Kilka świeżych artykułów - Akademia Muzyczna w Łodzi
Transkrypt
Kilka świeżych artykułów - Akademia Muzyczna w Łodzi
Kilka wybranych losowo (4 stycznia 2010 r.) tekścików z ostatniego okresu: Janusz Janyst Pierwsza dama muzyki polskiej („Tygiel Kultury” nr 1-3/2009) „Natura darząc mnie łaskawie zdolnościami kompozytorskimi, wyposażyła dodatkowo w coś, co pozwala na kultywowanie tych zdolności. Posiadam mianowicie maleńki, niewidoczny motorek, dzięki któremu w dziesięć minut robię to, co inni w godzinę; dzięki niemu też zamiast chodzić biegam, potrafię piętnaście listów napisać w pół godziny, nawet puls bije mi znacznie szybciej, a i urodziłam się w siódmym miesiącu”. Tak, w pełnej uroku, autobiograficznej książeczce Znak szczególny (Czytelnik, 1970), pisała dowcipnie o sobie Grażyna Bacewicz, „pierwsza dama” muzyki polskiej, znakomita skrzypaczka, również – o czym się na ogół nie pamięta – pianistka, ale oczywiście przede wszystkim światowej sławy kompozytorka, określana jeszcze nie tak dawno mianem najwybitniejszej kobiety-kompozytorki w historii muzyki. Warto przypomnieć, że urodziła się w Łodzi 5 lutego 1909 roku. Obok Aleksandra Tansmana jest więc kolejnym międzynarodowej rangi twórcą muzyki pochodzącym z miasta zwanego niegdyś „złym” (złym także dla kultury). Była trzecim dzieckiem mieszanego, polskiego ze strony matki a litewskiego ze strony ojca, małżeństwa. Jej rodzeństwo to Kiejstut – późniejszy długoletni rektor łódzkiej PWSM, ceniony pianista (z wykształcenia także filozof), Wanda – poetka oraz Witold (Vytautas Bacevičius)) – kompozytor, który wraz z ojcem osiadł po latach na Litwie. Grażyna studiowała najpierw w konserwatorium Heleny Kijeńskiej-Dobkiewiczowej w Łodzi, następnie w Konserwatorium Warszawskim skrzypce u Józefa Jarzębskiego, fortepian u Józefa Turczyńskiego oraz kompozycję u Kazimierza Sikorskiego. Studia kontynuowała w Paryżu: wiolinistyczne u André Toureta i Karla Flescha a kompozytorskie pod kierunkiem legendarnej już dziś Nadii Boulanger. Należała do Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polaków w Paryżu, mającego na celu ułatwienie swym członkom kształcenia się we Francji oraz propagowanie nad Sekwaną muzyki polskiej a francuskiej nad Wisłą. Jako solistka zrobiła potem wielką karierę, występowała niemal na całym świecie, wykonując m.in. własne utwory skrzypcowe (niekiedy też fortepianowe). Po porzuceniu działalności koncertowej poświęciła się pracy twórczej a także pedagogicznej – przez jakiś czas wykładała w uczelni łódzkiej, natomiast od 1966 roku aż do śmierci prowadziła klasę kompozycji w stołecznej PWSM. Zmarła w Warszawie 17 stycznia 1969 roku. Czy była neoklasykiem? Będąc artystka wszechstronną i niezmiernie aktywną (ów niewidoczny motorek!), pozostawiła po sobie bogaty dorobek twórczy. Jest tu mowa o muzyce, ale od razu trzeba zaznaczyć, że próbowała także sił w literaturze – spod jej pióra wyszły powieści Dwie drogi, Sidła, Oporny hydraulik, Powieść wojenna (nadal w rękopisie) oraz opowiadania (wydane zostały tylko te autobiograficzne w zbiorze Znak szczególny). W muzyce eksponowała tradycyjne gatunki, jak koncert, symfonia, kwartet smyczkowy, kwintet, trio, sonata, nadała im wszakże na wskroś oryginalne i indywidualne cechy brzmieniowe. Jej język dźwiękowy, czuły na nowe zjawiska, zwłaszcza z kręgu sonorystyki, ewoluował. Ponoć niechętnie odnosiła się do określania jej mianem neoklasyka, skądinąd już wtedy, a więc w połowie XX wieku, termin ów budził jak najbardziej pozytywne skojarzenia: Prokofiew, Strawiński, Hindemith, Ravel, Poulenc, czy choćby Tansman. Uważne słuchanie muzyki Bacewiczówny (takiej „panieńskiej” formy nazwiska zwykło się używać, mimo że kompozytorka w 1936 roku wyszła za mąż za doktora medycyny, Andrzeja Biernackiego i w 1942 roku urodziła córkę, Alinę) prowadzi jednak do przekonania, że nawet odważne eksperymenty dźwiękowe nie burzyły ustalonego ładu panującego w jej utworach, ładu związanego w dużym stopniu właśnie z założeniami neoklasycyzmu, kultem klarownej formy oraz szacunkiem dla rzemiosła. Te determinanty stylu indywidualnego nie współgrały z współczesnymi jej hasłami awangardy negującej tradycję, lekceważącej kategorię formy i dezawuującej wartości warsztatowe (bo dla awangardzistów liczyła się tylko nowość traktowana jako cel sam w sobie), zapewniły natomiast autorce Muzyki na smyczki, trąbki i perkusję trwałe uznanie dla kompozytorskich dokonań. „W żadnym zakresie tworzywo muzyczne nie miało dla niej tajemnic – pisał Tadeusz Baird. Niewyczerpane źródło inwencji, mistrzostwo techniczne i formalne, rozmach”. Niewątpliwie, utwory jej i dzisiaj brzmią atrakcyjnie, świeżo, przykuwają uwagę bogactwem kolorystyki instrumentalnej, faktury i harmoniki, oddziałują witalnością i „męską” nieledwie energią. „Drogi Pan G. Bacewicz” Nieraz dyskutuje się na temat „męskiego” i „kobiecego” stylu w sztuce, literaturze. W wypadku Grażyny Bacewicz wszelkie myślowe stereotypy są w tym względzie zupełnie nieprzydatne. Fałszywy okazuje się zarówno mit, że kobiety w ogóle nie potrafią dobrze komponować (a to, że od czasów Safony, rzeczywiście, niewiele było kompozytorek, jest już zupełnie inną sprawą), jak i pogląd, że twórczość niewiast rzekomo ma się odznaczać jakimiś odrębnymi cechami wyrazowymi. Efekt schematycznego myślenia stanowiła korespondencja, którą Bacewiczówna otrzymywała z zagranicy na początku kariery (można się o tym dowiedzieć ze wspomnianego tomiku Znak szczególny). Ci, którzy poznali na koncertach lub z nagrań jej muzykę, a nie mieli informacji o autorce, adresowali ponoć swe listy: „Dear Mister Bacewicz” lub „Cher Monsieur Grażyna Bacewicz”. Zaś pewien krytyk popisał się taką oto konstatacją: „Wiadomą jest rzeczą, iż w cieniu Grażyny Bacewicz stoi mężczyzna, który pisze za nią wszystkie kompozycje”. Ale, oczywiście, w Polsce od razu wszystko było jasne. W mediach nie brakowało informacji np. o konkursowych sukcesach wykonawczych i kompozytorskich Bacewiczówny. Książki … W ciągu trzech dziesięcioleci od śmierci artystki ukazywały się w Polsce różne artykuły na jej temat. Już w kwietniu 1969 roku wyszedł monograficzny numer „Ruchu Muzycznego”, zawierający głównie wspomnienia zaprzyjaźnionych z nią twórców. Lokalny patriotyzm każe mi odnotować opublikowanie w 1996 roku przez łódzką Akademię Muzyczną zeszytu naukowego z materiałami pochodzącymi ze zorganizowanej przez tę uczelnię międzynarodowej sesji naukowej poświęconej rodzeństwu Bacewiczów - kilka tekstów w zeszycie dotyczy kompozytorki. Wszelako przez cały ten czas jako jedyna w szerszym obiegu książkowa pozycja biograficzna funkcjonowała Grażyna Bacewicz i jej czasy pióra Stefana Kisielewskiego (Polskie Wydawnictwo Muzyczne, 1964). To nieduże opracowanie było zresztą dość trudno dostępne, gdyż wydane zostało w niewielkim nakładzie: w tamtych latach książki muzyczne Kisiela wydawano u nas w małych nakładach, a innych nie publikowano wcale. I dopiero na przypadającą 10 lat temu, „okrągłą” rocznicę związaną z bohaterką niniejszego artykułu, PWM przygotowało w ramach cyklu Kompozytorzy polscy XX wieku obszerną i, w sensie muzykologicznym, naprawdę wnikliwą monografię Małgorzaty Gąsiorowskiej pt. Bacewicz. Na pięciuset stronicach znalazły się zarówno szczegółowe informacje dotyczące życia rodzinnego i przebiegu kariery artystki, jak i – uwzględniająca szeroki kontekst nurtów kompozytorskich minionego stulecia – charakterystyka jej spuścizny twórczej włącznie z formalnym „rozbiorem” większości dzieł. Niektóre fakty z życia zaskoczyły jako zupełnie nieznane, przede wszystkim to, jak niewiele w sumie brakowało, by Bacewiczówna, śladem ojca i brata Witolda, osiadła w pewnym momencie na Litwie i w konsekwencji związała się na zawsze z tym krajem. Na szczęście dla nas – nie mogła tam znaleźć pracy i wróciła do Polski. Wykorzystane w monografii listy, recenzje, wywiady, notatki kompozytorki pozwalają poznać jej stosunek do wielu spraw, odnaleźć można m.in. autorską periodyzację dokonań, z podziałem na wyodrębnione fazy (prawdopodobnie z roku 1967): „Dzielę moją muzykę na trzy okresy: pierwszy, młodzieńczy, bardzo eksperymentalny. Drugi – zwany u nas niesłusznie neoklasycznym, a będący w gruncie rzeczy atonalnym i okres trzeci, w którym jeszcze tkwię. Doszłam do niego drogą ewolucji (nie rewolucji) poprzez Muzykę na smyczki, trąbki i perkusję, VI Kwartet smyczkowy (częściowo serialny), II Sonatę na skrzypce solo, Koncert na wielką orkiestrę symfoniczną. Utwory najwyraźniej charakteryzujące moją estetykę trzeciego okresu, to VII Kwartet smyczkowy, Kwartet na 4 wiolonczele, Pensieri notturni na orkiestrę kameralną, Koncert na 2 fortepiany i orkiestrę, VII Koncert na skrzypce i orkiestrę”. Nagrania… W powyższej periodyzacji wymienionych jest niespełna dziesięć utworów, ale przecież można by od razu wspomnieć o wielu innych – choćby o fantastycznej w swej dźwiękowej ruchliwości Uwerturze z roku 1943, o czterech skomponowanych po wojnie symfoniach, przez nacisk socrealizmu nieco bardziej zachowawczych, niż inne dzieła (mam w domu nagranie III Symfonii dokonane przez Polską Orkiestrę Radiową pod batutą Jana Krenza), o kompozycjach na fortepian solo, utrwalonych na płytach przez Reginę Smendziankę (m.in. II Sonata, 10 Etiud), Anitę Krochmalską (Sonaty, Etiudy na podwójne dźwięki, Scherzo) ostatnio też (dzięki Hanssler Classic) przez Ewę Kupiec (Suita dziecięca, Rondino, Burleski, Mały tryptyk). Wypadałoby odnotować solowe utwory skrzypcowe z towarzyszeniem fortepianu i bez (choćby cieszący się wielkim powodzeniem wśród skrzypków i melomanów Kaprys polski na skrzypce solo, znany np. z interpretacji Konstantego Andrzeja Kulki), ponadto pieśni, operę radiową Przygoda króla Artura, balety, w tym jej ostatnią pracę z roku 1969, balet Pożądanie oparty na sztuce Picassa Pożądanie schwytane za ogon. No i wszystkie dzieła kameralne, a więc nie tylko kwartety, o których Witold Lutosławski wyraził się: „Od czasów Bartoka niewielu kompozytorom dane było w tym stopniu, co Grażynie, przeniknąć tajemnice faktury kwartetowej” (komplet kwartetów zarejestrował niedawno Amar Corde String Quartet). Ale już tylko tamte, wymienione przez kompozytorkę tytuły, faktycznie, coś ważnego dla muzyki współczesnej znaczą, naturalnie także dla piszącego te słowa. Muzykę na smyczki, trąbki i perkusję, napisaną w 1959 roku i rozpoczynającą w istocie ostatnią, najciekawszą („sonorystyczną”) fazę twórczości Grażyny Bacewicz szczególnie cenię, często do niej powracam, korzystając z nagrania Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Witolda Rowickiego - a już samo to nazwisko, jeśli chodzi o interpretację, mówi samo za siebie. To fascynująca, jędrna w materii dźwiękowej, świetnie zaprojektowana w wymiarze harmonicznym, melodycznym i formalnym, pełna dionizyjskiego witalizmu, kompozycja. Z tą samą orkiestrą Rowicki nagrał czteroczęściowy Koncert na wielką orkiestrę symfoniczną z 1962 roku, świadczący o doskonałym wyczuciu przez kompozytorkę wielkiej formy. Zarejestrował też inne późne dzieła: szczególnie wyrafinowane kolorystycznie, migotliwe fakturalnie, dające przy tym ważne zadania grupie perkusyjnej, Pensieri notturni z roku 1961 oraz kojarzącą się momentami z przebiegiem aleatorycznym, choć zapisaną ściśle, Musica sinfonica in tre movimenti z roku 1965. Chętnie słucham Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia „Amadeus”, która pod dyrekcją swej szefowej, Agnieszki Duczmal, utrwaliła nie tak dawno na srebrnym krążku pomnikowy utwór polskiego neoklasycyzmu, inspirowany miejscami twórczością Strawińskiego - Koncert na orkiestrę smyczkową z roku 1948 a także finezyjne i dowcipne Divertimento na orkiestrę smyczkową z roku 1965. Dyrygent Stanisław Wisłoki z Orkiestrą Filharmonii Narodowej nagrał przed laty pełen żywiołowości Koncert na dwa fortepiany i orkiestrę z roku 1966 (przy klawiaturach: Jerzy Witkowski i …Jerzy Maksymiuk!), również jedno z najbardziej dramatycznych dzieł Bacewiczówny: In una parte z roku 1967 a także skomponowany rok później wirtuozowski Koncert na altówkę i orkiestrę ze znakomitym Stefanem Kamasą jako solistą. Muzyka autonomiczna W tece kompozytorskiej Grażyny Bacewicz najwięcej znalazło się utworów instrumentalnych. Może dlatego, że bardziej, niż wokalne, odpowiadały one estetycznym poglądom kompozytorki odnoszącym się do sztuki dźwięku jako dziedziny autonomicznej, niebędącej ani przekazem semantycznym, pojęciowym, ani emocjonalnym - w sensie uwzględniania uczuć realnych, znanych z konkretnych sytuacji życiowych. Zauważalna zbieżność z zapatrywaniami na tę kwestię Arthura Schopenhauera (Świat jako wola i wyobrażenie) ujawniona została m.in. w wywiadzie udzielonym Stefanowi Kisielewskiemu (który zresztą przekonania miał analogiczne) a zamieszczonym w lutym 1960 roku w „Tygodniku Powszechnym”: „ – Muzyka nie wyraża żadnych uczuć normalnych, życiowych. Wyraża po prostu siebie i swoje własne emocje”. Aby nie zachęcać słuchaczy do skojarzeń pozamuzycznych, unikała Bacewiczówna tytułów programowych. Poza tytułami zaczerpniętymi z epoki klasycyzmu, odnoszącymi się do takich, typowych form, jak symfonia, sonata, kwartet, kwintet, stosowała tytuły modne dopiero w wieku XX – Koncert na orkiestrę, lub Muzyka symfoniczna. Traktując swe dzieła jako autonomiczne, miała jednakże świadomość ich związku z tradycją narodową. W brulionie pozostawiła zapisek: „Każdy z kompozytorów polskich idzie swoją własną drogą. Mam na myśli nie tylko techniki kompozytorskie, czy notację, ale ostateczny wynik. Jednak istnieje coś, co łączy utwory kompozytorów polskich – coś nadrzędnego. Jest to wewnętrzna treść - oczywiście treść czysto muzyczna. Dlatego też można mówić o istnemu szkoły polskiej”. Stylu narodowego nie rozumiała zatem w sposób powierzchowny, jako li tylko nawiązywania do folkloru, choć stylizację też uprawiała. Jest ona obecna np. w III Koncercie skrzypcowym „podhalańskim”, w I i IV Kwartecie smyczkowym, w balecie Z chłopa król. Bardzo lubiła żywiołowy rytm oberka, wprowadziła ów ludowy taniec jako osnowę finału Koncertu fortepianowego, finału II Sonaty fortepianowej, drugiej części I Kwintetu fortepianowego (dysponuję ciekawym nagraniem Kwintetu Warszawskiego z Władysławem Szpilmanem). Napisała dwa Oberki na skrzypce i fortepian. Podobnie, jak niektóre koncerty, nagrała je jako wiolinistka, tym razem z bratem, Kiejstutem. Jedno z nowszych nagrań II Oberka - Kaji Danczowskiej i Janusza Olejniczka znajduje się na płycie Antologia miniatury skrzypcowej. Trzeba podkreślić, że wiele utworów Grażyny Bacewicz zostało zarejestrowanych przez zagraniczne radiofonie i firmy fonograficzne. Wielka łodzianka Działalność Bacewiczówny w trakcie pobytów w Łodzi nie ograniczała się do aktywności wirtuozowskiej, pracy w uczelni i tworzenia „muzyki czystej”. Jako kompozytorka przeżyła epizody współpracy z miejscową rozgłośnią radiową (napisała muzykę do słuchowiska Farfarello wg Róży Żeromskiego) i teatrami (ilustracja muzyczna do sztuki dla dzieci O Janku, co psom szył buty, także Nieboskiej Komedii Krasińskiego i Sprawy SuchowoKobylina). Można by zaryzykować twierdzenie, że występując w różnych krajach i prezentując w świecie swoje kompozycje była nie tylko ambasadorem kultury polskiej, ale w jakimś sensie promowała rodzinne miasto. A czy to rodzinne miasto, już po śmierci artystki, zadbało o godne upamiętnienie jej dokonań i promowanie z kolei jej muzyki? Chyba nie od razu i nie całkiem. Długo jakby o niej w ogóle nie pamiętano. Choć miała już „swój” pomnik w Bydgoszczy, tablicę pamiątkową w Warszawie, ulice w Gdańsku czy Krakowie, festiwal w Częstochowie, patronowała placówkom w innych ośrodkach, to w Łodzi… Solowa i kameralna muzyka wielkiej łodzianki rozbrzmiewała wprawdzie nieraz w Akademii Muzycznej, ale Filharmonia niezmiernie rzadko włączała do swego repertuaru jej utwory symfoniczne. W roku 1999 Akademia Muzyczna na mocy decyzji senatu przyjęła imię Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów. Zainicjowany też został przez tę uczelnię konkurs kompozytorski im. Bacewiczówny. Ulica Grażyny Bacewicz też już jest, choć nie w centrum miasta. Teraz, w jakże ważnym roku jubileuszowym, kolej na filharmoników i ich muzyczne prezentacje. Osobiście liczę na nowego dyrektora, Andrzeja Sułka, który wiele już dobrego dla łódzkiego życia muzycznego zrobił, więc pewnie i tej sprawy, w przeciwieństwie do swych poprzedników, nie zaniedba. Janusz Janyst Mówiono o niej: największa („Kultura i Biznes” nr 46) W sztuce unika się sztywnych klasyfikacji, gdyż to, co normalne w sporcie, nienaturalne i niepotrzebne wydać się musi w takich dziedzinach, jak poezja, malarstwo, muzyka. Obecne czasy, nacechowane relatywizmem, szczególnie niechętne są hierarchizowaniu, a jednak nawet i dziś trudno byłoby np. Chopinowi odmówić bezwzględnej palmy pierwszeństwa w historii polskiej twórczości muzycznej. Od czasów Safony stosunkowo niewiele pań trudniło się twórczością muzyczną, płeć nadobna jakichś specjalnych predylekcji w tym kierunku nie zdradzała, choć, oczywiście, każda epoka miała swoje, godne uznania, reprezentantki. Niektóre zresztą zaczyna się doceniać dopiero dzisiaj. W każdym razie w leksykonie PWM 1000 kompozytorów naliczyłem raptem tylko 8 kobiet. I choć nie ma w tej publikacji różnych nazwisk z dawnych epok zasługujących na uwzględnienie - jak choćby modnej ostatnio Hildegardy von Bingen, albo też wielu kompozytorek współczesnych - to jednak ów leksykon daje jakieś wyobrażenie o proporcji płci w interesującej nas tu dziedzinie (iluż z kolei komponujących mężczyzn nie zostało w słowniku odnotowanych!). Taki właśnie, a nie inny, „układ sił na niwie kompozycji” może się nawet wydać dziwny, biorąc pod uwagę rozpowszechnione poglądy estetyczne, zgodnie z którymi muzyka jest przede wszystkim przekazem uczuć. Jeśli tak ma być rzeczywiście, to – można by spytać dlaczego rola niewiast, istot w końcu z natury bardziej od mężczyzn uczuciowych, jest we wspomnianej dziedzinie twórczości tak znikoma? Nakreślona sytuacja, będąca w końcu może tylko „historycznym stanem przejściowym”, przełamywanym zresztą obecnie przez wzmożoną aktywność studentek i absolwentek klas kompozycji Akademii Muzycznych, implikowała niekiedy zabawne wręcz stereotypy myślowe. W opublikowanych w 1970 roku przez wydawnictwo „Czytelnik”, beletryzowanych wspomnieniach Grażyny Bacewicz pt. Znak szczególny można przeczytać, jak to u progu jej kompozytorskiej kariery pewien krytyk stwierdził autorytatywnie, iż w cieniu Grażyny stoi z pewnością mężczyzna piszący za nią wszystkie kompozycje. A od dyrygentów z zagranicy przychodziły ponoć listy zaczynające się od słów: Cher Monsieur Grażyna Bacewicz, lub Dear Mister Bacewicz. Dopiero po jakimś czasie wielki muzyczny świat zorientował się, w czym rzecz - na szczęście w Polsce od początku wszystko było jasne. Dziś ten wielki świat świętuje „okrągłe” rocznice związane z autorką Muzyki na smyczki, trąbki i perkusję: stulecie urodzin i czterdziestolecie śmierci. I przypominają się wymowne oceny sprzed lat, diagnozy lokujące tę artystkę na samym szczycie Parnasu, kreujące ją na pierwszą damę twórczości światowej. „Nieraz mawiałem, że jest ona największą kompozytorką, bo kobiety-kompozytorki do jej czasów nie zajęły tak wybitnego miejsca, a w epoce romantycznej nie wychodziły poza salon” – pisał Witold Rudziński. Opinia Stefana Kisielewskiego była podobna: „Grażyna jest na pewno na całym szerokim świecie najwybitniejszą i najwszechstronniejszą kobietą piszącą muzykę”. Jeśli obecnie nie powtarza się tak jednoznacznych sądów, bo – jako się rzekło - panuje w tym względzie dużo większa powściągliwość i „postmodernistyczna” ostrożność wartościowania, nie oznacza to, iż wielkości Grażyny Bacewicz się nie dostrzega. Może nawet widzi się tę wielkość wyraźniej na tle niektorych, obniżających poprzeczkę wymagań warsztatowych, aktualnych trendów i mód kompozytorskich. Przypomnieć warto, że ta znakomita artystka urodziła się w Łodzi w rodzinie polskolitewskiej. Początkowo lekcje muzyki pobierała – notabene razem z braćmi, Kiejstutem i Witoldem - u swego ojca, Vincasa Bacevičiusa. Od 1919 roku uczęszczała do łódzkiego konserwatorium Heleny Kijeńskiej Dobkiewiczowej. Studia kontynuowała w Konserwatorium Warszawskim, w klasach skrzypiec Józefa Jarzębskiego, fortepianu Józefa Turczyńskiego oraz kompozycji Kazimierza Sikorskiego. W 1932 roku wyjechała do Paryża, by doskonalić warsztat twórczy w École Normale de la Musique pod okiem Nadii Boulanger, a umiejętności wiolinistyczne pogłębiać na prywatnych lekcjach pod kierunkiem Henri Toureta i Carla Flescha. W latach 1934-35 prowadziła klasę skrzypiec i nauczała przedmiotów teoretycznych w łódzkiej uczelni muzycznej. Równocześnie występowała. W 1935 roku zdobyła I wyróżnienie na Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego, mała wiele koncertów we Francji, Hiszpanii i krajach bałtyckich. Już wtedy podkreślano charakterystyczną dla jej gry nieskazitelną intonację, mistrzostwo techniczne i finezyjność interpretacyjną. Podczas okupacji uczestniczyła w tajnym życiu koncertowym. Po wojnie pracowała jeszcze jakiś czas w Łodzi, poświęcając się zarazem komponowaniu i kontynuując, do początku lat 50., działalność koncertową (zdarzało się, że występowała nawet jako wykonawczyni własnych utworów fortepianowych). Jako ceniona wiolinistka odbyła kolejne podróże artystyczne: do Czechosłowacji, Rumunii, ZSRR, Belgii, Francji, na Węgry. Po zrezygnowaniu z występów i nastawieniu się już głównie na pracę twórczą, zasiadała w jury konkursów skrzypcowych i kompozytorskich, m.in. w Paryżu, Legie, Moskwie, Neapolu, Budapeszcie, Poznaniu i Warszawie. Sama była laureatką licznych nagród kompozytorskich, przyznanych jej m.in. na konkursach w Paryżu, Londynie, Warszawie, Liège, Brukseli. Od 196O roku pełniła funkcję wiceprezesa Związku Kompozytorów Polskich. Ujawniła też predylekcje literackie – napisała kilka powieści, sztukę teatralną Jerzyki albo nie jestem ptakiem i wiele opowiadań. W latach 1966-69, jako profesor zwyczajny, wykładała kompozycję warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Zmarła w stolicy 17 stycznia 1969 roku. Twórczość Bacewiczówny (takiej m.in. „panieńskiej” wersji nazwiska używa się nawet dziś, mimo że artystka w 1936 roku poślubiła doktora medycyna Andrzeja Biernackiego, z którym miała córkę Alinę) nie stanowi monolitu, choć nadrzędną cechą tej – na wskroś indywidualnej - twórczości jest rys neoklasyczny, przejawiający się w umiejętności łączenia wyrafinowanych środków technicznych z klarownością struktury, a rygorów formalnych z ekspresją. „Stale śledzę rozwój muzyki światowej – pisała. - Jestem przeciwniczką niewolniczego trzymania się systemu, w którym utwór jest napisany. Uważam, że system służy kompozytorowi, a nie na odwrót. Każdy system jest dobry, pod warunkiem, że utwór jest dobry”. Stosowany przez nią język kompozytorskich wypowiedzi wyraźnie ewoluował. Stopniowo wchłaniał niektóre atrybuty muzycznej awangardy, coraz wyraźniej zbliżając się do sonoryzmu, wiążącego się z traktowaniem czysto brzmieniowych właściwości utworu za pierwszoplanowe. Pod koniec życia tak podsumowała ową ewolucję: „Dzielę moją muzykę na trzy okresy: pierwszy, młodzieńczy, bardzo eksperymentalny. Drugi – zwany u nas niesłusznie neoklasycznym, a będący w gruncie rzeczy atonalnym i okres trzeci, w którym jeszcze tkwię. Doszłam do niego drogą ewolucji (nie rewolucji) poprzez Muzykę na smyczki, trąbki i perkusję, VI Kwartet smyczkowy (częściowo serialny), II Sonatę na skrzypce solo, Koncert na wielką orkiestrę symfoniczną. Utwory najwyraźniej charakteryzujące moją estetykę trzeciego okresu, to VII Kwartet smyczkowy, Kwartet na 4 wiolonczele, Pensieri notturni na orkiestrę kameralną, Koncert na 2 fortepiany i orkiestrę, VII Koncert na skrzypce i orkiestrę”. Ta bogata twórczość jest dziś przedmiotem coraz to bardziej wnikliwych analiz. Na przykład Akademia Muzyczna w Łodzi, która od 1999 roku nosi, jak wiadomo, imię Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów, a od 2000 roku organizuje Konkurs Kompozytorski im. Grażyny Bacewicz, adresowany do studentów i „świeżo upieczonych” absolwentów uczelni muzycznych, poświęca swej patronce nie tylko monograficzne koncerty, ale i sesje naukowe. Pokłosiem sesji, która odbyła się w 1995 roku a dotyczyła rodziny Bacewiczów (poza Grażyną uwaga poświęcona była więc przede wszystkim Kiejstutowi – pianiście, Vytautasowi – kompozytorowi, który zamieszkał w kraju ojca, na Litwie, oraz Wandzie – poetce) stała się interesująca książka pt. Rodzeństwo Bacewiczów, zawierająca artykułu naukowców polskich i zagranicznych. Po kolejnej sesji z roku 2006 pt. Twórczość kameralna Grażyny Bacewicz wydany został już nie tylko tomik z referatami „sesyjnymi”, ale i zestaw trzech płyt kompaktowych zawierających utwory Bacewiczówny z kręgu gatunkowego wyznaczonego przez temat konferencji. Po te materiały warto sięgnąć, niezależnie od opublikowanej w roku 1999 przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne w ramach cyklu Kompozytorzy polscy XX wieku, obszernej i, w sensie muzykologicznym, nadzwyczaj wnikliwej monografii Małgorzaty Gąsiorowskiej pt. Bacewicz. Na pięciuset stronicach znalazła się tu, obok szczegółowych informacji dotyczących życia osobistego i przebiegu kariery artystki, uwzględniająca szeroki kontekst nurtów kompozytorskich minionego stulecia charakterystyka jej spuścizny twórczej, włącznie z formalnym „rozbiorem” większości dzieł. Cieszy, że coraz więcej utworów kompozytorki żyje dziś życiem koncertowym, że wracają one do repertuaru Filharmonii Łódzkiej i innych placówek. Szczególnym wydarzeniem stał się w naszym mieście lutowy, nadzwyczajny (także z uwagi na poziom odtwórczy!), koncert kameralny z udziałem Krystiana Zimermana. Nasz wybitny pianista wykonał brawurowo II Sonatę fortepianową Bacewiczówny, zaś wspólnie z czworgiem czołowych polskich smyczkowców – Kają Danczowską, Agatą Szymczewską, Ryszardem Groblewskim i Rafałem Kwiatkowskim - I i II Kwintet fortepianowy. Były też inne prezentacje – w Filharmonii oraz Akademii Muzycznej. Już teraz można powiedzieć, że obecna, tak ważna rocznica związana z tą wybitną postacią, nie wypadła w Łodzi blado, w przeciwieństwie do niektórych rocznic wcześniejszych. Janusz Janyst Kompozytorzy w konkursowych szrankach („Kultura i Biznes” nr 51) Akademia Muzyczna im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów, ściśle zaś Katedra Kompozycji łódzkiej uczelni, co trzy lata organizuje Międzynarodowy Konkurs Kompozytorski im. Grażyny Bacewicz. Imprezę zainicjował w 2003 roku kierownik Katedry Kompozycji, Bronisław Kazimierz Przybylski. Współzawodnictwo urządzane jest, a właściwie było początkowo, z myślą o młodych przede wszystkim twórcach – tych, którzy dopiero studiują, bądź też niedawno ukończyli akademicką edukację. Wyznaczona pierwotnie górna granica wieku wynosiła 35 lat, jednak przed trzecią edycją imprezy, zakończonej w Filharmonii Łódzkiej 11 grudnia, z tego ograniczenia zrezygnowano, mając zapewne na uwadze zainteresowanie stosunkowo świeżym wciąż jeszcze przedsięwzięciem jak największej liczby kompozytorów. Pierwsze dwie edycje konkursu poświecone zostały muzyce kameralnej. Uczestnicy mieli za zadanie skomponowanie tria (2003 r.) a następnie duetu (2006 r.). Sześć lat temu zwycięzcą został Adam Vilagi, reprezentujący Węgry i Finlandię, drugą nagrodę otrzymał Polak Robert Kurdybacha a trzecią Włoch – Alessandro Fiore. Trzy lata temu laureatami byli wyłącznie Polacy, ale pierwszej nagrody wtedy nie przyznano. Druga ex aequo przypadła w udziale Marii Stańczyk i Tadeuszowi Melonowi, natomiast trzecia – Grzegorzowi Duchnowskiemu. Trzeci konkurs, urządzony w jubileuszowym roku stulecia urodzin i czterdziestolecia śmierci patronki współzawodnictwa, postawił przed uczestnikami zadanie napisania utworu symfonicznego o czasie trwania nieprzekraczającym trzydziestu minut. Imprezę wsparła Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina zobowiązując się do wykonania nagrodzonych prac podczas jednego z piątkowych koncertów. Na adres Akademii nadesłane zostały 42 partytury z kilkunastu krajów, m.in. tak odległych, jak Argentyna, Meksyk, Chiny. Okazało się jednak, że mimo zniesienia limitu wieku wśród autorów i tak zdecydowanie przeważała kompozytorska młodzież. Oceny kompozycji dokonało czteroosobowe jury w składzie: Zygmunt Krauze – przewodniczący, Joel Hoffman (USA), Michał Klauza i Bronisław Kazimierz Przybylski. Do finału jurorzy zakwalifikowali trzy prace – tym razem również wyłącznie polskie. Podczas rozstrzygającego o podziale trzech głównych nagród koncertu łódzkimi filharmonikami dyrygował Michał Klauza. Jak się miało okazać, dla wszystkich tych utworów mniej lub bardziej wyraźną inspirację stanowił modny dziś minimalizm. Najpierw zabrzmiało trwające równo kwadrans dziełko reprezentującego Warszawę Grzegorza Duchnowskiego, który wszakże studia ukończył w uczelni łódzkiej w klasie kompozycji prof. Sławomira Kaczorowskiego. W Les couleurs de l’espace warstwa melodyczna budowana przez wyżej brzmiące instrumenty zredukowana została niemal wyłącznie do powtarzanych wielokrotnie motywów półtonowych i repetycji pojedynczych dźwięków, eksponowanych na tle osadzonych w niskich rejestrach współbrzmień stojących. Punktami węzłowymi dla owej, nacechowanej mroczną obsesyjnością, ale niebanalnej narracji stały się dwie, wyraźnie zarysowane kulminacje, niosące z sobą pokaźną dawkę energii. Inny zupełnie klimat stworzyła – rozpoczęta i zakończona bezdźwięcznym, „szumowym” dmuchaniem w instrumenty dęte (mogącym się kojarzyć z odgłosem fal), 21-minutowa Symfonia „Horyzont zdarzeń” Tomasza Jakuba Opałki, studiującego obecnie kompozycję w stołecznym Uniwersytecie Muzycznym pod kierunkiem prof. Krzysztofa Baculewskiego. W odniesieniu do tego utworu można by zapewne mówić o współczesnej, bardzo wyrazistej odmianie ekspresjonizmu, wyrażającego się ciągłymi powrotami sekwencji gwałtownych, nerwowych, głośnych, nieomal histerycznych, współtworzonych przez niewiele mające okazji do „wypoczynku”, kotły. Ów „muzyczny sztorm” stanowił, co warto podkreślić, świadectwo dobrego opanowania możliwości instrumentacyjnych, jakie stwarza wielka orkiestra symfoniczna (był to jedyny w konkursowym finale utwór przeznaczony na taki właśnie aparat wykonawczy). Mankamentem okazał się natomiast niezbyt czytelny plan formalny – „permanentność kulminacji” nie sprzyjała wewnętrznej logice utworu. Wydaje się, że gdyby architektonika ukształtowana została przez Opałkę inaczej, Horyzont zdarzeń zdystansowałby konkurencję. Finałową prezentację konkursową zakończyło unhum Artura Zagajewskiego, absolwenta Akademii Muzycznej w Łodzi w klasie prof. Przybylskiego (Zagajewski jest obecnie asystentem w klasie kompozycji tegoż wykładowcy). Tym razem forma 11-minutowej kompozycji była niezwykle przejrzysta. Po wykorzystanej w odstępach dwukrotnie, opartej na repetycjach wznoszących się dźwięków, „krzykliwej” sekwencji witalnej następowały kontrastujące z nią, wyciszone fazy statyczne, zawierające „rzucane” metodą punktualistyczną, pojedyncze dźwięki i współbrzmienia. Ta właśnie kompozycja, mimo że fakturalnie dość uboga, zyskała w ostatecznym werdykcie jurorów – ogłoszonym po przerwie w omawianym koncercie - najwyższą punktację (I nagroda – 15 tys. zł). Również łódzka publiczność, złożona w dużej części ze studentów AM, zagłosowała na unhum. Nie zmniejsza to jednak wątpliwości – czy aby pierwsza nagroda nie powinna być raczej przyznana Les couleurs de l’espance Duchnowskiego, utworowi lepiej wykorzystującemu brzmieniowy potencjał orkiestry? Duchnowskiemu jury przyznało ostatecznie nagrodę drugą (12 tys. zł) a Opałce trzecią (10 tys. zł). Trzy zaprezentowane prace świadczyły o trwającej nadal fascynacji młodych twórców repetytywnością. We wszystkich utworach zastosowana została minimalistyczna redukcja melodyki do form szczątkowych. Łączyła się ta redukcja z tendencją do budowania ekspresji w konwencji witalistycznej lub ekspresjonistycznej. Wedle słów Zygmunta Krauze konkurs potwierdził siłę polskiej szkoły kompozytorskiej. Jakie były zatem nieznane publiczności propozycje zagraniczne, czyżby słabiutkie?. Ciekawe też, która z wykonanych przez łódzką orkiestrę kompozycji ma szansę na dłuższy żywot koncertowy?. Czy może ta Zagajewskiego lub Opałki? Obawiam się, że nie, że to właśnie Les couleurs Duchnowskiego mogłyby sprostać przede wszystkim dość miarodajnemu kryterium wielokrotnego słuchania, kryterium, którego nie wytrzymują muzyczne wytwory nadające się tylko do jednorazowej konsumpcji. Omawiany koncert spuentowany został brawurowym wykonaniem przez Krzysztofa Jakowicza III Koncertu skrzypcowego Grażyny Bacewicz. W sumie cały ten symfoniczny wieczór był mocnym akcentem w roku jubileuszowym związanym z ciągle za mało chyba docenianą patronką łódzkiej uczelni muzycznej a zarazem patronką, organizowanej przez tę uczelnię, międzynarodowej imprezy adresowanej do kompozytorów. Janusz Janyst Musica Moderna: drugie ćwierćwiecze w toku („Tygiel Kultury” nr 1-3 /2008) „- W ramach sesji Musica Moderna nastawiliśmy się przede wszystkim na stymulowanie i prezentowanie twórczości młodych kompozytorów. Ale twórczość ta była i jest zarazem konfrontowana z dziełami uznanych przedstawicieli awangardy. Idea zdała egzamin w praktyce i – jak sądzę – decyduje o atrakcyjności koncertów”. Tak powiedział w wywiadzie dla „Dziennika Łódzkiego” w roku 1992, a więc „przy okazji” dwudziestej edycji sesji, główny inicjator całego przedsięwzięcia, prof. Bronisław Kazimierz Przybylski - jeden z najbardziej „poszukujących” i aktywnych w Łodzi twórców muzyki, kierownik Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów. Trzeba zauważyć, że lapidarnie sprecyzowaną wówczas koncepcję programową konsekwentnie realizowano przez całe ćwierćwiecze, a więc już od pierwszej sesji zorganizowanej w kwietniu 1982 roku, po pięćdziesiątą. Druga połowa setki cyklicznych spotkań z muzyką współczesną, odbywających się w łódzkiej uczelni dwa razy w sezonie, rozpoczęta została w grudniu roku ubiegłego. To już naprawdę spory dorobek organizacyjny i merytoryczny oraz niemały kapitał doświadczeń. Niemające odpowiednika w innych ośrodkach forum kompozytorskie zrodziło się w związku z wprowadzeniem w miejscowej Akademii nowego przedmiotu dla studentów wydziałów wykonawczych. Tym przedmiotem była propedeutyka muzyki współczesnej. Studenci ostatnich lat, dysponujący już zaawansowanym warsztatem wykonawczym, wykazali duże zainteresowanie zarówno samą problematyką teoretyczną, jak i zarysowującą się szansą wykonywania utworów wybiegających zdecydowanie poza wszelką klasykę – najbardziej przecież eksponowaną w praktyce dydaktycznej – w tym także klasykę XX wieku. Nowe pole wykonawczych możliwości początkowo uwzględniało tylko prace, które wyszły spod pióra najmłodszych autorów, niejednokrotnie kolegów z roku - studentów kierunku kompozycji (i sporadycznie innych specjalności). Jednak niebawem zakres repertuarowy poszerzył się już nie tylko o twórczość uznanych twórców łódzkich i polskich, ale też zagranicznych. Z kolei akces uczestnictwa złożyli, chcąc także taką muzykę na sesjach wykonywać, pedagodzy klas instrumentalnych i wokalnych, na czym, oczywiście, poziom wszelakich interpretacji mógł jeszcze tylko zyskać. Warto odnotować, że jedną z artystek specjalizujących się w repertuarze modernistycznym i awangardowym była przedwcześnie zmarła niedawno pianistka, prof. Anita Krochmalska. Musica Moderna „rosła w siłę”. Po kilku sezonach stała się już znaczącym i zauważanym przede wszystkim w kręgach artystycznych (bo np. niekoniecznie przez większość mediów lokalnych) zjawiskiem kulturowym, polegającym na wzbogaceniu łódzkiego życia muzycznego o nowe, istotne jakości, o działania niekonwencjonalne, wykraczające poza „główny nurt koncertowy”, przeciwstawiające się zresztą rozmaitym dawniejszym, pesymistycznym diagnozom i prognozom odnoszącym się do (użyję tu ulubionego określenia Bogusława Schaeffera) nowej muzyki. Jedna z takich pesymistycznych konstatacji pochodzi z połowy ubiegłego stulecia: „współczesny kompozytor jest swego rodzaju intruzem, co za wszelką cenę chce zasiąść przy stole, do którego nie został zaproszony. Nie trzeba dążyć do odkrywania młodych talentów w młodych kompozytorach. Przeciwnie, należy ich raczej zniechęcać, gdyż są oni już nadto liczni w stosunku do miejsc, jakie się i m przeznacza”. Tak w wydanej w 1951 roku książce Jestem kompozytorem pisał, związany z paryską grupą „Les Six”, Arthur Honegger. Owa książka w dużym stopniu stanowiła odzwierciedlenie obaw co do roli, jaką awangardowy twórca ma do spełnienia w społeczeństwie pogrążającym się coraz bardziej w banalnej pop-kulturze. W zamieszczonym w „Dzienniku Łódzkim” w roku 1985 felietonie Młodzi idą pisałem: „Dziś, choć nikt, bynajmniej, nie myśli zniechęcać młodych kompozytorów do pisania, to jednak obawy te pozostały, bo przecież trudno powiedzieć, że sytuacja muzyki współczesnej zmieniła się przez ten czas, że awangarda stała się dzieckiem przez wszystkich bardziej kochanym”. Nie była nigdy muzyczna awangarda specjalnie kochana w Łodzi – ani przez placówki upowszechniające muzykę, z filharmonią włącznie, ani przez publiczność. Przez pewien okres już nie tylko dźwiękową awangardę, ale nawet klasykę XX wieku można było właściwie określić mianem ”muzyki nieobecnej”. Jak sam pamiętam, w filharmonii, poza „dyżurną”, folklorystyczną Małą suitą Lutosławskiego i jeszcze zaledwie kilkoma innymi tego typu dziełami - wartościowymi, ale reprezentującymi przecież niezbyt radykalny nurt nowoczesności, nie grano nic wykraczającego poza utarte, repertuarowe schematy i przyzwyczajenia. Nieraz całymi latami nie było żadnego prawykonania utworu miejscowego twórcy – co niejako w próżni, przynajmniej z punktu widzenia tutejszych odbiorców, zawieszało funkcjonowanie Łódzkiego Oddziału Związku Kompozytorów Polskich. Dziś zresztą sytuacja w filharmonii zmieniła się tylko w ograniczonym zakresie. I z tego też względu trudno omawianą tu inicjatywę miejscowych akademików przecenić. Po pięćdziesiątej Musica Moderna wydana została przez łódzką Akademię Muzyczną okolicznościowa broszurka. Zawiera ona m.in. opinie na temat sesji kompozytorów, wykonawców i muzykologów. Mieszkający od prawie 20 lat w USA, lecz odwiedzający Polskę regularnie, kompozytor łódzki, Wiesław Rentowski, stwierdził podczas niedawnej wizyty: „wysoka ranga artystyczna stawia ten oryginalny mini-festiwal w czołówce wydarzeń kulturalnych, których celem jest propagowanie muzyki współczesnej”. Jest też w sygnalizowanej broszurce artykuł Izabeli Nahajowskiej Musica moderna w liczbach, będący dokonanym na podstawie wydrukowanych programów wszystkich edycji opracowaniem statystycznym, tak rzetelnym i szczegółowym, że czasami nawet budzącym uśmiech: „18,3% ogółu koncertów wyniosła liczba koncertów tematycznych” etc. Podsumowując ćwierćwiecze, skorzystam jednak z kilku opublikowanych danych liczbowych: w trakcie 50 sesji przygotowywanych za każdym razem przez Katedry Kompozycji i Teorii Muzyki AM przy wsparciu przede wszystkim Związku Kompozytorów Polskich, odbyły się 344 koncerty. Przed rokiem 2000. w czasie każdej sesji koncertów było jeszcze poniżej dziesięciu, natomiast po roku 2000. średnio 10,8 (nie ukrywam, że te „0,8%” mnie fascynuje). Wśród wszystkich koncertów wyróżnić można było kilka kategorii, np. eksponujące kompozytorów łódzkich, kompozytorów młodych, młodych wykonawców, także tematyczne, monograficzne, recitale. Niektóre z nich dało się przyporządkować do kilku grup jednocześnie. Ogólnie tzw. koncertów kompozytorskich było 27, czyli 7,8%. W programach pojawiły się wówczas nazwiska m.in. Marka Chołoniewskiego, Rafała Stradomskiego, Andrzeja Krzanowskiego, Elżbiety Sikory, Mikalojusa Konstantinasa Ciurlionisa, Dawida Rowlanda, czy Tona de Leeuw. Twórczość łodzian uwzględniano niemal we wszystkich prezentacjach. Aczkolwiek koncertów obejmujących wyłącznie dokonania łódzkich twórców starszego i średniego pokolenia było 26 (7% ogółu) – w tym monograficznych 13 (3%). Ich bohaterami byli Tomasz Kiesewetter, Bronisław Kazimierz Przybylski, Sławomir Kaczorowski, Bernard Pietrzak, Piotr Hertel, Jolanta Markowska-Stępień, Andrzej Hundziak, Jerzy Bauer i Zygmunt Krauze. Koncertów poświęconych najmłodszym, lokalnym kompozytorom zrealizowano 52 (15%). W tej liczbie mieściły się prezentacje dyplomowe Joanny Krysiak, Magdaleny Gotlib, Grzegorza Duchnowskiego i Marcina Stańczyka. Ogółem dorobkowi kompozytorów łódzkich, którzy stanowili 22,08% całkowitej liczby twórców umieszczanych przez 25 lat w programach Musica Moderna, poświecono 162 koncerty (47,09% wszystkich prezentacji). Dodam od razu, że innymi, poza już wymienionymi, działającymi w naszym mieście autorami wykonywanych nowości kompozytorskich byli: Olga Hans, Barbara Puchalska, Jolanta Smolska, Marek Czeszek, Bogdan Dowalasz, Piotr Grajter, Krzysztof Grzeszczak, Adam Manijak, Stanisław Mroński, Jacek Partyka, Bogdan Pawłowski, Zdzisław Szostak, Zbigniew Szymonowicz, Sławomir Zamuszko. Już sama taka „lista obecności” dowodzi, że łódzkie środowisko twórców związanych z Polihymnią, ilościowo mizerne nie jest. Ale przecież nie tylko ilościowo, bo to w sumie ciekawa, zróżnicowana wiekowo grupa indywidualności mających rozmaite preferencje stylistyczne – od neoklasycyzmu, poprzez sonorystykę, aleatoryzm, aż po eksperymenty neoawangardowe i postmodernistyczne. Wracając zaś do podsumowania - wspomniane wcześniej koncerty tematyczne, a było ich 63 (18,3% ogółu), w siedmiu wypadkach też dotyczyły konkretnych twórców: drugiej szkoły wiedeńskiej, Oliviera Messiaena (pięciokrotnie) oraz Karola Szymanowskiego. Na większości wieczorów tematycznych rozbrzmiewały utwory przeznaczone na jeden instrument, bądź homogeniczny zestaw instrumentów, w tym głos ludzki. 9% spotkań obejmowało muzykę komputerową, 13,6% stanowiły recitale, występy zespołów kameralnych, jak również – już często nie w Akademii, lecz w innych placówkach kulturalnych i świątyniach - chórów. Ponadto studentki specjalności rytmika przedstawiły ruchowe realizacje partytur Bronisława K. Przybylskiego i Sławomira Kaczorowskiego. Cztery razy koncerty wypełniły utwory adresowane do dzieci. Godne jest podkreślenia, że rolę wykonawców powierzano niejednokrotnie solistom i zespołom spoza Łodzi - muzykom zapraszanym nie tylko z innych ośrodków krajowych, ale i z zagranicy, m.in. z uczelni muzycznych w Niemczech i Holandii. Zdarzało się, że artyści z innych krajów prowadzili zarazem kursy interpretacji muzyki współczesnej. W ramach Musica Moderna odbywały się ponadto liczne wykłady, spotkania z kompozytorami (w tym zagranicznymi), seminaria kompozytorskie, otwarte próby i lekcje, dyskusje naukowe, jak również promocje książek. Takie spojrzenie w przeszłość unaocznia, że odbywające się dwa razy w roku sesje stały się dla każdego muzyka i melomana zainteresowanego tym, co się we współczesnej twórczości muzycznej dzieje, już nie tylko źródłem artystycznych doznań – choć, bądźmy szczerzy, nie do każdej literalnie dźwiękowej propozycji pomieszczonej w tak obszernym tyglu prób i eksperymentów określenie „doznanie” musiało być rzeczywiście adekwatne – ale, dzięki wykładom i seminariom, imprezy te w dużym stopniu sprzyjały jednocześnie poszerzaniu wiedzy, wzbudzaniu krytycznej refleksji, wymianie spostrzeżeń. Według Bronisława K. Przybylskiego – dla adeptów sztuki kompozytorskiej poznawanie najnowszych kompozycji ze światowego repertuaru muzyki nowej stwarzało okazję porównań i stanowiło cenną pomoc w poszukiwaniach własnej drogi twórczej. Pięćdziesiąta pierwsza Musica Moderna (1-8 grudnia 2007), która pod względem rozmiarów wyglądała może trochę skromniej od poprzednich, w szczególności od pięćdziesiątej, jubileuszowej, też taką funkcję pełniła. Tym razem przewidziano „tylko” 7 koncertów, wykład oraz trzy spotkania z kompozytorami (jednym polskim, Wojciechem Blacharzem i dwoma zagranicznymi: Berndem Weinreichem z Niemiec i Volodymyrem Runczakiem z Ukrainy – wszyscy oni omawiali własną twórczość ilustrując wystąpienia przykładami dźwiękowymi). Wykład na temat Ferrucio Busoniego, kompozytora i myśliciela – w setną rocznicę publikacji jego Zarysu nowej estetyki muzyki, miał dr Marcin Grys z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wykład okazał się zajmujący, aczkolwiek zabrakło w nim odniesienia się do, ważnej przecież dla teoretycznych rozważań włoskiego prekursora neoklasycyzmu, opozycji nowości i doskonałości. Część koncertową zainaugurowała w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej im. Henryka Wieniawskiego „mała moderna”, angażująca jako wykonawców uczniów szkół muzycznych z regionu, a będąca przeglądem utworków dla dzieci napisanych w ostatnim czasie przez łodzian - Smolską, Hans, Zuzannę Fabiańczyk, Marcina Dominika Głucha, Bauera, Dowlasza, Hundziaka, Jakuba Kowalewskiego, Artura Zagajewskiego, Grzeszczaka, Przybylskiego, Zamuszkę (koncert ów w nieco zmienionej postaci powtórzony został na zakończenie sesji w Miejskim Ośrodku Kultury w Pabianicach). Tę „dziecięcą” muzykę dałoby się ogólnie określić - nie tylko pod względem technicznym, ale i percepcyjnym - jako „przyjazną” dla najmłodszych: niezaniedbującą melodii, klarowną formalnie, nierzadko dowcipną w pomyśle. Nie została, jak zwykle, pominięta rodzima klasyka XX stulecia – w tym wypadku pianistka Marta Macierzyńska wykonała mało u nas znaną V Sonatę Aleksandra Tansmana. Sporo czasu poświęcono twórczości kompozytorów europejskich i amerykańskich, przykładem choćby wieczór „zagospodarowany” przez solistów z klasy perkusji oraz Zespół Perkusyjny Akademii Muzycznej kierowany przez prof. Urszulę Bereźnicką-Pniak, który włączył do swego repertuaru m.in. kompozycje Anthony Cirone’a i Emanuela Sejoume. Wirtuozerią popisała się grająca na marimbie Variations over E. Gleennie’s „A little Prayer” Ney Rosaury Małgorzata Matusewicz, interesująco wypadł również pełen witalności, oparty na ciekawej harmonice, Fotoplastykon Jolanty Smolskiej, w wykonaniu marimbistki Ilony Drozd. Uwagę zwróciło przynajmniej jeszcze kilka, umieszczonych w programie 51. MM, pozycji z „kręgu łódzkiego”. Prawykonanie miały, przeznaczone na flet i kwartet smyczkowy, Preludia elegijne Olgi Hans, reprezentujące właśnie jakby nurt kobiecy swym łagodnym polifonizowaniem i subtelną nastrojowością. Grali flecistka Ewelina Zawiślak, skrzypkowie Maja Tomaszewska-Klimek, Tomasz Król, altowiolistka Dorota Stanisławska i – bodaj po raz pierwszy po ciężkiej chorobie – wiolonczelista Dominik Połoński. Swe, jeszcze „ciepłe”, cztery pieśni liryczne do wierszy poetów polskich – Konopnickiej, Asnyka, Dębickiego i Micińskiego, zaprezentował Sławomir Kaczorowski. Ów cykl, mieszczący się w poetyce „nowego romantyzmu”, kulminujący dramaturgicznie w Ulewie (sł. Asnyka), z ogromną wrażliwością na wszelkie muzyczne niuanse interpretowali baryton Ziemowit Wojtczak i pianistka Aleksandra Nawe. Również po raz pierwszy wykonane zostały, odznaczające się dyscypliną zastosowanych środków i, dla odmiany, dźwiękowym humorem, pieśni Nasha Skhapa Sławomira Zamuszki do tekstów Odegna Nasha. „Zoologiczne” w treści utworki z finezją wykonała mezzosopranistka Anna Werecka wraz z pianistką Aleksandrą Nawe. Na jednym z koncertów zabrzmiała z kolei, mająca oryginalną obsadę, Verwandlung 70 Bronisława K. Przybylskiego. Na tle nasyconej kolorystycznie, wielowarstwowej struktury akordowej, realizowanej przez osiem akordeonów, ekspresyjną narrację snuł, mający bogate doświadczenia jazzowe, saksofonista Jacek Delong (as, ss). To kontrastowe zestawienie planów dźwiękowych wypadło nader ciekawie. Sonorystyczne poszukiwania doszły też do głosu w Spaces Piotra Pniaka, łączących warstwę elektroniczną z realizowanymi na żywo partiami perkusyjnymi (Julia Siedler, Piotr Pniak). Spośród prac studenckich wyróżniły się, inspirowane malarstwem Rafała Tarasa i skoncentrowane na barwie dźwiękowej, Trzy obrazy Marty Śniady (Filip Marciniak, Łukasz Jóźwicki – skrzypce, Zofia Halladin – altówka, Maciej Baran – wiolonczela, Julia Siedler – wibrafon) oraz zagrana przez pianistę Marka Matuszczaka, dynamiczna Toccata Tomasza Szczepanika. Musica Moderna, dla której bardziej adekwatna byłaby dziś już może nazwa Musica Postmoderna, także i w tej, inaugurującej „nowe 25 lat”, edycji zgromadziła wierne sobie, wcale pokaźne - jak na tego typu imprezę - grono odbiorców. Ono wie dobrze, że wcale nie musi się nastawiać na zachwyt nad każdą kompozytorską ofertą, chce wszakże „trzymać rękę na pulsie”. Ponieważ w założeniu sesji nie mamy do czynienia z przedsięwzięciem o charakterze masowym, lecz – nie bójmy się tego słowa - raczej elitarnym, zawsze wypada się cieszyć z tych kilkudziesięciu osób obecnych na danym koncercie. Skądinąd, jest swoistym paradoksem naszej „postępowej” epoki, że muzyki współczesnej (chodzi, oczywiście, o tę koncertową, nie rozrywkową) słuchają, w skali globalnej, nieliczni. Dla wielu jest za trudna, a niektórych, jak sądzi Nikolaus Harnoncourt (Muzyka mową dźwięków), być może, niepokoi. A przecież już Tytus Carus Lukrecjusz pisał: „Nie bój się tego, co nowe – chociaż miły ci spokój”. To aktualna uwaga - także mniej, niż kiedyś, ekspansywna nowość artystyczna epoki ponowoczesnej indyferentnego spokoju potencjalnych odbiorców na pewno nie lubi. Janusz Janyst Czas Hundziaka („Tygiel Kultury” nr 7-9/2008) Choć w Łodzi na przełomie XIX i XX wieku urodzili się Aleksander Tansman a niedługo potem Grażyna Bacewicz, to jednak do II wojny światowej niewielu działało tu profesjonalnych kompozytorów (wymienieni przed chwilą też szybko zmienili miejsce pobytu). Właściwie dopiero w okresie powojennym dawna „ziemia obiecana” stała się miastem mającym własną, i to dość pokaźną, grupę twórców muzyki. Skupili się oni głównie wokół uruchomionej już w lutym 1945 roku uczelni muzycznej – dziś noszącej miano Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów. To właśnie w jej murach po raz pierwszy w dziejach miasta zaczęto kształcić kompozytorów. Obecnie grono twórców, liczące około dwudziestu osób, obejmuje już kilka pokoleń. Te pokolenia są pod pewnymi względami różne od siebie. Twórcy najmłodsi, wychowani na estetyce postmodernistycznej, z natury rzeczy bardziej są w swych postawach elastyczni, otwarci na wielość stylistycznych inspiracji, aniżeli reprezentanci generacji wcześniejszych, ukształtowanych artystycznie jeszcze w połowie ubiegłego stulecia. Dla kompozytorów „starszej daty” punktem honoru było dopracowanie się czegoś, co w rezultacie mogło być odbierane jako wyrazisty styl indywidualny. Kapitał doświadczeń budowany najpierw w trakcie edukacji, następnie podczas indywidualnej pracy nad doskonaleniem tzw. warsztatu oraz wynikający z poznawania muzyki powstającej w Polsce i na świecie, temu właśnie, w dużym stopniu, miał służyć. Wspomniana postawa jest między innymi charakterystyczna dla nestora kompozytorów łódzkich, Andrzeja Hundziaka, który konsekwentnie podążając w wytyczonym przez siebie kierunku artystycznych poszukiwań, nie dokonywał na tej drodze właściwie żadnych istotnych zwrotów. Słuchaczy mogły o tym przekonać organizowane ostatnio monograficzne koncerty, zawierające zarówno jego nowe, jak i dawniejsze kompozycje. Początek koncertom, którymi środowisko muzyczne pragnęło zamanifestować swe uznanie dla tego twórcy, pedagoga i animatora życia muzycznego, dały przypadające na marzec ubiegłego roku osiemdziesiąte urodziny artysty. Urodzony w Krośniewicach, całe swe dorosłe życie związał z Łodzią, aczkolwiek kształcił się też w innych ośrodkach. W łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej ukończył studia w zakresie teorii muzyki, będąc jednocześnie słuchaczem wykładów na kierunku muzykologicznym Uniwersytetu Łódzkiego, do momentu zamknięcia wydziału w roku 1951. Kompozycji uczył się początkowo prywatnie u Tadeusza Szeligowskiego, a następnie w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach w klasie Bolesława Woytowicza dyplom uzyskał tam w 1966 roku. Kompozytorską wiedzę poszerzał w Paryżu u legendarnej już dziś Nadii Boulanger. W czasach studenckich prowadził chóry i zespoły instrumentalne. Następnie pracował w łódzkim Teatrze Muzycznym jako chórmistrz, potem też dyrygent. Z początkiem lat pięćdziesiątych związał się ponadto ze szkolnictwem muzycznym. Pełnił funkcję dyrektora kolejno kilku placówek: Społecznych Ognisk Muzycznych, Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia, a od 1961 roku Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej i Liceum Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego. Warto odnotować, że mieszczące się wówczas przy ul. Jaracza PPSM i PLM przeżywały za kadencji Hundziaka okres świetności, co piszący te słowa – były uczeń a następnie przez trzy lata pedagog PLM - doskonale pamięta. Od 1974 roku aż do emerytury Hundziak wykładał w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów. Ale w latach 1979-81 był zarazem dyrektorem naczelnym łódzkiego Teatru Wielkiego. Nieprzerwanie działał społecznie, dając się poznać jako pełen energii inicjator rozmaitych przedsięwzięć. Historyk łódzkiej kultury muzycznej, dr Alfons Pellowski pisał o nim jako o faktycznym założycielu Łódzkiego Towarzystwa Muzycznego im. Karola Szymanowskiego. Andrzej Hundziak był prezesem tego zrzeszenia, później analogiczną funkcję pełnił w Federacji Stowarzyszeń Kulturalnych Województwa Miejskiego Łódzkiego. Zorganizował w Łodzi jedną z edycji Międzynarodowego Konkursu Akordeonowego a jego największym, bez wątpienia, osiągnięciem w dziedzinie upowszechniania muzyki stało się powołanie do życia w roku 1977 Ogólnopolskiego Festiwalu Współczesnej Twórczości Muzycznej dla Dzieci i Młodzieży „Do-Re-Mi”. Festiwal ów, odbywający się co dwa lata pod artystycznym kierownictwem swego inicjatora, miał dziewięć edycji i przyczynił się do powstania setek utworów wokalnych i instrumentalnych – solowych, kameralnych oraz orkiestrowych dla młodych wykonawców, nie tylko zresztą uczniów szkół muzycznych. Notabene obecnie, po dziesięciu latach przerwy spowodowanej tym, że poprzednie władze Łodzi nie były tą imprezą zainteresowane, powstała realna szansa na reaktywowanie „Do-Re-Mi” w roku przyszłym. - Moim marzeniem jest, aby - póki starczy sił – powrót festiwalu odbył się z moim udziałem i pod moim kierownictwem, ale z wprowadzeniem ludzi młodych, którzy przejęliby ideę i ją kontynuowali – mówi Hundziak, który po przejściu na emeryturę tylko nieznacznie „zwolnił obroty”. Działa społecznie w Związku Kompozytorów Polskich i komisji artystycznej przy Ministerstwie Edukacji Narodowej, od kilkunastu lat zasiada w jury Ogólnopolskiego Konkursu Chóralnego w Bydgoszczy. Ale przede wszystkim komponuje… W działalności społecznej i organizatorskiej można widzieć pasję Hundziaka, ale kompozycja stanowi jego prawdziwe, życiowe powołanie. Dorobek ma rozległy, obejmujący dzieła orkiestrowe, sceniczne (m.in. opery dla dzieci, trzy musicale, w tym Kariera Nikodema Dyzmy), duże formy wokalno-instrumentalne, solowe, kameralne, lirykę wokalną, utwory chóralne (trzeba podkreślić, że uważany jest za jednego z czołowych, obok Koszewskiego, Łuciuka, Świdra i Twardowskiego, twórców muzyki chóralnej w Polsce), także kompozycje pisane dla potrzeb teatru dramatycznego (np. do popularnego niegdyś widowiska Dziś do ciebie przyjść nie mogę) oraz wiele, inspirowanych własną pracą nauczycielską i długoletnimi kontaktami z młodzieżą, utworów pedagogicznych, w tym około stu piosenek dla dzieci. Tylko po roku 2000. jego teka kompozytorska powiększyła się m.in. o II Sonatę fortepianową, Kwartet klarnetowy, Szkice symfoniczne na fortepian, chór i orkiestrę, Kontrowersje na wielką orkiestrę symfoniczną, pieśni zarówno solowe, jak i ponad dwadzieścia na różne składy chóralne. W swoich utworach, nawet tych „dziecięcych”, najłatwiejszych percepcyjnie i wykonawczo, stosuje nowoczesny język dźwiękowy. Ponieważ dojrzewał twórczo w okresie rozkwitu XX-wiecznej awangardy, niektóre z kompozycji powstałych szczególnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wykazują wpływy modnych wówczas tendencji – punktualizmu (fortepianowe Sounds), aleatoryzmu (Romanza na skrzypce i orkiestrę smyczkową). Nawiązywał też do konwencji tzw. teatru instrumentalnego (Myśli na fortepian, klarnet, trabkę i perkusję) i muzyki przestrzennej (Miniatury przestrzenne na 4 puzony). Działo się tak do czasu, gdy wypracował własny język dźwiękowy. Polega on w dużej mierze na oparciu się na atonalności, preferowaniu w melodyce następstw kwartowo-kwintowych, trytonowych, sekundowo-septymowych, także stosowaniu skali całotonowej i wyciągnięciu dopiero z tego konsekwencji harmonicznych, co, oczywiście, wyklucza na ogół związki z harmoniką dur-moll. Cechą charakterystyczną stylu jest zarazem myślenie kategoriami sonorystycznymi, oznaczające skupienie się na kategoriach kolorystycznych, fakturalnych, wykorzystywanie mniej typowych zestawów instrumentalnych (choćby Tableaux musicaux na klarnet koncertujący, instrumenty dęte, perkusję i dwa fortepiany). W muzyce Hundziaka zauważalna jest przy tym duża dbałość o czytelną dramaturgię utworu - służy temu odpowiednie rozplanowanie napięć i punktów kulminacyjnych. Napięcie budowane jest niekiedy przez wprowadzenie motoryki (witalne części Sonatiny na dwa fortepiany i perkusję, Fluktuacji etc.). Traktowanie formy dźwiękowej jest dynamiczne, zasadę jej konstruowania stanowi wykorzystywanie kontrastu na różnych poziomach struktury, od mikro do makroelementów. I to uznać można w sumie za główny łącznik kompozytora z tradycją, z opierającymi się na wewnętrznych kontrastach utworami klasycznymi. Zarazem postawa ta zdecydowanie oddziela go od modnej obecnie, „bezkonfliktowej” w sensie dramaturgicznym, opartej na repetytywności, minimal-music. Stosowanie takich a nie innych środków technicznych i wyrazowych uzależnia często twórca od rodzaju inspiracji pozamuzycznych. Główną rolę wydaje się w tym wypadku pełnić poezja. Jako warstwa semantyczna, w różny sposób współgrająca z dźwiękową, jest ona zresztą obecna w większości skomponowanych przez Hundziaka utworów, a więc w liryce wokalnej czy też pozycjach chóralnych. Można powiedzieć, że Euterpe zawsze była mu bliska prawie tak samo, jak Polihymnia. W roku 2005 skomponował cykl pieśni do słów Haliny Poświatowskiej, które w interpretacji sopranistki Beaty Zawadzkiej i pianistki Aleksandry Nawe okazały się mocnymi punktami wspomnianych na wstępie koncertów jubileuszowych. To muzyka pełna wyrazu, adekwatna do napisanych „krwią serdeczną” wierszy poetki nieuleczalnie chorej i przeczuwającej swą śmierć. - Dziś, będąc na emeryturze, tworzę ze spokojem i rozwagą – powiada. Nie gonią mnie terminy, mam zatem więcej czasu także i na to, by studiować poezję. Nabyte wcześniej doświadczenie stwarza określony dystans do środków warsztatowych i umożliwia ich bardziej świadomy wybór. Oczywiście cieszy, ze doceniane są moje wcześniejsze kompozycje. Całkiem niedawno ze wspaniałym przyjęciem spotkało się na przykład w Bydgoszczy Requiem powstałe ponad 10 lat temu. W Warszawie oklaskiwano z kolei Etiudy fortepianowe z roku 1971 i utwory z lat osiemdziesiątych. Na niedawnych koncertach w Łodzi (Akademia Muzyczna) i Warszawie (sala koncertowa w siedzibie ZAiKS) Monika Sikorska-Wojtacha grała m.in. II Sonatę fortepianową z roku 2005, w której dysonansowa harmonika łączy się z wyraźnym zróżnicowaniem nastrojowym wszystkich czterech części – od skupienia po „agresywną” witalność. Pełne niepokoju, wariabilne fakturalnie Fluktuacje z roku 2001 zabrzmiały w łódzkiej AM w interpretacji flecisty Antoniego Wierzbińskiego i pianistki Beaty Cywińskiej, natomiast skrzypaczka Magdalena Kling-Fender wraz z pianistką Katarzyną Kling przypomniała powstałe w roku 1989, eksponujące ekspresyjną kantylenę, Largo Appasionato. Świetnym utworem okazał się zaprezentowany w lutym w łódzkiej Filharmonii Kwartet klarnetowy z roku 2002 (Hundziak w średniej szkole muzycznej uczył się gry na klarnecie, sentyment do instrumentu pozostał). Finezję, żartobliwość i nieomal neoklasyczną klarowność narracji, cechujące tę trzyczęściową kompozycję, uwypukliło znakomicie dopracowane w szczegółach wykonanie studenckiego zespołu klarnecistów z łódzkiej Akademii Muzycznej (Tomasz Brędzej, Michał Kłysz, Patrycjusz Parnowski, Robert Stefański). Oklaski zebrał też wtedy Koncert na chór żeński – kompozycja pochodząca z roku 1986, pozbawiona warstwy słownej, obfitująca natomiast w popisowe elementy wokalnej techniki zespołowej, z którymi bardzo dobrze poradziła sobie żeńska część łódzkiego chóru filharmonicznego pod dyrekcją Marka Jaszczaka. Specjalny koncert w hołdzie swemu dawnemu dyrektorowi przygotowali jeszcze w grudniu uczniowie PPSM i PLM – szkół mających właśnie dzięki jego inicjatywie od prawie ćwierćwiecza nowoczesną siedzibę przy ul. Sosnowej. Filharmonicy planują niebawem prawykonanie skomponowanych w ubiegłym roku, orkiestrowych Kontrowersji. Kolejne, okolicznościowe spotkanie muzyczne planuje Łódzki Dom Kultury. Mamy więc „czas Hundziaka”, a taki prawie festiwal na osiemdziesiąte urodziny - w sytuacji, gdy na przykład Filharmonia im. Artura Rubinsteina przez całe lata ignorowała dorobek twórców łódzkich chyba się Jubilatowi należy. Janusz Janyst Co słychać w Filharmonii? („Tygiel Kultury” nr 4-6/2009) To, że Łódź - niegdysiejsze „złe miasto” - kandyduje do roli Europejskiej Stolicy Kultury w roku 2016, ma swoją wymowę. Dziś już chyba nie tylko łodzianie mają świadomość, ile się tu, m.in. właśnie w sferze kultury, zmieniło na dobre. Jednak podejrzewam, że w kręgu melomanów, a w szczególności stałych bywalców miejscowej Filharmonii, nie byłoby pełnego przekonania o zasadności owego kandydowania, gdyby nie, zauważalne w tej placówce od ponad roku, ożywienie repertuarowe. A trzeba podkreślić, że dynamika w tym zakresie stanowi dla wielu kryterium numer jeden. Dla piszącego te słowa – niekoniecznie, ale o tym potem. Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina jeszcze za poprzedniej dyrekcji nie odbiegała zbytnio od przaśnego modelu instytucji prowincjonalnej - trochę sennej, trochę leniwej, w której „powiew wielkiego świata” w postaci wizyt wybitnych zagranicznych dyrygentów, solistów, zespołów kameralnych czy też orkiestr, należał raczej do sfery marzeń. I nie zmieniała tego stanu rzeczy nowo wybudowana w „starym” miejscu siedziba – szklany dom piękny w środku, efektowny od podwórka, tylko od ulicy na tyle dziwnie zaprojektowany (pardon, realizacja nie jest całkowicie zgodna z publikowanym wcześniej przez media projektem Romualda Loeglera: część fasady miała być przecież murowana i nawiązywać do historycznego budynku!), że z tego właśnie powodu nowy obiekt, niezbyt zresztą pasujący do otoczenia, nazywany jest nierzadko postmodernistycznym kiczem architektonicznym. Nie udała się też budowniczym akustyka. W obecnych zwyczajach koncertowych łódzkiej Filharmonii jest czymś zupełnie bezprecedensowym, że w trakcie prezentacji oratoryjnych używa się z konieczności wzmocnienia mikrofonowego dla chóru, gdyż bez tego wzmocnienia nie byłby on prawie słyszalny. A że z kolei traci na tym sama jakość brzmienia, jego barwa, bo taki musi być koszt ingerencji techniki mikrofonowej w żywą tkankę dźwiękową, to już sprawa inna. Skupmy się wszelako na pozytywach, na tym właśnie, co większość melomanów cieszy. Co zatem słychać ostatnio w Filharmonii Łódzkiej? Słychać dobrą muzykę i to nieraz w najlepszych wykonaniach. Coraz częstsze są bowiem gościnne występy zagranicznych solistów i zespołów „z najwyższej półki”. Zainicjowano też nowe cykle tematyczne. Wystarczy przypomnieć najciekawsze koncerty z tego tylko sezonu. Już właściwie przed jego rozpoczęciem, bo 30 sierpnia, odbyło się spotkanie inaugurujące cykl „W stronę Chopina”, związany ze zbliżającym się rokiem jubileuszowym (w 2010 przypadnie, jak wiadomo, dwusetna rocznica urodzin naszego największego kompozytora). Wystąpiła słynna, powołana do życia w Amsterdamie w 1981 roku przez Fransa Brüggena a skupiająca dziś muzyków z ponad 20 krajów świata, Orkiestra XVIII Wieku, która pod batutą swego założyciela, z godną podziwu finezją zagrała m.in. VII Symfonię Beethovena i akompaniowała Januszowi Olejniczakowi w Chopinowskim Koncercie f-moll wykonanym na zabytkowym fortepianie Érarda. Kilka dni później, w ramach cyklu „Gwiazdy The Metropolitan Opera w Filharmonii Łódzkiej” (serii prezentacji niezależnych od comiesięcznych, satelitarnych transmisji oper z Nowego Jorku w technice Live in HD) śpiewała dla łodzian polska gwiazda nowojorskiej sceny, sopranistka Aleksandra Kurzak. Znalazły się w programie arie Mozarta, Verdiego, Pucciniego, a szczególnie mocno mogła utkwić w pamięci perfekcyjnie wykonana cavatina Rozyny z Cyrulika sewilskiego Rossiniego (łódzką orkiestrę prowadził Golo Berg). Cykl „Muzyka dawna” rozpoczęty został wizytą The Harp Consort pod dyrekcją Andrew Lawrence-Kinga. Zabrzmiała religijna muzyka siedemnastowiecznego Meksyku. Najsłabszym elementem, skompletowanego w wyniku międzynarodowej kooperacji, aparatu wykonawczego okazała się współdziałająca z instrumentalistami grupa śpiewaków rekrutująca się z chóru łódzkiej Filharmonii. Ale o tym nie wypada mówić, gdyż zespół ten, mający zresztą na swym koncie wiele prawdziwych sukcesów, świętuje akurat 40-lecie. Puentą września stał się pierwszy wieczór w ramach kolejnego cyklu, zatytułowanego „contem.ucha”, a poświeconego muzyce współczesnej. Można było posłuchać odtwarzanych z taśmy Hymnen Stockhausena, utworu znanego z podręczników omawiających muzykę XX stulecia, który obecnie traktować wypada już chyba raczej jako dokument historyczny dotyczący niegdysiejszej awangardy, aniżeli okazję do głębszego i autentycznego przeżycia artystycznego. W połowie września czarował najwyższej próby wirtuozerią śpiewaczą angielski sekstet wokalny The King’s Singers, prezentujący tym razem głównie muzykę swego kraju – od renesansowych madrygałów, po Elgara i zaśpiewane na bis melodie Beatlesów. Był to nieledwie mały show z propozycjami estradowymi ze znakiem Q! W październiku fantastyczny recital fortepianowy, obejmujący m.in. utwory Chopina i Schumanna, a świadczący o wszechstronnych walorach warsztatowych i ekspresyjnych pianisty, dał tym razem gość ze Wschodu - Alexander Gavryluk (był następnie jedną z gwiazd trwającego od 10 do 18 października „Rubinstein Piano Festiwal” – imprezy bardzo udanej, którą jednak w tym sprawozdaniu pominę, gdyż Filharmonia nie była jej głównym organizatorem). Kolejny wirtuoz światowej sławy, który zaprezentował się łódzkiej publiczności, to japońska skrzypaczka Midori, z godną podziwu maestrią i jak najbardziej dopasowaną do słowiańskiej poetyki wrażliwością odtwarzająca, wraz z naszymi filharmonikami pod batutą Tadeusza Wojciechowskiego, Koncert skrzypcowy D-dur Czajkowskiego. Ogromne i w pełni zasłużone oklaski zebrał dziesięcioosobowy zespół instrumentów dętych blaszanych - German Brass, autentycznie zachwycający w bardzo urozmaiconym stylistycznie programie (od Bacha po transkrypcje współczesnych piosenek) zarówno niezwykłą wprost szlachetnością i stopliwością brzmienia, jak i walorami czysto technicznymi poszczególnych muzyków oraz całego ansamblu. Niemcy też potrafili rozbawić. Ileż było śmiechu na przykład wtedy, gdy solista-puzonista zmieniał w jednej z rozrywkowych kompozycji instrument na coraz mniejszy, kończąc na miniaturce wyciągniętej z kieszeni! Podobną laurkę, biorąc pod uwagę wzorcową dyscyplinę kameralnego współdziałania, należałoby wystawić grającemu niedługo potem kompozycje Mendelssohna, Schuberta i Szostakowicza New Zealand String Quartet. W Filharmonii odbyła się w listopadzie część imprez kolejnego, ważnego dla Łodzi festiwalu: „Tansman 2008”, którego również w tym podsumowaniu nie uwzględnię, jako że i w tym wypadku placówka z Rubinsteinem w herbie jedynie współorganizowała to przedsięwzięcie. Ale zaraz po „Tasmanie” (pełna nazwa: Międzynarodowy Festiwal i Konkurs Indywidualności Muzycznych) klawesynistka Céline Frisch prezentowała w cyklu Chopinowskim preludia i fugi z Das wohltemperierte Klavier Bacha a Ives Henry korespondujące z nimi koncepcyjnie Preludia Chopina. Interesujący i pouczający kontekst muzyczny. Z dużym zainteresowaniem spotkał się koncert Polskiej Orkiestry Radiowej pod dyrekcją Łukasza Borowicza grającej Symfonię „Odrodzenie” Karłowicza, Les offrandes oubliées Messiaena (rok 2008 był rokiem Messiaenowskim w związku ze stuleciem urodzin tego wybitnego twórcy) zaś z francuskim solistą Brunonem Perrault, Koncert na fale Martenota Joliveta. Legendarne fale Martenota (których jest ponoć na świecie tylko około 20) można było w trakcie tego wieczoru nie tylko dokładnie poznać od strony ich możliwości wykonawczych, ale i obejrzeć z bliska podczas zaaranżowanej w przerwie koncertu „lekcji instrumentoznawstwa”. I już na początek grudnia przewidziany został następny, jakże ciekawy wieczór. Nikogo na pewno nie pozostawiła obojętnym fantastyczna, zawierająca wiele elementów improwizowanych „rozszerzających” oryginalny zapis partyturowy, interpretacja Czterech pór roku Vivaldiego przez, posługującego się wymiennie kilkoma egzemplarzami fletów prostych, Dana Laurina. Towarzyszyła mu, wykonująca tego wieczoru również inne dzieła „Rudego Księdza” z Wenecji, Orkiestra Barokowa „Arte dei Suonatori” (znów mieliśmy w Łodzi przykład zespołowej perfekcji). W ramach „contem.ucha” śpiewał m.in. niemiecki wokalista Michael Schiefel, rewelacyjnie improwizujący w różnych stylach, z jazzowym włącznie, a zarazem kreatywnie wykorzystujący przez cały czas rozmaite przetworniki elektroakustyczne, co w sumie dawało wręcz oszałamiające efekty (śpiewał „sam ze sobą” wielogłosowo w różnych interwałach, w kanonie etc., znakomicie kształtował przy tym ad hoc formę utworu). Ciekawie wypadło styczniowe spotkanie z czeskim zespołem muzyki dawnej Musica Florea, stylowo i „z radością muzykowania” prezentującym m.in. kompozycje Bibera, Telemanna i Händla. Kolejną, ściągniętą do Łodzi, gwiazdą światowej pianistyki był Cyprien Katsaris - w jego recitalu muzyka Lisztowska mieniła się kolorami i zadziwiała nad wyraz delikatnymi niuansami, podobnie było z „przerafinowanym” nawet momentami Chopinem, przy czym na pewno nikomu u tego mężczyzny drobnej postury nie przeszkadzał brak pełnego forte. Pod koniec stycznia wystąpiła, śpiewając wyłącznie arie Mozartowskie, łotewska mezzosopranistka Elīna Garanča, od ubiegłego sezonu współpracująca z MET. Zachwyciła idealnie realizowaną pod względem technicznym koloraturą, urzekła pięknym legatem i aksamitną barwą głosu, idealnie wyrównanego we wszystkich rejestrach. Towarzysząca jej wzorowo Kammerorchester Basel pod dyrekcją Karela Marka Chichona słabiej tylko wypadła w wypełniającej część wieczoru Symfonii C-dur „Linzkiej” Mozarta. Na marginesie: w filharmonicznym foyer odbyła się tego dnia, już nie po raz pierwszy, akcja reklamująca pewną wysokonakładową gazetę, której polityczny profil, bynajmniej, nie wszystkim Polakom odpowiada. Wydaje się, że w funkcjonującej poza polityką „świątyni sztuki” takie działania są niedopuszczalne. Hit następnego miesiąca (choć też nie był to, ściśle biorąc, projekt Filharmonii) stanowił występ, mieszkającego na stałe w Szwajcarii i rzadko koncertującego w Polsce, Krystiana Zimermana, zaplanowany dokładnie na setną rocznicę urodzin Grażyny Bacewicz (5. lutego) i jej też poświecony. Podczas monograficznego wieczoru nasz wybitny pianista wykonał brawurowo II Sonatę fortepianową, zaś wspólnie z czworgiem czołowych polskich smyczkowców – Kają Danczowską, Agatą Szymczewską, Ryszardem Groblewskim i Rafałem Kwiatkowskim - I i II Kwintet fortepianowy. Karnawałowo rozgrzała publiczność przebojami barokowymi i o wiele późniejszymi, bo pochodzącymi z wieku XX, francuska grupa instrumentalistów L’Arpeggiata ze śpiewającą delikatnym głosem solistką Lucillą Galeazzi oraz tańczącą z temperamentem – bosonogą Anną Dego. „Wielką inauguracją” marca stał się recital Ivo Pogorelicha – pianisty tyleż słynnego, co kontrowersyjnego, bo zawsze niepokornego wobec wykonawczej tradycji. Kontrowersji nie zabrakło i w Łodzi, m.in. w odniesieniu do jego „widzenia” utworów Chopina, aczkolwiek charyzmatyczne cechy serbskiego artysty ujawniły się z całą siłą choćby w fantastycznie podanym, Ravelowskim cyklu Gaspard de la Nuit. Sporo więc było w minionych miesiącach wydarzeń, tak właśnie wglądało sygnalizowane na początku artykułu repertuarowe ożywienie związane z gościnnymi występami muzyków – solistów, dyrygentów i zespołów z innych krajów. Godzi się też odnotować, że artystycznym prezentacjom towarzyszą wydawane w interesującej szacie graficznej programy i inne wydawnictwa reklamowe (choć należałoby w nich jeszcze popracować nad stroną redakcyjną, by nie przytrafiały się takie sformułowania, jak to o pieśniach Chopina: „okazały się być one wybitnym osiągnięciem”). Liczba i wartość artystyczna wymienionych wyżej koncertów świadczy – trudno zaprzeczyć - o dużej efektywności impresaryjnej najważniejszej łódzkiej placówki koncertowej, od półtora roku kierowanej przez Andrzeja Sułka, pełniącego zarazem funkcję dyrektora naczelnego i artystycznego. Za tę nieznaną wcześniej efektywność należą się gratulacje. Łodzianie po prostu cieszą się, że w bezpośrednim kontakcie, jak to się popularnie mówi, „na żywo”, mogą posłuchać takich wykonawców, których przyjazd jeszcze kilka sezonów wcześniej nie wchodził po prostu w rachubę. Lecz jednak – i tu zająć się trzeba niejako „drugą stroną medalu”- na tych niewątpliwych pozytywach sprawa się nie kończy. Bo czyż ranga i prestiż jakiejkolwiek filharmonii mogą wynikać wyłącznie z tego, o czym była tu mowa wcześniej? Na pewno nie. Pozostaje kwestia w sumie ważniejsza, niż „import” wykonawców, bo dotycząca kondycji artystycznej własnego zespołu symfonicznego. W tym natomiast wypadku rodzić się już mogą pewne wątpliwości. Przypomnijmy, że po nagłośnionym na cały kraj konflikcie sprzed roku, spowodowanym niezadowoleniem części orkiestry z metod pracy poprzedniego dyrektora artystycznego, Tadeusza Wojciechowskigo (który kwestionując profesjonalizm niektórych spośród zatrudnionych muzyków zapowiedział weryfikację zespołu w formie przesłuchań), wobec groźby strajku orkiestry i ogólnego pogorszenia się atmosfery panującej w instytucji, dyrektor z pracy w Łodzi zrezygnował. Do przesłuchań nie doszło, we wrześniu na stanowisko szefa orkiestry powołano rosyjskiego kapelmistrza Daniela Raiskina (od 2005 roku głównego dyrygenta Staatsorchester Rheinische Philharmonie) i sytuacja została załagodzona. I co obserwujemy teraz? Koncerty z udziałem Raiskina odbywają się rzadko, od początku sezonu do końca lutego były zaledwie cztery, trudno więc mówić o jakiejkolwiek systematycznej pracy nad doskonaleniem brzmienia zespołu, cyzelowaniem elementów współdziałania poszczególnych grup instrumentalnych etc. I to, niestety, słychać. Tak zwane „zwykłe”, piątkowe koncerty nie prowadzą do przeświadczenia o podnoszeniu się poziomu artystycznego, który jest przecież dobry, ale wciąż jakby tu czegoś brakuje. Bo gdy przyjedzie do Łodzi inna, markowa orkiestra, nieraz już po kilku taktach słychać różnicę. I wcale nie musi to być od razu Royal Philharmonic Orchestra (jak w czerwcu 2008), wystarczy odwołać się choćby do Polskiej Orkiestry Radiowej czy Sinfonii Varsovii. Tym gorzej się składa, jeśli w tych abonamentowych koncertach także i solista sprawia niedosyt. Tak było na przykład podczas lutowego wieczoru „Karłowiczowskiego” z okazji setnej rocznicy tragicznej śmierci „ojca nowoczesnej symfoniki polskiej”. Wykonujący partię solową w jego Koncercie skrzypcowym A-dur Tomasz Liebig miał na sumieniu poważne „grzeszki”– przede wszystkim mankamenty intonacyjne oraz nieciekawie kształtowany dźwięk. Natomiast w zaprezentowanych tego wieczoru przez orkiestrę pod dyrekcją Mariusza Smolija poematach symfonicznych – Odwiecznych pieśniach Karłowicza i Preludiach Liszta nie sposób było nie dostrzec zjawisk świadczących o „rozmijaniu się” z ideałem pełnej spoistości dźwiękowej kwintetu smyczkowego oraz pozostałych sekcji. Jeszcze bardziej było to słyszalne np. w muzyce Mozarta podczas jednego z kolejnych spotkań z Polihymnią. Tak więc w globalnie pojmowanej „emisji dźwiękowej” generowanej przez Filharmonię, która tak pięknie wzbogaca obecnie ofertę programową importem artystów, postulować wypadałoby osiągnięcie satysfakcjonującej równowagi aksjologicznej pomiędzy tym, co własne, a tym co importowane. Wzorem dla łódzkiej orkiestry powinny być zarówno jej niegdysiejsze sukcesy z okresu, gdy przy pulpicie dyrygenckim stawał Henryk Czyż, jak i dokonania najlepszych zespołów współczesnych. I niech nie zmylą dyrekcji oraz orkiestrantów rozlegające się w sali przy ulicy Narutowica rzęsiste oklaski „nowej łódzkiej publiczności”, której tak się zawsze wszystko podoba, która tak jest wszystkim zachwycona, że bije brawo po każdej części symfonii, koncertu instrumentalnego, czy, jak ostatnio, Mszy „koronacyjnej” Mozarta. Bo to, że słychać te oklaski nie oznacza wcale, że pod każdym względem jest wspaniale. Janusz Janyst Pegazy ze stajni Piotrowskiego („Kultura i Biznes” nr 33) Teatr Wielki w Łodzi to jedna z najważniejszych scen operowych w Polsce. Zainaugurował swą działalność w styczniu? 1967 roku, co jednak nie oznacza, że operowe tradycje rodzinnego miasta Aleksandra Tansmana, Arhtura Rubinsteina i Grażyny Bacewicz nie są znacznie dłuższe. Pamiętam, jak w trakcie jubileuszowej gali z okazji 25-lecia tej zasłużonej placówki, ówczesny jej dyrektor, Sławomir Pietras, dowodził, że opera jako gatunek zaistniała w Łodzi dopiero po II wojnie światowej, a ściśle biorąc właśnie w momencie oddania do użytku placówki na placu Dąbrowskiego. Warto przypomnieć więc kilka faktów. W rozwijającej się w zawrotnym tempie XIX-wiecznej Łodzi ówcześni „lodzermensche” nie tylko, mówiąc dzisiejszym językiem, robili kasę, ale znajdowali też czas na rozrywki kulturalne. Ułatwiały to m.in. występy artystów przyjezdnych, szczególnie pod roku 1866, kiedy uruchomiona została linia kolejowa łącząca Łódżz koleją warszawsko-wiedeńską W styczniu minęło 40 lat działalności Teatru Wielkiego w Łodzi. To kolejna, po niedawnym 50-leciu stałej sceny operowej w naszym mieście, okazja do wspomnień i podsumowań. Proponuję wrócić tym razem na krótko do samego początku i przypomnieć choć parę szczegółów dotyczących budowy tego reprezentacyjnego obiektu kulturalnego, w swoim czasie jednego z największych i najnowocześniejszych w Europie, a także rzucić okiem na pierwsze lata artystycznej działalności w nowych murach. Ów wstępny okres zasługuje na to, by go co jakiś czas wspominać – związane z nim były bezwzględnie największe dokonania sceny na pl. Dąbrowskiego (a przecież ostatnio można było zauważyć próby lekkiego „fałszowania historii” poprzez pomijanie tej fazy w publikacjach a nadmierne eksponowanie innego, również „pozytywnego etapu”, choć w istocie, pod względem czysto artystycznym, ustępującego tamtemu). Konkurs na projekt Teatru Narodowego – bo tak się pierwotnie miała nazywać planowana scena dramatyczna z tysiącem pięciuset miejscami na widowni – rozpisano w roku 1948, jednak nie dał on zadowalających rezultatów. Późniejszy projekt, uznany za optymalny, nawiązujący tym razem do stylu klasycystycznego, opracował inż. Witold Korski wraz z zespołem współpracowników, a stało się to po zmianie przeznaczenia budynku na teatr operowy i ograniczeniu miejsc dla widzów do tysiąca trzystu, gdyż trzeba było uwzględnić przestrzeń dla orkiestry. Osobliwością widowni, mającą wyróżnić obiekt spośród innych tego typu teatrów w kraju i za granicą, stał się brak lóż, czyli w pełni „demokratyczny” charakter przybytku. Czy tenże brak lóż uwarunkowany był w „robotniczej Łodzi” ideologicznie? Potraktujmy to pytanie jako retoryczne. Budowę rozpoczęto w roku 1952. Zaangażowane zostały firmy krajowe z jednym tylko wyjątkiem: austriackiego przedsiębiorstwa zajmującego się elektroakustyką. Instalowane urządzenia (maszyneria sceny itp.) w 90% były prototypowe i poza aparaturą elektroakustyczną wykonane zostały przez Polaków. Szkoda, że niektóre stosunkowo szybko się zestarzały. I „już wkrótce”, bo 19 stycznia 1967 roku nastąpiła jakże uroczysta inauguracja: w nowej, wspaniałej siedzibie wystawiono Halkę Moniuszki. W następnych dniach dano Kniazia Igora Borodina, Straszny dwór Moniuszki i Carmen Bizeta. Od pierwszego przedstawienia wychwalano znakomitą, przewyższającą m.in. operowy teatr stołeczny, akustykę miejsca (akustykę dziś już trochę zepsutą przez „modernizację” widowni). Jerzy Waldorff zaproponował nawet: - Wystawiajmy przeto w Warszawie balety, a w Łodzi opery! Waldorff mocno by się zdziwił, gdyby się dowiedział, że po niespełna 40 latach w niektórych spektaklach zacznie się używać tzw. mikroportów… Oczywiście, chwalona była nie tylko akustyka. Józef Kański napisał: - Niezmiernie rzadko się zdarza, aby jakiś teatr niemal bezpośrednio po rozpoczęciu pracy mógł zaprezentować swym odbiorcom ukształtowane już w dużej mierze artystyczne oblicze i aby z miejsca zdobył wysoką rangę w kulturalnym życiu nie tylko swojego miasta, ale i kraju. Zazwyczaj na obie te rzeczy pracuje się latami, tymczasem łódzki Teatr Wielki wywalczył je niejako wstępnym bojem…” Sukcesy do „wstępnego boju”, bynajmniej, się nie ograniczyły. Wysoką rangę placówka przez szereg lat nie tylko utrzymywała, ale jeszcze wzmacniała. W okresie tym, jakże wysoko ocenianym przez melomanów i krytykę, sceną kierował legendarny już dziś tandem dyrektorski: Stanisław Piotrowski – dyrektor naczelny oraz dr Zygmunt Latoszewski – dyrektor artystyczny, notabene już od 1961 roku związany jako dyrygent z Operą Łódzką i wcielający stopniowo w życie swą ambitną wizję „teatru integralnego”, podporządkowanego zawsze wyrazistej koncepcji dramaturgicznej. Poza klasyką, traktowaną zawsze z pietyzmem, acz odczytywaną w sposób daleki od schematyzmu (Rigoletto Verdiego, Tosca Pucciniego, Cosi fan tutte Mozarta, Dama Pikowa, Jezioro łabędzie Czajkowskiego etc.), wystawiano również nowe dzieła, w tym baletowe, nawet specjalnie zamawiane u twórców, co chyba szczególnie godzi się podkreślić (np. Romans gdański Paciorkiewicza, Tragedyję albo rzecz o Janie i Herodzie Twardowskiego, Białowłosą Czyża, Królewnę Śnieżkę Pawłowskiego – ta ostatnia pozycja, z powodu zapotrzebowania na nią kolejnych generacji, okazała się zresztą w repertuarze prawie „nieśmiertelna”). Recenzje były znakomite a prasa informowała o coraz to większych trudnościach z dostaniem biletów. Kolejki pod kasami ustawiały się jak – nie przymierzając – po trudne wtedy do kupienia, „ciekawsze” artykuły spożywcze. Próbowano tym biletowym trudnościom zaradzić ustanawiając abonamenty (również dla zakładów pracy). Zainicjowano też tzw. premiery studenckie, które cieszyły się powodzeniem u młodych odbiorców. Z Warszawy przyjeżdżały na spektakle specjalne „pociągi muzyczne”, wprowadzone z pomocą „Orbisu” i Ministerstwa Komunikacji, organizowano ponadto „rajdy teatralne” do Łodzi dla zmotoryzowanych. W ciągu miesiąca odbywało się do 22 przedstawień (obecnie jest co najwyżej połowa tego), natomiast w poniedziałki, kiedy wszelkie sceny tradycyjnie „pauzują”, kawiarnia „Teatralna” zapraszała na spotkania z reżyserami, scenografami i solistami – „pegazami ze stajni Piotrkowskiego”, jak mówiono wówczas o artystach Wielkiego. Konsekwentnie realizowana już więc była akcja upowszechnieniowa, animatorska, odnosząca się do sztuki przez wielkie „S” a zarazem artystów przez wielkie „A”. Spektakle operowe i baletowe prezentowano wielokrotnie za granicą - w NRD, RFN, ZSRR, Jugosławii, Finlandii. Teatr był coraz lepiej znany w świecie. Jeśli chodzi o poziom spektakli, to kilka następnych dyrekcji nie mogło się już pochwalić osiągnięciami na miarę tej pierwszej, chociaż jakieś bardziej interesujące, wyrastające ponad przeciętność premiery zawsze się zdarzały. Drugi okres prosperity miał nadejść wraz z pojawieniem się w naszym mieście Sławomira Pietrasa i przypaść na lata osiemdziesiąte. Ponieważ w cyklu wzlotów łódzkiej placówki widać rytm mniej więcej dwóch dekad, można by uznać, że kolejna faza świetności powinna nastąpić niebawem (?). Byłaby ona ze wszech miar pożądana – doświadczenie uczy bowiem, że jedynie będąc w najwyższej kondycji artystycznej Teatr Wielki jest w stanie wzbudzić rzeczywiście szersze zainteresowanie społeczne, skupić uwagę na sobie, operze i balecie m.in. młodzieży, mającej przecież generalnie zupełnie inne preferencje. Janusz Janyst Scena X: eksperyment w dobie postmodernizmu (w: Łódzka scena operowa. Łódź 2005) Repertuar współczesnego teatru muzycznego, rozumianego szeroko, jako suma poszczególnych gatunków, rozpięty jest między dwoma biegunami: z jednej strony tradycyjną operą, opartą na sprawdzonym przez stulecia schemacie konstrukcyjnym („numerowym”), z drugiej zaś – rozrywkowym w swej istocie musicalem, częstokroć w sensie warsztatowym banalnym, bo uwzględniającym li tylko pioseneczki. Jak znaleźć, jak wypracować w tej dziedzinie nową, wartościową formułę, uciekając nie tylko od tradycji, ale i rozrywkowego banału? Zadanie godne, zaiste, geniusza. Nim się pojawi, trzeba na razie próbować, trzeba twórczo eksperymentować i przyglądać się bacznie tym propozycjom, które nie okazują się artystycznymi pomyłkami. Skądinąd samo pojecie eksperymentu w sztuce bardziej niż z czasami obecnymi kojarzy się nam z przeszłością, zresztą niedaleką. Eksperymentowanie towarzyszyło artystom poszukującym nowych środków wyrazu w różnych epokach, jednak działaniem, by tak rzec, strategicznym stał się eksperyment – obliczony w skrajnych wypadkach na wywołanie tzw. szoku estetycznego u odbiorcy – w okresie awangardy, charakteryzującej się swoistym wyścigiem w stronę nowości. Tak działo się szczególnie w środkowych dekadach XX wieku. Dziś, w fazie postmodernistycznej, eksperyment artystyczny nie jest już celem nadrzędnym, przyjmuje natomiast funkcję określonej, prowadzonej z odbiorcą niejako z przymrużeniem oka, gry. Artystyczna teraźniejszość nie jest, bynajmniej, klarowna. Działania twórcze cechuje daleko posunięte rozproszenie stylistyczne i wielość używanych języków, dowolne zestawianie kodów zaczerpniętych z artystycznego dziedzictwa i ludyczny, często, stosunek autorów do tradycji. Rozluźnieniu struktur gatunkowych towarzyszy komercjalizacja twórczości, zacieranie się różnic pomiędzy nurtami sztuki „wysokiej” i popularnej oraz – bo i o tym można wspomnieć, choć to muzyki i teatru muzycznego na szczęście jeszcze nie dotyczy (pomijam muzyczne subkultury) - estetyzacja przemocy i okrucieństwa w różnych formach przekazu. Pozytywne oddziaływanie sztuki bywa z wielu powodów problematyczne między innymi dlatego, że charakteryzujący ją stan ideowego i gatunkowego pomieszania oraz brak nadbudowy metafizycznej przyczyniają się do zagubienia i dezorientacji widza oraz słuchacza. Przekonanie o doniosłości artystycznej misji staje się twórcom obce. Miejsce dawnych ideologii zajął brak ideologii, regułą jest brak reguł. Indywidualności artysty nie krępuje żaden kodeks, co pozwala na jawny eklektyzm {łącznie z przyswajaniem składników kultury masowej, tak pogardzanej przez modernistów). Trzeba zauważyć, że zanim termin „postmodernizm” zaczął być używany przez muzykologów czy publicystów muzycznych, wprowadzone zostało w obieg kilkanaście nazw świadczących o dość wybiórczym postrzeganiu jego symptomów. Najczęściej nazwy te wyposażano w przedrostek „neo”, jak w wypadku neotonalizmu, nowego eklektyzmu, nowej prostoty etc. Akcentowano w ten sposób wskrzeszanie pewnych tradycyjnych współczynników języka muzycznego, w pierwszym rzędzie elementów systemu dur-moll. Jednak ważniejsze dla muzycznego postmodernizmu wydaje się to, co można określić jako rozchwianie składniowych reguł języka muzycznego i zanegowanie racjonalizacji procesu twórczego. Przejawy takiej postawy widoczne są np. w minimal music czy muzyce repetytywnej. Zahamowaniu, tak przecież ważnych dla awangardy, poszukiwań sonorystycznych, towarzyszy uproszczenie formy kompozycji, wyrażające się w eliminowaniu kategorii rozwojowych. W praktyce wątłe niejednokrotnie figurki dźwiękowe powtarzane są do znudzenia i nie poddawane przekształceniom. Postmoderniści muzyczni sięgając do określonej konwencji historycznej ignorują z reguły jej kontekst i stosunki strukturalne. Dokonują daleko posuniętej dekonstrukcji – jeśli można tu użyć słowa kluczowego dla systemu myślowego zmarłego niedawno francuskiego filozofa Jacquesa Derridy. Wspomniane tendencje zauważalne są także w podejmowanych dziś inicjatywach twórczych i realizatorskich w dziedzinie teatru muzycznego, teatru operowego, m.in. tego skameralizowanego, czyli „rozgrywającego się” często w małych, alternatywnych salach reprezentacyjnych placówek. Tym właśnie poczynaniom służyć miała uruchomiona przez Marcina Krzyżanowskiego w drugim roku jego dyrektorowania w łódzkim Teatrze Wielkim, eksperymentalna Scena X. 26 września 1999 roku scena ta zainaugurowała działalność wystawieniem, we współpracy z festiwalem „Warszawska Jesień”, widowiska Dust z muzyką i librettem amerykańskiego twórcy Roberta Ashley`a. Łódzka premiera odbyła się w klubie Forum Fabricum przy ul. Wólczańskiej, co okazało się zresztą tylko jednorazowym zlokalizowaniem firmowanego przez Teatr Wielki przedsięwzięcia poza jego własną siedzibą. Od razu wypada zauważyć, że gdyby o Dust nie mówić jako o operze, tak jak tego chcą Ashley i redaktorzy programu „Warszawskiej Jesieni”, dałoby się uniknąć wielu zasadniczych wątpliwości. Czym bowiem okazało się wspomniane dziełko w swej warstwie muzycznej? Rozpisaną na pięć głosów melodeklamacją, spuentowaną kilkoma prościutkimi piosenkami rodem z pop-kultury lat sześćdziesiątych minionego stulecia. Jak wiadomo, jednym z głównych chwytów propagandowych stosowanych przez dystrybutorów i komentatorów muzyki rozrywkowej – obliczonym na jej dowartościowanie – jest używanie rozmaitych określeń zaczerpniętych z muzyki poważnej. W omawianym wypadku mamy właściwie sytuację podobną. Sam Ashley powiedział w wywiadzie: - W trakcie całej opery soliści śpiewają długie arie stanowiące wspomnienia… Rzecz w tym, że nie ma tu ani arii, ani opery. Zbiorowa melodeklamacja grawituje w stronę Sprachgesang – każdy z mówiących zachowuje stałą wysokość dźwięku. Jak w homofonii – jedna partia jest w danym momencie wyeksponowana, inne tworzą akompaniament oparty na „stojących” akordach, w treści harmonicznej nie wykraczający notabene poza kilka trójdźwięków. Monotonia i ubóstwo środków, wynikające z przyjęcia reguł minimal music sprawia, że wszystko to w krótkim czasie staje się nużące, pomimo sprawnie zrealizowanego, „przestrzennego” tła elektronicznego. Warstwa dramaturgiczna też nie jest odkrywcza. Bohaterem zbiorowym Dust jest grupka pięciorga bezdomnych, wśród których znajduje się beznogi weteran bliżej nieokreślonej wojny. Jego przeżycia tworzą główny wątek rozmowy prowadzonej gdzieś w przypadkowym miejscu, na rogu ulicy. Ograniczenie niemal do zera ruchu scenicznego (role są czytane z ustawionych na pulpitach „partytur”) mogłoby wskazywać na radiowe przeznaczenie spektaklu. Ale podobno na festiwalu „Warszawska Jesień” Dust wzbogaciły efekty plastyczne. Tak czy inaczej, nie muzyka jest atutem tego przedstawienia. Jej bowiem, przyjmując aksjologiczny punkt widzenia, prawie tam nie ma. Drugą prezentacją przygotowaną na Scenie X po upływie zaledwie pięciu tygodni był autorski spektakl Marcina Krzyżanowskiego Genezis z ducha – widowisko „wieloparametrowe”, jak to określił pomysłodawca całości, autor muzyki, reżyser, inscenizator, jak również w jednej osobie współwykonawca (określenie to trudno uznać za wskazujące na jakąś nową specyfikę gatunkową, wszak wieloparametrowe jest każde przedstawienie teatralne). Choreografię przygotowała Iliana Alvarado (prywatnie – żona dyrektora) a scenografię – Ewa Gdowiok. Punktem wyjścia tego scenicznego projektu był mistyczny poemat prozą Genezie z ducha Juliusza Słowackiego, traktujący o ewolucji ducha w świecie materii, zasadach zmian wszelkiego ziemskiego życia i istotnych dla procesu poznawczego więzach łączących rozum z intuicją. Materiał tekstowy został ujęty w 24 sceny będące w założeniu swobodnymi impresjami, współtworzonymi przez traktowane solistycznie głosy śpiewaków – posługujące się m.in. deklamacją i melodeklamacją (Monika Cichocka, Danuta Dudzińska-Wieczorek, Joanna Woś – soprany, Tomasz Fitas – bas}. Ze względu na rodzaj literackiego tworzywa, a może też jakby w nawiązaniu do powtarzalności mizernych w sumie środków dźwiękowych, widowisko nie zostało udramatyzowane, lecz potraktowane jako forma mająca mieć coś z misterium. Statyczności solistów i, rzecz jasna, czterech akompaniujących im na scenie instrumentalistów (Krzyżanowski jako wiolonczelista) przeciwstawiono siedmioosobowy balet realizujący dość osobliwą choreografię, sprowadzającą się głównie do monotonnych ruchów w tzw. parterze (pozycja leżąca). O oryginalności rzeczonej wizji twórczej miało ponadto decydować wykorzystanie szmerowych efektów z taśmy magnetofonowej, trzech monitorów, na których pojawiały się ujęcia wykonawców oraz zastosowanie zmienności świateł. Ostateczny rezultat budził jednakowoż ogromne wątpliwości i w moim osobistym przekonaniu w żaden sposób nie przystawał do górnolotnych zamierzeń wynikających z wyjściowego „potencjału semantycznego”: zdradzał wręcz cechy artystycznej tandety. Prasa przyjęła spektakl z rezerwą, natomiast piszący te słowa był jedynym, który potraktował go zdecydowanie ostro, nazywając w swych publikacjach „totalnym knotem” („Kalejdoskop” nr 4/2000) oraz „widowiskiem bełkotliwym, pretensjonalnym i kiczowatym” („Aspekt Polski” nr 8/2000}. Po dłuższej przerwie, 1. września 2002 roku, Scena X przedstawiła swą kolejną ofertę repertuarową. Tym razem była to polska prapremiera utworu pod ekscytującym tytułem Mężczyzna, który pomylił żonę z kapeluszem z muzyką Michaela Nymana (autora m.in. ścieżki dźwiękowej do znanego rodzimym kinomanom filmu Fortepian Jane Campion) oraz librettem Christophera Lawrence`a i Michaela Morrisa, stworzonym na podstawie książki Oliviera Wolf Sacksa – angielskiego neurologa i psychiatry. Ten trwający niewiele ponad godzinę spektakl w reżyserii Łukasza Kosa i ze scenografią Moniki Sudół, z trzyosobową obsadą śpiewaków, ma temat na pierwszy rzut oka mało nośny, gdyż opowiada o pewnym dość szczególnym przypadku choroby wynikającej z uszkodzenia mózgu a polegającej na nierozpoznawaniu przedmiotów. Gdy jednak jako instrument poznawczy zawodzi wzrok, w sukurs przychodzą wrażliwe na muzykę uszy… Dotknięty tą przypadłością główny bohater, Doktor P. (w tej roli Piotr Miciński) jako postać sceniczna jest zawodowym śpiewakiem, co potwierdza pełnym uczucia wykonaniem pieśni Schumanna Ich grolle nicht. Poza tymże cytatem rozbrzmiewa już wyłącznie muzyka Nymanowska, przeznaczona także na towarzyszący solistom strunowy septet. Jaka to muzyka? Motoryczna, a zarazem pozbawiona wyraźnych napięć, z powodu swej repetycyjności (znów i ona !). Muzyka swoiście przetwarza tonalne stereotypy, żongluje nimi. Nie ma tu mowy o jakichś ariach, będących w tradycyjnej operze zatrzymaniem akcji i projekcją uczuć. Psychologiczny dyskurs w lekarskim gabinecie trwa nieprzerwanie. Jego dźwiękowym nośnikiem raz jest deklamacja, melodeklamacja, kiedy indziej znów śpiew nie omijający trudnych dla wykonawcy skoków interwałowych. Wszystko podmalowane zostało przez kompozytora nastrojem ludycznym, zawoalowaną groteską, i w tym właśnie kierunku poszła nader przekonująca reżyseria Kosa, który sensownie posłużył się też tzw. multimedialnością (trzy ekrany), nierzadko w teatrze irytującą.Tym razem projekcje filmowe służą ilustracji stanu psychicznego postaci, intensyfikując przekaz. Wszyscy soliści, a więc także Katarzyna Nowak-Stańczyk (Pani P. – żona bohatera) i Wojciech Maciejewski (Doktor S. – psychiatra) wypadli znakomicie – tak aktorsko, kreując wyraziste, trochę zabawne postaci, jak i wokalnie (a partie mieli, doprawdy, niełatwe). Dyrygent Wojciech Michniewski z finezją poprowadził całość, może tylko chwilami zanadto rozbudowując dynamikę instrumentalistów w stosunku do śpiewaków. Mężczyznę, który pomylił żonę z kapeluszem traktować można jako przykład udanej w sumie, postmodernistycznej zabawy konwencjami dźwiękowymi i gatunkowymi, w dyskretny sposób rozbawiającej widzów i słuchaczy. To, o czym mowa, dzieje się pod koniec roku 2002 i mimo tej jedynej, jak dotąd, rzeczywiście udanej premiery – a przecież na trzy sezony funkcjonowania Sceny X to nie nazbyt wiele – ktoś złośliwy mógłby orzec, że scena zmęczyła się sama sobą mniej więcej tak samo, jak trzy dekady wcześniej znudziła się sobą artystyczna awangarda, hołdująca nowości za wszelką cenę. W każdym razie teatr najwyraźniej wtedy uznał, że kondycji Sceny X nie zaszkodzi, a nawet w sposób ewidentny pomóc jej może, przeprofilowanie formuły programowej, polegające na wprowadzeniu na afisz także pozycji klasycznych, ukierunkowanych jednoznacznie na szlachetną gatunkowo rozrywkę. W końcu października 2002 roku odbyła się w związku z powyższym premiera utworu scenicznego uważanego za prekursorski dla nowego w XVIII stuleciu operowego stylu: buffa. Chodzi, oczywiście, o Służącą panią Giovanniego Battisty Pergolesiego; wdzięczny drobiazg przeznaczony przez kompozytora do funkcji intermezza wypełniającego dwie przerwy między aktami wystawionej w 1733 roku w Neapolu, całkiem już poważnej jego opery pt. Niezłomny więzień. Swoisty paradoks historii polega, jak wiadomo, na tym, że ów „dodatek” przewyższył szybko popularnością i znaczeniem zasadnicze dzieło. Treść tej śpiewanej humoreski, traktującej o matrymonialnym sukcesie bohaterki, streszcza już właściwie sam tytuł. Problemy matrymonialne w zasadzie się nie dezaktualizują, a jeśli dodać do tego melodyjną muzykę i stojące na wysokim poziomie wykonawstwo – otrzymujemy od razu obraz tej repertuarowej propozycji. Reżyserujący Służącą… Marek Targowski (odtwarzający zarazem zabawnie niemą postać służącego Vespone) postawił przede wszystkim na humor sytuacyjny i cel swój osiągnął, m.in. poprzez działania „interaktywne”, angażujące w pewnych momentach widownię i wymuszające reakcje konkretnych osób, np. mężczyzn, którym solistka siada na kolanach. Niespełna godzinna opera ma tylko dwie partie śpiewane: młodej i sprytnej Serpiny oraz bogatego, starego kawalera, Uberto. Sceniczną parę tworzyli Dorota Wójcik i Przemysław Rezner, wywiązując się świetnie ze swego zadania nie tylko pod względem wokalnym, ale i aktorskim. U Reznera zwłaszcza zwracał uwagę niemal „telewizyjny”, a więc eksponujący niuanse mimiczne, sposób gry. Bardzo dobrze wypadł zespół muzyków złożony z klawesynistki i pięciorga smyczkowców. Nie zabrakło na koniec w ich akompaniamencie żartu, właśnie „postmodernistycznego” cytatu dźwiękowego, czyli motywu z Mendelssohnowskiego Marsza weselnego. Służąca panią powstała jako późnobarokowe intermezzo, by służyć rozrywce operowych bywalców – i została w rezultacie „panią” wieczoru. Teraz rolę intermezza spełniła w innym kontekście, stając się wziętym z dawnej epoki przerywnikiem w „nowoczesnym”, lecz, niestety, czasami nudnawym repertuarze eksperymentalnej sceny. I dopiero czas miał pokazać, że był to nie tyle przerywnik, ile puenta, końcowy akcent działalności Sceny X, która zakończyła pracę wraz z przymusowym odejściem z teatru dyrektora, niefortunnie „eksperymentującego” finansami placówki. Musiał on zamienić dyrektorski fotel na miejsce o wiele mniej wygodne do siedzenia. Na Scenie X pokazano więc przez niespełna cztery lata cztery spektakle, z których tylko trzy uznać można za wyraźnie grawitujące w stronę eksperymentu (choć pewne innowacje próbowano wprowadzić także do opery Pergolesiego). Jak zostało na wstępie zaznaczone, i co wynikło też, mam nadzieję, z opisu poszczególnych realizacji, eksperyment trzeba w tym wypadku swoiście rozumieć, gdyż ma on zupełnie inny status ontologiczny, niż w czasach awangardy. Porażką okazała się kompozycja sceniczna Krzyżanowskiego, spore zastrzeżenia wzbudził Dust Ashley`a. Najbardziej udała się groteska Nymana, wszakże samej warstwie muzycznej i tu daleko było do rewelacji. Owe postmodernistyczne propozycje ujawniły więc typowy dla współczesności dystans twórców do ściśle określonych, historycznych wzorców gatunkowych, stanowiąc ich daleko idące przetworzenie. A że rezultaty pod takimi czy innymi względami{szczególnie czysto muzycznymi) mogły stać pod znakiem zapytania? Cóż, Clement Greenberg twierdzi, że postmodernizm bywa nieraz nową etykietką, pod którą nie najlepszy smak przybiera postać postępowości atakującej integralność sztuki. Janusz Janyst Sfera Terpsychory („Tygiel Kultury” nr 7-9/2009) Taniec opiera się na rytmie, to on przede wszystkim podporządkowuje sobie ruch. Rytmiczność, a więc powtarzalność zgodna z określonym porządkiem, jest też cechą łódzkiego festiwalu baletowego, który (pomijając jedno tylko potknięcie) co dwa lata aktywizuje sympatyków tej dziedziny sztuki, nie tylko zresztą miejscowych. Sprawia, że najpierw oblegają kasy Teatru Wielkiego, by kupić, jeśli nie karnet na wszystkie festiwalowe spektakle, to przynajmniej bilet lub wejściówkę na wybrane przedstawienie. A potem zapełniają widownię – jedni zasiadają w fotelach, inni okupują stopnie, przestrzenie pod ścianami, byle tylko móc chłonąć wrażenia. Tak było od początku Łódzkich Spotkań Baletowych, imprezy udanej nie tylko pod względem artystycznym, ale i frekwencyjnym, mającej zawsze komplet, a często nadkomplet publiczności. Tak jest i dziś. Łódź najwyraźniej kocha balet. Bolero kulminacją Idea zorganizowania przeglądu baletowego, pomyślanego jako forma promocji nowo powstałej sceny operowej, narodziła się w 1967 roku podczas narady kierownictwa Teatru wspomina Stanisław Dyzbardis, dyrektor festiwalu, w tamtym okresie kierownik literacki TW. Warto przypomnieć, że dyrektorem naczelnym reprezentacyjnej łódzkiej placówki artystycznej był wówczas Stanisław Piotrowski, zaś artystycznym - Zygmunt Latoszewski. Tworzyli oni tandem, któremu Łódź zawdzięcza złoty okres tej operowej, lecz przecież nie tylko operowej, sceny. Baletowi szefował Witold Borkowski. Oczywiście, pewne tradycje związane ze sztuką tańca w Łodzi istniały. Mieszkało tu kilkoro wybitnych tancerzy, m.in. Feliks Parnell, baletmistrz i choreograf, twórca słynnych w latach pięćdziesiątych Parad. Decyzje zapadły szybko - na inaugurację „Spotkań” wybrano rok następny, zapraszając zespoły baletowe z Gdańska, Bydgoszczy, Warszawy, Wrocławia i Lipska. Początek pod względem organizacyjnym i artystycznym powiódł się. Ogromne zainteresowanie wzbudziły zaskakujące nowatorstwem spektakle zespołu gdańskiego, przygotowane przez Janinę Jarzynównę-Sobczak (Niobe, Tytania i osioł, Pancernik Potiomkin). Sukcesem stała się też łódzka realizacja Jeziora łabędziego Czajkowskiego w inscenizacji Borkowskiego. „Baletomani” – bo i takiego określenia kiedyś używano – imprezę uznali za „swoją”. Warto zauważyć, że już pierwsza edycja była stylistycznie spolaryzowana. Ukazywanie przeciwstawnych sobie często nurtów obecnych w praktyce baletowej II połowy XX wieku stało się programowym założeniem przeglądu, konsekwentnie wcielanym w życie w kolejnych latach. Najmocniejszymi punktami drugiego festiwalu okazały się występy słynnego, belgijskiego Ballet du XXe Siecle Maurice’a Béjarta (w programie znalazł się m.in. sięgający do źródeł kultury hinduskiej spektakl Bhakti) oraz zespołu z Permu, prezentującego wzorcową klasykę. Poznaniacy pod wodzą Conrada Drzewieckiego wykonali niezapomniane Adagio Albinoniego i Ognistego ptaka Strawińskiego. W następnych festiwalowych „wydaniach”, włącznie z teatrami krajowymi – na zmianę z Warszawy, Gdańska, Poznania, Bydgoszczy, Bytomia, Wrocławia i zawsze z Łodzi - brało w sumie udział przynajmniej osiem różnych zespołów. Za każdym razem zapraszano jakieś zagraniczne. W 1972 roku przyjechał po raz pierwszy do Łodzi stworzony przez Marie Rambert a kierowany przez Christophera Bruce’a Ballet Rambert z Anglii, pojawiły się też Compagnie de Joseph Lazzini, ansamble z Moskwy i Koszyc. Dwa lata później coraz bardziej rozsmakowani w choreograficznych rarytasach i oczekujący nowych wrażeń festiwalowi bywalcy oglądali ansamble reprezentujące placówki operowe w Tallinie oraz Lipsku. Kolejna, piąta edycja biennale (1976) uświetniona została scenicznymi produkcjami formacji z Budapesztu, Białorusi, francuskiego Les Ballets Félix Blaska oraz belgijskiego Ballet Van Vlaanderen. Teatr Wielki w Łodzi przygotował wtedy premierę Gajane Chaczaturiana, w której jako choreograf dał się poznać Boris Ejfman, później przyjeżdżający już z własnym zespołem i uznany rychło za jednego z najwybitniejszych choreografów stulecia. W roku 1981 (po wyjątkowej w historii imprezy, pięcioletniej przerwie) po raz pierwszy zawitały do Łodzi dwie grupy zza oceanu – The Lar Lubovitch Dance Company z USA i Narodowy Balet Kuby. Zbierali też oklaski artyści z Praskiego Baletu Kameralnego Pavla Šmoka, Akademickiego Teatru Opery i Baletu w Estonii i Ballet National de Marseille Rolanda Petit – ci ostatni za znakomitą, pełną interpretacyjnej finezji i wyśmienitego żartu Coppélię Delibesa.. Zagranicznymi gośćmi na siódmym, upływającym pod znakiem tańca spotkaniu międzynarodowym byli reprezentanci Ballet de’l Opera de Lyon, Leningradzkiego Zespołu „Miniatury Choreograficzne”, Györi Balett Ivána Markó z Węgier oraz Nederlands Dans Theater Junior Jiřiego Kyliana. W 1985 roku, po raz drugi w historii „Spotkań”, publiczność mogła podziwiać Balet XX Wieku. Wtedy to właśnie Ravelowskie Bolero z tańczącym główną partię na wielkim stole Jorge Donnem okazało się przeżyciem przerastającym intensywnością wszystko, co na festiwalu można było dotąd obejrzeć. Piszący te słowa doskonale pamięta własne, zapierające dech w piersiach i połączone z wypiekami na twarzy doznania. Ale dobrze zapisały się wówczas w pamięci i inne grupy, by wymienić Ballet Rambert, Teatr Mały Opery i Baletu w Leningradzie, portugalski Ballet Gulbenkian czy Györi Balett. Natomiast po raz pierwszy narażona została na szwank renoma Polskiego Teatru Tańca, kierowanego jeszcze przez Drzewieckiego. Tę ostatnią niedzielę (mizerną choreograficznie, w której domniemany dom publiczny okazał się …barakiem obozu koncentracyjnego) wygwizdano i okrzyknięto natychmiast największym skandalem „Spotkań”. Interesujące wrażenia przyniósł rok 1987, były one związane z przedstawieniami Sadler’s Wells Royal Ballet z Wielkiej Brytanii, Leningradzkiego Teatru Baletu Współczesnego, Ballet des Badischen Staatstheaters „Danza Viva” z Karlsruhe oraz oferującego sporą dawkę humoru – co w tańcu przecież niełatwe Praskiego Baletu Kameralnego Pavla Šmoka. Łódzki TW zaprezentował bardzo udanego Wolfganga Amadeusa Gray’a Veredona. Między estetycznymi biegunami Dziesiąte, „jubileuszowe igrzyska” - jak nazwał je w programie ówczesny dyrektor, Sławomir Pietras - nawiązywały w części do stulecia urodzin Wacława Niżyńskiego. Kilka zespołów przedstawiło programy okolicznościowe. Z zagranicy dotarli tancerze z Komische Oper w Berlinie, artyści związani z Batsheva Dance Company Ohada Naharina z Izraela, amerykańskim Elisa Monte Dance Company oraz Ballet Nacional de Cuba – notabene szefująca tej grupie, niemłoda już Alicia Alonso też pięknie zatańczyła. Przebojem XI „Spotkań” z roku 1991 stało się Poskromienie złośnicy w choreografii Johna Cranko pokazane przez Stuttgarter Ballett. Rozgrzewały też publiczność Toronto Dance Theatre, Nats Nus Dansa z Hiszpanii, Szegedi Nemzeti Szinház z Węgier oraz ponownie Batsheva Dance Company. Wyraziście zaznaczył też swą obecność Teatr Ekspresji Wojciecha Misiury, skupiający po części „sportowców przerobionych na artystów” i proponujący oryginalną estetykę ruchu, wykraczającą poza czysty balet. Z edycji późniejszej o dwa lata odnotować można Staatstheater Kassel, Ballet National de Lancy et de Lorraine, Djazzex Modern Jazz Dance Company z Holandii, ISO Dance Theater z USA i – po raz pierwszy w Łodzi – Rosyjski Narodowy Teatr Baletu Borisa Ejfmana, zyskujący aplauz dla walorów warsztatowych a zarazem szacunku dla muzycznej frazy. Od roku 1995 dało się zauważyć pewne ograniczenie rozmiarów imprezy – przyjechały wtedy tylko dwie kompanie zagraniczne – Balet du Grand Theatre de Geneve oraz 5th Art. Productions – Moderne Dance Company ze Szwecji. Niegdysiejsze „maratony na pointach” zaczęły być stopniowo zastępowane „biegami krótkodystansowymi”(powód to, oczywiście, coraz skromniejsze fundusze w dyspozycji organizatorów). Na następne „Spotkania” zaproszenie przyjęli Royal Ballet of Flanders z Belgii, Kibbutz Contemporary Dance Company Rami Be’era i szwedzki Cullberg Balet, prezentujący w Łodzi „odromantycznioną” Giselle Matsa Eka. Na kolejną edycję przybyli Dutch National Ballet z Holandii, Balletto di Toscana z Włoch oraz Litewski Narodowy Teatr Opery i Baletu. W roku 2001 wystąpili artyści z białoruskiego Teatru „Bolszoj” i „starzy znajomi”: Batsheva Dance Company i Cullberg Ballet, który tym razem pokazał” Śpiącą królewnę Czajkowskiego w ujęciu niemającym wiele wspólnego z tradycją (nieokiełznana inwencja choreograficzna Eka nie szła wszakże w parze ze szczególną przystawalnością tańca do muzyki). XVII wydanie festiwalu stało się okazją do ponownego spotkania z Kibbutz Contemporary Dance Company, flamenco taneczne i muzyczne demonstrował Ballet Cristina Hoyos, Rosyjski Narodowy Teatr Baletu przyjechał z jak najbardziej „grzeczną” Śpiącą królewną, zaś Leipziger Ballett oczarował idealnie adekwatną w stosunku do muzyki, „unaoczniającą” frazę a nawet dźwiękową fakturę, realizacją Bruckner 8 Uwe Scholza (VIII Symfonia Brucknera). Ten spektakl dało się odczytać jako wyzwanie rzucone postmodernistycznemu eklektyzmowi w balecie, wszelakim „teatrom ruchu”, myślowej pretensjonalności czy wideoklipowej estetyce. Przeciwieństwo owej wysmakowanej „czystej formy” stanowiła wtedy „choreografia faktu” obecna np. w przygotowanym przez łodzian pod choreograficznym przewodnictwem Veredona, ubogim w taneczne środki widowisku Kobro. W kalendarzu imprezy z 2005 roku pojawiły się Szeged Contemporary Dance Company, Ballet Flamenco de Andalucia, Sanktpetersburski Akademicki Teatr Opery i Baletu i Compañia Nacional de Danza z Hiszpanii, prezentująca wyłącznie wyrastające z klasyki, lecz przetwarzające ją w duchu tańca „totalnego” układy kierującego zespołem Nacho Duato (warszawiacy przygotowali wówczas ciekawy program z okazji stulecia urodzin George’a Balanchine’a, za to łodzianie zapisali na swoim koncie artystyczną porażkę związaną z Kolorem żółtym Veredona, któremu - podobnie jak Be’erowi na XIV „Spotkaniach” w widowisku Aide Memoire - nie udało się „udźwignąć” tematu holocaustu). Dwa lata temu można było popatrzeć na Cullberg Ballet, Ballet National de Marseille, The Hungarian National Ballet i, rehabilitujący „tradycyjne piękno” cielesnych konfiguracji w perfekcyjnym modern, Complexions Contemporary Ballet z Nowego Jorku. Tańczył też, debiutujący w Europie Środkowej, National Ballet Company z Korei Południowej. Azjaci zadziwili nadspodziewanie wysokim poziomem techniki klasycznej w Jeziorze łabędzim w choreografii Jurija Grigorowicza. Klasyka w defensywie Wypełniające cały maj tego roku jubileuszowe, XX Łódzkie Spotkania Baletowe, choć także nieco ustępowały liczbą spektakli edycjom z lat „tłustych”, zawierały jednak dużą porcję tańca, jak zwykle urozmaiconego stylistycznie i wykonawczo. Przewidziane były ponadto wystawy plastyczne, specjalny, ukierunkowany tematycznie koncert w filharmonii, zabrakło może już tylko (kiedyś organizowanych) sesji naukowych. Zagraniczne prezentacje rozpoczął swym występem Nederlands Dans Theater, a ściśle jedna z trzech funkcjonujących pod tym szyldem formacji. Niewielka grupa tancerzy przedstawiła miniatury w choreografii Jiřiego Kyliana z muzyką Haubricha (dość nudną 27,52 i ciekawszą koncepcyjnie Gods and Dogs) a następnie Subject to Change Paula Lightfoota i Sola Leóna do kwartetu Śmierć i dziewczyna Schuberta. Zespół wzbudził uznanie zarówno dla poetyki ruchu niezwykle wyrafinowanej, koncentrującej się na detalach, jak i perfekcyjnych technicznie interpretacji. W inscenizacji Národni Divadlo z Pragi można było obejrzeć Romea i Julię Prokofiewa jeden z dwu w trakcie „Spotkań” baletów z muzyką na żywo. Grająca pod batutą Sergeja Poluektova praska orkiestra teatralna okazała się jednak mało ciekawa, m.in. ze względu na niezbyt spójne brzmienie kwintetu smyczkowego. Przeniesienie akcji w pierwszą połowę XX wieku, mogące budzić skojarzenia z West Side Story Bernsteina, nic praktycznie nie wniosło. Zmusiło tylko do zastanawiania się, skąd w tym kontekście wziął się pojedynek na szpady. Wykorzystująca elementy klasyki choreografia Youri Vàmosa wypadła raczej przeciętnie, choć zdarzaały się w niej momenty interesujące, np. układ zespołowej pawany. W drugim akcie nużył nadmiar pantomimy. Dobrze tańczyło kilkoro solistów, w corps de ballet brakowało idealnej synchronizacji. Z niezwykłym zainteresowaniem oczekiwano w Three Solos and a Duet popisu Mikhaila Baryshnikova - legendy baletu XX wieku, niegdyś pierwszego solisty teatru leningradzkiego, od lat siedemdziesiątych (po pozostaniu na Zachodzie) gwiazdy amerykańskich zespołów tańca współczesnego, dziś reprezentującej własne Arts Center. Tancerz jest wciąż osobowością wybitną, widać to w każdym geście. Jednak fakt, że przekroczył sześćdziesiątkę, nie może nie mieć wpływu na jego aktualne możliwości. Sam to zresztą dowcipnie podkreślił w opracowanej choreograficznie przez Beniamina Millepieda, wykorzystującej projekcję filmową oraz muzykę Satie’go i Glassa etiudzie Years Later: tu pod względem technicznym nie udaje mu się dorównać samemu sobie sprzed lat. W Valse-Fantasie z muzyką Glinki choreografia Alexeia Ratmansky’ego zbyt dużo miała naiwności pantomimicznych. W króciutkiej, przygotowanej ruchowo przez Matsa Eka do muzyki Arvo Pärta miniaturze Solo for Two pojawiła się pełna wyrazu tancerka Ana Laguna, zaś w Place, duecie tego samego choreografa do muzyki Flesh Quartet oboje soliści rozwijali pełną emocjonalnych podtekstów narrację, nobilitując zwykły stół do roli wieloznacznego rekwizytu. Dwa wieczory wypełnili, występujący w Łodzi po raz kolejny, Izraelczycy z Kibbutz Centemporary Dance Company. W obu spektaklach choreografię stworzył szef zespołu, Rami Be’er, wpisujący też na swe konto niebanalne światło. Muzyka stanowiła montaż wykorzystujący m.in. ostre rytmy rockowe. Szczególne wrażenie zrobił Ekodoom, balet z ogromną siłą oddziaływania, trzymający w napięciu, imponujący czysto formalną integralnością użytych środków. Ekspresyjne, ekstrawertyczne działanie solistów i grupy współtworzyło silną witalność. Kontrast stanowiły momenty kontemplacyjne (sekwencja „śnieżna”). Jako „chłodniejszy” określić można Upon Reaching the Sun. Wpleciony w muzykę tekst baśni kontrapunktowany był cyklem pomysłowych sekwencji z różnego typu matami, pełniącymi zarówno rolę rekwizytów, części kostiumów, jak i mobilnej scenografii. Pietragalla Compagnie przywiozła najnowsze przedstawienie demonstrowane podczas ubiegłorocznej Olimpiady w Pekinie, zbudowane na kanwie peregrynacji najsłynniejszego, średniowiecznego podróżnika europejskiego. Marco Polo z muzyką Amara przygotowany został od strony choreograficznej i reżyserskiej przez kierujących kompanią Marie-Claude Pietragallę i Juliena Derouault. Fabuła prowadzi bohatera przez egzotyczne krainy, co podkreśla taniec, aż do odhumanizowanego miasta przyszłości, w którym zuniformizowana jest wszelka aktywność („mechaniczny” ruch „cybermieszczuchów”). Spektakl, adresowany najwyraźniej do masowej widowni, okraszony tautologiczną trochę, choć pomysłową animacją komputerową, w swej najważniejszej warstwie grzeszył eklektyzmem i efekciarstwem, nie zawahano się epatować akrobatycznymi elementami breakdance i walk wschodnich. Kumulacja efektów nie zawsze łączyła się z najlepszym smakiem. Zupełnie innych wrażeń dostarczył brytyjski Wayne McGregor/Random Dance. Precyzyjnie, niemal matematycznie zaprogramowany spektakl Enity z muzyką Talbota i Depreesa, w reżyserii Wayne McGregora i z opracowaną przez niego, we współpracy z tancerzami, choreografią utrzymany został w stylistyce, dla której mieszanie klasyki i modern to dopiero punkt wyjścia. Podbudowane ponoć naukowo założenia zmierzają tu do przełamania granic, w jakich porusza się ludzkie ciało i upodobnienia go do wielofunkcyjnego mechanizmu. Techniczne umiejętności wirtuozów nowej estetyki ruchu zadziwiły, czegoś jednak zabrakło – zwykłych emocji i dramaturgicznych kulminacji. Rozczarował Polski Teatr Tańca. Carpe diem według idei i w choreografii dyrektor Ewy Wycichowskiej, z muzyką Zbigniewa i Marcina Górnych, irytował pseudofilozofią, której nośnikiem, poza ubogą warstwą baletową, miały stać się niby aktorskie działania zespołu, takie jak medytacja nad usypaną kupką ziemi, wypowiadane słowa, próby chóralnego śpiewu itp. Pretensjonalność ujawniła się nawet w puencie polegającej na wielokrotnym „ustawianiu się do zdjęcia”. Czyżby regres formacji? Hiszpańska Compañia Antonio Gades, zaprezentowała niezbyt w sumie udaną adaptację, w stylu flamenco, najsłynniejszej opery Bizeta. Scenariusz, choreografię i reżyserię Carmen stworzyli Antonio Gades i Carlos Saura. Ich wizja sprowadziła się do odtańczenia paru odtworzonych z nagrania arii i przedzielenia ich „żywym” folklorem. Szkoda, że np. Habanerze zabrakło ognia a Kuplety torreadora stały się li tylko okazją do infantylnej zabawy w „atakowanie byka”. Przedstawieniu brakowało spontaniczności, za najbardziej przekonującą można uznać centralną sekwencję, w której siedzący w półkolu tancerze na zmianę wkraczali do akcji. Inna sprawa, że robili to przy wtórze śpiewów ustępujących tym, których przy innych okazjach można już było w Łodzi posłuchać, to samo dotyczy niereprezentujących nadzwyczajnej wirtuozerii gitar. Gospodarze, czyli Teatr Wielki w Łodzi, włączyli do „Spotkań” Jezioro łabędzie Czajkowskiego. Sprawnie wypełniającą swe zadanie orkiestrą TW (znakomite sola skrzypcowe specjalnie zaproszonego Macieja Łabeckiego) dyrygował Tadeusz Kozłowski. Choreografię i inscenizację przygotował oraz adaptacji libretta dokonał Giorgio Madia. Zupełnie mu się nawet udało nowe, choć zachowujące pewne szczegóły choreografii Petipy i Iwanowa, ujęcie „białych aktów”, tym razem z łabędziami bez point (boso); dobrze spisały się uczennice szkoły baletowej w pas de quatre. Podobali się Monika Maciejewska (Odetta/Odylia) i Gintautas Potockas (Zygfryd). Zdecydowanie blado wypadł akt I przeniesiony „nad basen”, chybiony był pomysł Królowej jako inwalidki na elektrycznym wózku. Kiczowaty łabędź poruszany sznurkiem miał pewnie stanowić postmodernistyczne „mrugnięcie okiem” w stronę widowni. Zadziwiające u realizatora deklarującego „odrzucenie nudnych i zbędnych fragmentów” okazało się kilka ewidentnych „dziur” w narracji. Balet mógłby wiele zyskać na dopracowaniu i uzupełnieniu choreografii. Na tegorocznym festiwalu klasyczny styl tańca był w odwrocie. Atut stanowiła różnorodność technik modern, choć poza zjawiskami interesującymi dały też o sobie znać wątpliwe „mody”, symbolizowane przez pojawiającą się kilkakrotnie pantomimę tancerzy przed „domyślnym lustrem” lub owijanie się ich …w podłogową wykładzinę. Co dalej? Organizowane już od ponad czterdziestu lat Łódzkie Spotkania Baletowe startowały w czasach, gdy do naszego kraju z trudem przenikały aktualne trendy scen francuskich czy amerykańskich, a jeśli już dawały o sobie znać, to często były zdeformowane. Klasyka, poza nielicznymi wyjątkami, królowała, techniki modern traktowano w niejednym ośrodku jako dziwactwa „psujące” wyszkolone pod określonym kątem ciała corps de ballet. Dozwolone odstępstwo od „najsłuszniejszej” linii reprezentowanej przez klasykę radziecką stanowiły wątki narodowe. Festiwal miał tę sytuację zmienić. Powiew „wielkiego, artystycznego świata”, który dosięgnął włókniarskiego podówczas miasta, czyniąc zeń – jak coraz częściej zaczęto pisać – polskie centrum sztuki baletowej, przeobraził sposób myślenia i w konsekwencji artystyczną rzeczywistość. Ożywił polski balet i spowodował powstanie licznej grupy kompetentnych odbiorców. Notabene przez wiele lat Łódź nie miała innej imprezy artystycznej tej rangi - przedsięwzięcia znanego i cenionego również w świecie. Biennale stało się przeglądem dokonań najwybitniejszych solistów, zespołów, choreografów, pokazywano tu „kultowe”, jak się obecnie mówi, spektakle. Właściwie każda edycja miała jakieś repertuarowe i obsadowe hity, choć i rozczarowania musiały się zdarzać. Konfrontacja dzieł sprzyjała weryfikowaniu poglądów, niejednokrotnie dochodziło do zmiany opinii o artystach, np. tych przyjeżdżających z zagranicy. Dużo się dyskutowało o kondycji sztuki tańca, o jego sile i słabościach. A jaki jest teraźniejszy stan świadomości? Wielu sądzi, że w balecie wszystko jest „OK”. Ale wielu z kolei uważa, że mamy już do czynienia z jakimś „wyczerpaniem”, że właściwie „wszystko już było” i nie należy się spodziewać nowych, odkrywczych konwencji stylistycznych, lecz co najwyżej następnego, postmodernistycznego przekładańca. Niektórych nie satysfakcjonuje, że taniec, jakby nie ufając samemu sobie, zbyt często szuka oparcia w wątpliwym choreograficznie teatrze ruchu, w skazanych na niepowodzenie próbach „przedstawienia nogami” rozmaitych ideologii czy koncepcji filozoficznych, w tandetnej niejednokrotnie ”multimedialności”. A dzieje się tak w sytuacji, gdy wielu choreografów wciąż miewa kłopoty nie tylko z realizacją określonych przekazów semantycznych, określonych tematów, ale nawet z odnalezieniem pełnej harmonii z bardziej autonomicznymi, złożonymi strukturalnie i „zagęszczonymi” wyrazowo, formami muzycznymi, np. z kręgu symfoniki. Biorąc pod uwagę tę ostatnią kwestię, za swoistą oznakę kapitulacji można uznać to, że balet coraz częściej odwraca się od muzyki „wielkiego formatu” i korzysta z ilustracji dźwiękowych spod znaku minimal-music, wykorzystuje amorficzne formalnie podkłady elektroniczne lub też prostackie rytmy dyskotekowe. Dla sztuki baletowej zapewne zawsze będzie ważne perfekcjonistyczne podejście do tzw. warsztatu (w czym pomocna nie przestaje być klasyka) i pielęgnowanie, jako bazy i „zdrowego rdzenia” omawianej dyscypliny artystycznej, tańca „czystego”. Co będzie się działo z Terpsychorą dalej? W jakim kierunku podążać będzie podległa jej, szlachetna forma sztuki? Czas pokaże. Łódzkim Spotkaniom Baletowym wypada w każdym razie życzyć kolejnych, pomyślnych dekad. Janusz Janyst ŁÓDZKI TEATR MUZYCZNY NA PRZEŁOMIE STULECI: 1991-2006. REPERTUAROWE WZLOTY I FRUSTRACJE - z notatnika bywalca (w: Operetka i Teatr Muzyczny w Łodzi. Łódź 2007) Na działalność każdego teatru, także muzycznego (niebędącego przecież, wbrew temu, co może niektórzy sądzą, bezrefleksyjną rozrywką) patrzy się pod różnym kątem i ocenia z rozmaitych punktów widzenia. Jedno z zasadniczych kryteriów, poza artystycznym poziomem scenicznych realizacji, stanowi repertuar. Chodzi o sposób jego kształtowania w sensie doboru gatunków, liczby spektakli, uwzględniania określonych epok, stylów, nurtów, tendencji, czy po prostu takich a nie innych autorów. Jak wiadomo, łódzki Teatr Muzyczny jest w założeniu sceną operetkowo-musicalową, obecnie zresztą jedną z nielicznych w naszym kraju - niewzgardzających stałą obecnością w swoim repertuarze pozycji spod znaku „lekkomyślnej siostry opery”, jak nazywano niegdyś klasyczną operetkę („niebiańska skleroza, boski idiotyzm”, pisał z kolei Witold Gombrowicz). Aczkolwiek w kręgu repertuarowych zainteresowań placówki znajdują się nie dwa, lecz trzy w sumie gatunki, gdyż poza wyżej wymienionymi wchodzi jeszcze w rachubę komedia muzyczna. Oczywiście, ktoś szczególnie skrupulatny mógłby ponadto wskazać na jakieś formy „dodatkowe”, często już raczej historyczne, które np. w swej książce o dziejach musicalu (Przetańczyć całą noc…) charakteryzuje bliżej Antoni Marianowicz, a których zupełnie wykluczyć nie sposób. Jednak spośród nich chyba tylko żywotna wciąż na świecie rewia może być tu realnie brana pod uwagę – wypada zresztą od razu odnotować próbę realizacji takiego przedsięwzięcia w teatrze przy ulicy Północnej w roku 1991. Rewia wczoraj i dziś we wspólnej reżyserii i choreografii Janiny Niesobskiej i Zbigniewa Czeskiego oraz z pozbawionym, niestety, większego polotu scenariuszem Henryka Szwajcera okazała się wszakże rewią słabiutką, można rzec, zupełnie raczkującą (no właśnie: Raczkująca rewia – mam najwyraźniej zakodowany tytuł swej recenzji z „Dziennika Łódzkiego” z 1991 roku), nie uratowały jej ani ekstrawaganckie pomysły w rodzaju tańczących w czerwonych trykotach pod habitami „zakonnic”, ani reklamowany szumnie występ …striptizerki, bo, jak pamiętam (nie bądźmy zanadto pruderyjni!), pozbawiony był po prostu walorów artystycznych. Coż, nie od razu „Folies Bergere” zbudowano… Historia operetki, musicalu i komedii muzycznej obejmuje setki utworów, nie trzeba dodawać, że lepszych i gorszych. Obserwowanie naszego życia teatralnego wskazuje, że choć swobodne pod względem doboru tytułów kształtowanie repertuaru stanowi upragniony przez każdą placówkę ideał, to jednak jego osiągnięcie wcale nie tak znów często jest możliwe. Dyrektorzy scen muzycznych, bardziej niż dramatycznych, muszą przecież nie tylko brać pod uwagę aktualne możliwości artystyczne swojego zespołu, głównie, jeśli chodzi o predyspozycje konkretnych wykonawców (w teatrze muzycznym: solistów-śpiewaków), ale przede wszystkim zobowiązani są, niczym skrupulatny buchalter, do ciągłego liczenia pieniędzy, zarówno tych wydawanych, jak i spodziewanych z takich, czy innych źródeł finansowania. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że teatr służący w równym stopniu trzem muzom - Melpomenie, Polihymnii i Terpsychorze, kosztuje o wiele więcej, niż ten, któremu patronuje wyłącznie pierwsza z nich. Dla Teatru Muzycznego w Łodzi lata okalające przełom stuleci (i tysiącleci!), którymi chcę się tu zająć - sięgając zresztą niemal wyłącznie do wspomnień, własnych recenzji oraz wywiadów publikowanych kolejno w „Dzienniku Łódzkim”, „Gazecie Wyborczej”, także w „Kalejdoskopie” i „Niedzieli” - były szczególnie trudne właśnie pod względem bytowym. Permanentne, narastające przez lata niedofinansowanie nie mogło w sposób zasadniczy (tzn. destrukcyjny) nie wpłynąć na kształt repertuaru, głównie na liczbę umieszczanych na afiszu spektakli. Sprawy te były problemem numer jeden dla wszystkich szefów rzeczonej placówki w omawianym okresie (a nie należy sądzić, że już nie są). W roku 1991 na stanowisko dyrektora naczelnego powołano Zbigniewa Czeskiego. Zachował on też funkcję dyrektora artystycznego, którą sprawował od roku poprzedniego, kiedy naczelnym był, po odejściu Rajmunda Ambroziaka, Włodzimierz Michalski. Wymieniony już na samym początku współreżyser i współchoreograf mało fortunnej Rewii wczoraj i dziś miał w tych dwu rolach dyrektorskich wytrwać przez trzy kolejne sezony. Zredukowane w ogromnym stopniu, w zmienionych warunkach ustrojowych, nakłady finansowe na tzw. jednostki budżetowe (notabene w odróżnieniu od Filharmonii Łódzkiej i Teatru Wielkiego, Teatr Muzyczny zasilany był z niezbyt w sumie zasobnej „kasy miejskiej”) postawiły dyrekcję przed koniecznością poszukiwania alternatywnych źródeł pieniędzy, wymusiły redukcje kadrowe (dotknęły one przede wszystkim dział techniczny), a zarazem spowodowały ograniczenie liczby premier. „Lokalną specjalnością” stało się w efekcie coraz częstsze wprowadzanie na scenę, zamiast typowych spektakli operetkowych, musicalowych, czy komedii, tzw. składanek koncertowych, nazywanych często, chyba dla poprawienia sobie samopoczucia, galami. Z takimi składankami wiąże się genetycznie, będący „znakiem czasu”, nowy aspekt teatralnej działalności, polegający na zarobkowaniu za granicą. Ekonomicznie miało to uzasadnienie w korzystnym, w tamtym okresie, przeliczniku obcej waluty. Nawiązana w 1991 roku współpraca z kilońską agencją artystyczną Gastspiel und Theaterdirektion Gerhartz Gmbh polegała na „wypożyczeniu” dla potrzeb gali Musical Classics, opracowanej reżysersko i choreograficznie przez Darryla Robinsona, grupy solistów wraz z chórem, baletem i orkiestrą. Udostępniono również łódzką scenę i zaplecze dla prób tegoż widowiska, które publiczności naszego miasta pokazano dopiero po dwóch latach, po zrealizowaniu trasy wyjazdowej. Już tylko na marginesie można zauważyć, że składance tej brak było jakiejś czytelnej koncepcji w doborze wykorzystanych przebojów, sensownej choreografii, także i ze śpiewem bywało różnie. Ale skoro znalazł się na taki towar nabywca…Kultura masowa własnymi rządzi się prawami. Na podobnych zasadach organizacyjnych podjęto później następne produkcje eksportowe, swą artystyczną rangą daleko nie odbiegające zresztą od pierwszej, a zatytułowane Gala Night, Webber Musical Gala, Gershwin Gala, Grosse Freiheit Nr 7. Nade wszystko jednak przygotowano pierwszą, przeznaczoną dla odbiorcy niemieckiego (co wymagało intensywnej pracy wykonawców nad wymową niemieckiego tekstu), klasyczną operetkę. Wybrany został Baron cygański Johanna Straussa–syna. I tu, bynajmniej, żadnego „niewypału” już nie było. Do spektaklu, wyreżyserowanego całkiem nieźle przez Zbigniewa Czeskiego, solidnie przygotowanego muzycznie przez Mieczysława Wojciechowskiego a choreograficznie przez Henryka Rutkowskiego, doangażowało kilkoro solistów z zewnątrz, zbudowano efektowną, mobilną dekorację według pomysłu Anny Bobrowskiej-Ekiert i (w marcu 1992 roku) ruszono w prawie miesięczne tournée po Niemczech, Austrii, Luksemburgu i Włoszech. Zagraniczne występy udały się, poświadczyły to obcojęzyczne recenzje, a po czterech miesiącach bardzo dobrze przyjęta została również przez łodzian, doszlifowana jeszcze w szczegółach, lokalna premiera Barona… w polskiej wersji językowej. Teatr, niezapominający na ogół dawniej o najmłodszych widzach i przyzwyczajający ich do wizyt w przybytku sztuki, w tymże roku również zaprosił dzieci na bajki. Były to Jaś i Małgosia z muzyką Tadeusza Kierskiego (w reżyserii Jerzego Nejmana, choreografii Henryka Rutkowskiego, pod kierownictwem muzycznym Beaty Ambros) oraz utrzymane w konwencji musicalowej Smurfowisko, czyli Gargamel złapany z muzyką Ryszarda Poznakowskiego i Włodzimierza Trzcińskiego (reżyserował Tomasz Dutkiewicz, opracował choreograficznie Jarosław Staniek). Ówcześni, mali widzowie tych spektakli, dziś już, z pewnością, bez rodziców i niewykluczone, że właśnie częściej niż inni chodzą na imprezy kulturalne … Daleki natomiast od sukcesu - zarówno jako dzieło samo w sobie, jak i w warstwie realizacyjnej - okazał się wystawiony w roku następnym musical dla dorosłych, ergo Ziemia obiecana z nawiązującym do powieści Władysława Reymonta librettem Ryszarda Czubaczyńskiego, muzyką Piotra Marczewskiego, w inscenizacji i reżyserii Zbigniewa Czeskiego, choreografii Henryka Rutkowskiego, scenografii Anny Bobrowskiej-Ekiert, pod kierownictwem muzycznym Mieczysława Wojciechowskiego. Według tego, co zachowało się w mej pamięci, w przedstawieniu, które już po kilku wieczorach zeszło z afisza (a pod koniec sezonu zainkasowało od recenzentów prasowych Czarną Maskę), zaledwie kilka scen można było uznać za artystycznie przekonujące. Spektakularna klapa na pewno nie przyczyniła się do wzmocnienia pozycji dyrektora naczelnego i artystycznego – rok później pożegnał się on z placówką, firmując w międzyczasie jeszcze tylko Galę Night i eksportową wersję Zemsty nietoperza Johanna Straussa (w reżyserii Tomasza Dutkiewicza, pod kierownictwem muzycznym Beaty Ambros, ze scenografią Anny Bobrowskiej-Ekiert), przyjętą podobno przez melomanów niemieckich już dużo gorzej, aniżeli Baron cygański. W takiej oto sytuacji nominację na stanowisko dyrektora naczelnego otrzymał w roku 1994 Wiesław Ostojski, a jego zastępcą do spraw artystycznych został Kazimierz Kryza. Era Ostojskiego miała trwać w teatrze z górą 12 lat, to jest dłużej od prawie jedenastoletniej kadencji Rajmunda Ambroziaka (1980-90), natomiast krócej tylko od okresu sprawowania głównej funkcji kierowniczej przez legendę Teatru przy ul. Północnej, Antoniego Bachlińskiego, dyrektorującego w latach 1951-77. Stosunkowo częste zmiany następowały za to w omawianym przeze mnie wycinku teatralnej historii na etacie dyrektora artystycznego (etat ów obsadzany był wyłącznie prze dyrygentów). Odnotuję – wyprzedzając trochę bieg czasu - że po Kryzie, w 1995 roku, objął tę funkcję Andrzej Knap, zaraz po nim Maciej Niesiołowski (1995-96), następnie Tadeusz Kozłowski (1996-98), Dariusz Różankiewicz (1998-99) i ponownie Andrzej Knap, który tym razem zagrzał już miejsce na dłużej – opuścił bowiem placówkę wraz z naczelnym, w roku 2006. Niewątpliwym sukcesem kolejnej, wkraczającej na „plac boju”, dyrekcji stało się zaprezentowanie pod koniec 1994 roku polskiej wersji Zemsty nietoperza w zmienionej, w porównaniu z wersją „zagraniczną”, reżyserii Wojciecha Adamczyka, pod kierownictwem muzycznym Kazimierza Kryzy, choreograficznym Janiny Niesobskiej, ze scenografią Wojciecha Jankowiaka. Sam pisałem wówczas w cotygodniowym dodatku kulturalnym do „Gazety Wyborczej” („Verte” nr 25/94 - Nietoperz, czy rajski ptak?), że to zintegrowane wewnętrznie przedstawienie, odznaczające się zespoleniem wszystkich scenicznych akcji z muzyką, wydać się mogło w pierwszej, premierowej obsadzie propozycją bardziej interesującą od wszystkiego, co w kilku wcześniejszych latach prezentowano nie tylko w łódzkim teatrze Muzycznym, ale – biorąc pod uwagę operetki, musicale i opery buffa – także w Wielkim. Reżyseria i choreografia zafrapowały, urzekły dowcipem i bogactwem pomysłów – nie było miejsc dramaturgicznie pustych, na bliższym lub dalszym planie zawsze coś ciekawego się działo. Nic też dziwnego, że na zakończenie sezonu recenzenci uhonorowali reżysera Złotą Maską. Á propos - trudno byłoby, oczywiście, twierdzić, że dwa łódzkie teatry związane z Polihymnią – Wielki i Muzyczny – ze sobą konkurowały. Bo choć Wielki też jest muzyczny, a Muzyczny wcale nie taki znów mały, zawsze różniły się one specyfiką, profilem repertuarowym, i tylko czasami ich sfery działania krzyżowały się. A wtedy aż prosiło się o porównanie. Na scenie przy ul. Północnej nie wystawiało się i nie wystawia oper i baletów. Natomiast teatr na placu Dąbrowskiego (mając zapewne na uwadze względy komercyjne) stwarza niekiedy swoim bywalcom okazję do obejrzenia musicalu, bądź operetki. Zdarza się nawet, że dochodzi do dublowania pozycji repertuarowych drugiej placówki. Tak było z Wesołą wdówką Franza Lehára (wznowioną przez Teatr Wielki w roku 1992), która w porównaniu z tą znajdującą się w repertuarze Muzycznego okazała się raczej „niewesoła”. Tak było z wspomnianym wcześniej, lepszym na scenie operetkowej, Baronem cygańskim. Podobnie miało się niezadługo stać z następną „konfrontacją Wdówek” a nawet niektórymi galami, które scena operowa „podchwyciła” jako sposób na urozmaicenie repertuaru. Powiedzmy wprost: opera dysponuje z zasady lepszymi siłami wokalnymi, natomiast teatry operetkowomusicalowe, pielęgnujące generalnie innego „artystycznego ducha”, skupiają wykonawców obdarzonych równocześnie umiejętnościami śpiewaczymi, aktorskimi i tanecznymi. I to ich bardziej do określonego repertuaru predestynuje. Rok 1994, poza koncertem Usta milczą, dusza śpiewa w reżyserii Macieja Korwina, przyniósł jeszcze zrealizowany we współpracy z Teatrem Powszechnym, znany z wersji filmowych „czarodziejski musical” z piosenkami Harolda Arlena. Rozgrywającego się „po drugiej stronie tęczy” Czarodzieja z Oz wyreżyserował Dariusz Miłkowski, nad stroną muzyczną czuwali Kazimierz Kryza i Maciej Pawłowski, scenografia była dziełem Barbary Ptak a choreografia Janiny Niesobskiej. Dzieci znów miały przeżycie, co się zowie. Kolejny rok upłynął w dużym stopniu pod znakiem „wielkiego jubileuszu”, czyli półwiecza Teatru. Koncert pt. 50 lat minęło (znów składanka!), nad którym muzyczną pieczę objął Andrzej Knap, zaprezentowany został w odstępie kilku miesięcy w dwu różnych opracowaniach inscenizacyjnych (edycję pierwszą reżyserował Daniel Kustosik, drugą – Henryk Rutkowski). Nie zabrakło wówczas i premiery operetkowej, wprawdzie tylko jednej, co jak na taki jubileusz mogło budzić poważny niedosyt, ale powody są znane. Bal w Savoy’u Paula Abrahama udatnie wyreżyserował Daniel Kustosik, kierownictwo muzyczne spoczęło w rękach Andrzeja Knapa i Tadeusza Kozłowskiego, „nowoczesne”, w porównaniu z klasyczną operetką paryską, albo też wiedeńską, rytmy tego dziełka uwydatniła choreografia Juliusza Stańdy, autorką scenografii była Anna Bobrowska-Ekiert. Wcielającej się w postać Daisy, Annie Gębalównie, przyznano Złotą Maskę za najlepszą rolę żeńską. Następny rok po jubileuszowych obchodach nosił już wyraźne znamiona kryzysu. Teatr nie był tym razem w stanie doprowadzić do jednej choćby, pełnospektaklowej premiery, natomiast poza sygnalizowaną wcześniej, eksportową Gershwin Gala, przygotowano kolejne koncerty składankowe: Z batutą u Straussów (przygotowany od strony muzycznej przez Macieja Niesiołowskiego), Przeboje mistrzów (muzyczne kierownictwo sprawował Tadeusz Kozłowski) oraz Króla walca w reżyserii Bogusławy Czosnowskiej – ta pozycja, pod kierownictwem muzycznym Kozłowskiego, opracowana została w niemieckiej wersji językowej po kątem tournée. Muzyka Jana Straussa-syna i, niekiedy „przy okazji”, innych członków rodziny, tudzież niezwiązanego z nią Oscara Strausa, stawała się powoli (nie ujmując nic jej faktycznemu urokowi) jakimś szczególnie mocno eksploatowanym tworzywem dźwiękowym, coraz wyraźniej postrzeganym przez obserwatorów jako substytut wielowątkowego i polistylistycznego repertuaru operetkowo-musicalowo-komediowego, który powinien być na tej scenie systematycznie realizowany, lecz - z przyczyn obiektywnych - nie był. W dużym stopniu samopowielające się, Straussowskie składanki, wraz z Baronem cygańskim i Zemstą nietoperza zaczęły decydować o artystycznym image’u placówki, coraz częściej zaczynano mówić o jakiejś, rozumianej stopniowo coraz bardziej pejoratywnie, „epoce Straussowskiej”, „Straussiadzie”, albo „wtórnej erze wiedeńskiego walca”, stającej się udziałem łódzkiego Teatru Muzycznego. Pogłębiająca się, programowa jednostronność w połączeniu ze swoistym minimalizmem repertuarowym na dłuższą metę niczego dobrego oznaczać nie mogła: to była już prawie stagnacja, ruch w dół. Jako jedyny może, pozytywny aspekt takiej sytuacji dałoby się co najwyżej uznać przydatność rytmów Straussowskich do zaktywizowania baletu - w okresie zawiadywania nim przez Dobrosławę Gutek wyraźnie podniósł się jego poziom, a tancerze m.in. we wszystkich galach mieli swój udział. Rok 1997 rozpoczęto od „przerobienia” Króla walca na polskojęzyczny koncert pt. Mistrz walca (realizatorzy pozostali bez zmian, tyle że pierwotny tytuł okazał się w Polsce zastrzeżony dla innej produkcji) i dopiero po kilku miesiącach zaanonsowana została, od dawna przez wszystkich wyczekiwana, pełnospektaklowa premiera. Zacytuję sam siebie („Gazeta Wyborcza” nr 105/97 - Siostrunie bez uszu): „W łódzkim Teatrze Muzycznym sytuacja jest alarmująca. Przez 18 miesięcy nie zrealizowano tam ani jednej „normalnej”, tzn. operetkowej lub musicalowej premiery, ograniczając się do wystawienia kilku dość słabych składanek. Zaprezentowany po tak długim zastoju musical Siostrunie nie poprawił, niestety, wizerunku tej mocno podupadającej sceny”. Będące w założeniu groteską z życia zakonnego Siostrunie Dana Goggina w reżyserii Daniela Kustosika, muzycznie przygotowane przez Romana Paniutę, choreograficznie przez Dobrosławę Gutek a scenograficznie prze Annę Bobrowską-Ekiert, okazały się, jako utwór sceniczny, zwykłym knotem, podważającym lansowaną tu i ówdzie jako aksjomat tezę o dramaturgicznej wyższości musicalu nad operetką. Strona wykonawcza wcale nie była lepsza, słaby śpiew szedł w parze z tandetnymi „grepsami” aktorskimi. Kto wie, czy ogłoszony w mediach „alarm dla łódzkiej operetki” nie przyczynił się w jakiś sposób do zdobycia w tym sezonie środków jeszcze na Porwanie Sabinek - Tuwimowską komedię z kilkoma prościutkimi piosenkami, opowiadającą o klapie, jaką w objazdowym teatrzyku robi pewna sztuka. Za swego rodzaju paradoks można było uznać fakt, że klapą w Teatrze Muzycznym rzecz się nie stała (reżyseria Bogusławy Czosnowskiej, kierownictwo muzyczne Tadeusza Kozłowskiego, choreografia Zygmunta Kamińskiego, scenografia Anny Bobrowskiej-Ekiert). Po raz pierwszy od dłuższego czasu widz miał szansę pójść do domu niezdegustowany. Czy oznaczało to „drugi oddech” i zapowiedź poprawy kondycji placówki? Może chwilowo, bo w dalszej perspektywie taka konstatacja byłaby jednak zbyt optymistyczna. Zamknięto rok Straussowskim koncertem Nie tylko operetka w reżyserii Waldemara Drozda i opracowaniu muzycznym Tadeusza Kozłowskiego, a także kolejnym, sympatycznym gestem w stronę „milusińskich”: bajką muzyczno-baletową Dziwna historia dziadka do orzechów w reżyserii Daniela Kustosika, choreografii Dobrosławy Gutek, scenografii Elżbiety Iwony Dietrych. W roku 1998 udało się wystawić dwa, i to niebłahe dzieła. Najpierw kolejną, po Balu w Savo’u, operetkę Abrahama: Wiktorię i jej huzara w reżyserii Bogusławy Czosnowskiej, choreografii Henryka Rutkowskiego, pod kierownictwem muzycznym Tadeusza Kozłowskiego, ze scenografią Józefa Napiórkowskiego. I w tym również wypadku żadnej, broń Boże, klapy nie było, spektakl przygotowano rzetelnie, można było nawet mówić o artystycznej wiktorii Wiktorii…Natomiast już niedługo potem zaproszono na jeden z najsłynniejszych musicali z lat sześćdziesiątych, Człowieka z La Manchy Mitchella Leigha. Reżyserii podjął się Waldemar Zawodzinski, który, co warto zaznaczyć, był też, wraz z Marią Balcerek, autorem scenografii. Janina Niesobska opracowała choreografię, kierownictwo muzyczne sprawował Dariusz Różankiewicz. To był prawdziwy sukces! Perfekcyjna, niemalże „wizjonerska” i pełna dramatyzmu inscenizacja łączyła się z wybitnymi kreacjami wokalno-aktorskimi (do współpracy zaproszono także artystów innych scen), nie budził nawet zastrzeżeń, choć to może szczegół … sposób eksponowana kobiecej nagości (ta nagość pojawiła się pierwszy raz od czasów Rewii..., tym razem demonstrowała ją z wdziękiem gracja na żywym koniu). Przedstawienie zostało obsypane Złotymi Maskami: za reżyserię, scenografię oraz najciekawszą rolę męską (Zbigniew Macias jako Don Kichot). W danym momencie rzeczywiście mogło wyglądać, ze najpiękniejszy ze snów o artystycznym odrodzeniu się Muzycznego zaczyna pomału przybierać jakiś realny kształt. Następny rok też nie był najgorszy, pomijając może samą liczbę premier (nie bądźmy jednak wciąż tacy drobiazgowi). Zaczęto wprawdzie od „nowych” – choć, niekoniecznie, w rozumieniu zawartości muzycznej - składanek: Gali Strauss w reżyserii i choreografii Janiny Niesobskiej, muzycznie firmowanej przez Dariusza Różankiewicza (ostatniej produkcji dla agencji Gastspiel und Theaterdirektion Gerhartz Gmbh - koncert ów w trakcie późniejszych wyjazdów przyjmował też, przy minimalnych zmianach, inne tytuły: Strauss Gala, Neujahrskoncert, Johann Strauss Wieihnachtsgala, Schoene Blaue Donau, Operettengala) oraz widowiska Bo to jest miłość w reżyserii Zbigniewa Czeskiego, pod kierownictwem muzycznym Andrzeja Knapa. Niemniej na koniec roku przewidziano znów coś naprawdę ekstra, czyli inny wielki hit lat sześćdziesiątych - Skrzypka na dachu Jerry’ego Bocka. Słynny, „kultowy” nieomal musical, którego polska prapremiera odbyła się w łódzkim Teatrze Muzycznym półtorej dekady wcześniej, zaprezentowany został tym razem w reżyserii i choreografii Jana Szurmieja, pod muzycznym kierownictwem Dariusza Różankiewicza i Romana Paniuty, w oprawie scenograficznej Wojciecha Jankowiaka. Ten drugi łódzki Skrzypek… stał się kolejnym dowodem dużych możliwości artystycznych tutejszych solistów i zespołów, argumentem dla wszelakich decydentów, by tę operetkowo-musicalową scenę hołubić, finansowo dowartościowywać (podnieść m.in. wyjątkowo niskie uposażenia artystów), i za wszelką cenę chronić, pojawiły się bowiem w międzyczasie jakieś nieoficjalne sygnały o zagrożeniu jej istnienia. Spektakl sprawił chyba na wszystkich wrażenie scenicznego cymesu, budząc uznanie dla poszczególnych składników realizacji (w swej recenzji w 2/2000 n-rze „Kalejdoskopu” wspomniałem zaledwie o kilku, pojawiających się zupełnie sporadycznie, słabszych momentach kreacji). Po przyznaniu Skrzypkowi… Srebrnej Łódki za najlepszy spektakl sezonu, można było śmiało zawołać: lechaim (wiwat)! Okazja do wiwatów zbliżała się z całkiem innego jeszcze powodu, gdyż w roku 2000 kończyło się stulecie (i tysiąclecie!). Na sceniczne podsumowanie wieku XX wytypowana została operetka klasyczna (tym razem paryska) oraz musical. Do Orfeusza w piekle Jacquesa Offenbacha zabrali się reżyser Marcel Kochańczyk, choreograf Janina Niesobska, scenografowie Ryszard Kaja i Anna Bobrowska-Ekiert oraz dyrygent Andrzej Knap. Rezultat nie budził większych zastrzeżeń, choć nie była to już ta klasa, którą reprezentowały dwie poprzednie premiery musicalowe. Aczkolwiek Złote Maski też wręczono – za scenografię, choreografię oraz najlepszą rolę męską (Adam Koziołek – Jowisz, ale zarazem postać tytułowa w następnej premierze). Przygotowania do Zorby Johna Kandera rozpoczął już wkrótce reżyser i choreograf Jan Szurmiej wraz ze scenografem Wojciechem Jankowiakiem i dyrygentem Andrzejem Knapem. Niestety to, co można było potem obejrzeć na scenie stanowiło zupełnie inną – tzn. o wiele niższą - jakość, niż pamiętny film Kakojanisa (z muzyką Mikisa Theodorakisa), a nawet balet z muzyką Theodorakisa wystawiony swego czasu przez Lorcę Massine’a w łódzkim Teatrze Wielkim. Muzyka Kandera (autora m.in. świetnej oprawy muzycznej do Kabaretu!) trąciła banałem niczym niejedna słaba operetka, nieciekawie wypadła reżyseria, choreografia, aktorstwo, przeciętny był śpiew. Kończące się stulecie obalało zatem mit o bezwzględnej atrakcyjności jakże ekspansywnego gatunku, wypierającego ze scen klasyczną operetkę. Leonard Bernstein twierdził, iż musical to operetka bez kiczu. Łódzkie Siostrunie, a teraz Zorba, tego nie potwierdziły. Jakby dla pogodzenia różnych preferencji gatunkowych nowy wiek zainaugurowano Kankanem, czyli tak właśnie zatytułowanym, „operetkowym” musicalem Cole Portera, będącym rezultatem fascynacji Paryżem, ukłonem Broadway’u w stronę Montmartre’u. Reżyserował Zbigniew Marek Hass, choreografię opracowała Janina Niesobska, scenografę zrobił Bogusław Cichocki, nad stroną muzyczną czuwał Andrzej Knap. „Ładunek intelektualny” tej scenicznej błahostki nie przewyższał przeciętnej operetki, brakowało przy tym dowcipu, ale finałowy kankan nikogo obojętnym pozostawić nie mógł. Od razu też w rozpoczętym XXI stuleciu pomyślano o dzieciach (boć to przyszłość narodu), adresując do nich Kopciuszka Stanisława Gerstenkorna, bajkę wyreżyserowaną przez Waldemara Drozda, muzycznie wyszykowaną przez Andrzeja Knapa, scenograficznie przez Annę Bobrowską-Ekiert a choreograficznie przez Henryka Rutkowskiego. Rok 2002 przyniósł najpierw parateatralną składankę Kocham operetkę (reżyseria i choreografia Violetty Suskiej, muzyczne „dowodzenie” Andrzeja Knapa), a następnie jedno z najpopularniejszych dzieł z kręgu postklasycznej operetki wiedeńskiej, Księżniczkę czardasza Emmericha Kálmána. Sceniczna przebieranka, związana tu z przeniesieniem akcji z Budapesztu i Wiednia do międzywojennej Polski (scenografia Pawła Dobrzyckiego, kostiumy Ireny Bieganskiej), wypadła całkiem sensownie (w przeciwieństwie do bezsensownego akurat w Teatrze Wielkim „unowocześnienia” Carmen Bizeta przez Ausoniusa Greidanusa i Annelies de Ridder). Stojące na dobrym poziomie – reżyseria Wojciecha Adamczyka, choreografia Janiny Niesobskiej, kierownictwo muzyczne Andrzeja Knapa, w połączeniu z mocną obsadą wokalno-aktorską (jak można zauważyć, w tym tekście solistów, ze względu na konieczność streszczania się, programowo nie wymieniam) uczyniły z Czardaszki atrakcyjną propozycję repertuarową. Powodów do pełnej radości, ogólnie jednak, nie było w dalszym ciągu, sytuacja stawała się nawet dramatyczna. Ponieważ kondycja materialna Teatru w żaden istotny sposób się nie poprawiała, w roku 2003 nowego nie wystawiono zupełnie nic, zabrakło nawet środków na jakąś, służącą poniekąd do „zamydlania oczu” sympatykom lekkiej muzy, składankę (a więc jeszcze mniej było ciekawie, niż w pozbawionym również premiery roku 1996, kiedy to jednak repertuarową „dziurę” łatano składankami – pardon, galami). Coraz więcej odbywało się natomiast na scenie imprez gościnnych (wszak to zawsze dla instytucji jakiś zarobek, a coraz wyraźniej zaczynało w tym wszystkim chodzić po prostu o przetrwanie). Rok następny wyglądał niemal równie źle, tyle że w ostatnich jego miesiącach pokazano, najpierw w Berlinie, w niemieckiej wersji językowej, Lehár Galę - antycypującą w domyśle planowaną wreszcie premierę, ale zawierającą też utwory Straussa - a następnie, już w Łodzi, bardziej zdecydowaną zapowiedź przygotowywanego przedstawienia w postaci inscenizowanego koncertu pt. Wesoła wdówka, opracowanego przez współrealizatorów zbliżającej się premiery. 2005 rok był kolejnym, ważnym rokiem jubileuszowym, przypadało wówczas 60-lecie Teatru. I tak się złożyło, że właśnie wtedy doszło do kolejnej już w historii łódzkiego życia muzycznego - o czym wcześniej wspomniałem - konfrontacji Lehárowskich Wesołych wdówek. Premiery w Teatrach Wielkim i Muzycznym odbyły się w połowie kwietnia dzień po dniu (a na dodatek w tych samych rolach wykorzystano na obu scenach kilku tych samych solistów!). Wdówka… na scenie operowej zaistniała dzięki współpracy z holenderską agencją impresaryjną. Reżyser Anette Wolf z Niemiec postawiła tam na humor w każdej postaci, ale osiągnęła tylko banał i inscenizacyjną lichotę. Muzyczny znów był górą, choć i tu realizacja sprawiła, nomen omen, „poważny” niedosyt. Reżyser i scenograf Tomasz Konina, w teatrach muzycznych zrywający na ogół z „akademicką” tradycją i skostnieniem, postanowił chyba udowodnić, że we Wdówce… czas na zmianę formuły gatunkowej, polegającą na zastąpieniu „muzy podkasanej” ambitniejszą …„muzą psychologizującą”. Przedstawienie oczyszczone zostało wprawdzie z wszelakiej estetycznej tandety, lecz zarazem pozbawione tego, co będąc w rozumieniu Gombrowicza „boskim idiotyzmem”, przydaje każdej operetce swoistego uroku. Czystość i wysmakowanie scenicznej narracji mogło się nawet początkowo wydać obiecujące, potem jednak brakowało już nie tylko zwykłego uśmiechu, zabawy, ”luzu”, lecz nawet ciekawego ruchu scenicznego i takiej też choreografii (odpowiedzialny: Henryk Rutkowski). Dobrze spisała się za to orkiestra pod dyr. Andrzeja Knapa. Puentą roku jubileuszowego stał się koncert 60 lat operetki, na którym wystąpiła duża część związanych ze sceną solistów, również tych niedawno zaangażowanych, śpiewając najbardziej popularne przeboje operetkowe (m.in. Straussowskie, a jakże) i musicalowe. Dla zaakcentowania sytuacji placówki całość rozpoczęła się piosenkami z Nędzników oraz Króla włóczęgów, zaś kropkę nad „i” postawił Zbigniew Macias, odpowiednio adaptując tekst mówionego wstępu do piosenki Gdybym był bogaczem. Kończący powoli swe urzędowanie dyrektor Wiesław Ostojski powiedział mi wówczas („Niedziela” nr 3/2006, Niezbyt wesoły jubileusz): „ – Przeżywamy najgorszy okres w historii teatru. Dotacja na rok 2005 wyniosła tylko 4 mln 70 tysięcy złotych, czyli prawie o pół miliona mniej, niż w roku 2002. Na rok 2006 przyznano nam 4 mln 123 tys. zł. Żaden inny teatr muzyczny w Polsce nie ma tak małego budżetu. Trudno nam się, oczywiście, porównywać z warszawską Romą, która ma 11 mln dotacji, ale np. podobny do naszego Teatr Muzyczny w Gliwicach dostaje 6,8 mln, choć zatrudnia 120 osób, tymczasem u nas jest 180”. Przewidywany już, niezbędny remont sceny i widowni przyczynił się do nawiązania współpracy z niemieckim impresariatem K-Promotion, Michael Kmoch Gmbh, a także do zwiększania liczby występów w innych miastach Polski, m.in. na różnego typu festiwalach (Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy, im. Adama Didura w Sanoku etc.) Trzeba było sobie jakoś zagwarantować ciągłość funkcjonowania. Rozpoczęcie sezonu 2006/7 oznaczało dla Teatru zmianę dyrekcji: dyrektorem naczelnym została dotychczasowa wicedyrektor, Grażyna Posmykiewicz, zaś obowiązki głównego specjalisty ds. programowych (faktycznego szefa artystycznego) powierzono znakomitemu, współpracującemu od dłuższego czasu z łódzką sceną artyście, Zbigniewowi Maciasowi. W wywiadzie, którego mi wtedy udzielił, (Stawiam na musical, „Niedziela” nr 49/2006), stwierdził m.in.: „ – Potencjał placówki jest ogromny, tylko zespół artystyczny należy odpowiednio ukierunkować. Trzeba go prowadzić dwutorowo, co w szczególności dotyczy artystów sceny, gdyż orkiestra z natury rzeczy jest aparatem wykonawczym uniwersalnym i elastycznym. Chodzi mi więc o wyraźne oddzielenie - jako kierunku działań - klasycznej operetki i musicalu, gdyż oba te gatunki wymagają innej estetyki (…)Dziś, sprawując odpowiedzialną funkcję w łódzkim teatrze, stawiam na musical. Przy całym szacunku dla klasycznej operetki, która zawsze będzie w repertuarze obecna, trzeba pamiętać, że operetek już się nie pisze, natomiast wciąż powstają nowe musicale (...) Zaś jeśli chodzi o niedofinansowanie sceny – nie wyobrażam sobie, aby taka sytuacja mogła trwać nadal. Nikt nie byłby w stanie realizować ambitnych pozycji repertuarowych w tak kiepskiej kondycji finansowej, jak dotychczasowa”. Koniec roku 2006 a zarazem początek nowej, dyrektorskiej kadencji zaznaczone zostały wyreżyserowanym przez Roberta Skolmowskiego koncertem Pomarzyć – dobra rzecz. Nie była to typowa składanka numerów operetkowych i musicalowych, lecz bardziej logicznie ukształtowana całość (w której jednakowoż trochę nadużyte zostały ekranowe projekcje). Wystąpiła większość pracujących w teatrze śpiewaków, orkiestra pod dyr. Tadeusza Kozłowskiego akompaniowała tez gościowi specjalnemu, Dariuszowi Stachurze. Aluzyjny tytuł koncertu chyba przez wszystkich odczytany został jednoznacznie… I na zakończenie jeszcze szczypta statystyki. Powyższy, subiektywny przegląd działalności łódzkiego Teatru Muzycznego dotyczył 16 lat - okresu od rozpoczęcia pracy na stanowisku dyrektora naczelnego przez Zbigniewa Czeskiego, aż do inauguracji wspólnego urzędowania Grażyny Posmykiewicz i Zbigniewa Maciasa. W tych jakże trudnych – podkreślić to trzeba raz jeszcze – pod względem materialnym dla placówki czasach zdołano zrealizować 14 premier pełnospektaklowych dla dorosłego widza: 7 operetek, 6 musicali i 1 komedię muzyczną. Przeciętnie stanowiło to niecałe 0,9 spektaklu na rok, a więc liczbę znikomą, pozwalającą mówić całkiem poważnie o repertuarowym kryzysie ilościowym. Przygotowano też 5 przedstawień dla dzieci (0,3 na rok). Teatralnym bywalcom zaproponowano ponadto, statystycznie biorąc, 1 koncert składankowy rocznie (było ich, nie licząc mutacji na trasach zagranicznych, 16, tzn. więcej, niż premierowych przedstawień), a na dodatek jedną w całym okresie rewię. Określenie „epoka Straussowska”, które padło w tekście, a dotyczyło zauważalnej, szczególnie w pewnych latach, jednostronności repertuarowej, może być uzasadnione tym, że spośród siedmiu zaprezentowanych operetek, dwie skomponowane zostały przez Johanna Straussa-syna ( Zemsta nietoperza oraz Baron cygański), ponadto jego to właśnie utwory - a niekiedy także innych reprezentantów jego rodziny – rozbrzmiewały co najmniej podczas dziesięciu koncertów. Poziom artystyczny premier (realizacji scenicznych, ale również samych dzieł) był zróżnicowany, obserwować można było w tej dziedzinie wyraźne „falowanie”. Do największych osiągnięć inscenizacyjnych, prawdziwych repertuarowych wzlotów, wypadałoby zaliczyć Człowieka za La Manchy Leigha, Skrzypka na dachu Bocka, Zemstę nietoperza i Barona cygańskiego Straussa, nie najgorsze okazały się również Wiktoria i jej huzar Abrahama, Księżniczka czardasza Kálmána, Orfeusz w piekle Offenbacha. Najsłabiej natomiast - poza Rewią wczoraj i dziś - wypadły w omawianym okresie Ziemia obiecana Marczewskiego, Siostrunie Goggina, nie ucieszyła też zanadto Zorba Kandera, nie mówiąc już o niejednej składance. Cechą teatralnej działalności były częste wyjazdy zarobkowe całego zespołu. Lecz i cóż z tego – mógłby ktoś zauważyć - że miejsca eksportowych prezentacji stanowiły np. filharmonie berlińska lub monachijska, że wracano do domu z poczuciem sukcesu, a marnie opłacani artyści mogli przy okazji co nieco podreperować swój skromny budżet, skoro lokalny odbiorca coraz rzadziej zapraszany był do siedziby lekkiej muzy przy ul. Północnej na nowe, atrakcyjne spotkania ze śpiewem, tańcem i humorem. To było sprzeczne z oczekiwaniami łodzian, to ich coraz bardziej martwiło i frustrowało. Muzycznej rozrywki w ambitnym, scenicznym wydaniu zaczynało brakować. Czy, i na ile, sytuacja Teatru w najbliższej przyszłości zmieni się na lepsze – przekonamy się. W każdym razie zmienić się, w interesie szeroko rozumianej kultury muzycznej i teatralnej naszego miasta, powinna, i to jak najszybciej. Janusz Janyst Crossroads - artystyczne skrzyżowanie idei („Piotrkowska 104” nr 10/2009) Istniejący od 2005 roku Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych zyskał już rangę ważnej placówki upowszechniającej kulturę w naszym mieście. Starannie odnowiony i nowocześnie wyposażony budynek przy ul. Zachodniej 54/56 jest miejscem przedsięwzięć teatralnych, kabaretowych, plastycznych, odbywają się tam różnego typu koncerty, spektakle taneczne, są spotkania autorskie, prelekcje. Każdego miesiąca „coś się w Ośrodku dzieje” i w gruncie rzeczy odbiorca w każdym wieku, a więc nie tylko student, ma zawsze szansę znaleźć coś dla siebie. Oczywiście jest jeden warunek. Tym odbiorcą nie powinien być ktoś, dla kogo pożądaną strawą duchową jest pop-kulturowa papka, lecz amator przede wszystkim sztuki ambitnej, nonkonformistycznej, co wcale nie oznacza, że hermetycznej, a więc przemawiającej tylko do „wtajemniczonych”. Od niedawna AOIA ma także ofertę specjalną: Crossroads - Festiwal Skrzyżowanie „Łódź”, którego druga już edycja odbyła się na początku października. Dyrektor tej nowej w naszym mieście imprezy, Tomasz Bieszczad (będący zarazem dyrektorem rzeczonej placówki), stwierdził: „ - W ciągu ostatnich lat Łódź w naturalny sposób staje się centralnym punktem Polski i Europy. Jednak atuty położenia miasta są nadal niedoceniane. Nie widać, aby w powszechnej świadomości mieszkańców ożywało poczucie dumy i szansy wynikającej z tej lokalizacji. A przecież dzięki niej Łódź mogłaby – w jeszcze większym stopniu, niż dotąd – stać się miejscem spotkań, terenem „pokojowej konfrontacji” narodów, systemów, kultur, idei, obyczajów, doświadczeń historycznych, rozwiązań gospodarczych. Nowym mitem Łodzi mógłby być mit miasta leżącego na skrzyżowaniu szlaków cywilizacyjnych: Północ – Południe i Wschód – Zachód. Takie spojrzenie może przyczynić się do nasycenia naszego miasta ożywczymi ideami, wskazać nowe drogi rozwoju, stworzyć nowe horyzonty wyobraźni – dynamicznej, świeżej i zuchwałej. W tym sensie nasz Festiwal chciałby stać się kolejnym „lobbystycznym argumentem” dla dyskusji o Łodzi”. I zapewne takim argumentem inicjatywa już się staje. W tegorocznym, festiwalowym kalendarzu szczególnie wyeksponowany został teatr. Zaprezentowano osiem, w większości kameralnych, spektakli, w tym trzy „importowane” z zagranicy. Dotyczyły one różnych aspektów rzeczywistości. Przynajmniej połowę z nich można było uznać za niezwykle udane i ciekawe. Improwizowana fragmentami przez wyłącznie kobiecy skład aktorski Teatru Bezscenni „Babcia” odsłaniała sekrety psychiki sarkastycznych staruszek. W „Niebieskim cieniu oddechu” Teatru Momo jednoosobowa kreacja pantomimiczna niosła przesłanie o zasadności konsekwentnego dążenia do realizacji marzeń. Kwartet aktorów z Teatru Svabodnego z Białorusi pokazał, nomen omen, swobodną adaptację „Procesu” Kafki, osiągając swoistą magię dzięki niebanalnej scenografii, wykonywanej na żywo, nostalgicznej muzyce i reżyserii osiągającej wysoki stopień spójności formalnej. Podobały się też dwa zespoły czeskie. Służebnicy Lorda Alfreda w dziejącej się w wyimaginowanym domu wariatów, trzyosobowej grotesce „Śpisz ze mną?” w wirtuozowski sposób „ogrywali” rekwizyty (m.in. łóżka na kółkach) prezentując swe egzystencjalne rozterki w akcji niemal bez słów. Teatr Miejski ze Zlina przywiózł okraszone piosenkami, zawierające podteksty polityczne i odwołujące się do najnowszej historii przedstawienie „Gdy już człowiek swoje wie, czyli Auto-salon Jana Wericha”. Stanowiąc montaż skeczy, opowiada ono dzieje życia Jana Wericha i Jiři Voskoveca, legendarnego duetu czeskich klaunów współtworzącego w latach międzywojennych dadaistyczny Teatr Oswobodzony, po wojnie rozdzielonego osobnymi losami. I tylko nieco mniej przypadły do gustu pozostałe propozycje sceniczne. Teatr Napięcie w podbudowanej quasi naukowym komentarzem „Operze Dożynki” rozgrywającej się niemo (!) na dwóch scenach równolegle poprzez ukazanie dwóch kobieco-męskich par „przeżywających kryzys wieku średniego”, kazał widzom słuchać cały czas rozrywkowej muzyczki oraz pretensjonalnego tekstu Andrzeja Sosnowskiego przez słuchawki. Terminus a Quo przesadził chyba w opartej na werbalnych wulgaryzmach ekspresji w ironicznym ponoć wobec polskiej obyczajowości spektaklu „Usta/lenia”. Z kolei duet tancerek a jednocześnie choreografów Teatru Tańca Alter w układzie „A co…” najwyraźniej zbytnio nastawił się na psychologię międzyludzkich, w danym przypadku kobiecych, relacji kosztem czysto baletowego rzemiosła. Świat Polihymnii reprezentowało, już pierwszego dnia, Percussion Studio z łódzkiej Akademii Muzycznej, interpretujące na profesjonalnym poziomie zróżnicowane obsadowo i dźwiękowo kompozycje twórców współczesnych, m.in. amerykańskich. Podgrzała mocno atmosferę grupa Shannon, łącząca tradycyjną muzykę irlandzką, szkocką i bretońską z nowymi konwencjami brzmieniowymi. Dynamiczną puentą muzyczną festiwalu stała się, przetwarzająca na różne sposoby folklor beskidzki, kapela Psio Crew. Jej ostre granie przerodziło się pod koniec występu we wspólną, taneczną zabawę muzyków i publiczności. Zaś w galerii sztuki można było oglądać wystawę prac „niepokornego artysty”, Bartłomieja Jarmolińskiego, obejmującą różne formy kontrowersyjnych niekiedy pod względem tematycznym wypowiedzi, od malarstwa po wideo. Prezentacjom towarzyszyły spotkania dyskusyjne. Na tematy ściśle artystyczne, warsztatowe, rozmawiano z reżyserami, aktorami, muzykami. Natomiast pod hasłem „Największe polskie skrzyżowanie” odbyło się spotkanie z burmistrzem Strykowa, Andrzejem Jankowskim, oraz działaczami nieodległych samorządów lokalnych. Analizowano szanse, jakie wiążą się ze skrzyżowaniem autostrad niedaleko Łodzi. A łatwo się domyślić, że nie jest to wyłącznie zagadnienie komunikacyjne i gospodarcze. Festiwal Crossroads dopiero rozwija się, jest imprezą na dorobku. Wydaje się wszakże, że wpisując się w tak istotny dla naszego miasta dialog międzykulturowy i stanowiąc artystyczne skrzyżowanie idei, może już wkrótce wypracować sobie rozpoznawalną także poza Łodzią markę. Janusz Janyst Prelegent muzyczny w teatrze prezentacji (w: Innowacje w kulturze. Łódź 2007) Muzyka, będąca sztuką asemantyczną, w której nawet emocje ujmowane są – zgodnie z tezą Arthura Schopenhauera – in abstracto, potrzebuje często w procesie uprzystępniania wsparcia słowa mówionego W związku z tą niekwestionowaną na ogół potrzebą, na różnego rodzaju koncertach – a interesują nas tu szczególnie wszelkiego typu prezentacje muzyki określanej mianem poważnej – pojawiają się muzyczni konferansjerzy, komentatorzy, zwani też, na przykład w odniesieniu do tak zwanych audycji szkolnych, organizowanych zazwyczaj przez placówki filharmoniczne bądź stowarzyszenia muzyczne, prelegentami. Ich działanie ma, zgodnie z teorią komunikacji, przede wszystkim informować, pobudzać wyobraźnię i wywierać wpływ, czyli oddziaływać. Tradycyjne traktowanie roli konferansjera–prelegenta akcentuje zdecydowanie zadania informacyjne. Spróbuję zwrócić tu uwagę także na inny aspekt. Konferansjer – dydaktyk W opublikowanej w 1991 roku, a więc jeszcze stosunkowo świeżej (niemającej zresztą na naszym rynku wydawniczym konkurencji) książce Jak mówić o muzyce? Vademecum komentatora muzycznego Karol Bula nakreśla własną wizję konferansjerskiej działalności, podając nawet przykłady wzorcowych, jego zdaniem, komentarzy przeznaczonych do wygłoszenia, które – najeżone faktami – są jakby skrzyżowaniem encyklopedycznej noty biograficznej danego kompozytora z omówieniem jego utworów w przewodniku koncertowym, zaś pod względem rozmiarów mogą, w mniemaniu autora Vademecum, stanowić nawet tyle, co jedna czwarta czasu przeznaczonego na muzykę w trakcie koncertu1. Przy takim potraktowaniu sprawy 15-minutowa prelekcja wstępna w połączeniu z rozbudowanymi zapowiedziami poszczególnych punktów programu, niewiele już się w istocie różni od tego, co robi nauczyciel na lekcji szkolnej, i – jak wskazuje doświadczenie (między innymi osobiste doświadczenie konferansjerskie piszącego te słowa) – w kontekście koncertowym okazuje się na ogół dla słuchaczy nużąca. Nie gwarantuje zarazem sukcesu edukacyjnego, choćby i z tego powodu, że nie sprzyja mu psychologia odbioru w tego typu specyficznej sytuacji (o czym za chwilę), nie wspominając już o argumencie zupełnie ogólnym, wydawałoby się, od praktyki codziennej odległym, bo estetyczno-filozoficznym zgoła, dotyczącym niemożności zwerbalizowania autonomicznego sensu muzycznego w ogóle, gdyż muzyka, jak pisał Claude Debussy, zaczyna się tam, gdzie słowa się kończą a, jak zauważył z kolei Fiodor Dostojewski, nie wszystko słowami da się wyrazić, niektórych rzeczy lepiej nie mówić wcale, co zresztą znajduje potwierdzenie w opinii Feliksa Mendelssohna-Bartholdy`ego: chcieć muzykę objaśniać słowami, to tyle, co ją zaciemniać. No, ale powiedzmy sobie szczerze, wniosek praktyczny wyciągnięty z sugestii, by o muzyce w ogóle nie mówić, byłby już wnioskiem zupełnie skrajnym. Oddziaływanie „wieloparametrowe” Warto natomiast zauważyć, że współczesny odbiorca jest w swych preferencjach inaczej ukształtowany, niż na przykład jeszcze ten sprzed lat dwudziestu. Na dzisiejszego konsumenta kultury (a jest to przede wszystkim konsument kultury masowej) mają wpływ fenomeny takie, jak estetyka wideoklipu i reklamy, gry komputerowe, kino akcji, telewizyjne widowiska rozrywkowe – i w tej sytuacji wszelkiego typu quasi szkolne, czy świetlicowe w stylistyce pogadanki wygłaszane z estrady przez prezentera o ileż mniej w swym image`u frapującego, niż taki choćby, znany z TVN, Szymon Majewski, mogą być traktowane jako „drętwa mowa” i wcale do słuchania muzyki poważnej nie zachęcać. Biorąc to wszystko pod uwagę nie wydaje się pozbawione sensu spojrzenie na pracę konferansjera z nieco odmiennego punktu widzenia, niż miało to miejsce także w różnego typu drukowanych kiedyś, w ograniczonym zazwyczaj nakładzie, instruktażach (np. w dość w sumie naiwnym, 10-odcinkowym Zaocznym kursie dla prelegentów muzycznych Mieczysława Drobnera, 1 K. Bula, Jak mówić o muzyce? Vademecum komentatora muzycznego. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1991, s. 59 ogłoszonym w „Poradniku Muzycznym” 2, albo rozpowszechnionej przez Jeunesses Musicales de Pologne, jeszcze w wersji powielaczowej, Technice prelekcji Goerana Bergendala). Ale odłóżmy ad acta to, co wiąże się z przeszłością nieco bardziej odległą i zbliżmy się do teraźniejszości. W wydanej przed dziesięciu laty pracy Ewy Brzezińskiej Komunikacja społeczna znajdujemy dość oczywistą konstatację, że oprócz przekazywania jakichś wiadomości, każdy nadawca – czy tego chce, czy też nie – wchodzi z odbiorcami w relację typu emocjonalnego, polegającą na określonych, tychże słuchaczy i widzów, reakcjach, determinowanych jego zachowaniem się, bo przecież „nie zachowywać się nie można”. Znaczenie owej relacji – i tu Brzezińska powołuje się na badania – okazuje się nadrzędne w stosunku do przekazywanych treści, wywiera bowiem przemożny wpływ na percepcję. W ustnej komunikacji bezpośredniej każdy nadawca używa z konieczności trzech jednocześnie kanałów: werbalnego (merytorycznie odpowiedzialnego za przekaz), wokalnego (związanego z akustycznymi cechami głosu) i wizualnego (obejmującego wygląd, sposób poruszania się itd.). Rola owych kanałów w pierwszym kontakcie, a więc na samym początku zaistniałego spotkania z adresatami mówionego przekazu, wygląda następująco (diagnoza może tu być cokolwiek zaskakująca): kanał wizualny absorbuje aż 55% uwagi, wokalny 35% natomiast werbalny (merytoryczny) zaledwie 10%3. Wraz z upływem czasu i stopniowym rozwijaniem się danego aktu komunikacyjnego proporcje te zmieniają się, jednak ważność kanału werbalnego i tak ponoć nie przekracza później 35%. Można chyba wziąć na te wyniki jakąś poprawkę i założyć, że na przykład w gremiach typowo profesjonalnych meritum sprawy odgrywa w ustnej komunikacji bezpośredniej rolę o wiele większą, niż wyżej wskazana, niemniej i wówczas funkcjonowanie kanału werbalnego nie wypełnia całości przekazu. Kanał werbalny Niech w tym momencie nie wygląda na to, iżby chodziło o zdeprecjonowanie wagi przekazywanych w konferansjerce treści. Nic podobnego, one zawsze muszą być istotne i ważne, dotykające sedna sprawy, instruujące, kształcące, wynikające z wiedzy nie tylko muzycznej, ale i ogólnej mówiącego, lecz przy tym, z pewnością, pozbawione nachalnego dydaktyzmu, natomiast atrakcyjnie podane i komunikatywne. Tu na pewno warto korzystać z rozmaitych wskazań i sugestii zweryfikowanych przez czas, takich, jak na przykład: „powinieneś wypowiadać się tak, ażeby odbiorcy nie tylko mogli, ale i musieli cię zrozumieć” (Kwintylian), „prawdziwa wymowa polega na tym, aby powiedzieć wszystko, co trzeba, i tylko to, co trzeba” oraz „jak cechą wielkich umysłów jest wyrażać w niewielu słowach wiele rzeczy, tak przeciwnie, małe umysły mają dar wiele mówić, a nic nie powiedzieć” (La Rochefoucauld). W felietonie Konferansjerzy, zamieszczonym w „Dzienniku Łódzkim” w 1990 roku, przyrównałem style konferansjerskie (a skupiłem się wówczas wyłącznie na wyszczególnionym dziś kanale werbalnym) do trzech gatunków publicystycznych: notatki informacyjnej, felietonu oraz eseju uznając, że najlepsi w swym fachu konferansjerzy uprawiają mówioną felietonistykę, a niekiedy nawet, choć niezwykle rzadko, mówioną eseistykę (jako mówcę-eseistę wymieniłem wówczas Marka Dyżewskiego)4. 2 M. Drobner („Poradnik Muzyczny” 4 -12/1985) podaje cenne, skądinąd, zalecenia dla prelegenta: musi mówić głośno, nie może seplenić i jąkać się, powinien dysponować zbiorem skryptów, książek lub innych materiałów, w których znajdzie materiał do prelekcji, zaś w trakcie tejże wolno mu np. spoglądać na zegarek, nie więcej jednak, niż 1 – 2 razy. 3 E. Brzezińska, Komunikacja społeczna. Instytut Studiów Międzynarodowych UŁ, Łódź 1997, s. 29 4 J. Janyst, Konferansjerzy. „Dziennik Łódzki” 32/1990 Jak się wydaje, wygłoszenie – zamiast rozwlekłej i w ostatecznym efekcie nudnej pogadanki edukacyjnej – zwięzłego, dowcipnego, choćby i kilkuzdaniowego, ale dobrze zakomponowanego i spuentowanego minifelietonu, ewentualnie, w zależności od okoliczności oraz rodzaju audytorium – nawet erudycyjnego minieseju (rozpoznanie audytorium zawsze jest potrzebne, bo jak pisał Stanisław Jerzy Lec: „nie wystarczy mówić do rzeczy, trzeba mówić do ludzi”), a zatem posłużenie się takimi właśnie odmianami mówionej publicystyki, można by zapewne, zgodnie z wymogami współczesności, potraktować jako formalny wzorzec konferansjerskich poczynań. Zauważmy, że nawet w dziennikach telewizyjnych przestrzeganie limitów sekundowych w trakcie tzw. wejść antenowych przeznaczonych na autorskie komentarze dziennikarzy dotyczące bieżących wydarzeń, łączy się już najczęściej z dążnością do błyskotliwego, również w warstwie językowej, przedstawienia problemu poprzez posłużenie się na przykład niebanalnym skojarzeniem, metaforą, paradoksem, grą słów etc. I – jeśli można tu postulować, a tekst ten w dużym stopniu ma właśnie charakter normatywny i postulatywny – dobrze by było, gdyby konferansjerskie wysiłki szły w zasygnalizowanym kierunku. Konferansjerska prakseologia Ale jest też i inna strona zagadnienia. Ponieważ – jak zostało wcześniej stwierdzone – kanał werbalny, nawet jeśli pod względem merytorycznym i literackim zagospodarowany został po mistrzowsku – nie absorbuje, bynajmniej, całej uwagi odbiorcy skierowanej na realizowany za pomocą mowy przekaz, to nowoczesny (funkcjonujący w rzeczywistości rynkowej, co akcentuję w gruncie rzeczy z pewnym dystansem intelektualnym) konferansjerkomentator-prelegent, opracowując strategię estradowego działania, nawet jeśli prywatnie jest, dajmy na to, typem filozofa medytującego nad metafizyką muzyki i jej stosunkiem do absolutu, powinien po prostu mieć na uwadze osiągnięcie za wszelką cenę pożądanego efektu praktycznego, traktowanego choćby i w kategoriach komercyjnych, i nie może pozostałych dwu kanałów przekazu, wokalnego oraz wizualnego, zlekceważyć. I tu zasygnalizować pragnę, jeśli nie pewne metodologiczne novum, to w każdym razie poszerzenie spojrzenia na zalecany sposób funkcjonowania prelegenta, odnoszące się do świadomego kształtowania przez niego korzystnych relacji emocjonalnych z odbiorcą i lepszej, niż miało to na ogół dotąd miejsce w teorii i praktyce, nad nimi kontroli. Jeden z bohaterów szekspirowskich konstatował: „świat jest teatrem, aktorami ludzie”. Należy sobie uzmysłowić, że swoistym spektaklem jest w gruncie rzeczy każdy publiczny koncert, a konferansjer to zawsze współkreator, traktowanej całościowo („wieloparametrowo”), muzycznej prezentacji. Konstrukcja wypowiadanego przez niego tekstu – notabene zawsze własnego, niebędącego, jak w wypadku nawet najsilniej oddziałującego na emocje widzów aktora, wyuczoną rolą – podporządkowana jest prawom dramaturgicznym. Konferansjerski monolog, podobnie jak to się dzieje w teatrze dramatycznym, stanowi - nie bójmy się tak tego określić - akt stwarzania pewnej rzeczywistości, w której jako aktywny podmiot partycypuje również publiczność. W tym teatrze siła wizerunku mówiącego przekłada się na siłę jego oddziaływania i skuteczność pobudzania wyobraźni. To oddziaływanie i pobudzenie zależy od jakości całej kreacji – w dużej mierze jednak już od początkowego wrażenia, jakie się wywiera. Niezbędna jest więc w pierwszym rzędzie taka autoprezentacja wstępna, takie entree, które wywoła pozytywne nastawienie, autentyczne zainteresowanie i sympatię widzów. Im lepsze okaże się to pierwsze wrażenie, wynikające z wyglądu konferansjera, jego ruchów, spojrzenia, uśmiechu, timbre`u głosu, płynności mówienia (a także cech niezdiagnozowanych, lecz z góry akceptowanych), tym silniej zadziała „efekt aureoli” – zbudowany zostanie autorytet, powstanie kredyt zaufania5. A może wytworzy się nawet coś na kształt estradowej magii, będącej już właściwie pełną gwarancją sukcesu. Jeśliby okazało się, że wizerunek prelegenta już w tym początkowym momencie odbiega znacznie od oczekiwanych standardów (a powtarzam: między innymi wpływ mediów elektronicznych sprawia, że są one wysokie), to zamiast współkreatorem spektaklu może stać się on jego ofiarą (a takie pożałowania godne przypadki zdarzało mi się oglądać). W ostatecznym rachunku znaczenie kanału werbalnego jeszcze bardziej się wówczas obniży, nawet jeśli merytorycznie nie był on zły, i zaszkodzi to całemu przedsięwzięciu. Wydaje się, że wiedzą o tym dobrze gwiazdy konferansjerki i nie popełniają tego typu błędów. Ich wielki atut stanowi już nie tylko atrakcyjny, rozumiany szeroko image estradowy, lecz wręcz jakaś sceniczna charyzma, będąca po prostu pochodną wypracowanych przez lata środków retorycznych, aktorskich, stanowiąca też wynik manipulowania wrażeniem na zasadzie umiejętnego „stosowania maski”. Charyzma polega ogólnie na mocy oddziaływania na innych. Jej istota zawiera się, być może, w słowach św. Augustyna, by „zapragnęli tego, co im obiecuje, znienawidzili, co potępia, a przyjmowali to, co zaleca”6. Wydobywanie z intelektualnych i emocjonalnych pokładów tych możliwości, które w teatrze prezentacji można przetworzyć nawet i w charyzmatyczną siłę, zależne jest, generalnie, od woli. A z pomocą powinien przyjść odpowiedni trening. Nie miejsce tu, by go szczegółowo opisywać. W pierwszej kolejności na pewno powinien on dotyczyć pracy nad głosem (dykcją, intonacją, modulacją, frazeologizacją, akcentem logicznym), jak również mimiką, gestem i całą stroną ruchową – swoistą mową ciała. W kolejności dalszej winien się odnosić do wyrobienia w sobie odpowiedniej umiejętności koncentracji, mobilizacji psychicznej i pełnego zawsze panowania nad sytuacją - niezawodnego „wchodzenia w rolę”, której kształt nie może być przypadkowy, lecz musi mieć cechy odpowiednio zaprogramowane. Wbrew temu, co można było kiedyś tu i ówdzie przeczytać o znaczeniu szczerego zaangażowania emocjonalnego w konferansjerską praktykę (rozwodził się swego czasu nad nim Andrzej Schmidt w artykule Czynnik emocjonalny w warstwie słownej koncertów dla młodzieży7), a nawet, co mówiono w odniesieniu do interesującego nas tu pola działania o roli zawodowej pasji (jej apologię głosił np. Bogusław Scheller8), sądzę, że z prakseologicznego punktu widzenia właściwsze byłoby oparcie się na sugestiach Denisa Diderota, zawartych w jego rozprawie zatytułowanej Paradoks o aktorze, gdzie filozof podkreśla, iż na scenie lepiej robić wszystko „nie tyle sercem, ile głową”. A zatem „nie odczuwać, lecz oddać wiernie zewnętrzne oznaki uczucia”9 (w naszym wypadku zaangażowania), pozostawiając przeżywanie odbiorcy. Niewątpliwie, racjonalny trening powinien stopniowo prowadzić do budowania własnego stylu publicznych wystąpień, utrwalania się indywidualnego, estradowego konterfektu, bo nie o naśladownictwo czyichś poczynań przecież tu chodzi (Ralph Waldo Emerson radził: „polegaj na sobie samym, nigdy nikogo nie naśladuj”). Jest zresztą wiele, znanych z obserwacji, złych stylów prelegenckich i konferansjerskich, od których należałoby się wyraźnie odciąć i nic z nich nie przejmować. Prelegenckie „antywzory” 5 Por. E. Lewandowska-Tarasiuk, W teatrze prezentacji. O sztuce perswazji. Wiedza Powszechna, Warszawa 2005, s. 26 6 Myśli św. Augustyna. Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1930 7 A. Schmidt, Czynnik emocjonalny w warstwie słownej koncertów dla młodzieży. „Poradnik Muzyczny” 3/1973 8 J. Janyst, Bliżej muzyki, bliżej człowieka – rozmowa z Bogusławem Schellerem. „Odgłosy” 45/1989 9 M. Skrzypek, Diderot. Wiedza Powszechna, Warszawa 1982, s. 321-324 Stworzona ad hoc (i trochę z przymrużeniem oka) typologia takich negatywnych stylów, charakteryzujących muzycznych (a i nie tylko muzycznych) komentatorów, mogłaby na przykład obejmować: - przemądrzałego wykładowcę i nieśmiałego nowicjusza - fanatycznego agitatora i znudzonego eksperta - egzaltowanego kaznodzieję i flegmatycznego emeryta - spoufalającego się z widzami gawędziarza i pretensjonalnego gwiazdora - ponurego mentora i trywialnego wesołka - krygującą się pannę, czy też infantylną, mówiącą do dorosłych, jak do dzieci, przedszkolankę. Zakończenie Dobry, profesjonalny, świadomy swego wizerunku konferansjer-komentator–prelegent jest zawsze sobą, lecz współtworząc w teatrze prezentacji swoisty spektakl, funkcjonuje niejako na wysokich obrotach, przy pełnej mobilizacji intelektualnej oraz fizycznej. Niezależnie od tego, że przekazuje nienagannym językiem ważkie treści merytoryczne (zawsze wie, co mówi, a nie tylko – „mówi, co wie”), treści ujęte w atrakcyjną literacko, niestroniącą od dyskretnego dowcipu formę, uwzględnia też w swym akcie komunikacyjnym różnorakie, pozytywnie oddziałujące na widzów i słuchaczy sygnały pozawerbalne: akustyczne i wizualne. Potrafi nawiązać korzystny dla siebie kontakt emocjonalny z publicznością, a wszystko to czyni, bynajmniej, nie dla celów egoistycznych. On po prostu zdaje sobie sprawę, że w ten sposób służy meritum sprawy, a mówiąc najogólniej, służy sztuce, którą upowszechnia i uprzystępnia. Bibliografia Bergendal G., Technika prelekcji. Międzynarodowe Centrum Animacji Muzycznej „Jeunesses Musicales”, Bydgoszcz 1978 Bula K., Jak mówić o muzyce? Vademecum komentatora muzycznego. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1991 Brzezińska E., Komunikacja społeczna. Instytut Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 1997 Drobner M., Zaoczny kurs dla prelegentów muzycznych. „Poradnik Muzyczny” n-ry 412/1985 i 1-2/1986 Emerson R.W., Myśli. Wydawnictwo Miniatura, Kraków 1999 Red. Glenskowie Cz.i J., Myślę więc jestem. Antyk, Komorów 1993 Janyst J. Bliżej muzyki, bliżej człowieka – rozmowa z Bogusławem Schellerem. „Odgłosy” nr 45/1989 Janyst J. Konferansjerzy. „Dziennik Łódzki” nr 32/1990 Kofin E., Funkcje prelekcji muzycznych jako łącznika pomiędzy dziełem, wykonawcą a odbiorcą. „Poradnik Muzyczny” nr 6/1980 Red. Labryga R., O muzach – aforyzmy, myśli i cytaty. Printex, Białystok 2002 Leary M., Wywieranie wrażenia na innych. O sztuce autoprezentacji. Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1999 Lec S.J., Myśli nieuczesane. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1968 Lewandowska-Tarasiuk E., W teatrze prezentacji. O sztuce perswazji. Wiedza Powszechna, Warszawa 2005 Myśli św. Augustyna. Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1930 La Rochefoucauld, Maksymy i rozważania moralne. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977 Schmidt A., Czynnik emocjonalny w warstwie słownej koncertów dla młodzieży. „Poradnik Muzyczny” nr 3/1973 Skrzypek M., Diderot. Wiedza Powszechna, Warszawa 1982 Woydyłło E., Nie bój się mówić. „Twój Styl” nr 11/1991 Janusz Janyst Wywiad prasowy jako forma współtworzenia image`u artysty śpiewaka (w: Kultura i edukacja wokalna w rzeczywistości rynkowej. Łódź 2006) Sztuką w dużym stopniu rządzi dziś pieniądz. W dzienniku „Rzeczpospolita” pewna znana artystka sceny nie tak dawno wyraziła się – mając na myśli środowisko teatralne – że „wszyscy jesteśmy oddani mamonie”. Te słowa wydają się znamienne. Wypada jednak zauważyć, że w obecnej rzeczywistości rynkowej, gdzie – jak w tytule filmu Wajdy – wszystko jest na sprzedaż, do osiągnięcia trwałego sukcesu najczęściej nie wystarcza już tylko dobry produkt. Aby naprawdę zaistnieć w świadomości odbiorcy (aktualnego lub potencjalnego) należy się z nim komunikować – rzecz jasna jednokierunkowo, bo nie o dwustronną wymianę myśli tu chodzi. Takie komunikowanie stało się wręcz warunkiem koniecznym do wytworzenia pożądanego wizerunku – a więc image`u – już nie tylko firmy, placówki (w tym artystycznej), ale i pojedynczego, pracującego niejako na swój własny rachunek, artysty. Kreowanie pozytywnego obrazu nadawcy komunikatu należy – teoretycznie rzecz ujmując – do sfery public relations, a konkretnie publicity, przez co rozumie się wpływanie na opinię społeczną za pośrednictwem mass mediów, którym dostarczane są takie a nie inne informacje. W związku z tym, że przekazywana wiedza na temat danego podmiotu jest selekcjonowana i że proces jej postrzegania przez adresata ma charakter subiektywny, ale i aktywny zarazem, budowany obraz nie stanowi wiernej pod każdym względem kopii portretowanego obiektu. Mamy tu raczej do czynienia z pewną swobodą i dowolnością obrazowania – a więc bardziej z czymś na kształt malarskiego, aniżeli fotograficznego konterfektu. Można by zauważyć, że konterfekt, na którym się korzystnie wygląda, chce mieć prawie każdy, jako że mało jest ludzi, dla których jest zupełnie obojętne, jak postrzegają ich inni. Kontrolowanie sposobu, w jaki widzi nas otoczenie, określane bywa mianem autoprezentacji, albo – już jakby w brzmieniu nieco „groźniejszym” – manipulowania wrażeniem. Sztuka autoprezentacji W wydanej u nas przed siedmiu laty książce Wywieranie wrażenia na innych. O sztuce autoprezentacji Mark Leary dowodzi, że autoprezentacja nie jest, bynajmniej, zjawiskiem negatywnym, lecz stanowi cechę dobrego przystosowania, jako niezbywalny element społecznych interakcji. W tym kontekście chyba o niewielu aspektach ludzkiego zachowania dałoby się powiedzieć, że są pozbawione jakichkolwiek motywów autoprezentacyjnych. Ponieważ osobowość każdego człowieka jest wielowymiarowa, może on w różnych sytuacjach wywierać różne wrażenie i każde – przynajmniej częściowo – będzie prawdziwe. Nie trzeba (a nawet zdecydowanie nie należy) przy tym kłamać, wystarczy tylko z bogatego repertuaru ról i wizerunków samego siebie coś wyeksponować, co innego przemilczeć. Mark Leary nazywa to postępowaniem taktycznym, związanym z celami, które chce się osiągnąć. Postępowaniu takiemu towarzyszy zawsze troska o wiarygodność. Gdyby prezentowany autoportret nie został odebrany jako przekonujący, otoczenie mogłoby odwrócić się od tworzącej go osoby jako od kogoś niebudzącego zaufania, a nawet jako kłamcy. Najbardziej bezpośrednią metodą kreowania takiego autoportretu jest droga werbalna. Gdy chce się osiągnąć, lub wzmocnić, zawodowy sukces, najlepiej wypowiadać się publicznie, gdyż jest to skuteczniejsze, niż jakieś tam rozmowy prywatne. I tu „przydają się” media. Dla artystów bardzo atrakcyjna okazuje się forma wywiadu – może nawet szczególnie wywiadu prasowego, ponieważ jest on mniej ulotny, niż udzielany mediom elektronicznym. Lubią wywiady m.in. artyści sceny, a więc i wykonawcy związani z teatrami muzycznymi oraz estradą koncertową. Powodem jest zapewne i to również, że w pracy, tzn. na scenie czy estradzie, nie posługują się oni swoim tekstem i dopiero udzielając wywiadu mogą powiedzieć coś własnymi słowami, coś rzeczywiście od siebie, co potem ma szansę znaleźć się w druku za sprawą redagującego całość i wygładzającego ją pod względem językowym dziennikarza. W ciągu swej długoletniej współpracy recenzenckiej z prasą codzienną i rozmaitymi periodykami miałem zarazem możność przeprowadzenia wielu wywiadów z ludźmi sztuki, m.in. właśnie śpiewakami związanymi najczęściej ze sceną muzyczną, operową i operetkowomusicalową. Nigdy nie zdarzyło się, by któryś z nich nie chciał wywiadu udzielić. Każdy śpiewak – początkujący czy też emerytowany, będący „na topie” lub w danym momencie raczej w obsadowej rezerwie, nader chętnie odpowiadał na pytania zadawane z perspektywą publikacji. Nawet wówczas, jeśli na przykład po udanej premierze, albo też sukcesie konkursowym, dosłownie przed chwilą udzielił wywiadu przedstawicielowi innej redakcji. Dla potrzeb niniejszego artykułu, dotyczącego roli wywiadu prasowego we współtworzeniu image`u artysty śpiewaka, posłużyłem się wyłącznie rozmowami, które sam przeprowadziłem. Było to dla mnie technicznie najwygodniejsze, ponieważ swoje teksty gromadzę. Uznałem, że wystarczy wykorzystać jakieś ćwierć setki wywiadów, których zresztą nie wybierałem pod określonym kątem, lecz wydobyłem z domowego archiwum na zasadzie „losowej”. W tych 25 rozmowach niektóre z wyszczególnionych w artykule zagadnień powtarzały się. Wynotowując więc cytat z takiego a nie innego źródła, kierowałem się zasadą zmienności rozmówców, zmienności nazwisk. Każdy problem uznałem za stosowne zilustrować dwoma przykładami. Prezentowane fragmenty wypowiedzi artystów służą udokumentowaniu tezy sygnalizowanej w tytule artykułu. Uważam, że moi rozmówcy, biorąc w dużym stopniu pod uwagę kreowanie własnego, pozytywnego wizerunku, mniej lub bardziej świadomie akcentowali przystawalność swej działalności artystycznej, a nawet życia prywatnego, do określonych, zorientowanych dodatnio norm postępowania oraz sugerowali mimochodem posiadanie pewnych przymiotów – charakterologicznych, intelektualnych, artystycznych. Wiadomo, że w przeciwieństwie do oficjalnych praw i nakazów, normy nie są czymś skodyfikowanym. Funkcjonują wszakże w powszechnej świadomości, stanowiąc istotne kryterium oceny człowieka. Kryteria oceny Wyszczególniłem 10 norm i przymiotów – jak to nazwałem – ogólnych, uniwersalnych, oraz 10 artystycznych, mając świadomość, że niejednokrotnie się one krzyżują. Zapewne przy zastosowaniu jakiejś bardziej wyrafinowanej metody psychoanalitycznej lub hermeneutycznej liczba owych kategorii etycznych, artystycznych, lub prakseologicznych, mogłaby być większa. Ale chyba i uwzględnionych 20 daje już nie najgorsze rozeznanie w sytuacji, stwarzając szansę przynajmniej częściowego „prześwietlenia” psychiki interlokutorów. Oto sformułowane przeze mnie normy ogólne: 1. skromność, 2. konsekwencja i samozaparcie, 3. pracowitość, 4. aktywność w poszerzaniu horyzontów myślowych, 5. fachowość, 6. szacunek dla przełożonych, 7. więź z rodziną, 8. zachowanie łączności ze środowiskiem pierwotnym czyli nieodcinanie się od korzeni, 9. docenianie roli marzeń i dążenie do szczęścia, 10. hołdowanie zasadzie „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Natomiast normy i przymioty, według przyjętej przeze mnie nomenklatury, artystyczne, to: 11. wyznawanie ideału perfekcjonizmu i stylowości wykonania dzieł muzycznych, 12. umiejętność zapanowania nad tremą, 13. wszechstronność repertuarowa, 14. doceniane roli współwykonawców, 15. lojalność wobec macierzystej placówki artystycznej, 16. posiadanie statusu artysty docenianego i „wziętego”, 17. wykazywanie wdzięczności wobec swojego pedagoga, 18. zaangażowanie we własną pracę pedagogiczną, 19. odznaczanie się pewnym dystansem do pełnionej przez siebie roli życiowej, w szczególności zaś roli zawodowej, 20. „bycie zdolnym”. Przejdźmy zatem do ilustracji cytatami wspomnianego wyżej kanonu „dwudziestu cnót” (przy każdej wypowiedzi podaję od razu rok i tytuł gazety). W pierwszej kolejności - (1) skromność. Urszula Kryger: - Sukcesy cieszą, to zrozumiałe, lecz daleka jestem od popadania w euforię (…) Ciągle pamiętam, ile mam jeszcze do zrobienia. W tym zawodzie nieustannie trzeba się uczyć, najwięksi też pracują nad doskonaleniem warsztatu. Ja traktuję siebie nie tyle jako śpiewaczkę, co po prostu jako muzyka. (1992, „Kalejdoskop”) Włodzimierz Zalewski : - Nigdy pełnej satysfakcji nie mam. Nawet po ważnej premierze czy prestiżowym koncercie czuję rodzaj niedosytu, niespełnienia (…) I sądzę, że samozadowolenie nigdy w przyszłości nie będzie mi dane. Lecz – pomyślmy z kolei – czy artysta zadowolony z siebie w stu procentach jest naprawdę artystą? (1992, „Dziennik Łódzki”) Z kolei – (2) konsekwencja i samozaparcie. Bożena Hausman: - Nie miałam chyba szczęścia do pedagoga, który potrafiłby mną pokierować (…) Postanowiłam kształcić się dalej. Od dwóch lat opiekuje się mną pani Teresa Sieczko (…) Ukończyłam kurs interpretacji pod kierunkiem prof. Lore Fischer z Monachium (…) Zamierzam nadal pracować nad doskonaleniem swoich umiejętności. (1991, „Kalejdoskop”) Izabela Sulima: - Na pewno głównym celem, do którego zmierzam, jest opera (…) Chcę robić to, co naprawdę lubię, na czym mi zależy. Myślę, że posiadam na tyle silny charakter, by podjąć różne wyzwania losu. (1999, „Kalejdoskop”) (3) Pracowitość. Agnieszka Makówka: - Pracuję bardzo systematycznie. Śpiewam codziennie dwie godziny. Więcej – byłoby forsowaniem głosu. (1992, „Kalejdoskop”) Eugenia Rezler: - Pracuję nawet po czternaście godzin na dobę i na pewno z wielu przyjemności muszę zrezygnować. Ale los wydaje się dla mnie łaskawy. Spełnia nawet więcej, niż oczekiwałam. (1988, „Dziennik Łódzki”) (4) Aktywność w poszerzaniu horyzontów myślowych. Alicja Barbara Panek: - Mam trochę zainteresowań pozamuzycznych: lubię malarstwo, piękną porcelanę, dobre książki (…) Ostatnio pasjonuje mnie psychotronika, którą staram się zgłębiać czytając odpowiednią literaturę. (1977, „Kalejdoskop”) Andrzej Niemierowicz, na pytanie, w czym po intensywnej pracy artystycznej szuka relaksu, odpowiedział: - Przede wszystkim w lekturach, a upodobałem sobie poezję i eseistykę. (1997, „Kalejdoskop”) Następną pozytywną cechą jest (5) fachowość. Dariusz Grabowski: - Wciąż wzbogacam swą wiedzę – śledzę zagraniczne wydawnictwa fachowe, sprowadzam nagrania, bywam na konkursach i wymieniam poglądy z innymi pedagogami. Nie ukrywam, że sprawia mi satysfakcję, iż tak wielu to docenia. Mam na myśli nie tylko adeptów śpiewu, ale i takie autorytety, jak prof. Blaschke z Monachium czy prof. Orlowitz z Kopenhagi. (1995, „Kalejdoskop”) Andrzej Niemierowicz: - Do dziś utrzymuję stały, niemal codzienny kontakt z fortepianem, co sprawia, że także opracowując nową partię wokalną radzę sobie sam i nie muszę, jak wielu kolegów, korzystać z pomocy pianisty-korepetytora. Na pytanie, czy dla artystycznej samodzielności śpiewaka równie ważne jest przygotowanie teoretyczne, odparł: - Szczególnie podkreśliłbym tu wiedzę dotyczącą harmonii, z której zajęcia należały do moich ulubionych przedmiotów w średniej szkole muzycznej (…) Gdy śpiewak rozumie treść harmoniczną tego, co śpiewa, łatwiej mu panować nad partią i m.in. zachować bezbłędną intonację. (1997, „Kalejdoskop”) (6) Szacunek dla przełożonych. Piotr Nowacki: - Muszę podkreślić, że dyr. Pietras nie stwarza żadnych problemów, jeśli chodzi o wyjazdy zagraniczne i realizację zobowiązań wobec innych scen. A są to przecież moje prywatne kontakty i dyr. Pietras nie musi być nimi zainteresowany, wręcz przeciwnie. Mimo to wykazuje wiele zrozumienia i śmiem twierdzić, że gdyby kto inny był moim szefem, wyjazdy mogłyby stać pod znakiem zapytania. (1989, „Odgłosy”) Dariusz Stachura: - Miałem od razu możliwość zaśpiewania Leńskiego. Właśnie wykonywanie dużych i odpowiedzialnych partii najbardziej rozwija. Na szczęście dyr. Pietras, korzystający najczęściej z dojrzałych głosów, daje też szansę młodym. (1990, „Kalejdoskop”) (7) Więź z rodziną. Teresa Wojtaszek-Kubiak: - Czuję się szczęśliwą żoną i matką, mam kochającego męża, który rozumiał od początku moje problemy, mam oddane córy. Za granicą jesteśmy tylko we czwórkę, nie mamy tam żadnych krewnych, ale nie jest nam źle, bo się kochamy. (1988, „Odgłosy”) Wiesława Cieśla (kierownik artystyczny i wokalistka zespołu madrygałowego All`Antico): Jestem matką dwojga dzieci (…) Poświęcam im cały wolny czas, uczę je m.in. angielskiego, często śpiewamy razem piosenki – powstaje więc mały chór rodzinny (…) Mąż, który jest lekarzem, rozumie moje problemy, pomaga mi i podtrzymuje na duchu. (1992, „Dziennik Łódzki”) (8) Zachowanie łączności ze środowiskiem pierwotnym, czyli nieodcinanie się od korzeni. Ewa Szymkiewicz: - W Drezdenku urodziliśmy się, wychowaliśmy i poznaliśmy z mężem. Mamy tam nadal rodzinę. Kiedy tylko czas pozwala, odwiedzamy ją. W tym roku część wakacji też tam spędzimy. (1999, „Kalejdoskop”) Teresa Wojtaszek-Kubiak: - Mam do Łodzi silny stosunek uczuciowy. Tu uczyłam się, tu podjęłam pracę solistki operowej (…) Tu są moje korzenie. Jakże cieszę się z obecnej wizyty (…) Dziękuję wszystkim, którzy mnie tak serdecznie przyjęli. (1988, „Odgłosy”) (9) Docenianie roli marzeń i dążenie do szczęścia. Teresa Wojtaszek-Kubiak, pytana o rady dla młodych artystów: - Doradzać nie jest łatwo. Powiem tylko, że nie wolno rezygnować ze swoich marzeń (…) Niepowodzenia są na każdej drodze życia, zwyciężają natomiast ci, którzy mają dość silnej woli i odwagi, by walczyć o sukces. (1988, „Odgłosy”) Piotr Nowacki: - Kiedy jestem w formie i coś mi wychodzi, sprawia mi to ogromną przyjemność i satysfakcję. Z punktu widzenia finansowego też nie mogę specjalnie narzekać (…) Ogólnie uważam się więc za człowieka szczęśliwego. (1989, „Odgłosy”) I na zakończenie norm ogólnych – (10) hołdowanie zasadzie „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Alicja Barbara Panek: - Chętnie wypoczywam w kontakcie z przyrodą. (1977, „Kalejdoskop”) Krzysztof Witkowski (który w tej dziedzinie najwyraźniej zdeklasował swoich kolegów): Sport uprawiam systematycznie, począwszy od szkoły średniej. Najpierw trenowałem siatkówkę, potem koszykówkę i wreszcie pchnięcie kulą. Wieloletnie ćwiczenia siłowe związane z tą ostatnią dyscypliną spożytkowuję w śpiewaniu, gdyż one właśnie ukierunkowały prawidłową pracę przepony. (1999, „Kalejdoskop) A teraz przykłady nawiązywania przez moich rozmówców do norm i przymiotów artystycznych. Na początek - (11) wyznawanie ideału perfekcjonizmu i stylowości wykonania dzieł muzycznych. Katarzyna Suska: - Kantata, oratorium, to już muzyka „czysta”, wymagająca absolutnej, niemal instrumentalnej precyzji. Ona skutecznie uczy niezawodności warsztatowej, wpaja imperatyw dążenia do perfekcji. Może dlatego zależy mi obecnie na każdej nucie, staram się żadnej nie „puścić na żywioł”. (1990, „Odgłosy”) Wojciech Pospiech (haute contre tenor, specjalizujący się w dawnych technikach wokalnych): - W wykonywaniu dawnej muzyki wokalnej prowadzi się stopniowo do stosowania właściwych elementów technicznych i interpretacyjnych. Trzeba stwierdzić z naciskiem, że używanie techniki romantycznej do wykonywania muzyki średniowiecza, renesansu i baroku jest niedopuszczalne (…) W łódzkiej Akademii Muzycznej prowadzę warsztaty oratoryjnokantatowe (…)Myślę, że za jakiś czas zarówno wykonawcy, jak i słuchacze zgodzą się z tym, że stylowość jest najlepszą drogą do piękna. (1989, „Odgłosy”) (12) Umiejętność zapanowania nad tremą. Agnieszka Makówka: - Na konkursach zawsze tremuję się, ale nie jest to trema destrukcyjna. Moja profesor, Jadwiga Pietraszkiewicz, twierdzi nawet, że jestem typem „konkursowicza”, bo zawsze wychodzę obronną ręką. (1995, „Kalejdoskop”) Krzysztof Witkowski: - Sport wzmocnił mnie również psychicznie, zwiększył odporność. To zaś dyskontuję w różnych sytuacjach, nie tylko na konkursach wokalnych. (1999, „Kalejdoskop”) (13) Wszechstronność repertuarowa. Jolanta Gzella: - Pieśń artystyczna stanowi dla śpiewaka związanego z teatrem operowym i operetkowym znakomitą odskocznię a zarazem okazję do wzbogacenia środków wyrazowych. Ja szczególnie chętnie wykonuję kompozycje Brahmsa, Wolfa, Schuberta, Schumanna i – oczywiście – Chopina, Karłowicza, Szymanowskiego. (2000, „Kalejdoskop”) Włodzimierz Zalewski: - Poza operą zawsze była mi bardzo bliska muzyka oratoryjna. Dużo śpiewałem jej na Zachodzie i w różnych miastach Polski – m.in. dzieła Bacha, Haendla, Mozarta (…) Ważny jest też dla mnie repertuar pieśniarski –mam opracowanych m.in. kilkanaście cykli pieśni takich twórców, jak Schubert, Brahms, Musorgski, Bauer. (1992, „Dziennik Łódzki”) (14) Docenianie roli współwykonawców. Izabela Sulima: - Na konkursie akompaniowała mi znakomita łódzka kameralistka, Aleksandra Nawe. Jej współdziałanie okazało się nieocenione zważywszy, że trzeba było nieustannie ćwiczyć wszystkie 15 przygotowanych przeze mnie pozycji, gdyż począwszy od drugiego etapu do ostatniej chwili nie wiedziałyśmy, które utwory komisja wyznaczy do zaśpiewania. (1999, „Kalejdoskop”) Anna Dzionek-Kwiatkowska: - Od dawna współdziałam z prof. Krystyną Hussar-Moczulską z Akademii Muzycznej w Łodzi – znakomitym pedagogiem i pianistką-kameralistką. Akompaniowała mi już w czasie studiów (…), towarzyszyła na recitalach, byłyśmy razem na konkursach w Barcelonie i Tuluzie. Bardzo dobrze się rozumiemy. (1998, „Kalejdoskop”) (15) Lojalność wobec macierzystej placówki artystycznej. Jolanta Bibel: - Śpiewałam gościnnie w operze poznańskiej i bydgoskiej, dawałam recitale (…) brałam ponadto udział w koncertach oratoryjnych w różnych filharmoniach. Najbardziej czuję się jednak emocjonalnie związana z macierzystym teatrem. (1989, „Odgłosy”) Piotr Nowacki: - Miałem niedawno propozycję od Theater am Gaertenplatz w Monachium. Po jej dokładnym rozważeniu i przeanalizowaniu (…) doszedłem do wniosku, że należy ją odrzucić (…) W Teatrze Wielkim podjąłem pracę mając 22 lata. Siódmy sezon, który płynie, daje mi poczucie dowartościowania (…) Ja mam nawet świadomość niewywiązywania się w tej chwili należycie ze zobowiązań etatowych, ale myślę, że przyjdzie czas, kiedy będę mógł ten dług spłacić. (1989, „Odgłosy”) (16) Posiadanie statusu artysty docenianego i „wziętego”. Danuta Łopatówna: - Już od III roku studiów zaczęto mnie obsadzać w operach wystawianych na scenie Teatru im. Słowackiego (…) W Łodzi też udało się sporo zdziałać. Ról nigdy mi nie brakowało. Pierwszą była Helena w słynnej operetce Offenbacha. Później przyszła kolej na wiele innych operetek klasycznych, komedii muzycznych oraz musicali. Dało to w sumie kilkadziesiąt partii (…) Pieśni wykonywałam m.in. we Włoszech i Jugosławii. (1996, „Kalejdoskop”) Zbigniew Waloch: - W ciągu 35 lat pracy jako solista (…) „zaliczyłem” prawie wszystkie duże role w klasycznych operetkach. Szczególnie ciepło wspominam von Eisensteina w Zemście nietoperza, Su Czonga w Krainie uśmiechu, Daniłę w Wesołej wdówce czy Boccaccia w operetce Suppego (…) Zapraszano mnie na występy do teatrów w Poznaniu i Krakowie. Śpiewając wraz z Ładyszem i Paprockim w Centralnym Zespole Wojska Polskiego zwiedziłem pół świata (…) Jeżdżę do różnych miast w kraju, śpiewałem też ostatnio w Szwecji, Niemczech a także dla Polonii w USA. (1993, „Kalejdoskop”) (17) Wykazywanie wdzięczności wobec swojego pedagoga. Dariusz Stachura: - Wokalistyką zainteresowałem się jako uczeń Technikum Elektrycznego, dzięki prowadzącemu chór prof. Janowi Obrzutowi, który dał mi pewne podstawy techniki operowania głosem. Jednak wszystko, co osiągnąłem potem, zawdzięczam mojemu pedagogowi w Akademii Muzycznej, prof. Halinie Romanowskiej. (1990, „Kalejdoskop”) Teresa Wojtaszek-Kubiak: - Prof. Olginę nazywałam swą muzyczną matką chrzestną. Była wspaniałym pedagogiem i człowiekiem o głębokiej kulturze. Opiekowała się mną nie tylko w latach szkolnych (…) Jako profesor i tłumacz pojechała ze mną w 1970 roku na pierwszy występ do Nowego Jorku (…) Do ostatnich chwil życia służyła mi radą, korespondowała ze mną, rozmawiała przez ocean telefonicznie, angażowała się w moje sprawy. Zachowałam za to wielką wdzięczność. (1988, „Odgłosy”) (18) Zaangażowanie we własną pracę pedagogiczną. Grażyna Krajewska-Ambroziak: - Kwalifikacje śpiewaka występującego w teatrach muzycznych (operowych i operetkowych) nie są czymś, co uzyskuje się łatwo i w ściśle określonym, czasie. Aby zostać artystą potrzebny jest talent i lata ciężkiej pracy (…) W Łodzi pedagodzy już tradycyjnie pracują ze swoimi podopiecznymi więcej, niż w innych akademiach (…) Dyplom uczelni w każdym wypadku jest potwierdzeniem określonych umiejętności artystycznych i świadectwem, że zbudowana została podstawa do dalszego rozwoju. (1994, „Kalejdoskop”) Zdzisław Krzywicki: - Nie przypuszczałem, że praca pedagogiczna tak mnie pochłonie (…) W kształceniu liczą się wszystkie elementy tzw. warsztatu. Ja szczególną wagę przykładam do uwrażliwienia na styl i epokę, z której utwór pochodzi, na muzykalne kształtowanie frazy, prawidłową wymowę tekstu, na uwydatnienie treści literackiej łączącej się z muzyką oraz harmonijne współdziałanie z partią instrumentalną. Ważne jest, by kompozycja „żyła”, by interpretacja nie była skostniała i w złym tego słowa znaczeniu – akademicka. (2001, „Kalejdoskop”) (19) Odznaczanie się pewnym dystansem do pełnionej przez siebie roli życiowej, w szczególności zaś roli artystycznej. Andrzej Niemierowicz, na pytanie jakiej muzyki słucha najchętniej, odparł: - Zdecydowanie gustuję w symfonice i kameralistyce, co nie oznacza, że nie lubię słuchać oper czy oratoriów (…) Opera jest dziedziną piękną, lecz autonomiczne wartości muzyczne tkwią raczej w tych gatunkach, w których na formę dźwiękową nie mają wpływu sprawy zewnętrzne. (1997, „Kalejdoskop”) Piotr Nowacki: - Jazz to moje hobby. Mam w domu bardzo dużo ciekawych nagrań i słucham głównie tej muzyki. Operowej zresztą nie słucham prawie w ogóle. Kiedyś grałem jazz niemal zawodowo (…) teraz gram tylko dla siebie. (1989, „Odgłosy”) I na zakończenie cecha określona wprost jako (20) „bycie zdolnym”. Jolanta Bibel: - Codziennych wprawek nie przestrzegam, tylko od czasu do czasu ćwiczę wspólnie z mężem, także solistą Teatru Wielkiego. (1989, „Odgłosy”) Monika Cichocka, komentując I nagrodę zdobytą na konkursie w Tuluzie: - Może pan nie uwierzy, ale na ten konkurs, zresztą swój pierwszy w życiu, pojechałam właściwie przez przypadek. Po prostu znalazłam się w Warszawie akurat wtedy, gdy odbywały się wstępne przesłuchania (…) Postanowiłam spróbować swych sił i – ku własnemu zaskoczeniu – zostałam sklasyfikowana najwyżej ze wszystkich. (1990, „Odgłosy”) Przedstawiona tu antologia cytatów świadczy chyba o tym, że artyści śpiewacy, zapewne tak samo jak i artyści reprezentujący inne dyscypliny wykonawcze oraz twórcze, traktują wywiad prasowy jako dobrą okazję do dookreślenia swojego, budowanego na co dzień przede wszystkim na scenie i estradzie, wizerunku, swego image`u, swej – nazwijmy to jeszcze inaczej – publicznie weryfikowalnej tożsamości. Krytyk i teatrolog Andrzej Tadeusz Kijowski, w szkicu Twarze i maski zamieszczonym w wydanej w roku 1982 książce pt. Chwyt teatralny napisał o artyście sceny: „Ktoś, kto swoją rolę życiową widzi w oddziaływaniu na tłumy, musi doskonale znać siebie (…) Jednocześnie zaś powinien tak reżyserować swoje zachowanie, by ujawnić tylko te cechy osobowości, które mogą wywoływać pozytywne wrażenie, a przez to kandydować do powszechnej aprobaty”. Kijowski nie użył słów „image”, lub „wizerunek”, gdyż ćwierć wieku temu nie były one modne. Trzeba wszakże zauważyć, że jakby „niechcący” zbliżył się do sedna „teorii autoprezentacji”. W Polsce nie było wprawdzie wtedy „rzeczywistości rynkowej”, najwyraźniej jednak zaczęto, przynajmniej mentalnie, jej powrót antycypować. Ale…czy nie chciałoby się przypadkiem rzeczy całej spuentować trochę inaczej? Czy sprawy, o których mowa, nie mają po prostu wymiaru bardziej uniwersalnego, od określonych uwarunkowań niezależnego? Bibliografia Budzyński W., Wizerunek firmy. Kreowanie, zarządzanie, efekty. Poltext, Warszawa, 2002 Kijowski A.T., Chwyt teatralny. Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1982 Leary M., Wywieranie wrażenia na innych. O sztuce autoprezentacji. Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk, 1999 Do zrobienia jest sporo - z Dariuszem Stachurą rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 12/1990 Dziesięć lat śpiewania – z Alicją Barbarą Panek rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 2/1997 Głos to tylko jeden składnik spektaklu – z Moniką Cichocką rozmawia J. Janyst. „Odgłosy” 17/1990 Los wydaje się dla mnie łaskawy – z Eugenią Rezler rozmawia J. Janyst. „Dziennik Łódzki” 301/1988 Mistrzowie i uczniowie – ze Zdzisławem Krzywickim rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 10/2001 Moim powołaniem jest nauczanie – z Dariuszem Grabowskim rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 2/1995 Najbardziej związana z macierzystym teatrem – z Jolantą Bibel rozmawia J. Janyst. „Odgłosy” 30/1989 Nie tylko operetka – z Jolantą Gzellą rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 6/2000 Nigdy sobie a muzom – z Agnieszką Makówką rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 9/1995 Opera i nie tylko – z Andrzejem Niemierowiczem rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 10/1997 Orkiestra z ludzkich głosów – z Wiesławą Cieślą rozmawia J. Janyst. „Dziennik Łódzki” 223/92 Podejmę wyzwania losu – z Izabellą Sulimą rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 3/1999 Robię to, na co mam ochotę – z Piotrem Nowackim rozmawia J. Janyst. „Odgłosy” 47/1989 Ról mi nie brakowało – z Danutą Łopatówną rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 3/1996 Samozadowolenie nie będzie mi dane – z Włodzimierzem Zalewskim rozmawia J.Janyst. „Dzienni Łódzki” 105/1992 Sezon był pracowity – z Anną Dzionek-Kwiatkowską rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 78/1998 Sport wzmocnił mnie psychicznie – z Krzysztofem Witkowskim rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 1/1999 Stylowość drogą do piękna – z Wojciechem Pospiechem rozmawia J. Janyst. „Odgłosy” 36/1989 Śpiewać jak najlepiej – z Urszulą Kryger rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 10/1992 Uwielbiam być Carmen – z Ewą Szymkiewicz rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 7-8/1999 W operetce wymagania są wszechstronne – ze Zbigniewem Walochem rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 6/1993 W tym zawodzie liczą się tylko najlepsi – z Grażyną Krajewską-Ambroziak rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 11/1994 Zależy mi na każdej nucie – z Katarzyną Suską rozmawia J. Janyst. „Odgłosy” 18/1990 Zmiana emploi – z Bożeną Hausman rozmawia J. Janyst. „Kalejdoskop” 3/1991 Żyję sztuką, żyję miłością – z Teresą Wojtaszek-Kubiak rozmawia J. Janyst. „Odgłosy” 41/1988 Janusz Janyst Co z sacrum? („Tygiel Kultury” nr 10-12/2009) Słowa „sacrum” i „profanum” zrobiły karierę, także na gruncie muzycznym. Jakże często przy użyciu tych właśnie określeń charakteryzuje się dorobek jakiegoś kompozytora, program koncertu, w Krakowie organizowany jest nawet festiwal muzyczny zatytułowany „Sacrum profanum”. Oczywiście, ta para przeciwstawnych pojęć, służących do opisu tekstów kultury, używana jest w religioznawstwie i teorii kultury od dość dawna. Wprowadzili ją do obiegu myśliciele niemieccy – Friedrich Schleiermacher, żyjący w XIX wieku, a także Rudolf Otto, działający w stuleciu następnym. W ich rozumieniu termin sacrum dotyczy wartości najwyższych, mistycznych, a wiec świętości, profanum zaś jest ich zaprzeczeniem. Rudolf Otto, który swą pracę Świętość opublikował w roku 1917, połączył kategorię sacrum z pojęciem numinosum, odnoszącym się do uczuć budujących religijność, takich jak wdzięczność wobec aktu stworzenia, cześć i fascynacja tajemnicą. Numinosum, a może mówiąc prościej – wiara, to inspiracja i motor działania dla artystów tworzących dzieła religijne. Świątynia dźwięków Związek sacrum z muzyką podkreślali niejednokrotnie pisarze, artyści, filozofowie. Według Johanna Wolfganga von Goethe muzyka pozwala przeczuć świat doskonały, wiedzie ku progom transcendencji, jest świątynią, poprzez którą wnikamy w boskość. Ernst Theodor Amadeus Hoffmann był zdania, że muzyka ma za przedmiot nieskończoność i w swej wewnętrznej istocie stanowi formę religijnego kultu. Oryginalny i nieco bardziej precyzyjny pogląd reprezentował Wilhelm Heinrich Wackenroder. Był przekonany o roli muzyki jako uprzywilejowanego względem intelektu narzędzia dostępu do najbardziej intymnych sekretów świata, także do samego Boga. Sądził zarazem, że sacrum w muzyce pochodzi od elementu matematycznego rządzącego nią od wewnątrz, i jako swoista tajemnica nie powinno być analizowane. Ujęcie sacrum kategoriach tajemnicy przekonuje o tyle, że trudno i dzisiaj doszukać się szczegółowego wyjaśnienia, na czym konkretnie miałoby ono polegać – czy bardziej na określonej treści (w muzyce wtedy, gdyby brane były pod uwagę dzieła wokalnoinstrumentalne, mające słowną warstwę semantyczną), czy też raczej charakterze wyrazowym lub doskonałości formalnej kompozycji (w muzyce czysto instrumentalnej, pozbawionej programowego tytułu lub np. chorałowego cytatu melodycznego, tylko te cechy mogłyby wchodzić w rachubę). Trudno nawet o niezawodne kryterium odnoszące się do sytuacji elementarnej, tzn. wskazujące, czy w ogóle sacrum w danym utworze jest, czy też nie. Wobec niedefiniowalności pojęcia pozostaje metoda przybliżania się do istoty rzeczy przez negację. Potoczna obserwacja wskazuje, że sama treść religijna nie stanowi warunku wystarczającego ani koniecznego dla obecności sacrum, nie tylko zresztą w muzyce. Bo czyż religijne kicze pojawiające się w różnych dziedzinach sztuki, m.in. właśnie niektóre współczesne, religijne piosenki, których można posłuchać na poświęconych im przeglądach; piosenki charakteryzujące się doczepieniem tekstu religijnego (pod względem literackim nierzadko słabiutkiego) do rozrywkowej w stylu muzyczki, niejednokrotnie o jakimś knajpiarskim wręcz zabarwieniu, rzeczywiście owo sacrum w sobie zawierają? Śmiem wątpić. Religijna treść „sprawy nie załatwia”, tak samo zresztą, jak nie jest ona przepustką do sztuki. Witkiewiczowska sentencja (chodzi o Witkiewicza ojca), dotycząca stosunku treści do formy, nieźle tu pasuje: od źle namalowanej głowy Chrystusa lepsza jest dobrze namalowana głowa kapusty. Sugestia Wackenrodera, odnosząca się do elementu matematycznego stanowiącego osnowę sacrum, jawi się jako dodatkowy argument przemawiający za docenieniem w interesującej nas kwestii roli doskonałości formalnej i strukturalnej utworu. Bo też właśnie rozumiana szeroko doskonałość, obejmująca na pewno i element wykonawczy, wydaje się dla muzycznej „sakralności” nieodzowna. To przede wszystkim ona sprawia, że muzyka, jak ujmował to Goethe, może stać się świątynią prowadzącą ku progom transcendencji. Nie udźwignie takiego zadania muzyka skomponowana nieudolnie. Sacrum nie ma dla siebie miejsca w artystycznej namiastce, kiczu, chałturze. I pewnie taki kontekst myślowy miał na uwadze współczesny, filozofujący muzykolog, Bohdan Pociej, gdy pisał o sztuce dźwięku jako szczególnie czułym medium religijności, realizującym ideał pełnej harmonii pierwiastka estetycznego z sakralnym, piękna ze świętością. Naturalnie, gdy z dobrze, a może i doskonale ukształtowaną pod względem dźwiękowym kompozycją łączy się odpowiednia treść religijna, z tym bardziej jednoznaczną sytuacją będziemy mieć do czynienia. Nie chodzi - to też trzeba od razu zaznaczyć - wyłącznie o formy monumentalne – msze, kantaty, oratoria, lecz i o utwory drobne: lirykę wokalną, pieśń chóralną, organowe preludia chorałowe itp. Także o wzruszające szlachetna prostotą pieśni pasyjne lub kolędy, tak ważne dla polskiej tradycji narodowej. Na przykładzie tych ostatnich, dość powszechnie „przerabianych” dziś na modłę pop–music (pół biedy, gdy na modłę jazzową, bo to już daje zazwyczaj rezultaty ciekawsze), wyraźnie widać, jak ważne jest wykonanie – w tym również styl odtwórczy i aranżacja. Jeśli te elementy są złe, jeśli „interpretacje” – co, niestety, wcale nie tak rzadkie – odwołują się do anty-wzorców rozrywkowej tandety, zwykłej szmiry (a tego rodzaju żenujące „kolędowe show” niżej podpisany miał okazję w Łodzi oglądać) najpiękniejsze kolędy pospolituje się i wykoślawia, pozbawiając je z pewnością sacrum. Oratoria w cudzysłowie i bez Kultura masowa ma swoje mody, swoje „trendy”. Tak, jak panuje moda na przenoszenie kolęd z kontekstów wigilijno-rodzinnych i kościelnych na estrady, tak samo mógłby ktoś powiedzieć, że dzięki nagraniom i środkom transmisji elektronicznej, pod strzechy trafiło oratorium. Tyle, że w tym wypadku nazwie gatunku potrzebny byłby zapewne cudzysłów, gdyż wprowadzane na rynek muzyczne produkty, określane mianem oratorium, raczej na to miano nie zasługują. W historii muzyki europejskiej twórczość oratoryjna - a pojęcia tego muzykologia używa w odniesieniu do wielkich form wokalno-instrumentalnych, od czasów baroku komponowanych na chór i orkiestrę z udziałem solistów – jest nurtem ważnym zarówno w rozumieniu ilościowym, jak i jakościowym. Warto przypomnieć, że msza, w okresie średniowiecza najpierw monodyczna, potem wielogłosowa, traktowana jako pierwszy w historii przykład struktury muzycznej mającej charakter zakomponowanego cyklu, dała początek innym formom cyklicznym, z symfonią włącznie. Powstałe w dobie baroku kantata i oratorium zyskały status reprezentatywnych dla nowego stylu form, przełamujących renesansową polifonię wokalną a cappella. Oratorium, oparte najczęściej na jakimś planie fabularnym, zespala z sobą pierwiastki epicki i dramatyczny, łączy wystawny monumentalizm z kameralną liryką, potęgę brzmienia z kunsztownością faktury chóralnej dopełnianej kolorystycznymi efektami instrumentalnymi. Ma zintegrowaną i precyzyjnie zaprogramowaną architektonikę, na którą składają się recytatywy (secco i accompagnato), arie, duety, ansamble, chóry (w tym wypadku pojawiają się m.in. fugi jedno i wielotematowe), fragmenty orkiestrowe. Dzieje gatunku, kulminującego w rozciągającej się na półtora stulecia epoce basso continuo, ale obecnego też w twórczości klasycyzmu, romantyzmu oraz muzyce późniejszej, wiązały się w pierwszej fazie z nazwiskami takich twórców barokowych, jak Giacomo Carissimi, Marc-Antoine Charpentier, Giovanni Legrenzi, Allessandro Stradella, Heinrich Schütz, Joahnn Sebastian Bach, Georg Friedrich Händel. Dorobek Händla, autora około trzydziestu oratoriów typu religijnego i świeckiego - mitologicznych, alegorycznych, głównie jednak biblijnych, ma specjalne znaczenie jako synteza doświadczeń na tymże polu. Koncertowe i płytowe realizacje dzieł tego osiadłego w Anglii twórcy niemieckiego, i to nie tylko tych najsłynniejszych, jak Judas Maccabaeus, Messiah, zawsze cieszą się wielkim powodzeniem wśród melomanów, co godzi się w Roku Händlowskim podkreślić. W następnych epokach oratoria komponowali m.in. Joseph Haydn (Die Jahreszeiten, Die Schöpfung), Feliks Mendelssohn-Bartholdy (Paulus, Elias), Robert Schumann (Das Paradies und die Peri, Der Rose Pilgerfahrt), Hector Berlioz (La damnation de Faust, L’enfance du Christ), Ferenz Liszt (Die Legende von der heiligen Elizabeth, Christus) Arthur Honneger (Le roi David, Jeanne d’Arc au bûcher), Igor Strawiński (Oedipus Rex), Frank Martin (Le Vin herbé). Wypada też odnotować Aleksandra Tansmana, bowiem w nurcie hebrajskim jego twórczości znalazło się oratorium Isaïe, le Prophète (w Polsce mało znane, ale wykonane kilka lat temu z dużym powodzeniem w Łodzi w ramach Festiwalu Tansmanowskiego i utrwalone w nagraniu płytowym). Ta wielka tradycja dzieł wokalno-instrumentalnych związanych w przeważającej mierze z duchem chrześcijańskim, obejmująca - jako się rzekło - poza oratoriami msze (w tym typu requiem) kantaty, ponadto Te Deum, Stabat Mater, magnificaty etc., jest miłośnikom Polihymnii bliska i jakoś podświadomie łączona ze sferą najwyższych wartości estetycznych. Twórczość oratoryjna obejmuje wiele niekwestionowanych arcydzieł mających walor ponadczasowy, napisanych przez twórców pracujących w nieznanej obecnym czasom pokorze z nadzieją, by poprzez takie właśnie działanie oddać cześć Bogu. Na marginesie: wydaje się czymś zgoła przedziwnym i zupełnie niezrozumiałym, że całą tę imponującą spuściznę zupełnie ignorują dystrybutorzy i konsumenci nawet tej części kultury masowej, która chce wypełnić (i w dużym stopniu wypełnia) przestrzeń łączącą się z religią. Lansowanego dziś, m.in. przez „specjalistyczne periodyki” terminu „muzyka chrześcijańska” używa się wyłącznie w odniesieniu do piosenki religijnej, może i w swych odmianach różnej, ale w pewnym zakresie należącej też do prostackiego nurtu tzw. „sacro-polo”. Masowa kultura, w obrębie której słowo „oratorium” odmieniane jest przez wszystkie przypadki, rezerwuje tę nazwę dla reklamowanych – cytuję - jako „wielkie dzieła artystyczne” kompozycji Piotra Rubika, Bartłomieja Gliniaka, Zbigniewa Małkowicza i jeszcze paru innych muzyków. A czym są „oratoria” autorstwa twórców muzyki rozrywkowej? Czy, mimo że utworami z punktu widzenia materii dźwiękowej całkowicie odmiennymi od tego, co komponowane było kiedyś, to jednak w sensie atrybutów globalnej struktury nawiązującymi do Händlowskiej tradycji? A więc w pełni zintegrowanymi przy całej wewnętrznej złożoności (sola, duety, ansamble, chóry itd.), dającymi, jako logicznie ukształtowany ciąg, poczucie jedności w wielości elementów? Gwarantującymi, w związku z powyższym, autonomiczne przeżycie estetyczne wynikające już z samej tylko kontemplacji formy? Bynajmniej. Są to po prostu montaże piosenek. Poszczególne piosenki bywają udane, aczkolwiek często są ucieleśnieniem muzycznego banału, natomiast w aspekcie formalnym całość, jako piosenkowa składanka, wydaje się czymś zupełnie nieautentycznym, gdyż podszywającym się pod zjawisko z „trochę innej bajki”. Mamy tu do czynienia z oratorium udawanym, z pewnego rodzaju artystyczną fikcją. A przecież nieautentyczność, fałsz, niewiele mają z prawdziwą sztuką wspólnego (szeroko omawiał to m.in. Paweł Beylin, odnosząc się w swych książkach do zjawiska kiczu). Rozrywka zamiast sacrum? Edgar Morin w Duchu czasu zauważa, że kultura masowa jest pierwszą w dziejach formacją kulturową pozbawioną przedłużenia metafizycznego. Wypełnia ją głównie rozrywka, od tej zaś trudno wymagać pogłębionej duchowości. Dziś widzimy, że inwazja artystycznych ersatzów zaczyna dotyczyć także obszarów zastrzeżonych niegdyś dla sztuki przez duże „S”. Ekspansywność wszechobecnej muzyczki (to dobre, acz zapomniane określenie) odciska swe piętno nie tylko na repertuarze religijnym (vide „oratoria”), ale i rozumianym węziej – liturgicznym. Teraz nawet w kościołach podczas nabożeństw coraz częściej można, z powodu rozlegających się dźwięków, mieć wrażenie, że się jest w jakimś zupełnie innym miejscu. Jakby komuś zależało, aby wierni, będąc w świątyni, nie stracili kontaktu z profanum i dobrze się bawili…Towarzyszy temu inne jeszcze zjawisko zatrudniani przez parafie organiści bywają zupełnie do swej pracy nieprzygotowani, zdarza się, że nie potrafią prawidłowo zharmonizować (czyli podbudować akordami) prostej pieśni. Ich nagminne fuszerki zapewne religijnemu przeżyciu nie służą. W prasie katolickiej raczej się o tym nie przeczyta, temat ten podjął swego czasu jedynie „Ruch Muzyczny”. W niektórych katolickich pismach napotkać można natomiast entuzjastyczne relacje dotyczące prezentacji omawianych powyżej „oratoriów” – właśnie tych w cudzysłowie, bo o innych coraz rzadziej się wspomina. Pytam więc - co z sacrum? Wyraźnie go w sztuce ubywa… Janusz Janyst Sztuka wolna czy swawolna? (w: Dziennikarz między prawdą a kłamstwem. Materiały z III Ogólnopolskiej Konferencji Granice kompromisu. Archidiecezjalne Wydawnictwo Łódzkie 2009) Moje krótkie wystąpienie dotyczyć będzie sztuki. Wyszedłem z założenia, że i tej - ważnej przecież w naszym życiu - dziedzinie warto poświecić na naszej konferencji uwagę. Jako punkt wyjścia a zarazem …punkt dojścia tego, co powiem, traktuję twierdzenie, że wolność – także właśnie wolność w sztuce – nie jest nieograniczona, nie jest bezwzględna. Taki pogląd towarzyszył zresztą dziejom myśli ludzkiej i dopiero dziś sytuacja wyraźnie się pod tym względem zmieniła. Na początek parę cytatów, swobodnie zresztą dobranych. Musimy być niewolnikami praw, abyśmy byli wolni – twierdził Cyceron. Tylko głupcy nazywają swawolę wolnością – pisał Tacyt. Duszą wolności jest rozum – konstatował Gottfried Wilhelm Leibniz. Wolność to zdolność do samodyscypliny – był zdania Georges Clemenceau. Wolność to dobra rzecz, dlatego trzeba bardzo uważać, ażeby nikt nie brał jej sobie za wiele – przestrzegał Henryk Mann. Sztuka żyje z przymusu a umiera od wolności – dowodził André Gide. Każde życie w społeczeństwie wyznacza granice wolności – konkludował Józef Bocheński. Przez wiele stuleci twórcy w sposób racjonalny korzystali z wolności. Malowali obrazy, rzeźbili, komponowali utwory muzyczne i powoływali do życia wszelkie inne formy artystyczne kierując się przede wszystkim ideałem piękna, dążąc do strukturalnej doskonałości swych dzieł, do pełnej harmonii formy i treści przekazu, mającego najczęściej charakter semantyczny. Nawiązywali do Platońskiej triady: piękna, dobra i prawdy, integrując pierwiastki estetyczne, etyczne i poznawcze. Czy dziś też tak jest? Niestety, nie. Nie trzeba być specjalnie wnikliwym obserwatorem otaczającej nas rzeczywistości, by zauważyć, że coś dziwnego dzieje się ze sztuką, że w znacznym stopniu oderwała się ona od swych aksjologicznych korzeni, od przyświecających jej przez wieki ideałów, że w skrajnych przypadkach osiągnęła wręcz status sztuki upodlonej i zwyrodniałej. Żyjemy obecnie w kulturowej epoce postmodernizmu, absolutyzującej wolność. Przestają obowiązywać hierarchie wartości, regułą staje się brak reguł. Artystom obce jest przekonanie o doniosłości pełnionej przez nich misji. Odwrót od XX-wiecznej awangardy w sztuce pociągnął za sobą daleko idącą swobodę w wyborze postawy. Obserwować można wielość używanych języków, stylistyczne rozproszenie, dowolne zestawianie kodów zaczerpniętych z artystycznego dziedzictwa i ludyczny przeważnie stosunek autorów do tradycji. Rozluźnieniu struktur gatunkowych towarzyszy komercjalizacja twórczości, zacieranie się różnic pomiędzy nurtami sztuki wysokiej i popularnej oraz – co godne ubolewania – coraz częstsza, a już właściwie nagminna, estetyzacja przemocy i okrucieństwa w przekazach wizualnych. Pozytywne, wychowawcze oddziaływanie sztuki bywa z wielu powodów problematyczne m.in. dlatego, że charakteryzujący ją stan ideowego i gatunkowego pomieszania oraz brak nadbudowy metafizycznej (mówi się, że żyjemy w pierwszej – historycznie rzecz ujmując formacji kulturowej bez „przedłużenia” metafizycznego) przyczyniają się do dezorientacji i zagubienia odbiorców. Te zjawiska mogą też prowadzić, i prowadzą, do upowszechnienia się postaw hedonizmu, wybujałego konsumpcjonizmu, moralnego wszechprzyzwolenia oraz „radosnego nihilizmu”. Można przy okazji zauważyć, że coraz trudniejsze jest w związku z powyższym pytanie, jaką strategię ma obrać pedagogika. Czy wychowywać przede wszystkim dla wolności – niewątpliwie fetyszyzowanej - czy też raczej, jak było kiedyś, dla prawdy? Czy alternatywnym rozwiązaniem dla swoistej pedagogiki względności, postulowanej przez niektórych myślicieli postmodernistycznych, i mającej odbicie w dziedzinie artystycznej, ma stać się znów pedagogika takich czy innych ograniczeń? Zapewne tak – skłonni bylibyśmy w tym gronie odpowiedzieć, chcąc wyraźnie stanąć w opozycji wobec popularnego nie tak dawno w Polsce hasła „róbta co chceta”, przyjmowanego niemal jak credo nie tylko przez młodzież, ale najwyraźniej i przez artystów. Pozwolę sobie przypomnieć, że podstawowym zadaniem sztuki dawniejszej było zachwycać, wzruszać, niekiedy też wstrząsać. Takie elementy pojęciowe zawiera znana Tatarkiewiczowska definicja dzieła sztuki (jest ono odtworzeniem rzeczy, bądź konstrukcją form, bądź wyrażeniem przeżycia, jednakże tylko takim odtworzeniem, taką konstrukcją, takim wyrażeniem przeżycia, które zdolne jest zachwycać, wzruszać lub wstrząsać). Aby osiągnąć cel twórca – gdy kreował dzieło – maksymalnie precyzował jego strukturę i nadawał utworowi logiczną, zamkniętą formę. Odbiorca natomiast kształcony był estetycznie w taki sposób, by potrafił świadomie ujmować całości – percypować formę, współgrać z ekspresją dzieła i odczytywać sens przesłania. Jednak gdy Umberto Eco – ogłaszając swe prace – „uniósł wieko” dzieła sztuki, okazało się nagle, że nie ma tam całości, lecz są jedynie luki przeznaczone do wypełnienia wyobraźnią odbiorcy, do szeroko pojętego „dookreślania” – jakby powiedział Ingarden. Ta cecha nabrała szczególnej ostrości w dobie obecnej kultury medialnej. Jej atrybutem stała się wieloznaczność i nieokreśloność właśnie. Dziś autor sam nawet niejednokrotnie nie wie, co właściwie chce nadawać. Każdy estetyczny komunikat jest i tak tylko jednym z wielu w niezmierzonym oceanie różności. Ocean ten pochłania również dawne dzieła. Media, pośrednicząc w komunikacji, fragmentaryzują i autonomizują materiał. Poszczególne sekwencje komunikatu artystycznego bywają tak krótkie i szybkie, że trudno układać z nich narracyjne sensy. Są to raczej impulsy produkowane i rozpraszane z intencją, by mogły się do czegoś przydać jako budulec. U młodzieży nowa percepcja kształtowana jest notabene bardzo wcześnie przez należące do kultury masowej gry komputerowe, reklamy i wideoklipy. Te ostatnie odznaczają się swoistą „migotliwością”, dużym tempem „akcji”, są realizowane wedle zasady łączenia wszystkiego ze wszystkim (niektórzy traktują nawet wideoklip jako model eklektycznej estetyki postmodernistycznej). Ów utrwalony już powszechnie sposób percepcji przypomina – jak gdyby – szybki przejazd autostradą pośród tysięcy świateł i banerów. Nic dziwnego, że nie ma w nim czasu na skupienie i kontemplację. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej w charakterystycznej dla medialnej rzeczywistości sztuce interaktywnej, gdzie autor odstępuje od ciągłej narracji dostarczając jedynie materiału do wytworzenia przedmiotu percepcji. Medialne „dzieła” stykają się ze sobą, nakładają na siebie, mieszają z nie-dziełami (reklamą, hałasem), są cytatami z cytatów. W świecie tym dawno już zapomniano, które wartości są wyższe, a które nie, zresztą wyższych wartości mało kto szuka. Związane z tym przeobrażenia w psychice powodują, że jako nudne oceniane jest wszystko to, co wiąże się z bardziej tradycyjną estetyką. Postmodernistyczny pluralizm implikuje zarazem odchodzenie w przeszłość niegdysiejszego dominowania jednego gustu nad innym, jednej formy wypowiedzi artystycznej nad drugą. Zdaje się nawet mijać powoli dominacja świata artystów nad światem odbiorców, jako że wolność postmodernistyczna nie toleruje jakiejkolwiek hierarchii. Postmodernizm, nastawiona na komercję tandetna pop kultura oraz ekspansywna kultura medialna nie są zatem sprzymierzeńcami historycznie ukształtowanych norm estetycznych, ideałów poznawczych i moralnych. Triada Platońska zdezaktualizowała się, nawet samo piękno przestało być dla artystów interesujące. Piękne może być przecież wszystko (jak twierdził Andy Warhol) albo też nic. Do miana dzieła sztuki może pretendować cokolwiek, na co tylko artysta zechce łaskawie wskazać (impuls początkowy w dziedzinie tzw. ready-mades dał Marcel Duchamp, wystawiając w 1916 roku w Nowym Jorku jako obiekt artystyczny pisuar – pardon, w tym momencie panie zapewne nie bardzo wiedzą, o co chodzi). Kicz wkroczył do wszystkich obszarów sztuki, stał się z jednej strony świadomie eksploatowanym środkiem wypowiedzi, z drugiej zaś – plagą komercyjnej rzeczywistości audiowizualnej. Eksponowane są też, niestety, zwykłe śmieci. A chodzi w tym wypadku najczęściej o to, aby tzw. normalnego, niezdeprawowanego estetycznie widza za wszelką cenę zaszokować, by wywołać już nie tyle brany pod uwagę przez Tatarkiewicza, konstruktywny wstrząs zmierzający do katharsis, ile raczej brutalny, niszczycielski szok budzący wstręt i temu podobne reakcje. Jak pisał w jednym ze swych esejów Stanisław Lem: nie ma już obecnie żadnych, ale to żadnych granic, żadnych hamulców, jakie artysta mógłby odczuwać albo przynajmniej brać pod uwagę, wybierając się na spotkanie z publicznością. Nie ma takiego świństwa, takiego obrzydlistwa, takiej smrodliwej wymiociny, której by nie umieszczano na wystawach, nie reprodukowano i nie zachwycano się nią, jeśli nie autentycznie, to udając, nieco tylko krytyczny, podziw. Doszło już do takiej licytacji brudów, że każda odmiana turpizmu uzyskuje znawców i piedestał. Oszczędzę państwu konkretnych przykładów artystycznych, a należałoby raczej powiedzieć - pseudoartystycznych ekscesów, w jakie obfituje sztuka współczesna, w tym także rodzima. Mam ich w zanadrzu długą listę a jej prezentacja mogłaby być nader pikantną częścią mego wystąpienia. Nawet w Łodzi mieliśmy, na przykład, wernisaż pewnego nikomu raczej nie znanego malarza, który przedstawił płótna z kiepsko namalowaną pod względem warsztatowym, obsesyjną, szczególnie wulgarną pornografią. Istotnym elementem jego prowokacji było to, że wystąpił przebrany za księdza - w sutannie i koloratce. Na początku wydanej ostatnio książki Koniec sztuki jej autor, ceniony krytyk amerykański Donald Kuspit opisuje zdarzenie w gruncie rzeczy humorystyczne. W pewnej nowojorskiej galerii sumienna sprzątaczka powyrzucała pozostawione na parapecie okiennym niedopałki, plastikowe kubki z resztami kawy, papierki od cukierków, butelki po piwie, zużyte pędzle oraz rozrzucone na podłodze gazety. I co się okazało? Że była to, wyceniona w dolarach liczbą sześciocyfrową i będąca centralnym punktem wystawy, instalacja popularnego i kosztownego artysty brytyjskiego Damiena Hirsta. Czy doszliśmy do granic absurdu? Artystyczna (w istocie paraartystyczna) hochsztaplerka, pseudoartystyczne ekscesy i wybryki zdarzają się dziś w różnych dziedzinach sztuki – nie tylko w plastyce, ale także w muzyce (np. satanistycznej, o czym była mowa bodaj na poprzedniej konferencji), w teatrze czy filmie. Często mają te poczynania charakter antyreligijny – a należałoby powiedzieć dokładniej – antychrześcijański. Są, jako forma publicznej aktywności, daleko już posuniętą swawolą myślenia i działania. Taka swawolna, nierzadko bluźniercza „sztuka” - trzeba to od razu zauważyć - czuje się dobrze i nie wydaje się specjalnie niczym zagrożona. Czy istnieją więc – a jeśli tak, to gdzie są umiejscowione - granice kompromisu i tolerancji wobec obrażania nie tylko poczucia piękna, dobrego smaku, ale i zwykłej przyzwoitości? Wobec podważania podstawowych norm moralnych i kwestionowania prawdy. Granice te nie są, bo nie mogą być, precyzyjnie wyznaczone w sensie prawnym. Ale powinno je określać w praktyce samo społeczeństwo, winny one wynikać z wykształcenia, poczucia estetycznego ludzi, ich etyki, wychowania patriotycznego, z respektowanych wartości, przyjętych postaw ideowych, z kultury rozumianej w tym najwłaściwszym dla mnie sensie jako stan subiektywny, polegający na zmyśle krytycznym, smaku, wysubtelnieniu uczuć, myśli, zdolności rozumowania. W najbardziej drastycznych przypadkach burzenia ładu moralnego należałoby sięgać po środki represyjne. Jeśli jednak one zawodzą – jak w wypadku uniewinnionej niedawno przez sąd Doroty Nieznalskiej, której bezczelnie profanująca Krzyż instalacja uznana została za przejaw twórczej wolności nieobrażającej uczuć religijnych – wówczas jest już zupełnie źle. Ksiądz Józef Tischner w jednym z esejów pomieszczonych w Etyce solidarności pisał, że wolność jest tam, gdzie są człowiekowi zdane pewne wartości, pomiędzy którymi trzeba wybrać – jedne odsunąć, inne uznać i urzeczywistnić. Tworzenie artystyczne zawsze jest wyborem w świecie wartości. Bo chodzi o to, by tworzone piękno było prawdziwym pięknem oraz dobrym pięknem. I tu z pewnością na żadne kompromisy iść nie należy. Również w pracy dziennikarza, redagującego i rozpowszechniającego treści medialne dotyczące omawianych powyżej spraw, również w pracy komentującego artystyczne fakty publicysty. Janusz Janyst Bliżej filmu (konferencje filmoznawcze w Borkach) („Przegląd Edukacyjny” nr 1-2/2009) Już w krótkim czasie od narodzin filmu zdano sobie sprawę z konieczności zajęcia się nim w procesie dydaktyczno-wychowawczym. W Polsce idea edukacji filmowej, rozumianej jako integralny składnik wychowania estetycznego, pojawiła się w latach trzydziestych ubiegłego wieku i była, przynajmniej na płaszczyźnie teoretycznej, systematycznie rozwijana. Niestety, przez długi czas nie udawało się przenieść rysujących się w tej dziedzinie koncepcji na grunt praktyczny, a więc do szkół. W 1981 roku prof. Bolesław W. Lewicki, najgorętszy w naszym kraju orędownik idei wychowania filmowego młodzieży, złożył w Ministerstwie Oświaty i Wychowania memoriał, w którym domagał się zmiany sytuacji, dowodząc, że „mądrego, krytycznego odbioru dzieła ekranowego trzeba uczyć tak, jak uczy się podstawowych elementów stylu literackiego i poetyk gatunkowych”. Te słowa nic nie straciły na aktualności. Nie ulega wątpliwości, że we współczesnej kulturze film, wraz ze stanowiącymi jego nośnik mediami elektronicznymi, odgrywa jedną z ról dominujących. Jest sztuką ogromnie sugestywną, wywierającą przemożny wpływ na psychikę odbiorców, szczególnie zaś na psychikę ludzi młodych. W tym wypadku można bez większej przesady mówić o kształtowaniu życiowych postaw i zachowań. Nie tylko kino artystyczne wymaga przygotowania do jego świadomej percepcji. Potrzebne jest też nauczenie krytycznego odbioru filmów komercyjnych, obliczonych na rozrywkę, ale będących dziś, niestety, coraz częściej propagatorem antywzorców moralnych, epatujących przemocą, okrucieństwem, ostrą erotyką czy wręcz pornografią. Sytuacja jest wiec inna, trudniejsza, niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy te zjawiska nie występowały, i właśnie dlatego młodzież, często z natury mało krytyczna, tym bardziej potrzebuje przewodnictwa, a więc kompetentnie realizowanego nauczania. Ponieważ oficjalne programy szkolne wciąż raczej się nie zajmują problematyką związaną z X Muzą, to do tej pory właściwie tylko dzięki tak zwanym ścieżkom edukacyjnym i osobistej inicjatywie nauczycieli języka polskiego wygospodarowywany był na lekcjach czas na tematykę filmową, bądź pokrewną – telewizyjną. A działo się tak w dużym stopniu dzięki inspiracjom płynącym z Ogólnopolskich Konferencji Filmoznawczych, organizowanych od kilkunastu lat przez Centralny Gabinet Edukacji Filmowej, Pałac Młodzieży im. Juliana Tuwima w Łodzi oraz Katedrę Mediów i Kultury Audiowizualnej Uniwersytetu Łódzkiego. Ostatnio główne zadania organizacyjne – przy wsparciu dotychczasowych podmiotów – przejęło Stowarzyszenia Edukacyjno Kulturalne „Venae Artis”, pozyskując jeszcze dodatkowo do współpracy Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego oraz Sieć Kin Studyjnych i Lokalnych Filmoteki Narodowej. Wspomniane konferencje, cieszące się niesłabnącym powodzeniem polonistów z różnych stron kraju, odbywają się tradycyjnie w połowie listopada w Borkach koło Tomaszowa Mazowieckiego, w przystosowanym do tego typu przedsięwzięć ośrodku wypoczynkowym nad Zalewem Sulejowskim, i trwają zawsze kilka dni. Tematami głównymi były do tej pory np. autoświadomość sztuki filmowej, arcydzieło filmowe i jego kryteria estetyczne, ekranowe adaptacje literatury, media a przemoc, kino przełomu wieków, warsztat twórcy filmowego. Każda konferencja składa się z dwu części: naukowej, zawierającej referaty i wykłady specjalistów zaproszonych nierzadko z kilku ośrodków uniwersyteckich, konwersatoria i niezbędne projekcje, oraz części metodycznej, nastawionej na omawianie przygotowanych przez pedagogów lekcji prezentowanych na nośnikach elektronicznych. Koncepcja całości i prowadzenie spotkań należą z reguły do prof. Eweliny Nurczyńskiej-Fidelskiej, kierującej Katedrą Mediów i Kultury audiowizualnej UŁ, która jest też współredaktorem książek, stanowiących naukowe pokłosie sesji. Warto przypomnieć – ze względu na wagę problematyki - czego dotyczyły wykłady na dwu ostatnich konferencjach. „Filmowe Borki” z roku 2007 wyjątkowo przygotował pod względem merytorycznym prof. Stefan Czyżewski z UŁ i PWSFTviT (prof. Nurczyńska ograniczyła się do współpracy), a edycja ta poświęcona została zjawisku awangardy w filmie i innych sztukach. Do najciekawszych należał wykład Obrazy na wolności: od eksperymentu wizualnego do rzeczywistości wirtualnej prof. Ryszarda Kluszczyńskiego, który podkreślił, że podstawową cechą awangardy jest nowatorstwo, antytradycjonalizm, wybieganie do przodu, „ucieczka”. Pojawiają się dwie strategie: awangardy jako sztuki nowej oraz awangardy jako antysztuki. Obie nie funkcjonują w linearnym porządku działań artystycznych, lecz obok zasadniczego nurtu. Niedawne diagnozy sugerujące kryzys nowoczesności okazały się przedwczesne. Awangarda wciąż istnieje, choć już nie tyle zapowiada przyszłość sztuki, ile raczej dowodzi jej różnorodności. Nie oznacza też czegoś bardziej wartościowego od innych zjawisk. Film był dla awangardy zawsze niezwykle ważny, gdyż w XX wieku organizował wyobraźnię artystyczną („wielki nauczyciel”). Film awangardowy stanowił część ogólnych poszukiwań. W tym wypadku daje się wyróżnić cztery możliwości: film tzw. bezpośredni (zakłócający schematy percepcyjne), abstrakcyjny, imaginacyjny i „walczący”. Wykład obejmował też zagadnienia sztuki wideo oraz współczesnej twórczości multimedialnej. Ewolucję stylu zerowego w kinie naświetlił dr Piotr Sitarski. Styl zerowy to ten, którego nie widać, który eksponuje coś innego, niż sam siebie. Właściwy jest dla kina głównego nurtu – komercyjnego, fabularnego, wysokobudżetowego. Referent przedstawił powstanie i rozwój tego kina ze szczególnym uwzględnieniem wpływu rozmaitych tendencji innowacyjnych. Bo też główny nurt nie był i nie jest stylistycznym monolitem, lecz obszarem nieustannego sporu między tradycją a nowością. Owa ”wewnętrzna awangarda”, ujawniając się np. w niektórych komediach, musicalach, filmach „nowej fali”, czy kinie autorskim, nie narusza jednak ogólnego modelu funkcjonowania filmowej rozrywki. Dr Agnieszka Rejniak-Majewska zatytułowała swój referat – Czy awangarda jest jeszcze możliwa? Wszelkie działania awangardowe mają charakter sytuacyjny i kontekstowy. „Awangardą się bywa”, z istoty nie może ona istnieć trwale. Obecnie młodzi artyści postępują często podobnie do swych poprzedników z czasów Wielkiej Awangardy (1905-30) a także neoawangardy (lata 60. i 70.), są bowiem ideowo zaangażowani i pełni krytycznego nastawienia. Działają na styku sztuki i rzeczywistości, zmierzają do odnowienia percepcji. Intelektualne dziedzictwo wymienionych formacji znajduje więc przedłużenie. Wszelako w dobie pluralizmu „awangardą” nikt siebie nie tytułuje, nie tworzy się też programów i zwartych grup. W wystąpieniu dr. Tomasza Majewskiego – Awangarda, modernizm, kultura popularna: poza perspektywę „wielkiego podziału” znalazła się teza o wyraźnym osłabieniu poglądu dotyczącego „wiecznej wrogości” modernizmu i formacji awangardowych wobec kultury popularnej. Wiele z cech przypisywanych dopiero kulturze postmodernistycznej odnajdowanych jest teraz w nurtach wczesnego modernizmu i klasycznych awangard, takich jak kubizm, futuryzm, dadaizm, surrealizm. Okazuje się, że one także czerpały z plebejskich rozrywek wielkomiejskich i związanej z nimi estetyki (grafika użytkowa jako źródło kolażu, reklama świetlna, komiks jako inspiracje sztuki abstrakcyjnej itp.). Kultura popularna była ważnym aliantem w walce ze sztuką akademicką już na początku ubiegłego stulecia. Dr Jacek Szerszenowicz wygłosił referat: Korespondencje audiowizualne: muzyka wobec sfery językowej, wizualnej, emocjonalnej, przyrodniczej i cywilizacyjnej. Chodziło generalnie o przygotowanie niefachowców do odbioru muzyki współczesnej poprzez uwrażliwienie ich na analogie elementów utworu muzycznego ze sferą zjawisk pozamuzycznych. Omówione zostały, na konkretnych przykładach dźwiękowych, relacje z kategoriami uwzględnionymi w tytule referatu. Dr Marcin Składanek zajął się problemem: Między Sztuką a Designem – postulaty awangardy w „nowych mediach”. „Nowe media” to te cyfrowe, komputer zaś jest hipermedium. Zarówno „sztuka nowych mediów” (interaktywna, obejmująca dzieła zdematerializowane), jak i design – projektowanie użytkowe, ufundowane są w manifestach twórców awangardowych. Dla pierwszej z wymienionych dziedzin fundament stanowią przede wszystkim konceptualizm oraz wywodzące się z niego koncepcje antysztuki, dla drugiej – manifesty Bauhausu i rosyjski konstruktywizm. Przedmiotem wykładu dr. Mariusza Bartosiaka była natomiast Awangarda we współczesnym teatrze. Główne kierunki poszukiwań teatralnych i teatralno-dramatycznych wyznaczone są przez koncepcje teatru jako widowiska (kunszt wykonawczy bez wytwarzania innej rzeczywistości), teatru jako sztuki (tu tracimy już z pola widzenia konkretnego, znanego z nazwiska, aktora, a jest np. Hamlet), jako medium (teatr zaangażowany społecznie, politycznie), jako wehikułu (taki przeobraża wewnętrznie samych wykonawców). Poszczególne elementy teatru mogą być rozwijane niezależnie od siebie, eksperymenty dotyczą m.in. rozwiązań inscenizacyjnych, rozszerzenia działań performatywnych i parateatralnych, anektowania pozascenicznych miejsc gry. Konferencję odbywającą się w listopadzie ubiegłego roku (już 18. z kolei) zatytułowano: Filmoteka szkolna – analizy i interpretacje tekstów filmowych. Tytuł związany był z przygotowanymi przez Filmotekę Narodową, z myślą o szkołach, 26 pakietami zawierającymi DVD z wybitnymi polskimi filmami fabularnymi, dokumentalnymi i animowanymi a także broszury z objaśnieniami. Odbyła się zresztą prezentacja założeń i treści Filmoteki szkolnej, mającej już niebawem dotrzeć do gimnazjów i liceów. O Analizie tekstu i kontekstu kina dawnego mówił prof. Tomasz Kłys, zwracając uwagę, że kompetentna analiza filmu nie może nie brać pod uwagę różnych kontekstów i punktów odniesienia, takich jak konwencje rządzące w danej epoce, normy kina klasycznego, formuły kina artystycznego, paradygmat awangardy. Takie podejście pozwala obalać stereotypy, nawet te krążące w piśmiennictwie. I ta właśnie metodologia zastosowana została przez referenta do zaprezentowanego wcześniej uczestnikom konferencji Męczeństwa Joanny d’Arc Dreyera – arcydzieła z roku 1928. Referat Z zagadnień interpretacji filmu-adaptacji dzieła literackiego, na przykładzie twórczości Roberta Bressona wygłosiła dr Bronisława Stolarska. Bresson, jeden z najwybitniejszych artystów kina po wojnie, reprezentował światopogląd katolicki. Uważając, że w filmie nic nie powinno być udawane, odrzucał grę aktorską. Jego, oparta na autentycznym zapisie procesu, Joanna d’Arc, w której doszedł do granicy w ascetyzmie środków wyrazu, przekonująco ukazuje patos, wielkość i bohaterstwo, jawiąc się jako analogia do męki i śmierci Chrystusa. Dr Piotr Sitarski referował działania Interpretatora wobec nowych form prezentacji filmów. Obecnie zaczyna się szczególnie liczyć kontekst produkcyjny, polegający na masowej dystrybucji filmów na DVD. Ich oglądanie jest bardziej, niż w odbiorze liniowym, analityczne, erudycyjne (obraz porównuje się z drobiazgowo z czymś już znanym) i fragmentaryczne (oglądającego frapują szczegóły, może do nich wracać). Przykład Łowcy androidów Scotta dowodzi, że sukces kasowy może być osiągnięty po rozprowadzeniu na płytach filmu niemającego wcześniej szerszego uznania. Wykład dr Joanny Wojnickiej zatytułowany był Interpretator wobec tekstów kultury narodowej, na przykładzie kina rosyjskiego. Po roku 1989 kino radzieckie i rosyjskie zepchnięte zostało u nas na margines, towarzysząca mu refleksja też jest uboga. A przecież interesująca jest nie tylko awangarda lat 20., rosyjska szkoła montażu. Rozpoznawana przez interpretatora „rosyjskość” obejmuje konteksty polityczne (aspekt propagandowy), kulturowe, znaki tradycji literackiej, mistycyzm natury. Stereotypy narodowe są obecne zarówno w twórczości reżyserów rosyjskich, jak i zachodnich. Dr Rafał Syska zajął się Interpretacyjnymi dylematami i wyborami autora monografii na przykładzie twórczości Roberta Altmana. Przedstawiona została wnikliwa, ilustrowana projekcjami wybranych sekwencji, charakterystyka Altmanowskich filmów, mających najczęściej zbiorowego bohatera i mozaikową strukturę narracji. Znakiem rozpoznawczym tych filmów jest właśnie narracja polifoniczna, akcentowanie sfery audialnej i opowiadanie przez środki filmowego wyrazu, bardziej niż przez fabułę. Tytuł wystąpienia dr. Mikołaja Jazdona brzmiał: Z doświadczeń interpretatora tekstów kina dokumentalnego, na przykładzie twórczości Krzysztofa Kieślowskiego. Dziś polskie filmy dokumentalne są, dzięki DVD, szerzej dostępne, wchodzą m.in. w obieg światowy. Wytwórnia Filmów Dokumentalnych w Warszawie preferowała typ dokumentu opartego na obserwacji. Wytwórnia Filmów Oświatowych w Łodzi specjalizowała się w dokumentach kreacyjnych. Zaprezentowane i analizowane Siedem kobiet w różnym wieku Kieślowskiego, będące opowieścią o karierze baletnicy, to swoista metafora prawdy. Uzupełnieniem wykładów są w Borkach wieczorne projekcje filmowe. Odbywają się też prezentacje wydawnictw dydaktycznych, a prof. Ewelina Nurczyńska-Fidelska prowadzi panele dyskusyjne dotyczące aktualnych problemów z pogranicza filmu i dydaktyki. Wspomniane konferencje – organizacyjnie dopracowane zawsze w szczegółach - mają prawdziwie twórczy klimat, a integrując środowisko filmoznawcze i polonistyczne, w sposób efektywny wspomagają szkołę poprzez konkretną pomoc merytoryczną i metodyczną. Są inicjatywą, z punktu widzenia zaniedbywanej przez dziesięciolecia szkolnej edukacji filmowej, niezwykle cenną. A, jak było powiedziane wcześniej, inicjatywa ta zaczęła już w widoczny sposób owocować. To cieszy. Organizatorom wypada więc chyba tylko życzyć na przyszłość nie mniejszej, niż dotąd, konsekwencji działania. Janusz Janyst Głowy z frędzlami („Piotrkowska 104” nr 12/2008) Bywalec muzeów od dobrze przygotowanej wystawy plastycznej oczekuje dziś zarówno wrażeń estetycznych, jak i przygody intelektualnej. Spodziewa się interesujących obiektów, wartościowych dzieł, a zarazem przemyślanego, wzbudzającego refleksję i – nie bójmy się tego słowa – w jakiś sposób edukującego, scenariusza. Takie kryteria spełnia zorganizowana przez Centralne Muzeum Włókiennictwa i czynna do 31 stycznia, ekspozycja pasów kontuszowych - efektownych atrybutów staropolskiego stroju męskiego, stanowiących ważny składnik naszej narodowej tradycji. Pasy kontuszowe miały zazwyczaj od 3,5 do 4 metrów długości i około 40 cm szerokości, zakończone były tzw. głowami z frędzlami, odznaczały się charakterystyczną kompozycją ornamentalnokolorystyczną i sposobem tkania, opartym na tzw. splocie śródziemnomorskim, dwuosnowowym. W XVII wieku importowano je jeszcze z Persji, na początku następnego stulecia z Turcji, ale wkrótce zaczęto wyrabiać w Polsce. Jedna z pierwszych, wielkich manufaktur powstała w Słucku - stąd też nazwa „pas słucki”, o którym Adam Mickiewicz pisał w „Panu Tadeuszu”: Z jednej strony złotogłów w purpurowe kwiaty, na wywrót jedwab czarny, posrebrzany w kraty. Pas taki można równie kłaść na strony obie, Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie. Do najpiękniejszych wyrobów, twórczo stapiających elementy ornamentyki tekstylnej Wschodu i Zachodu, należały pasy pochodzące z manufaktur Paschalisa Jakubowicza w Warszawie i Lipkowie oraz Franciszka Masłowskiego w Krakowie. Ale w II połowie XVIII wieku wyspecjalizowanych tzw. persjarni działało już w Polsce wiele. Okresem największego popytu stały się lata Sejmu Czteroletniego. Jan Duklan Ochocki w swych pamiętnikach zanotował: Wszystko, co żyło, powracać zaczęło do ubiorów narodowych i strój dawny wszystkie inne zastąpił. Pasy kontuszowe, postrzegane dziś jako jeden z materialnych symboli kultury Rzeczpospolitej, w swoim czasie były znakiem informującym pośrednio o statusie społecznym i majątkowym właścicieli, a nawet ich orientacji politycznej. W okresie zaborów, gdy coraz powszechniejsza stawała się standardowa odzież europejska, a strój polski choćby i w święta nie wszędzie był dozwolony, pasy kontuszowe zaczęto wykorzystywać do dekoracji wnętrz i przekazywano w darze klasztorom, gdzie wszywane były w ornaty czy stuły. To niejednokrotnie uchroniło je przed unicestwieniem. Wszelkie zachowane do dziś egzemplarze są ozdobą i dumą zbiorów muzealnych a także kolekcji prywatnych. Na wspomnianej wystawie, której kuratorem jest Małgorzata Wróblewska-Markiewicz (zarazem autorka starannie wydanego katalogu) eksponowane są obiekty z kilkunastu krajowych placówek, w tym wiele ze zbiorów Muzeum Włókiennictwa. Wystawa pomyślana została wielowątkowo. Sześćdziesięciu pasom kontuszowym z kolekcji własnej i dwudziestu wypożyczonym towarzyszą ornaty, makaty, ubiory, biżuteria kontuszowa, broń sieczna, portrety sarmackie i inne dzieła malarskie (np. Portret szlachcica ”bez ucha” i „Szlachta na polu elekcyjnym” malarzy polskich z XVIII w.), również grafiki, rysunki i pokaźna porcelanowa figura Augusta III Sasa w stroju polskim autorstwa Joahnna J. Kaendlera (Królewska Manufaktura Saskiej Porcelany w Miśni). Jest majolika nieborowska, nie brak współczesnych, inspirowanych pasami polskimi, tkanin dekoracyjnych, dywanów, nie brak ponadto związanych z tematem fotografii, np. fotosów z „Zemsty” z roku 1956 w reżyserii Antoniego Bohdziewicza (w filmie tym, w przeciwieństwie do o wiele późniejszej „Zemsty” Andrzeja Wajdy, „zagrały” autentyczne, zabytkowe pasy polskie). Ten szeroki kontekst ikonograficzny okazuje się bardzo pouczający. Ukazane poglądowo inspiracje, wpływy formalne i ideowe dowodzą związków międzygatunkowych. W podtytule wystawy zaznaczono zresztą nie bez przyczyny: recepcja formy i recepcja mitu. Na tę wystawę warto się wybrać, wszystko dokładnie obejrzeć i nad historią się zadumać. Janusz Janyst Kicz czy sztuka? („Kwartalnik Instytutu Edukacji Ustawicznej” nr 9/2008) „Ktokolwiek produkuje kicz jest przestępcą, który promuje radykalne zło” – stwierdził Hermann Broch, a wypowiedź ta znalazła się w wydanej ostatnio, głośnej już książce Donalda Kuspita Koniec sztuki. Otaczająca nas rzeczywistość świadczy o tym, ze owych „przestępców promujących radykalne zło” jest w różnych obszarach sztuki bardzo dużo (a może i w rozmaitych dziedzinach życia, jeśliby pojęcie kiczu rozciągnąć na sfery pozaartystyczne, bo i z taką koncepcją można się spotkać). Wiadomo, że postmoderniści, zacierając świadomie granicę pomiędzy tzw. sztuką wysoką a niską, traktują kicz jako pełnoprawny środek wypowiedzi. Kiczowatość staje się skądinąd synonimem pop-kultury. Problem jest wiec żywotny, aktualny, palący, bo z kiczem mimo wszystko trzeba walczyć, trzeba mu się w imię wartości wyższych przeciwstawiać, i to już na etapie edukacji szkolnej. Dobrze się więc stało, że Instytut Edukacji Ustawicznej dr Beaty Owczarskiej dla swej drugiej już konferencji metodycznej dla nauczycieli zaproponował temat Kicz a sztuka z założeniem, by problematykę tę ująć w kontekście literatury, plastyki, muzyki i filmu. Przedsięwzięcie, którego miejscem był łódzki Klub Nauczyciela, współorganizowali słuchacze studiów podyplomowych Wiedzy o Kulturze oraz Plastyki i Muzyki pod kierunkiem mgr Haliny Kowalczuk – wykładowcy w Instytucie Edukacji Ustawicznej. Program obejmował pięć wykładów podsumowanych dyskusją, prezentację prac plastycznych korespondującą z tematem sesji oraz krótki koncert, będący przykładem pozytywnych działań szkolnych w dziedzinie muzycznej. Wystąpił zespół „Ćwierćnuty” ze Szkoły Podstawowej Nr 189 pod kierunkiem mgr Anny Drajling, śpiewała też utalentowana uczennica Gimnazjum Nr 11, Natalia Kordiak. Po otwarciu konferencji przez dr Beatę Owczarską wykład wprowadzający pt. Sztuka masowa a elitarna wygłosiła mgr Agnieszka Kubiak. Podkreśliła, że w sztuce elitarnej, której odbiorcami są ludzie o wyrobionym smaku estetycznym, zazwyczaj przedstawiciele inteligencji, mamy do czynienia z nakierowaniem uwagi na arcydzieło jako wartość potencjalnie najwyższą, wyodrębnieniem przedmiotu estetycznego jako wytworu szczególnego, unikatowego. Ceni się tu wartości autentyczne - indywidualność, geniusz, nowatorstwo, przełamywanie konwencji i podważanie stereotypów. Natomiast w sztuce masowej, adresowanej do odbiorcy niewyrobionego, jest odwrotnie. Dominują cechy pospolite, banalne - w wydaniu seryjnym, pożądana jest właśnie stereotypowość. Nie szuka się już talentu, lecz maksymalnej komunikatywności działania i utartych form poznawczych. Granicę sztuki elitarnej stanowi dzieło genialne, masowej - kicz. O Kiczu i artyzmie w prozie mówiły mgr Beata Arczewska i mgr Anna Czerniewska. Autorki wykładu przeciwstawiły utrzymane w konwencji romansu powieści Jane Austen (takie, jak Rozważna i romantyczna, Duma i uprzedzenie, Emma, Mansfield Park) reprezentującemu współczesną tzw. literaturę kobiecą Dziennikowi Bridget Jones Helen Fielding. Powieści Austen, w barwny sposób opisujące życie angielskiej klasy wyższej z przełomu XVIII i XIX wieku i odznaczające się walorami psychologicznymi, świadczą o udoskonaleniu literackiego sposobu wyrażania uczuć, wypracowanego przez pisarzy sentymentalizmu. To udoskonalenie polega na oczyszczeniu prozy z naiwności i przefiltrowaniu jej przez swoisty „racjonalizm emocjonalny”. Książki te, pisane subtelnym, eleganckim stylem, należą dziś do klasyki literatury europejskiej. Zaś powieści Fielding, wykraczające wprawdzie poza schemat „harlequinów” przede wszystkim ze względu na elementy humoru, są już o wiele bardziej schematyczne, niż utwory Austen, odznaczają się bowiem myślową powierzchownością a także brakiem większej dbałości o formę językową (co stanowi cechę kiczu w literaturze). „Przemyślenia” Bridget Jones, bohaterki Dziennika, nie wychodzą poza sferę trywialności i pospolitości, brak jest też w książce ciekawszego potraktowania postaci drugoplanowych. Tu po prostu liczy się głównie akcja i to ona dostarcza przyjemności mniej wymagającym czytelniczkom. Agnieszka Kubiak w swym drugim wystąpieniu zajęła się problemem Wykorzystania kiczu w filmie. Przywołała twórczość Tima Burtona, autora takich filmów, jak Batman, Powrót Batmana, Marsjanie atakują, Jeździec bez głowy. W tym ostatnim m.in. obrazie schemat goni schemat: upiór morduje i kradnie ofiarom głowy. W dziewczynie, której zagraża, zakochuje się młody detektyw i ratuje jej życie… Reżyser posłużył się stereotypami w sposób świadomy – jest to tzw. camp. Określenie pochodzi od Susan Sontag, która w sławnym już eseju z 1964 roku pisała, że kiedy kicz przestaje być naiwnie poważny, kiedy jako autorska gra z widzem staje się parodią samego siebie, traci status kiczu. Niekiedy dzieje się tak nawet niezależnie od intencji twórcy. Zmarły w 1978 roku Ed Wood, którego obwołano niegdyś „najgorszym reżyserem filmowym wszechczasów”, kręcił ultraniskobudżetowe horrory i filmy science fiction, korzystając z najtańszych efektów specjalnych (używał np. dekli samochodowych jako latających talerzy). Robił swoje kiczowate filmy ze stuprocentową powagą i całkowitym zaangażowaniem. Jednak po jego śmierci zostały one przewartościowane i zrehabilitowane, potraktowano je właśnie jako camp. Kicz czy sztuka. Czy umiem świadomie wybierać – te z kolei zagadnienia omówiła mgr Magdalena Łodwig. Prelegentka, po wymienieniu ogólnych cech kiczu (jest on tani, łatwy, „przyjemny” w odbiorze, dosłowny itd.), skoncentrowała się na twórczości plastycznej dzieci i młodzieży. Odróżnienie sztuki i kiczu w takich pracach może sprawiać trudność, ponieważ nie zawsze wiadomo, co jest wytworem dziecięcej wyobraźni, a co kalką wchłoniętą z telewizji, internetu lub reklam z hipermarketu. Kicz plastyczny jest obecnie tak wszechobecny, że prawie niewidoczny. Największe zło pojawia się wówczas, gdy w celach komercyjnych próbuje się udowodnić jego nieobecność. Edukacja wizualna powinna więc zmierzać do pełnego rozpoznania atrybutów kiczu, uodpornienia się na jego wpływ a zarazem uwrażliwienia na to, co w sztuce cenne. Wykład ilustrowany był przezroczami przedstawiającymi zarówno wartościowe dzieła plastyczne, jak i bezdyskusyjne kicze, wpływające destrukcyjnie na młodych odbiorców. Ostatni wykład, przygotowany przez mgr Małgorzatę Birecką i mgr Agnieszkę Klingiert, nosił tytuł Gdzie jest sztuka a gdzie kicz w muzyce. W tej dziedzinie artystycznej kicz w dużym stopniu związany jest dziś z rynkiem, z show-businessem, bo też twórczość schlebiająca niskim gustom (w przypadku krańcowym np. disco-polo) dużo łatwiej się sprzedaje, niż na przykład dzieła nowatorskie, zaskakujące czymś nieznanym. Z drugiej jednak strony kiczem nieraz niesłusznie bywają nazywane utwory niezbyt nowatorskie, ale odpowiadające potrzebom publiczności. W znanej nam muzyce koncertowej, pochodzącej z epok minionych a zwanej klasyczną, kiczów raczej nie ma. Aczkolwiek może pojawić się w tym wypadku problem kiepskiego wykonania, które obniżając w znaczący sposób wartość prezentowanej kompozycji, samo staje się czymś kiczowatym. Natomiast jeśli chodzi o wszelką twórczość wyprzedzającą swój czas, nietrafne oceny miewali takim wypadku nawet krytycy - w historii nieraz się to zdarzało. W zapomnienie potem szły nie krytykowane utwory, lecz błędne o nich sądy. Konferencja, dająca – jak widać – szerokie spojrzenie na omawianą problematykę, zgromadziła spore audytorium. W dyskusji ścierały się różne opinie, nawet te relatywizujące kicz, sprowadzające go do gustu lub mody. W każdym razie potwierdziła się prawda, że poruszanie w takiej właśnie, „sesyjnej” formie tematów istotnych dla kultury i edukacji ma dużą rację bytu. Janusz Janyst Łódzkie kicze („Aspekt Polski” nr 2/2007) Pisałem swego czasu na tych łamach o udających sztukę kiczach, wkradających się coraz ofensywniej w przestrzeń publiczną Łodzi. Prym w tej niechlubnej „konkurencji” wiodą w ostatnim okresie potworkowate rzeźby Marcela Szytenchelma, „zaludniające” coraz gęściej ulicę Piotrkowską. Szytenchelm – jak wiadomo – najpierw próbował przypisać sobie autorstwo pomysłu „Ławeczki Tuwima” – jedynej wartościowej rzeźby na naszej pryncypalnej ulicy. Przypomnijmy, że Tuwima wyrzeźbił Wojciech Gryniewicz, a sam pomysł wyszedł od kogoś jeszcze innego. Potem, mający zawsze wiele tupetu, a będący w dziedzinie plastycznej zupełnym amatorem i nieudacznikiem Szytenchelm, przekonał niekompetentnych urzędników do wydania zezwolenia na umieszczenie w eksponowanych miejscach jego własnych wytworów. Córka Artura Rubinsteina, Eva, zapowiedziała swego czasu, że nie przyjedzie więcej do rodzinnego miasta jej ojca, póki z ulicy Piotrkowskiej nie zniknie sławetny „fortepian” z karykaturą słynnego świecie pianisty. Można się tylko cieszyć, że jednak nie dotrzymała słowa i pojawiła się na niedawnych obchodach 120. rocznicy urodzin patrona Filharmonii Łódzkiej. Ponoć jej przyjazd wiązał się z poznaniem stanowiska obecnych władz Łodzi w tej, jakże istotnej nie tylko dla niej, sprawie. Właśnie w trakcie rocznicowych uroczystości prasa codzienna podała niezwykle interesującą wiadomość. Otóż wiceprezydent naszego miasta, Włodzimierz Tomaszewski, oceniając „fortepian Rubinsteina” jako apogeum jarmarczności, obiecał jego usuniecie i zastąpienie inną pracą. Chciałoby się zawołać – nareszcie! Czyż jednak nie należałoby od razu pójść za ciosem i podjąć decyzje dotyczące innych obiektów? A więc zastąpić pokraczne wizje Reymonta, Jaracza etc. ich profesjonalnie zrealizowanymi, rzeźbiarskimi podobiznami? Zamalować firmowany przez „Gazetę Wyborczą”, nieudolny pseudo-fresk, przedstawiający na ścianie kamienicy w sąsiedztwie pasażu Rubinsteina konterfekty znanych łodzian i dać w zamian coś niedrażniącego oka? Przerobić fatalną, niezgodną z pierwotnym projektem i będącą właśnie postmodernistycznym kiczem fasadę nowej filharmonii w ten sposób, by pasowała do otoczenia i stanowiła jakąś wartość samą w sobie? Po zrealizowaniu powyższych postulatów zgłoszę natychmiast następne. Byle te jak najszybciej zostały zrealizowane… Janusz Janyst Dziennikarz między prawdą a kłamstwem („Tygiel Kultury” nr 10-12/2007) Czasy obecne charakteryzują się ogromnym natężeniem wszelkich przekazów informacyjnych i publicystycznych. Informacja – przybierająca w skrajnych wypadkach postać permanentnego i zniewalającego „szumu” - stała się niejako krwiobiegiem współczesnego świata. Rynek mediów - nośników informacji - ciągle się rozrasta i jest areną ostrych walk o odbiorcę. Jakość pracy dziennikarzy pozostawia coraz więcej do życzenia. Nierzadko tworzony pod określone potrzeby przekaz zastępuje obiektywną informację oraz wyważoną, opartą na faktach, publicystykę. Argumenty ”dopasowuje się” do przyjętej z góry tezy. Swobodnie żongluje się danymi. Pytania zadaje się rozmówcom w sposób sugerujący odpowiedź. Kurczy się zwykła zawodowa sumienność i uczciwość. Nawet kultura słowa obniża się wyraźnie. Według Zygmunta Chabowskiego, prezesa Łódzkiego Oddziału Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, na takie uprawianie dziennikarstwa nie można już nie reagować. Chęć zastanowienia się nad tym, dlaczego właściwie tak się dzieje, a jednocześnie próba przypomnienia podstawowych wartości, którym każdy dziennikarz powinien służyć, stały się dla Łódzkiego Oddziału KSD impulsem do zorganizowania I Ogólnopolskiej Konferencji: Dziennikarz – między prawdą a kłamstwem. Odbyła się ona 27 października 2007 roku w auli Wyższego Seminarium Duchownego w Łodzi pod patronatem abp metropolity łódzkiego Władysława Ziółka, wojewody Heleny Pietraszkiewicz oraz prezydenta Łodzi - Jerzego Kropiwnickiego. Zamiarem organizatorów nie było analizowanie samego pojęcia prawdy na płaszczyźnie epistemologicznej i semantycznej, zastanawianie się nad jej kryteriami. Jako w pełni wystarczającą przyjęto, niejako w domyśle, koncepcję klasyczną: veritas est adequatio rei et intellectus. Konferencja podzielona została na dwie części. Pierwsza, przebiegająca pod hasłem Dziennikarz świadkiem prawdy, obejmowała sześć dwudziestominutowych wykładów, których zamknięcie stanowiły każdorazowo odpowiedzi na pytania z sali. Nagromadzenie tematycznych wątków okazało się wyjątkowo duże. Odnotować można więc tylko nieliczne myśli. Prof. Krystyna Czuba w wystąpieniu zatytułowanym Prawda – fundamentem etyki dziennikarskiej zwróciła uwagę przede wszystkim na to, że prawda czyni człowieka wolnym, można mówić nawet o przymierzu między prawdą a wolnością. Aczkolwiek, gdy wolność jest absolutyzowana, co dla naszych czasów jest dość charakterystyczne, prawda zostaje zepchnięta na drugi plan. Dla ludzi mediów najważniejsze jest zawsze służenie prawdzie, a nie posługiwanie się nią dla jakichś celów, bo wówczas może stać się ona półprawdą. Za pytanie podstawowe uznać więc należy nie „co?”, tylko „dlaczego?”. Wiele zależy od sumienia, z tym zaś bywa różnie. Smutne jest, że dziennikarz, któremu zarzucono kłamstwo nie ponosi obecnie żadnych konsekwencji. W wykładzie Dziennikarz - świadkiem prawdy czy wyrazicielem opinii? prof. Piotr Jaroszyński rozważał kwestię dziennikarskiej wiarygodności i odpowiedzialności. Praca dziennikarza może być zdehumanizowana, gdy bezwolnie przekazuje on opinie sugerowane przez właścicieli gazety, stacji radiowej, telewizyjnej. Oczywiście, wiarygodności należałoby też oczekiwać od tychże właścicieli. Wielu z nich interesuje jednak tylko sukces rynkowy, za wszelką cenę. Częstym procederem jest manipulacja - skuteczna, bo polegająca na subtelnym dozowaniem kłamstwa. Może polegać na tym, że jedne fakty się eksponuje, inne pomija. Liczni dziennikarze po prostu sprzedają swe umiejętności, prawda już przestała ich interesować. Tym bardziej więc ci rzetelni powinni dbać o wysoki poziom warsztatowy. Dziennikarz – wyraziciel opinii czy najemnik słowa? - zastanawiał się prof. Bogusław Wolniewicz. Bywa, że dziennikarska praktyka zgoła niewiele ma wspólnego z prawdą. Bo też dziennikarz nie jest samodzielnym podmiotem. W lepszej wersji jest on wyrobnikiem słowa – pisze to, na co mu pozwolą, w gorszej zaś – najemnikiem, gdy to samo robi wbrew swym zapatrywaniom. Czwartą władzą nie są dziennikarze, ani nawet konkretne media, lecz ich anonimowe, trudne do zlokalizowania, centra dowodzenia. Kogo reprezentują bezosobowe spółki, korporacje – na ogół nie wiadomo. Jedyną nadzieją demokracji jest wielość mediów działających niezależnie od siebie, a nawet przeciw sobie, wbrew coraz bardziej oczywistym dążeniom do ich unifikacji w duchu politycznej poprawności i kosmopolitycznego libertynizmu. Potrzebna jest zatem medialna „kakofonia” zamiast eufonii, potrzebny jest policentryzm – wielość centrów dowodzenia trzymających się nawzajem w szachu. Prof. Jerzy Robert Nowak podjął temat Ataków na patriotyzm w polskich mediach, uznając że w ostatnich dziesięcioleciach patriotyzm został w naszym kraju bardzo osłabiony. Przyczyną była postawa władz PRL i mediów wobec nich służalczych, walczących z narodową tradycją i fałszujących historię. Odbudowa patriotyzmu nastąpiła w okresie Solidarności, jednak później przyszła nowa fala działań wymierzonych w polskość, poniżających nierzadko rodaków. Miało to doprowadzić do ich niskiej samooceny i w rezultacie zgody, by inni brali nasze sprawy w swoje ręce, by bez przeszkód przejmowali przedsiębiorstwa, banki. Znaczącą rolę w tym procederze odegrały rodzime „lumpenelity”. O prasie katolickiej w PRL mówił prof. Jan Żaryn. Wydawnictwa katolickie nie podlegały totalitarnemu sterowaniu przez Wydział Prasy KC PZPR, cenzurę oraz dyspozycyjnych redaktorów. W latach 1945-48 wypracowano wiec odrębny system kontroli, a następnie „niszczenia przeciwnika”. Dochodziło do bezzasadnych aresztowań członków redakcji, współpracowników zastraszano, wiele pism zmuszono do zawieszenia działalności. Ostały się tylko te, które balansowały między „zgodą na reżim” a niezależnością. Władze poprzez koncesje wyznaczyły zakres funkcjonowania prasy katolickiej. Przełom nastąpił dopiero w 1980 roku, duże znaczenie miała też ustawa z lipca roku 1981, zmuszająca władzę komunistyczną do ujawniania ingerencji cenzorskich. W pismach katolickich tych ingerencji było bez liku. Ich zaznaczanie legitymizowało te tytuły w konfrontacji z mediami komunistycznym. Kończące pierwszą część konferencji wystąpienie ks. prof. Jerzego Bajdy pt. Słowo jako świadectwo, w dużej części odnosiło się do teologicznych, ale także etycznych aspektów komunikacji międzyludzkiej. Wypowiadane słowo może budować albo niszczyć. Dziś, niestety, powstało coś na kształt werbalnego przemysłu i zanikło poczucie godności słowa. Zbyt często odrywa się ono od prawdy, stanowi także element siły oddziałującej na ludzką masę, wymuszając kierunek myślenia. Stosowane są różne metody manipulacji. Siła nacisku powiększa się przez łączenie słowa z obrazem, oddziałującym na wyobraźnię i podświadomość. Tragiczna forma zniewolenia słowa polega na używaniu go do zniewolenia osoby, poddania jej pod dyktat pozornych autorytetów oraz politycznej poprawności. W czasie przerwy w obradach ponad dwustu słuchaczy wypełniających po brzegi aulę Seminarium miało okazję obejrzeć interesującą, przygotowaną przez Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi wystawę, poświeconą propagandowej walce z Kościołem prowadzoną przez reżimową prasę PRL-owską. Druga, popołudniowa część konferencji, opatrzona hasłem Dziennikarz w realiach codzienności, przybrała postać panelu. Organizatorzy przewidzieli udział w nim sześciorga zaproszonych wcześniej publicystów, dopuszczając zarazem możliwość głosów z sali. Zakres poruszanej problematyki znów był bardzo szeroki, a więc i tym razem jest miejsce zaledwie na wybrane konstatacje. Dyskusyjne forum zainaugurowała red. Ewa Polak-Pałkiewicz zwracając uwagę, że marksizm nie zniknął z naszego życia. Rezygnując bowiem ze swego tradycyjnego pola, jakim były zawsze dlań stosunki ekonomiczne, przeniósł się w sferę kulturową. Wygenerował relatywistyczną ideologię postmodernistyczną, która w dużym stopniu opanowała media. Red. Antoni Zięba nisko ocenił media publiczne z powodu szerzącej się w nich autocenzury pracowników, uniemożliwiającej rzeczowe i obiektywne potraktowanie niektórych tematów, takich, jak choćby obrona życia poczętego, lub edukacja seksualna. Własną, obszerną listę zagadnień programowo ignorowanych w środkach społecznego przekazu, przedstawił red. Lech Jęczmyk. Do pytań łagodniejszych w tym zestawie należała indagacja dotycząca agentów Gestapo, wysługujących się później służbom komunistycznym. Rozmaite dziennikarskie manipulacje scharakteryzował prof. Andrzej Janusz Zybertowicz, zaczynając od praktyki wyrywania wypowiedzi z kontekstu, szukania sensacji tam, gdzie jej nie ma, a kończąc na niejawnym nagrywaniu przeprowadzanych rozmów, unikaniu autoryzacji i wykorzystywaniu w publikacjach „podchwyconych” opinii prywatnych. Red. Jan Engelgard poruszył kwestię uzależnienia mediów od nowych mocodawców i obniżania się etyki dziennikarskiej. Jako jeden z drastycznych przykładów podał wykonywanie „zleceń” od sponsorów politycznych na konkretną osobę: „macie człowieka, fakty musicie dobrać”. Mocny akcent końcowy stanowiła wypowiedź red. Krzysztofa Wyszkowskiego. Jak się wydaje, na rynku polskich mediów, po ich sprywatyzowaniu na rzecz postkomunistów, wszystko już stracone. Nie ma właściwie środków komunikacji niezależnych w sensie kapitałowym i politycznym. Polska prasa jest zdominowana przez obce monopole, co w innych krajach Europy byłoby zupełnie nie do pomyślenia. Brak nawet wstępnego pomysłu na odzyskanie mediów dla Polaków. Jak widać, nakreślony podczas łódzkiej konferencji obraz rodzimych publikatorów (bo taką nazwę mass mediów też niegdyś lansowano), a zarazem diagnoza etycznego poziomu dziennikarstwa, okazały się mało optymistyczne. Zawarta w tytule sesji opozycja prawdy i kłamstwa implikowała najczęściej sądy ostre, świadczące o tym, że prawda w działalności medialnej nazbyt często jest w defensywie. Potwierdzenie znalazło zatem tylko wcześniejsze, wyjściowe rozpoznanie sytuacji, decydujące o całym przedsięwzięciu. Czy przypomnienie o pryncypiach i wskazanie wielu istotnych przyczyn zła cokolwiek może zmienić? W to chciałoby się wierzyć, aczkolwiek - trudno. Tak czy inaczej, sygnał alarmowy dla polskich mediów został wyraźnie wyartykułowany. Janusz Janyst Media a godność człowieka („Kultura i Biznes” nr 44 ) Rok po pierwszej, Ogólnopolskiej Konferencji „Dziennikarz - między prawdą a kłamstwem” (relacjonowałem ją dość obszernie na łamach „Tygla Kultury”) Oddział Łódzki Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy zorganizował 25 października w auli Wyższego Seminarium Duchownego drugą jej edycję, także pod patronatem arcybiskupa Metropolity Łódzkiego Władysława Ziółka, wojewody Jolanty Chełmińskiej i prezydenta Jerzego Kropiwnickiego. Podtytułem tegorocznego spotkania stało się hasło „w obronie godności”, implikujące cały zestaw pojęć definiujących człowieczeństwo i odnoszących się do naszej kondycji społecznej i moralnej. Według biskupa Adama Lepy, medioznawcy - spiritus movens całego przedsięwzięcia, po przeminięciu depczącego godność ludzką komunistycznego totalitaryzmu, coraz wyraźniej toleruje się nowe formy pogardzania godnością człowieka, takie jak manipulacja, pranie mózgu, przekazy podprogowe, rozmaite działania w ramach mediokracji. Przewodniczący Oddziału Łódzkiego KSD, red. Zygmunt Chabowski, jest zdania, że w sposób widoczny wydłuża się obecnie lista grzechów popełnianych przez żurnalistów a pojęciem nieistniejącym staje się godność zawodu dziennikarskiego. Gdy szwankuje etos dziennikarzy, zagrożona jest również godność odbiorców bombardowanych nieprawdziwymi informacjami. Bardzo łatwo jest uformować czytelnika czy telewidza na swoja modłę, podpowiadać mu tak długo, jak rzekomo należy żyć, oceniać rzeczywistość i innych ludzi, aż uwierzy w sugerowaną receptę. Manipulowanie świadomością indywidualną i społeczną jest bardzo groźne. Całe grupy społeczne mogą zatracić swoją tożsamość, myśleć tak, jak chce dysponent danego tytułu prasowego czy właściciel stacji. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że niepostrzeżenie stają się zakładnikami danego medium. Tegoroczna konferencja – której towarzyszyła wystawa, tym razem poświecona prasie katolickiej - podzielona została na trzy sesje, obejmowała osiem wykładów oraz dyskusję. Pierwsze, niejako programowe wystąpienie pt. Godność – wartość zagrożona należało do ks. prof. Jerzego Bajdy z Akademii Teologii Katolickiej. Precyzując istotę i ontyczne podstawy godności, rozważał jej różne aspekty na płaszczyźnie filozoficznej, teologicznej i moralnoprawnej. W tym ostatnim kontekście zwrócił m.in. uwagę, że w aktualnym profilu kultury niebezpieczne jest wszystko, co utrwala uzależnienie człowieka od zła tworzącego coś na kształt „struktury grzechu”, swoistej sieci mającej postać systemu powiązań społecznopsychologicznych. Także i w naszych czasach nie brakuje zwolenników ideologii traktujących ludzi jako anonimową masę sterowaną przy pomocy różnorakich technik „zarządzania materiałem ludzkim”, nowoczesnych sposobów manipulacji psychologicznej i inżynierii społecznej. Społeczeństwom narzuca się nie tylko fałszywe kierunki działania, ale też podsuwa celowo teorie i ideologie, które proponują „alternatywną antropologię” związaną z błędnym rozumieniem istoty człowieka. Fałszywe koncepcje przemycane są nawet w dokumentach o randze międzynarodowej. Z wystąpieniem tym korespondowały w rozmaitych relacjach kolejne wykłady: o. dr. Krzysztofa Bilińskiego, rektora Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu Sposób mówienia o rzeczach trudnych, red. Roberta Tekieliego z „Gazety Polskiej” Godność, prawda, profesjonalizm: twórca a nowożytne ideologie (Tekieli sporą część wypowiedzi poświęcił destrukcyjnej roli ideologii New Age), red. naczelnego „Frondy”, Grzegorza Górnego - Anonimowe autorytety – sposób manipulacji, prof. Piotra Jaroszyńskiego z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, red. naczelnego „Człowieka w Kulturze” – Obraz człowieka w cywilizacji kłamstwa, dr Joanny Taczkowskiej z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy - Ochrona godności jako dyrektywa interpretacyjna w postępowaniu cywilnym o ochronę dóbr osobistych (tu mowa była m.in. o swoistym paradoksie - deprawacji poprzez prawo), Romana Kluski, doradcy premiera Jarosława Kaczyńskiego ds. gospodarczych - Etyka w biznesie czynnikiem sukcesu. Nie sposób omówić wszystkich wystąpień, a także głosów w dyskusji, mających niekiedy rozmiary referatów (że wspomnę o red. Antonim Ziębie mówiącym nt. ochrony życia poczętego i przekłamaniach związanych z wychowaniem seksualnym). Zatrzymam się na wykładzie red. Wojciecha Reszczyńskiego, założyciela radia WAWa, stałego współpracownika m.in. „Naszego Dziennika”, „Naszej Polski”, TVP „Historia”. Przypomniał on najpierw sylwetkę i poglądy ignorowanego przez komunistów i decydentów III RP filozofa i historyka, twórcy nauki o cywilizacjach, prof. Feliksa Konecznego, którego teoria tzw. pięciokształtu życia i dzisiaj zasługuje na szczególną uwagę. Podkreślił następnie, że we wszelkich ustrojach totalitarnych nie ma miejsca na godność i wartość człowieka, ale wedle ostrzeżeń Jana Pawła II nawet i współczesna demokracja bez wartości może przemienić się w totalitaryzm. Jeśli chodzi o media, to dziś zdecydowana ich większość, będąca w dyspozycji byłych komunistów, beneficjentów PRL i III RP, odgrywa rolę pierwszej władzy. Już nie tylko odzwierciedlają one rzeczywistość prawną, społeczną, kulturową, ale ją dowolnie kreują. Zgodnie z teorią Monteskiusza każda z władz (ustawodawcza, wykonawcza, sądownicza) przyjmuje na siebie część odpowiedzialności wynikającą z zakresu jej działania. Wszelako współczesne media cechuje świadoma ucieczka od jakiejkolwiek odpowiedzialności. O ile trzy podstawowe, tradycyjne składniki władzy podlegają kontroli prawa i obywateli, o tyle media, poza odpowiedzialnością prawną na ogólnych zasadach, wyłączone są spod bezpośredniego wpływu obywateli. Zarówno wykłady, jak i głosy w dyskusji, stworzyły pewną ogólną, niewesołą zresztą diagnozę rzeczywistości medialnej w naszym kraju, dopełniając wnioski z sesji ubiegłorocznej. Wtedy to właśnie za główny postulat, rozumiany wręcz jako „nadzieja demokracji”, potraktowano zasadę wielości i różnorodności mediów, działających niezależnie od siebie i podporządkowanych różnym „centrom dowodzenia”, trzymającym się nawzajem w szachu. Jest to nadal postulat numer jeden – niełatwy do zrealizowania w sytuacji, gdy większość głównych publikatorów w sensie ekonomicznym (i nie tylko) oddana została przez Polaków w obce ręce i jest już w dużym stopniu zunifikowana. Te zresztą publikatory, jak w zeszłym roku, konferencję zignorowały, skądinąd szkoda też, że nieobecna była młodzież z kierunków dziennikarskich, np. z Uniwersytetu Łódzkiego. Janusz Janyst Media a granice kompromisu („Kultura i Biznes” nr 50) Już po raz trzeci odbyła się w Łodzi, w auli Wyższego Seminarium Duchownego, ogólnopolska konferencja z cyklu „Dziennikarz między prawdą a kłamstwem”, zorganizowana przez Oddział Łódzki Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy pod patronatem arcybiskupa metropolity łódzkiego Władysława Ziółka, wojewody Jolanty Chełmińskiej, prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego oraz marszałka Włodzimierza Fisiaka. Tym razem debatowano nad granicami kompromisu. Sprawa to niebłaha. Według biskupa Adama Lepy, wybitnego znawcy problematyki związanej ze środkami masowego przekazu, spiritus movens omawianego tu przedsięwzięcia, w mediach kreuje się dziś „postępowy” model” człowieka kompromisu, człowieka, który w imię fałszywie pojętej tolerancji i pod wpływem doraźnej koniunktury nie widzi przeszkód w zawieraniu niebezpiecznych kompromisów w dziedzinie moralności, religii i polityki. Rzecz dotyczy też samego środowiska. Przewodniczący Oddziału Łódzkiego KSD, red. Zygmunt Chabowski uważa, że wielu dziennikarzy nie dostrzega już powinności bycia strażnikami i propagatorami prawdy i staje się tubami sił i graczy politycznych, gospodarczych, proroków moralnego liberalizmu. Dochodzi do manipulowania świadomością indywidualną i społeczną, a to grozi utratą tożsamości przez całe grupy społeczne. Tegoroczna konferencja obejmowała pięć wykładów i dwa razy tyle nieco tylko krótszych wystąpień zapowiedzianych wcześniej gości, całość zwieńczona została dyskusją. Obecny na sesji już po raz trzeci prof. dr hab. Piotr Jaroszyński - kierownik Katedry Filozofii Kultury KUL, autor książek, red. naczelny periodyku „Człowiek w kulturze” - referował problem Cywilizacji a granic kompromisu. Dziś, jeżeli ktoś nie umie negocjować, czy też nie zgadza się na kompromis, uważany jest za człowieka zacofanego. Tego zaś, kto negocjuje, dochodzi do konsensusu czy do kompromisu, postrzega się jako nowoczesnego, cywilizowanego, człowieka przyszłości. A przecież w gruncie rzeczy kompromis, polegający na wzajemnych ustępstwach, dotyczyć może jedynie handlu. Nie jest natomiast możliwy w dziedzinie nauki, szczególnie matematyki, a więc tam, gdzie rządzi konieczność. Nie jest też do pomyślenia w sferze powinności, w której podstawowe kryterium stanowi godność osoby ludzkiej. Z propagowaną nachalnie ideologią kompromisu łączą się relatywizm i konwencjonalizm głoszące, że wszystko jest względne i jest kwestią umowy. Przyjęcie takiej ideologii to zgoda na prawo silniejszego. Kto ma media, pieniądze, władzę, stanowiska polityczne, ten dyktuje reguły. Określonym kręgom zależy na tym, żeby właśnie przez swoiście rozumiany kompromis rozsadzić moralność, religię. Wobec tych prób trzeba być bardzo ostrożnym, są to po prostu manipulacje, za którymi kryje się żądza panowania nad innymi ludźmi. Red. Jan Maria Jackowski - historyk, autor książek, publicysta - mówił na temat Osoby, rodziny, rodziny rodzin, rodziny narodów. Wielu przedstawicieli establishmentu politycznego ma świadomość, że swoją pozycję i władzę zawdzięcza politycznej bierności szerokich kręgów społeczeństwa. Wielu jest zainteresowanych podtrzymywaniem tej bierności choćby poprzez próbę relatywizacji rzeczywistości oraz unikanie odpowiedzialności za słowa i czyny. W dzisiejszej nowomowie „tolerancja” oznacza nawet akceptację zła. Takie pojęcia, jak uczciwość, odwaga, ojczyzna, obowiązek, zastępowane są przez cynizm, oszustwo, podstęp, te zaś zyskują poklask, bo liczy się sukces za wszelką cenę. Problemem Polski jest nie tylko to, że są ludzie, którzy podważają społeczne zdrowie moralne i tożsamość narodową, ale również fakt, że posługują się kamuflażem. Nie można zapominać, że granicą kompromisu jest odniesienie do dobra i prawdy. Jeżeli kompromis ma oznaczać zgodę na zło i kłamstwo za cenę „niezrażania” innych i dobrego samopoczucia, to należałoby raczej mówić o kolaboracji a nawet zdradzie. Tworzenie zdrowej opinii publicznej stanowi nieodzowny warunek ochrony człowieka, wspólnoty lokalnej i narodowej. Kompromis międzypokoleniowy a suwerenność państwa polskiego stanowiły temat wystąpienia red. Mariana Miszalskiego, publicysty „Niedzieli”, „Najwyższego Czasu”, pisarza. Naród jest sztafetą pokoleń, która przekazuje w toku historii pewien zespół wartości. Modyfikuje je, lecz póki szanuje jego podstawowy kanon, można mówić o „międzypokoleniowym kompromisie”. Minione pokolenia przekazały nam, jako jedną z niekwestionowanych wartości, suwerenność państwa. Zgoda na Traktat Lizboński oznacza natomiast zgodę na pierwszeństwo prawa organizacji międzynarodowej nad prawem polskim. Niemcy potrafiły nie poddać się zawartej w traktacie „podzielonej suwerenności”, zastrzegając sobie wyższość ustawodawstwa własnego parlamentu nad unijnym. Czy Polska, państwo o „podzielonej suwerenności”, będzie w stanie przeciwstawić się np. majątkowym roszczeniom niemieckim, także tym wysuwanym przez żydowskie organizacje z Ameryki, ostatnio nawet przez banderowców z Ukrainy? Osobiste i wnikliwe spojrzenie na „medialny światek” zaprezentował red. Zdzisław Szczepaniak, dziennikarz, pisarz, poeta (Widok z boku, czyli śladem nadziei). Obecnie największy niesmak i żal związane mogą być z tym, że choć odeszli już w niesławie dawni dziennikarscy dysponenci, choć przyszły nowe czasy, nowe warunki i nowi właściciele gazet, to w ich postępowaniu, w traktowaniu dziennikarzy i ich praw, w sposobach pozbawiania ich pracy, w lekceważeniu dziennikarskich obowiązków wobec społeczeństwa, w pragnieniu uczynienia ludzi pióra absolutnie podległymi i posłusznymi – obijają się jak echo dawne i dobrze znane metody oraz praktyki. „Stare” zwyczaje przejawiają się zarazem w tym, że nie przestała funkcjonować cenzura wewnątrzredakcyjna, a tendencyjność i nierzetelność są cechą wielu opiniotwórczych gazet i periodyków. Interesujące okazały się też obszerne wypowiedzi m.in. ks. dr. Aleksandra Posackiego, ks. prof. dr. hab. Waldemara Chrostowskiego, prof. dr. hab. Tadeusza Gerstenkorna, red. Bronisława Wildsteina, czy red. Krzysztofa Nagrodzkiego. Dotyczyły religijnych, społecznych czy też politycznych kontekstów i aspektów eksponowanego w obradach pojęcia. „Powiedz mi, jakie są twoje kompromisy, a powiem ci, kim jesteś” – puentowano dyskusję. Zainteresowanych szczegółami wypada odesłać na stronę internetową KSD (www.katolickie.media.pl) a także zachęcić do zaopatrzenia się w konferencyjne materiały wydane na CD, DVD oraz w formie książkowej. Janusz Janyst Flaga na śmietniku („Aspekt Polski” nr 12/2009) Burzliwe, a w wielu momentach tragiczne dzieje naszego narodu nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że jedną z naczelnych wartości była zawsze dla naszych przodków suwerenność Polski. To za wolność kraju, tak często zagrożoną, tak często odbieraną przez bezwzględnych agresorów, ginęli rodacy. To dla wolności wychowywano młodzież w polskich domach i szkołach, w tym duchu tworzono też dzieła artystyczne mające w najtrudniejszych okresach pokrzepiać serca. Dziś mamy wiek XXI i inne jest myślenie – także nad Wisłą. Nowe są priorytety. Pojęcie narodu stopniowo eliminuje się ze świadomości, nie śpiewa się już też Żeby Polska była Polską. Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego„nowoczesność” polegać ma m.in. na tym, by za najwłaściwszą uznać w Europie suwerenność podzieloną, ograniczoną, której – co musi pobudzić od razu do głębszego zastanowienia się – jedynie Niemcy potrafiły się przeciwstawić zachowując u siebie zasadę wyższości ustawodawstwa własnego parlamentu nad ustawodawstwem unijnym. Dla pełnej akceptacji tej nowej sytuacji politycznej potrzebny jest „nowy Polak”. Taki, który za dużo nie myśli i do którego nie pasowałby już nawet sam tytuł książki Jana Pawła II: Pamięć i tożsamość. Takiego nowego Polaka należy odpowiednio wychować, ukształtować, najlepiej jeszcze w trakcie nauki szkolnej. Miał rację Jan Zamoyski pisząc: zawsze takie Rzeczypospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie. A więc wychowuje się młodzież na nową modłę. Ogranicza się do dużo skromniejszych, niż kiedyś, wymiarów naukę historii i innych przedmiotów humanistycznych, odpowiednio formuje adresowane do młodego pokolenia przekazy medialne. A z tego, że większość mediów nie należy już do Polaków duża część obywateli, m.in. tych młodych właśnie, nawet nie zdaje sobie sprawy. Są już wspaniałe efekty. Kuba Wojewódzki, popisujący się w TVN chamstwem i wulgarnością, robiący grepsy w rodzaju wtykania polskiej flagi w ekskrementy, uważany jest przez młodzież za jeden z jej głównych autorytetów (taki był wynik przeprowadzonych niedawno badań). Wszystko idzie na tyle dobrze, że już sami uczniowie mogą w „postępowych działaniach edukacyjnych” przejmować pałeczkę, by wpływać na rówieśników. Któregoś przedpołudnia trafiłem do Teatru Jaracza, gdzie dla widowni wypełnionej uczniowską bracią jedna ze szkolnych formacji pieśni i tańca prezentowała spektakl nawiązujący w swym kształcie do musicalu – trochę dialogów, trochę piosenek i tańca. Akcja widowiska, notabene ze scenariuszem przygotowanym przez emerytowaną już chyba redaktorkę łódzkiego dodatku do „Gazety Wyborczej”, rozgrywała się na podwórku stanowiącym metaforę współczesnej Europy (kościoła, oczywiście, z tego podwórka nie mogło być widać). Po odsłonięciu kurtyny na trzepaku wisiało coś, co przypominało polską flagę – płachta biała obok czerwonej. Tkaniny te szybko jednak zostały zdjęte i rzucone w kąt, mogący oznaczać śmietnik. Przyszła kolej na taniec – włoski, szkocki, francuski – w tym ostatnim przypadku był to zresztą kankan, w którym dziewczynki lat około dwunastu zadzierały, w geście raczej nieadekwatnym do ich wieku, spódnice. Dla okrasy polski taniec też był. Nie podaję nazwy zespołu, nazwisk realizatorów, mam nawet szacunek do pracy włożonej w to wszystko przez dzieci, którymi jacyś nauczyciele kierowali, a może należałoby powiedzieć – manipulowali. Chodzi mi o problem. Pamiętam czasy, gdy przynajmniej w niektórych szkołach udawało się realizować programy patriotyczne, gdy symbole narodowe otaczano należną im czcią. Teraz dominują inne treści, inne obyczaje. Łatwo się domyślić, co w omawianym spektaklu było eksponowane. Stanowiąca główny akcent „wielkiego finału” - wielka flaga unii europejskiej. Ją potraktowano z namaszczeniem. Kto ty jesteś – pytał w Katechizmie polskiego dziecka Władysław Bełza… Spotkanie z europosłem („Niedziela Łódzka” nr 49/2009) Ruch Przełomu Narodowego w Łodzi zorganizował w swej siedzibie 8.listopada spotkanie z posłem do Parlamentu Europejskiego, Januszem Wojciechowskim. Spotkanie rozpoczęło się od retorycznego pytania postawionego przez jednego z licznie przybyłych słuchaczy – czy na nieodległą już, setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, zachowamy jeszcze narodową suwerenność. Poseł wyraził opinię, że w Unii Europejskiej Polska na razie najwięcej, w porównaniu z innymi krajami, straciła, a zyskały przede wszystkim Niemcy. W Europarlamencie przyjmuje się z zasady to, czego domagają się Niemcy i Francja. W Polsce już 70% prawa tworzy się nie na poziomie narodowym, lecz unijnym. Obecny rząd zmierza do zniszczenia instytucji kontroli i prawdy – NIK, CBA, IPN. Za rządów PO dług publiczny państwa wzrósł do tego stopnia, że wynosi niemal pięć razy tyle, co za Gierka (temat ten jest przemilczany przez prasę wielkonakładową). Szerzy się korupcja wśród urzędników państwowych. Sądy często nie ferują wyroków charakteryzujących się elementarną sprawiedliwością. Odbiera się niezależnym mediom prawo do zwykłej krytyki (casus „Gościa Niedzielnego” ukaranego za opinię w sprawie A. Tysiąc). Radio Maryja, niewygodne dla obecnej władzy, bo niezależne w prezentowanych poglądach, systematycznie jest dezawuowane. Zadawane pytania dotyczyły różnych aspektów bieżącego życia publicznego, będącego, niestety, w coraz mniejszym stopniu życiem naszych marzeń.