Bezwstyd sitwy

Transkrypt

Bezwstyd sitwy
Bezwstyd sitwy
Rafał A. Ziemkiewicz, „Rzeczpospolita” z 16-05-2008
Obronnym odruchem korporacji zdaje się rządzić zasada: lepiej już niech panuje powszechna
demoralizacja i niech rządzą środowiskiem gangsterzy, niż miałby ktoś niewczesną krytyką
wzmocnić prawicę „zagrażającą demokracji”
Dwudziestolecie urzędu rzecznika praw obywatelskich upłynie pod znakiem bojkotu obchodów,
między innymi ze strony pierwszego rzecznika, profesor Ewy Łętowskiej, oraz prezesa
Trybunału Konstytucyjnego Jerzego Stępnia. Inicjatorem bojkotu jest prezes Sądu Najwyższego
Lech Gardocki. Wbrew logice (bo chodzi przecież o uszanowanie urzędu, a nie o prywatną
imprezę doktora Kochanowskiego) prezesi SN i TK postanowili w ten sposób „ukarać” RPO za
krytykę ich instytucji oraz rozmaitych patologii środowiska prawniczego wyrażoną przez niego
zresztą w słowach bardzo wyważonych w wywiadzie prasowym.
Kamieniem obrazy stała się reakcja Janusza Kochanowskiego na uchwałę Sądu Najwyższego
zdejmującą odpowiedzialność z sędziów, którzy orzekali areszty i inne kary na podstawie
dekretu o stanie wojennym, zanim jeszcze dekret ów formalnie wszedł w życie. Uchwała ta
została przez rzecznika praw obywatelskich zaskarżona, szczegółową analizę prawnej strony
zagadnienia znajdą zainteresowani gdzie indziej. Nawet laikowi rzuca się jednak w oczy
karkołomność stosowanej przez prezesa Gardockiego argumentacji, wedle której winni
bezprawia nie mogą za nie odpowiadać, bo nie mieli instrumentów prawnych pozwalających
odmówić uczestnictwa w nim. Mówiąc językiem prostszym, sędziowie, którzy sprzeniewierzając
się zawodowemu powołaniu i prawu, sami zdegradowali się do roli trybika w machinie
policyjnej represji, zdaniem SN nie mogli inaczej, bo tak im Jaruzelski kazał. Jeśli argument ten
uznać, to nie można mieć o nic pretensji także do stalinowskich „trójek” ani do żadnych
właściwie zbrodniarzy komunistycznych czy nazistowskich.
Uchwała SN, nie tylko sankcjonując wydawanie od 12 grudnia wyroków na mocy dekretu z 16
grudnia, podważyła świętą zasadę niedziałania prawa wstecz, ale też obraża sędziów uczciwych.
Nie wszyscy bowiem ochoczo spełniali zachcenia swych partyjnych nadzorców. Znany jest mi
przypadek sędziego z Kielc, który w analogicznej sytuacji uniewinnił doprowadzonego mu
opozycjonistę, powołując się na ratyfikowane przez PRL międzynarodowe konwencje obrony
praw człowieka. Oczywiście, sędzia ów poniósł konsekwencje swej niesubordynacji i w PRL już
nie awansował. W III RP zapewne także nie, bo przecież rok 1989 w mechanizmach rządzących
tym środowiskiem niczego nie zmienił.
Najświętsza zasada: chronić swoich
I tu jest właśnie przyczyna skandalicznej, kompromitującej uchwały SN – sędziowie, którzy w
stanie wojennym robili dokładnie to samo co pałkarze z ZOMO i ubecy, tylko innymi środkami,
wciąż są istotną częścią środowiska prawniczego, a ich interesów pilnują liczni protegowani,
przyjaciele i wychowankowie. Broniąc ich, kosztem ośmieszenia prawa i skompromitowania
Sądu Najwyższego, sędziowie postępują według najświętszej zasady polskiego życia
publicznego – zasady nakazującej chronić swoich. Doktor Kochanowski, który o tej zasadzie
zapomniał i zgodnie z logiką swego urzędu poczuł się rzecznikiem Obywateli, a nie sitwy, z
którą powinien trzymać z racji zawodu, jest zaś czarną owcą i zdrajcą. Jest nim zresztą już od
dawna, choćby przez fakt, że ośmielił się niegdyś zwrócić uwagę wspomnianej już prof.
Łętowskiej na niestosowność jej zaangażowania w polityczną akcję mającą na celu odwołanie
ministra sprawiedliwości. Dlatego też czcigodni prezesi uznali, że przyszedł czas, by
zmobilizować przeciwko niemu oburzenie środowiska. Nie dam pięciu groszy, czy ich akcja nie
jest przygotowaniem do powtórzenia operacji wypróbowanej już na osobie pani Sowińskiej.
Innym zdrajcą i czarną owcą środowiska jest prof. Lech Morawski, który swego czasu na łamach
„Państwa i Prawa” miażdżąco skrytykował, jako sprzeczne z konstytucją, cechowe praktyki
korporacji prawniczych, mające na celu zamknięcie intratnych zawodów dla osób
niespokrewnionych i niezaproszonych przez nie same. Pośrednio zmiażdżył też swą
argumentacją orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego unieważniające ustawę, która dostęp do
zawodów prawniczych próbowała otworzyć. Przypomnijmy, że TK zinterpretował art. 17
konstytucji mówiący, iż w drodze ustaw można (tylko można!) tworzyć samorządy dbające o
poziom wykonywania zawodów, jako dający samorządom prawo wyłączności w
selekcjonowaniu kandydatów do zawodu. Jednocześnie zupełnie zignorował TK istnienie art. 20.
Stanowi on, iż żaden obywatel Polski nie może być pozbawiany prawa do swobodnego
podejmowania działalności gospodarczej (a zważywszy, jak ochoczo skorzystali prawnicy z
wprowadzonego przez rząd Millera liniowego podatku CIT dla podmiotów gospodarczych, nikt
nie ma wątpliwości, iż zawody prawnicze do tej właśnie kategorii się zaliczają). Użyto tu
argumentu, iż TK jedynie odpowiada na zadane mu pytanie, a we wniosku złożonym przez
korporacje pytano tylko o zgodność ustawy z art. 17. Gdy jednak TK zabrał się do ustawy
lustracyjnej, nie czuł się związany żadnym wnioskiem, ale swobodnie wybrał sobie partie ustawy
do zbadania zgodności z wybranymi zapisami konstytucji.
Około miesiąca po tym wyroku Trybunał Europejski, obalając w precedensowej sprawie wyrok
Trybunału Konstytucyjnego Słowenii z tej przyczyny, iż jeden z jego sędziów pracował
przedtem dla firmy będącej stroną w sprawie, wyznaczył pewien standard co do wymogu
bezstronności sędziów. W tym świetle nie ulega wątpliwości, że gdyby wyrok polskiego TK w
sprawie lustracji został zaskarżony (czego, niestety, żadna ze stron nie uczyniła) – nie miałby
szansy się ostać. A to z racji rozmaitego rodzaju uwikłań części sędziów, którzy mimo to nie
uznali za stosowne ze sprawy się wyłączyć. Fakt ten jednak nie przeszkadza prof. Stępniowi
podzielać oburzenia swego kolegi z SN na wywiad Janusza Kochanowskiego.O patologiach
polskiego środowiska prawniczego można by pisać długo (bo przykład idzie z góry), tu chcę się
ograniczyć tylko do jednego wątku: do jakiego stopnia, bez cienia zażenowania, z jakim
bezwstydem ludzie zobowiązani z racji swej pozycji społecznej do szczególnie godnej postawy
kierują się interesem sitwy i zbiorowym cwaniactwem, nawet nie dostrzegając w tym niczego
nagannego. Taki zbiorowy bezwstyd jest najbardziej charakterystyczną cechą środowisk, które
uważają się za społeczną elitę i z tej racji domagają się od niższych warstw szacunku i posłuchu.
Czytałem niedawno o cenionym krakowskim pedagogu z początków ubiegłego stulecia,
doktorze Sołtysiku, który jako dyrektor gimnazjum oburzył się na radę pedagogiczną, gdy
próbowała zastosować taryfę ulgową wobec jego syna i, skoro ten nie osiągnął wymaganych
ocen, osobiście nakazał pozostawienie go na drugi rok. Kto znajdzie w dzisiejszych polskich
„elitach” bodaj ślad poczucia honoru i przyzwoitości tych przedkatyńskich czasów?! Na pewno
nie wśród gdańskich prawników, którzy stworzyli cały system upychania swych niedouczonych
latorośli na stosownym wydziale uniwersytetu. Kiedy sprawa wyszła na jaw, żaden
środowiskowy autorytet nie zdobył się na wyrazy potępienia; można było odnieść, że oburzenie
wzbudziło jedynie to, iż ktoś „wyniósł” sprawę do gazet.
Krytyka jako czyn nieetyczny
Prawnicy, choć z racji szczególnej pozycji w społeczeństwie i związanych z nią dochodów
ściągnęli na siebie szczególną uwagę mediów, nie są przecież żadnym wyjątkiem. Za sprawą
rozprawy przed TK odbiła się pewnym echem sprawa kodeksu etyki lekarskiej, w którym
środowisko medyczne najbezwstydniej umieściło zasadę, iż nieetycznie postępuje lekarz, który
krytykuje innego lekarza. Ów zapis nie tylko odnotowuje stopień korporacyjnej demoralizacji –
trudno oprzeć się wzburzeniu, patrząc, jak skądinąd dystyngowany człowiek, jakim jest
Konstanty Radziwiłł, w żywe oczy wmawia telewidzom, iż nic w tym nie ma niegodziwego
(podobnie jak swego czasu mecenas Piesiewicz wywodził w analogicznych okolicznościach, że
dzieci prawników są lepszymi prawnikami od innych; ciekawe, dlaczego w takim razie
tatusiowie muszą tworzyć im awaryjne ścieżki przyjmowania na studia, gdy nie radzą sobie z
egzaminami?).
Tak pojmowana „etyka” lekarska nie tylko uniemożliwia dochodzenie roszczeń ofiar
oczywistych błędów lekarskich (bo biegli „etycznie” trzymają stronę kolegi po fachu), ale też, na
przykład, skłoniła Izbę Lekarską w Białymstoku do pozbawienia prawa wykonywania zawodu
dr. Wojciecha Serwatki, którego wykroczenie przeciwko etyce lekarskiej polegało na tym, iż
poinformował policję o przestępstwie korupcyjnym popełnianym przez jego zwierzchnika (do
czego skądinąd każdy obywatel RP jest na mocy prawa zobowiązany!). Żeby nie było
wątpliwości, o jakiej to etyce rozmawiamy: ordynator-łapówkarz, choć skazany wyrokiem
sądowym, nadal pozostaje na swoim stanowisku i cieszy się szacunkiem środowiska. Natomiast
doktor Serwatka, jeden z nielicznych w Polsce kardiochirurgów wykonujących operacje na
otwartym sercu, łaskawie został wprawdzie przywrócony do zawodu, ale wskutek ostracyzmu
środowiska i nagonki, w którą włączyła się część mediów (wiadomo która), pracuje dziś w
pogotowiu ratunkowym.
Można podać co najmniej kilka podobnych przypadków „ukarania” lekarzy przez środowisko za
ujawnianie brudnych interesów kolegów i przełożonych, ich łapownictwa albo chronienia
lewymi zwolnieniami przestępców. Ten ostatni proceder, o skali którego świadczy, iż
statystycznie mamy najbardziej chorowitych przestępców na świecie, nie powinien zresztą
dziwić, skoro obowiązujący wśród medyków „kodeks etyczny” tak łudząco przypomina ten,
jakim kierują się gangsterzy.
Instynkt stawania w obronie „swoich” dotyczy nawet dawno zmarłych. Doświadczył tego
niedawno reżyser Maciej Gawlikowski, przygotowując dla TVP dokumentalny film o
Władysławie Broniewskim. Jak wiadomo, poeta ów został w pewnym momencie, arbitralną
decyzją Bermana, umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Dziś się okazuje, że o jego
oprawcy, stalinowskim psychiatrze, który nie pytając o wskazania medyczne, chętnie podjął się
funkcji strażnika więziennego, nie można mówić bez narażania się na wściekłą reakcję całego
oburzonego środowiska, w którym jego uczniowie wciąż wodzą rej. Sytuacja zupełnie
identyczna jak w wypadku sędziów stalinowskich. Choć ostatni z tych, którzy dokonywali
mordów sądowych na żołnierzach niepodległościowego podziemia, dawno już nie orzekają,
nadal pozostają bezkarni. Sądy niepodległej już Polski z zasady bowiem odmawiają uchylania
im immunitetów bez względu na zgromadzony przez IPN materiał dowodowy. Takich odmów,
których nie sposób uzasadnić inaczej niż solidarnością „brudnej wspólnoty”, jak to określa
socjologia, mieliśmy już ponad 50.
Mechanizm reprodukowania się sitw kontrolujących środowiska zawodowe wymaga osobnego
opisania. Ale jego skutki widać na każdym kroku. Protegowany zawsze wygrywa w Polsce z
utalentowanym, a poza protekcją najważniejszymi przymiotami niezbędnymi do awansu są
lojalność wobec patronów i posłuszeństwo. Dzięki zamknięciu korporacji i uniezależnieniu ich
od wolnej konkurencji, wewnątrz szczególnie ważnych dla państwa zawodów organizuje
wszystko zasada wojskowej „fali”. Pozwala ona kontrolować sytuację sitwom wyrosłym z
Peerelu, i czyni bezradnymi ludzi uczciwych, nad którymi, gdyby chcieli się zbuntować, zawsze
wisi zagrożenie ukarania za nielojalność, do utraty prawa wykonywania zawodu włącznie. W
krzyku oburzenia, jaki podniosło środowisko naukowe po propozycji zniesienia habilitacji,
trudno nie widzieć przede wszystkim obrony przed napływem na polskie uczelnie naukowców,
którzy porobili kariery naukowe na Zachodzie, omijając miejscowe powiązania i autorytety.
Kapusie idolami środowiska
A przecież środowisko naukowe jest u nas zdemoralizowane nie mniej, czego dowodem jego
tolerancja dla plagiatów, a zwłaszcza gorliwość, z jaką wystąpiło ono przeciwko lustracji.
Pisarka Anna Bojarska (kolejna czarna owca, obłożona anatemą do tego stopnia, że, jak
opowiadała, „Gazeta Wyborcza” odmówiła nawet wydrukowania nekrologu jej matki) nazwała
swego czasu SB „największą agencją promocyjną w PRL”. Ludzie, którzy porobili dzięki owej
agencji kariery, kosztem złamanych życiorysów tych, na których donosili, nie zamierzają
bynajmniej składać broni ani wstydzić się swej przeszłości. Dlatego ujawnieni kapusie wśród
profesury liczyć mogą zawsze na uchwalane przez aklamację wyrazy poparcia innych uczonych,
a zdemaskowani kapusie wśród artystów czy tzw. intelektualistów stają się wręcz idolami swych
środowisk. Przy czym bezwstyd w stawaniu murem za tego typu osobnikami sięgnął takich
rozmiarów, że sygnatariuszom listów z poparciem nie chce się już nawet kwestionować
„podpisów na jakichś brudnych esbeckich papierach” czy „świstków po siedem razy
kserowanych”. Już nie próbują, jak przed dekadą, bronić konfidentów, że nie wiadomo, że może
to nieprawda, że trzeba mieć niezbite dowody. Nie; kapował, no i dobrze, nam to wcale nie
przeszkadza, kochamy go właśnie takiego. „Michale, jeśli się spotkamy, będę udawał, że się nic
nie stało”, zadeklarował publicznie krakowski literat względem szczególnie oddanego
esbeckiemu powołaniu kapusia, przekraczając granicę, poza którą reakcją uczciwego człowieka
mogą być już tylko wymioty. Nie spotkał się z krytyką. Ci, którzy wedle zasady noblesse oblige
mają psi obowiązek protestować, albo sami czerpią profity ze swej pozycji w „fali”, albo
pozwalają sobie na krytykę tylko w prywatnych rozmowach, skutecznie zaszantażowani
argumentem analogicznym do tego, którym trzymał w posłuchu świńskich poddanych dyktator z
Orwellowskiego „Folwarku zwierzęcego”: chyba nie chcecie powrotu pana Jonesa, co? Lepiej
już niech panuje powszechna demoralizacja i niech rządzą środowiskiem gangsterzy, niż miałby
ktoś niewczesną krytyką wzmocnić „podważającą autorytety” i przez to „zagrażającą
demokracji” prawicę.
A jednocześnie wszystkie te niezwykle z siebie zadowolone środowiska domagają się szacunku
należnego opiniotwórczej elicie, uszanowania ich wzorcotwórczej roli. I częściowo to otrzymują.
Częściowo, to znaczy wtedy, gdy przyjmują nowoczesne zasady gry, polityki „transakcyjnej”.
Zgłoście politykom, jakie wasza grupa ma interesy do załatwienia, i co może zaoferować im w
zamian, a na pewno się jakoś dogadacie.
Obecna władza wydaje się taki sposób funkcjonowania państwa uważać za oczywisty i jest na
„dile” z korporacjami otwarta, czego działalność ministra Ćwiąkalskiego, rozpoczęta
wyrzuceniem do kosza projektu ustawy o zasadach świadczenia usług prawniczych, nie jest
jedynym przykładem. Pewien kłopot z obecną ekipą ma tylko ta część popierających ją „elit”,
która się przyzwyczaiła funkcjonować według modelu z poprzedniej dekady, na zasadzie salonu,
o akceptację i namaszczenie którego politycy mają się ubiegać. Część salonu jakby wciąż nie
rozumiała, że to się już skończyło. W końcu jakiś postęp zachodzi nawet w III RP. Ale nie mam
wątpliwości, zrozumie.
Ryba psuje się od głowy. Jeśli środowiska, które w normalnym kraju rzeczywiście dostarczają
wzorców, u nas nie ukrywają wcale, iż podstawową zasadą ich działania jest cwaniactwo,
garnięcie pod siebie oraz iście gangsterska solidarność w chronieniu „swoich” przed
odpowiedzialnością za najpodlejsze nawet występki, trudno się dziwić, że przeciętny Polak
przestaje wymagać od siebie już czegokolwiek.
Polska nie jest rzeczpospolitą. Jest rzeszą na poły niezależnych państewek, targujących się
między sobą i zawierających krótkotrwałe porozumienia o wyważaniu wzajemnych wpływów.
Państwem już nie socjalistycznym, ale też jeszcze nie rynkowym, w swych zasadniczych
mechanizmach feudalnym. Politycy nauczyli się ukrywać rzeczywisty sens swoich działań,
kanalizując aktywność obywateli w histerycznych wojnach o sprawy drugorzędne. O tym
traktuje najnowsza książka Rafała A. Ziemkiewicza – „Czas wrzeszczących staruszków”.