Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przełożył
Bartosz Kurowski
Tytuł oryginału
Night Kills
Copyright © 2008 by John Lutz
All rights reserved
Projekt okładki
Anna Damasiewicz
Zdjęcie na okładce
Dave Wall/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Adrian Markowski
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Małgorzata Denys
Łamanie
Jacek Kucharski
ISBN 978-83-8069-011-0
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
KMDRUK
90-345 Łódź, ul. Księży Młyn 14
(…) kobiety i ptaki, by widzieć, nie muszą ruszać głową,
co w rzeczy samej niezbędnym jest zabezpieczeniem, albowiem i kobiety, i ptaki otoczone są przez wrogów.
James Stephens, Półbogowie
1
Madeline uciekała.
Powinna być mądrzejsza. Naprawdę powinna.
Jakiś owad – duża pszczoła lub osa – bzyknął jej koło
ucha, kiedy z poślizgiem skręcała za róg. Niemal spadła jej
przy tym z nogi tenisówka. Ułamek sekundy później dobiegło
ją suche bam! Strzelał do niej. Nie miała już wątpliwości,
o co mu chodziło w samochodzie.
Próbuje mnie zabić! Za co? Co mu zrobiłam?
Walczyła o każdy oddech i potykała się z wyczerpania,
biegnąc ciemną ulicą. Wprawdzie było późno, ale nawet o tej
porze, nawet w tej dzielnicy ktoś na pewno nie śpi i jej pomoże. Ktokolwiek!
Strach pchał ją do przodu. Strach i rozlegający się z tyłu
miarowy, niestrudzony tupot stóp. Dlaczego? O co chodzi?
Jeśli zbliży się na tyle, żeby strzelić jeszcze raz…
W prawym boku pojawił się ból. Był jej wrogiem. Chciał
zmusić ciało, żeby zgięło się wpół, żeby przestała biec, przestała żyć. Jej nogi nie tyle osłabły, ile zdrętwiały tak, że ledwie
czuła chodnik pod stopami.
Madeline była gotowa poddać się nieuniknionemu, ale
wtedy zobaczyła, że na następnym pogrążonym w mroku
skrzyżowaniu przesuwają się cienie i rozlewa się blask.
Samochód!
Za nią, znacznie już bliżej, znów rozległ się strzał. Zabrzmiał, jakby jedna duża dłoń klasnęła o drugą. W tym suchym trzasku była jakaś ostateczność.
Oznajmiał, że coś się skończyło.
2
Frank ­Quinn, emerytowany detektyw z wydziału zabójstw, sączył mocną czarną kawę po śniadaniu zjedzonym
w Lotus Diner na Amsterdam, kiedy naprzeciwko niego
usiadł mężczyzna z obwisłymi podbródkami, wyglądający
jak ogar, którego ubrano w świetnie skrojony garnitur.
– Wiem, wiem. Późno się zjawiam – zawarczał ogar.
– Jak to? – mruknął ­Quinn i upił odrobinę kawy.
– Wolałbyś, żebyśmy spotkali się tu o wiele wcześniej.
­Quinn nie odpowiedział. Nudzili go ludzie obdarzeni nadmierną pewnością siebie.
Obaj mężczyźni byli niemal przeciwieństwami. Ogar, czyli Harley Renz, komisarz nowojorskiej policji, obwisłe miał
nie tylko podbródki, ale i całe ciało. W ciągu ostatnich kilku
lat przytył ze dwadzieścia kilogramów i nawet w drogim garniturze w kredowe prążki jego otyłości nie dało się pomylić
z muskulaturą. Pionowe paski po prostu układały się na Renzu w zygzaki. ­Quinn dla odmiany był wysoki i szczupły. Miał
wydatną szczękę, nos złamany o jeden raz za dużo i matowe
zielone oczy, pod których spojrzeniem trudno było się skupić. Proste, upstrzone pasmami siwizny włosy niedawno ściął
na krótko, ale jak zawsze sprawiały wrażenie, że fryzjer przy
okazji powinien był dopasować je do kształtu ludzkiej czaszki. Jeśli Renz był ogarem, to ­Quinn miał w sobie coś z wilka.
– Cieszysz się, że mnie widzisz – ciągnął Renz – bo nie
chcesz gnić na emeryturze w wieku pięćdziesięciu pięciu lat.
Zbliżyła się Thel, kelnerka.
– Kawa dla mojego adwersarza – zamówił ­Quinn.
8
– Nie jadłem śniadania – powiedział Renz. – Wezmę jeszcze gofra. Z dietetycznym syropem.
– To coś smakuje jak żywica – skomentowała Thel, przysadzista kobieta w średnim wieku, która nigdy nie mogła
pochwalić się urodą, więc nadrabiała ten brak bezpośredniością. W jej wypadku ta strategia świetnie się sprawdzała.
– No to z prawdziwym – zażyczył sobie Renz, zadowolony
z pretekstu do ominięcia diety.
­Quinn słuchał przez chwilę odgłosów ruchu ulicznego na
Upper West Side, przetaczającego się ulicą Amsterdam. Ktoś
nieopodal głośno kogoś sklął, ktoś inny naparł na klakson
i zrewanżował się donośnym wyzwiskiem. Nowy Jork.
– Gnicie postępuje szybko – powiedział ­Quinn. – Może
przejdziesz do rzeczy?
– Się robi. Znowu potrzebuję ciebie i twojej ekipy.
­Quinn i para detektywów, których Renz przydzielił do
ostatniej sprawy, stali się pupilkami mediów po tym, jak wytropili grasującego w mieście seryjnego mordercę zwanego
Rzeźnikiem. W dodatku dzięki ich sukcesowi Renz gładko
się wspiął na kolejny szczebel kariery i został komisarzem
policji. Właściwie stał się jednym z najbardziej popularnych
komisarzy w historii miasta. A że miastem był Nowy Jork,
Renz praktycznie mógł robić, co mu się żywnie podobało.
Mógł nawet na jakiś czas ponownie wcielić trójkę detektywów w szeregi nowojorskiej policji, jeśli oczywiście wyrażą
taką chęć. Renz wiedział, że ­Quinn ją wyrazi, a za nim pójdą jego detektywi. Podobnie jak Renzowi ­Quinnowi trudno
było odmówić.
– Do czego nas potrzebujesz?
Renz się uśmiechnął, ale i tak wyglądał jak ogar.
– Mówią o tobie w mieście Pan Seryjny, ­Quinn.
– Nie wiem, czy podoba mi się sposób, w jaki to ująłeś.
– Wiesz, o co mi chodziło.
– Kiedy ostatnio dla ciebie pracowałem, wskoczyłeś aż
na stołek komisarza.
– A ty odzyskałeś dobre imię i zostałeś wielkim bohaterem. Dla każdego coś miłego, ­Quinn. Ręka rękę, coś za coś.
Tak kręci się świat.
9
– Może twój.
– W nim przecież żyję.
– Czego więcej chcesz, Harley? Fotela burmistrza?
– Kto wie? – Renz wzruszył ramionami.
Chyba mówił poważnie. ­Quinn nie potrafił go sobie wyobrazić w tej roli, chociaż nie widział go też w roli komisarza, a właśnie naprzeciwko niego siedział. Naprzeciwko
komisarza policji.
– Jakie warunki? – zapytał.
– Praca na zlecenie. Nie wpłynie na twoje odszkodowanie, nie pozbawi cię świadczeń emerytalnych.
O świadczenia ­Quinn się nie martwił. Niedługo po zamknięciu sprawy Nocnego Łowcy miasto przyznało mu spore
odszkodowanie za to, że został fałszywie oskarżony o zgwałcenie czternastolatki. Zgwałcił ją inny policjant, a ­Quinn to
udowodnił. Zszarganej reputacji i tak by nie odzyskał, zgodził się więc na kwotę, która wystarczyła na opłacenie prawników i w miarę wygodne życie niezależnie od emerytury.
– Jeśli chcesz, żebym się tym zajął – powiedział – musisz
mnie zainteresować.
– To żaden problem.
Wróciła Thel. Przyniosła kawę i gofra dla Renza, a także
syrop klonowy w małej buteleczce. W podobnych podawano
alkohol na pokładach samolotów.
– To – powiedziała, stukając w zakrętkę nadłamanym polakierowanym paznokciem – smakuje jak utoczone prosto
z drzewa. Pyszności.
– Wierzę pani, najdroższa – odrzekł Renz.
Kiedy się oddaliła, posmarował gofra grubą warstwą masła, po czym wylał nań całą zawartość buteleczki.
– Mamy seryjnego mordercę – zwrócił się do ­Quinna – ale
media jeszcze o tym nie wiedzą. Z wyjątkiem Cindy Sellers,
która na razie nic nie publikuje.
– Ile ofiar?
– Dwie kobiety.
– Coś mało na seryjnego.
– Obie zostały zabite w taki sam, charakterystyczny sposób.
– Czyli masz ciała.
10
To nie było pytanie. Renz podniósł nóż i widelec i zaatakował swoje śniadanie.
– Mam kawałki ciał – odparł. – Nie, nieprecyzyjnie się
wyraziłem – poprawił się z ustami pełnymi gofra. – Mamy
tylko tułowia. – Przełknął i mlasnął z zachwytem. – Po prostu mniamuśne.
Dziwnie to zabrzmiało w ustach ogara, zwłaszcza takiego, który był komisarzem policji, ale co zrobić.
Thel nadciągnęła z dolewką kawy dokładnie w chwili,
w której Renz wbił widelec w ostatni kawałek gofra. Pewnie
dlatego, że powiedział do niej „najdroższa”. Zaraz potem
wróciła za ladę.
– Obie zastrzelono z tej samej broni – podjął temat Renz.
Odsunął pusty talerz. Zanurzył palec w resztce syropu,
oblizał go, popił kawą. Nie spieszył się. Z lubością przeciągał opowieść.
– Pocisk kalibru dwadzieścia dwa z wydrążonym czubkiem, prosto w serce.
– Mała spluwa.
– Wystarczająco duża. Zdaniem medyka sądowego każdy
postrzał był śmiertelny, ale ofiary mogły jeszcze chwilę pożyć. Nie wiadomo, czy nie zostały dobite strzałami w głowę.
Trudno powiedzieć, skoro nie mamy głów.
– Zawodowiec?
– Nieee. Jaki zawodowiec zawracałby sobie głowę rozczłonkowywaniem ciał?
­Quinn pomyślał, że to słuszna uwaga. Zaraz potem się
upomniał, że jeszcze nie pora na wyciąganie wniosków.
– Poza tym – mówił Renz – obie ofiary zostały zgwałcone długim ostrym przedmiotem. Raczej nie nożem. Prędzej
palikiem.
– Powiedz, że dopiero po śmierci – poprosił ­Quinn.
– Zdaniem Nifta owszem.
Chodziło o doktora Juliusa Nifta, wykwalifikowanego medyka obdarzonego niestety niewyparzoną gębą.
– Chyba rozczarował go ten przejaw miłosierdzia ze strony mordercy.
11
– To raczej praktyczne podejście, a nie miłosierdzie –
sprostował ­Quinn. – Łatwiej zabrać się za ofiarę ostrym narzędziem, jeśli najpierw położy się ją kulą.
– No widzisz? Dlatego jesteś właściwym człowiekiem do
tej roboty – odparł Renz. – Z miejsca wchodzisz w chore
umysły tych pojebów.
– W twój też.
– Myślisz, że robi im to zaostrzonym palikiem czy czymkolwiek innym, bo mu nie staje?
– Ty tak twierdzisz.
Renz zlizał z palca jeszcze trochę syropu i uśmiechnął
się do ­Quinna.
– A co ty twierdzisz?
– Że w to wchodzimy – odparł ­Quinn. – Zadzwonię do
Fedsa i ­Pearl.
Fedsem był Larry Fedderman, emerytowany detektyw
z wydziału zabójstw. ­Pearl była… Cóż, ­Pearl była ­Pearl. A to
mogło stanowić problem.
3
­Pearl była niska, krągła, dorodna i nawet w szarym mundurze tak wyrazista, że prawie nierealna. Idealna biała cera.
Czarne, bardzo czarne oczy i włosy. Białe, bardzo białe i idealnie równe duże zęby. Poza tym emanowała specyficzną
energią – odnosiło się wrażenie, że mogłaby przyciągać spinacze, gdyby znalazła się w ich pobliżu.
Obserwowała mężczyznę siedzącego przy stoliku, przy
którym wypełniało się blankiety wpłat i wypłat z konta. Coś
długo wypisywał wybrany druczek, a przy tym nieustannie
rozglądał się po banku.
Bank Sixth National był szacowną instytucją pyszniącą
się marmurami, boazerią z orzecha i polerowanym mosiądzem. Za długim rzędem klatek dla kasjerów widać było,
niczym przejście do dziewiętnastego wieku, otwarte drzwi
do skarbca. Jeśli w takim banku w ogóle coś się zmieniało,
to z powolnością, z jaką w chłodny dzień kapie melasa. Człowiek po prostu wiedział, że jego pieniądze są tu bezpieczne.
­Pearl pracowała w Sixth National jako strażnik i lubiła
to zajęcie. Robota prawie taka sama jak w policji, tylko spokojniejsza. Mundur dali jej szary, nie niebieski, ale mundur
to mundur. Dużo czasu spędzała na nogach, a wymagane
umiejętności były w zasadzie takie same. Mogliby tylko lepiej płacić. Ale ­Pearl w zasadzie nie narzekała. Prawdopodobnie nigdy nie będzie musiała wyjąć broni, którą nosiła
w kaburze u pasa. Nawet jeśli pewnego dnia ktoś taki jak ten
palant przy stole z orzecha naprawdę będzie oglądał bank
pod kątem ewentualnego skoku albo z zamiarem podejścia
13
do kasjera lub kasjerki z kartką informującą, że to napad.
Jeżeli coś takiego rzeczywiście kiedyś się zdarzy, ­Pearl była,
psiakrew, gotowa.
Facet, który z takim mozołem pisał – chudy typ w koszulce bez rękawów i z mnóstwem tatuaży, takich niebieskich i wyblakłych, jakie robią w więzieniu – nareszcie wstał
od stołu i pomaszerował do jednego z okienek. Podał kasjerce trochę gotówki i kartkę, która wyglądała na blankiet
wpłaty. ­Pearl się rozluźniła i wróciła na swoje miejsce pod
ścianą, żeby nie stać klientom na drodze. Miała jednak Pana
Wytatuowanego na oku.
Jej telefon komórkowy, przyczepiony do pasa obok dziewięciomilimetrowego pistoletu, zabuczał i zawibrował. Przycisnęła brodę do piersi i spojrzała w dół, unosząc komórkę
pod kątem umożliwiającym dostrzeżenie wyświetlacza. Numer ­Quinna. Odczepiła telefon, otworzyła klapkę i powiedziała po prostu:
– Cześć, ­Quinn.
– Mam dla ciebie propozycję – odezwał się głos w telefonie.
– Już to przerabiałam – odparła ­Pearl.
Wróciła spojrzeniem do wytatuowanego i kasjerki o imieniu Judy. Judy miała około dwudziestu lat, była puszysta,
a na jej ślicznej okrągłej twarzy rzadko malowały się jakieś
emocje – chyba że w porze lunchu. Ale teraz krzywo spoglądała na Pana Dziarę. Czyżby się sprzeczali?
– Jaką propozycję? – zapytała ­Pearl, chcąc przyspieszyć
bieg spraw.
– Odwiedził mnie Renz. Wygląda na to, że w mieście
działa seryjny morderca. Wieści jeszcze nie dotarły do mediów, ale lada chwila korek wystrzeli z butelki. Cindy Sellers
z „City Beat” o wszystkim wie i zaraz coś opublikuje.
­Pearl pamiętała Cindy Sellers, twardą małą brunetkę, która zwykle działała szybko i bez ceregieli. Cóż, to samo dałoby
się chyba powiedzieć o ­Pearl.
– Seryjny morderca może zaszkodzić karierze Renza –
powiedziała.
– Nie, jeśli Renz będzie odpowiedzialny za jego ujęcie.
Albo jeśli przypisze sobie zasługę. W takim wypadku jego
14
kariera może dużo zyskać. Dlatego kazał mi ponownie zmontować ekipę.
– Jest komisarzem policji. Czego chce więcej?
– Na dłuższą metę chyba lepiej, żebyśmy nie wiedzieli.
Niezależnie od motywacji znowu wysyła nas na polowanie.
Podczas rozmowy ­Pearl obserwowała Pana Wytatuowanego
i Judy. Naprawdę się sprzeczali. Okrągła twarz Judy pobladła i –
co było zupełnie do dziewczyny niepodobne – malowała się na
niej złość, którą kasjerka najwyraźniej starała się pohamować.
Facet z tatuażami pochylał się ku niej. Głównie to on mówił.
– ­Pearl?
– Tak, tak – odpowiedziała.
Ruszyła powoli w kierunku Judy i chudzielca z wytatuowanymi ramionami. Mnóstwo tatuaży przemyślnie się zazębiających. Nazywano to rękawami.
– Seryjny morderca… Ciekawe…
– W dodatku stróże prawa mają do dyspozycji tylko tułowia ofiar. Morderca kaleczy kobiety na tle seksualnym. Penetruje je jakimś ostrym przedmiotem, być może palikiem. Nie
dzwoniłem jeszcze do Fedsa. Wchodzisz w to?
– Same tułowia, powiadasz?
– Właśnie. Obydwie kobiety zostały zabite strzałem w serce, i to z tej samej broni.
– Cholera – powiedziała ­Pearl.
Pan Wytatuowany powiedział coś, na co Judy aż się wzdrygnęła, po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył
ku drzwiom.
­Pearl popatrzyła na Judy. Judy popatrzyła na ­Pearl, a potem na Pana Wytatuowanego i bezgłośnie powiedziała: „Zatrzymaj go!”.
– Wchodzisz w to, ­Pearl?
­Pearl zrobiła dwa długie kroki, odepchnęła na bok kobietę
stojącą w kolejce do okienka i podążyła za wytatuowanym.
– Ej, ty! – powiedziała spokojnie, ale stanowczo, nie chcąc
powodować niepotrzebnego zamieszania. – Zatrzymaj się!
– Co jest, ­Pearl? Co się dzieje?
Wsunęła komórkę do kieszeni szarych spodni od munduru i zaczęła gonić wytatuowanego. Obejrzał się na nią
15
i ruszył biegiem. ­Pearl wpadła na niego i ściągnęła go na
twardą marmurową posadzkę, uderzając się przy tym w łokieć, aż zdrętwiało jej prawe ramię. Na obrzeżach jej pola
widzenia niczym roztańczone cienie szybko poruszali się
klienci. Rozległ się kobiecy krzyk.
– Oż ty suko! – zawołał wytatuowany, zbierając się z podłogi.
­Pearl podcięła mu nogi.
– Oż ty! – zawołał znowu i przetoczył się poza zasięg jej
rąk. Nie próbował jednak wstawać.
­Pearl poszarpała się z kaburą, ale nie mogła wyjąć pistoletu. Do diabła z tym. Zbliżyła się na czworakach do Pana
Dziary, przewróciła go na brzuch i sięgnęła po kajdanki. Nie
stawiał oporu. Po kopniaku w nogi, jaki mu zafundowała,
mógł mieć uszkodzony któryś staw kolanowy.
– Panno Kasner! – usłyszała kobiecy głos. – Panno Kasner,
proszę nie robić mu krzywdy!
­Pearl podniosła wzrok i zobaczyła nad sobą Judy. W holu
za dziewczyną klienci zamarli ze strachu. Niektórzy leżeli na
podłodze jak ­Pearl i wytatuowany.
– Prosiłaś, żebym go zatrzymała – powiedziała ­Pearl. – To
chyba znaczy, że chciał obrabować bank?
– Nie. Obrabował mnie, bo nie dał alimentów na dziecko.
To tylko mój były mąż, żaden z niego bandyta.
Rozwścieczona ­Pearl podniosła się na nogi. Łokieć zapłonął bólem.
– To po cholerę kazałaś go zatrzymać?
– Nie wiem. Tak jakoś. – Judy zaczęła płakać.
– Pozwę cię za to, do jasnej cholery! – wydarł się wytatuowany, który tymczasem usiadł i wpatrywał się w ­Pearl.
– Pozwiesz mnie? Masz szczęście, że ci nie…
– Panno Kasner – kolejny głos. Ten należał do Copperth­
waite’a, dyrektora banku. – Jak tylko Judy się uspokoi, zapraszam obie panie do mojego gabinetu.
– Jestem… jestem spokojna – chlipnęła Judy i otarła
wierzchem dłoni oczy, które poczerniały od spływającego
makijażu. Wyglądała jak rozżalony szop pracz. Uklękła i odgarnęła kosmyk włosów z czoła Pana Dziary.
16

Podobne dokumenty