Świadectwo: Jadę łowić w Peru.,Wrocław. Modlitwa za
Transkrypt
Świadectwo: Jadę łowić w Peru.,Wrocław. Modlitwa za
Świadectwo: Jadę łowić w Peru. W kolejnym dniu tygodnia modlitw o powołania, przedstawiamy niezwykle ciekawą historię życiowej drogi o. Dariusza Mazurka. Zachęcamy do oglądania i modlitwy w intencji nowych świętych powołań misyjnych i zakonnych! Kiedy miałem 25 lat za bardzo nie wiedziałem co zrobić ze swoim życiem, ale pomyślałem wtedy, że poproszę moich znajomych, żeby modlili się za mnie. Napisałem do nich listy. Było to w 1991 roku jesienią. Pan Bóg nie kazał długo czekać na odpowiedź, bo już w styczniu 1992 roku ni stąd ni zowąd wszedłem do pokoju, gdzie był włączony telewizor i zobaczyłem film dokumentalny o życiu i śmierci naszych współbraci franciszkańskich Zbigniewa i Michała. Natychmiast po zobaczeniu tego filmu zadałem sobie pytanie: a może Pan Bóg chce, abym i ja został męczennikiem? To był styczeń w Polsce, myślałem dużo o wyjeździe na misje, i postanowiłem, można powiedzieć “kusić Pana Boga”, to znaczy powiedziałem – Panie Boże, jeśli chcesz żebym był misjonarzem, to proszę, żebyś mi codziennie dawał znaki. I doszło do tego nawet, że mszy, kiedy byłem w kościele w niedzielę, sobie pomyślałem tak: jeżeli mam być misjonarzem, to jak chcę, żeby ten kapłan, który teraz przepowiada, zaczął mówić o misjach. Kilka sekund po tym, jak tak pomyślałem, ksiądz, który odprawiał mszę zaczął mówić o Zbyszku i Michale. którzy właśnie zginęli w Peru. Poszedłem na całość. Zadałem Panu Bogu dwa pytania: pierwsze – czy chcesz, abym Twoje Słowo głosił gdzieś daleko, i drugie pytanie: czy chcesz Panie Boże, żebym pojechał do Hiszpanii i tam się przygotowywał do misji, do wyjazdu na misje. Na pierwsze pytanie Pan Bóg odpowiedział słowami świętego Pawła z listu do Rzymian, z dziesiątego rozdziału. : Jakże mieli uwierzyć, skoro im nikt nie głosił, Jakże mógł im ktoś głosić, skoro nikt nie został posłany. Jak piękne stopy tych, którzy głoszą Dobrą Nowinę. Ja nie wiedziałem, że moje stopy mogą być piękne, ale sobie pomyślałem, że skoro już nie ma kto głosić – powiedzmy, że tak to pomyślałem, tak to sobie wymyśliłem – Dobrej Nowiny mieszkańcom Pariacoto i w Peru, to pewnie Pan Bóg chce, żebym tam pojechał zastąpić Zbyszka i Michała. A drugie pytanie, jak mówiłem, dotyczyło tego czy mam jechać do Hiszpanii, bo w jednej z książek misyjnych, Vademecum misyjne wyczytałem, że kandydaci na misje do Ameryki Łacińskiej, to przygotowywali się właśnie w Hiszpanii. I znowuż – pomodliłem się, otworzyłem Biblię na chybił trafił i trafiam na piętnasty rozdział listu św. Pawła do Rzymian. Paweł pisze mniej więcej tak: Skończyłem już tutaj swą pracę i po tak wielu latach jestem gotów przybyć do Was, kiedy będę podążał do Hiszpanii, i mam nadzieję, że kiedy już Wami się trochę nacieszę, Wy wyprawicie mnie w dalszą drogę. Ja nie wierzyłem, że słowo “Hiszpania” istniało w Biblii, że istniało w Piśmie Świętym, w Nowym Testamencie. Zacząłem się wniebogłosy, no bo odpowiedź Pana Boga była bardzo konkretna na konkretne pytanie. Ja się Go nie pytałem, dokąd mam jechać, tylko czy mam jechać do Hiszpanii. Kto wyprawił Pawła do Hiszpanii? Rzymianie. Pracowałem wtedy w służbie zdrowia, poprzemieniałem sobie tak dyżury, żeby mieć sporo czasu wolnego i pojechałem, pojechałem do Włoch. Pojechałem najpierw do Padwy, do Rzymu. No i tak pukałem : “jestem z Polski, chciałbym być misjonarzem, czy pomoglibyście mi? A wtedy też mieszkałem u ojców franciszkanów w Rzymie, w klasztorze, La Vignia. Przełożony tego klasztoru akurat był nieobecny. Zajął się mną o. Marek Szymański z prowincji gdańskiej i kiedy przełożony tego klasztoru, gwardian o. Migeualangelo Lopez dowiedział się, że jest taki Darek, który chce być misjonarzem, bo został zainspirowany życiem i śmiercią Zbyszka i Michała, no to o. Marek poinformował mnie, że mogę zostawić Polskę, mam tu zostawić jakieś dokumenty, które mnie przedstawią i on jest w stanie wysłać mnie do Boliwii. Oczywiście najpierw do Hiszpanii na naukę języka. No to ja zostawiłem wszystko co kochałem przez 24 lata w moim życiu, studia, miasto, rodzinę, przyjaciół, pracę… Wziąłem plecak i pojechałem. Mój tato łowił ryby, był daleko na morzu. Mama płakała, siostra płakała, ciocia płakała. Myślę, że poziom morza wzrósł bardzo 8 października 1992 roku, kiedy wyjeżdżałem. Trafiam w końcu do mojej ukochanej Hiszpanii i uczę się języka hiszpańskiego. Po dwóch miesiącach pobytu tam dzwonię do o. Miguelangelo Lopeza i pytam go, co dalej mam robić? A on mówi: szybko wracaj, bo w Peru rozpoczyna się rok akademicki. No ale zaraz, ja początkowo słyszałem, że mam jechać do Boliwii, a mamie mojej tłumaczyłem, że to w Peru jest epidemia cholery, że to w Peru są terroryści i kiedy potem to się tak odwróciło, to za bardzo nie wiedziałem, jak to rodzicom powiedzieć, że to będzie na odwrót… że to niby w Boliwii miały być te problemy. I tak rok i trzy miesiące od momentu, kiedy zobaczyłem film o Zbyszku i Michale, mogłem już być w Peru. Przyjechałem do Peru i zamieszkałem razem z braćmi. Ja w Peru zaczałem studia, na fakultecie teologicznym. Zajmowałem się młodzieżą w parafii. Byłem świeckim pośród braci, ale tak serdeczniei po bratersku mnie przyjęli, że nie miałem najmniejszej wątpliwości, żeby po kilku miesiącach napisać podanie i przyjęcie do Zakonu. Od czasu do czasu bracia jeździli do Pariacoto i my właśnie w taki sposób z o. Józefem pojechaliśmy, nie informując nikogo, po to właśnie, by być z ludźmi przez dzień czy dwa i potem wracaliśmy. Zdałem sobie sprawę, że Pariacoto stało się dla mnie ziemią świętą. W tym sensie, że właśnie tam zrodziło się moje powołanie, no bo gdybym nie zobaczył filmu o śmierci Zbyszka i Michała, to nie zdecydowałbym się na ten krok, żeby zostawić Polskę, żeby zostać misjonarzem. Taki jest początek mojego powołania. Nie mam żadnej wątpliwości, że moje powołanie zrodziło się dlatego, że oni oddali swoje życie i że ja o tym się dowiedziałem. W międzyczasie też, a chciałem powiedzieć, przypomnieć, że mój tata był rybakiem, i mój tata łowił też w Limie, z Callao, łowił w Chimbote, napisałem list do Taty: Tato, nie martw się, tradycja rodzinna będzie podtrzymana. Jadę tak jak Ty łowić do Peru. o. Dariusz Mazurek OFMConv, misjonarz w Limie Wrocław. Modlitwa za wstawiennictwem męczenników. Franciszkanie we Wrocławiu w każdy dziewiąty dzień miesiąca modlą się za wstawiennictwem męczenników z Peru, bł. o. Michała Tomaszka i bł. Zbigniewa Strzałkowskiego. Franciszkańska parafia we Wrocławiu jest bardzo mocno związana z historią polskich męczenników z Peru. To właśnie tutaj, w kościele pw. św. Karola Boromeusza, obaj franciszkańscy błogosławieni przyjęli w 1986 r. z rąk kard. Henryka Gulbinowicza świecenia: o. Zbigniew – prezbiteratu, o. Michał – diakonatu. O. Zbigniew przed wyjazdem przebywał jakiś czas w parafii, ucząc się języka hiszpańskiego i tutaj odprawił pożegnalną mszę przed wyjazdem na misje. Franciszkanie postanowili wraz ze wspólnotą parafialną, aby w każdy dziewiąty dzień, miesiąca (ponieważ właśnie 9 czerwca 1986 r. przyjęli święcenia), wprowadzić w kościele na Kruczej modlitwy za wstawiennictwem męczenników z Peru. Pierwszy raz takie modlitwy zainicjowane zostały 9 kwietnia 2016 r. O godz. 18.00 odbyła się uroczysta msza św. pod przewodnictwem o. Marka Augustyna, gwardiana i proboszcza tej parafii (o. Marek i o. Witold to kursowi koledzy błogosławionego o. Michała Tomaszka). O. Marek w homilii przyrównał postawę męczenników z Peru do postawy św. Maksymiliana Marii Kolbego, bo prawie 50 lat (bez 5 dni) po męczeńskiej śmierci, ponieśli oni śmierć z rąk wrogów Kościoła i wiary. Ich postawa została również porównana do innych franciszkańskich męczenników z czasu II wojny światowej o. Hermana Stępienia i o. Achillesa Puchały, którzy pomimo ostrzeżeń przed Niemcami, zostali ze swoimi wiernymi do końca. O. Achilles powiedział wówczas, że „gdzie są owce, tam musi być także pasterz”. Dobrowolnie dołączyli do swoich parafian i zostali wieczorem 19 lipca 1943 r. bestialsko zamordowani. O mszy i modlitwach za wstawiennictwem o. Zbigniewa i o. Michała informowało również „Radio Rodzina”. W intencjach odczytywanych można było usłyszeć wiele próśb dotyczących spraw osobistych i rodzinnych, jak również podziękowań. Franciszkanie zapraszają wszystkich do modlitw za wstawiennictwem nowych błogosławionych w każdy 9 dzień miesiąca. O godzinie 18.00 będzie sprawowana Eucharystia, a następnie nabożeństwo z możliwością uczczenia relikwii I stopnia męczenników z Pariacoto, które są przechowywane we franciszkańskiej świątyni. za: www.franciszkanie.pl bor/red. oficjalny portal internetowy franciszkanów we Wrocławiu Świadectwo: powołanie na Ukrainie O. Edward Kawa OFMConv, franciszkanin pracujący na Ukrainie, w swoim świadectwie opowiada o tym, jaki wpływ na jego życie mieli Męczennicy z Pariacoto. Bł. o. Michał Tomaszek widziany oczami dziecka Kluczem do zrozumienia osobowości bł. o. Michała Tomaszka jest jego sposób wchodzenia w relację z ludźmi, z młodzieżą, a przede wszystkim z dziećmi. Dzięki cennemu świadectwu, które publikujemy, można sobie zdać sprawę, jak widziały go osoby, które miały okazję go spotkać. Gdy czytamy to piękne w swojej prostocie świadectwo, nietrudno przypomnieć sobie styl bycia Jana Pawła II, który z wielką łatwością tworzył sieć relacji między osobami. Gdy poznajemy te ukryte dotąd przed światłem dziennym tajniki osobowości o. Michała, nietrudno zrozumieć, dlaczego z taką samą łatwością pracował z dziećmi i z młodzieżą w dalekich Andach. Człowiek, który żył miłością i komunikował miłość. Bł. Michał Tomaszek – migawki widziane oczami dziecka Ciepły, czerwcowy dzień. Ulice i trawniki pełne bawiących się dzieci, wśród nich ja. Ktoś przybiega z wiadomością: „Na ulicy nowy ojciec gra z chłopcami w piłkę”. Po kilku minutach gracze zostali otoczeni kibicami z kilku bloków. Tak naprawdę wszystkich interesował tylko jeden gracz – O. Michał Tomaszek. Kolejne dni także upływały na wspólnej zabawie: jazda na wrotkach, rozgrywki w „Dwa ognie”, rundy rowerem – tzn. my na Jego góralu – bagażnik, rama, kierownica – wszystko było dozwolone. O. Michał próbował dotrzymać nam kroku w skokach na skakance i w gumę, w przypadku gumy dawał za wygraną i mówił ze śmiechem, że „chętnie popatrzy”. Rozpoczął się nowy rok szkolny. Okazało się, że moim katechetą będzie O. Michał (uczył mnie przez dwa lata, czyli cały swój pobyt w naszym mieście Pieńsku – jego pierwsze lata kapłaństwa). Na religię przychodziliśmy do salek parafialnych, dla mnie i moich rówieśników był to czas przygotowań do Pierwszej Spowiedzi i Komunii Świętej. O. Michał podchodził do nas z dobrocią. Odpowiednio upominał nas, pocieszał, podnosił na duchu. Był wyrozumiały dla uczniów mających trudności w nauce, starał się nie wyróżniać nikogo, biedniejszym pomagał. Zwierzał się moim rodzicom, że musi odwiedzić kilka rodzin obojętnych religijnie, by przekonać, aby posłali swe dzieci do sakramentów. Zawsze w takich sytuacjach prosił o modlitwę. Przed katechezą – czasem w trakcie – bawił się z nami, żartował, ale płakał też, gdy po I Komunii zmarł na białaczkę nasz kolega… Miał dar do dzieci i one zawsze go otaczały. Po szkole szliśmy do klasztoru i dzwoniliśmy po niego domofonem ze stałym pytaniem: „Zejdzie ojciec na chwilę?”. Schodził. Nosił nas na rękach, choć częściej „pod pachą”, wdrapywaliśmy się na jego kolana. Zdarzało się, że gdy widział nas już na placu kościelnym lub siedzących na schodach sam wychodził, proponując różne zabawy. Kochał nas, a my kochaliśmy Jego. W każdą niedzielę O. Michał animował Mszę z udziałem dzieci. Zapraszał nas wcześniej do kościoła i uczył nowych pieśni. Dodatkowo raz w tygodniu spotykaliśmy się na tzw. „godzinie duszpasterskiej”, którą prowadził. Pięknie śpiewał i dobrze grał na gitarze. W sporadycznych przypadkach grał na flecie. Nie trzeba było jakoś szczególnie zachęcać nas do kościoła. Nawet drobną prośbę O. Michała uważaliśmy za świętość, dlatego kościół był wypełniony zarówno w niedziele, jak i w okresie innych nabożeństw. Wzrastała też liczba ministrantów, za których był odpowiedzialny. W tym czasie w parafii istniała dziecięca Krucjata maryjna, którą prowadziła s. Paschalisa – albertynka. Byliśmy podzieleni na kilka grup wiekowych – ja należałam do jednej z młodszych. Gdy przyszedł czas, by wybrać patrona grupy – razem z koleżankami i kolegami byliśmy jednomyślni: Św. Michał Archanioł – nie ze względu na nabożeństwo do Św. Michała – to przyszło później, ale tylko z miłości do O. Michała, którego Archanioł Michał był patronem. O. Michał przychodził na Krucjatę, by uczyć nas śpiewać. Razem z s. Paschalisą organizował konkursy, zabawy, wycieczki rowerowe i ogniska „na skałkach”. Prawdą jest, że gdy siostra nie dawała sobie z nami rady, wystarczyło jedno spokojne słowo Błogosławionego i efekt był natychmiastowy. Dla dzieci niepełnosprawnych zorganizował sobotnią katechezę. Zaangażował do tego oazę młodzieżową, każdy z członków zajmował się jedną osobą niepełnosprawną. Czasami chodziłam na ich katechezy, czy inne zajęcia, bo mój brat miał do opieki jednego chłopca. O. Michał był dla nich jak ojciec – kochał i wymagał, wiedział też, któremu z tych dzieci i kiedy może podnieść poprzeczkę. Był stanowczy, gdy próbowali Go naciągać, z drugiej strony pozwalał sobie wchodzić na głowę. Ciągnął ich ku górze. Miał dobry kontakt z młodzieżą. Spotkania oazowe odbywały się raz w tygodniu, ale młodzi przesiadywali u niego dużo częściej. Zabierał ich na Franciszkańskie Spotkania Młodych (FSM) do Kalwarii Pacławskiej, na inne pielgrzymki, lodowisko, ogniska. Wydaje się, że w trakcie tych pozornie luźnych wyjazdów ujawniała się jeszcze bardziej Jego głębia, zamyślenie, trwanie w Jezusie. Nigdy nie pozwalał sobie na rezygnację z modlitwy . Widzieli, że często modli się w nocy i ten widok stawał się bodźcem do czynienia „jak on”. Uczył aktywnego włączenia w duszpasterstwo parafii, służby dla drugich. Wieczorami długo przesiadywali z O. Michałem, nie chcieli iść do domu. Gdy pora była późna O. Michał na siłę „wystawiał” ich z salki. Wyglądało to tak: wychodzili, O. Michał szedł do swego pokoju i w momencie, gdy zapalał światło oazowicze stojący na dworze rozpoczynali „serenady” pod Jego oknem. Czynili to na tyle głośno, więc skutecznie, że ówczesny proboszcz o. Ignacy szedł do Błogosławionego i mówił: „ Michał, idź jeszcze na trochę do nich. Zaraz północ, obudzą całe miasto”. Układali też piosenki z życia wzięte na Jego cześć, np.: „O. Michał dobry tata, za pociągiem ciągle lata…”. W tamtych latach moi rodzice pomagali franciszkanom w różnych pracach w klasztorze. Wspominają O. Michała jako człowieka, który chętnie podejmował pracę fizyczną, był dobry i posłuszny swojemu przełożonemu. Tato często uczestniczył w cichej Mszy świętej odprawianej przez O. Michała. Michał nie pochodził z bogatej rodziny. Co jakiś czas pojawiały się w naszym domu jego koszule, czy spodnie, które wymagały naprawienia. O. Michał bywał gościem w naszym domu. Wiele razy bawił się ze mną, nosił na rękach, prywatnie nazywał mnie czule „Smerfetką”. Szukał sposobów na moje jedzenie. Po wyjeździe mojego brata miałam wrażenie, że mi go zastępuje. Raz tylko pogniewał się na mnie. Bardzo lubił moje długie, sięgające za pas włosy. Któregoś dnia powiedziałam, że jak skończy się Biały Tydzień to je zetnę. Odpowiedział: „Tylko spróbuj. Dziewczyna powinna mieć długie włosy. Góralki takie mają”. Do dziś pamiętam Jego spojrzenie po mojej wizycie u fryzjera. Nie chciał ze mną rozmawiać. Dopiero słowa mamy do Niego, że jak tak dalej pójdzie to całe mieszkanie zatonie we łzach złagodziły sytuację. Jeździliśmy do lasu na grzyby, O. Michał z nami. Podczas takich wypraw to On woził mnie na bagażniku. W lesie grzybów nie zbierał, podziwiał przyrodę i modlił się całym sobą. Gdy chodził ze mną po lesie śpiewaliśmy wszystkie kawałki nagrane przez „Fioretti”. Do klasztoru wracał z wiadrami grzybów od moich rodziców. Zdarzenia, które mi utkwiły w związku z wyjazdem na misje. Jako dar od parafii otrzymał biały ornat z czerwonym pasem. Nie pamiętam, czy moja mama, czy p. Witowska-ówczesna kucharka, któraś powiedziała: „Ornat biało-czerwony jak dwie korony św. Maksymiliana. Oby to nie była droga męczeństwa”. Gdy przyszedł na pożegnanie do nas, dzieci z Krucjaty, opowiadał o Peru. Na stole stały szklanki i talerzyki podpisane dla każdej grupy. W pewnej chwili O. Michał wstał i wziął kartkę z napisem „Św. Michał”, przyczepił sobie na piersi i mówił: „Popatrzcie, już jestem święty”. W dniu Jego wyjazdu z Pieńska, po Mszy pożegnalnej, pobiegłam do klasztoru – mama pomagała tam w kuchni. Przyszedł O. Michał w szarym misyjnym habicie, pamiętam też Jego brata i siostrę. O. Michał pożegnał się z p. Witowską. Gdy podszedł do mojej mamy, dała Mu różaniec z wodą z Lourdes i powiedziała: „Wiara i modlitwa na tym różańcu uratowała mi życie, gdy Longina była mała. Maryja wyprosiła cud i uzdrowiła mnie. Teraz daję go ojcu, bo ojcu będzie bardziej potrzebny. Gdy będzie ojciec chory albo będzie ciężko proszę przykładać go głęboko do serca i modlić się, a Maryja wszystkiemu zaradzi”. O. Michał wziął różaniec, czy zabrał go do Peru nie wiemy. Po pożegnaniu z mamą przyszła kolej na mnie. Wszyscy w refektarzu płakali, mnie i O. Michałowi też już łzy podchodziły do oczu. Podszedł do mnie, wziął na ręce i cicho powiedział: „Nie możesz płakać, masz być teraz dzielniejsza niż mama…”. W udawanym spokoju słuchałam, że mam być dobra, kochać Pana Jezusa, że spotkamy się za trzy lata jak przyjedzie na urlop, a czas szybko leci. Ucałował mnie, przytulił. Pożegnaliśmy się z Jego bliskimi i wyszliśmy na dwór. Stał samochód z Jego rzeczami, na bagażniku także Jego rower, z przodu figurka Pieta (symbolicznie komentowana przez parafian zarówno po wyjeździe O. Michała, jak i po Jego śmierci), cały samochód tonął w kwiatach rzucanych gdzie tylko się dało. Otoczyliśmy samochód, kierowca próbował ruszyć, ale nie cofnęliśmy się ani na krok. Trąbili na nas, prosili – bezskutecznie, nawet O. Michał pierwszy raz nic nie zyskał. W końcu wysiadł z samochodu i udawał, że idzie do klasztoru. Nagle zaczął biec, my za nim. Samochód miał wolną drogę i wyjechał bramą, a O. Michał przeskoczył przez płot, wsiadł do nadjeżdżającego samochodu. Tak odjechał z Pieńska wśród wołań i łez. W nocy nie spałam. Następnego dnia powiedziałam rodzicom, że skoro O. Michał mógł wyjechać do tych dzikusów to ja będę przez tydzień chodzić codziennie na Mszę wieczorną i modlić się za Niego. Z tygodnia zrobił się miesiąc… i tak codziennie. Gdy wspominam ten dzień to z uśmiechem mówię, że pierwsze świadome nawrócenie przeżyłam w dziesiątym roku życia, w pewnym sensie za przyczyną O. Michała. Po dwóch latach pracy w Peru w Pariacoto, 9 sierpnia 1991, O. Michał Tomaszek wraz z O. Zbigniewem Strzałkowskim został zamordowany przez terrorystów Świetlistego Szlaku. Ludzie płacząc tłumnie gromadzili się w kościele. I choć intencje mszalne były o spokój Jego duszy w naszym miasteczku mówiono o O. Michale „święty kapłan”, O. Zbigniewa nie znaliśmy. Dość szybko zmieniono nazwę jednej z ulic na ulicę „O. Michała Tomaszka”. Potem ufundowano dzwon Jego imienia. Przy reformie szkolnictwa nadano nowemu gimnazjum imię O. Michała Tomaszka. Mieści się w nim także Izba Pamięci Jemu poświęcona. Od O. Michała mam kilka pamiątek, które są dla mnie szczególnymi relikwiami: różaniec, krzyż, świadectwa z religii, kartki i obrazki podpisane przez Niego. Mojemu bratu Błogosławiony podarował flet, na którym grał. Po śmierci O. Michała dla celów prywatnych napisałam modlitwę. Było to jeszcze przed wszczęciem procesu beatyfikacyjnego, ale modliłyśmy się razem z koleżankami: Ojcze Michale, który na wzór św. Maksymiliana Kolbe upodobniłeś się do Chrystusa i oddałeś swoje życie za wiarę, wstaw się za nami w niebie, wyproś nam u Boga łaski, o które Cię prosimy i naucz nas kochać czystym sercem Niepokalaną. Amen. O. Michał wyprosił mi wiele łask, były to przede wszystkim nawrócenia osób, za które się modliłam (do jednej z tych osób przyszedł we śnie z przesłaniem – tak to przeżyła, że skutek był natychmiastowy; nie mam pozwolenia, by opisać to dokładniej) oraz rozwiązanie trudnych sytuacji życiowych. Osobiście też doświadczyłam wiele razy Jego pomocy i opieki. Wielu parafian modliło się przez Jego wstawiennictwo tuż po Jego śmierci, ponieważ był postrzegany jako święty w całej prostocie codziennego życia. Miałam łaskę przebywać w obecności Świętego, będąc dzieckiem. Nie pamiętam Jego kazań, czy innych wielkich mów teologicznych. Przewijają się w pamięci tylko miejsca, konkretne sytuacje, Jego postawa i okazywana miłość. To wystarczy. Dla dziecka nie tyle ważne jest to, co się mówi, ale to kim się jest. lm za: www.franciszkanie.pl/red.