dziewiętnaście sekund

Transkrypt

dziewiętnaście sekund
I.
Kiedy widziałem Sandrine ostatni raz, nie widziałem jej tak naprawdę. Odniosłem tylko
przelotne wrażenie, że dostrzegam jej twarz. Ledwie zarysowała mi się za szybą wagonu, a już
połknęło ją żółte ramię. Rozpłynęła się. Jak zjawa - już wtedy.
To była randka na odkochanie się. Zakochanie na opak. Może rozstanie.
Chcieliśmy jednak potraktować je lekko, uniknąć pozorów dramatu. Wykombinowaliśmy
sobie pewną grę. Zapewne uważaliśmy, że jeśli zachowamy się jak dzieci, nasze rany ograniczą
się do podrapanych kolan i guzów na czole. Zresztą chyba się jeszcze kochaliśmy, i to nam
dodawało pewności siebie. Trzeźwo podchodziliśmy do naszych zniecierpliwień, rozczarowań,
zobojętnień. Nic nas nie goniło, nie groził żaden kataklizm, nawet nie burza, raczej mgła albo
mżawka. Doszliśmy do naszego zmierzchu, ale takie wieczory mogą ciągnąć się w
nieskończoność. Prawdę mówiąc, nie podjęliśmy decyzji nieodwołalnego zerwania. Do
Sandrine i tylko do niej należało zamknięcie drzwi, które otworzyliśmy między sobą przed
dwudziestu pięciu laty. Ona jedna mogła odejść albo nie. Pogodziłbym się z jej decyzją.
Zdawałem się na nią całkowicie, z miłości albo przez kurtuazję. Przez szacunek - na pewno.
Również trochę z tchórzostwa, kto wie?
Zgadzaliśmy się w wielu sprawach, nie wyłączając najgorszego. Mieliśmy za sobą inne
historie, także zakończenia innych historii, i dlatego niemal jednocześnie usłyszeliśmy w mroku
skrobanie wygłodniałych bestii, gotowych pożreć nas żywcem. Takiej agonii chcieliśmy sobie
oszczędzić. Dlatego wybraliśmy samounicestwienie, eutanazję. Znaleźliśmy się w
dwuznacznej sytuacji skazanego na śmierć, który popełnia samobójstwo, żeby uniknąć kaźni.
Potrzebowałem całej bezsennej nocy, aby drobiazgowo zaplanować dzieło zniszczenia, do
którego mieliśmy się zaprząc. Leżeliśmy na wznak w ciemności sypialni, trzymając się za ręce
na kołdrze. Ja, z otwartymi oczami, wpatrywałem się w koronkowe festony na suficie, cień od
światła ulicznych latarni. Ona miała oczy zamknięte i oddychała głęboko półotwartymi ustami,
chciała, bym uwierzył, że śpi.
- A więc możemy zrobić tak... - powiedziałem do niej w kuchni następnego ranka.
Byliśmy oboje równie zaskoczeni, że jeszcze jesteśmy razem. Tacy spokojni. Nim zacząłem
mówić dalej, podniosłem na nią wzrok. A nie powinienem. Sandrine była rano ładna. Prawie
tak samo, jak wieczorem. Zapragnąłem podejść do niej, przytulić i zaproponować, abyśmy szli
dalej razem, zaczęli od nowa. Często bywam skłonny do podobnych napadów nieuczciwości.
Poczułem się gotowy na każde kłamstwo, żebym tylko nie musiał dalej mówić. Nie trwało to
długo. Zdołałem odwrócić głowę, mój wzrok zatrzymał się na kolorowych magnesach
przyczepionych do lodówki. Wyglądały jak odznaczenia wojskowe. Pomyślałem o bitwach,
masakrach i trupach o zdziwionych oczach.
Wymyśliłem scenariusz. Widziałem nas jako aktorów. Z pewnością dla podtrzymania
złudzenia, że będziemy tylko udawali. Wyznaczylibyśmy sobie spotkanie. Ja przyjdę, a
Sandrine sama zdecyduje, czy ma przyjść, czy nie. To była delikatność z mojej strony, ale także
jedyny sposób dowiedzenia się, jak naprawdę z nami jest. Bo ja zawsze przychodzę na
spotkania. Przez całe życie nie opuściłem ani jednego. Lubię odkrywać osobę, na którą czekam
albo ona na mnie. Jej lekki niepokój, który znika w sekundę, gdy się pojawiam. Za nic na
świecie nie przegapiłbym momentu rozproszenia niepokoju.
Ważne jest także miejsce. Kawiarnia? Zbyt bezceremonialna. Dworzec? Zbyt powieściowy.
Najpierw skłaniałem się w stronę metra, lecz w końcu zaproponowałem RER*. Powiedziałem
sobie, że jeśli Sandrine nie przyjdzie - a że nie przyjdzie, uznałem za pewne - peron RER
wydałby mi się nie tak wąski, sklepienie nie tak niskie, klęska mniej oczywista. Potrzebowałem
sprzymierzeńców w godzinie próby i miałem nadzieję znaleźć ich w tłumie, w tablicach
świetlnych i przestrzeni pozwalającej zaczerpnąć oddechu, gdy automatyczne drzwi już się
zatrzasną za kawałkiem życia, za drogą, na którą wstąpiliśmy we dwoje, ramię w ramię, i którą
będę musiał iść odtąd sam, kulejąc. Chyba przypomniałem sobie także, że zawsze zaskakiwały
mnie wagony pojawiające się wzdłuż peronu, bo wyłaniają się z tunelu z prawej strony jak
pociągi, podczas gdy ja wypatrywałem ich przyjazdu z lewej, jak w metrze. Tak, chyba
rzeczywiście wybrałem RER, żeby nie widzieć nadciągającego nieszczęścia. Żeby zwaliło mi
się na głowę jakby z zaskoczenia, niczym fatum, ciężka choroba albo kieszonkowiec. (...)
Ustaliliśmy, że przyjadę na miejsce kilka minut wcześniej - oboje wiedzieliśmy, że będzie to
na pewno około godziny - i że orientując się na podstawie poprzedniego składu stanę na
wysokości tylnych drzwi trzeciego wagonu. Sandrine znalazłaby się dokładnie naprzeciwko
mnie i pozostanie jej tylko wysiąść. Chyba że wybierze najbardziej prawdopodobne
rozwiązanie: nie przyjedzie, co oznaczałoby, że z nami koniec. Ten poprzedni pociąg
ochrzczono jakby specjalnie dla podkreślenia stanu ducha, w jakim zapewne będę się w tym
momencie znajdował: nazywał się TRAC.
Przewidzieliśmy także, co powinno się wydarzyć po końcu świata. Gdy ZEUS zniknie już w
tunelu po lewej - i nie zwróci mi Sandrine na najbliższe dwadzieścia czy trzydzieści lat - miałem
pójść do kina, do kawiarni, gdzie zechcę, w każdym razie nie zjawiać się w domu przed nocą,
a ona wykorzystałaby te kilka godzin na spakowanie walizek, wyciągnięcie swoich książek z
biblioteczki, wyrwanie z naszego otoczenia paru rekwizytów, których obecność pomoże jej
urządzić sobie życie w oswojonym już nowym wnętrzu. Perspektywa podobnej amputacji
przerażała mnie chyba najbardziej. Stawić czoło brakom, lukom, rozdarciom w dekoracjach
stanowiących tło mojej egzystencji, którą uważałem za nienaruszalną. Wrócić do nas, a znaleźć
się u mnie.
A przecież nasze rozstanie zarysowało się znacznie wcześniej. W rzeczywistości
mieszkaliśmy razem, ale jakby jedno bez drugiego. Od jak dawna? Od dwóch lat? Trzech? Dziś
stan zapalny objawił się w całej okazałości, lecz od jak dawna byliśmy chorzy na siebie? To
zaczęło się od ciała. Byliśmy zmęczeni naszymi uniesieniami. Trzeba powiedzieć otwarcie, że
rozkosz rozmywała się, pozostawała niezaspokojona. Czasem jej opieszałość brała górę nad
nami i przenosiliśmy swoje frustracje w krainę snów. Coraz częściej snuliśmy się wieczorami
po mieszkaniu, bo trzeba doczytać ostatni rozdział książki, przejrzeć papiery przyniesione z
pracy, aż wreszcie w ciemności sypialni dochodziliśmy do wniosku - z ulgą przybraną w pozory
żalu - że jest zdecydowanie za późno, żeby się kochać. Tak, nie zdawaliśmy sobie z tego
sprawy, ale znosiło nas z drogi miłości w stronę rozsądku.
A dzisiaj on nam dyktował swoje warunki. Nakazywał wyznaczyć sobie fikcyjne spotkanie,
w które żadne z nas nie wierzyło. Spotkanie dla zmylenia pozorów. Kłamstwo. Żeby skończyć.
(...)