pobierz pdf - Nowy Łowiczanin

Transkrypt

pobierz pdf - Nowy Łowiczanin
I
24.09.2009 r.
Rok VII, nr 3 (26)
ISSN 1730-9581
Wrzesień 2009
Sprzedaż łącznie z Nowym Łowiczaninem
i Wieściami z Głowna i Strykowa
skiemu. W spisie inwentarzowym przedmiotów
przyjętych do założonego przez niego Muzeum
Starożytności i Pamiątek Historycznych w Łowiczu jest odnotowana w 1913 r. modrzewiowa
belka podciągowa, zwaną siostrzanem, którą
ofiarował do zbiorów Tytus Wegner - dziadek
pani Barbary. Belka pochodziła z rozebranej
przez właściciela rok wcześniej oficyny, długa
na 13 łokci i 12 cali (ok. 8 m), miała 10 cali
(25,4 cm) grubości. Położona wzdłuż dużej sali,
była ważnym elementem konstrukcji, gdyż stanowiła oparcie dla wszystkich belek sufitowych.
Do ustalenia czasu budowy domu istotną jest
wyryta na belce łacińska inskrypcja: „Benedic
Domine Domum Istam Et Omnes Habitantes
In Ea. A. D. 1661 Die[bus] 6 Mai” (Błogosław
Panie domowi temu i wszystkim w nim mieszkającym dnia 6 maja 1661 r.), oraz monogram:
„Ch. R., tarcza z rybą i Ra. Ł.”
Napis intencyjny nie dziwi, ponieważ podobne lub identyczne w treści inskrypcje
występują na belkach podciągowych wielu
mieszczańskich domów w Łowiczu. Kto jednak ukrywa się pod owym monogramem? Jak
Niezwykły dom Wegnerów
Są w naszym mieście miejsca
niezwykłe, w których poczuć
możemy moc opiekuńczych sił.
Krąży nad nimi genius loci - duch
miejsca, ożywiający nasze zmysły
i wyobraźnię. Miejsca takie
przyciągają do siebie ludzi, sprzyjają
rozwojowi talentów, zapewniają
pomyślność i dostatek. Łowicka
kamienica przy Nowym Rynku 4,
gości nie tylko dobrego ducha,
kryje również ciekawe
i warte poznania dzieje.
a każdym razem, gdy otwieram drzwi
w bramie tego domu, towarzyszy mi
pewien rodzaj onieśmielenia. Jakaś
niezwyczajna, magiczna siła sprawia od razu,
że po wejściu bezwiednie poddaję się urokowi
tego miejsca. Stąpam ostrożnie po kamiennym bruku, prowadzącym przez chłodną
sień do pełnego zieleni podwórza. Przystaję
na chwilę przed wejściem do oficyny, by nasycić
oczy widokiem bluszczu, porastającego gęsto
jej ściany. Wchodzę niepewnie po schodach
na piętro, gdzie zatrzymuję się pod drzwiami
z mosiężną tabliczką, na której widnieje
po lewej wygrawerowane delikatną kursywą
nazwisko „Jadwiga Wegnerowa”.
Po krótkiej chwili wita mnie w progu, zapraszając z uśmiechem do środka, pani Barbara
Chojnacka, córka nieżyjącej od kilku lat właścicielki mieszkania. Z niewielkiego korytarza
gospodyni prowadzi do saloniku stołowego,
mijamy gabinet do pracy, bibliotekę, pokój
sypialny. Rozglądam się z ciekawością po
pomieszczeniach. Gdyby nie kilka współczesnych sprzętów, można by pomyśleć, że to
muzealna ekspozycja, pokazująca wnętrza
mieszczańskiego domu z XIX-XX w.
Przechodzimy do dużego salonu, gdzie
króluje pośrodku okrągły stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Moją uwagę przykuwa
od razu dwupoziomowy, neobarokowy piec
o jasnych kaflach z ciemnozłotymi obramowaniami oraz wiszący nad pluszową sofą portret
olejny nieznanego mężczyzny, pochodzący
z początków XIX w. - Portret szambelana dworu królewskiego, ale nikt z rodziny - wyjaśnia
pani Barbara, dostrzegając moje zainteresowanie. Ściany salonu zdobią makaty, rysunki
i obrazy - oprawione w ramy wspomnienia
bliższej i dalszej przeszłości. Przystaję
na chwilę przed masywnym lustrem, nad
którym wisi gipsowe tondo z dwoma aniołkami. - To putta - budzi mnie z zamyślenia głos
gospodyni, która zaprasza miłym gestem
do stolika na herbatę i ciasto.
Siadamy wygodnie w fotelach. Czuję się
nieco oszołomiony bogactwem nagromadzonych tu pamiątek przeszłości. Czyż mogę się
jednak dziwić? W końcu to dom, w którym
Z
przed stu laty przyszedł na świat, a następnie
mieszkał i pracował Jan Wegner - znakomity
historyk i muzealnik, patriota i społecznik, autor dziesiątków opracowań na temat dziejów
Łowicza i ziemi łowickiej. Pani Barbara - jego
córka, także historyk i muzealnik - kładzie
dyskretnie na stoliku kopertowy zegarek
z dewizką: - Ten zegarek otrzymał mój ojciec
od swojego ojca, kiedy zdał maturę - mówi
z przekonaniem. „Perret & Fils” - odczytuje
napis z nazwą firmy wewnątrz koperty. - Ale
na co dzień używał lżejszego - dodaje, podając mi do ręki chromoniklowany, przedwojenny zegarek szwajcarski „Cyma Prima”.
„Przeklęty bądź, zegarze, w którym czas nie
może być cofniony” - przychodzą do głowy
słowa Edwarda Stachury - wyrażające żal,
że z właścicielem zegarka już nie dane mi
będzie porozmawiać.
Pani Barbara sięga po kopertę z płytami i za
chwilę z głośnika wiekowego patefonu wydobywa się melodia popularnego walca Brahmsa
as-dur, którą do słów J. Odrowąża wykonuje
przy akompaniamencie fortepianu chór „4 Asy”.
- Mama śpiewała często tę piosenkę ojcu
- objaśnia, pokręcając korbką patefonu. Nostalgicznie brzmiąca melodia wprawia mnie
w zadumę. Zastanawiam się, jak wiele ciepła
i szczerej gościnności jest w atmosferze tego
Dom Wegnerów przy Nowym Rynku 4,
fot. autor
domu, czy to zasługa właścicielki, czy może
dobrego ducha obecnego w jego wnętrzach.
Po wyjściu z mieszkania rozmyślam o historii
domu Wegnerów, tej współczesnej i tej odległej,
sięgającej aż XVII stulecia.
Najstarszą informację o domu przy Nowym
Rynku 4 zawdzięczamy Władysławowi Tarczyń-
rozszyfrować nazwisko fundatora - właściciela
domu? Z pomocą przychodzą zapamiętane
nazwiska z wertowanej niegdyś tzw. księgi
wpisów arcybractwa kupieckiego w mieście
Łowiczu z poł. XVII w. Po krótkim namyśle
nie mam już prawie żadnych wątpliwości,
o kogo może chodzić. Literki „Ch. R.” to inicjały
Krzysztofa Rubinowicza, zamożnego kupca
łowickiego pochodzenia ormiańskiego, rajcy
Łowicza (stąd owe Ra. Ł.), a w 1691 r. burmistrza
miasta. Wyrytą między literami tarczę z rybą, należy identyfikować nie jako herb własny Rubinowiczów, lecz chrześcijański symbol, podkreślenie
imienia Krzysztof, od greckiego „Christophoros”
- noszący (w sobie), wyznający Chrystusa.
Dom przy Nowym Rynku odziedziczył syn
Krzysztofa Rubinowicza - Franciszek, rajca,
prokurator publiczny łowicki, a przez kilka
lat, w niespokojnych czasach trwającej wtedy
wojny północnej, prezydent nocny Łowicza „proconsulis nocturni” - czyli strzegący porządku w mieście nocną porą. Najstarsza córka
Franciszka Rubinowicza - Brygida wniosła
ten dom jako wiano do zawartego w 1722 r.
małżeństwa z Grzegorzem Faruchowiczem,
wywodzącym się także z rodziny ormiańskiej,
rajcą i wójtem łowickim, pełniącym obowiązki
aptekarza nadwornego prymasa Teodora
Potockiego.
dok. na str. IV
Księga miłości i cierpienia
W sierpniu 1944 r. rozpoczął się
dramat stolicy. Po wybuchu
Powstania Warszawskiego Niemcy
zaczęli systematycznie wysiedlać
mieszkańców. Wielu z nich znalazło
wówczas schronienie na terenie
gminy Bąków z siedzibą
w Zdunach. Po latach ich losy
opisała Maria Boniecka (1911-1978)
w przejmującej książce
„Księga miłości i cierpienia”.
rodzona w Warszawie w rodzinie
o bogatych tradycjach patriotycznych,
spędziła dzieciństwo w Rosji, dokąd
za działalność patriotyczną został zesłany
i zmarł jej ojciec w wieku 33. lat. Do kraju
wróciła z matką w 1919 r.
Maturę zdała w Warszawie, tu też studiowała na Wolnej Wszechnicy Polskiej
i na Uniwersytecie, gdzie w 1934 r. uzyskała
dyplom magistra filozofii. W latach dwudziestych pracowała jako nauczycielka w szkole
zawodowej dla dorosłych. Okupację spędziła
w Warszawie, pracując jako zaopatrzeniowiec
w firmie budowlanej. Jednocześnie pełniła
U
funkcję kopistki i archiwistki w warszawskiej
komendzie AK.
Jeszcze przed wojną opublikowała trzy
obszerne broszury z zakresu psychologii
i psychopatologii. Jako pisarka zadebiutowała
w 1950 r. powieścią produkcyjną „Nad wielkim
Zalewem”. W latach 1955-1956 opublikowała
cykl powieściowy „Opowieści o Justynie”,
w którym przedstawiła dzieje swojej rodziny
w Rosji i już w odrodzonej Polsce. Ale uznanie
czytelników i krytyki przyniosła jej wydana
w „Czytelniku” w 1958 r. „Księga miłości
i cierpienia”. Pisała ją przez wiele lat, od 1946
do 1956 r., chcąc, jak napisała we wstępie pomieścić w pewnym sensie losy wielu z nas,
ludzi zagubionych w tamtym ponurym czasie.
Książka składa się z dwóch części. W pierwszej, zatytułowanej „Przez okienną szybę”,
opisuje życie mieszkańców okupowanej stolicy, którzy z dnia na dzień tracili najbliższych,
domy i źródła utrzymania. Nikt nie myślał
wtedy o przyszłości, każdy dzień toczył się
swym ciężarem. Pisała, że życie rwało się na
strzępy, strach pętał myśli i nie dopuszczał
jakiejkolwiek nadziei. Jej mąż Marian ukrywał
się pod Warszawą, brat Ryszard wrócił ociemniały z niemieckiej niewoli.
dok. na str. II Okładka książki Marii Bonieckiej
II
24.09.2009 r.
dok. ze str. I
Księga miłości i cierpienia
ama po śmierci córeczki ciężko zachorowała. Ale nie traciła ducha. Wieczorami i
nocą kopiowała dla wywiadu AK przejętą
pocztę niemiecką. Natomiast w dzień, kiedy
tylko pozwalał czas, przygotowywała w bibliotece przy Koszykowej pracę o Ronsardzie,
poecie francuskim z XVI w.
Druga część, opatrzona wymownym tytułem
„Wygnańcy”, pokazuje losy mieszkańców Warszawy po wybuchu Powstania. Na początku
sierpnia 1944 r. Niemcy spędzili mieszkańców
ulicy Bednarskiej, gdzie wówczas mieszkała,
na dziedziniec kościoła karmelitów na Krakowskim Przedmieściu. Pod eskortą esesmanów
zostali czwórkami pognani na Wolę. Część
zginęła jako osłona czołgów w Ogrodzie
Saskim, inni znaleźli śmierć od kul Niemców
i powstańców. Ci, którzy przeżyli, dostali się
do obozu w Pruszkowie, skąd pod eskortą
zostali przewiezieni pociągiem do Łowicza.
Tam pisarka zachorowała na tyfus i spędziła
sześć tygodni w szpitalu św. Tadeusza. Niespełna dziesięcioletnim synkiem Franciszkiem
zaopiekowały się siostry bernardynki, prowadzące przytułek dla bezdomnych dzieci.
Marię Boniecką z grupą uchodźców
z Warszawy skierowano do ówczesnej gminy
Bąków, gdzie miejscowy komitet RGO miał
im przydzielić aż do odwołania mieszkanie
i wyżywienie. W każdym domu miało mieszkać
dwoje „warszawskich”, jak nazywali wysiedlonych mieszkańcy Zdun i okolic. W ten sposób
znalazło schronienie ponad 4 tys. osób,
zresztą nie tylko z Warszawy. Z nakazu gminy
wędrowali od chałupy do chałupy, mieszkając
w każdej po tydzień. Choć nie mieli takiego
obowiązku, to jednak starali się pomagać w
gospodarstwie. Ale roboty z nich było niewiele
- przyznaje Boniecka - bo albo nic nie umieli,
albo nie mieli siły.
Sama z synkiem została skierowana do Zdun
Wsi, do Marcjanny Boguszowej. Wtedy gospodarzył już jej syn z żoną Anną. Wkrótce
dołączył do nich Marian, mąż Marii Bonieckiej. W „Rejestrze uchodźców z Warszawy”,
przechowywanym w Archiwum Państwowym w Łowiczu, został on zarejestrowany
jako „urzędnik”, zaś jego żona „przy mężu”.
U Boguszów mieszkała też Teofila Wódkiewicz, córka znanego neurologa Izaaka
Kronenberga. We wspomnianym rejestrze
figuruje jako „wdowa po sędzim”. Po sąsiedzku
mieszkał dr Gruenenberg, ordynator szpitala
miejskiego w Otwocku, zarejestrowany pod
nazwiskiem Wacława Kaczorowskiego, inżyniera elektrotechnika. Mieszkającą wtedy
w Dąbrowie Zduńskiej Marię Dąbrowską
zameldowano jako instruktorkę społeczną,
towarzyszącego jej zaś Stanisława Stempowskiego, pisarza i działacza społecznego jako
emerytowanego urzędnika. Wszyscy przeżyli
okupację, choć ich tożsamość była znana
mieszkańcom Zdun.
la pisarki, podobnie jak i tysięcy wygnańców z Warszawy, świat legł w gruzach,
świat, w którym byli wychowani. Teraz
żyli jak ryba bez wody, jak drzewo skazane na
wędrówkę. Wychowani zostali, aby być kimś,
aby robić określone rzeczy. Teraz byli bezradni
i zagubieni. Oni, nauczyciele języków i gry
na fortepianie, konserwatorzy sztuki, pisarze,
historycy, jednym słowem intelektualiści ulepieni z miękkiej gliny, na której każde nowe
wrażenie zostawiało niezniszczalny ślad,
znaleźli się w obcym, niezrozumiałym świecie.
Podobne do siebie dni nizały się jak koraliki
na wątłą nić nadziei.
Obcość pogłębiało również to, że mieszkańcy wsi żyli zupełnie innymi sprawami. Dla
nich wojna była jeszcze gdzieś daleko, poza
nimi. Ów świat odsuwał się na daleki plan, nie
znaczył właściwie nic. „Warszawscy” siedzieli
osowiali po chałupach i z rezygnacją czekali
na jakąś wiadomość. Byli pozbawieni nie tylko
własnego domu, ale nawet odzieży. M. Boniecka zapamiętała, że mieszkający z rodziną
Wojciecha Żabki mecenas Jan Liezenhardt
miał zielone, papierowe spodnie z wytarty-
S
D
mi kolanami i białą płócienną marynarkę,
a w dziurce od klapy tkwił różowy aster. Nie
wszyscy wytrzymywali tę sytuację. Pewnego
dnia pani Maria, żona kapitana powiesiła się
na ganku na zdjętej z głowy chustce. Śmierć
była czymś tak zwyczajnym i częstym, że nie
dziwiła nikogo.
do śpitala! - I zaśmiał się w twarz, i zaciął konia
batem. Szarpnięty wóz potrącił mnie wystającą deską. Tak rozpoczęło się jej zduńskie
wygnanie. Po warszawskiej gehennie było to
dla niej niepojęte! Podobnie jak to, że gospodyni wspomnianego inż. W. Kaczorowskiego
udusiła psa Ciapka. Udusiła go za to, że....
porwał kawałek wieprzowej nogi. Dusiła go
długo - pisała przejęta Boniecka - bo był to
duży i silny pies. Miała jednak świadomość,
że to okrucieństwo nie jest właściwe tylko
wsi, jego źródła tkwiły w wojnie i okupacji.
W Warszawie udzielała pomocy ukrywającym
się Żydom, ale była też świadkiem, jak robotnicy
utopili francuskiego Żyda, historyka sztuki, który usiłował przedostać się na drugi brzeg Wisły.
isała jednak nie tylko „księgę cierpień”, lecz także „księgę miłości”.
Znieczuleniu i obojętności towarzyszyła autentyczna, bezinteresowna dobroć
na co dzień. Już pierwszego dnia pobytu
w Zdunach Wsi spotkała panią Urszulę, nauczycielkę, którą Niemcy wyrzucili z dziećmi
z mieszkania przy szkole na Podzduniu.
Ta zaprosiła ją i jej sąsiada W. Kaczorowskiego na podwieczorek do domu Żabków,
gdzie pod jednym dachem mieszkało 11 osób,
a do tego odbywały się tajne komplety gimnazjalne. Sama zorganizowała tam teatrzyk dziecięcy, który na Boże Narodzenie wystawił jasełka.
Nawiązane przyjaźnie zataczały szerszy
krąg, trwały do końca wojny, a czasami nawet
po jej zakończeniu. Maria Boniecka wiele
dobrego zaznała od Józefa i Anny Boguszów,
którzy nie szczędzili pomocy w trudnych chwilach. W ciężką zimę 1944 r. Józef zawiózł ją
wozem do lekarza w Łowiczu, zaś Anna pomogła przyjść na świat jej córce Magdalenie. Jej,
a także innym „wygnańcom”, bezinteresownej
pomocy udzielał dr Henryk Sierakowski,
sam wysiedlony przez Niemców z Kowala.
Gdy po raz kolejny ciężko zachorowała, dał jej
list polecający do dyrektora łowickiego szpitala. Być może ten list i postawiona diagnoza
uratowały jej życie.
Po warszawskich przeżyciach uderzyły ją
w Zdunach Wsi dwie rzeczy: cisza i pustka.
Wszystko to wydawało się jakieś podobne
do siebie, nieciekawe. Ale już po tygodniu
umiało się na wyrywki i krajobraz i sprawy
gospodarskie, nazwiska Żabków, Boguszów
i Surmów, Kozów, Bińczaków i Jagodów. Szybko też poznała Zduny Kościelne i Podzdunie,
odwiedziła piekarnię Papugi, mały sklepik
Gajdy i mleczarnię spółdzielczą. Podziwiała
kościół św. Jakuba i wysokie drzewa, które
teraz masowo ginęły. Piękno wyłaniało się
niespodziewanie, jak mgła uciekająca w niebo,
delikatność pełna błękitu, doskonała cisza
i harmonia. Ale najbardziej urzekły ją stroje:
Patrząc (na gospodynię - D.J.) musiałam mimo
woli prężyć oczy od blasku bijącego od ścieżki,
którą się niosło całe bogactwo gospodarskiego
P
Maria Boniecka (1911-1978)
Wielu, zwłaszcza starszych mieszkańców
wsi, traktowało przybyszów z dystansem. Pytali: Po co tu przyszli? Na gospodarski chleb,
na mieszkanie? Po to, aby ich niepokoić, naruszać ustalony ład? Mieli swój świat, którego
rytm wyznaczały pory roku i własne sprawy.
Musieli na przykład w ciągu 3 dni dostarczyć
Niemcom kontyngent w postaci 60 kwintali
żyta! Z czasem i do nich docierał terror okupanta. Na jesieni Niemcy zastrzelili „dla przykładu” w Zdunach Kościelnych kilku mężczyzn,
a wśród nich Wawrzyńca Surmę. Jego żona
Agnieszka prosiła żandarma Hansa, żeby tylko
dał papiery na pochówek (...) , ale żandarm
kopnął ją w brzuch i upadła na kolana. A była
brzemienna. Po trzech dniach podsołtys Maciejak przyniósł jej papier „z pozwoleniem”.
Cierpienie miało walor uniwersalny, dotykało
już nie tylko wygnańców z Warszawy, ale też
ludzi wsi, rodziło solidarność, solidarność
współczucia i chęć niesienia pomocy.
krucieństwo wojny odciskało też trwałe
ślady na mieszkańcach wsi. Maria Boniecka sama doświadczyła tego okrucieństwa już pierwszego dnia, kiedy po wyjściu
z łowickiego szpitala usiłowała zatrzymać wóz
konny, który jechał w stronę Zdun. - Podwieźcie
mnie gospodarzu, nie dam rady dojść, jestem
chora. - Chora? Jak som chora, to niech idzie
O
stroju, ów sławny łowicki dostatek. Wszyscy
tu oni byli tacy, ze Zdun, Jackowic, Strugienic,
Niedźwiady, Złakowa. Przepych strojów gasił
barwy nieba i ziemi, budził olśnienie, zachwyt
i onieśmielenie. Miała świadomość, że to
właśnie przez ten strój, te niezliczone ilości
marszczonej wełny, atłasu, jedwabiu, hafty,
wszywki czy galony, nie miała odwagi zbliżyć
się do nich, przemówić po ludzku, dojrzeć ich
takimi, jakimi byli naprawdę. Bo czym była ona
i wszyscy uchodźcy z Warszawy? - Głodnymi
nędzarzami, bezdomnymi.
a początku 1945 r. do Zdun zaczęła zbliżać się Armia Czerwona. Mieszkańcy
bali się nadejścia „Ruskich”. Zakopywali
beczki soli, opatrywali doły z odzieżą i pościelą.
Konie wprowadzali do świńskich chlewów lub
ukrywali w stodole, uzupełniali schowki słoniną
i mąką. Żołnierze kwaterowali po wszystkich
chałupach. Jedni odchodzili, drudzy przychodzili i kładli się pokotem na podłodze. W izbie
Bonieckiej pewnego razu kwaterował oddział
służby weterynaryjnej, 17 felczerów i lekarzy.
Wieczorem przynieśli zdobyty gdzieś kanister
samogonu. Pili, zagryzając jedynie... garścią
kwaszonej kapusty. Sowieci zachowywali się
jednak przyzwoicie. To dopiero od granicy
III Rzeszy na giermanskoj ziemli rozpoczęli
grabieże, gwałty i rozboje. Za zgodą zresztą
dowództwa.
Armia Czerwona wkroczyła do Zdun 19
stycznia 1945 r. Tego dnia M. Boniecka dowiedziała się, że Niemcy w przeddzień swojej
ucieczki zastrzelili jej męża, którego zabrano
do kopania rowów przeciwczołgowych pod
Bolimowem. Nie wróciła już do zniszczonej
Warszawy, w której nie miała nikogo z bliskich.
Osiedliła się w Szczecinie, redagując tygodnik
„Ziemia i Morze”, współpracując z Polskim
Radiem. Ale i tu los utracony ją dopadł. Usunięta z redakcji pisma za błędy polityczne
wobec sprawy węgierskiej, cenzury i wyborów,
została pozbawiono mieszkania, a nawet
pobita. Wytoczono jej też proces polityczny
za artykuł o korupcji w szczecińskiej oświacie.
Dyskryminowana przez partię i peerelowskie
władze, po wielu latach starań przedostała się
za granicę i w 1968 r. osiedliła w Australii, gdzie
już mieszkał jej syn Franciszek, lekarz z wykształcenia. Wśród Polonii australijskiej czuła
się źle. Na dodatek odezwał się poważny uraz
kręgosłupa, przez długi czas była sparaliżowana. Przez pewien czas pracowała w fabryce,
dorabiała wykładami i artykułami w polonijnej
prasie. W 1975 r. w Londynie ukazała się jej
książka „Ucieczka za druty”, zawierająca eseje
i refleksje o powojennym Szczecinie. Zmarła
w 1978 r. w Australii i została pochowana
na cmentarzu Rookwood w Sydney.
Swoją książkę o powstańczej Warszawie i o
wygnaniu w Zdunach Wsi opatrzyła znamiennym mottem, wziętym z powieści Grahama
Greena „Moc i chwała”: Cierpienia nie mnoży
się przez liczby, jedno jedyne ciało może
zmieścić w sobie całe cierpienie świata. Ale
cierpienie nie może istnieć bez miłości, ona
ją dopełnia, nadając prawdziwy sens ludzkiej
egzystencji.
Dobiesław Jędrzejczyk
N
Niedźwiada w latach II wojny światowej
II wojna światowa przyniosła wiele
nieszczęść i ludzkich dramatów,
ujawniła też zdolność mieszkańców
wsi do samoorganizacji i niesienia
sobie wzajemnej pomocy. Taki obraz
wsi Niedźwiada pozostał w pamięci
Edwarda Perzyny, który był wtedy
małoletnim chłopcem.
U progu wojny
Żywo pamiętam, jak w roku 1939 dorośli
odczuwali jakiś niepokój. Rozmowy o wydarzeniach ze świata, czerpane z nielicznie
czytanych gazet, prowadzone były jakby
przyciszonym głosem. W szkole, do której
uczęszczałem, odbył się capstrzyk. Pan Długołęcki ubrany w mundur oficerski objaśniał
nam młodym, że Wojsko Polskie wkroczyło
na Zaolzie. Wróciło ono do Polski. Powinniśmy się radować. Wieczorem zeszło się
w domu kilku mężczyzn. Przysłuchiwałem się
ich rozmowie. Mówili, że Czechosłowacja ma
rozwinięty przemysł lotniczy, że przydałoby się
to lotnictwo i że gdybyśmy byli razem, jak bracia Słowianie, nie wzbogaciłoby ono Niemców.
W marcu 1939 r. nastąpiła pierwsza mobilizacja. We wszystkich gospodarskich domach
kwaterowało wojsko. Izba mogła pomieścić
jedną drużynę (20 żołnierzy). Taka sytuacja
trwała do żniw, kiedy wszystkich żołnierzy
zwolniono do domu. W końcu sierpnia nastąpiła ponowna mobilizacja, ale w Niedźwiadzie
wojska już nie było.
Ze wsi Niedźwiada na wojnę powołano
11. mężczyzn. Ich nazwiska zostały wymienione w kronice pisanej przez Piotra Perzynę. Jeden z nich, Franciszek Płuska poległ
na polu chwały. Jego kartę powołania przyjęto
z największą rozpaczą, jakby w przewidywaniu
najgorszego. Powołani przeczuwali, że będzie
to wojna inna niż pierwsza światowa i nie wróżyli sobie szybkiego powrotu do domu.
Wrzesień 1939 r. i tułaczka wojenna
1 września padły bomby za drogą Klewków - Złaków, na polach Piotra Wojdy i Piotra
Perzyny. U pierwszego było to już blisko domu,
z miejsca, skąd dopiero co odeszły krowy zapędzone do obory przez dwóch jego synów.
Matka Piotra Perzyny została przysypana
ziemią wyrzuconą po wybuchu bomby, ale
nie poniosła większych obrażeń. Widzieliśmy
płonący Łowicz. Paliły się kościoły, szpital,
gimnazjum, stacja paliw, dworzec kolejowy
i poczta. Sparaliżowany został wszelki ruch.
Pociągi stały na torach tam, gdzie zastały
zbombardowane.
dok. na str. IV
Szarża na czołgi
III
24.09.2009 r.
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Czemu uznałem za stosowne
o tym zapewniać? Czynię tak dlatego,
że odnalazłem ją w bielawskiej legendzie
o „diable Borucie - czarnym ułanie”.
W okresie, kiedy zbierałem materiały do
wydanej przez Stadninę Koni Walewice
książki pt. „Walewicka Saga”, odwiedziłem Muzeum w Łęczycy. Wśród innych
eksponatów wypatrzyłem konne figurki
wykonane przez ludowych twórców
z okolic Bielaw. Po nitce do kłębka
wypłynęła autentyczna historia, którą
obszernie spisałem.
ominę tu wątki fabularne. Przytoczę
jedynie fakty, które - o czym jestem
przekonany - wymagają upublicznienia.
Otóż historycznym faktem okazała się legenda,
że we wrześniu 1939 r. w pobliżu Walewic, nad
rzeczką Mrogą grupa ochotników z 17 Pułku
Ułanów, wchodzącego w skład Wielkopolskiej
Brygady Kawalerii, wykonała szarżę na czołgi…
Takie stwierdzenie u jednych może wywołać zrozumiałe oburzenie, inni pomyślą, że
to żadna rewelacja, ponieważ o szarżującej
na czołgi polskiej kawalerii słyszy się od ponad pół
wieku - precyzyjniej od 70. lat. Nie jestem historykiem, ale przez szacunek dla tradycji, prawdy
i w obronie honoru polskiego żołnierza podjąłem wysiłek, aby rzecz definitywnie wyjaśnić.
Początek owej nieszczęsnej bajdy nie wziął
się, co oczywiste, z pól bitewnych września
1939 roku. Przewrotność historii polega również
na tym, że jawną bzdurę wymyślono, kierując
się sympatią dla wykrwawiających się w bojach
kawalerzystów. W chwili hitlerowskiego najazdu na Polskę jej ambasadorem we Włoszech
był znakomity kawalerzysta, generał i poeta,
Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Również
w Italii wzbudzał sympatię. Był też w zażyłych
stosunkach z włoskim Ministrem Spraw Zagranicznych hr. Galeazzio Ciano.
Prawdopodobnie to właśnie hr. Ciano był
inicjatorem tego, że w połowie września jeden
z bardziej poczytnych rzymskich dzienników
zamieścił obszerny, wypełniony patosem
artykuł. Redaktor, który go napisał, mienił się
korespondentem wojennym i zapewniał o autentyczności opisanych wydarzeń. Był rzekomo
naocznym świadkiem, który w duchu sympatii
dla walczących z najeźdźcą Polaków ukazał
ich bezprzykładne bohaterstwo, niezwyczajny
heroizm obrońców Ojczyzny.
Artykuł wzbogacono zdjęciem z przedwojennych manewrów kawalerii. Szczególnie wyeksponowanym przykładem owego bezgranicznego męstwa miały być te…, właśnie te „szarże
ułanów na czołgi”. Efekt takiego przejawu italiańskiej sympatii okazał się dla Polaków fatalny.
Wyjątkowo czujny i sprawny aparat goebbelsowskiej propagandy zareagował natychmiast.
Bo też kąsek był łakomy. Gromady oszalałych,
zaślepionych bezsilnością głupców, którzy na
swoich konikach frontalnie atakują stalowe
cielska niemieckich czołgów. Takie oto rzekome
przypadki, jako wyjątkowo liczne, szczegółowo
opisywała faszystowska prasa. Prawie równocześnie, „relacjonując” wydarzenia z frontu,
pokazywały je kroniki filmowe. Któż wówczas,
oglądając te pełne dramatyzmu sceny, mógł
wątpić w ich autentyzm? Kto by uwierzył,
że gdzieś daleko za linią frontu filmowano przebrane w zdobyczne szynele, w polskich hełmach
i z bronią oddziały niemieckiej jazdy. Potrzeba
dopiero tzw. stopklatki, aby spostrzec mistyfikację - taki podgląd ukazuje silnie przywiązanie
niemieckiej kawalerii do swoich siodeł, butów
i spodni. Zachowali je podczas filmowania.
Konspiracyjna prasa czasów okupacji nie
dawała możliwości przeciwstawienia się „gadzinowskiej” propagandzie. Słyszałem (m.in.
od rtm. Jana Ładosia, uczestnika szarży pod
Krojantami), że faktycznie oficerów jazdy
oburzał taki obraz kampanii wrześniowej. Nie
był to jednak czas, nie było też możliwości,
aby dementować podobne bzdury. Jest mi
też wiadome, że niektórzy z wrześniowych
oficerów, na własne oczy widząc sfilmowane
szarże (niemieckie kroniki), mieli wątpliwości a może gdzieś coś takiego się zdarzyło? Nawet
w niektórych środowiskach na emigracji, mimo
zdecydowanych protestów oficerów jazdy,
podtrzymywano ten mit. Być może wynika to
z dziwacznego przekonania obowiązującego
wśród znacznej części twórców naszej „historii”,
że z tego, co dla Europy byłoby przejawem
moment, aby opowiedzieć historię szarży, która
miała miejsce nad wpadającą do Bzury rzeczką
Mrogą. Przytoczę więc fragment wspomnianej
książki (str. 89).
„Wielki znawca diabelskiej tematyki, autor
licznych poświęconych jej książek, urodzony
i wychowany w Łęczycy pan Wiktoryn Grąbczewski wspominał, że: W końcu 1959 roku
Pozycją wyjściową był wcześniej opanowany przez ten oddział teren w Walewicach,
na którym obecnie znajdują się bloki mieszkalne, vis a vis pomnika upamiętniającego
toczące się tam we wrześniu 1939 r. walki.
Grupa uderzeniowa wraz z koniowodnymi
liczyła nie więcej niż 30 osób1. Sakwy wypełnione zostały wiązkami granatów. Dodatkowo
oddział dysponował dwiema rusznicami ppanc.
i rkm-em. W pobliże miejsca, w którym zlokalizowana została kolumna niemieckich czołgów2,
ochotnicy przemieścili się, prowadząc konie
w ręku. Obsługi rusznic i rkm-u zajęły wyznaczone pozycje, ułani dosiedli koni i odbezpieczyli granaty. Na dany sygnał ruszyli do szarży
P
Szarża na czołgi pod Walewicami (rys. autor)
bezmyślnego zaślepienia i braku kompetencji,
można uczynić powód do dumy, dowód miłości
Ojczyzny i bezprzykładnego heroizmu. Zapewniam, że rozmawiając z kombatantami podczas
rocznicowych spotkań (Krojanty, Walewice,
Mokra) odniosłem wrażenie, iż temat szarż
na czołgi nie wzbudzał w tamtym czasie nadmiernych emocji, wszystkich poraził Katyń.
o wojnie ludowa władza ruszyła na bój
z obszarnikami i burżuazją. Do „zaplutych karłów reakcji” wliczono oficerów
kawalerii. Wtedy nadzwyczaj przydatnym
okazał się ów, prawie zapomniany już fałsz
goebbelsowskiej propagandy. Czy można
było znaleźć lepszy przykład nieodpowiedzialności, głupoty, braku kompetencji, a wreszcie
pogardy dla prostego żołnierza (ułana), niż te
„mołojeckie szarże”? Wspominano więc o tym
tu, przypominano ówdzie, ale były przecież
ważniejsze dla „przedstawicieli narodu” tematy.
Niezaprzeczalnym hitem komunistycznej propagandy stał się film „Lotna” A. Wajdy. Recenzje, co oczywiste, były entuzjastyczne, chociaż
reżyser podtrzymywał faszystowskie kłamstwo.
Wzbogacił je nawet absurdalną wizją rąbania
pałaszem w lufę czołgu. Obiektywnie mogło
by to być zrozumiałe, gdyby twórca otrzymał
gażę za reklamowanie szabel produkowanych
w Hucie Ludwików - że owszem, takim czymś
to i wielką lufę można odrąbać… Trzeba jednak
pamiętać, że już wcześniej, zanim powstał ów
film (1959 r.), tysiące wspaniałych ludwikówek
wz. 34 przetopiono na „lemiesze”. Skoro nie
była to reklama, cóż pozostaje? Czyściutka jak
łza, nieskalana ziarenkiem prawdy propaganda.
Propaganda, która szeroko i głęboko wlała się
w świadomość narodu. Dla jej potrzeb twórca
filmu wydłużył nawet lufę niemieckiego czołgu.
Nie powinno dziwić, że taki obraz wywołał
szczere oburzenie w środowisku żyjących
jeszcze wówczas kawalerzystów. Cios był tym
bardziej bolesny, że na podobny koncept nie
wpadli nawet czeladnicy „mistrza” Goebbelsa.
Szczególnie wstrząśnięty był dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii gen. dr Roman
Abraham. Skąd o tym wiem? Tu właśnie jest ten
P
przypadkowo spotkał gen. dr Romana Abrahama. Opowiedział mu zasłyszaną w okolicach
legendę o Borucie - ułanie w Wielkopolskiej
Brygadzie Kawalerii, o tym, jak dzielnie swoją
lancą zakończoną widłami przecinał i zapalał
czołgi najeźdźcy. Ponieważ spotkanie nastąpiło niedługo po premierze filmu Andrzeja
Wajdy „Lotna”, generał był bardzo wzburzony
i powiedział: Czy pan wierzy w te brednie
dotyczące szarż na czołgi? To brednie! Niemieckie kłamstwa podchwycone przez naszych
pseudo-historyków i innych kontynuatorów
goebbelsowskiej propagandy. Chciano nas, dowódców, tym ośmieszyć, pokazać jako nieuków
wymachujących szabelką i lancą na czołgi.
To niechybna śmierć naszych żołnierzy, do
której byśmy nie dopuścili... Widzę, że zmartwiłem pana niszcząc mu legendę. Ale, ale - gen.
Abraham coś sobie przypomniał, złagodniał W każdej legendzie jest jednak trochę prawdy.
Przypominam sobie taki fakt. Mój sztab stanął
w majątku Psary. Ja objeżdżałem oddziały,
byłem też w Walewicach. W późnych godzinach
popołudniowych odszukał mnie dowódca konnego patrolu i zameldował, że od strony Głowna
pojawiło się sześć nieprzyjacielskich czołgów.
Czołgiści stanęli nad rzeczką (Mrogą - przyp.
JMP) i biwakują. Po usłyszeniu meldunku
poleciłem wysłać tam grupę uderzeniową i zaatakować odpoczywających, jak tylko nastanie
szarówka. Wyznaczeni do przeprowadzenia tej
akcji ułani wyskoczyli na koniach z zarośli tak
szybko, że Niemcy nie zdążyli zorganizować
obrony. Część z nich poległa, część wzięliśmy
do niewoli. W czasie tej „szarży” wzniesiono
okrzyk hurrra! Były strzały. Płonące czołgi. Były
trupy, jak to na wojnie. Z oddalonych budynków
(Bielawy - przyp. JMP) wieśniacy musieli to
wszystko obserwować i stąd zapewne powstała
ta piękna, patriotyczna legenda.”
Legenda rzeczywiście piękna tym bardziej,
że osnuta na autentycznym wydarzeniu.
Z tego, co udało mi się wówczas ustalić wspomnianą grupę uderzeniową stanowili ochotnicy
z 4 szwadronu 17 Pułku Ułanów dowodzonego
przez rtm. Czesława Juścińskiego.
na Niemców obrzucając czołgi wiązkami granatów. Przemknęli obok stalowych cielsk, zawrócili i ponowili atak. Straty własne były praktycznie
żadne. Wszystkie czołgi płonęły!
ie potrafię wytłumaczyć, dlaczego przez
wiele lat wśród rocznicowych obchodów,
w publikacjach o bitwie nad Bzurą (w tym
walkach o Walewice), utworzonej z pietyzmem
Izbie Pamięci w bielawskiej szkole nie znalazły się wzmianki o tej szarży. Dlaczego rzecz
zachowała się jedynie w ustnym przekazie
i twórczości ludowych artystów?
Kiedy spisywałem walewicką legendę diabła
Boruty, ów zainspirował mnie do zagłębienia się
w epizod wrześniowej historii. Ten „czarny ułan”,
albo jak nazywali go inni „ułan gen. Abrahama”,
jest znaczącym symbolem. Znaczącym, bo nadal panoszy się wytwór robaczywej wyobraźni
- kawalerzysta bezrozumnie okładający szablą
lufę wrażego czołgu.
Sądzę, że 70. rocznica wrześniowych zmagań to doskonały powód, aby nareszcie mógł
zaistnieć polski jeździec szarżujący - owszem
na czołg - ale szarżujący nie dla zbędnej brawury, tylko właśnie po to, aby go zniszczyć.
Jerzy Mirosław Płachecki
N
1) W rozmowie z P. Grąbczewskim gen. Abraham
wspominał, że: „Po usłyszeniu meldunku (o niemieckich czołgach – przyp. JMP) poleciłem natychmiast
wysłać tam szwadron i zaatakować odpoczywających, gdy tylko nastanie szarówka…”. Wg moich
ustaleń taki rozkaz dotarł do rtm. Juścińskiego.
Z różnych przyczyn nie mógł być jednak wykonany
przy użyciu całego szwadronu, dlatego dowódca
zdecydował o wysłaniu złożonej z ochotników grupy
uderzeniowej.
2) Trudno jest obecnie ustalić liczbę niemieckich
czołgów, których załogi odpoczywały nad Mrogą
w pobliżu Bielaw po południu 10 IX 1939. Mówiono,
że było ich kilkanaście. Wydaje się to mało prawdopodobne, dlatego, ufając pamięci gen. Abrahama,
należy przyjąć, że było to sześć czołgów. Również
nie jest już chyba możliwe stwierdzić, czy, a jeśli tak,
to ile znajdowało się tam samochodów (ew. pancernych). Jest bardzo prawdopodobne, że jakieś były,
bo kolumnie czołgów towarzyszył oddział piechoty.
IV
24.09.2009 r.
Niezwykły dom Wegnerów
dok. ze str. I
rok po śmierci męża w 1748 r. Brygida
Faruchowiczowa sprzedała całą nieruchomość Klemczyńskim. Od nich
natomiast odkupił dom w 1795 r. Józef Szabrański, bogaty kupiec pochodzenia żydowskiego.
W urzędowym akcie inwentarza jego majątku, sporządzonym przed notariuszem tuż
przed śmiercią w styczniu 1813 r., zachował
się najstarszy opis domu, noszącego wtedy
nr policyjny 271: „Kamienica murowana z placem w Łowiczu przy Rynku Nowym pomiędzy
sąsiedztwem Szl[achetnych] Gabryelskich
a Słomińskich z drugiej strony, (…) wchodząc
po prawej ręce sklepik mały na piwnicy z żelaznymi okiennicami od ulicy, drzwiami żelaznymi
od tegoż sklepu z zamknięciem nowo wyporządzonym i drugimi drzwiami dobrymi. Po lewej
stronie sklep drugi większy z okiennicami żelaznymi, od ulicy z drzwiami żelaznymi i dobrym
zamknięciem, w którym jest przeforsztowanie
(przegroda - przyp. MW). Za tym sklepem piwnica, do której drzwi żelazne, taż niesklepiona,
naprzeciw tej druga sklepiona, do której drzwi
drewniane z zamknięciem dobrym. W schody
dalej na górę z zamknięciem dobrym (…).”
Opis ten bardzo przypomina współczesny
wygląd domu z układem sklepów, jak i znajdujących się pod nimi piwnic. Do jednej z nich
zachowały się do dziś wymienione żelazne
drzwi, po drugiej zaś stronie sieni drewniane,
prowadzące na górne piętro. W domu tym
W
przyszedł na świat 9 czerwca 1801 r. Antoni
Józef Szabrański - poeta, tłumacz literatury
niemieckiej, pierwszy redaktor „Biblioteki
Warszawskiej”. Był on spadkobiercą części
ogromnej fortuny, którą pozostawił jego ojciec.
Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim nie wrócił już jednak
do Łowicza, a dom przy Nowym Rynku przypadł w wyniku podziału spadku w 1820 r. jego
siostrze Rozalii, po mężu Browarskiej.
sobną kartę w dziejach kamienicy otworzył przybyły do naszego miasta z Chemnitz w Saksonii Jan Gottlieb Schönfeld,
który na mocy kontraktu zawartego w 1828 r. kupił
za kwotę 990 rb. całą nieruchomość od Franciszka i Rozalii Browarskich. Dokonał on na
terenie posesji poważnych inwestycji, uruchamiając na jej tyłach pierwszą w Łowiczu
farbiarnię wełny i płótna lnianego. Wartość całej
nieruchomości, oszacowana w 1852 r. przez
Dyrekcję Ubezpieczeń, wzrosła dzięki temu
ponad dwukrotnie. W 1864 r. zapisał ją Schönfeld w testamencie na wyłączną własność
córce Julii Auguście, urodzonej w Łowiczu
w 1843 r. Pozostawała ona właścicielką posesji
aż do 1909 r. Wtedy to zdecydowała się na jej
sprzedaż Tytusowi Wegnerowi z Ozorkowa,
który dzierżawił już od ponad 30. lat znajdującą
się tam farbiarnię.
Tytus Wegner był kontynuatorem profesji farbiarskiej wykonywanej przez swego ojca Karola
O
Zygmunta. Po wykupieniu całej nieruchomości
za sumę 5.355 rb. i 67 kop. przebudował stare
zabudowania, wznosząc piętrową oficynę
i modernizując farbiarnię. Żonaty od 1905 r.
z Matyldą z Waldonów, miał z nią kilkoro dzieci,
z których wieku dojrzałego doczekało pięcioro.
Najstarszy syn Jan Tytus, urodzony w 1909 r.,
obrał karierę humanisty, natomiast prowadzeniem farbiarni zajmowała się po śmierci męża
w 1933 r. najpierw Matylda Wegner, a następnie
jej syn Tytus Karol, urodzony w 1913 r.
Zakład Wegnerów przy Nowym Rynku cieszył się dużą renomą wśród Łowiczan. Oprócz
przędzy wełnianej i płótna farbowano w nim
także ubrania i inne materiały włókiennicze.
Farbiarnia zajmowała trzy pomieszczenia
w oficynie o ogólnej powierzchni 120 m².
W pierwszej hali znajdowały się 3 kotły miedziane z paleniskami do farbowania o pojemności po 400 l. każdy i jeden o pojemności 60 l.
W drugim pomieszczeniu stały 3 wanny
do spłukiwania wodą oraz 2 bębny z napędem
elektrycznym do suszenia wirowego. Trzecie
pomieszczenie służyło do suszenia ufarbowanych towarów. Po przeciwnej stronie w oficynie
był kantor i skład na ufarbowany towar oraz
materiałów przyjętych do ufarbowania.
arbiarnia ta była najdłużej działającym
tego typu zakładem w Łowiczu - funkcjonowała z małymi przerwami aż do początków lat osiemdziesiątych ubiegłego stule-
F
Tytus Wegner (1847-1933) ok. 1930.
Fot. ze zbiorów rodzinnych.
cia. Widomym znakiem przeszłości domu przy
Nowym Rynku 4 pozostaje dziś tablica poświęcona doktorowi Janowi Wegnerowi, odsłonięta
uroczyście 7 lipca 2009 r., w setną rocznicę
jego urodzin. Jest ona świadectwem nie tylko
życia i działalności honorowego obywatela
Łowicza, ale również samego domu, w którym
przyszedł na świat. To miejsce wyjątkowe
w przestrzeni historycznej naszego miasta, kryjące bogate dzieje i pamiątki przeszłości, które
jesteśmy zobowiązani ocalić od zapomnienia.
Marek Wojtylak
Niedźwiada w latach II wojny światowej
dok. ze str. II
ieczorem przyjechał do sołtysa posłaniec od wójta Jana Fabijańskiego. Był
nim Wincenty Urbanek z Ruszkowa
pod Maurzycami. Przekazał polecenie - wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają
obowiązek wyjechać, najlepiej rowerami na
wschód Polski. Uciekać mieli przed okrutnym
wrogiem, który nie szczędzi mężczyzn.
Pamiętam tę grupę, która uciekała z moim
ojcem. W jej skład wchodził: Piotr Perzyna,
Jan Cichoń, Franciszek Rutkowski, Stanisław
i Józef Fałowscy, Franciszek Wojda i Tadeusz
Wachowski. Od grupy w czasie bombardowania
odłączyli się J. Cichoń i F. Rutkowski. Nie mogąc później odnaleźć swoich, udali się za Bug,
gdzie zostali pobici przez Ukraińców. Ledwo co
uratowali swoje rowery.
Pozostała piątka mężczyzn z tej grupy została ostrzeżona przez kowala, aby nie jechali
za Bug. Prosił ich, by o tym ostrzeżeniu nikomu
nie mówili. Sam był Ukraińcem, bał się swoich
współziomków. Musieli zaczekać na wycofanie
się wojsk sowieckich. Dopiero, gdy weszli tam
Niemcy, mogli wracać do domu. Wcześniej Piotr
Perzyna zgłosił się w Jabłonnie do swej jednostki wojskowej, ale odmówiono mu wcielenia
do wojska. Zatrzymali się gdzieś koło Chełma.
Młócili tam w piątkę cepami zboże u jakiejś
kobiety, której mąż poszedł na wojnę. Sześć dni
w tygodniu dostawali jeść. W niedzielę, ponieważ nie młócili, jedzenia już nie otrzymali. Pod
koniec października powrócili wszyscy do wsi.
W
Wejście Niemców
Gdy tylko rozpoczęła się wojna, ludzie
nocą zakopywali wszystko, co uważali za najdroższe, w tym świąteczne ubrania i zboże.
Nad zasypanymi dołami stawiano sterty ze
słomy, by zatrzeć ślady. Tak podpowiadało
doświadczenie z lat I wojny. Wszystko to, co
było wówczas zgromadzone w schronach, było
wówczas rozkradzione. Do przechowania zboża przydatne okazały się piwnice sklepione w
budynkach. Bardzo często na tym zbożu spało
po kilka rodzin.
Poniedziałek rano - wyglądamy z piwnicy.
Jest już wojsko niemieckie. Przyszli od zachodu. Zachowują się spokojnie. Gdy chcą się
czegoś napić, nakazują, by ktoś zrobił to przed
nimi. Widziałem, jak Jan Łukawski - kowal,
ubrany w oficerskie spodnie i buty (taka wtedy
panowała moda) niefortunnie poprosił niemieckiego żołnierza, aby mu pozwolił spojrzeć przez
lornetkę. Prawdopodobnie zostało to przez
Niemców zapamiętane.
Po tygodniu, znów w poniedziałek, pojawili
się polscy żołnierze. Jest już wieczór. Panuje radość nie do opisania. Ludzie wynoszą
przed domy bańki z mlekiem. Ustawiają stoły,
na nich kładą chleb, ser, masło - wszystko to,
co mają do jedzenia. Na placu przed domami
Łukawskiego Józefa i Stanisława - zatrzymują
się żołnierze z zaprzęgiem armatnim. Podziwiamy rosłość koni oraz wielkość armat. Są też
zaprzęgi konne z wozami, na których spoczywa
zdobycz na Niemcach. Żołnierze mówią, że to
wszystko „betka”. Na drodze głównej Kutno Łowicz, w pobliżu studni stoją zniszczone czołgi
i samochody pancerne. Już nie będą służyć
Niemcom. Ubolewają jednak: „Szkoda, że
trzeba było je zniszczyć. Gdyby ktoś z naszych
umiał się nimi posługiwać, przydałyby się”.
Robi się noc, ale nie idziemy spać. Patrzymy
na łuny pożarów trawiące Łowicz. Docierają
do nas stamtąd okrzyki toczących się walk.
Słyszymy wyraźnie: Urraa…! Na ulicach miasta
trwa walka na bagnety.
Niedługo cieszyliśmy się obecnością polskiego wojska. Po tygodniu znów pojawili się
Niemcy. Poszukują Jan Łukawskiego, tego
od lornetki, ale go nie znajdują. Zabierają Konstantego Skowrońskiego i Józefa Łukawskiego.
Być może było tych osób więcej, zapamiętałem tylko te nazwiska. Prowadzą też Olaczka
z Marianki. Właściwie to go nie prowadzą, ale
wloką. On płacze, klęka modli się, a Niemcy
stawiają go na nogi i dalej pędzą.
Mężczyzn pędzą do Świeryża II. Ustawiają
ich w szczycie stodoły Jana Flisa (pierwsze
zabudowania w Świeryżu II od strony Niedźwiady). Podjechał motocykl, z którego wysiadł
niemiecki oficer i zabrał żołnierzy gotowych
do rozstrzelania mężczyzn. Później dowiedzieliśmy się, że Świeryż i Niedźwiada były
pierwszymi wsiami, w których nie doszło do egzekucji. W innych wioskach (ostatnią były Retki)
rozstrzelano napotkanych mężczyzn, a więc
polecenie wójta opuszczenia wsi było zasadne.
W czasie przemieszczania się frontu niektórzy ludzie wiązali za wozami krowy i jechali do
wsi bardziej oddalonych od miasta i torów ko-
lejowych, np. do Wyborowa, Przemysłowa czy
Złakowa. Tak wyjechała rodzina Józefa Perzyny, który udał się do swego szwagra w Złakowie. Tam właśnie został zastrzelony ich 14-letni
syn Jan. Schował się przed strzałami do kanału.
Gdy strzały ucichły - wyszedł. Trafiła go jakaś
zabłąkana kula, a może dostrzegł go snajper.
Samoorganizacja mieszkańców wsi
Wszystkie te wydarzenia oddziaływały nie
tylko na wyobraźnię dzieci, ale i dorosłych.
Państwo polskie upadło. Nikt nie wiedział,
jak długo potrwa okupacja niemiecka. Dorośli
bardziej niż kiedykolwiek odczuwali potrzebę
zorganizowanego działania. Tymczasem
zgodnie z zarządzeniami okupanta zawiesiły
swą pracę wszystkie organizacje. Kobiety
z koła gospodyń porozumiały się między sobą
i podjęły działalność w Czerwonym Krzyżu, co
było dozwolone. Nosiły do szpitala żywność
i bandaże. Bandaże były z lnianych koszul,
które po wypraniu i wyługowaniu, cięły na
podłużne pasy. Już przed wojną zachęcała do
takiego przygotowania się na wypadek wojny
pani Wiktoria Dzierżkowa z Szymanowic, znana
w powiecie działaczka ruchu kobiecego i ludowego. Mówiła, że „może być tak, że bliżej
będzie do chłopskiej chałupy niż do szpitala”.
Legalnie działająca Rada Główna Opiekuńcza ze swoimi oddziałami terenowymi była
wspierana przez gminę, sołtysów i mieszkańców wsi. Niesiono pomoc, zwłaszcza wysiedlonym i prześladowanym. Wysiedleni oraz rodziny
tych, którzy nie wrócili z wojny w 1939 r. otoczeni
byli pomocą zorganizowaną przez wójta - Jana
Fabijańskiego i sołtysów w postaci przydziału
większej liczby kartek żywnościowych.
W tej organizacji z dużym zaangażowaniem
działał nauczyciel naszej wsi pan Józef Kuczyński. Wspierali go niemal wszyscy mieszkańcy.
Oficjalnie opiekowano się ludźmi biednymi.
Faktycznie jednak zajmowano się ludźmi,
których trzeba było chronić i znaleźć im jakiś
kąt do zamieszkania. Czasem wyrabiano im
nielegalnie kenkartę, zaopatrywano w żywność,
pomagano znaleźć pracę.
Po zakończeniu kampanii wrześniowej
Niemcy zaprowadzili własne porządki. Ogłosili, że wszyscy mają zgłosić się do pracy tam,
gdzie pracowali przed wojną. Na terenach
przyłączonych do Rzeszy trwały wysiedlenia.
Do Niedźwiady trafiły rodziny z pow. kutnowskiego, a nawet z województw bydgoskiego
i poznańskiego.
Uwaga - nadchodzi „Dziobol”
Niemcy mianowali kontrolerów gminnych
do ściągania kontyngentów. Nadali im uprawnienia do rekwirowania żywności i urządzeń
do jej wytwarzania. W gminie Zduny takim
kontrolerem był niejaki Orlikowski, popularnie zwany „Dziobolem” - bardzo gorliwy
w ściąganiu od rolników zboża, trzody i mleka.
Gdy tylko uznał, że jakiś rolnik ma czegoś
w nadmiarze - natychmiast rekwirował. Pilnował na przykład, by samochód przyjeżdżający
po kury był w pełni załadowany. Każda gospodyni miała przynieść kurę i odpowiednią ilość
jaj. „Dziobol” siał prawdziwy postrach.
Reakcją na jego działalność był system wzajemnego powiadamiania, że jedzie lub zbliża się
do wsi. Wszyscy skrzętnie chowali to, co mogłoby
go interesować. Z biegiem czasu wypracowano
też system „podziemnego” chowu. Nawet świnie hodowane na własny użytek miały chlewy
w stodołach tak urządzone, żeby ich nie można
było łatwo odkryć. „Dziobol” był ogromnym
służbistą. Pomału jednak dał się przekupić
i obłaskawić. Nie wpłynęło to na zmniejszenie
kontyngentów, ale osłabł znacznie terror.
Wynaleziono też system dwutorowego chowu.
W czasie spisu i kolczykowania zwierząt, kontroler udostępniał narzędzie do kolczykowania
zwierząt osobie, którą wskazywał sołtys. Kolczykowano więc nie tylko zwierzęta ujęte w spisie
i znajdujące się w oficjalnej oborze, ale i te
pochowane w innych pomieszczeniach. Jeżeli
chodzi o kolczyki, to rolnicy wpadli na pomysł
przekładania ich od tucznika, który poszedł na
ubój. W ten sposób wydłużał się okres tuczu,
dzięki czemu ludzie mieli mięso dla siebie.
Cdn.
Edward Perzyna
Łowiczanin - Kwartalnik historyczny. Dodatek
do Nowego Łowiczanina, sprzedaż wraz z tym
tygodnikiem. Wydawca: Oficyna Wydawnicza Nowy
Łowiczanin s.c., 99-400 Łowicz, ul. Pijarska 3A,
tel./fax 046 837-46-57, e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Marek Wojtylak