Najdłuższe 100km w życiu

Transkrypt

Najdłuższe 100km w życiu
Najdłuższe 100km w życiu
Autor: Ireneusz Kociołek, Brzeg Dolny
Podróż
Białystok – piękne, spokojne miasto na północnym wschodzie polski. z Wrocławia biegnie ku niemu
wspaniała krajowa ósemka, którą miałem okazję poznać choćby przy okazji wyjazdu na Dymno.
Tym razem w tamte okolice zapędziła mnie nowość w świecie rajdowym – Oriento 2011. Wszystko
zapowiadało się pięknie – lubię tamtą okolicę, noc po rajdzie miałem spędzić w przyjaznym domu w
Białymstoku, na tydzień przed startem lista świeciła pustkami a po imprezie organizowanej po raz
pierwszy spodziewałem się łatwej nawigacji. Do tego prognozy zapowiadały ochłodzenie, co było
miłą odmianą po ostatnich upałach. Żyć, nie umierać.
Tuż przed wyjazdem dostałem maila, że wygrałem wpisowe. Super, ostatnio krucho stoję z kasą,
50zł przyda się bez dwóch zdań. Zerknąłem jeszcze na listę startową – pojawiło się kilka nazwisk,
które skutecznie zniechęciły mnie do walki o czołowe miejsce – i na plan rajdu. Na 18.00 ma być
start, nie powinno być wielkich problemów, jeśli wyjadę odpowiednio wcześnie. Rano, trochę
niedospany mechanicznie wrzucam wszystko jak leci do bagażnika – większości nawet nie
rozpakowałem po Kieracie. W ostatniej chwili uświadamiam sobie, że zapomniałem o butach.
dokładnie o 7.00 wyjeżdżam z Brzegu. Na wjeździe do Wrocławia lekki korek, jak to rano, wszystko
zgodnie z planem. Za to trasa o tej godzinie jest super, nawet ta na Warszawę. Jadę sam,
niewyspanie daje o sobie znać, niestety stopowiczów na trasie brak. Sprawnie dojeżdżam do
Bełchatowa, przelotnie myśląc, czy nie zjeść obiadu w Białym, przynajmniej miałbym towarzystwo.
niestety, zaraz za Piotrkowem zaczynają się roboty drogowe. Przez pierwsze 10km jestem
spokojny, przecież wiedziałem, że mnie to czeka. Później jest już tylko wyklinanie na czym świat
stoi. Jednak się nie spodziewałem. Nie czegoś takiego. przejeżdżam kolejne 10km i z niepokojem
patrzę na zegarek – z obiadu w Białym nici. Trzeba będzie złapać jakiegoś hot doga na stacji.
następne 10km, trafia mnie szlag. Pomaga trochę dzwonienie po znajomych i po rodzinie. kolejne
10km. Wzorem Kilera krzyczę „Szczać mi się chce!”. Zresztą nie tylko to. niestety, jedyne co
dostaję, to kolejne 10km. Po nich robi się trochę luźniej, odcinek do Janek pokonuję w
niesamowitym czasie. Niestety, przez opóźnienie wpadam do Warszawy w godzinach szczytu.
Sytuacja bardzo podobna do poprzedniej, tyle, że zamiast co 10, iteruję trasę co 1km. Do tego jest
więcej wyklinania na czym świat stoi. Padam ostatecznie, gdy okazuje się, że ósemka jest
remontowana również w Wawie. Muszę zjechać na stację, żeby nie zrobić komuś krzywdy.
Przynajmniej skorzystałem z toalety, pocieszam się w duchu. Niestety, zegarek od dłuższego czasu
pokazuje coś, czego widzieć nie chcę. Tu już nie chodzi o obiad, nie wiem, czy zdążę na start.
Nigdy mi się to nie zdarzyło – zawsze byłem ze sporym zapasem. Za Wawą jest kawałek
ekspresówki, dociskam gaz. Dawno już tak nie jeździłem, odwykłem od prędkości bliższych 200 niż
100. Mijam Ostrów, zaczynają się wspomnienia z Dymna. Wiem, że trasa dalej jest ok, ale przed
Białym znowu czekają mnie remonty. Wpadam na nie i czuję się, jakbym znowu wjechał do Wawy.
„AAAAAAAGHHHRRR!” Dopada mnie myśl, że lepiej rzucić to w diabły i zaliczyć pobyt w Białym,
zamiast tłuc się na ten cholerny rajd. Ale nie odpuszczę, jak jestem już tak blisko, do Czarnej
zostało mi 40km i niecałe dwie godziny. Później dowiedziałem się, że większa część Białego jest
obecnie rozkopana, w dodatku szykowali się akurat do jakiegoś koncertu. Dla mnie była to
masakra. Na szczęście za granicami miasta były całkowite pustki. Znowu gaz do dechy, świat
przelatuje za oknem. Przez Czarną jadę bezbłędnie, jakbym już tu kiedyś był. Parkuję pod szkołą,
zdziwiony małą ilością samochodów, ale uświadamiam sobie, że to przecież mały rajd, a większość
to miejscowi. Wpadam zdyszany do szkoły 17.40, zastaję przy stoliku dwie osoby. Niemal krzyczę
„zdążyłem!”. Patrzą na mnie jak na wariata. Po chwili okazuje się, że pomyliłem godziny patrząc w
rozkładówkę i do startu mam jeszcze ponad 3h.
I tak oto, już przed startem zaliczyłem jeden długodystansowy rajd. Było w nim wszystko –
nerwowe zerkanie na zegarek, nawigacja (ile razy kląłem, że kompas jest w bagażniku), myśli o
poddaniu się i przekleństwa. A także satysfakcja, że udało się złapać w limicie. Przemknęło mi tylko
przez głowę, że czekająca mnie setka będzie bułką z masłem przy tym, co właśnie przeszedłem.
Jak bardzo się myliłem…
Przed startem
Trzy godziny przed startem to trudny czas. Za mało, żeby normalnie pójść spać, za dużo, żeby
wegetować.
Na
szczęście
organizator
wydawał
mapy
przy
rejestracji,
więc
można
było
pogłówkować i uciszyć sumienie. Do tego długa chwila upłynęła mi na rozmowie z Andrzejem
Sochoniem – organizatorem Kieratu i bardzo doświadczonym zawodnikiem.
Po orgach widać zdenerwowanie – nie zazdroszczę im, pierwszy raz to zawsze niewiadoma, a do
nich przyjechało kilku wyjadaczy, którzy znajdą każdy błąd. No, ale jak na razie wszystko wygląda
ok. Szybkie pakowanie, znowu zostawiam plecak w aucie i idę na start.
Pierwsza Pętla
Po sygnale do startu postanawiam trzymać się czołówki. Nie mam pomysłu na jedynkę, więc
bezczelnie wiozę się za najlepszymi. Obiecuję sobie, że nie dam się wkopać tak jak na Kieracie i…
robię dokładnie to samo! Wybieram swój własny wariant, oddzielam się od grupy i błąkam się po
lesie. Wracam do drogi, tam spotykam piechurów. Dopada mnie rezygnacja. Na widok Krzyśka
postanawiam połączyć z nimi siły i maszerować całą trasę. Patrząc z perspektywy, dochodzę do
wniosku, że to zmęczenie po trasie tak mnie zdołowało. Odnajdujemy pk, ruszamy w kierunku
następnego. Organizator mocno przed nim ostrzegał. „Będziecie klęli na niego, zobaczycie!”. Punkt
miał być na środku bagna, pomagać miało zbliżenie dołączone do mapy. Nie boję się bagien, nawet
je lubię, jak jest ciepło. Zanim docieramy do rejonu punktu robi się całkowicie ciemno. Wchodzimy
w odpowiedni dział leśny, ale przecinki znikają. Nawigujemy na azymut, wpadamy na dwóch
rajdowców, którzy już mają pk. Mimo to nie udaje nam się do niego dotrzeć. Dookoła robi się coraz
więcej ludzi, zebrała się tu połowa uczestników! Odbijamy się od jednego brzegu bagna do
drugiego, nie mając pomysłu co robić. W końcu ktoś krzyczy, że ma pk. Idziemy tam, podbijamy i
lecimy dalej. Teraz jest już łatwiej, pomimo, że droga znowu wiedzie przez bagno. Przyznam
szczerze, że dalsza trasa wyleciała mi z głowy. Pamiętam tylko, że według wyliczeń nie mieliśmy
szans zmieścić się w limicie z całą trasą. Postanowiłem skończyć na pierwszej pętli, jeśli ten stan
się utrzyma. Nie licząc tego faktu, było całkiem przyjemnie. Ostatecznie idziemy w trójkę –
Krzysiek, ja i nowo poznana Ela. Dużo rozmawiamy, śmiejemy się. Przy pk 5 znowu zbiera się
spora grupa uczestników, nam spotkany tubylec (o świcie w środku lasu) wskazuje drogę na pk6,
najłatwiejszy z dotychczasowych. Tempo trochę rośnie, ale dalej nie wygląda różowo. Pk 7 okazuje
się żartem organizatorów – nie jest nam do śmiechu. Przecinki z opisu i mapy nie istnieją, a
„zakole rzeki” jest tak dokładnym opisem, jak mówić „przy pubie” na Wrocławskim rynku. Punkt
próbujemy namierzyć w 6. osób, wspierani radami tych, którzy już go mają. Odnajdujemy go na
tyle jednego z drzew, w zasadzie przypadkiem. Pozostaje ostatni pk tej pętli, żwirownia. Na
szczęście Krzysiek prowadzi nas tam bezbłędnie. robimy sobie sesję fotograficzną i z drobnymi
komplikacjami ruszamy do bazy. Po drodze schodzimy się w całkiem liczną grupkę i w takim
składzie przechodzimy przez Czarną, budząc mieszane uczucia u tubylców. No i koniec, mogę
jechać do Białego na spotkanie, czeka mnie piękny dzień!
Przepak
Gdy wchodzimy do bazy, jest około 12,5 godziny po rozpoczęciu rajdu. Organizator na nasz widok
jest bardzo wstrząśnięty. Przeprasza, obiecuje, że pierwsza pętla była tą trudniejszą, druga ma być
do zrobienia marszem w 10h. Do tego wydłuża limit o 3h. Dowiadujemy się, że najlepszy czas na
pętli to prawie 9h! Po namowach, niechętnie, decyduję się wyjść na drugą pętle. Żegnajcie
marzenia o miłym spotkaniu… W czasie jedzenia zupy rozmawiam z jednym z tych, którzy przyszli
z nami na przepak(niestety nie zapytałem o imię, z wyników wnioskuję, że był to Łukasz) –
postanawiamy załatwić to szybko we dwóch, dając z siebie wszystko. Zbieramy manatki i ruszamy.
Druga Pętla
Pk 10 wydaje się banalny. W dodatku organizator zapewnił, że tym razem lampiony będą od strony
nachodzenia na punkty. Poruszamy się marszobiegiem. Niestety, przestrzelamy pk. Wracamy do
właściwego skrzyżowania, jednak lampionu dalej nie ma. Partner odnajduje w końcu drzewo z
prawie niewidocznym sprayem. Podbijamy i lecimy dalej. W pewnym momencie ON mówi, że to już
tu trzeba odbić. Mam wrażenie, że jeszcze za wcześnie, ale dochodzę do wniosku, że w najgorszym
wypadku wyjdzie nam więcej bagien. Istotnie wchodzimy w bagno, jednak ślady które widzę przed
nami dodają otuchy. W zasadzie, gdyby nie one, to trzy razy bym się wycofał, bo odcinek dłuży się
niemiłosiernie. Faktycznie weszliśmy za wcześnie, ale teraz nie ma odwrotu. W końcu wychodzimy
na górkę a po chwili czesania znajduję lampion, ponownie w nieoczywistym miejscu. Wychodzimy z
punktu na wschód mijając biegacza, a potem… Krzyśka i Elę! No pięknie, jeśli oni już nas dogonili,
to kiepsko nam to idzie. Mnie zaczyna wysiadać kolano po którymś wyrywaniu nogi z bagna.
Dogania nas biegacz. Ostatecznie Chłopaki rwą do przodu, ja zostaję przy marszu. Początkowo idę
na południowy mostek nad rzeką, jednak ostatecznie mylę drogę i wychodzę ponad pół kilometra
za bardzo na północ. „I super! I tak chciałem tą rzekę przebyć wpław!”. Przebijam się przez
podmokłą łąkę do rzeki. Niestety, chociaż nie jest zbyt głęboka, to otacza ją straszne błoto. W
ostatniej chwili rezygnuję, wygrywają resztki zdrowego rozsądku. Wracam przez łąkę i truchtam
drogą do mostku. Dalej marszobiegiem na północ. mijam chłopaków wracających z pk. Skręcam na
wschód, niestety, ponownie nie trafiam tam gdzie chciałem. Znowu bagno. Wpadam na parę
rajdowców, z którymi znajduję lampion (ponownie nijak nie mający się do opisu i odwrócony
tyłem).
Dalej jest szybki przelot i utknięcie na pk. Z opresji ratuje mnie Leszek Herman-Iżycki, który widzi
lampion, ledwo pojawia się w okolicy. Robi mi się wstyd. Podczepiam się pod niego i bezczelnie
wiozę do następnego pk. I jeszcze jednego. W końcu nawiązujemy rozmowę. Okazuje się, że nie
przeszkadza mu moja osoba. Cóż, miło, że mam okazję oglądać przy pracy kogoś z takim
doświadczeniem – ma zupełnie inne podejście do nawigacji niż ja. No, ale on może pozwolić sobie
na azymutowanie, ja wolę bezpieczniejsze warianty. Niestety nw okolicy pk 16. zaliczamy wtopę i
to w sumie trzykrotnie – w tym samym miejscu, pomimo, że obok biegnie droga. Cóż i tak, gdyby
nie wiezienie się, nie dotarłbym tutaj. Co chwilę dopada mnie kryzys, mam halucynacje, że jasna
cholera. Mimo to wygląda to nie najgorzej – powinniśmy się zamknąć w 24h. w drodze na ostatni
pk doganiamy uczestnika trasy 50, który również się pod nas podpina. Tuż przed punktem
przejmuję nawigację i… wylatujemy w kosmos. Mam dość. Leszek wraca do drogi, mierzy jeszcze
raz. Znika w krzakach i znowu nic. o łamaniu 24. możemy zapomnieć. Trafia mnie szlag. Dzwonię
do orgów, pytam gdzie jest punkt. Mam gdzieś konsekwencje, chcę tylko wrócić i jechać do
Białego. Pomimo rad dalej nie możemy znaleźć punktu. Leszek klnie głośno, ja po cichu, kolega z
pięćdziesiątki nie mówi nic. Rezygnujemy, gdy nagle dostrzegam lampion – po raz kolejny niewiele
mający wspólnego z opisem. podbijamy i idziemy do bazy, wedle mapy 4km. Tuż przed Czarną
rozdzielamy się, zaczynam biec. Wpadam na asfalt, zaczynam pędzić. Jest wieczór, wielka impreza
(dni Czarnej), wszystko jest surrealistyczne, nawet to, że muszę oddychać, żeby biec. Trochę mylę
trasę, przebijam się przez tłum zdziwionych ludzi, ale już widzę szkołę. Wpadam na pustą metę.
Szukam kogoś z orgów, odmeldowuję się. 24h08min. Tak niewiele, a jednak tak dużo… Szybki
posiłek (w tym czasie dochodzi Leszek) i dalej w rajdowych ciuchach do auta.
Nigdy tak długo nie maszerowałem/biegałem. Zazwyczaj jak już jest tak źle, to zwyczajnie nie
kończę. Nawet Kierat był krótszy. Tutaj prawdopodobnie też bym nie wytrzymał, gdyby nie Leszek.
I nie wskazówki od orgów. Za rok będzie trzeba zrobić ten rajd na czysto… Mimo to, mam powody
do dumy – od początku roku na wszystkich rajdach docieram do mety. Biorąc pod uwagę, że w tym
samym okresie rok wcześniej nie ukończyłem żadnego rajdu… są powody do dumy.
Obiecałem organizatorom, że dostaną relację dłuższą niż Kierat. Myślę, że z obietnicy wywiązałem
się aż za bardzo.