pobierz pdf - Nowy Łowiczanin
Transkrypt
pobierz pdf - Nowy Łowiczanin
I 24.09.2009 r. Rok VII, nr 3 (26) ISSN 1730-9581 Wrzesień 2009 Sprzedaż łącznie z Nowym Łowiczaninem i Wieściami z Głowna i Strykowa skiemu. W spisie inwentarzowym przedmiotów przyjętych do założonego przez niego Muzeum Starożytności i Pamiątek Historycznych w Łowiczu jest odnotowana w 1913 r. modrzewiowa belka podciągowa, zwaną siostrzanem, którą ofiarował do zbiorów Tytus Wegner - dziadek pani Barbary. Belka pochodziła z rozebranej przez właściciela rok wcześniej oficyny, długa na 13 łokci i 12 cali (ok. 8 m), miała 10 cali (25,4 cm) grubości. Położona wzdłuż dużej sali, była ważnym elementem konstrukcji, gdyż stanowiła oparcie dla wszystkich belek sufitowych. Do ustalenia czasu budowy domu istotną jest wyryta na belce łacińska inskrypcja: „Benedic Domine Domum Istam Et Omnes Habitantes In Ea. A. D. 1661 Die[bus] 6 Mai” (Błogosław Panie domowi temu i wszystkim w nim mieszkającym dnia 6 maja 1661 r.), oraz monogram: „Ch. R., tarcza z rybą i Ra. Ł.” Napis intencyjny nie dziwi, ponieważ podobne lub identyczne w treści inskrypcje występują na belkach podciągowych wielu mieszczańskich domów w Łowiczu. Kto jednak ukrywa się pod owym monogramem? Jak Niezwykły dom Wegnerów Są w naszym mieście miejsca niezwykłe, w których poczuć możemy moc opiekuńczych sił. Krąży nad nimi genius loci - duch miejsca, ożywiający nasze zmysły i wyobraźnię. Miejsca takie przyciągają do siebie ludzi, sprzyjają rozwojowi talentów, zapewniają pomyślność i dostatek. Łowicka kamienica przy Nowym Rynku 4, gości nie tylko dobrego ducha, kryje również ciekawe i warte poznania dzieje. a każdym razem, gdy otwieram drzwi w bramie tego domu, towarzyszy mi pewien rodzaj onieśmielenia. Jakaś niezwyczajna, magiczna siła sprawia od razu, że po wejściu bezwiednie poddaję się urokowi tego miejsca. Stąpam ostrożnie po kamiennym bruku, prowadzącym przez chłodną sień do pełnego zieleni podwórza. Przystaję na chwilę przed wejściem do oficyny, by nasycić oczy widokiem bluszczu, porastającego gęsto jej ściany. Wchodzę niepewnie po schodach na piętro, gdzie zatrzymuję się pod drzwiami z mosiężną tabliczką, na której widnieje po lewej wygrawerowane delikatną kursywą nazwisko „Jadwiga Wegnerowa”. Po krótkiej chwili wita mnie w progu, zapraszając z uśmiechem do środka, pani Barbara Chojnacka, córka nieżyjącej od kilku lat właścicielki mieszkania. Z niewielkiego korytarza gospodyni prowadzi do saloniku stołowego, mijamy gabinet do pracy, bibliotekę, pokój sypialny. Rozglądam się z ciekawością po pomieszczeniach. Gdyby nie kilka współczesnych sprzętów, można by pomyśleć, że to muzealna ekspozycja, pokazująca wnętrza mieszczańskiego domu z XIX-XX w. Przechodzimy do dużego salonu, gdzie króluje pośrodku okrągły stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Moją uwagę przykuwa od razu dwupoziomowy, neobarokowy piec o jasnych kaflach z ciemnozłotymi obramowaniami oraz wiszący nad pluszową sofą portret olejny nieznanego mężczyzny, pochodzący z początków XIX w. - Portret szambelana dworu królewskiego, ale nikt z rodziny - wyjaśnia pani Barbara, dostrzegając moje zainteresowanie. Ściany salonu zdobią makaty, rysunki i obrazy - oprawione w ramy wspomnienia bliższej i dalszej przeszłości. Przystaję na chwilę przed masywnym lustrem, nad którym wisi gipsowe tondo z dwoma aniołkami. - To putta - budzi mnie z zamyślenia głos gospodyni, która zaprasza miłym gestem do stolika na herbatę i ciasto. Siadamy wygodnie w fotelach. Czuję się nieco oszołomiony bogactwem nagromadzonych tu pamiątek przeszłości. Czyż mogę się jednak dziwić? W końcu to dom, w którym Z przed stu laty przyszedł na świat, a następnie mieszkał i pracował Jan Wegner - znakomity historyk i muzealnik, patriota i społecznik, autor dziesiątków opracowań na temat dziejów Łowicza i ziemi łowickiej. Pani Barbara - jego córka, także historyk i muzealnik - kładzie dyskretnie na stoliku kopertowy zegarek z dewizką: - Ten zegarek otrzymał mój ojciec od swojego ojca, kiedy zdał maturę - mówi z przekonaniem. „Perret & Fils” - odczytuje napis z nazwą firmy wewnątrz koperty. - Ale na co dzień używał lżejszego - dodaje, podając mi do ręki chromoniklowany, przedwojenny zegarek szwajcarski „Cyma Prima”. „Przeklęty bądź, zegarze, w którym czas nie może być cofniony” - przychodzą do głowy słowa Edwarda Stachury - wyrażające żal, że z właścicielem zegarka już nie dane mi będzie porozmawiać. Pani Barbara sięga po kopertę z płytami i za chwilę z głośnika wiekowego patefonu wydobywa się melodia popularnego walca Brahmsa as-dur, którą do słów J. Odrowąża wykonuje przy akompaniamencie fortepianu chór „4 Asy”. - Mama śpiewała często tę piosenkę ojcu - objaśnia, pokręcając korbką patefonu. Nostalgicznie brzmiąca melodia wprawia mnie w zadumę. Zastanawiam się, jak wiele ciepła i szczerej gościnności jest w atmosferze tego Dom Wegnerów przy Nowym Rynku 4, fot. autor domu, czy to zasługa właścicielki, czy może dobrego ducha obecnego w jego wnętrzach. Po wyjściu z mieszkania rozmyślam o historii domu Wegnerów, tej współczesnej i tej odległej, sięgającej aż XVII stulecia. Najstarszą informację o domu przy Nowym Rynku 4 zawdzięczamy Władysławowi Tarczyń- rozszyfrować nazwisko fundatora - właściciela domu? Z pomocą przychodzą zapamiętane nazwiska z wertowanej niegdyś tzw. księgi wpisów arcybractwa kupieckiego w mieście Łowiczu z poł. XVII w. Po krótkim namyśle nie mam już prawie żadnych wątpliwości, o kogo może chodzić. Literki „Ch. R.” to inicjały Krzysztofa Rubinowicza, zamożnego kupca łowickiego pochodzenia ormiańskiego, rajcy Łowicza (stąd owe Ra. Ł.), a w 1691 r. burmistrza miasta. Wyrytą między literami tarczę z rybą, należy identyfikować nie jako herb własny Rubinowiczów, lecz chrześcijański symbol, podkreślenie imienia Krzysztof, od greckiego „Christophoros” - noszący (w sobie), wyznający Chrystusa. Dom przy Nowym Rynku odziedziczył syn Krzysztofa Rubinowicza - Franciszek, rajca, prokurator publiczny łowicki, a przez kilka lat, w niespokojnych czasach trwającej wtedy wojny północnej, prezydent nocny Łowicza „proconsulis nocturni” - czyli strzegący porządku w mieście nocną porą. Najstarsza córka Franciszka Rubinowicza - Brygida wniosła ten dom jako wiano do zawartego w 1722 r. małżeństwa z Grzegorzem Faruchowiczem, wywodzącym się także z rodziny ormiańskiej, rajcą i wójtem łowickim, pełniącym obowiązki aptekarza nadwornego prymasa Teodora Potockiego. dok. na str. IV Księga miłości i cierpienia W sierpniu 1944 r. rozpoczął się dramat stolicy. Po wybuchu Powstania Warszawskiego Niemcy zaczęli systematycznie wysiedlać mieszkańców. Wielu z nich znalazło wówczas schronienie na terenie gminy Bąków z siedzibą w Zdunach. Po latach ich losy opisała Maria Boniecka (1911-1978) w przejmującej książce „Księga miłości i cierpienia”. rodzona w Warszawie w rodzinie o bogatych tradycjach patriotycznych, spędziła dzieciństwo w Rosji, dokąd za działalność patriotyczną został zesłany i zmarł jej ojciec w wieku 33. lat. Do kraju wróciła z matką w 1919 r. Maturę zdała w Warszawie, tu też studiowała na Wolnej Wszechnicy Polskiej i na Uniwersytecie, gdzie w 1934 r. uzyskała dyplom magistra filozofii. W latach dwudziestych pracowała jako nauczycielka w szkole zawodowej dla dorosłych. Okupację spędziła w Warszawie, pracując jako zaopatrzeniowiec w firmie budowlanej. Jednocześnie pełniła U funkcję kopistki i archiwistki w warszawskiej komendzie AK. Jeszcze przed wojną opublikowała trzy obszerne broszury z zakresu psychologii i psychopatologii. Jako pisarka zadebiutowała w 1950 r. powieścią produkcyjną „Nad wielkim Zalewem”. W latach 1955-1956 opublikowała cykl powieściowy „Opowieści o Justynie”, w którym przedstawiła dzieje swojej rodziny w Rosji i już w odrodzonej Polsce. Ale uznanie czytelników i krytyki przyniosła jej wydana w „Czytelniku” w 1958 r. „Księga miłości i cierpienia”. Pisała ją przez wiele lat, od 1946 do 1956 r., chcąc, jak napisała we wstępie pomieścić w pewnym sensie losy wielu z nas, ludzi zagubionych w tamtym ponurym czasie. Książka składa się z dwóch części. W pierwszej, zatytułowanej „Przez okienną szybę”, opisuje życie mieszkańców okupowanej stolicy, którzy z dnia na dzień tracili najbliższych, domy i źródła utrzymania. Nikt nie myślał wtedy o przyszłości, każdy dzień toczył się swym ciężarem. Pisała, że życie rwało się na strzępy, strach pętał myśli i nie dopuszczał jakiejkolwiek nadziei. Jej mąż Marian ukrywał się pod Warszawą, brat Ryszard wrócił ociemniały z niemieckiej niewoli. dok. na str. II Okładka książki Marii Bonieckiej II 24.09.2009 r. dok. ze str. I Księga miłości i cierpienia ama po śmierci córeczki ciężko zachorowała. Ale nie traciła ducha. Wieczorami i nocą kopiowała dla wywiadu AK przejętą pocztę niemiecką. Natomiast w dzień, kiedy tylko pozwalał czas, przygotowywała w bibliotece przy Koszykowej pracę o Ronsardzie, poecie francuskim z XVI w. Druga część, opatrzona wymownym tytułem „Wygnańcy”, pokazuje losy mieszkańców Warszawy po wybuchu Powstania. Na początku sierpnia 1944 r. Niemcy spędzili mieszkańców ulicy Bednarskiej, gdzie wówczas mieszkała, na dziedziniec kościoła karmelitów na Krakowskim Przedmieściu. Pod eskortą esesmanów zostali czwórkami pognani na Wolę. Część zginęła jako osłona czołgów w Ogrodzie Saskim, inni znaleźli śmierć od kul Niemców i powstańców. Ci, którzy przeżyli, dostali się do obozu w Pruszkowie, skąd pod eskortą zostali przewiezieni pociągiem do Łowicza. Tam pisarka zachorowała na tyfus i spędziła sześć tygodni w szpitalu św. Tadeusza. Niespełna dziesięcioletnim synkiem Franciszkiem zaopiekowały się siostry bernardynki, prowadzące przytułek dla bezdomnych dzieci. Marię Boniecką z grupą uchodźców z Warszawy skierowano do ówczesnej gminy Bąków, gdzie miejscowy komitet RGO miał im przydzielić aż do odwołania mieszkanie i wyżywienie. W każdym domu miało mieszkać dwoje „warszawskich”, jak nazywali wysiedlonych mieszkańcy Zdun i okolic. W ten sposób znalazło schronienie ponad 4 tys. osób, zresztą nie tylko z Warszawy. Z nakazu gminy wędrowali od chałupy do chałupy, mieszkając w każdej po tydzień. Choć nie mieli takiego obowiązku, to jednak starali się pomagać w gospodarstwie. Ale roboty z nich było niewiele - przyznaje Boniecka - bo albo nic nie umieli, albo nie mieli siły. Sama z synkiem została skierowana do Zdun Wsi, do Marcjanny Boguszowej. Wtedy gospodarzył już jej syn z żoną Anną. Wkrótce dołączył do nich Marian, mąż Marii Bonieckiej. W „Rejestrze uchodźców z Warszawy”, przechowywanym w Archiwum Państwowym w Łowiczu, został on zarejestrowany jako „urzędnik”, zaś jego żona „przy mężu”. U Boguszów mieszkała też Teofila Wódkiewicz, córka znanego neurologa Izaaka Kronenberga. We wspomnianym rejestrze figuruje jako „wdowa po sędzim”. Po sąsiedzku mieszkał dr Gruenenberg, ordynator szpitala miejskiego w Otwocku, zarejestrowany pod nazwiskiem Wacława Kaczorowskiego, inżyniera elektrotechnika. Mieszkającą wtedy w Dąbrowie Zduńskiej Marię Dąbrowską zameldowano jako instruktorkę społeczną, towarzyszącego jej zaś Stanisława Stempowskiego, pisarza i działacza społecznego jako emerytowanego urzędnika. Wszyscy przeżyli okupację, choć ich tożsamość była znana mieszkańcom Zdun. la pisarki, podobnie jak i tysięcy wygnańców z Warszawy, świat legł w gruzach, świat, w którym byli wychowani. Teraz żyli jak ryba bez wody, jak drzewo skazane na wędrówkę. Wychowani zostali, aby być kimś, aby robić określone rzeczy. Teraz byli bezradni i zagubieni. Oni, nauczyciele języków i gry na fortepianie, konserwatorzy sztuki, pisarze, historycy, jednym słowem intelektualiści ulepieni z miękkiej gliny, na której każde nowe wrażenie zostawiało niezniszczalny ślad, znaleźli się w obcym, niezrozumiałym świecie. Podobne do siebie dni nizały się jak koraliki na wątłą nić nadziei. Obcość pogłębiało również to, że mieszkańcy wsi żyli zupełnie innymi sprawami. Dla nich wojna była jeszcze gdzieś daleko, poza nimi. Ów świat odsuwał się na daleki plan, nie znaczył właściwie nic. „Warszawscy” siedzieli osowiali po chałupach i z rezygnacją czekali na jakąś wiadomość. Byli pozbawieni nie tylko własnego domu, ale nawet odzieży. M. Boniecka zapamiętała, że mieszkający z rodziną Wojciecha Żabki mecenas Jan Liezenhardt miał zielone, papierowe spodnie z wytarty- S D mi kolanami i białą płócienną marynarkę, a w dziurce od klapy tkwił różowy aster. Nie wszyscy wytrzymywali tę sytuację. Pewnego dnia pani Maria, żona kapitana powiesiła się na ganku na zdjętej z głowy chustce. Śmierć była czymś tak zwyczajnym i częstym, że nie dziwiła nikogo. do śpitala! - I zaśmiał się w twarz, i zaciął konia batem. Szarpnięty wóz potrącił mnie wystającą deską. Tak rozpoczęło się jej zduńskie wygnanie. Po warszawskiej gehennie było to dla niej niepojęte! Podobnie jak to, że gospodyni wspomnianego inż. W. Kaczorowskiego udusiła psa Ciapka. Udusiła go za to, że.... porwał kawałek wieprzowej nogi. Dusiła go długo - pisała przejęta Boniecka - bo był to duży i silny pies. Miała jednak świadomość, że to okrucieństwo nie jest właściwe tylko wsi, jego źródła tkwiły w wojnie i okupacji. W Warszawie udzielała pomocy ukrywającym się Żydom, ale była też świadkiem, jak robotnicy utopili francuskiego Żyda, historyka sztuki, który usiłował przedostać się na drugi brzeg Wisły. isała jednak nie tylko „księgę cierpień”, lecz także „księgę miłości”. Znieczuleniu i obojętności towarzyszyła autentyczna, bezinteresowna dobroć na co dzień. Już pierwszego dnia pobytu w Zdunach Wsi spotkała panią Urszulę, nauczycielkę, którą Niemcy wyrzucili z dziećmi z mieszkania przy szkole na Podzduniu. Ta zaprosiła ją i jej sąsiada W. Kaczorowskiego na podwieczorek do domu Żabków, gdzie pod jednym dachem mieszkało 11 osób, a do tego odbywały się tajne komplety gimnazjalne. Sama zorganizowała tam teatrzyk dziecięcy, który na Boże Narodzenie wystawił jasełka. Nawiązane przyjaźnie zataczały szerszy krąg, trwały do końca wojny, a czasami nawet po jej zakończeniu. Maria Boniecka wiele dobrego zaznała od Józefa i Anny Boguszów, którzy nie szczędzili pomocy w trudnych chwilach. W ciężką zimę 1944 r. Józef zawiózł ją wozem do lekarza w Łowiczu, zaś Anna pomogła przyjść na świat jej córce Magdalenie. Jej, a także innym „wygnańcom”, bezinteresownej pomocy udzielał dr Henryk Sierakowski, sam wysiedlony przez Niemców z Kowala. Gdy po raz kolejny ciężko zachorowała, dał jej list polecający do dyrektora łowickiego szpitala. Być może ten list i postawiona diagnoza uratowały jej życie. Po warszawskich przeżyciach uderzyły ją w Zdunach Wsi dwie rzeczy: cisza i pustka. Wszystko to wydawało się jakieś podobne do siebie, nieciekawe. Ale już po tygodniu umiało się na wyrywki i krajobraz i sprawy gospodarskie, nazwiska Żabków, Boguszów i Surmów, Kozów, Bińczaków i Jagodów. Szybko też poznała Zduny Kościelne i Podzdunie, odwiedziła piekarnię Papugi, mały sklepik Gajdy i mleczarnię spółdzielczą. Podziwiała kościół św. Jakuba i wysokie drzewa, które teraz masowo ginęły. Piękno wyłaniało się niespodziewanie, jak mgła uciekająca w niebo, delikatność pełna błękitu, doskonała cisza i harmonia. Ale najbardziej urzekły ją stroje: Patrząc (na gospodynię - D.J.) musiałam mimo woli prężyć oczy od blasku bijącego od ścieżki, którą się niosło całe bogactwo gospodarskiego P Maria Boniecka (1911-1978) Wielu, zwłaszcza starszych mieszkańców wsi, traktowało przybyszów z dystansem. Pytali: Po co tu przyszli? Na gospodarski chleb, na mieszkanie? Po to, aby ich niepokoić, naruszać ustalony ład? Mieli swój świat, którego rytm wyznaczały pory roku i własne sprawy. Musieli na przykład w ciągu 3 dni dostarczyć Niemcom kontyngent w postaci 60 kwintali żyta! Z czasem i do nich docierał terror okupanta. Na jesieni Niemcy zastrzelili „dla przykładu” w Zdunach Kościelnych kilku mężczyzn, a wśród nich Wawrzyńca Surmę. Jego żona Agnieszka prosiła żandarma Hansa, żeby tylko dał papiery na pochówek (...) , ale żandarm kopnął ją w brzuch i upadła na kolana. A była brzemienna. Po trzech dniach podsołtys Maciejak przyniósł jej papier „z pozwoleniem”. Cierpienie miało walor uniwersalny, dotykało już nie tylko wygnańców z Warszawy, ale też ludzi wsi, rodziło solidarność, solidarność współczucia i chęć niesienia pomocy. krucieństwo wojny odciskało też trwałe ślady na mieszkańcach wsi. Maria Boniecka sama doświadczyła tego okrucieństwa już pierwszego dnia, kiedy po wyjściu z łowickiego szpitala usiłowała zatrzymać wóz konny, który jechał w stronę Zdun. - Podwieźcie mnie gospodarzu, nie dam rady dojść, jestem chora. - Chora? Jak som chora, to niech idzie O stroju, ów sławny łowicki dostatek. Wszyscy tu oni byli tacy, ze Zdun, Jackowic, Strugienic, Niedźwiady, Złakowa. Przepych strojów gasił barwy nieba i ziemi, budził olśnienie, zachwyt i onieśmielenie. Miała świadomość, że to właśnie przez ten strój, te niezliczone ilości marszczonej wełny, atłasu, jedwabiu, hafty, wszywki czy galony, nie miała odwagi zbliżyć się do nich, przemówić po ludzku, dojrzeć ich takimi, jakimi byli naprawdę. Bo czym była ona i wszyscy uchodźcy z Warszawy? - Głodnymi nędzarzami, bezdomnymi. a początku 1945 r. do Zdun zaczęła zbliżać się Armia Czerwona. Mieszkańcy bali się nadejścia „Ruskich”. Zakopywali beczki soli, opatrywali doły z odzieżą i pościelą. Konie wprowadzali do świńskich chlewów lub ukrywali w stodole, uzupełniali schowki słoniną i mąką. Żołnierze kwaterowali po wszystkich chałupach. Jedni odchodzili, drudzy przychodzili i kładli się pokotem na podłodze. W izbie Bonieckiej pewnego razu kwaterował oddział służby weterynaryjnej, 17 felczerów i lekarzy. Wieczorem przynieśli zdobyty gdzieś kanister samogonu. Pili, zagryzając jedynie... garścią kwaszonej kapusty. Sowieci zachowywali się jednak przyzwoicie. To dopiero od granicy III Rzeszy na giermanskoj ziemli rozpoczęli grabieże, gwałty i rozboje. Za zgodą zresztą dowództwa. Armia Czerwona wkroczyła do Zdun 19 stycznia 1945 r. Tego dnia M. Boniecka dowiedziała się, że Niemcy w przeddzień swojej ucieczki zastrzelili jej męża, którego zabrano do kopania rowów przeciwczołgowych pod Bolimowem. Nie wróciła już do zniszczonej Warszawy, w której nie miała nikogo z bliskich. Osiedliła się w Szczecinie, redagując tygodnik „Ziemia i Morze”, współpracując z Polskim Radiem. Ale i tu los utracony ją dopadł. Usunięta z redakcji pisma za błędy polityczne wobec sprawy węgierskiej, cenzury i wyborów, została pozbawiono mieszkania, a nawet pobita. Wytoczono jej też proces polityczny za artykuł o korupcji w szczecińskiej oświacie. Dyskryminowana przez partię i peerelowskie władze, po wielu latach starań przedostała się za granicę i w 1968 r. osiedliła w Australii, gdzie już mieszkał jej syn Franciszek, lekarz z wykształcenia. Wśród Polonii australijskiej czuła się źle. Na dodatek odezwał się poważny uraz kręgosłupa, przez długi czas była sparaliżowana. Przez pewien czas pracowała w fabryce, dorabiała wykładami i artykułami w polonijnej prasie. W 1975 r. w Londynie ukazała się jej książka „Ucieczka za druty”, zawierająca eseje i refleksje o powojennym Szczecinie. Zmarła w 1978 r. w Australii i została pochowana na cmentarzu Rookwood w Sydney. Swoją książkę o powstańczej Warszawie i o wygnaniu w Zdunach Wsi opatrzyła znamiennym mottem, wziętym z powieści Grahama Greena „Moc i chwała”: Cierpienia nie mnoży się przez liczby, jedno jedyne ciało może zmieścić w sobie całe cierpienie świata. Ale cierpienie nie może istnieć bez miłości, ona ją dopełnia, nadając prawdziwy sens ludzkiej egzystencji. Dobiesław Jędrzejczyk N Niedźwiada w latach II wojny światowej II wojna światowa przyniosła wiele nieszczęść i ludzkich dramatów, ujawniła też zdolność mieszkańców wsi do samoorganizacji i niesienia sobie wzajemnej pomocy. Taki obraz wsi Niedźwiada pozostał w pamięci Edwarda Perzyny, który był wtedy małoletnim chłopcem. U progu wojny Żywo pamiętam, jak w roku 1939 dorośli odczuwali jakiś niepokój. Rozmowy o wydarzeniach ze świata, czerpane z nielicznie czytanych gazet, prowadzone były jakby przyciszonym głosem. W szkole, do której uczęszczałem, odbył się capstrzyk. Pan Długołęcki ubrany w mundur oficerski objaśniał nam młodym, że Wojsko Polskie wkroczyło na Zaolzie. Wróciło ono do Polski. Powinniśmy się radować. Wieczorem zeszło się w domu kilku mężczyzn. Przysłuchiwałem się ich rozmowie. Mówili, że Czechosłowacja ma rozwinięty przemysł lotniczy, że przydałoby się to lotnictwo i że gdybyśmy byli razem, jak bracia Słowianie, nie wzbogaciłoby ono Niemców. W marcu 1939 r. nastąpiła pierwsza mobilizacja. We wszystkich gospodarskich domach kwaterowało wojsko. Izba mogła pomieścić jedną drużynę (20 żołnierzy). Taka sytuacja trwała do żniw, kiedy wszystkich żołnierzy zwolniono do domu. W końcu sierpnia nastąpiła ponowna mobilizacja, ale w Niedźwiadzie wojska już nie było. Ze wsi Niedźwiada na wojnę powołano 11. mężczyzn. Ich nazwiska zostały wymienione w kronice pisanej przez Piotra Perzynę. Jeden z nich, Franciszek Płuska poległ na polu chwały. Jego kartę powołania przyjęto z największą rozpaczą, jakby w przewidywaniu najgorszego. Powołani przeczuwali, że będzie to wojna inna niż pierwsza światowa i nie wróżyli sobie szybkiego powrotu do domu. Wrzesień 1939 r. i tułaczka wojenna 1 września padły bomby za drogą Klewków - Złaków, na polach Piotra Wojdy i Piotra Perzyny. U pierwszego było to już blisko domu, z miejsca, skąd dopiero co odeszły krowy zapędzone do obory przez dwóch jego synów. Matka Piotra Perzyny została przysypana ziemią wyrzuconą po wybuchu bomby, ale nie poniosła większych obrażeń. Widzieliśmy płonący Łowicz. Paliły się kościoły, szpital, gimnazjum, stacja paliw, dworzec kolejowy i poczta. Sparaliżowany został wszelki ruch. Pociągi stały na torach tam, gdzie zastały zbombardowane. dok. na str. IV Szarża na czołgi III 24.09.2009 r. Ta historia wydarzyła się naprawdę. Czemu uznałem za stosowne o tym zapewniać? Czynię tak dlatego, że odnalazłem ją w bielawskiej legendzie o „diable Borucie - czarnym ułanie”. W okresie, kiedy zbierałem materiały do wydanej przez Stadninę Koni Walewice książki pt. „Walewicka Saga”, odwiedziłem Muzeum w Łęczycy. Wśród innych eksponatów wypatrzyłem konne figurki wykonane przez ludowych twórców z okolic Bielaw. Po nitce do kłębka wypłynęła autentyczna historia, którą obszernie spisałem. ominę tu wątki fabularne. Przytoczę jedynie fakty, które - o czym jestem przekonany - wymagają upublicznienia. Otóż historycznym faktem okazała się legenda, że we wrześniu 1939 r. w pobliżu Walewic, nad rzeczką Mrogą grupa ochotników z 17 Pułku Ułanów, wchodzącego w skład Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, wykonała szarżę na czołgi… Takie stwierdzenie u jednych może wywołać zrozumiałe oburzenie, inni pomyślą, że to żadna rewelacja, ponieważ o szarżującej na czołgi polskiej kawalerii słyszy się od ponad pół wieku - precyzyjniej od 70. lat. Nie jestem historykiem, ale przez szacunek dla tradycji, prawdy i w obronie honoru polskiego żołnierza podjąłem wysiłek, aby rzecz definitywnie wyjaśnić. Początek owej nieszczęsnej bajdy nie wziął się, co oczywiste, z pól bitewnych września 1939 roku. Przewrotność historii polega również na tym, że jawną bzdurę wymyślono, kierując się sympatią dla wykrwawiających się w bojach kawalerzystów. W chwili hitlerowskiego najazdu na Polskę jej ambasadorem we Włoszech był znakomity kawalerzysta, generał i poeta, Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Również w Italii wzbudzał sympatię. Był też w zażyłych stosunkach z włoskim Ministrem Spraw Zagranicznych hr. Galeazzio Ciano. Prawdopodobnie to właśnie hr. Ciano był inicjatorem tego, że w połowie września jeden z bardziej poczytnych rzymskich dzienników zamieścił obszerny, wypełniony patosem artykuł. Redaktor, który go napisał, mienił się korespondentem wojennym i zapewniał o autentyczności opisanych wydarzeń. Był rzekomo naocznym świadkiem, który w duchu sympatii dla walczących z najeźdźcą Polaków ukazał ich bezprzykładne bohaterstwo, niezwyczajny heroizm obrońców Ojczyzny. Artykuł wzbogacono zdjęciem z przedwojennych manewrów kawalerii. Szczególnie wyeksponowanym przykładem owego bezgranicznego męstwa miały być te…, właśnie te „szarże ułanów na czołgi”. Efekt takiego przejawu italiańskiej sympatii okazał się dla Polaków fatalny. Wyjątkowo czujny i sprawny aparat goebbelsowskiej propagandy zareagował natychmiast. Bo też kąsek był łakomy. Gromady oszalałych, zaślepionych bezsilnością głupców, którzy na swoich konikach frontalnie atakują stalowe cielska niemieckich czołgów. Takie oto rzekome przypadki, jako wyjątkowo liczne, szczegółowo opisywała faszystowska prasa. Prawie równocześnie, „relacjonując” wydarzenia z frontu, pokazywały je kroniki filmowe. Któż wówczas, oglądając te pełne dramatyzmu sceny, mógł wątpić w ich autentyzm? Kto by uwierzył, że gdzieś daleko za linią frontu filmowano przebrane w zdobyczne szynele, w polskich hełmach i z bronią oddziały niemieckiej jazdy. Potrzeba dopiero tzw. stopklatki, aby spostrzec mistyfikację - taki podgląd ukazuje silnie przywiązanie niemieckiej kawalerii do swoich siodeł, butów i spodni. Zachowali je podczas filmowania. Konspiracyjna prasa czasów okupacji nie dawała możliwości przeciwstawienia się „gadzinowskiej” propagandzie. Słyszałem (m.in. od rtm. Jana Ładosia, uczestnika szarży pod Krojantami), że faktycznie oficerów jazdy oburzał taki obraz kampanii wrześniowej. Nie był to jednak czas, nie było też możliwości, aby dementować podobne bzdury. Jest mi też wiadome, że niektórzy z wrześniowych oficerów, na własne oczy widząc sfilmowane szarże (niemieckie kroniki), mieli wątpliwości a może gdzieś coś takiego się zdarzyło? Nawet w niektórych środowiskach na emigracji, mimo zdecydowanych protestów oficerów jazdy, podtrzymywano ten mit. Być może wynika to z dziwacznego przekonania obowiązującego wśród znacznej części twórców naszej „historii”, że z tego, co dla Europy byłoby przejawem moment, aby opowiedzieć historię szarży, która miała miejsce nad wpadającą do Bzury rzeczką Mrogą. Przytoczę więc fragment wspomnianej książki (str. 89). „Wielki znawca diabelskiej tematyki, autor licznych poświęconych jej książek, urodzony i wychowany w Łęczycy pan Wiktoryn Grąbczewski wspominał, że: W końcu 1959 roku Pozycją wyjściową był wcześniej opanowany przez ten oddział teren w Walewicach, na którym obecnie znajdują się bloki mieszkalne, vis a vis pomnika upamiętniającego toczące się tam we wrześniu 1939 r. walki. Grupa uderzeniowa wraz z koniowodnymi liczyła nie więcej niż 30 osób1. Sakwy wypełnione zostały wiązkami granatów. Dodatkowo oddział dysponował dwiema rusznicami ppanc. i rkm-em. W pobliże miejsca, w którym zlokalizowana została kolumna niemieckich czołgów2, ochotnicy przemieścili się, prowadząc konie w ręku. Obsługi rusznic i rkm-u zajęły wyznaczone pozycje, ułani dosiedli koni i odbezpieczyli granaty. Na dany sygnał ruszyli do szarży P Szarża na czołgi pod Walewicami (rys. autor) bezmyślnego zaślepienia i braku kompetencji, można uczynić powód do dumy, dowód miłości Ojczyzny i bezprzykładnego heroizmu. Zapewniam, że rozmawiając z kombatantami podczas rocznicowych spotkań (Krojanty, Walewice, Mokra) odniosłem wrażenie, iż temat szarż na czołgi nie wzbudzał w tamtym czasie nadmiernych emocji, wszystkich poraził Katyń. o wojnie ludowa władza ruszyła na bój z obszarnikami i burżuazją. Do „zaplutych karłów reakcji” wliczono oficerów kawalerii. Wtedy nadzwyczaj przydatnym okazał się ów, prawie zapomniany już fałsz goebbelsowskiej propagandy. Czy można było znaleźć lepszy przykład nieodpowiedzialności, głupoty, braku kompetencji, a wreszcie pogardy dla prostego żołnierza (ułana), niż te „mołojeckie szarże”? Wspominano więc o tym tu, przypominano ówdzie, ale były przecież ważniejsze dla „przedstawicieli narodu” tematy. Niezaprzeczalnym hitem komunistycznej propagandy stał się film „Lotna” A. Wajdy. Recenzje, co oczywiste, były entuzjastyczne, chociaż reżyser podtrzymywał faszystowskie kłamstwo. Wzbogacił je nawet absurdalną wizją rąbania pałaszem w lufę czołgu. Obiektywnie mogło by to być zrozumiałe, gdyby twórca otrzymał gażę za reklamowanie szabel produkowanych w Hucie Ludwików - że owszem, takim czymś to i wielką lufę można odrąbać… Trzeba jednak pamiętać, że już wcześniej, zanim powstał ów film (1959 r.), tysiące wspaniałych ludwikówek wz. 34 przetopiono na „lemiesze”. Skoro nie była to reklama, cóż pozostaje? Czyściutka jak łza, nieskalana ziarenkiem prawdy propaganda. Propaganda, która szeroko i głęboko wlała się w świadomość narodu. Dla jej potrzeb twórca filmu wydłużył nawet lufę niemieckiego czołgu. Nie powinno dziwić, że taki obraz wywołał szczere oburzenie w środowisku żyjących jeszcze wówczas kawalerzystów. Cios był tym bardziej bolesny, że na podobny koncept nie wpadli nawet czeladnicy „mistrza” Goebbelsa. Szczególnie wstrząśnięty był dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii gen. dr Roman Abraham. Skąd o tym wiem? Tu właśnie jest ten P przypadkowo spotkał gen. dr Romana Abrahama. Opowiedział mu zasłyszaną w okolicach legendę o Borucie - ułanie w Wielkopolskiej Brygadzie Kawalerii, o tym, jak dzielnie swoją lancą zakończoną widłami przecinał i zapalał czołgi najeźdźcy. Ponieważ spotkanie nastąpiło niedługo po premierze filmu Andrzeja Wajdy „Lotna”, generał był bardzo wzburzony i powiedział: Czy pan wierzy w te brednie dotyczące szarż na czołgi? To brednie! Niemieckie kłamstwa podchwycone przez naszych pseudo-historyków i innych kontynuatorów goebbelsowskiej propagandy. Chciano nas, dowódców, tym ośmieszyć, pokazać jako nieuków wymachujących szabelką i lancą na czołgi. To niechybna śmierć naszych żołnierzy, do której byśmy nie dopuścili... Widzę, że zmartwiłem pana niszcząc mu legendę. Ale, ale - gen. Abraham coś sobie przypomniał, złagodniał W każdej legendzie jest jednak trochę prawdy. Przypominam sobie taki fakt. Mój sztab stanął w majątku Psary. Ja objeżdżałem oddziały, byłem też w Walewicach. W późnych godzinach popołudniowych odszukał mnie dowódca konnego patrolu i zameldował, że od strony Głowna pojawiło się sześć nieprzyjacielskich czołgów. Czołgiści stanęli nad rzeczką (Mrogą - przyp. JMP) i biwakują. Po usłyszeniu meldunku poleciłem wysłać tam grupę uderzeniową i zaatakować odpoczywających, jak tylko nastanie szarówka. Wyznaczeni do przeprowadzenia tej akcji ułani wyskoczyli na koniach z zarośli tak szybko, że Niemcy nie zdążyli zorganizować obrony. Część z nich poległa, część wzięliśmy do niewoli. W czasie tej „szarży” wzniesiono okrzyk hurrra! Były strzały. Płonące czołgi. Były trupy, jak to na wojnie. Z oddalonych budynków (Bielawy - przyp. JMP) wieśniacy musieli to wszystko obserwować i stąd zapewne powstała ta piękna, patriotyczna legenda.” Legenda rzeczywiście piękna tym bardziej, że osnuta na autentycznym wydarzeniu. Z tego, co udało mi się wówczas ustalić wspomnianą grupę uderzeniową stanowili ochotnicy z 4 szwadronu 17 Pułku Ułanów dowodzonego przez rtm. Czesława Juścińskiego. na Niemców obrzucając czołgi wiązkami granatów. Przemknęli obok stalowych cielsk, zawrócili i ponowili atak. Straty własne były praktycznie żadne. Wszystkie czołgi płonęły! ie potrafię wytłumaczyć, dlaczego przez wiele lat wśród rocznicowych obchodów, w publikacjach o bitwie nad Bzurą (w tym walkach o Walewice), utworzonej z pietyzmem Izbie Pamięci w bielawskiej szkole nie znalazły się wzmianki o tej szarży. Dlaczego rzecz zachowała się jedynie w ustnym przekazie i twórczości ludowych artystów? Kiedy spisywałem walewicką legendę diabła Boruty, ów zainspirował mnie do zagłębienia się w epizod wrześniowej historii. Ten „czarny ułan”, albo jak nazywali go inni „ułan gen. Abrahama”, jest znaczącym symbolem. Znaczącym, bo nadal panoszy się wytwór robaczywej wyobraźni - kawalerzysta bezrozumnie okładający szablą lufę wrażego czołgu. Sądzę, że 70. rocznica wrześniowych zmagań to doskonały powód, aby nareszcie mógł zaistnieć polski jeździec szarżujący - owszem na czołg - ale szarżujący nie dla zbędnej brawury, tylko właśnie po to, aby go zniszczyć. Jerzy Mirosław Płachecki N 1) W rozmowie z P. Grąbczewskim gen. Abraham wspominał, że: „Po usłyszeniu meldunku (o niemieckich czołgach – przyp. JMP) poleciłem natychmiast wysłać tam szwadron i zaatakować odpoczywających, gdy tylko nastanie szarówka…”. Wg moich ustaleń taki rozkaz dotarł do rtm. Juścińskiego. Z różnych przyczyn nie mógł być jednak wykonany przy użyciu całego szwadronu, dlatego dowódca zdecydował o wysłaniu złożonej z ochotników grupy uderzeniowej. 2) Trudno jest obecnie ustalić liczbę niemieckich czołgów, których załogi odpoczywały nad Mrogą w pobliżu Bielaw po południu 10 IX 1939. Mówiono, że było ich kilkanaście. Wydaje się to mało prawdopodobne, dlatego, ufając pamięci gen. Abrahama, należy przyjąć, że było to sześć czołgów. Również nie jest już chyba możliwe stwierdzić, czy, a jeśli tak, to ile znajdowało się tam samochodów (ew. pancernych). Jest bardzo prawdopodobne, że jakieś były, bo kolumnie czołgów towarzyszył oddział piechoty. IV 24.09.2009 r. Niezwykły dom Wegnerów dok. ze str. I rok po śmierci męża w 1748 r. Brygida Faruchowiczowa sprzedała całą nieruchomość Klemczyńskim. Od nich natomiast odkupił dom w 1795 r. Józef Szabrański, bogaty kupiec pochodzenia żydowskiego. W urzędowym akcie inwentarza jego majątku, sporządzonym przed notariuszem tuż przed śmiercią w styczniu 1813 r., zachował się najstarszy opis domu, noszącego wtedy nr policyjny 271: „Kamienica murowana z placem w Łowiczu przy Rynku Nowym pomiędzy sąsiedztwem Szl[achetnych] Gabryelskich a Słomińskich z drugiej strony, (…) wchodząc po prawej ręce sklepik mały na piwnicy z żelaznymi okiennicami od ulicy, drzwiami żelaznymi od tegoż sklepu z zamknięciem nowo wyporządzonym i drugimi drzwiami dobrymi. Po lewej stronie sklep drugi większy z okiennicami żelaznymi, od ulicy z drzwiami żelaznymi i dobrym zamknięciem, w którym jest przeforsztowanie (przegroda - przyp. MW). Za tym sklepem piwnica, do której drzwi żelazne, taż niesklepiona, naprzeciw tej druga sklepiona, do której drzwi drewniane z zamknięciem dobrym. W schody dalej na górę z zamknięciem dobrym (…).” Opis ten bardzo przypomina współczesny wygląd domu z układem sklepów, jak i znajdujących się pod nimi piwnic. Do jednej z nich zachowały się do dziś wymienione żelazne drzwi, po drugiej zaś stronie sieni drewniane, prowadzące na górne piętro. W domu tym W przyszedł na świat 9 czerwca 1801 r. Antoni Józef Szabrański - poeta, tłumacz literatury niemieckiej, pierwszy redaktor „Biblioteki Warszawskiej”. Był on spadkobiercą części ogromnej fortuny, którą pozostawił jego ojciec. Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim nie wrócił już jednak do Łowicza, a dom przy Nowym Rynku przypadł w wyniku podziału spadku w 1820 r. jego siostrze Rozalii, po mężu Browarskiej. sobną kartę w dziejach kamienicy otworzył przybyły do naszego miasta z Chemnitz w Saksonii Jan Gottlieb Schönfeld, który na mocy kontraktu zawartego w 1828 r. kupił za kwotę 990 rb. całą nieruchomość od Franciszka i Rozalii Browarskich. Dokonał on na terenie posesji poważnych inwestycji, uruchamiając na jej tyłach pierwszą w Łowiczu farbiarnię wełny i płótna lnianego. Wartość całej nieruchomości, oszacowana w 1852 r. przez Dyrekcję Ubezpieczeń, wzrosła dzięki temu ponad dwukrotnie. W 1864 r. zapisał ją Schönfeld w testamencie na wyłączną własność córce Julii Auguście, urodzonej w Łowiczu w 1843 r. Pozostawała ona właścicielką posesji aż do 1909 r. Wtedy to zdecydowała się na jej sprzedaż Tytusowi Wegnerowi z Ozorkowa, który dzierżawił już od ponad 30. lat znajdującą się tam farbiarnię. Tytus Wegner był kontynuatorem profesji farbiarskiej wykonywanej przez swego ojca Karola O Zygmunta. Po wykupieniu całej nieruchomości za sumę 5.355 rb. i 67 kop. przebudował stare zabudowania, wznosząc piętrową oficynę i modernizując farbiarnię. Żonaty od 1905 r. z Matyldą z Waldonów, miał z nią kilkoro dzieci, z których wieku dojrzałego doczekało pięcioro. Najstarszy syn Jan Tytus, urodzony w 1909 r., obrał karierę humanisty, natomiast prowadzeniem farbiarni zajmowała się po śmierci męża w 1933 r. najpierw Matylda Wegner, a następnie jej syn Tytus Karol, urodzony w 1913 r. Zakład Wegnerów przy Nowym Rynku cieszył się dużą renomą wśród Łowiczan. Oprócz przędzy wełnianej i płótna farbowano w nim także ubrania i inne materiały włókiennicze. Farbiarnia zajmowała trzy pomieszczenia w oficynie o ogólnej powierzchni 120 m². W pierwszej hali znajdowały się 3 kotły miedziane z paleniskami do farbowania o pojemności po 400 l. każdy i jeden o pojemności 60 l. W drugim pomieszczeniu stały 3 wanny do spłukiwania wodą oraz 2 bębny z napędem elektrycznym do suszenia wirowego. Trzecie pomieszczenie służyło do suszenia ufarbowanych towarów. Po przeciwnej stronie w oficynie był kantor i skład na ufarbowany towar oraz materiałów przyjętych do ufarbowania. arbiarnia ta była najdłużej działającym tego typu zakładem w Łowiczu - funkcjonowała z małymi przerwami aż do początków lat osiemdziesiątych ubiegłego stule- F Tytus Wegner (1847-1933) ok. 1930. Fot. ze zbiorów rodzinnych. cia. Widomym znakiem przeszłości domu przy Nowym Rynku 4 pozostaje dziś tablica poświęcona doktorowi Janowi Wegnerowi, odsłonięta uroczyście 7 lipca 2009 r., w setną rocznicę jego urodzin. Jest ona świadectwem nie tylko życia i działalności honorowego obywatela Łowicza, ale również samego domu, w którym przyszedł na świat. To miejsce wyjątkowe w przestrzeni historycznej naszego miasta, kryjące bogate dzieje i pamiątki przeszłości, które jesteśmy zobowiązani ocalić od zapomnienia. Marek Wojtylak Niedźwiada w latach II wojny światowej dok. ze str. II ieczorem przyjechał do sołtysa posłaniec od wójta Jana Fabijańskiego. Był nim Wincenty Urbanek z Ruszkowa pod Maurzycami. Przekazał polecenie - wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają obowiązek wyjechać, najlepiej rowerami na wschód Polski. Uciekać mieli przed okrutnym wrogiem, który nie szczędzi mężczyzn. Pamiętam tę grupę, która uciekała z moim ojcem. W jej skład wchodził: Piotr Perzyna, Jan Cichoń, Franciszek Rutkowski, Stanisław i Józef Fałowscy, Franciszek Wojda i Tadeusz Wachowski. Od grupy w czasie bombardowania odłączyli się J. Cichoń i F. Rutkowski. Nie mogąc później odnaleźć swoich, udali się za Bug, gdzie zostali pobici przez Ukraińców. Ledwo co uratowali swoje rowery. Pozostała piątka mężczyzn z tej grupy została ostrzeżona przez kowala, aby nie jechali za Bug. Prosił ich, by o tym ostrzeżeniu nikomu nie mówili. Sam był Ukraińcem, bał się swoich współziomków. Musieli zaczekać na wycofanie się wojsk sowieckich. Dopiero, gdy weszli tam Niemcy, mogli wracać do domu. Wcześniej Piotr Perzyna zgłosił się w Jabłonnie do swej jednostki wojskowej, ale odmówiono mu wcielenia do wojska. Zatrzymali się gdzieś koło Chełma. Młócili tam w piątkę cepami zboże u jakiejś kobiety, której mąż poszedł na wojnę. Sześć dni w tygodniu dostawali jeść. W niedzielę, ponieważ nie młócili, jedzenia już nie otrzymali. Pod koniec października powrócili wszyscy do wsi. W Wejście Niemców Gdy tylko rozpoczęła się wojna, ludzie nocą zakopywali wszystko, co uważali za najdroższe, w tym świąteczne ubrania i zboże. Nad zasypanymi dołami stawiano sterty ze słomy, by zatrzeć ślady. Tak podpowiadało doświadczenie z lat I wojny. Wszystko to, co było wówczas zgromadzone w schronach, było wówczas rozkradzione. Do przechowania zboża przydatne okazały się piwnice sklepione w budynkach. Bardzo często na tym zbożu spało po kilka rodzin. Poniedziałek rano - wyglądamy z piwnicy. Jest już wojsko niemieckie. Przyszli od zachodu. Zachowują się spokojnie. Gdy chcą się czegoś napić, nakazują, by ktoś zrobił to przed nimi. Widziałem, jak Jan Łukawski - kowal, ubrany w oficerskie spodnie i buty (taka wtedy panowała moda) niefortunnie poprosił niemieckiego żołnierza, aby mu pozwolił spojrzeć przez lornetkę. Prawdopodobnie zostało to przez Niemców zapamiętane. Po tygodniu, znów w poniedziałek, pojawili się polscy żołnierze. Jest już wieczór. Panuje radość nie do opisania. Ludzie wynoszą przed domy bańki z mlekiem. Ustawiają stoły, na nich kładą chleb, ser, masło - wszystko to, co mają do jedzenia. Na placu przed domami Łukawskiego Józefa i Stanisława - zatrzymują się żołnierze z zaprzęgiem armatnim. Podziwiamy rosłość koni oraz wielkość armat. Są też zaprzęgi konne z wozami, na których spoczywa zdobycz na Niemcach. Żołnierze mówią, że to wszystko „betka”. Na drodze głównej Kutno Łowicz, w pobliżu studni stoją zniszczone czołgi i samochody pancerne. Już nie będą służyć Niemcom. Ubolewają jednak: „Szkoda, że trzeba było je zniszczyć. Gdyby ktoś z naszych umiał się nimi posługiwać, przydałyby się”. Robi się noc, ale nie idziemy spać. Patrzymy na łuny pożarów trawiące Łowicz. Docierają do nas stamtąd okrzyki toczących się walk. Słyszymy wyraźnie: Urraa…! Na ulicach miasta trwa walka na bagnety. Niedługo cieszyliśmy się obecnością polskiego wojska. Po tygodniu znów pojawili się Niemcy. Poszukują Jan Łukawskiego, tego od lornetki, ale go nie znajdują. Zabierają Konstantego Skowrońskiego i Józefa Łukawskiego. Być może było tych osób więcej, zapamiętałem tylko te nazwiska. Prowadzą też Olaczka z Marianki. Właściwie to go nie prowadzą, ale wloką. On płacze, klęka modli się, a Niemcy stawiają go na nogi i dalej pędzą. Mężczyzn pędzą do Świeryża II. Ustawiają ich w szczycie stodoły Jana Flisa (pierwsze zabudowania w Świeryżu II od strony Niedźwiady). Podjechał motocykl, z którego wysiadł niemiecki oficer i zabrał żołnierzy gotowych do rozstrzelania mężczyzn. Później dowiedzieliśmy się, że Świeryż i Niedźwiada były pierwszymi wsiami, w których nie doszło do egzekucji. W innych wioskach (ostatnią były Retki) rozstrzelano napotkanych mężczyzn, a więc polecenie wójta opuszczenia wsi było zasadne. W czasie przemieszczania się frontu niektórzy ludzie wiązali za wozami krowy i jechali do wsi bardziej oddalonych od miasta i torów ko- lejowych, np. do Wyborowa, Przemysłowa czy Złakowa. Tak wyjechała rodzina Józefa Perzyny, który udał się do swego szwagra w Złakowie. Tam właśnie został zastrzelony ich 14-letni syn Jan. Schował się przed strzałami do kanału. Gdy strzały ucichły - wyszedł. Trafiła go jakaś zabłąkana kula, a może dostrzegł go snajper. Samoorganizacja mieszkańców wsi Wszystkie te wydarzenia oddziaływały nie tylko na wyobraźnię dzieci, ale i dorosłych. Państwo polskie upadło. Nikt nie wiedział, jak długo potrwa okupacja niemiecka. Dorośli bardziej niż kiedykolwiek odczuwali potrzebę zorganizowanego działania. Tymczasem zgodnie z zarządzeniami okupanta zawiesiły swą pracę wszystkie organizacje. Kobiety z koła gospodyń porozumiały się między sobą i podjęły działalność w Czerwonym Krzyżu, co było dozwolone. Nosiły do szpitala żywność i bandaże. Bandaże były z lnianych koszul, które po wypraniu i wyługowaniu, cięły na podłużne pasy. Już przed wojną zachęcała do takiego przygotowania się na wypadek wojny pani Wiktoria Dzierżkowa z Szymanowic, znana w powiecie działaczka ruchu kobiecego i ludowego. Mówiła, że „może być tak, że bliżej będzie do chłopskiej chałupy niż do szpitala”. Legalnie działająca Rada Główna Opiekuńcza ze swoimi oddziałami terenowymi była wspierana przez gminę, sołtysów i mieszkańców wsi. Niesiono pomoc, zwłaszcza wysiedlonym i prześladowanym. Wysiedleni oraz rodziny tych, którzy nie wrócili z wojny w 1939 r. otoczeni byli pomocą zorganizowaną przez wójta - Jana Fabijańskiego i sołtysów w postaci przydziału większej liczby kartek żywnościowych. W tej organizacji z dużym zaangażowaniem działał nauczyciel naszej wsi pan Józef Kuczyński. Wspierali go niemal wszyscy mieszkańcy. Oficjalnie opiekowano się ludźmi biednymi. Faktycznie jednak zajmowano się ludźmi, których trzeba było chronić i znaleźć im jakiś kąt do zamieszkania. Czasem wyrabiano im nielegalnie kenkartę, zaopatrywano w żywność, pomagano znaleźć pracę. Po zakończeniu kampanii wrześniowej Niemcy zaprowadzili własne porządki. Ogłosili, że wszyscy mają zgłosić się do pracy tam, gdzie pracowali przed wojną. Na terenach przyłączonych do Rzeszy trwały wysiedlenia. Do Niedźwiady trafiły rodziny z pow. kutnowskiego, a nawet z województw bydgoskiego i poznańskiego. Uwaga - nadchodzi „Dziobol” Niemcy mianowali kontrolerów gminnych do ściągania kontyngentów. Nadali im uprawnienia do rekwirowania żywności i urządzeń do jej wytwarzania. W gminie Zduny takim kontrolerem był niejaki Orlikowski, popularnie zwany „Dziobolem” - bardzo gorliwy w ściąganiu od rolników zboża, trzody i mleka. Gdy tylko uznał, że jakiś rolnik ma czegoś w nadmiarze - natychmiast rekwirował. Pilnował na przykład, by samochód przyjeżdżający po kury był w pełni załadowany. Każda gospodyni miała przynieść kurę i odpowiednią ilość jaj. „Dziobol” siał prawdziwy postrach. Reakcją na jego działalność był system wzajemnego powiadamiania, że jedzie lub zbliża się do wsi. Wszyscy skrzętnie chowali to, co mogłoby go interesować. Z biegiem czasu wypracowano też system „podziemnego” chowu. Nawet świnie hodowane na własny użytek miały chlewy w stodołach tak urządzone, żeby ich nie można było łatwo odkryć. „Dziobol” był ogromnym służbistą. Pomału jednak dał się przekupić i obłaskawić. Nie wpłynęło to na zmniejszenie kontyngentów, ale osłabł znacznie terror. Wynaleziono też system dwutorowego chowu. W czasie spisu i kolczykowania zwierząt, kontroler udostępniał narzędzie do kolczykowania zwierząt osobie, którą wskazywał sołtys. Kolczykowano więc nie tylko zwierzęta ujęte w spisie i znajdujące się w oficjalnej oborze, ale i te pochowane w innych pomieszczeniach. Jeżeli chodzi o kolczyki, to rolnicy wpadli na pomysł przekładania ich od tucznika, który poszedł na ubój. W ten sposób wydłużał się okres tuczu, dzięki czemu ludzie mieli mięso dla siebie. Cdn. Edward Perzyna Łowiczanin - Kwartalnik historyczny. Dodatek do Nowego Łowiczanina, sprzedaż wraz z tym tygodnikiem. Wydawca: Oficyna Wydawnicza Nowy Łowiczanin s.c., 99-400 Łowicz, ul. Pijarska 3A, tel./fax 046 837-46-57, e-mail: [email protected] Redaktor naczelny: Marek Wojtylak