Dom bez wspomień
Transkrypt
Dom bez wspomień
Dom bez wspomień Krzysztof Rykaczewski 5 sierpnia 2007 1 Pieśń pierwsza „Wyższość życia nad niebytem doznaję zawsze gdy urywa się nić życia kogoś, kto mnie zastanawia.” Porywam się na świat, a on nie odpowiada. Podpowiem wam - iskra płonie i wzbudza życie. Wilcze zęby jutra są zaczajone na mnie za rogiem, za kantem pięciościennego budynku. A ja się zastanawiam czy to zdanie mogłem zacząć od spójnika, bo miałem taką zachciankę. Móc, niemóc, a gdzie chcieć? Co znaczć ma ten szuwar, najpiękniejszy dzień z dzieciństwa, którego grób leży gdzieś na rogu cmentarza? Obrastają go chabry i maciejki. Taki zwykły jest ze spróchniałego drewna. Niedługo już zniknie wszelki ślad po wszystkim co dla mnie najcenniejsze. Pogrążam się w strugach deszczu, glina chłonie buty, a skulonej postaci na jakimś obrazku już nie ma. Obraz za obrazem, świat w wieczność się oddala. Kto marzyciela wesprze gdy tanie wino w głowę nie uderza. Wypadałoby podziękować karczmarzowi, że daje czystość umysłu, temu kto chce zapomieć. Wychodząc w noc, samotnie wspominane budzą się świerszcze, wystukując takt moich spotkań z własnym duchem. Tak pięknie być może gdy wplata się kaczeńce w warkocz ukochanej, ale życie samo odkłada się na pojutrze. Nie zdąże zrozumieć skąd nadbiega chichot, i kto tak w cieniu ze mnie się naśmiewa. Kto podkłada miny gdy chce się pięknie żyć? Jedyne co mogę teraz zrobić to pozbyć się złudzeń i przyjąć za pewnik, że nic nie należy żałować. Wesoła gdzieś odzywa się nuta i to mnie wołają. Iść czy nie iść? Zapomnieć co się stało, czy trwać? Pogrążyć zmarnowane szanse gdzieś na dnie jeziora, to jedyny sensowny pomysł dzisiejszego wieczora. Co znaczy ten szuwar? Ja wiem co znaczy wietrzyk zielony przeciskający się przez tataraku łodygi i napełniający flotę przechylanych lilii; wiem co znaczy mijanie chmur pędzących na zatłoczonym niebie. Chcę więcej widoków tego płotu, którego grad tak niemiłośiernie potraktował, a który budowaliśmy kiedyś razem z tatą, bo wiem co on dla mnie znaczy. To zaś czego mi żal nie wiem! Pieśń druga I popadam w niwecz, okryty zmatowiałymi snami. Czeluść bezgraniczna, czy tylko niedoprecyzowane pojęcie? Budzi mnie dzień w dzień to straszydło pośrodku agory. Rozpięte ma skrzydła i czery oblicza, w dłoniach zaś trzyma archetypowy lęk. 2 Pobladłe twarze kroczą bojaźliwie placem rynku, skowyczą ich cienie, milczą zaś usta. Popadłby każdy w zwatpienie, kto wiecznie przed czymś ucieka. Nie zmorzy to jednak snu komuś, kto nie w skutku, czy przyczynie widzi problem, jednak w sposobie bycia autonomiczną jednostką. Padają różne stwierdzenia i każde jest prawdą, choć w żadnym nie ma prawdy. Zmurszałe wargi wyklepują zaklęcia i czary. Nie ważne jest jednak słowo i znaczenie słowne, a znaczenie emocjonalne powstałe na rozgałęzieniu się struktury człowieka. Sprzedają się zdrapki i horoskopy ale nikt nie został człowiekiem przez przypadek. Każdy idąc przez labirynt Minotaura ciągnie swą nić od Ariadny i powstaje z tego sieć, wielki bajzel, któremu zaprzeczamy. Ta sieć to pułapka, klatka dla gołębia, o którym zaraz ci opowiem. Tymczasem kruki nawołujące współbraci zwęszyły zgon społeczeństwa. Rozkład moralny cuchnie niewyobrażalnie. Odcinki, wycinki, wcinki. Kłębi się się jak burzowa chmura degręgolada i opada mgłą na wytłoczone miasto. Zabrakło chęci, zabrakło słów, zabrakło marzeń. Kierunek był prosty - w górę, po drabinie, gdzieś tam, może do św. Jakuba. Na placu pusto nie ma już nikogo; może to i dobrze, bo i tak nikogo tam wcześniej nie było. Nie było ”pobladłych twarzy” i ”zmurszałych warg”. Gołębie jednak kiedyś tam były i robiły odchody na pomniki. Przyszli wszakże kiedyś i wszystkie zabrali, wypchali i wrzucili do klatek. Miałem ci o nich opowiedzieć, ale to zbyt smute... Pieśń trzecia Lindemann - gdzie się podziałeś? Zniknąłeś, tak włąściwie to cię nie ma. Jest tam wśród sterty papirów twoje twiedzenie. To tylko część twoich myśli. Przeminąłeś i nie wrócisz. Nie ma rzeczy, których dotykałęś, nikt tak naprawdę nam o tobie nie opowie. Niczego w życiu już nie zmienisz. Karta historii zamknęła się i z każdą chwilą wyblaka bardziej. Giną światkowie naszych uczuć i pragnień. Nikt tobą już się nie poczuje. Jedno było to wrażenie, gdy π stało się niekonstruowalne – zamarł cały świat. 2000 lat prób skończyły się. Widzą cię pokolenia z piórem w ręku, z kałamarzem, migotliwym światłem lampy naftowej i kartką papieru, na której dopiero co pojawił się wzór i konkluzja: kwadratura jest niemożliwa. Trysekcja jest niemożliwa, tyle ciekawych rzeczy jest niemożliwych. Jak obalić niemożliwe? Uznać to za niemożliwe i zacząć od początku! Pieśń czwarta 3 Opuściłeś swoje stanowisko. Skoczyłeś z pokładu. Nie szukasz człowieka wieku XX-tego. Owładnięty przez Formę. Sztuczny. Po co trudzić się skoro wszystko jest już jednością, a do przodu nie pójdziesz, gdy nie widzisz nawet dokąd iść.Światło kaganka, który nosili Twoi dziadkowie, pradziadkowie... ginie gdzieś w cziemności, w czeluści bez dna. W tym bezmiarze, który zwą Wiedzą. Zapędziłeś się człowiecze i ugrzązłeś w bezdennej nadziei- ”jakoś to będzie”. Z tego momentu swojego jestestwa oceń dzieje swojego gatunku i rasy, oceń własnego siebie. Stań przed lustrem i spojrzyj sobie prosto w oczy, zanim przyjdą panowie w lśniących frakach i długich cylindrach, przewleką Cię przez miasto, zaciągną do kamieniołomu i wykonają karę - śmierć. Pieśń piąta 20.XII.2001 - pierwszy atak zimy stulecia. Pan Tomasz R. od ponad godziny rozmyślał nad wierszem.Od dawna czuł szczególny brak. Rymy przychodziły mu do głowy bardzo szybko, właśnie to tłoczyły się i czekały aż je wybierze. Tego dnia trudność sprawiało mu wymyślenie tekstu; zwykle mając kilka gotowych rymów już miał gotowy wzór zdania do jednego lub do dwóchz z nich, jeśli nie pasowały zmieniał poprzedni wykorzystując te, które mu w głowie właśnie chodziły. Nie tego dnia. Nerwowo spoglądał na zegar, w okno dzwonił śnieg. Obrócił głowę i zobaczył migające światła samochodów, które zakopał się w zaspie kilkadzisiąt metrów dalej. Ktoś ciągnikiem, za kilkadziesiąt złotych, zgodziłsię wyjść w tę pogodę i wyciągnąć tych nieszczęśników. Pan Tomasz jeszcze raz obrócił się w stronę zegara; tym razem przyglądał mu się, bo nie wiedział co ma robić. Dopiero teraz zauważył jakociężale zegar wybijał sekundy. Tik, tik ,tik ..., wskazówska skakała zatrzymując się tylko tam gdzie chciała. Mijały minuty; pan Tomasz wstał i nalał sobie kieliszek burbonu z kredensu. Wypił jednym łykiem, zgasił światło (jeszcze raz wrócił wzrokiem do pustego pokoju), ubrał gumacze, założył czapkę (ruską pufajkę z opuszczanymi bokami, które pokrywało futro) i niebieskąwatowaną kurtkę. Wychodząc, w przedsionku, założył rękawiczki i szalik. Wszedł na schody, popatrzył chwię jak wiatr bawił się ze śniegiem; gnał go przez całe podwórko w stronę bramy obok garażu. Pan Tomasz przyjrzał się temu, myśląc, że wróci mu natchnienie i wróci do domu (od kiedy przestał pisać, był to pierwszy moment, w którym widać było, że chce się uśmiechnąć - ale przeszło mu). Podniósł głowę na niebo. Tam w górze królował Orion. Pan Tomasz zawsze poznawał go po trzech gwiazdach tworzących pas Oriona. Gdy już go odnalazł, zwracał się ku Betelagues lub ki Końskiej Głowie (której jednak nigdy nie widział na własne oczy - tylko raz w telewizji. Tym 4 razem była to Betelagues). Teraz chciał spojrzeć na Bliźnięta lub Byka, ale spostrzegł, że na drodze obok jego domu ktośw zielonym BMW czeka aż ciągnik wyciągnie malucha z zaspy. Pan Tomasz zszedł z schodów i okrył sięciemnością, która tuż koło jego domu występowała w nadmiarze. Po kilku minutach wyszedł. Zapewne to z zimna, anie z tego, że nic tam nie znalazł (lub raczej zobaczył!)a. Pan Tomasz należy do tych ludzi, którzy pociąga mrok mimo, że nie jest żadnym ponurakiem. Pesymizm to też nie jego filizofia życia, ale przywłaszczył ją sobie ostatnio (od kilku miesięcy). Wracając jeszcze zza domu, Tomasz zobaczył, że zielone BMW, które jeszcze przed chwilą stało za płotem, próbowało sięprzebić. Drogą przeszedł kuzyn Tomasza i widząc jak on wchodzi do domu, zawołał go do płotu. - Chodź pójdziemy zobadzyć co tam jest - rzekł kuzyn Pana Tomasza - Nie masz co wracać do domu; prąd już wyłączyli! - W tym momencie mocniej powiało mu w plecy i poczuł jak go przebiegł dreszcz. - Poczekaj - powiedział Toamsz - tylko skoczę po szpadlę... może się przyda! Tomasz mimo swojego wieku poruszał się niezgrabnie, uważając na lód przed swoimi schodami. Ledwie wbiegł, a już z powrotem wyskoczył trzymając trzonek łopaty. Ze swoim kuzynem poszli w kierunku świateł. Gdy tak szli wydawało mu się, że może tam spotka natchnienie (a może niewiedział co tam może spotkać). Droga, która na początku była twarda, ponieważ dwumetrowa zaspa zapobiegała przed nagromadzeniem się śniegu, w miejscu gdzie kończyła się owa zaspa stawała się grząska i widać było, że dawno nie przejechał tamtenty żaden pojazd. Im łębiej zapuszczali się, tym tym bardziej czuli prawdziwą siłę wiatru i śniegu wbijającego się w oczy. To co w zabudowaniach bawiło sięśniegiem, tu obziębiało i zasypywało po czubek głowy w kilka minut. Obj jednak nie należeli do ludzi szybko zmieniających zdanie. Na skrzyżowaniu zobaczyli jak ciągnik nadal ciągnie malucha. Kierowca wyszedł i pchał trzymając za kierownicę, jego żona także wyszła żeby pchać; tylko piędziesięciokilkuletnia babcia rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu. Męczyli sięjużdobre pół godziny. Dalej stało BMW, które zawiesiło się, a bez łopat nie zdołali ruszyć. Pan Tomasz i jego kompan od razu udali siędo kierowcy zagranicznego wozu. Był on już cały spocony; założył coś na głowę jakąś łatę, może bluzkę). Pasażer odkopujący rękoma przód auta od razu ucieszył się na nasz widok. Wiatr na dobre rozchulał się, powietrze pełne było białego pyłu i dobrych nadziei. Rozchuśtali samochód; najpierw do tyłu, by nabrać rozpędu. Odkopali trochę i we trzech popchnęli. Znowu zawisł - tym razem gorzej; nie chciał już iść do tyłu. Pchnęli go do przodu - nic z tego. Kierowca wyszedł zrezygnowany. 5 Jego zmizerowana mina mówiła, że jadą już dobre kilka godzin. Drugi mężczyzna z BMW trochę podkopał wóz i kazał pchać. Tym razem przyłożyli się, rozchuśtali go, kierowca w desperackim ruchu skręcił kierownicę i pojechał; ustał aż sto metrów dalej, ale tam już nie było takich zasp byli wolni. Pożegnali się z Panem Tomaszem i poszli do samochodu. Pan Tomasz zastanawiał się, czy to mu pomoże coś napisać. Wrócił do domu, zapaił światło (widać prąd wrócił). Ten sam zegar wybijał rytm ciszy, to samo dzwonienioe śniegiem o okno, ten sam zeszyt. Uśmiechnał się wreszcie, uznał się teraz spełiony. Wiersza już nie napisał. Pieśń szósta Szedł w ciemną, bezksiężycową noc. Gdzieś w oddali widział światła, jupitery scen. Wiatr smagał gałęzie drzew przy drodze, szeleścił w trawie i czesał mu sny. Czuł się jednak przyjemnie. Słyszał o tych czasach, gdy jego ojciec chodził w takich warunkach do szkały, gdziekolwiek, bo wtedy było inaczej. Wspólna męska przygoda, coś co się wspólnie przeżywa, to naprawdę podnosi się do rangi wydarzenia. Przypomniał sobie jak takie samo uczucie opłynęło go wtedy, gdy razem z przyjaciółmi pił. Czuł się w niebo wzięty, podnosiło go to, że wszyscy wokół czuli to samo, gdy wracali z nocnych melanży. To samo czuł też, gdy razem z kolegą, tym swoim najlepszym, pracował w zakładzie. Pracowali wtedy na jednej grubościówce do późnej nocy i było w tym coś pięknego. Było w tym to, co sprawia, że chce się żyć, bez końca. Pomyśllał, że tak właśnie musiał się czuć jego ojciec i tak właśnie się poczuł. Zaciekawiło go to. Człowiek sam pośród ciemności, idący na ślepo, po cieniach. Światła w oddali wcale mu nie pomagały. Przeciwnie, były to tylko rażące kropelki, które rozdrażniały jego oczy i odzwyczajały od ciemności. Czym były te światła? Zagubionymi statkami, wołaniami o pomoc, zgliszczeniami złudzeń, domem? Jest coś głęboko ukryte w tej pogodzie, coś co sprawia, że człowiek chce się z nią zmagać i przezwyciężyć ją. Sam. Bez żadnych udogodnień i wynalazków. Przez to poczuć się cząstką tej całości. Wtedy włąśnie, nie widząc nic, bez horyzontu, bez granic, zaczynał rozumieć bardziej wszystkie pytania, których wcześniej bał się i nie rozumiał lub nie przyjmował będąc tylko rozpieszczonym bachorem. Ostatnio jednak zaczął patrzeć na to z innej strony. Tak jakby leżywszy na brzuchu obrócił się na wznak i spojrzał prosto w niebo, bezchmurne, błękitne, które go raziło. Widział wtedy więcej niż normalnie, wychodził ze swojej skorupy, bo wiedział, że za tym co widzi jest jeszcze i jeszcze i... jeszcze dalej. My jednak jesteśmy tu... tu skąd on patrzył, a tam, to wszystko, nieboskłon, to było oko Boga. 6 Cisza obok niego pełna była znaczeń. Każdy szum miał swój sens... tylko, że my jesteśmy po prostu oraniczeni. To pękała gałąź, to chlustnęła woda z kałuży, to przebiegła mysz wśród poschłych liści. Nie ma nic bogatszego od szumu i ciszy, którą staje się szum. Życie jest niepewne, świat jest niepewny, ciemność jest niepewna. Buduje stwory, burzy równowagę, odsyła do wewnątrz. Człowiek błądzi, tak jak On błądzi, błądzi roztargnieni. Ciemonść jest niepewna. Wymacuje drzewa, słupy i dotyka tego uniwersum w jednym punkcie i ze wszystkich stron jednocześnie. Tym, co może jązabić jest ona soama. Właśnie tu. Różne rzeczy mogą być w ciemonśći; nawet takie, które w słoneczny dzień są tylko złomem. Szukając niestety można znaleźć. Można dotknąć czegoś, co nie jest korą drzewa, ani fakturą słupu - co będzie miało oczy. Ciemność jest niepewna, szczególnie, gdy przygląda sięnam. Pieśń siódma W przeszłości, w dzieciństwie, podjeżdza czerwony maluszek do starego, peerelowskiego, małego, murowanego pospiesznie domku. Pamięta jak wysiedli. Dom i jego mieszkańcy są mu nieznajomi. Znajomi jego matki wychodzą z tego małego domku, witają się, szczypią w policzki tego małego chłopczyka, którym On jest. Poza tym jest tam jeszcze jego brat, też mały i dziwnie słabo zarysowany w tym wspomnieniu, a przecież z nim tylko bawił się przez pierwsze kilka lat swojego życia. Obaj są cisi, a jego opowieść jest opowieścią „do”, a nie „od”. Przeważająca większość jego przeżyć jest „do”. Dość szybko zaczął zwarać na to uwagę. W wieku 13 lat zauważył, że jego egzystencja nie jest tylko egzystencją wiernej psiny, a może ukierunkować się na inne drogi rozwoju niż te, które widzi u osób wokół niego. Z głębokiego przeczucia niezrozumiania chowa te prawdy przed swaitem w głąb swojego ego, które z czasem przeistoczy się w na tyle silny twór, by wybić go na wyżyny. Nie bycie jednym z wielu było cechą jego całego życia. W średniej szkole spotykał się tylko z elitą (na swoim terenie), na studiach z elitą tych elit. Jednocześnie niepohamowane jego ego gnało go w zapędy młodości. Wyzwoli sięjednak z tego, by tragedia w przyszłości znów ściągnęła go do używek. Pamiętał dokładnie do końca życia ten dzień. Kwiecień, tydzień po Wielkanocy. Jego żona jadąc z przdszkola wymijała na skrzyżowaniu, a z przeciwka jechał Kamaz... Dopiero teraz przypomniał sobie dzień matur i to, że spóźnił się na wyniki. Z resztą, to tylko wyniki, czyż nie miał prawa się spóźnić. 7 Był zbyt zrównoważony i spokojny by zwrać uwagę na takie rzeczy, które nie miały dla niego znaczenia. Miał stoicką naturę, choć czasem dawała o sobie znać epikurejskość jego matki. Mimo to wiedział, ten świat pełen jest rzeczy bez znaczenia, a te naprawdę coś warte tracą na zanczeniu, bo my tracimy czas na rzeczy bezwartościowe. Pieśń ósma „Jak się żyje, to trzeba jeszcze grać. Trzeba prowadzić kartotekę..” Człowiek uwikłany w swoją własną pułapkę życia. ”Wujek jest prawdziwy. I kapelusz jest prawdziwy. I wąsy są prawdziwe, i serce prawdziwe, i myśli prawdziwe. Cały prawdziwy wujek. Nawet kamaszki u wujka są prawdziwe. I słowa prawdziwe. I skarpetki prawdziwe.” Co sprawia, że człowiek tęskni za inną osobą? Czy o tylko przyzwyczajenie? Niemożliwe. Chcemy widzieć tego kogoś z kim związane są nasze myśli, nasze życie. Gdy on odejdzie, razem z nim odejdzie część nas. Wtedy i my zaczynamy umierać, bo nic nas już tu nie trzyma. Odchodzi, a my stoimy obok - bezradnie. Wszystko było w nim prawdziwe. Pozostają tylko wspomnienia, ale i one są bolesne, niepewne. Pragiemy by inni dzielili się sobą z nami; chcemy ich poznawać, ich troski, marzenia, obawy. Szukamy spontaniczności, tej spontaniczności, która sprawia, ze świat staje się ciekawy. Naszą własna spontaniczność jest zbyt płaska, chora. Świat staje wtedy przed nami w pełnej krasie; żywy, barwny - pragniemy się nim cieszyć. Przeżyć życie i czuć, że było tego warte, tych wszystkich cierpień i upokorzeń. Nasze własne spełnienie wynika z tego jak widzą nas inni. Pieśń dziewiąta Czy wszystko warte jest uwiecznienia, zatrzymania w biegu tej myśli, co ją zrodziło. Niektóre myśli nie warte są zatrzymania, innych lepiej nie zatrzymywać. Nie są godne człowieka. Niech przepadną, zanurzą się i otoczą w bezmiarze, niech utuli je nieistnienie. Niech, w przeciwieństwie do tych pragmatycznych dla nas myśli, nie odkryje ich czasu stępiały ząb. Pieśń dziesiąta 8 Z hukiem pęka niebo - dzieli się z przerażającym bólem, błyszczącą szramą. Biegnę przez las gładką ścieżką pod ołowianym niebem. Goni mnie jęk upadających drzew, zwierających się w konwulsyjnych bólach i wstrząsających ziemią. Żłobią w ziemi niezatarte ślady, pękają wzdłuż i rozpadają się w wióry tak, że nie zostają żadne w całości. Skręcają się delirycznie ich pnie, wykrzywiają i wiją nim zrozumieją, że już umarły; tymczasem ich twarze nie zmienią się - zarastają w krzakach, pokrywa je piach, ściera erozja. Spomiędzy tych monumentalnych trupów wyrastają nowe drzewka, wsparte o ciała ich poprzedników wydźwigają swoją koronę pełną liści, a jest ich tyle co myśli i rozdrabniają się na wietrze. Biegnę dalej, a las stacza się i podnosi. Im dłużej biegnę tym huk i jęk są ostrzejsze, a las zagęszcza się. Wszystko wydaje mi się nieprawdziwe, złudne - moją imaginacją. Coraz mniej nieba nade mną, choć wokół wszystko zmienia się, ścieżka pozostaje ta sama, prosta, niezmieniona, jedyna prawdziwa. Czy na końcu tej drogi sensownym będzie pytanie o ten bieg, ciągłe potykane się i strach? Przestałem biec, ustałem naprzeciw przepięknego drzewa, a ono nie przewróciło się, tylko trwało, trwało, trwało. Ucichł huk, ścieżka zarosła, a skłębiałe chmury rozwiał wiatr i drzewo rzuciło na mnie swój cień... pełen dostojeństwa. Pieśń jedenasta 13 lipca 2002. Godzina 1750 . - Ajj! Ty cholero! - wykrzyczał Pan Tomasz na przejeżdzający samochód, który minął go na zakręcie w odległości zaledwie kilka centymetrów. Słońce strasznie gnało jak na taką porę roku, a asfalt lepił się do opon roweru. Pan Tomasz czuł też, że prawa pedała nawala. „Pewnie poszło łożysko” - pomyślał - „Na szczęście to już niedaleko! Mam nadzieję, że nic gorszego już się nie stanie.” W tym samym momencie zjechał do rowu, bo jakiś wariat wymijał na „trzeciego”. -Rozbij się ty k...! „Żeby o tym nie myśleć pomyślę o czymś innym; może o tym jak tam było.” Tomasz ruszył o 1120 do Grunwaldu. Był umówiony z kolegami, ale nie przyjechali, a on nie chciał czekać. „A jeszcze wczoraj tak się pieklili, że na pewno musimy wszyscy jechać.” W południe, gdy tam dojeżdzał, była najwyższa temperatura od kilku lat w tym regionie, ale to nie zniechęcało go. Założył po prostu czapkę, nawet nie spocił się, bo wiał lekki, prawie idealny 9 wiaterek. „Szkoda, że teraz ten wiatr jest przeciw mnie. Nie żałuję jednak, bo czego. Ważne, że byłem, wreszcie ruszyłem się.” Byłto trzeci tydzień wakacji, a Tomasz od samego początku nie wiedział co robić. Siedział w domu, czytał książki i czuł, że wychodzą z niego jakieś fobie. Myśli przychodziły same, a były wśród nich też takie dziwne. Ta raz, że jest trochę gruby i musi poćwiczyć, żeby opalić się, bo plecy ma prawie białe, że w domu trzeba posprzątać, bo zawsze ktoś moze wpaść z wizytą. Same te myśli nie przerażały go, raczej to, że jest coraz brardziej podobny do tych wszystkich dorosłych wokól niego. Było się wkońcu czego przestraszyć: oni tylko obgadują innych i mówią na koniec: „Przecież nas i tak to nie dotyczy”. Tomasz kiedyś streścił im to wszystko, rzucając prosto w oczy: - Wy macie za dużo wolnego czasu. - rozpętało to prawdziwą burzę. - My! Przecież ojciec musi tyle pracować i ja też, że ledwie chodzę. Popukaj się lepiej - chyba z głupim przez ścianę się macałeś. Ojciec wydawał lepiej sie to rozumieć, ale nic nie odpoiwiedział. - Dochodzi szósta - mruknałdo siebie Tomasz, spoglądając na zegarek przymocowany paskiem do kierownicy. Spodziewał siębyć w domu dwadzieścia po szóstej. „Miałem więc przelecieć w myślach to jeszcze raz, by czas szybciej płynął.” Pierwsze co mu się przypomniało to peleton, do którego przyczepił się tuż przed Stębarkiem. Wiedział, że jeśli będzie jechać sam wszyscy będą go ignorować, zajeżdzać drogę i wyprzedzać jak debile. Szybko z nimi dojechał tam gdzie chciał i zostawił ich. Po czym pojechał jakąś „żwirówką” tam gdzie, nie było już samochodów. Spotkał tam żołnierzy. - N*** co ty do cholery robisz! Siedzisz tylko. - Nie ja... - Dopiero co miałeś przysięgę, a już zrobiłeś sobie wolne. Już ja Cię znam. Robić zbiórkę. Potem ustawili się w dwuszeregu. Padło - W prawo patrz! - i wsiedli dwójkami do autobusu. Jedne co Tomasz z tego zapomniał to te stare strzelby, które wydawały się, że już nigdy nie strzelą. Zaśmiał się z ironią, gdy przypomniał sobie to. Zastanawiał się później, gdzie może być to pole bitwy. „To musi być tam, gdzie ten płot - pomyślał wtedy - ale po o już tam ićś, pochodzę trochę.” Tomasz zszedł z roweru, bo droga nie przypominała drogi, a raczej pole. Prowadząc rower szedł za pewnąparą. Sma nie wiedział dlaczego przychodziły mu do głowy dziwne myśli” „Ale dziwny strój. Ona w tych sandałach niedługo poktnie się”. Po czym skarcił sam siebie: „Ej, co ci jest, ni epoddawaj siętemu dekatentyzmowi. Wiesz dobrze co czynią myśli - śa jak krople wody, które zniszczyć mogąkamień tych dobrych twoich przyzwyczajeń. Czym wszakże jest stereotyp - to przyzwyczajenie, kóre może zmienić sięw każdej 10 chwili pod wpływem najmniejszej iskry, a one,... oj! dobrze już skończ te porównania. Ten monolog wewnętrzny podobny jest do schizofrenika. A może nim jestem? Jeśli dalej będziesz wpadał w taką paranoję, to napewno będziesz. Weź się w garść!”. „.. A teraz stoisz tu, ludzi tłum... uciejkła do windy... co ty robisz tu... i nie stało sięnic...” - Tomasz rozpraszały takie fragmenty piosenek, które śpiewał sobie w myślach i robiło mu się przyjemnie. Od pola bitwy do namiotów przemykali rycerze, a Tomasz nie wiedząc co robić wdrapał sięna pagórek obok muzeum. Stała tam specyficzna katapulta. Tomasz był rozeznany nieco w tym temacie, ale takiej jeszcze nie widział. Nie była to z tych, w których nakłada siępociskna cięciwę łuku lub na ramię wyrzutni. Pocisk (strzała) znajdował się w okienu w belce, za belką zaś była, jak to mówił konstruktor tego urządzenia, prowadnica lub prowadnia, którą można yło ustalać kąt strzału. Elementem, który wystrzelał pocisk była, przywiązana do belki z okienkiem, listwa. Listwa rozprężając się dopiero przy końcu drogi trafiała na pocisk. Konstruktor. który przebrany był za wieśniaka z czasów XV w., tłumaczył, że kąt był taki, by pocisk trafiał w szczelinę strzelną w zamkach. Dodatkowo demonstrował jak zmieniać zymut strzału. Tomasz pochłąnęły te wywody. Stał tam i patrzył jak to cośstrzela. Nie mógł uwierzyć, jak konstrukotor zapytany prze kogoś jaki jest dystans, odpowiedział: 200m, a jeśli listwa była by drewniana to dwa razy większy.. „Przecież tu było ledwie 50m, a może jeśli to tylko wyskalowana repilka.” Konstruktor uciekł, bo spieszył się, jak każdy, na bitwę. Pieśń dwunasta Czy Pascal wygrał zakład? Descartes mówi, że tak, ale czy odebrał nagrodę? Może jego piekłem będzie właśnie to, że nie pozna, kto je stworzył. Przywilejem, a może karą (wybierzcie sami) ludzi bowiem jest poznanie tego miejsca. Dotyczy to większości; co do tych uprzywilejowanych - nie wypowiadam się. Jedni przechodzą przez te „łagodne” piekło, innym dostaje się „ciężkie” - wyrok skazujący bez odwołaniai m,ożliwpości wcześniejszego zwolnienia. Ciekawe co mni eczeka za to co napiszę. Co można powiedzieć o naturze dobra i zła. Bóg je stworzył i rozrzucił po Ziemi, ale po co? Czy zło jest koniczne? Co nim kieruje? Jeśli zaprzeczyć wolnej ludzkiej woli i dać wiarę w deterministuczny wszechświat, to zło (uznajemy za konieczny byt rzeczywisty) od jego początku miałoby uwarunkowaną ewolucję i dotykałoby określonych ludzi z określoną siłą. Warunki początkowe do tego musiały by wybrać jednego Boga. Czemu właśnie takie? 11 Jeśli nawet spojrzymy odwrotnie, to też utkniemy w tym punkcie. Bóg musi wtedy nakładać zło według swojego upodobania, bo innego celu nie widać. Można wierzyć w „boski plan zbawienia”, ale on też ma pewne wady logiczne. Czemu mamy cierpieć tę mitręgę tu na Ziemi, zamiast od razu iść do Nieba? człowiek rodzi się niewinny (naewt z grzechu pierworodnego obmywają go) - grzeszny staje się przez słabości duszy na Ziemi. Jak to więc ma się do przebywania dusz w Niebie, gdzie jest zupełanie inna rzeczywistość. Ktoś zły na Ziemi (być może to wina hormonów, złego środowiska, na które był od początku skazany lub inne czynniki środowiskowe, zmieniły „czystość” jego duszy - czynniki te nie były od niego zależne, gdy był dzieckiem) nie musiał by być zły w Niebie. Czemu więc Bóg kieruje człowieka przeciw człowiekowi, przez zło, które tu się znajduje, jeśli ludzie są ułomni i nie zawsze świadomi swoich czynów. To wszystko kojarzy mi się coraz bardziej z teatrem. Tyle o nim już napisano, nie wyciagając żadnych wniosków. Jaki jest cel narażania człowieka na zło, jeśli istnieje inna rzeczywistość? Jaką spełniamy rolę we wszechświecie - czy tylko zabawek? Po co powstaliśmy? Czy może nie powstaliśmy - to wszystko ułuda, misterna halucynacja stworzona z perfekcyjnych części - ale po co? Kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Jeśli naszym głównym celem jest dążenie, to dokąd? Pieśń trzynasta Zahoroskopowany, pozwalający żyiu obiegać się wkoło, narkotyzował się wiadomościami ze świata przepychu. Czuł, że chce tam być, a ten dreszczyk i kilka wciągnięć pozwalało mu zapomnieć, że nigdy tam nie będzie. Jego życie stało się skrytym wołaniem do samego siebie, bo innym dojść tak daleko nie pozwolił - lecz teraz już i on nie słuchał. Życie to było jak dławiący siępociąg, który zginął gdzieś w tunelu. Dopiero u wylotu będzie mógł wyrzucić spaliny i oddychając świeżym, skrywanym marzeniem. Czy to go zadowoli? Nie, będzie chciał jechać dalej, dalej; ale żaden tor nie prowadzi w nieskończoność! Pieśń czternasta Na bezimiennej, dziewiczej ziemi stanął człowiek. Brudne, twarde, zimne buty przeszły po niej. Słuchała opowiadań, które człowiek przyniósł tu ze sobą. Dziwiła się, pierwszy raz naprawdę dziwiła się. Człowiek krzątał się pośród skrzyń i lin, sprawdzał wszystko jeszcze raz, upewniał się by spokojnie zasnąć. 12 Wstał z brzaskiem z wrzaskiem, rozpromieniony, obudzony hałasem, który harobił Helios swoim rydwanem. Zaczął przygotowywać się do ostatniej sowjej wyprawy. Przedłożył nogę przed nogę, rozejrzał się po panoramie i ruszył myślą w górę, pionowo. Ze spekrum skojarzeń wybrał tę jedną, jedyną jasną i jemu właściwą. Wciągnął przez nos pierwsze polany westchnienie, ustał przy krzewie i rozkrzewił się we wszystkie strony. Szaro-szary film ciągnął się ospale jak gnijące jabłko, gnijące jabłko Ateny. Fałdami, zmarszczkami, wyschniętą skórą, powłoką, biegły w górę góry by zginąć wśród ludzkich ograniczeń. Chiały się tam zakrzewić, ale wciąż coś sobie wypominał. Wczoraj nasz bohater wszedł do namiotu, rozpalił kuchenkę, podgrzał swój kosmiczny, puszkowany obiad. Przytulił się atłasowym kocem, zapiął śpiwór i po prostu, bez zmartwień, zasnął. Po tej kilkugodzinnej, godnej boga, sjeście, wreszcie gotowy, zebrał się i ruszył. Wzdłuż prostej drogi, pośród hamady, zabrawszy ze sobą w plecaku tylko najważniejsze rzeczy, w kieszeni scyzoryk McGyvera i sznurek, do ręki kijki narciarskie i oczywiście trochę wyzwalającej od świata nadziei, poszedł na ostatnią podróż w te góry. Z każdym skokiem, z każdym wstępem temperatura dramatycznie spadała. Kurtka pełna reniferowej sierści grzała; jednak tak naprawdę potrzebował tylko adrenalinę, by zapomieć gdzie się jest. Jak narkotyk, ulatywała gdzieś świadomość pobudzenia, lecz ciało to wiedziało. Wiatr rzeźbił tamtejszy krajobraz niewidocznym dłutem cierpliwości. Cofał rzeki, głaskał lasy, biegł z gór i spadał w otchłań przed sobą. Góry rozchodziły siębeznamiętnie i ginęły pod czapami śniegu. Na styku tych przeciwstawnych wartości stanął teraz człowiek. Założył haki na buty ze swoim marzeniem. Podpierany przez dwie narciarskie laski, przechodził przez cyrki z uwagą, jednak, by nie pochłonęła go jedna z tych zdradziecko przykrytych przepaści. Znalazwszy jaskinię ukrył się tam przed śmigającym i przenikliwym wiatrem, rzeźbiarzem jego pasji. Rozgrzał na przenośnej gazówce wodę, co w tej temperaturze zajmuje dużo więcej czasu niż na dole. Po czym włożył zupę rozpuszczalną. Wbił kolejną igłę adrenaliny. Zakończywszy wszystkie te czynności, przebił śnieg, który w czasie jego postoju zatarasował mu wyjście. Wyszedwszy jeszcze raz spojrzał się w dół i poszedł wąskimi przesmykami wśród zasp. Wszechogarniająca przestrzeń działa destrukcyjnie na człowieka. Niszczy jeago pewność siebie i odwagę. Zadziwiające, żę tylko tam szuka równości wobec innych. Ruszył tam, bo ten sprawdzian umiejętności uważał za jedyny obiektywny. Natura miała być jego sędzią. Chciał potwierdzenia swojej wartości poprzez niezawisły sąd. Czy gdzieś taki jest? Pomylił się czy może to wszystko było tylko bajką? Może tego wszystkiego nigdy nie było, człowiek nie istniał, a góry to bańka mydla13 na kręcąca się wokół nosa autora? Skutki są pewne, zaskakiwać mogą tylko przyczyny. Niepewna więc jest pogłoska, że człowiek znalazł wreszcie spokój, utulony przze zbocza stromej doliny. 14