Monitoring mediów

Transkrypt

Monitoring mediów
www.media.wp.pl
2011-04-13
MAREK NIEDŹWIECKI: "Z WYBORU JESTEM SAMOTNIKIEM"
. .,WWW.MEDIA.WP.PL (2011-04-13 00:00:00)
media.wp.pl/kat,1022949,wid,13316174,wiadomosc.html
Marek Niedźwiecki: "O moim życiu bardzo często decydują przypadki" (fot. AKPA) Rozmawia JERZY
BOJANOWICZ Otrzymałeś tytuł Honorowego „Złotego Inżyniera” „Przeglądu Technicznego”, bo jesteś
absolwentem wydziału budownictwa i architektury Politechniki Łódzkiej, ale karierę zrobiłeś w
zupełnie innej dziedzinie.
Marek Niedźwiecki: "Z wyboru jestem samotnikiem"
Marek Niedźwiecki: "O moim życiu bardzo często decydują przypadki" (fot. AKPA) Rozmawia JERZY
BOJANOWICZ Otrzymałeś tytuł Honorowego „Złotego Inżyniera” „Przeglądu Technicznego”, bo jesteś
absolwentem wydziału budownictwa i architektury Politechniki Łódzkiej, ale karierę zrobiłeś w zupełnie
innej dziedzinie.
Dlaczego wybrałeś akurat ten wydział? Jak wspominasz studia na polibudzie?
– O moim życiu bardzo często decydują przypadki. Siostra studiowała na wydziale włókiennictwa PŁ i
czasami, jak to było w latach 70. ubiegłego wieku, jeździłem do niej z wałówką od rodziny. Gdy byłem u
niej w akademiku, powiedziała: „Posłuchaj, tak nam gra Studenckie Radio Żak. To utkwiło mi w głowie
jak u Pomysłowego Dobromira, a jednocześnie pomyślałem: może to jest to pierwsze radio, w którym
powinienem pracować. Łódź była blisko domu, a wówczas od rodziny nie chciało się wyjeżdżać za
daleko, więc wybór był oczywisty. W szkole byłem mocny z przedmiotów ścisłych, więc egzaminy zdałem
bez problemów. Inżynier budownictwa to dla faceta dobry zawód, ale wiedziałem, że będę pracował w
radiu i studia były mi potrzebne tylko do uzyskania papierka.
Trzeba jednak pamiętać, że to były inne czasy. Inaczej się wybierało kierunki studiów. Główną
motywacją, by się na nie dostać, był strach przed wojskiem i dwoma latami służby zasadniczej. Na
Politechnice na jedno miejsce przypadało chyba nieco ponad dwóch kandydatów, gdy np. na anglistyce –
kilkunastu, ale lubiłem się uczyć.
Nigdy nie żałowałem czasu studiów na Politechnice. Były fantastyczne. Studiowanie nauk ścisłych dało
mi szkołę na resztę życia. Uwielbiałem geometrię wykreślną. Bywało, że miałem nawet 5 na zaliczeniach,
na egzaminach. Schody zaczęły się później, bo były też przedmioty, do których podchodziłem niechętnie.
Ale studiowałem kierunek technologia i organizacja budownictwa, czyli dla dyrektorów. Mniej konkretny
niż np. drogi, ulice lotniska czy konstrukcje budowlane, chyba ze wszystkich najłatwiejszy. Uczyłem się
mnóstwa rzeczy, które później mi się do niczego nie przydały, ale trzeba było zdawać egzaminy.
Tak więc jestem magistrem inżynierem wydziału budownictwa i architektury Politechniki Łódzkiej, na
której studiowałem w latach 1973–1979. Może trochę za długo, ale zawsze marzyłem jednak o pracy w
radiu, a nie łatwo było ją w tamtych czasach zdobyć. Pracę dyplomową obroniłem na trójkę w swoje 25.
urodziny, w marcu 1979 roku. Temat pracy do dziś pamiętam: „Technologia i organizacja budowy
pawilonu handlowego SPS 1300”. Taki koszmarny blaszak, jakich w tamtych czasach stało dużo w
www.media.wp.pl
2011-04-13
naszych miastach. No, ale takie były czasy.
Jakie programy realizowałeś w Radiu Żak?
– Przeszedłem wszystkie szczeble: od dołu do góry, choć nigdy nie byłem kierownikiem. Jak wszyscy
zaczynałem od przynoszenia starszym kolegom kawy i herbaty, montowania taśmy, sprzątania po
programie itd. Byłem spikerem i lektorem, prowadziłem audycje muzyczne i koncert życzeń, czytałem
dzienniki. To była fantastyczna szkoła radia. Potem wielokrotnie podkreślałem, że w Polsce nie ma
prawdziwej szkoły radia. Jedyną jest radio: trzeba się uczyć na własnych błędach.
Dobrze by było mieć mentora.
– Dla mnie ideałem był Program III Polskiego Radia: Piotr Kaczkowski i Wojciech Mann, do których
wysyłałem kartki lub dzwoniłem do „Muzycznej Poczty UKF-u”.
Jak trafiłeś do Trójki?
– To też był przypadek. Kiedy studia zbliżały się do końca i zobaczyłem, że nie mam żadnych szans
trafienia do prawdziwego radia, wziąłem urlop dziekański, by przynajmniej przedłużyć sobie kontakt z
Radiem Żak. W tym czasie Radio Łódź szukało spikera – dziś tego zawodu tak naprawdę już nie ma.
Zgłosiłem się w ostatnim dniu przesłuchań i od razu dostałem propozycję pracy, bo znali mnie ze
studenckiego radia i umiałem mówić do mikrofonu, wiedziałem, jak to się robi. 1 maja 1978 roku miałem
pierwszy dyżur i zadebiutowałem na antenie Rozgłośni PR w Łodzi. Równolegle współpracowałem z
Programem I, a następnie Programem III PR. Potem był stan wojenny, i kiedy Trójka wracała na antenę,
w kwietniu 1982 roku, dostałem propozycję od Andrzeja Turskiego.
Marek Niedźwiecki: "O moim życiu bardzo często decydują przypadki" (fot. AKPA)
24 kwietnia 1982 roku odbyło się pierwsze notowanie prowadzonej przez Ciebie nieprzerwanie przez 25
lat „Listy Przebojów Programu Trzeciego”. Odnośnie do jej ojców zdania są podzielone. Jak to było
naprawdę?
– Jedynym ojcem jest Andrzej Turski, który został dyrektorem Trójki i układał całą ramówkę. Stwierdził,
że w dobrym radiu w sobotę powinna być lista przebojów. Sądzę, że najpierw zwrócił się do Piotra
Kaczkowskiego, który kilka lat wcześniej robił Listę „Studia Rytm”. Piotrek jednak powiedział: „Nie, ja już
to robiłem i wiem, co to znaczy, ale w Łodzi jest taki facet, który o tym marzy”. Myślę, że polecało mnie
jeszcze kilka innych osób, bo Andrzej Turski mnie nie znał.
Co Kaczor miał na myśli?
– To jest trochę taka kula u nogi albo kamień na szyi. Jeśli się na to decydujesz, to wszystkie soboty, a
później wszystkie piątki, masz zajęte do końca świata. Do 22.00. To jest fajne, ciągle lubię to robić, ale
teraz bardzo się cieszę, że robię to na zmianę z Piotrem Baronem, bo w co drugi piątek zasiadam sobie w
www.media.wp.pl
2011-04-13
fotelu i mogę listy posłuchać w domu. Cały tydzień mam inaczej rozplanowany. I sadzę, że Piotr
najbardziej się bał właśnie tego, a miał plany, które później zrealizował, czyli częste wyjazdy do USA. I kto
by wówczas robił listę?
Pamiętasz, jaka piosenka była na I miejscu pierwszego notowania?
– „I’ll Find My Way Home” Jon & Vangelis. I pamiętam, że otrzymała 105 głosów. Tydzień wcześniej była
lista propozycja. Nie było reklamówek, tylko mówiliśmy o liście na antenie. 102 lub 103 głosy dostało „O,
nie rób tyle hałasu” Maanamu. Miałem, o czym mówię śmiało i otwarcie, ochotę oszukać, bo ten utwór
Maanamu był dla mnie wyjątkowy. Ale stwierdziłem, że nigdy nie będę z listą oszukiwał.
A ile kartek przychodziło w okresie największej popularności?
– Ponad 1700 na „Autobiografię”, ponad 1400 na „Białą flagę” Republiki. Teraz przychodzi 2500–3000,
ale pamiętaj, że teraz się głosuje za pomocą internetu, a wtedy trzeba było kupić pocztówkę, wypełnić ją
i wysłać. Te 1700 kartek pocztowych to było niewiarygodnie dużo – listonosz przynosił codziennie 2–3
worki. Do liczenia zatrudnialiśmy studentów.
Lista Trójki to ewenement: 30 marca 2001 roku wyemitowano 1000. wydanie audycji, doczekała się
edycji książkowych i płytowych. Z czego on wynika?
– Właściwie to nie wiem. Ostatnio rozmawiałem z Wieśkiem Weissem, który pisze książkę o 33.
najpopularniejszych audycjach…
… niech najpierw skończy „Wielką rock encyklopedię”, bo już ponad 3 lata czekam na następny tom…
– Ponieważ lista znalazła się na I miejscu, więc zadał mi to samo pytanie. To rzeczywiście jest nasz
krajowy fenomen, bo wszędzie na świecie takie listy funkcjonują, ale nigdzie nie powstają ich fan cluby.
Jest też Forum Listy Przebojów Trójki, na którym ludzie nie tylko dyskutują, lecz także organizują zloty,
na które przyjeżdżają z końca Polski. Ludzie chcą być ze sobą, chcą o tym rozmawiać, kolekcjonują
listowe gadżety.
Myślę, że fenomen wynika z jej nieprzerwanej autentyczności, bo ja już dawno rozminąłem się z gustami
głosujących. Nie wybrałbym na I miejsce grupy Accept – raczej Stinga czy Melissę Etheridge, która nie
może wejść do pierwszej 50. Nie mam jednak im tego za złe. Takie są gusta głosujących.
Jakie były wtedy Twoje fascynacje, a jakie są teraz? Dalej jesteś fanem Bitlów bądź Stonesów?
– Są artyści, których lubię i cenię od prawie 40 lat. Na pytanie, kto jest moim ulubionym wykonawcą,
zawsze odpowiadam, bo tu się nic nie zmieniło, że Genesis za całokształt. I z Peterem Gabrielem i z
Philem Collinsem, i nawet płyta „Calling All Stations” z Ray’em Wilsonem też mi się podoba. David Bowie
też za całokształt, bo jak zaczynałem słuchać radia, to Polskie Radio go nie grało. I sam musiałem
zdobywać nagrania. Jedną z moich ulubionych piosenek jest „Hotel California” zespołu The Eagles, a cały
kalifornijski rock był w PR pomijany, bo do tych nagrań trudno było dotrzeć. Ameryka była daleko, a ja
www.media.wp.pl
2011-04-13
sam sobie kupowałem płyty. Zresztą nadal tak jest. Oczywiście wiele płyt dostaję od dużych firm, ale te
„małe wynalazki” najczęściej kupuję, gdy jestem w Stanach czy w Australii.
Uważam, że najpiękniejsza muzyka powstała w latach 70. Nie w 80., kiedy zacząłem pracować w radiu,
bo to są „plastikowe” brzmienia typu Limahl, Howard Jones. Nawet ABC czy Classix Nouveaux dziś
brzmią archaicznie. A nagrania z lat 70. brzmią świetnie. Bardziej lubię Bitlów niż Stonesów, choć też ich
lubię i mam ich prawie całą dyskografię. Beatlesów za to, że w tak krótkim czasie stworzyli tak wiele
rzeczy, które przeszły do historii.
Marek Niedźwiecki: "O moim życiu bardzo często decydują przypadki" (fot. AKPA)
Skąd inspiracja serii płytowej „Smooth Jazz Cafe”? Miewałeś problemy z zakupem praw autorskich?
– W 1991 roku poleciałem do Stanów Zjednoczonych i kolega mi powiedział, że jest stacja WNUA, która
gra taką muzykę. Zacząłem jej słuchać, następnie poszliśmy do rozgłośni. Powiedziałem, że znam Basię
Trzetrzelewską, co sprawiło, że uznano mnie za partnera do rozmów i DJ-em, który dał mi paczkę płyt
smooth jazzowych. To był początek. Po powrocie do Warszawy prowadziłem „Markomanię”, która
trwała 4 godz. Jako fan Hard Rock Cafe ostatnią godzinę nazwałem „Smooth Jazz Cafe”. I nagle do tej
audycji zaczęło przychodzić bardzo dużo listów z pytaniami, gdzie można kupić te nagrania.
Obecnie seria liczy już 10 płyt, z których kilka cieszyło się ogromną popularnością. Ale wciąż są problemy.
Pewnych wykonawców nigdy nie dostaniemy, np. Pata Metheny’ego. Trzeba więc wybierać z tego, co
jest. Udało mi się zdobyć Michaela Buble’a, który też nie daje zgód na swoje utwory, ale gościnnie
wystąpił na płycie Chrisa Botti’ego, a ten – znany z wielu koncertów w Polsce – nie robił problemów. W
ten sposób mieliśmy Stinga, który nagrał płytę z Davidem Sanbornem, czy wspomnianego Patha
Metheny’ego z płyty Richarda Bony. Czasami trzeba kombinować, ale dzięki temu ta kolekcja jest
rozległa.
W 2007 roku do radia zawitała polityka, a Ty zawitałeś do Radia Złote Przeboje!
– Czułem się trochę niekomfortowo, bo dyrektor Trójki chyba się wstydził, że lista ma 25 lat – tyle ile
stan wojenny. Chyba się przestraszył, że świętowanie jubileuszu listy skojarzy się z jego świętowaniem.
No cóż, taki ma się życiorys.
Nie żałowałem żadnej ze swoich decyzji, także tego, że pracę w Trójce zacząłem w stanie wojennym. W
tym radiu pracowali wtedy fantastyczni ludzie, dziś wielu z nich jest w mediach wielkimi osobowościami:
Monika Olejnik, Grzegorz Miecugow, o Mannie czy Kaczkowskim nie wspominając. Dlaczego ja,
debiutujący dziennikarz, miałbym mieć jakieś obiekcje? I ich nie miałem, choć wiedziałem, że jest to
decyzja w jakiś sposób mnie pozycjonująca. Na spotkaniach autorskich pytano mnie, czy nie wstydzę się
pracować w reżimowym radiu, ale większość ludzi to akceptowała. Byliśmy swoistym powiewem
wolności, co pokazał film „Beats of Freedom”. W tych ciężkich czasach dawaliśmy jakiś oddech, bo lista
była audycją koncentrującą się tylko na muzyce. Nie oglądaliśmy się dookoła.
www.media.wp.pl
2011-04-13
A czemu Złote Przeboje?
– Od lat zabiegali o mnie, a ja odrzucałem kolejne propozycje. Kiedy odszedłem z Trójki, to pójście do
nich było naturalne. Poza tym wydawało mi się, że to jest moja muzyka, czyli David Bowie i Genesis.
Potem się okazało, że im gusta się zmieniły i „złotymi przebojami” były piosenki Mariah Carey i Whitney
Houston, a więc coś z lat 80. i 90., a nie 70., ale gdy do nich przechodziłem, to ABBA była co 3 godz. I to
mi się podobało, bo to była też moja muzyka. Niemniej, kiedy Magda Jethon została szefową Trójki i
mogłem wrócić, to w 2010 roku wróciłem.
Jakoś nie masz parcia na szkło. Dlaczego?
– Bo wiem, jak wyglądam (śmiech). Lustruję się codziennie. Telewizja nie jest moim medium. Robiłem
m.in. „Wzrockową listę przebojów” w TVP2, „Ulubione kawałki” w RTL 7 i nawet w MTV Classic – „Top
wszechczasów”, no bo kto z mojego pokolenia nie chciałby pracować w MTV, w innym świecie? Więc
spróbowałem.
Zawsze mówię, że radio polega na tym, że jak na mikrofonie zapala się czerwone światełko, to ze
słuchaczami mogę zrobić wszystko, a jak w telewizji zapala się czerwone światełko na kamerze, to oni ze
mnie mogą zrobić wszystko. I to mi się nie podoba.
Najchętniej robiłem te rzeczy, które można robić na żywo. Jestem fanem takich realizacji, ale w telewizji
nie da się wszystkiego robić na żywo. Dlatego dałem się namówić na galę 85-lecia Polskiego Radia, której
gwiazdą był Sting, ale wystąpiła również Caro Emerald oraz czołówka krajowych artystów – Perfect,
T.Love, Raz Dwa Trzy, Robert Gawliński, Maciej Maleńczuk, Anna Maria Jopek. To było na żywo, czyli jest
adrenalina, większe wyzwanie, ale to jest fajne. Natomiast telewizja polega głównie na tym, że się siedzi
i czeka na nagranie. Nie mam na to czasu.
W Trójce prowadzisz jeszcze „Markomanię” i „W tonacji Trójki”. Czy ich prowadzenie istotnie się różni?
– Jeszcze było „Frutti di Marek” w Trójce, „Chillout Cafe” i kilka innych pomysłów. To zawsze jestem ja –
gram tylko to, co mi się podoba, co akceptuję. Ale każda audycja jest trochę inna, bo inaczej się prowadzi
poranne wydanie „Zapraszamy do trójki”, kiedy trzeba wstać o 4.00 rano i między 6.00 a 9.00 pobudzać
słuchaczy do życia, a inaczej nocne.
Marek Niedźwiecki: "O moim życiu bardzo często decydują przypadki" (fot. AKPA)
Dziś w stacjach komercyjnych gusta słuchaczy kształtuje ten, kto układa play listę, a w audycji autorskiej
– jej twórca. Obaj mają jakieś doświadczenie muzyczne, a jednak się różnią. Dlaczego?
– Muzykę w radiu zabijają badania muzyczne. Do wysłuchania jest 15-sekudnowy fragment utworu, a
często nawet 8-sekudnowy, wyrwany z kontekstu, np. z utworu Status Quo „In the Army Now” puszczają
„your in the army now”. To ci się podoba i akceptujesz, gdy cały utwór może być nudny, za długi i po
prostu niedobry. Te badania to Ameryka nam zrzuciła jak stonkę w latach 50., ale teraz się z tego
www.media.wp.pl
2011-04-13
wycofuje. Wracają do radia osobowości radiowych. Znowu DJ sam wybiera muzykę. Przestałem robić
„Muzyczną Jedynkę” w Programie I PR, bo tam obowiązuje zasada, że cała muzyka do audycji jest
wrzucona do komputera i grasz z niego, a nie z płyt. A ja gram tak, jak mnie poniesie. Ułożenie audycji by
mnie strasznie ograniczało. Nie chcę być maszyną wygłaszającą kolejne zapowiedzi. Myślę, że na tym
polega magia radia. I to różni Trójkę od innych stacji radiowych, które podsłuchuję, by wiedzieć, co grają.
I słyszę, że też się zmieniło – jest znacznie lepiej niż było. Przyszłość radia to radio na żywo robione przez
prezentera, który repertuar audycji układa tak, jak chce.
Wracając do wykonawców. Jakie jest twoje zdanie o koncertach zespołów reaktywowanych po latach
milczenia? Niedawno odbył się koncert „We Love Rock” z udziałem Slade, Smoke i Sweet!
– Nie wiem, czy w ich składzie jest choć jeden członek oryginalnego zespołu. Kiedyś po świecie jeździły
cztery zespoły Boney M. Podobną fikcją jest Electric Light Orchestra bez Jeffa Lynne’a. W Polsce takim
przykładem były (są) dwa „zestawy” Czerwonych Gitar. Ale ludzie chcą iść i pośpiewać ich piosenki bez
względu na to, czy wykonuje je skład oryginalny czy nie. Ja na takie koncerty nie chodzę.
Owszem, w 1991 albo w 1992 roku byłem w Szczecinie na koncercie z udziałem modnych w latach 70.
wykonawców. Wystąpiła Suzie Quatro oraz – grające w oryginalnych składach – zespoły Smokie i Mud.
Z przygotowanego dla portalu wirtualnemedia.pl badania Radio Track SMG/KRC A Millward Brown
Company za okres grudzień 2010– uty 2011 wynika, że Program III Polskiego Radia osiągnął swój
najlepszy wynik w historii badań radiowych w Polsce. W czym upatrujesz ten wzrost słuchalności?
– Chyba w tym, że ludzie są zmęczeni innymi stacjami, bo ile można słuchać tych samych utworów, jeżeli
baza jest wąska. Wiem coś na ten temat, bo robiłem swoje radio w Internecie. Było tysiąc utworów, a ja
wciąż miałem wrażenie, że leci to samo. A jeżeli jest 300 utworów, no to jest strasznie!
Nie wykluczam, że wrócili do nas słuchacze, którzy odeszli w latach 90., kiedy powstały stacje
komercyjne, bo wydawało im się, że my nudzimy, a tam jest świeżość. I dziś znudzeni wracają. Pamiętaj
też, że minęło prawie 20 lat, i w tym czasie urodziło się następne pokolenie słuchaczy, które może nie
wiedzieć o istnieniu Trójki. Jeśli rodzice słuchali Zetki czy RMF-u, to ich dzieci też ich słuchają. Podobnie
jest z Trójką – jeśli słuchali jej rodzice, to dzieci też. Mam kilkunastoletnich słuchaczy, którzy piszą do
mnie, że są fanami Trójki. Chcą słuchać Budgie i innych zespołów, których nie powinni znać. A słuchacze
zmęczeni innymi stacjami przeskakują po częstotliwościach, trafiają na nas, coś się im spodoba i zostają.
Jesteś honorowym ambasadorem polskich niedźwiedzi, do ochrony których przekonywałeś Polaków w
imieniu WWF (jedna z największych na świecie organizacji działających na rzecz ochrony środowiska
naturalnego przyp. red.), a także twarzą polskiej kampanii Philipsa – „Fascynacja Dźwiękiem”. Czym się
kierujesz, zgadzając się na udział w takich akcjach?
– Niedźwiedź to naturalne – z powodu nazwiska, podobnie jak Robert Gawliński jest „twarzą” polskich
wilków. Dźwiękiem jestem zafascynowany. Nie chciałbym występować w reklamie ze względu na kasę,
bo widzę, jak reklama psuje wizerunek ludzi. Obok Steve’a Lillywhite’a, legendarnego producenta
nowatorskich albumów naszych czasów, który zyskał sławę w latach 80. dzięki współpracy z zespołem
www.media.wp.pl
2011-04-13
U2, i Geoffa Fostera, realizatora dźwięku, który pracował nad ścieżką filmu „Batman-Początek”, jestem
ambasadorem marki i jedną z osób wspierających globalną kampanię „Obssesed with Sound” –
„Fascynacja Dźwiękiem”. Nie muszę mówić, że to jest najlepszy produkt i proszę go kupować. Mówię, że
lubię słuchać muzyki na bardzo dobrym sprzęcie. A Philipsa naprawdę taki jest, więc to nie jest wstyd być
jego ambasadorem.
Nie ukrywasz, że fascynują cię antypody. Lubisz stawać na głowie?
– Nie wiem, jak to się stało. Znów przypadkowo, bo w 1995 roku, a były to czasy przedinternetowe,
dostałem propozycję od czterech „polskich” stacji radiowych, by przylecieć do nich na miesiąc i
odwiedzić Perth, Adelajdę, Melbourne i Sydney. W każdym spotkać się z Polonią i wpaść do radia. Kto by
nie chciał?
I wpadłem. Zobaczyłem najwspanialszą przyrodę na ziemi, najpiękniejsze wschody i zachody słońca.
Spodobało mi to, że jak u nas jest zima, to tam lato. No i odkryłem wino. Wcześniej takiego nie piłem.
Tam jest to coś, że chce się wracać, choć zawsze sobie obiecuję, że to ostatni raz, bo podróż jest ciężka.
Ale zapominam i znów lecę – właśnie wróciłem z 11. wyprawy, bo wciąż jest tam kilka miejsc, które
chciałbym zobaczyć. Zjawiskowo piękne miejsca – to jedno, a sympatyczni, uśmiechnięci ludzie – to
drugie. Na każdym kroku mówią: „No worries mate!”. To w zasadzie znaczy wszystko. Nie przejmuj się,
będzie dobrze, ja ci pomogę, uśmiechnij się… Tam wszystko wydaje się proste, łatwe.
Marek Niedźwiecki: "O moim życiu bardzo często decydują przypadki" (fot. AKPA)
Uwielbiam tam podróżować, nawet sam, bo najczęściej robię to z przyjaciółmi. Byłem trzy razy na Nowej
Zelandii, cztery albo pięć razy na Tasmanii. Ostatnio znajomi mailowali do mnie, czy się tam nie topię?
Ale powódź była w Queensland, której jest jak pół Europy, a ja byłem trzy Europy dalej.
Oglądałeś plenery, w których kręcono „Władcę pierścieni”?
– Byłem tam, gdy film był na absolutnym topie. W Wellington zwiedzałem muzeum. Niesamowite, jak
film działa na ludzi, bo wielu z nich przyjeżdżało tylko po to, by zobaczyć te miejsca. Ale lubię też „Piknik
pod wiszącą skałą” i trzy razy byłem w Hanging Rock, gdzie go kręcono.
Australia jest niesamowitym rynkiem muzycznym, o którym mało wiemy. W latach 70. bardzo lubiłem
zespół Sherbet – nie tylko za piosenkę „Howzat”. Dziś wciąż odkrywam nowych wykonawców, którzy nie
są znani ani w Ameryce, ani w Wielkiej. Brytanii, więc by ich lepiej poznać, trzeba lecieć do Australii. Ale
to się zmienia, bo z ostatniej podróży przywiozłem 15 płyt, a wcześniej bywało i 100. Dawniej w
odwiedzanych sklepach płytowych były płyty, dziś są też inne nośniki, bo kompakt jakby się wycofywał.
Nowych nagrań szuka się w Internecie, a nie w sklepie.
Jesteś fanem Kylie?
– Nigdy nie byłem. Wyśmiewałem się z niej. Uważam, że trio Stock, Aitken i Waterman zrobiło wiele
www.media.wp.pl
2011-04-13
złego muzyce brytyjskiej: wybierali ładnych wykonawców i pisali dla nich takie same piosenki, jak ze
sztancy. To był jeden z gorszych okresów listy przebojów Radia Luxemburg. Natomiast podziwiam ją, że
przez tyle lat jej się udaje, że kiedy wyzwoliła się spod wpływu tego tria, pokazała trochę inną twarz.
Bardzo otwarcie mówiła o raku piersi. Jest australijską ikoną, podobnie jak Oliwia Newton John, Bee
Gees czy Midnight Oil, którego wokalista Peter Garrett jest posłem i ministrem.
Będąc na antypodach, wiele fotografujesz. Zdjęcia udostępniasz w internecie i na okazjonalnych
wystawach, jak np. ubiegłoroczna „Australia okiem Niedźwiedzia” w Rybniku. Nie myślisz o wydaniu
albumu ze zdjęciami?
– Nie, bo jestem leniwy. Mam propozycje, m.in. od National Geographic, wydania książki o Australii.
Pracuję nad nią, ale nie wiem, czy kiedykolwiek się ukaże. Ale każdą podróż opisałem na blogu, na
którym zamieszczam także zdjęcia. Nie mam więc takiej potrzeby, by to opublikować drukiem, chociaż
kto wie. Jak będę na emeryturze?
Australia, Nowa Zelandia czy Tasmania są od święta. A na co dzień?
– Góry Izerskie, czyli Szklarska Poręba. Kilkanaście lat temu pojechałem tam z Trójką i też wpadłem, choć
zawsze mówiłem: morze nie góry. Ale Izerskie tak mi się spodobały, że kupiłem kawałek ziemi, na której
może kiedyś wybuduję dom. Spędzam tam każdy wolny czas, wpadając na 3–4 dni. Z Jakuszyc mam kilka
tras: do Chatki Górzystów, do Orlego, na Stóg Izerski. To są miejsca, w których wypoczywam i dobrze się
tam czuję.
A jak wypoczywasz na co dzień?
– Uwielbiam czytać ksiązki, najchętniej Harlana Cobena i Dana Browna. Lubię ten typ literatury. Także
horrory: książki i filmy, jak np. „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”.
Dla mnie horror, to wilkołaki itd.
– No nie, takich też nie lubię. Chodzi mi o horrory intelektualne. Ale filmy wolę oglądać w domu niż iść
do kina. Ostatni raz byłem w nim w Chicago na „Avatarze”, który zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Jestem domatorem. Lubię zwykłe, szare dni. Nie musi się dziać nic atrakcyjnego – wystarczy, by wszystko
było poukładane.
Domator, a więc rodzina.
– Moją córką jest już prawie 30-letnia Lista Przebojów Trójki. Kiedy bracia i siostra zakładali w czasie
studiów rodziny, to ja myślałem tylko o radiu. Dostanie się do niego było dla mnie najistotniejsze,
rodzina przyjdzie później. A potem to mi się nie chciało. Jestem wygodny i jest mi z tym dobrze. Mam
świetnych bratanków i siostrzeńców, którzy już też mają rodziny, więc jestem ulubionym wujkiem i
dziadkiem. I to mi odpowiada. Z wyboru jestem samotnikiem i wcale nie jest mi z tym źle.
Dziękuję za rozmowę.

Podobne dokumenty