego jest ono przeciwieństwem sumienia, które prowadzi do wolności i poczucia bycia sobą. W sumieniu jest prawda, prawda w wymiarze egzystencjalnym, a nie jedynie intelektualnym. Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli (J 8,31−32). Nie da się prawdy zagadać, nie da się jej zracjonalizować, o czym mówi psychologia, nie możemy się wobec niej usprawiedliwić. Prawda jest taka, jaka jest. I tak jest właśnie z sumieniem. I tylko spełniając to, co jest w sumieniu, człowiek staje się naprawdę sobą. Ten mechanizm trzeba odkryć. Jednak możemy go odkryć tylko wtedy, kiedy usłyszymy sumienie i pójdziemy za nim. I tylko wtedy go odkryjemy. Kiedy będziemy się starali schować za czymś, za literą prawa, czy 53 za tym, co ludzie uważają, będziemy się starali bronić, kiedy ciągle będziemy kombinować, aby zrealizować swoje zachcianki, to nigdy nie staniemy się sobą. Nigdy też naprawdę nie staniemy przed Bogiem, bo można Go spotkać jedynie w prawdzie. Lęk jest jedną z największych przeszkód na drodze do spotkania z Bogiem. On nie pozwala nam stanąć w prawdzie. Trzeba jednak odróżnić lęk od bojaźni, co niestety często się myli. „Bojaźń Boża początkiem mądrości”, jak wielokrotnie powtarzają teksty mądrościowe Starego Testamentu. Tutaj mamy do czynienia z podobną różnicą jak w przypadku sumienia i superego. Bojaźń tym się różni od lęku, że o ile lęk zamyka, powoduje, że człowiek chce się ukryć, uciec, to bojaźń otwiera, powoduje, że człowiek nagle coś poważnie podejmuje. Nawiązując do wcześniej przytoczonej wypowiedzi Thomasa Mertona, człowiek nagle poważnie zaczyna traktować Pana Boga. Spostrzega, że w jego życiu o coś naprawdę chodzi, bo stoi przed Kimś. Natomiast lęk prowadzi do nieustannej strategii uników i kombinowania. Bojaźń natomiast pobudza do powagi i odpowiedzialności za życie, gdyż pojawia się wraz ze świadomością, że w naszym życiu o coś chodzi, że „przemija postać tego świata”, a to „coś” jest o wiele ważniejsze niż wszystko, co przemija Wolność − Dochodzimy do wolności. Dlaczego mamy słuchać sumienia? Dobrowolnie „pozbywać się” wolności? My przecież tak ją lubimy, nie lubimy nacisków. Ta wolność wyborów i rozeznawanie − do czego nam służą? − Jak już wcześniej powiedziałem – w życiu chodzi o Życie. A jeżeli wolność służy realizowaniu własnych chęci, które często powodują uzależnienia od czegoś, zamykanie się w sobie, ocieranie się o grzech, a potem próby tłumaczenia się z niego, usprawiedliwiania się przed innymi, z tego co zrobiliśmy, jak to musieliśmy, bo się inaczej nie dało, a w ogóle taki zakaz to jakieś średniowiecze, ect. – to co to jest za wolność? To wszystko tak naprawdę świadczy o tym, że tacy ludzie wiedzą doskonale, że zrobili źle, a to nie tylko w tym znaczeniu, że przekroczyli jakąś zasadę moralną, czyli że zgrzeszyli, ale przede wszystkim wiedzą, że sami coś w sobie zaprzepaścili, zniszczyli. Ich „wolność” zmierza w 54 kierunku niszczenia siebie samego. Ona nie buduje życia, bo co to jest za życie, jeżeli muszę się tłumaczyć?! Skrajnym przykładem jest popadnięcie w nałóg. Można do tego dorobić wielką filozofię wolności – tak było np. z hippisami za mojej młodości. Ale narkotyki prowadzą do skrajnego zniewolenia, którego żadna ideologia nie jest w stanie wytłumaczyć i z tego zniewolenia nie jest w stanie wyzwolić. Życie prawdziwe jest pełne radości. Wolność, o którą pytasz, to wcale nie jest żadna wolność. To raczej swoboda. W odniesieniu do wolności często myli się pojęcia. Prawdziwa wolność buduje Życie. Jan Paweł II napisał w „Liście do młodzieży”, że wolność polega na zdolności wyboru prawdziwego dobra. − Taka wolność też konstytuuje naszą tożsamość, stwarza nas. − Tak. Dokonując wyboru, wybieramy jakąś wartość i ona buduje naszą tożsamość. Jeśli robimy coś szlachetnego, to stajemy się dobrymi ludźmi, ale jeśli kradniemy, to stajemy się złodziejami. Nasze codzienne wybory wyrastają z przylgnięcia serca – Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje (Mat 6,21). Musimy być świadomi, gdzie jest nasz skarb, co wybieramy, za czym się opowiadamy? Do tego potrzebna jest czujność i refleksja. A jeżeli musimy się tłumaczyć przed sobą, przed innymi, to znaczy, że nie żyjemy prawdziwie, ale jedynie coś markujemy i dlatego musimy udowadniać, że 2+2=8, choć wiemy, że jest 4. I niestety tak się dzieje niejednokrotnie. Kiedy natomiast robimy coś zgodnie z sumieniem, to mam poczucie, że zrobiliśmy dokładnie to, co trzeba było zrobić. To daje nam pokój i radość wewnętrzną. Nie musimy się też tłumaczyć. Ks. Tischner kiedyś napisał piękne zdanie: „Nic tak nie chroni człowieka jak prawda”. Można do tego dołożyć także – dobro. Nic tak człowieka nie chroni jak prawda i dobro, czyli to, że człowiek zrobił to, co jest prawdziwe i dobre. Nie musi się wówczas tłumaczyć. Jest po prostu sobą. Wracam do pytania – po co sumienie? Po to aby być sobą. Bez sumienia nie będziemy sobą. Będziemy marionetkami, manekinami, którymi sterują różne siły. Przy czym najgorsze z nich są te, które są absolutnie nieuświadomione. O tym pisał swego czasu Erich Fromm w książce: „Ucieczka od wolności”. Mówi ona o mechanizmach zniewolenia przez 55 różne psychologiczne uwarunkowania, przez wmawianie człowiekowi, że jest wolny przez to, że robi wszystko to, co inni robią. To jest ewidentną bzdurą, ale tak właśnie się dzisiaj dzieje. Modlitwa − Modlitwa niewysłuchana. Ja się tak modliłam, a Ty Boże nic…Wielu prosi, a nie dostają. I obrażają się na Boga. Nie czują się kochani. Czasem latami trzeba żyć w trudnych, nierozwiązywalnych problemach. Jak rozumieć modlitwę niewysłuchaną, jak nie mieć za nią żalu do Boga? − W doświadczeniu problem modlitwy niewysłuchanej jest dla nas bardzo trudnym problemem. I rzeczywiście wielu z tego powodu odchodzi od Boga. Kiedyś słyszałem prawdziwą historię, którą mi opowiedziała starsza kobieta. Kiedy była małą dziewczynką, była bardzo pobożna i często chodziła do kościoła się modlić. Jej ojciec ciężko zachorował i był bliski śmierci. Ona poszła do kościoła i bardzo gorliwie się modliła. Na modlitwie uzyskała wewnętrzny pokój i poczucie, że została wysłuchana. Jednak gdy wróciła do domu, dowiedziała się, że właśnie jej ojciec zmarł. Coś w niej pękło i od tej chwili przestała wierzyć. Do wiary wróciła dopiero mając więcej niż 60 lat! Warto sobie zdać sprawę, że Bóg patrzy zupełnie inaczej niż my i dlatego w Jego perspektywie dobro wygląda zupełnie inaczej niż w naszej. I musimy wiedzieć, że prawdziwe dobro jest takie, jak On je widzi. Bóg pragnie nam dać prawdziwe dobro, a nie spełnić nasze pragnienia według naszych wyobrażeń. To dotyczyło także Jego własnego Syna w postaci Człowieka. Przypomnijmy sobie modlitwę Pana Jezusa w Ogrójcu: Ojcze mój, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, i muszę go wypić, niech się stanie wola Twoja! (Mt 26,42). Jak wiemy, Ojciec jednak nie oddalił od Jezusa tego kielicha i Jezus poszedł na śmierć krzyżową. Jednak autor Listu do Hebrajczyków napisał potem: Z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i został wysłuchany dzięki swej uległości. A chociaż był Synem, nauczył się posłu- 56 szeństwa przez to, co wycierpiał. A gdy wszystko wykonał, stał się sprawcą zbawienia wiecznego dla wszystkich, którzy Go słuchają, 10 nazwany przez Boga kapłanem na wzór Melchizedeka (Hbr 5,7−10) Został wysłuchany, choć po ludzku rzecz biorąc, wysłuchany nie został! Tak się stało, bo Bóg daje według swojej miary, a nie według naszych wyobrażeń. Jeżeli się dobrze zastanowimy, to gdyby wszystko się układało zgodnie z naszymi pragnieniami, to byłaby do dla nas najlepsza droga do piekła. O tym warto pamiętać! Jedynie Bóg jest dobry i On jedynie wie, co dla nas jest prawdziwym dobrem. Ponadto istnieje jeszcze pewne uwarunkowanie, istnieją inni ludzie, dla których my jesteśmy braćmi i siostrami i czasem Bóg będzie chciał, abyśmy byli dla nich żywymi świadkami. Kiedy zobaczymy obecną sytuację, dla nas odczuwaną jako nieszczęście czy niesprawiedliwość, z perspektywy nieba, to zrozumiemy głęboki sens tego, co się obecnie dzieje i będziemy Bogu wdzięczni, że właśnie tak się dzieje. W ogóle Sąd Ostateczny można widzieć jako czas odsłonięcia się całej prawdy. Wówczas Bóg ukaże nam, dlaczego On tak działał i dlaczego stało się tak, jak się stało. Innym problemem jest to, czy rzeczywiście modlimy się w duchu Chrystusa, czy nasze modlitwy są autentyczne i szczere, czy nie ma w nich podejścia interesownego. Z Bogiem nie da się załatwić żadnego interesu. Jeżeli chcemy z Nim coś załatwić, to taka modlitwa do Niego nie dociera, bo jest wypowiadana w złym duchu. Pan Jezus mówi o wysłuchaniu naszych modlitw, podając dwa warunki. Jeden to prawdziwa wiara w to, że otrzymamy: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie (Mk 11,24). Drugim warunkiem jest proszenie w Jego imię, co wiąże się z tym samym duchem, jaki był w Nim: W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna (J 16,23−24). Czy nasze prośby spełniają te warunki? 57 Cierpienie − Cierpienie a miłość Boga. To wyzwanie. Krzyż jest zwykle czyjś, swojego nie chcę brać. Buntuję się, szukam wyjścia, lekarstwa, pomocy. Oskarżam. Wątpię w miłość. Tracę ufność. Jak radzić sobie z cierpieniem? − Warto sobie uświadomić, że krzyż to nie po prostu cierpienie. Ono bywa niszczące. I tak się dzieje w życiu wielu ludzi. Cierpienie ich niszczy. Krzyż to cierpienie niechciane, ale przyjęte w imię Chrystusa. Kiedy się przeciw niemu buntujemy, to cierpienie nas niszczy, wprowadza nas w gnuśność, wewnętrzny żal i rozbicie. Cierpienie przyjęte w duchu Chrystusa staje się udziałem w Jego krzyżu i w konsekwencji udziałem w Jego zmartwychwstaniu. Mniemanie, że w życiu powinniśmy doświadczyć dobra i miłości – zawsze według naszego wyobrażenia – z jednej strony wynika z mniemania, że sami wiemy, kim jesteśmy i co jest dobre, a to przecież jest oczywista nieprawda, bo ani nie wiemy naprawdę, kim jesteśmy, ani tym bardziej nie wiemy, co naprawdę jest dobre. To jedynie wie Bóg. Z drugiej strony takie mniemanie zdradza egocentryczne podejście, w którym nie uwzględniamy innych, ich wolności, dramatów wewnętrznych zmagań wynikających z tajemnicy nieprawości istniejącej w sercu każdego z nas. Może dobrą ilustracją tego zagadnienia są cierpienia kobiety rodzącej dziecko. Chciało by się jej tego oszczędzić i jest to nieraz skutecznie robione. Jednak okazuje się, że kiedy nie ma bólu przy porodzie, matka ma o wiele mniejszą emocjonalną więź z dzieckiem, więź, która jest niezmiernie ważna dla dalszego, dobrego rozwoju dziecka. Zatem ból porodowy ma duże znaczenie nie tylko od strony fizjologicznej, ale posiada znaczącą rolę w budowaniu więzi z dzieckiem. Pan Jezus nawiązuje do tego przykładu w mowie pożegnalnej podczas Ostatniej Wieczerzy: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać (J 16,20−22). 58 Okazuje się, że bez cierpienia nie możemy się pewnych prawd nauczyć. Ta zasada dotyczy także samego Syna Bożego. Pisał o tym autor Listu do Hebrajczyków w przytoczonym fragmencie Listu. Problem polega na tym, czy i jak przyjmiemy samo cierpienie. Bunt prowadzi do degradacji, przyjęcie cierpienia prowadzi do wolności i życia. Grzech − Czy pokusa jest grzechem? − Grzech jest dobrowolnym i świadomym czynem złym. Pokusa, jeżeli pozostaje pokusą, czyli jest czymś, co nam się narzuca, ale tego nie przyjmujemy za swoje, nie jest grzechem. Gdyby pokusa była grzechem, to i Pan Jezus, który na pustyni cierpiał pokusy, byłby grzesznikiem. Ojcowie Pustyni mówili, że pokusy należy się spodziewać aż do ostatniego tchnienia. Pokusa ma nawet w życiu duchowym istotną rolę: jest rodzajem testu dla nas. Nikt bez wewnętrznego zmagania, bez zwycięstwa nad pokusą, nie może być zbawiony. Ojcowie Pustyni mówili: „Zabierz pokusy, a nikt nie będzie zbawiony” (Zob. 1 Apo 5). − Grzech. Czym jest dla mojej relacji z Bogiem? − Grzech jest zawsze czynem złym w odniesieniu do naszej relacji z Bogiem. Zazwyczaj niesie on także jakieś zło w odniesieniu do drugiego człowieka, jednak wpierw i przede wszystkim jest złym czynem wobec Boga. Pamiętamy z przypowieści o miłosiernym ojcu, zwanej popularnie przypowieścią o marnotrawnym synu, że kiedy on uświadomił sobie swoją niegodziwość wobec ojca, powiedział: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie (Łk 15,18). Wpierw wymienia Boga, a dopiero na drugim miejscu ojca, którego majątek roztrwonił. A w jego historii nie ma wymienionego żadnego grzechu przeciw samemu Bogu. Jednak grzech, uderzając w dobro, raniąc życie, zawsze uderza wpierw w Tego, który jest życiem i dobrem. Jednak grzech posiada także swoją pozytywną stronę. Świadomość grzechu jest podstawą zrozumienia wielkości Bożej miłości. Tę prawdę uroczyście wyśpiewuje diakon podczas Wielkiej Liturgii Paschalnej w Orędziu Wielkanocnym: 59 O, jak przedziwna łaskawość Twej dobroci dla nas! O, jak niepojęta jest Twoja miłość: aby wykupić niewolnika, wydałeś swego Syna. O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa! O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel! Grzech staje się punktem wyjścia w naszej drodze powrotnej do Boga. Na jego tle widać wielkość miłości Boga. Jednocześnie grzech jest czymś, co najgłębiej skrywamy i przez to najgłębiej trzymamy, bo się go wstydzimy. Jednak kiedy go prawdziwie oddajemy Chrystusowi, to już właściwie nie mamy niczego, czego byśmy nie oddali Bogu. Dlatego oddanie swojego grzechu Bogu staje się znakiem całkowitego oddania się. To jest paradoks, ale tak to z nami jest. O wiele łatwiej nam oddać Bogu nasze wspaniałe czyny, ale to właśnie oddanie grzechu jest znakiem oddania wszystkiego. Kryzys − Życie w niezgodzie ze swoim sumieniem prowadzi często do depresji, do załamań, do stanu, z którego trudno wyjść. Ale do kryzysu może też doprowadzić konsumpcyjny styl życia, który wymusza na nas uwikłanie w pragnienia coraz większego domu, coraz lepszego auta, wykształcenia dzieci. To nas pcha w pracę ponad siły. Schwytani w pułapkę stresu, zmęczenia czy życia w niezgodzie z sumieniem dochodzimy do kryzysu, do wypalenia. Mnisi mówią o tym stanie – acedia. Jak w takiej sytuacji człowiek może się uwalniać i budzić się do życia na nowo? − Przede wszystkim człowiek w kryzysie musi uświadomić sobie, że wynika on ze złego sposobu życia. Najczęściej dzieje się to, gdy człowiek dochodzi do dna. Póki „jakoś tam idzie”, często się łudzimy i staramy się „coś poprawić”. Musimy jednak dotknąć prawdy, zobaczyć, że kryzys w gruncie rzeczy polega na jakimś ogromnym złudzeniu, w który weszliśmy, czy daliśmy się wprowadzić. W końcu trzeba pomyśleć: „A przecież to nie jest moje. To nie jest coś, czego naprawdę pragnę. To nie jestem ja”. Trzeba zobaczyć, że ja i moje przeżywanie, to są dwie odrębne sprawy. Kiedy odkryjemy, że nasza tożsamość jest gdzie indziej, wtedy dopiero zaczyna się budowa siebie od nowa. Ale jeżeli trzymamy się kurczowo swoich ambicji, nadziei, oczekiwań, nie umiemy 60 się uwolnić od pozorów i mniemań, to biegamy jak pies za swoim ogonem. Tak można w nieskończoność. Tylko po co? − Ojcowie Pustyni radzili mnichom, którzy znaleźli się w ciężkich terminach, żeby nie uciekali, żeby spali, jedli, robili cokolwiek, ale żeby się nie włóczyli, nie rezygnowali, siedzieli w celi. A świecki? Rany mu krwawią, dzieci chcą jeść, trzeba iść do pracy − jak siedzieć w celi? Gdzie ta cela? − „Siedź w celi!” należy rozumieć symbolicznie. Oznacza to przede wszystkim „wytrzymaj to, co jest twoją codziennością”. Innymi słowy: nigdzie poza swoim domem nie znajdziesz pokoju. Jeżeli będziesz starał się uciec, to przecież nie uciekniesz od siebie. Tego się nie da zrobić. Dlatego pozostań w domu. Oczywiście nie oznacza to, że należy pozostawić wszystko po staremu. Trzeba się zastanowić, co należy zmienić? Jednak wszelkie zmiany odnoszą się wpierw i przede wszystkim do nas samych, a dopiero wtórnie do innych. Zatem co należy zmienić w swoim podejściu do życia, abyśmy mogli wytrzymać te trudy, jakie na nas spadają? Jednak ponieważ życie w ciągłej aktywności nie sprzyja takiej refleksji, nie jest łatwo niejako w biegu zrozumieć, co należy zmienić w sobie lub we wzajemnych relacjach. Dla tego celu warto udać się na samotność np. do klasztoru na jakiś czas, aby taki dystans uzyskać i z perspektywy popatrzyć na siebie i to najlepiej przy pomocy innych oczu, czyli wspierając się radą innych. Niemniej wyjeżdżając do klasztoru, trzeba mieć świadomość, że nie jest to ucieczka, ale czas refleksji nad sobą i swoim życiem po to, by to życie podjąć z odnowioną świadomością. Pustelnia − W 2009/2010 roku miał Ojciec rok szabatowy. Przez pół roku mieszkał Ojciec samotnie w pustelni na Mazurach, a drugie pół roku w klasztorze Dormitio w Jerozolimie. Po co mnichowi taki czas? I czy taki czas może sobie zrobić człowiek świecki? − O roku szabatowym większość ludzi myśli dość schematycznie w stylu: „na pustelnię poszedł, żeby wzdychać do Pana Boga, czytać wspaniałe teksty, może jeszcze podjąć ascezę”. Ale ja miałem całkiem 61 inną ideę. W klasztorze ogromnym zagrożeniem duchowym jest to, że mnich ma właściwie wszystko: ma jedzenie, spanie, ubranie, pracę, ciepło…, ma zapewniony byt. Od niego w zamian wymaga się tylko tego, by robił określone rzeczy, a o całą resztę martwią się przełożeni. Oni się mają troszczyć, żeby mnich miał wszystko, co mu potrzeba. To jest ogromne zagrożenie duchowe. Niestety wielu mnichów temu ulega. Człowiekowi świeckiemu ten problem nie grozi, bo musi się co miesiąc martwić o to, jak zapłacić rachunek za gaz, mieszkanie, prąd, kupić jedzenie, ubranie, opłacić szkołę dla dzieci itd. Świecki żyjący na własny rachunek wie, że musi zarobić pieniądze na to wszystko. I dlatego nie będzie przebierał: „To mi odpowiada, a tamto mi nie odpowiada…”. − Ale świecki zapędza się w drugą stronę, w chciwość, w wygodę, w zdobywanie, chce nowego auta, domu, rzeczy. − No tak, każdy ma swoje zagrożenia, to jest inny aspekt. W moim przypadku chodziło o to, czy mogę być sam, sam się oprać, ugotować, sam zorganizować sobie życie, utrzymać się. To było dla mnie ważniejsze doświadczenie. Jeżeli chodzi o samotność, to przynajmniej od czasów kleryckich wyjeżdżałem do chatki w Gorcach, do moich znajomych, gdzie nawet nie było prądu. Bywałem tam sam i to już wiedziałem, że potrafię być sam ze sobą i jakoś ten czas po Bożemu spędzać. Natomiast tutaj mi chodziło o dłuższy czas bycia zupełnie niezależnym, poczucia, że „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Sprawdzenie czy to jest możliwe i jak to jest możliwe? W życiu duchowym, w duchowości benedyktyńskiej ceniona jest praktyka. Śp. Ojciec Piotr Roztworowski powiedział : „Przyjacielu, jeśli chcesz osiągnąć szczyt doskonałości, to pamiętaj, że nogi musisz mieć aż po samą ziemię”. Chodzi o to, że prawdziwa duchowość, to duchowość chodzenia po ziemi. Mówiłem, że duchowe jest to, co naprawdę jest. To, co naprawdę jest, to życie. Oczywiście finalnie chodzi o życie w zmartwychwstaniu, ale żeby dojść do zmartwychwstania, to trzeba wpierw chodzić po ziemi. Św. Benedykt nie daje nam żadnego specjalnego zadania do wykonania na świecie. On jedynie porządkuje życie takie, jakie jest w określonych warunkach według zasadniczej orientacji wyrażającej się prawdziwym 62 jego hasłem: „Aby we wszystkim był Bóg uwielbiony”. Oczywiście istnieje pewna hierarchia wartości w tej dziedzinie. Najważniejszym dziełem jest liturgia, ona jest także wzorem, punktem odniesienia do wszystkich innych działań. Dalej ważna jest modlitwa osobista, jest służba drugiemu człowiekowi, jest praca… Jednak trzeba chodzić po ziemi. Nie można się tylko modlić, nie można tylko sprawować liturgii, nie można tylko pracować, nie można tylko się bawić. Wszystko to ma być tak ułożone, tak zharmonizowane, aby prowadziło w jednym kierunku. I tak się dzieje dopiero wtedy, kiedy istnieje porządek całości. Kiedy wszystko współgra ze sobą, wtedy życie autentycznie prowadzi do Boga. W życiu trzeba, aby wszystko było, jednak w takiej proporcji, w takim porządku, w takim ukierunkowaniu, aby prowadziło do Boga. Dlatego duchowość benedyktyńska jest tak bardzo aktualna i atrakcyjna także dla ludzi świeckich. W życiu świeckich proporcje i wymiary życia będą trochę inne, ale zasada duchowości jest taka sama. − Człowiekowi świeckiemu często niełatwo iść na taką pustelnię, zostawić codzienne obowiązki, pracę, wyłączyć się. − To nie jest tak. Ja poszedłem na pustelnię prawie po 30 latach w klasztorze. Po 30 latach w małżeństwie dzieci są zwykle już odchowane. I to jest możliwe, to tylko kwestia dogadania się w małżeństwie. Zresztą można taki czas przeżyć też razem, na urlopie czy na emeryturze. To nie jest problem, można pójść do klasztoru, zamieszkać na kilka tygodni. Jeden z księży diecezjalnych mieszkał u nas w Tyńcu przez cały rok. Widział, czuł, że gubi swój kontakt z Bogiem i przyszedł do nas, tu pracował, zachowywał porządek dnia. Był księdzem diecezjalnym i nie chciał być mnichem, chciał pracować z młodzieżą itd., ale uważał, że to doświadczenie mu bardzo dużo dało, bo uporządkowało hierarchię wartości w jego życiu. − Takie okresy wyciszenia mogą nie tylko porządkować, ale i odmieniać życie. W książce Christophera Jamisona „Odnaleźć schronienie” jest opisany ciekawy eksperyment, zrealizowany przez telewizję BBC w Opactwie Worth w Anglii. Do benedyktyńskiego klasztoru zaproszono na 40 dni 5 mężczyzn w różnym wieku i różnych zawodów. Poproszono ich, aby poddali się mo63 nastycznej regule życia i aby intensywnie wsłuchiwali się w samych siebie, w innych ludzi i Boga. Owo głębokie wsłuchiwanie wpływało na ich serca i umysły, tak że po powrocie do własnego życia zyskali dystans, podejmowali nowe decyzje, zmieniali kierunek życia. Z ich dalszych losów już po pewnym czasie widać było jasno, jak pobyt w klasztorze otworzył w nich nowe przestrzenie. − Można sobie takie okresy wyciszenia robić odcinkami, jeżeli nie ma problemu z dziećmi, bo są już np. dorosłe, to dlaczego nie można zamieszkać w klasztorze 2 czy 3 tygodnie, skupić się, wyciszyć. Jest to możliwe, można sobie to zorganizować. To tylko się wydaje, że jest to niemożliwe. Osobiście gdybym miał zakładać klasztor, to chciałbym przy nim zbudować pustelnię dla różnych ludzi − księży, świeckich, mnichów, tak żeby mogli doświadczyć życia w samotności. Klasztor byłby dla nich w tym czasie wsparciem przez możliwość rozmowy, spowiedź, udział w liturgii. To jest jeden ze sposobów, jedna z metod dla dzisiejszego człowieka. Bardzo ważne jest to, by doświadczyć siebie. Stać się sobą! Jeżeli wierzymy, że Chrystus jest drogą prawdą i życiem, i jeżeli szukamy prawdy, ale nie tej sprowadzonej jedynie do intelektu, prawdy, którą się można zachwycić estetycznie, ale prawdy, która jest życiem, to nie ma innej możliwości dojścia do Niego jak tylko przez odkrycie prawdy o sobie i prawdy żywej relacji z Nim, bo On jest Prawdą. I jeżeli pójdziemy tą drogą autentycznie i prawdziwie, to na pewno do Niego dojdziemy. 64 VKOŚCIÓŁ −Wspomniany już Thomas Merton w komentarzu do „Wojny w człowieku” Ericha Fromma napisał: „Masowa religia w znacznym stopniu zdradziła ludzkiego ducha i wydała go, jak Samsona, ostrzyżonego i oślepionego, na pastwę kultury pełnej frustracji i autodestrukcji. Popularne hasła masowej religii są często równie jałowe i fałszywe jak slogany reklamujące nowy rodzaj mydła, tylko znacznie groźniejsze, bo jakość mydła można przynajmniej łatwo sprawdzić”. Chrześcijaństwo niesie niezwykłą, egzystencjalną nadzieję. A Kościół na naszych oczach jakby tracił umiejętność przekazywania współczesnemu człowiekowi nadziei i radości wynikającej z chrześcijaństwa. Czy dzisiejszy Kościół potrafi przekazywać misterium Bożego życia? Czy to człowiek jest tak głuchy lub zepsuty? Dlaczego coraz więcej ludzi, głównie młodych, oddala się od Kościoła? − Osobiście mam wrażenie, że problem Kościoła to jest problem pewnej narosłej tradycji. I nie chodzi tu o tę tradycję pierwotną, wczesnochrześcijańską, ale o tradycję, która narosła już od średniowiecza. Przede wszystkim trzeba sobie zdać sprawę, że już od czasów mnichów iroszkockich, którzy we wczesnym średniowieczu misjonowali Europę, pojawił się mocny akcent moralno-pokutniczy. Kładziono wówczas nacisk na praktyki pokutne, życie religijne w dużym stopniu zostało sprowadzone do dbałości o zachowanie moralnych norm i to pod presją kar. Ogromną rolę zaczął odgrywać sakrament pokuty, powstały całe zbiory penitencjałów, w których wyznaczano odpowiednie kary i pokuty za określone grzechy. Zaczęły się częste spowiedzi, które wyraźnie były napiętnowane jakimś lękiem przed Bogiem. Średniowiecze przyjęło tego ducha i w pewnym sensie do dzisiaj jest on w Kościele obecny. W XX wieku pojawił się fenomen s. Faustyny. Trzeba jednak pamiętać, że wcześniej w XVII wieku pojawił się kult Najświętszego Serca Pana Jezusa propagowany przez św. Jan Eudesa oraz św. Małgorzatę Marię 65 Alacoque, który w zasadzie mówił o tym samym. Warto jednak zapytać, o czym świadczy fenomen św. Faustyny Kowalskiej? Prosta dziewczyna, niewykształcona służąca, która została zakonnicą, nagle powiedziała teologom w Kościele: „Pan Bóg jest miłosierny, uwierzcie mi. Mówi mi to sam Pan Jezus, z którym się spotykam. Bóg jest miłosierny! Wierzcie mi!”. I nagle to orędzie stało się jakąś rewelacją. Oczywiście to dobrze, że ktoś to tak wyraziście wypowiedział, ale rodzi się pytanie o to, co działo się przez XX wieków? Czy tej prawdy nie ma w Ewangelii zawartej w oczywisty sposób i to o wiele głębiej? Wiara na etapie pism Nowego Testamentu sprowadza się do stwierdzenia, że Jezus z Nazaretu jest prawdziwym Mesjaszem, Synem Bożym, który za nas umarł i zmartwychwstał. Ta prawda streszcza wszystko: to że On jest Mesjaszem i Synem Bożym, to że Bóg się wcielił, stał się naszym Bratem. Święty Jan umieścił w Ewangelii słowa Jezusa: Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony (J 3,16−17). Dał wszystko, co miał. To jest najwyższy gest miłości. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich (J 15,13) I to zrobił Chrystus, Wcielony Syn Boży w imię Ojca, jako posłuszny Ojcu. Jak po takiej Ewangelii możemy nie wiedzieć, że Bóg jest miłosierny? Św. Paweł pisał w Liście do Rzymian w 8. rozdziale: Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? (Rz 8,32−33). To jest bardzo piękny hymn, który warto sobie przeczytać w chwilach smutku, załamania czy zwątpienia. Do tego dochodzi wspaniały list św. Jana, który w całości głosi prawdę, że Bóg jest miłością (!) mówiąc o tym wprost. Po takich tekstach, które się czyta w Kościele od wieków, nagle w XX wieku trzeba na nowo odkrywać, że Bóg jest miłosierny!? Dla mnie to jest znak jakiegoś głębokiego zagubienia wewnątrz samego Kościoła. 66 NaukaKościoła? − Pytanie więc czego Kościół naucza? I czy naprawdę naucza głębi Ewangelii, czy przede wszystkim administruje strukturami parafii i diecezji? − Zacznijmy od tego, jak w nauczaniu Kościoła przedstawiany jest Bóg. Kiedyś uczono nas 6 prawd wiary: 1. 2. 3. 4. 5. 6. Jest jeden Bóg. Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Są trzy Osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty. Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. Dusza ludzka jest nieśmiertelna. Łaska Boska jest do zbawienia koniecznie potrzebna. Warto zwrócić uwagę na porządek trzech pierwszych prawd: to, że Bóg „za dobre wynagradza a za złe karze” poprzedza prawdę o tym, że Bóg jest komunią Osób. Natomiast prawda, że w Bogu są Trzy Osoby to tajemnica absolutnie fundamentalna, w której się zawiera istota naszej wiary i metafizyki całego istnienia. My jesteśmy stworzeni na obraz Boży. I ta tajemnica Boga, jedynego w Trójcy, to jest absolutny fundament. A okazuje się, że ona jest mniej ważna niż to, że Bóg jest sędzią?! Na początku sześciu prawd wiary powinno być powiedziane, że Bóg jest jeden w Trzech Osobach, że jest miłością Trzech Osób. Bóg jest miłością właśnie poprzez to, że jest Komunią Ojca i Syna w Duchu Świętym, który jest Osobą Miłością, Osobą Komunią. I ta Tajemnica oraz to, że my jesteśmy obrazem tego Boga, jest właśnie fundamentem naszej wiary. To jest jednocześnie zasadnicze odkrycie, które nam pokazuje, jak się możemy zrealizować, a możemy tylko na wzór Jego sposobu istnienia, którym jest miłość. Pan Jezus o tym mówi w Ewangelii Jana bardzo wyraźnie. W rozdz. 13. umywa nogi uczniom, potem mówi, żebyśmy się miłowali tak, jak On nas umiłował. W modlitwie arcykapłańskiej w 17. rozdziale Ewangelii św. Jana prosi, abyśmy byli jedno, żeby świat poznał, że On jest posłany przez Ojca. To wszystko jest tam 67 powiedziane niezmiernie wyraźnie i to tak dobitnie! A żeby nie było już żadnej wątpliwości w 1 Liście św. Jan pisze: Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością (1 J 4,7−8). Czy to można jaśniej powiedzieć? I mając wielki szacunek do św. Faustyny, trzeba jednak przyznać, że jej teksty nie dorastają do tych fragmentów z Ewangelii, które są absolutnie źródłowym tekstem wiary chrześcijańskiej. Więc jak miłosierdzie może być wielkim odkryciem? Z jednej strony dobrze się stało, że s. Faustyna coś poruszyła, ale z drugiej strony odsłania to jakiś ogromny problem w dotychczasowym nauczaniu Kościoła. Warto zwrócić uwagę na to, że w Katechizmie Kościoła Katolickiego nie mamy wymienionych tych sześciu prawd wiary. Wydaje się, że Kościół wraca do swoich źródeł i odnosi się do misterium zakorzenienia w Chrystusa poprzez misterium paschalne. Wiara − Czy bycie w Kościele oznacza bycie człowiekiem wierzącym? Czym w istocie jest wiara? − Wiara jest osobistą odpowiedzią na spotkane misterium, które nas przerasta. Wyraża się egzystencjalnym zawierzeniem wyrastającym ze zdecydowania. Jest ona męstwem bycia, gdyż podejmuje najistotniejsze pytanie dotyczące mojego „być albo nie być” i w akcie zawierzenia całkowicie oddaje się czemuś lub raczej Komuś, kto nas całkowicie przerasta, jest do końca niepoznawalny, zawsze inny – wobec którego pozostaje nam jedynie ufność. W wierze ryzykujemy całkowicie samymi sobą. Tylko wówczas możemy dojść do doświadczenia i poznania życia oraz jego sensu od środka: nie jako wiedzy o czymś, ale jako prawdy własnej egzystencji w jej głębi. Ostatecznie zatem w poznaniu prawdy religijnej chodzi o spotkanie Boga, o żywą, osobową z Nim więź. Taki jest także sens poznania w Biblii. Nie ogranicza się ono jedynie do stawania przed Bogiem i pa68 trzenia Nań, ale spełnia się w odnajdywaniu się w Nim. W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (Dz 17,28), jak powiedział św. Paweł do pogan na Areopagu. W Apokalipsie natomiast, tym razem w liście skierowanym do chrześcijan Pergamonu, Chrystus mówi: Zwycięzcy dam manny ukrytej i dam mu biały kamyk, a na kamyku wypisane imię nowe, którego nikt nie zna oprócz tego, kto je otrzymuje (Ap 2,17). Religia prowadzi do intymnej więzi z Bogiem, do nowej (i niepowtarzalnej) tożsamości, którą otrzymujemy dzięki tej więzi (imię nowe, którego nikt nie zna...). Niepowtarzalność więzi osobowej nie prowadzi do indywidualizmu, w którym wykreowane ludzkie „ja” staje się osobnym światem, monadą, „ja” stojącym ponad wszystkim. Takie wywyższenie „ja” prowadzi w istocie do separacji, do oddalenia od drugiej osoby. A przecież bez autentycznego spotkania z drugim człowiekiem nie ma prawdziwego spotkania z Bogiem. Pisze o tym św. Jan: Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi (1 J 4,20). Prawdziwe spotkanie prowadzi do miłości, czyli przede wszystkim do otwarcia na dobro drugiego, a nie do zaspokajania własnych pragnień. Autentyczna relacja wymaga śmierci własnego, skoncentrowanego na sobie „ja”, po to, by urodziło się życie jako dar, życie w więzi wzajemnego obdarowania. Prawdziwe spotkanie wymaga zatem pokory, powściągnięcia egocentryzmu „ja”, aby drugi mógł zaistnieć dla nas jako ważny. Miłość nie oznacza służalczości w odniesieniu do kogokolwiek, choćby tym kimś miał być Bóg – zresztą w spotkaniu z prawdziwym Bogiem postawa służalczości jest po prostu niemożliwa! Pomiędzy każdym „ja” i „ty” istnieje misterium prawdy i dobra, które zobowiązuje obie strony. „Ja” i „ty” nie tworzą czystej subiektywności we dwoje. W najbardziej intymnym spotkaniu dwojga osób pojawia się „coś”, a właściwie „Ktoś”, kto zobowiązuje, kto pyta: „Gdzie jest twój brat? Co mu uczyniłeś, co z nim zrobiłeś?” (por. Rdz 4,9). Wrażliwość na to wewnętrzne pytanie stawia nas przed Bogiem, daje wyczucie Jego obecności tu i teraz. Zgoda na nie i przyjęcie jego konsekwencji jest zgodą na głos własnego sumienia i decyzją kierowania się nim we własnym postępowaniu. Ta zgoda wprowadza w więź z samym Bogiem. 69 W relacjach między osobami istnieją pewne ogólne prawdy, określone prawa i zasady, które można odczytać w życiu. Nie są to arbitralnie narzucone normy, które obowiązują mocą „odgórnych ustaleń”. Ich sformułowania są syntetycznymi wnioskami z rozpoznawanej przez człowieka prawdy i zobowiązań ukazujących się w konkretnych spotkaniach, prawdy istniejącej pomiędzy „ja” a „ty” (drugi człowiek) oraz „ja” a „Ty” (Bóg). Ignorowanie tych zasad prowadzi do uśmiercenia samych relacji, prowadzi po prostu do śmierci duchowej. Podstawą jednak, źródłem i tym, o co ostatecznie chodzi, jest żywa więź osobowa. Dyskusja na poziomie ogólnych norm w języku racjonalistycznym często prowadzi do nieporozumienia ze względu na jej abstrakcyjność, oderwanie od źródłowego doświadczenia. Kłótnie, jakie się przy tej okazji pojawiają, często polegają na nieporozumieniu słownym lub na błędnym kojarzeniu pewnych pojęć lub innej wizji, która leży u podstaw określonego sformułowania norm. Życie i żywe spotkanie jest zawsze bogatsze od norm. Dlatego właśnie św. Paweł pisał: Litera bowiem zabija, Duch zaś ożywia (2 Kor 3,6). Jeżeli tak jest we wzajemnych relacjach między ludźmi, czyli w zakresie tego, o czym mówi etyka, to tym bardziej odnosi się to do religii, czyli więzi z samym Bogiem. Jest ona bogatsza od wszelkich norm, prawd przez nas sformułowanych, chociaż niewątpliwie istnieją odkrywane prawdy ogólne, które można wywnioskować z powszechnego doświadczenia. Przede wszystkim: relacja z Bogiem albo jest życiem, albo w ogóle jej nie ma. W tym miejscu warto powiedzieć co nieco o objawianiu się Boga w Biblii. Objawienie to jest pełne egzystencjalnej więzi. W sposób dramatyczny poznał tę prawdę Hiob, który, naznaczony cierpieniem, prowadził spór z Bogiem, Władcą Wszechmogącym. Na końcu jednak spotkał Boga żywego i wówczas przemówił do Niego: Wiem, że Ty wszystko możesz, co zamyślasz, potrafisz uczynić. Kto przesłania zamiar nierozumnie? O rzeczach wzniosłych mówiłem. 70 To zbyt cudowne. Ja nie rozumiem. Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić! Chcę spytać. Racz odpowiedzieć! Dotąd Cię znalem ze słyszenia, teraz ujrzało Cię moje oko, stąd odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i w popiele (Hi 42, 2–6). „Znać ze słyszenia” oznacza zupełnie co innego niż „ujrzeć okiem” – to ostatnie odnosi się do żywej, osobowej więzi. Do takiej więzi odsyła Bóg już wówczas, gdy objawia Mojżeszowi swoje imię. Wpierw mówi o sobie: Jestem Bogiem ojca twego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba (Wj 3, 6), wskazując na konkretną więź i doświadczenie Patriarchów, z którymi zawierał przymierza i otaczał ich szczególnym błogosławieństwem. Objawienie imienia: JESTEM, KTÓRY JESTEM (JAHWE) również wskazuje na konkretne doświadczenie. W tym hebrajskim określeniu nie chodzi bowiem o metafizyczną wypowiedź stwierdzającą absolutne istnienie, jak by to sugerowały język i myślenie nawiązujące do filozofii greckiej, ale o konkretne, pełne osobowej relacji „bycie tu i teraz”, „bycie z” i „bycie dla”. Takie rozumienie słowa „jestem” może najlepiej ukazuje spór Pana Jezusa z saduceuszami, którzy chcieli wykazać nielogiczność wiary w zmartwychwstanie. Jezus odwołał się wówczas do samoobjawienia się Boga z Księgi Wyjścia (Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba) i stwierdził: Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych (Mt 22, 32). Ten argument odwołujący się do żywej relacji osobowej był dla Żydów jednoznacznie zrozumiały i dlatego nie podejmowali z nim żadnej polemiki. JESTEM, KTÓRY JESTEM można by zatem starać się przetłumaczyć następująco: Poznacie Mnie po moich czynach, po moim z wami postępowaniu1. Na takie rozumienie wyraźnie wskazuje wypowiedź Pana Boga z wcześniejszego wiersza: Ja będę z tobą. Znakiem zaś dla ciebie, że Ja cię posłałem, będzie to, że po wyprowadzeniu tego ludu z Egiptu oddacie cześć Bogu na tej górze (Wj 3,12). 11 Zob. ANNA ŚWIDERKÓWNA, Bóg Trójjedyny w życiu czlowieka, Kraków 2000, s. 21. 71 W tym kontekście poznanie oznacza egzystencjalne doświadczenie i zrozumienie (poprzez to doświadczenie), a nie samo jedynie intelektualne pojęcie na podstawie logicznych i racjonalnych przesłanek. Aby poznać, trzeba wejść w żywe doświadczenie. Dopiero osobista historia życia ukazuje prawdziwość obietnic Bożych. Prawda odnosi się wówczas do więzi osobowej i wyraża solidność, niezachwianą pewność obietnic i ich doświadczenia. W przeciwieństwie do prawdy intelektualnego poznania, której symbolem jest światło i ogląd, tutaj właściwą metaforą jest skała, na której można się oprzeć i budować swoją przyszłość. Właśnie taką żywą więź z Bogiem głosi Pan Jezus w Ewangelii. Jego umiłowany uczeń, św. Jan Apostoł, już jako starzec daje o tym świadectwo: To wam oznajmiamy, co byto od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce − bo życie objawiło się: myśmy je widzieli, o nim zaświadczamy i oznajmiamy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało objawione cośmy ujrzeli i usłyszeli, oznajmiamy także wam, abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami. A mieć z nami współuczestnictwo, znaczy: mieć je z Ojcem i z Jego Synem Jezusem Chrystusem (1 J 1,1–3) Użyte w tekście słowo „współuczestnictwo” nie odpowiada w pełni greckiemu koinonija (łac. communio), który to termin oznacza coś o wiele więcej niż polskie „współuczestnictwo”. Chodzi w nim o relację, w której wszystko moje jest Twoje, a Twoje jest moje (J 17,10); „wszystko” to znaczy: i to, co mam, i to, czym jestem. Taka relacja możliwa jest tylko z Bogiem lub w Bogu. Do uczestnictwa w niej zaprasza nas Jezus. Nie przyniósł On nam żadnej doktryny czy nauki moralnej, choć i te obecne są w Ewangelii, ale głosił zasadniczo i przede wszystkim orędzie o Kró72 lestwie Bożym, o życiu nowym – orędzie o Bogu, który jest miłością, i wzywał do metanoi – przemiany myślenia, rozumienia sensu życia i świata, patrzenia na wszystko. Dlatego też wiara chrześcijańska to nie zestaw prawd na podobieństwo zbioru zasad i tez jakiejś nauki, wobec której może istnieć inna konkurencyjna teoria naukowa, inne hipotezy lub teorie. Wiara chrześcijan jest wiarą w nowe życie dane nam w konkretnej i niepowtarzalnej Osobie, Jezusie Chrystusie – Logosie, Synu Bożym, który nie trzymał się uparcie należnej Mu Boskiej chwały, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stajać się podobnym do ludzi. A w zewnętrznej postaci uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stając się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej (Flp 2,7n) Wiara w Niego oznacza wiarę w Boga, który tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3,16). Odrzucenie wiary jest jednocześnie odrzuceniem zawierzenia w tak daleko posuniętą miłość Boga, miłość do końca (por. J 13,1), aż do oddania życia. A to oznacza ograniczenie Boga w Jego miłości. Nie nam jednak rozstrzygać o tym czy taka niewiara jest zawiniona czy nie. Nie znamy całej prawdy o człowieku i jego wnętrzu. Jest ona znana jedynie Chrystusowi. Życieduchowe − Co znaczy dla chrześcijanina życie duchowe? Czy to znaczy udział w nabożeństwach? Czy może czytanie książek, Pisma Świętego? Co to znaczy prowadzić życie duchowe? − Właściwie takie pytanie sam bym chciał zadać przeciętnemu katolikowi, czy przede wszystkim każdemu księdzu i proboszczowi na parafii, co on rozumie przez życie duchowe? Można patrzeć na to od strony faktycznej, co księża robią w pracy duszpasterskiej, w co wprowadzają ludzi, czego uczą? Czy uczą udziału w nabożeństwach, czy mówią o modlitwie i uczą ludzi się modlić, czy tłumaczą i wprowadzają w misterium liturgii, czyli w tak zwaną mistagogię? W ostatnich latach otrzyma73 liśmy bardzo dobry wykład Kościoła o modlitwie w Katechizmie Kościoła Katolickiego, który został zredagowany na polecenie papieża Jana Pawła II po licznych prośbach ze strony lokalnych Kościołów. Po Biblii, Katechizm jest drugą, co do wielkości nakładu publikacją katolicką. Wydany i sprzedany został w setkach tysięcy egzemplarzy. Znajdujący się tam tekst o modlitwie (IV część KKK) jest wspaniałym tekstem. Gdyby choć ten tekst był powszechnie w kościołach wykładany, wierni otrzymaliby wspaniałą szkołę modlitwy. Jednak osobiście nie widzę, aby tak się działo. Wierni tego tekstu nie znają. Być może to się dzieje w jakichś małych grupach odnowy, oazach, w neokatechumenacie. Ale i tutaj, mam wrażenie, jest dużo pomieszania i w wielu wypadkach ludzie nie znają tego tekstu, tylko wprowadzają własne tradycje dotyczące modlitwy. W praktyce w kościołach organizuje się przede wszystkim nabożeństwa, adoracje, czuwania, czasami perygrynacje obrazów. To są oczywiście dobre akcje, które są sposobnością do tego, aby trwać na modlitwie. Ale co to jest modlitwa, na czym ona polega, jak to trwanie na modlitwie prowadzić, o co w ogóle chodzi w modlitwie – o tym się niestety nie mówi. Innym bardzo ważkim problem jest to, że duchowość została u nas sprowadzona do moralności i pobożności. Przy tym, jeśli wziąć pod uwagę, że pobożność to jest cnota oddawania należnej czci Bogu, czyli jest powinnością moralną, to duchowość została sprowadzona właściwie do moralności. Należy się Bogu cześć, więc trzeba Mu ją oddać w formie kultu. I tak np. nawet dzisiaj traktuje się udział w niedzielnej mszy św. Nacisk jest położony na obowiązek udziału w nabożeństwie. Jeżeli tak sprawa jest postawiona, to właściwie życie duchowe sprowadzone zostaje tylko do moralności. Ale dlaczego mam być moralnie poprawny?! Prowadząc kiedyś rekolekcje o sumieniu, usłyszałem pytanie: „A po co mi sumienie?”. W kontekście takiego pytania nie ma żadnego sensu moralizowanie i mowa typu: Powinniście być tacy czy inni, że trzeba robić to, czy tamto. Przy tym pytaniu moralizowanie nie ma zupełnie znaczenia, bo trafia w pustkę. Dzisiaj trzeba mówić do ludzi zupełnie inaczej. To, co było oczywiste przez ostatnie wieki, teraz przestaje być oczywiste. Skończył się ten czas i Kościół musi to uznać. Na 74 Zachodzie istnieje pewna graniczna data, rok 1968. W Polsce ten rok wyglądał trochę inaczej, to były głównie wydarzenia marcowe, akcja przeciwko Żydom, wyrzucanie ich z kraju, fatalna w skutkach akcja, kompromitująca nas. Ale na Zachodzie pękła wtedy tradycja chrześcijańska. O ile do tego roku wszyscy ludzie nawet niewierzący, zlaicyzowani, a nawet komuniści uznawali podstawowe wartości, które się zawierają w Dekalogu, o tyle w 1968 roku, traktowanym trochę symbolicznie, to pękło. Od tego czasu rozpoczęła się też zgoda na aborcję w krajach zachodnich, potem poszło to lawinowo i ma swoje potężne skutki. Bóg został wtedy wyrzucony ze swojego centralnego miejsca. Dzisiaj żyjemy w Europie, która nosi na sobie piętno tamtego wydarzenia, mającego ogromne konsekwencje. Zasadniczo ten proces toczy się już od odrodzenia czy od oświecenia, kiedy to człowiek sam stanął w centrum, a Bóg został postawiony na marginesie. Dziś mówienie o wartościach, nawiązywanie do tradycji traci swoją praktyczną moc, traci sens dlatego, że tej tradycji i ducha nie ma w ludziach, do których nasza mowa jest adresowana. Ludzie nawet w Polsce są tej tradycji i wartości pozbawiani. Dziś panuje duch laicki, jest on obecny i w naszej społeczności, i w kulturze zachodniej. Kultura poszła w zupełnie innym kierunku. Apelowanie w oparciu o dawniejszą tradycję staje się coraz bardziej abstrakcyjne i stąd ludzka postawa typu „gadaj zdrów”. Dlatego dziś trzeba zupełnie inaczej nauczać. Jedyną drogą, moim zdaniem, jest wskazanie na doświadczenie, wprowadzanie ludzi w pewne doświadczenie osobiste. I dopiero wtedy, na bazie osobistego doświadczenia, można ludziom pokazać drogę do spotkania z Bogiem. Rozumiwiara − Współczesny człowiek, obcując z wyrafinowaną wiedzą, z szybką informacją, ma też wysokie wymagania wobec kapłanów dotyczące dobrego poziomu kazań, ale też osobistego świadectwa wiary i mądrego prowadzenia, spowiedzi. Z jednej strony my świeccy poszukujemy „dobrej jakości” ducha, zniechęca nas dewocja, a z drugiej strony mam wrażenie, że w Kościele jest oczekiwany model przykładnego, grzecznego wiernego, który nie sprawia kłopotu pytaniami czy wątpliwościami. A jeżeli pytasz, to 75 znaczy, że masz wątpliwości, masz słabą wiarę, jeśli kwestionujesz, to jesteś gorszym chrześcijaninem. Czy rozum jest wrogiem wiary? − W tej dziedzinie jest dużo zamieszania. Od średniowiecza, i to według mnie, jest jeden z fatalnych efektów tego, co dokonało się w średniowieczu, teologia stała się scholastyczna, spekulatywna, racjonalistyczna. Stała się wręcz systemem racjonalnym, precyzyjnie wypracowanym, strukturą tak doskonale skonstruowaną, że można to podziwiać od strony intelektualnej jako swoiste piękno. Teologia racjonalistyczna miała ambicję naukowości, chciała udowodnienia, że jedynie chrześcijaństwo jest słuszne i że nie ma innej możliwości. Duch apologetyczny panował w Kościele właściwie do Drugiego Soboru Watykańskiego. Od średniowiecza pokazywano nam, że wiara szuka zrozumienia, przy czym problem polega na tym, że rozumienie sprowadzono do racjonalności − można by w skrócie powiedzieć – do głowy. Natomiast cała duchowość biblijna, monastyczna, patrystyczna jest duchowością serca. Niestety od średniowiecza nastąpiła zmiana pojęcia serca. Serce przestało być właściwie rozumiane. Obecnie Katechizm Kościoła Katolickiego we wspomnianej części poświęconej modlitwie, wraca do właściwego określenia serca: Serce jest mieszkaniem, w którym jestem, gdzie przebywam (według wyrażenia semickiego lub biblijnego: gdzie „zstępuję”). Jest naszym ukrytym centrum, nieuchwytnym dla naszego rozumu ani dla innych; jedynie Duch Boży może je zgłębić i poznać. Jest ono miejscem decyzji w głębi naszych wewnętrznych dążeń. Jest miejscem prawdy, w którym wybieramy życie lub śmierć. Jest miejscem spotkania, albowiem nasze życie, ukształtowane na obraz Boży, ma charakter relacyjny: serce jest miejscem przymierza (KKK 2563). Można powiedzieć, że poza sercem nie ma spotkania z Bogiem. Dlatego rozum, który nie przenika serca, nie może tworzyć dobrej teologii, teologii, która daje życie. Po oderwaniu głowy od serca nastąpiło jednocześnie zagubienie tego, czym jest prawdziwa duchowość. I to rozdarcie, które się dokonało właśnie w średniowieczu, zaowocowało potem oświeceniem. Wtedy to serce po prostu wyeliminowano jako ukryte misterium człowieka, które przerasta jego rozum. Uznano, że jest ono 76 jedynie centrum subiektywnego przeżywania i jako takie nie może być brane poważnie pod uwagę. W oświeceniu wystarczyło po prostu usunąć zbędne założenie istnienia Boga, aby z racjonalnego systemu filozoficznego i moralności chrześcijańskiej zrobić „humanizm oświeceniowy”. Wiara jako subiektywny wybór duchowych wyborów, stała się „prywatną sprawą” każdego człowieka. Religia została stopniowo wyeliminowana z życia społecznego. U podstaw takiego myślenia jest racjonalizm sprowadzony do aktywności głowy. To jest właśnie istota oświecenia. Jednocześnie rozpoczął się rozwój nauki i pojawiły się konflikty, czy wręcz sprzeczności między tym, co mówiła nauka, a co przedstawiała wiara przy literalnym odczytywaniu Pisma Świętego. Ludzie uwierzyli, że racjonalność jest w tym, co nazywamy nauką, a Kościół głosi jakąś nieracjonalność. Konflikt był o tyle istotny, że cała teologia miała charakter racjonalny i także miała ambicję głosić pewną, w sensie racjonalizmu naukę. Nastąpiło tutaj duże zamieszanie. Problem polegał właściwie na tym zawężonym rozumieniu rozumu. Co to jest rozum? Kiedy wrócimy do pojęcia serca, racjonalność czy rozumność ma zupełnie inny wymiar. O ile ratio, w rozumieniu intelektualnym, prowadzi do wiedzy, to rozum na poziomie serca prowadzi do mądrości. Wiedza, co możemy zobaczyć w doświadczeniu wielu ludzi, nie daje życia. Znałem pewnego alkoholika, który borykał się ze swoim problemem szereg lat, chodził od kliniki. Na końcu profesor, który się nim zajmował, powiedział mu: „Panie, po co pan do mnie przychodzi? Przecież Pan więcej na ten temat wie niż ja!”. Ale z tego, że on więcej wiedział od profesora, nic w jego życiu nie wynikło. Ostatecznie zginął pod kołami samochodu, nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo, czy to był przypadek. W każdym razie nie podźwignął się z tego problemu do swojej śmierci. Posiadł dużą wiedzę, doskonale wszystko rozumiał, ale nie umiał uwolnić się od nałogu. Sama wiedza nie wystarcza. Potrzeba integracji pomiędzy głową i sercem, a właściwie trzeba by powiedzieć: potrzeba integracji w sercu. Jeżeli my nie wrócimy do duchowości serca w rozumieniu biblijnym, a nie takim, jak serce jest rozumiane w nowożytności jako centrum na77 szych przeżyć, doznań, emocji, uczuć, wzruszeń, czyli, jeżeli nie wrócimy do rozumienia serca jako integralnego centrum naszego życia, gdzie jest i rozum, i wola, i uczucia, jeżeli nie wrócimy do tak rozumianej duchowości serca, to ciągle będziemy porozbijani i będziemy błądzić. Na szczęście dalsza historia zderzenia nauki i wiary pokazuje, że nauka jakby zakpiła z wiary rozumianej racjonalistycznie. A jednocześnie okazuje się, że dzisiaj tak naprawdę sama nauka w racjonalistycznym paradygmacie się pogubiła i nie potrafi odpowiedzieć na podstawowe pytania, które postawiono już 90 lat temu. I nikt nie wie, jak „ugryźć” podstawowe zagadnienia z zakresu fizyki. Co prawda następuje wspaniały rozwój techniki, pewnych szczegółowych dziedzin nauki, ale wobec podstawowych zagadnień: pogodzenia ze sobą dwóch podstawowych teorii fizycznych – mechaniki kwantowej i ogólnej teorii względności, zagadnienia interpretacji mechaniki kwantowej, zagadnienia obserwatora w niej, przyczyn istnienia takich a nie innych stałych fizycznych i innych fizyka stoi dzisiaj bezradna. Trudno więc mówić o pełnej racjonalnej wiedzy naukowej, tym bardziej, że na podstawie tego, co wiemy, jesteśmy w stanie powiedzieć coś jedynie o ok. 5% tego, co jest we Wszechświecie. Jest to zatem bardzo skromna wiedza! Tym bardziej, że pytania się dalej mnożą. Na szczęście życie zakpiło także z nauki, tak jak nauka kiedyś próbowała zakpić z wiary. I na szczęście Kościół czegoś się nauczył ze sporu z nauką, ale mam wrażenie, że jeszcze nie do końca przemyślał i nie zrozumiał, że nie można sprowadzać teologii do racjonalnego systemu. Tak samo jak nie można życia duchowego sprowadzać do moralności, bo to jest za płytkie, to nie daje życia. Życie duchowe musi być życiem, musi być na poziomie egzystencjalnym, duchowym właśnie. Duchowe jest to, co naprawdę jest. A jest naprawdę życie. Przy czym życie, które się kończy śmiercią, nie jest życiem prawdziwym. Ono jest marnością nad marnościami, jak powtarzał Kohelet. Prawdziwym życiem jest zmartwychwstanie. To jest życie duchowe w sensie chrześcijańskim. Jest nim życie w Duchu Świętym, który daje nam udział w Zmartwychwstaniu Chrystusa, czyli w jego życiu w królestwie Bożym. I to jest życie duchowe. To życie poznaje się tylko poprzez samo życie. Wchodzi się w nie poprzez praktykę. Oczywiście musimy rozumieć, rozpozna78 wać, czego doświadczamy, jaki ma sens nasze doświadczenie, ale to poznajemy po owocach, które zawsze są znakami życia lub jego braku. Jednak sama intelektualna wiedza bez praktyki jest rodzajem ulotnej chmury i niczym więcej. Posługując się słowami Pana Jezusa, to jest próba budowania domu na piasku (zob. Mt 7,26n). − Mam wrażenie, że religii brakuje języka do dialogu ze współczesnym człowiekiem. Współczesny język religii jakby nie ma kontaktu z tymi pytaniami, które dzisiaj zajmują człowieka. Mam tu na myśli rozum, który kwestionuje choćby już te dość wytarte tematy dotyczące ewolucji, etc. Jestem matką dwójki młodych ludzi i widzę jak szczególnie młodzież potrzebuje dialogu z tymi pytaniami, z którymi się borykają. I nie znajdują w Kościele wyjaśnień współczesnych pytań udzielanych współczesnym językiem. − Myślę, że problem jest bardziej złożony i nie da się go sprowadzić do braków w odpowiedziach Kościoła. Kościół daje wyjaśnienia na poziomie racjonalistycznym, są „zawodowi” polemiści, którzy dają argumenty, one są może mało znane, nieprzywoływane. Jednak, gdyby ktoś chciał szukać, mógłby odpowiedź racjonalną i to wyrażoną współczesnym językiem, znaleźć. Niestety wydaje się, że w istocie takich odpowiedzi się nie szuka, ale raczej wykorzystuje problemy do podważania autorytetu Kościoła. Oczywiście w wielu przypadkach odpowiedzi ludzi Kościoła bywają po prostu złe, naciągane lub wymijające. Problem zasadniczy jednak polega na tym, że pytania są w ogóle źle stawiane. W Ewangeliach, kiedy ktoś stawiał pytanie Panu Jezusowi, to On rzadko od razu odpowiadał. Najczęściej odpowiadał, zadając pytanie temu, który pytał. Do rzadkości należy z Jego strony odpowiadanie wprost i bezpośrednio na pytanie. Tak się dzieje, kiedy pytanie było dobrze postawione, w dobrym sensie, w dobrym duchu. I Pan Jezus wiedział, że wystarczy na nie odpowiedzieć. Najczęściej pytania były źle postawione, czy to z powodu czysto ludzkiego oczekiwania, czy przez chęć pochwycenia Pana Jezusa na słowie, czy przez zakładanie pewnej perspektywy, która wydawała się pytającemu oczywista, a wcale taka nie była. Pan Jezus pokazywał wcześniej, że trzeba inaczej na to spojrzeć i inaczej zapytać, i dopiero wtedy, kiedy się zada właściwe pytanie, odpowiedź może być dobra, bo wiemy, o co chodzi. 79 Mam wrażenie, że dzisiaj w wielu przypadkach problem jest już w samym pytaniu. Jeżeli weźmiemy wspomniane pytanie o naukę i wiarę, to uczciwie rzecz biorąc, po pierwsze jeśli nauka nie wie podstawowych prawd o rzeczywistości, to jakie może mieć kryteria do oceniania wiary? Przecież naukowcy także wierzą w to, że nauka da nam poznanie, da prawdziwą wiedzę o świecie i jego podstawach, choć tego nie dała i nie widać, aby taką wiedzę miała nam dać! Ich wiara w naukę jest potężna. Więc w oparciu o co mogą zarzucać Kościołowi, że wierzy w coś innego? Przecież nie ma do tego żadnych racjonalnych podstaw. Istnieje jeszcze wiele takich pytań metodologicznie źle postawionych. Istnieje pewna mistyfikacja nauki: nauka jest postawiona na piedestale, jakby była czymś pewnym, solidnym, a okazuje się, że jej wiedza jest, delikatnie mówiąc, bardzo skromna. Nauce, a może raczej wielu naukowcom, brak dzisiaj pokory. Ponadto ludzie często pytają tak, jak gdyby w życiu chodziło o wiedzę, a przecież sama wiedza nie daje nam życia. Powiedzmy, że umiera laureat Nagrody Nobla, i co mu dała jego wiedza? Czy będzie zbawiony w związku z tym, że dostał Nobla? Czy przez to osiągnie życie wieczne? A gdy umiera człowiek prosty, niemający żadnej wiedzy naukowej, czy przez to jest w gorszej sytuacji? Istotne pytania z zakresu religii i wiary odnoszą się do życia w jego ostatecznym kształcie, czyli życia wiecznego, jak je nazywamy. Nauka, czy nasz naturalny racjonalizm, nic nie może na ten temat wiedzieć i niczego nie jest w stanie udowodnić. Pytanie zatem trzeba postawić inaczej. − No właśnie taki dialog mam na myśli, że religia nie kontruje nauki pytaniami, na które nauka nie ma odpowiedzi – o samo sedno życia człowieka, o cel istnienia? − Jeżeli my mamy w Kościele zrobić coś pozytywnego, to przede wszystkim wrócić do tego, co jest naprawdę istotne. Wiedza nie daje zbawienia. Wiedza jest jedynie narzędziem wspomagającym i wiarę, i naukę. Natomiast sama z siebie nic nie daje. Żyjemy w XXI wieku, mając za sobą wspaniały rozwój nauki. Jest pięknie na świecie, ale ile lat będziemy żyli? Może dożyjemy 70, 80 roku życia, a może 90. W Tyńcu naprzeciw naszego klasztoru na wzgórzu żyli ludzie przed 2000 lat. 80 Można się spodziewać, że mieli prymitywne wyobrażenie o świecie, że słońce wschodzi i zachodzi, że ziemia jest płaska, bo tak ją widzieli... Mieli zatem według naszej wiedzy błędne wyobrażenie o świecie. Ale czy im to przeszkadzało być szczęśliwymi, kochać, mieć dzieci, radować się życiem? Czasami też popełniali jakieś zło lub popadali w nieszczęście, w frustracje. Czy ci ludzie kiedyś byli mniej szczęśliwi, czy ich życie miało mniejszą wartość? Wydaje się, że mogli być nawet bardziej szczęśliwi niż my, przynajmniej w niektórych aspektach życia. Dzisiaj istnieją w naszej kulturze marzenia o pierwotnej czystości i szczęśliwości człowieka. To, że mamy jakieś cywilizacyjne udogodnienia, ułatwia życie, ale od strony jego sensu i szczęścia niewiele daje. Tak naprawdę to od tysięcy lat w istocie nic się w człowieku nie zmieniło. I antropologia to potwierdza. Człowiek jest praktycznie taki sam, zmienia się tylko technika i struktura życia. Natomiast problem człowieka jest ciągle taki sam. Myślę, że trzeba wrócić do najbardziej podstawowych doświadczeń w naszym życiu, które z istoty jest współżyciem z innymi. Fundamentalnym stwierdzeniem odnośnie do sensu i autentyczności naszego życia jest bardzo często cytowana przez Jana Pawła II sentencja II Soboru Watykańskiego, że „człowiek będąc jedyną istotą na ziemi, którą Bóg chciał ze względu na niego samego − czyli żeby był sobą, żeby był kimś świadomym, przytomnym, wiedział kim jest − nie może się inaczej zrealizować w pełni jak tyko poprzez szczery i bezinteresowny dar z siebie”. To jest zupełnie inny kierunek, niż kierunek wiedzy. Wiedza często jest nam potrzebna po to, aby panować nad światem i nad innymi czy to przez technikę, czy np. przez manipulację, co ma szerokie zastosowanie w reklamie. Wiedza na temat mechanizmów psychologicznych w człowieku wykorzystywana jest po to, aby ludźmi manipulować. Jednak to niszczy zarówno tych ludzi, którzy dają sobą manipulować, jak i samych manipulantów, bo oni nie realizują siebie takimi, jakimi mogliby być. Zapychają tylko siebie i innych konsumpcyjnymi przedmiotami, które im szczęścia nie dają i dać nie mogą. Człowiek może się zrealizować w pełni tylko przez szczery, bezinteresowny dar z siebie, czyli w geście miłości, w spotkaniu w miłości. W tej relacji wielkość wiedzy jest wartością względną. 81 Oczywiście spotkanie między ludźmi powinno być doskonalone, coraz bardziej świadome, przytomne, ale u podstaw jest wybór życia, a nie posiadania i władania. W ten sposób realizuje się integracja na poziomie serca: rozum i wola, które służą życiu. Wiedza, która jest wiedzą na poziomie serca, od razu prowadzi do życia, do pewnej dynamiki, do zdecydowania i podjęcia jej. Bez owego zdecydowania, bez zawierzenia drugiemu, bez powierzenia mu się – nie ma szczęścia. I nie trzeba do tego nie wiadomo jakiej techniki, nie wiadomo jakiej wiedzy naukowej, czy innej, określonego obrazu świata itd. To wszystko jest mało ważne. Mówimy w tym momencie tylko o płaszczyźnie czysto ludzkiej. Ale to samo odnosi się do wymiaru duchowego i relacji do Boga. Żadna wiedza, żadna teologia spekulatywna, żadne intelektualne rozumowanie same do Boga nie prowadzą. Meblują jedynie naszą głowę! Natomiast wiara, tak jak ją rozumie Nowy Testament, to jest zawierzenie, zawierzenie konkretnej Osobie, od razu daje życie. Jezus powiedział „Kto we mnie wierzy, choćby i umarł żyć będzie”. Czy wierzysz we mnie ? – pytał. A nie czy wierzysz w takie, czy inne prawdy wiary. Chodziło Mu o zawierzenie, o żywą osobową relację. Dlatego wydaje mi się, że w odniesieniu do Eucharystii nie potrzeba wprowadzać żadnych filozoficznych pojęć dla wyjaśnienia jej istoty. Pan Jezus powiedział: „To jest Ciało Moje…, to jest Krew Moja…”. I to wystarczy dla wiary. Nie potrzeba wprowadzać jakiegoś wyjaśnienia przy użyciu pojęcia transusbstancjacji, żeby wyjaśnić, co się stało. Starać się racjonalizować misterium, które i tak pozostaje misterium i żadna taka racjonalizacja niczego nie wyjaśnia. Wszystkie takie teorie niczego nie wnoszą do zrozumienia tego, co powiedział Pan Jezus: „To jest Ciało Moje”. To jest Jego Ciało, bo On tak powiedział, a nie dlatego że jakieś teorie metafizyczne mają temu odpowiadać. Takie wyjaśnienie nic nie daje! Tak jest, bo On tak powiedział. I na tym się wszystko kończy. Musimy wrócić do tego pierwszego zawierzenia, które jest czystą wiarą. Tak jak człowiek się nie zrealizuje bez spotkania z drugim człowiekiem, tak w wymiarze duchowym nie zrealizuje się bez autentycznego spotkania z Bogiem, bez z zawierzenia Jemu jako Osobie. 82 Faryzeizm − Ostatnio duże ożywienie w Kościele wywołuje papież Franciszek. Jego naturalność, zwyczajność i głębia wypowiedzi wzbudzają zainteresowanie Kościołem. Ale z drugiej strony od lat narasta też niechęć do Kościoła, szerzy się otwarty antyklerykalizm, także i w Polsce. Kościół bywa przedmiotem publicznych ataków, ale trzeba przyznać, że czasem i sam dostarcza ku temu powodów. Podziały. Nieporozumienia. Upadki. Oderwanie hierarchów od realiów. Skostniały model edukacji dla dzieci i młodzieży. Słabość parafialnego poziomu Kościoła. Brak świadectwa wiary chrześcijan świeckich, a często i duchownych. To powody, dla których ludzie niewierzący często odbierają wiarę jako faryzeim. W swoich konferencjach Ojciec powtarza, że faryzeim, to największe zagrożenie dla ludzi pobożnych. Czym jest on w dzisiejszych czasach? Czego dotyczy? − Słowa „faryzeizm” używamy na określenie obłudy. Trzeba jednak zauważyć, że faryzeusze za czasów Jezusa to było stronnictwo, które wywodziło się jeszcze z okresu wojen machabejskich. To byli ludzie bardzo pobożni i gorliwi w wierności Prawu, dla którego ponosili wiele ofiar. W tym historycznym kontekście potoczne rozumienie tego słowa nie jest więc do końca sprawiedliwe. Niemniej jednak Pan Jezus właśnie u faryzeuszy wskazuje na problem obłudy. W Ewangelii często łączy się słowo obłudnicy z faryzeuszami. W przypowieściach Jezusa ludzie bardzo pobożni często wykazywali obłudną postawę, byli zamknięci i dlatego to słowo przylgnęło do określenia właśnie takich zachowań. Jednak to nie byli źli, cyniczni ludzie, zakłamani w sposób wyrachowany. Byli to raczej ludzie, którzy szczerze chcieli pójść za Bogiem. Pamiętamy, że np. św. Paweł był faryzeuszem. Prześladowanie chrześcijan przez Pawła nie było aktem złości, zemsty na wrogach, ale wynikało z gorliwości w obronie wiary. Okazuje się jednak, że jeżeli człowiek się angażuje w jakąś ważną rzecz, jak np. obrona wiary, to musi zweryfikować tę wiarę, na ile jest ona prawdziwa, a na ile może jest w niej zawarta chęć potwierdzenia siebie. Ogromną, fundamentalną potrzebą człowieka, niestety często nieu83 świadomioną, jest potrzeba potwierdzenia faktu, że jest dobry. I religia często służy tu jako miejsce tego potwierdzenia. Klasycznym obrazem tej sytuacji jest przypowieść Pana Jezusa o modlitwie celnika i faryzeusza w świątyni z Łk 18,9-14, w której faryzeusz modlił się: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. „Dzięki ci, że ja nie jestem taki bo płacę podatek z tego co nabywam”, choć obowiązek nakazywał płacić tylko z tego, co się sprzedaje, ale on był bardziej gorliwy, bo może ktoś, kto sprzedał, nie zapłacił należnego Bogu podatku, więc na wszelki wypadek on jako przykładnie wierny za niego to wypełnia, aby Bóg nie był stratny. Poszczę dwa razy w tygodniu, choć nakazane było tylko raz w tygodniu! Faryzeusz w świątyni był bardziej pobożny niż to nakazywało Prawo. Jednak Pan Jezus powiedział, że nie on został wysłuchany, tylko celnik, który w ówczesnym społecznym odbiorze był kolaborantem, cwaniakiem żerującym na krzywdzie innych. Celnik to był po prostu klasyczny grzesznik. I właśnie ten celnik został wysłuchany bo stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: „Boże, miej litość dla mnie, grzesznika!” W tej przypowieści Pan Jezus mówi, że Bóg wysłuchuje pokornych, a nie ludzi, którzy się pysznią. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony (Mt 23,12). Właśnie o to chodzi w przypowieści o modlitwie faryzeusza i celnika w świątyni. Pułapką ludzi porządnych w sensie moralnym, religijnym jest wyniosłość. Warto spojrzeć na to przez pryzmat Ewagriusza z Pontu i jego nauki „O 8 duchach zła”. Mówi on najpierw o 6 duchach, których zwieńczeniem jest acedia. Te 6 duchów zła działa w tzw. irracjonalnej, czyli zmysłowej części duszy. Są one związane z normalnymi pożądliwościami, jakich doświadczamy tu na ziemi, np. jedzeniem, posiadaniem, sferą seksualną. Człowiek pożąda czegoś, czego nie dostaje albo nawet, kiedy osiąga, to nie jest to w stanie zaspokoić jego pragnienia. Takie negatywne doświadczenia sprowadzają na niego smutek i gniew. Kiedy ten mechanizm pożądania i frustracji się utrwali, człowiek popada w chorobę podobną do nałogu, która nazywa się acedią. Acedia jest chorobą ducha, która przypomina psychiczny dynamizm depresyjnomaniakalny. Człowiek popada w depresję lub na przemian w aktywizm, 84 w manię robienia czegoś, np. w pracoholizm, wszystko jednak po to, aby uciec od prawdy o sobie. Kiedy jednak człowiek opanuje to wszystko, jeżeli opanuje acedię, staje się człowiekiem uporządkowanym, ukierunkowanym, ma poczucie sensu życia, jest porządny. Jednak właśnie wtedy wpada w to, w co wpadł faryzeusz z przypowieści Pana Jezusa − w sidła demona próżnej chwały. Demon ten każe mu porównywać się z innymi i oczekiwać potwierdzenia własnej wielkości. To jest właśnie klasyczny przykład: Dzięki ci Boże że nie jestem jak inni…, „ja jestem lepszy od innych”. Demon próżnej chwały wpędza go w pychę, która jest, jak wiemy, największym grzechem. Pycha to grzech szatana(!). W pysze, nawet gdyby człowiek był doskonały w wypełnianiu wszystkich przepisów Prawa, człowiek upada poniżej poziomu duchowego celnika, czyli poniżej poziomu dzisiejszego alkoholika, czy złodzieja. To powoduje pycha, która jest największym grzechem. Grzech faryzeizmu wiąże się właśnie z grzechem próżnej chwały. To demon o wiele mocniejszy niż inne, o wiele bardziej wyrafinowany niż jakieś prymitywne obżarstwo czy opilstwo. I dziś pod tym względem niewiele się zmieniło. Jednak faryzeizm, rozumiany jako obłuda, nie jest tylko grzechem ludzi wierzących, on tak samo dotyczy np. ateistów. Oni też patrzą z góry na ludzi wierzących, widzą w nich prymitywnych ludzi nierozumiejących świata w nowoczesny sposób, wierzących w jakieś naiwne bajki. Ateiści z wyżyn oświecenia patrzą na tych biednych ludzi, którzy gdzieś tam jeszcze wierzą w jakieś zabobony rodem ze średniowiecza, oni zaś nowocześni, oświeceni patrzą na to z politowaniem. To jest też rodzaj faryzeizmu, tylko że laickiego. Tolerancja − Obecnie, w czasach łatwych kontaktów z każdym niemal zakątkiem świata, stykamy się z odmiennością religii, kultur, ras. Błogosławiony Karol de Foucauld, który żył w Algierii pośród wyznawców islamu, twierdził, że świat to zbiór ludzi, których trzeba po prostu kochać pomimo różnic, mówił o powszechnym braterstwie. Ale patrząc na wojujący islam czy na separatystyczne postawy chasydów w Izraelu, trudno te idee realizować. Z jednej strony współczesny świat hołduje tolerancji, politycznej popraw85 ności, a z drugiej strony są też skrajne, fundamentalistyczne postawy samych religii. Dotyczy to zresztą nie tylko religii, ale także choćby poglądów politycznych. W Polsce skonfliktowanie społeczeństwa jest mocno dokuczliwe. Na czym polega chrześcijańska tolerancja? − Przyznam, że ja bardzo nie lubię słowa tolerancja i uważam, że to jest złe słowo na określenie postawy chrześcijanina. Tolerancja na moje wyczucie mówi o pewnej formalno-prawnej zasadzie uznawania czy respektowania jakichś zachowań czy wierzeń w wymiarze społecznym. Natomiast w chrześcijaństwie nie chodzi o tolerancję, to jest zbyt płytkie i mało wartościowe pojęcie. W tolerancji zakłada się, że właściwie nie ma prawdy. Tolerancja zakłada, że nie ma dobra, zła, nie ma prawdy, fałszu, że trzeba tolerować wszystko, czyli także np. zło i różne głupie pomysły. Jest pojęciem poza tym wszystkim. Natomiast prawda ze swej istoty jest nietolerancyjna, nie toleruje żadnej nieprawdy. Jest albo prawda, albo fałsz. Półprawda bywa największym kłamstwem. Chrześcijanin wie, że prawdą jest Chrystus, On jest Zbawicielem i pośrednikiem, i nie ma innego. W starożytnym Rzymie, kiedy do Panteonu, świątyni gdzie Rzymianie wprowadzali wszystkich bogów ludów podbitych, wprowadzono krzyż, to wszystkich bogów usunięto, po prostu ich wyrzucono. Nie było dla nich miejsca. Przyszedł Chrystus i nie było już miejsca na żadnych bogów, bo On nie jest jednym z wielu bogów, ale tym, który objawił nam jedynego, prawdziwego Boga Ojca. Panteon jest symbolem dla chrześcijanina. Chrześcijanin musi wiedzieć, że to tak jest. To, co się nazywa tolerancją, w chrześcijaństwie wyraża się przez szacunek i wolność. Trzeba wiedzieć, że wolność jest największym darem od Boga, absolutnie największym darem, którego Bóg nigdy nie odbiera i nigdy nie łamie. Nie złamie nawet wtedy, gdyby człowiek się chwiał w swojej wolności, nawet gdyby był przez innych zniewolony całkowicie, Bóg wolności nie złamie. Uszanuje wolność. I to jest fundamentalna sprawa – szacunek dla wolności. Jeżeli Bóg tak robi, to i nam nie wolno łamać wolności innych, nie wolno nam zmuszać ich do niczego. Jednocześnie dlatego musimy mówić o prawdzie. Jesteśmy do tego zobowiązani. Jednak trzeba to robić z mądrością, w odpowiednim czasie, w 86 odpowiedni sposób. Wpierw i przede wszystkim musimy dawać świadectwo, a nie głosić jedynie doktrynę, nie głosić tylko piękne słowa. Pan Jezus mówi o tym w Ewangelii. A z drugiej strony, musimy szanować drugiego człowieka i to jest najważniejsze. Nie można gardzić kimś, bo on ma z naszego punktu widzenia niewłaściwe wierzenie. Musi być szacunek dla człowieka. Jeżeli weźmiemy różne teksty z Ewangelii mówiące o miłosierdziu wobec drugiego człowieka, to zauważymy, że nie ma w nich żadnego założenia, że ten drugi odnosi się tylko do chrześcijanina czy Żyda. Wymowna jest tu przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Specjalnie jest to Samarytanin, a poszkodowanym Żyd, aby akurat ten klasyczny wróg Żyda okazał się jego bliźnim. A jego bracia Żydzi, w dodatku kapłan i lewita, doskonale znający Prawo i swoje obowiązki, wiedzący, że trzeba bliźniemu pomóc w potrzebie, przeszli obok obojętnie. Natomiast wróg – Samarytanin okazał się bliźnim. Pan Jezus podkreśla to także w mowie o Sądzie Ostatecznym. Mówi: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40). Nie mówi, czy ten brat najmniejszy to chrześcijanin, jego uczeń, czy ktoś określony. Podobnie kiedy wybiera tych po prawej stronie, to wcale nie mówi, że tu pójdą chrześcijanie czy Żydzi, ale ci którzy okazali miłosierdzie drugiemu. Tu nie ma mowy, czy był ochrzczony, czy obrzezany. Z jednej strony istnieje doktrynalny wymiar naszej wiary, który musimy znać, musimy znać prawdy wiary, musimy wiedzieć, w co wierzymy, bo należy wiedzieć, w co się wierzy. Jednak z drugiej strony musimy wiedzieć, że Chrystus jest w każdym człowieku. Każdy jest objęty Jego troską, wobec każdego Bóg pragnie zbawienia i ma zamysł miłości. I kiedy my się odwracamy od drugiego, kiedy nim gardzimy, sami odcinamy się od Boga, wpadamy w „nie miłość”. W chrześcijaństwie szacunek do wolności i szacunek do drugiego człowieka jest wpisany w samą wiarę. Ale to nie jest tylko tolerancja. Tolerancja ma oblicze obojętne. Szacunek to coś pozytywnego. Święty Paweł pisał, abyśmy „w pokorze oceniali jedni drugich za wyżej stojących od siebie” (zob. Flp 2,3). Natomiast Pan Jezus mówi w pewnym momencie: Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony (Mt 23,12). Powinniśmy traktować innych z szacunkiem i uważać, że są lepsi od 87 nas. To jest zdrowsze. Ale to też nie znaczy, że trzeba popadać w kompleks niższości. Kompleks wydaje się odwrotnością pychy, jednak naprawdę wynika z pychy i też ją w sobie zawiera. W kompleksie następuje ucieczka, zamknięcie się w sobie, ale w poczuciu przegranej lub zagrożenia przegraną, co wyrasta z porównywania się z innymi i pychy. W uniżeniu się wobec innych chodzi o szacunek. Uważam, że każdy chrześcijanin jest wezwany do szacunku wobec innych. Natomiast słowo tolerancja jest zbyt płytkim słowem, za mało wartościowym, nie zawierającym w sobie relacyjności. W tym słowie może się zmieścić wszystko – obojętność, przymykanie oka a nawet cicha pogarda. W szacunku jest pozytywne nastawienie do człowieka. Bardzo ładnie św. Benedykt mówi opatowi w Regule, że on powinien nienawidzić wad, ale miłować braci. I właśnie o to chodzi w przypadku trudnych spotkań, gdy doświadczamy czegoś złego. Trzeba szanować człowieka jako człowieka, nawet jeśli się wie, że on błędnie wierzy czy postępuje. Zło trzeba oczywiście nazywać po imieniu, ale trzeba odróżnić osobę i jej godność, w której odbija się Bóg, od jej wyborów, tego co ona robi. Trzeba jednak pamiętać, że każdy w pewnym momencie może się obudzić, zmienić, tak jak np. św. Paweł i stać się o wiele wspanialszym uczniem Chrystusa niż my. Innereligie − Od młodości miał Ojciec kontakty z ludźmi z innych religii, przyjaźnił się z protestantami, jako dyrektor Wydawnictwa Tyniec wydawał Ojciec książki autorów prawosławnych, a w swoim nauczaniu czasem się do nich odwołuje. Spotykał się Ojciec z mnichami buddyjskimi, w Jerozolimie obserwował Żydów i muzułmanów. Czym dla Ojca są inne religie? − Moja wizja jest dosyć prosta. Ona się wywodzi z mowy Jezusa o Sądzie Ostatecznym. Tam nie ma pytania, czy jesteś wierzący, czy nie, tam się liczy tylko jedno – czy byłeś człowiekiem dla drugiego? To się zresztą powtarza w wielu innych miejscach Ewangelii. W dialogu z tzw. bogatym młodzieńcem Pan Jezus mówi, żeby spełniał przykazania. I charakterystyczne jest to, że te wszystkie przykazania, które wymienia, dotyczą tzw. drugiej tablicy, czyli odnoszącej się do bliźniego. Jezus nie 88 zadaje młodzieńcowi pytań o przykazania dotyczące Boga, np. „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”, „pamiętaj abyś dzień święty świecił”, etc. O te przykazania Pan Jezus go w ogóle nie pyta. Wymienia tylko przykazania dotyczące człowieka. Wydaje mi się, że pedagogia Boża jest taka: człowiek może nie zrozumieć tajemnicy Boga objawiającego się, Jego ogromnej miłości w stosunku do nas, człowiek może ją odrzucić na podstawie doświadczenia, jakie ma z życia na świecie. Pan Jezus powiedział nawet: Jeśli ktoś powie słowo przeciw Synowi Człowieczemu, będzie mu odpuszczone, lecz jeśli powie przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku, ani w przyszłym (Mt 12,32). O co chodzi w tym grzechu przeciwko Duchowi Świętemu? Wydaje mi się, że chodzi o to, co potem św. Jan pisze, mówiąc o miłości: Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi (1 J 4,20). Jeżeli ktoś nienawidzi drugiego, którego się widzi, nie może kochać Boga, którego nie widzi i nie jest w stanie w pełni zrozumieć. I to jest fundamentalne zakłamanie, faryzeim w naszym rozumieniu, tylko w o wiele bardziej ogólnym, fundamentalnym kształcie. Pan Jezus wyraźnie mówi, jak już mówiłem, że będzie sądził według tego, czy ktoś się okazał bliźnim, a nie według tego, czy uznał prawdziwą doktrynę wiary. I to się pojawia nie tylko w tym miejscu (tj. Mt 25), ale też w innych miejscach. I wydaje mi się, że to jest zasada uniwersalna, dotyczy także ludzi, którzy byli przed Chrystusem i tych co w ogóle nie poznali chrześcijaństwa i przyjdą jeszcze po nas, później, wszystkich ludzi z różnych religii. To jest ewidentne, tu nie można powiedzieć, że mnie miłość nie obowiązuje, bo ona jest „zaszyta” w sercu człowieka. Głębsze zrozumienie Boga jest sztuką, wiara to jest jakiś specjalny dar, łaska. Chrystus wyraźnie mówił, że będzie sądził z tego, co człowiekowi jest dane, co sam z siebie może zrozumieć. Św. Paweł w liście do Rzymian pisze wyraźnie: Albowiem gniew Boży ujawnia się z nieba na wszelką bezbożność i nieprawość tych ludzi, którzy przez nieprawość nakładają prawdzie pęta (Rz 1,18). Mówi przy tym dalej o winie zarówno Żydów, jak i pogan. Żydzi, bo poznali Prawo, a jednak nie uwierzyli, natomiast poganie, bo widzą 89 świat stworzony, a nie oddali czci Bogu, który go stworzył, który się w stworzeniu przejawia. Dlatego nikt z nich nie jest bez winy. Paweł zwraca uwagę na transparentność stworzenia: To bowiem, co o Bogu można poznać, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił (Rz 1,19). Wystarczy niezbyt głęboka refleksja, żeby zrozumieć, że świat nam jest dany, stworzony, że należy się za niego wdzięczność Stwórcy. Paweł odwołuje się do czegoś, co jest w pewnym sensie oczywiste i co jest w zasięgu naszej ręki, co nie zależy od nauki i tego, co kto i komu przekazał lub nie przekazał. Stworzenie i świat to jest coś, co jest ewidentne dla każdego. I właśnie według tego, co dla każdego jest oczywiste, szczególnie to, że drugi człowiek jest naszym bratem, że potrzeba mu pomóc, będzie Pan Jezus sądził. Takie postawienie sprawy powoduje, że pojawia się pytanie: To w takim razie po co jest chrześcijaństwo? Sobór przypomniał określenie jednego z Ojców Kościoła, że „chrześcijanie są jak dusza w ciele”. Chodzi tu o fakt, że chrześcijanie powinni być stróżami Prawdy, pełnej Prawdy, tyle że Prawda zawsze przekracza pełne zdolności poznawcze, także chrześcijan. Bóg jest głębszy, wspanialszy niż to, co jesteśmy w stanie o Nim zrozumieć. Jednak istnieją fundamentalne prawdy dotyczące np. Syna Bożego, który się wcielił, który za nas umarł i przez to dokonał naszego zbawienia, że Bóg jest miłością... To są prawdy oczywiste dla chrześcijan, ale ich głębia ciągle pozostaje dla nas do odkrycia. Samej Tajemnicy Wcielenia mimo upływu 2000 lat my ciągle nie rozumiemy. Ona jest głębsza, jednak wiemy, że ona jest. I chrześcijanie mają to nieść światu. Jednak żeby to było orędzie Prawdy, musi iść za tym świadectwo. A z tym świadectwem, wydaje mi się, że jest obecnie wśród chrześcijan kiepsko, zarówno w Europie, jak i w Polsce. I to jest dzisiaj największy problem chrześcijaństwa. Chrześcijanie są tymi, którym powierzono depozyt wiary do przekazywania, tak aby ludzie, którzy mają w sercu jakieś wyczucie i intuicje, mogli widzieć, że tu jest prawda. A oni niestety w wielu wypadkach tej Prawdy nie widzą, bo widzą u chrześcijan jakieś zakłamanie, wspomniany faryzeizm, obłudę, niezrozumienie podstawowych prawd życia duchowego. Ta obłuda niekoniecznie wyrasta ze złej woli i nie o nią tu chodzi. Chodzi o to, że prawda Ewangelii w praktyce nie przekłada się na życie. Najczęściej wynika to stąd, że ludzie 90 nie znają prawdy Ewangelii, przyjmują tylko zewnętrzną, doktrynalną część tej Prawdy, która musi zejść do serca i wyrazić się życiem, aby była Prawdą. Jeśli się nie wyraża życiem, to staje się, często w sposób nieuświadomiony dla chrześcijanina, zakłamaniem. Jest to najgorsze zakłamanie, z którego trudno wyjść. Mam wrażenie, że dziś mówi się wiele dobrych słów, ale w życiu w wielu przypadkach ich nie widać. 91