ZAPISKI NOWOJORSKIE I KANADYJSKIE I. Zapiski
Transkrypt
ZAPISKI NOWOJORSKIE I KANADYJSKIE I. Zapiski
ZAPISKI NOWOJORSKIE I KANADYJSKIE I. Zapiski nowojorskie Mój dwukrotny pobyt w USA ograniczył się właściwie do Nowego Jorku, jeśli nie liczyć nocnego przejazdu autobusem w 1979 r. z Nowego Jorku do Montrealu via Saratoga (Kościuszko!) do Montrealu i przejazdu, także autobusem, z Niagara Falls via Buffalo do Nowego Jorku. Z listy moich zagranicznych wyjazdów wynika następujący harmonogram pobytów w USA i Kanadzie: 1970. II/III (dwa tygodnie)(via Rzym - 2 dni) Nowy Jork - podróż służbowa z ramienia Animexu 1977.V/VI(miesiąc)(via Amsterdam - 2 dni) Toronto, Ottawa, Vancouver, Nanaimo,Victoria, Edmonton, Winnipeg, Heckla-Island, Montreal, Quebec, St.Anne, Chicoutimi, Fredericton, Charlottetown, Halifax (powrót via Londyn - 4 dni), podróż służbowa z ramienia Ambasady Kanady w W-wie 1978. VI.(4 dni) (via Wiedeń)Nowy Jork, podróż prywatna z żoną Danutą 1978. VI(dwanaście dni) Montreal, Quebec, Ottawa, Toronto, Niagara Falls, j.w. Wspomnienia z tych dwóch podróży do USA i Kanady nie będą chronologicznym zapisem wydarzeń, a raczej zestawieniem ciekawszych wrażeń. 1) Rzym W roku 1970 nie było jeszcze bezpośrednich lotów z W-wy do Nowego Jorku. "Przesiadkę" w drodze do Nowego Jorku, dzięki życzliwości pań z Działu Kadr, które w Animexie organizowały mi moją podróż, miałem w Rzymie, gdzie zatrzymałem się prawie dwa dni (od południa do następnego południa) w koszt linii Al-Italia. W koszt tej linii nocowałem w hotelu Michelangelo, tuż przy Watykanie. Ponieważ w Rzymie jeszcze nie byłem i musiałem się liczyć, że to pierwszy i ostatni raz (na szczęście byłem tam ponownie i to tydzień na wycieczce z moja żona, Elżbietą, w roku 2003), ambicją moją było "zaliczenie" wszystkiego, co należało "zaliczyć". Pierwsze kroki skierowałem oczywiście do najbliższego obiektu: Watykanu: Bazyliki i przylegającego placu oraz ulic. Do późnej nocy chodziłem pieszo ulicami Rzymu i zwiedziłem prawie wszystkie zabytki centrum Rzymu, a więc fontannę di Trevi, Ołtarz Ojczyzny (Pomnik Nieznanego Żołnierza) i leżący za nim Kapitol, obydwa fora: Romanum i Traianum, Collosseum, a wczesnym wieczorem (było jeszcze jasno) przeszedłem się nawet po Via Appia Antica. Dobrze ten mój samotny spacer wśród grobowców rzymskiej arystokracji pamiętam. Byłem tam autentycznie zupełnie sam, nie licząc stojących tu i tam samochodów z parami szukającymi miłości w samotności. Był wprawdzie luty i w Polsce sroga zima, tu jednak było jak u nas wiosną ! Potem jeszcze szybko stare miasto z Placem Weneckim , Placem Navona i Panteonem, zaś następnego dnia, z samego rana udałem się do Muzeum Watykańskiego, gdzie na szczęście nie było takich tłumów, jak wiele lat później - w roku 2003 ! W godzinach południowch zawieziono mnie samochodem Al-Italii na lotnisko Michel-Angelo. W tym samochodzie miałem ciekawe spotkanie. Otóż jechał ze mną młody murzyn. Oczywiście nawiązałem z nim rozmowę i okazało się, że to Liberyjczyk, który leci do swojej "prawdziwej" ojczyzny - Izraela (Sic!). Wyraziłem oczywiście zdziwienie, jaki z niego Żyd ? Okazało się, że w niektórych krajach afrykańskich, m.in. w Liberii, Izrael pomagał w organizacji życia gospodarczego na swoją modłę. M.in. na wsi zakładał na wzór kibuców spółdzielnie rolnicze, a w tych spółdzielniach prowadził także swoją działalność misyjną. Wielu murzynów przyjęło więc wiarę starozakonną i w tym sensie stało się Izraelitami. Bardzo "zasymilowanym" murzynom, tak jak w przypadku mojego znajomego, umożliwiono 1 wyjazd do Izraela i przyjęcie izraelskiego obywatelstwa. Historia mojego współpasażera w samochodzie niezwykle mnie zadziwiła i poruszyła. Zapytałem go, czy nie słyszał o występującego u Sabrów (Żydów już urodzonych w Izraelu), Żydów Amerykańskich i europejskich - przeważnie bardzo czystych rasowo - pewnego rodzaju może nie rasizmu, ale pogardy dla stojących na znacznie niższym poziomie kulturalnym Żydów orientalnych: z Jemenu, Indii i innych krajów diaspory wschodniej, a także dla Żydów abisyńskich, których rysy i kolor skóry jednoznacznie dowodziły, że są silnie zmieszani z lokalną ludnością ? Zapytałem też, czy nie boi się, że zaraz po przyjeździe wcielony zostanie do wojska i narażał będzie swoje życie ? Mój współpasażer był jednak niezłomny i odpowiedział mi w duchu, że Izrael to jego ojczyzna i jeśli będzie trzeba, chętnie odda życie za nią ! Rozstaliśmy się na lotnisku, ale o moim "izraelskim murzynie" nieraz jeszcze myślałem, jak też mu się w tej jego "ojczyźnie"powiodło ! 2. Nowy Jork 9-godzinny lot z Rzymu do Nowego Jorku był prawdziwą przyjemnością.: wyśmienite jedzenie, napoje, no i filmy. Chyba właśnie na pokładzie tego samolotu ( a może w drodze do N.Jorku w roku 1977 - ?)zobaczyłem m.in.film "Rocky" z Sylwestrem Stallone. Duża niespodzianka spotkała mnie na lotnisku J.F Kennedy'ego w Nowym Jorku. Chyba prawie jednocześnie z naszym lotem przyleciał samolot z Izraela i na lotnisku przy wyjściu stała kilkudziesięcio- jeśli nie kilkusetosobowa grupa Żydów - starowierców, ubranych w stroje jak z pocztówek Stryjeńskiej. Dla mnie coś niewiarygodnego i niezwykle egzotycznego. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tylu naraz Żydów ubranych w swoje tradycyjne stroje: w chałatach, w spodnie - "pumpy", a w dole białe skarpetki pod kolana, na twarzach pejsy, na głowach czarne kapelusze - coś, co znałem tylko z ikonografii i czego nie spotkałem nigdy w naturze ! Identycznie ubrani byli także mali, czy kilkunastoletni chłopcy z pejsami-loczkami !Pełna egzotyka w supernowoczesnej Ameryce ! Później spotykałem w Nowym Jorku wielu Żydów w tych ich "ludowych" strojach. Okazało się, że tam to normalka ! Celem tej dwutygodniowej podróży służbowej do Nowego Jorku było zaprogramowanie na najbliższy rok reklamy polskich szynek marki Krakus w USA, które eksportowane tam były przez chz "Animex", gdzie byłem szefem Działu Reklamy, Wystaw i Targów.W owym czasie wyłącznym importerem polskich szynek i innych wyrobów pochodzenia zwierzęcego była firma Atalanta. Właściciel tej firmy, p.Rubin partycypował w kosztach reklamy naszych produktów w USA, stąd koniecznym było omówienie z nim całokształtu związanych z tym zagadnień. W programowaniu i realizacji naszej reklamy uczestniczyła także agencja reklamowa, której nazwy już nie pamiętam, ale jej właścicielem był p. Asher. Z agencją tą współpracowała polska Agencja Reklamy Handlu Zagranicznego "Agpol", posiadająca wyłączność na polską reklamę za granicą, dlatego też w tej podróży towarzyszył mi (dołączył do mnie w Nowym Jorku) p.Krzysztof Hajduk z Agpolu. Nazwiska panów Rubina i Ashera wskazują na ich pochodzenie etniczne. Faktem jest, że w owym czasie i chyba także nadal, agencje reklamowe były przeważnie w rękach żydowskich. W Ameryce Żydzi opanowali także bankowość, wolne zawody, np.lekarzy i adwokatów, a także rzemiosło złotnicze i tamtejszą kinematografię. Wspominam o tym, ponieważ USA - to konglomerat różnych narodowości. W różnych okresach różne narodowości "specjalizowały" się w różnych dziedzinach gospodarczych i Żydzi okazali się narodowością najbardziej skuteczną w gospodarce i nauce, a w konsekwencji także w polityce. Zawdzięczają to pracowitości swoich przodków i swojej solidarności w konkurowaniu z przedstawicielami innych narodowości, a obecnie także swojemu kapitałowi. Antysemitom można tylko powiedzieć: uczcie się od Żydów, ale antysemici potrafią tylko ich zwalczać. Miałem w życiu 2 do czynienia z wieloma Żydami i widocznie miałem szczęście, bo na tle moich rodaków wypadają zdecydowanie pozytywnie. Vide także moje wspomnienia p.t. "Mieczysław D." Nowy Jork (dalej zwany krótko N.J.)to konglomerat wielu dzielnic. Jego centrum stanowi utworzony przez rzeki East River i Hudson półwysep Manhattan. Północna część Manhattanu to dzielnica murzyńska - Harlem, za nią dzielnica tamtejszego plebsu - Bronx. Pomiędzy East River a Oceanem Atlantyckim znajduje się Long Island z wieloma dzielnicami, m.in. z dzielnicą, w której skupia się tamtejsza Polonia - Brooklyn, na północy z elegancką dzielnicą Queens. Nie zamierzam zamieniać moich wspominek w przewodnik po N.J. tym bardziej, że jako tako dobrze poznałem tylko Manhattan. Przez inne dzielnice tylko przejeżdżałem, a w ogóle to dolatując do N.J. mój samolot Al-Italii leciał wzdłuż amerykańskiego wybrzeża od północy, mniej więcej od Bostonu i charakterystycznego, haczykowatego półwyspu, Cap Code. Dzielnice mieszkaniowe N.J. zaczęły się mniej więcej na pół godziny przed lądowaniem (samolotu odrzutowego !). To niekończące się obszary domków jednorodzinnych, jak się poźniej przekonałem, przeważnie jota w jotę takich samych z przebłyskującymi wśród nich licznymi basenikami pływackimi. Gdy kilka dni później zostaliśmy z p.Hajdukiem zaproszeni i zawiezieni do takiego domku, należącego do jednego z dyrektorów Atalanty, pomyślałem sobie, że sam nigdy bym tam nie trafił: dom do domu podobny, ulica do ulicy podobna, a tych domów są dziesiątki tysięcy, zaś ulic chyba setki. Z lotniska odebrał mnie przedstawiciel Animexu w Atalancie - p.Szostek. Z p.Krzysztofem Hajdukiem spotkaliśmy się już we wcześniej zarezerwowanym dla nas hotelu na 43 albo 44 ulicy, tuż koło "serca" Nowego Jorku -Times Square i blisko ulicy 42, słynącej z rozpusty. Pierwszy wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu z p.Szostkiem okolic Times Square'u, m.in. słynnego teatru Cinema City, no i nocnego lokalu, gdzie dziewczęta tańczyły top-less, a robiły to z takim zaangażowaniem i wdziękiem, jakiego później nigdy już nie doświadczyłem. W hotelu przeżyciem dla mnie był telewizor z 12 programami (!). W Polsce mieliśmy wtenczas wszystkiego 2 programy (dzisiaj - można ich mieć i sto). Wprawdzie wieczorem na większości tych programów wyświetlano aż do znudzenia kreskówki Disneya, ale nie tylko. Zaskoczyło mnie, że gdy siadałem na łóżku, w telewizorze występowały silne zakłócenia. Jako obywatel państwa totalitarnego zaraz pomyślałem, że może w łóżku kryje się jakaś aparatura podsłuchowa i postanowiłem to zbadać. Okazało się, że materac był sprężynowy i ruch sprężyn zakłócał pole magnetyczne i stąd te zakłócenia w telewizorze. Przy okazji znalazłem pod materacem świetną angielską książkę pornograficzną ! Kolejne wrażenie, to po wyjściu z hotelu rozlegające się praktycznie biorąc bez przerwy, choć z różnych kierunków miasta syreny, nie wiem, czy policyjne, czy pogotowia ratunkowego. W każdym razie takie memento mori ! Przy wejściu na stację metra na ulicy 42 - wyskakujący z samochodu policjanci, biegnący schodami w dół na stację. Na tej samej stacji, gdy czekałem na pociąg - nagle z peronu na tor kolejowy zeskakuje jakiś człowiek i biegnie w kierunku tunelu metra, za nim zeskakuje policjant i gwiżdżąc biegnie za nim. Inny policjant zatrzymuje nadjeżdżający pociąg. Jeśli do tego dodać, że takiej mieszanki rasowej i tylu zakazanych mord naraz, jak w N.J. już nigdy w życiu nie spotkałem, to nasuwa się samo: Sodoma, Gomora !W czasie, gdy tam byłem, służby porządkowe chyba strajkowały, bo na chodnikach leżały sterty śmieci ! Co mnie najbardziej bulwersowało, to współżyjące ze sobą bogactwo i szczyty elegancji z niezwykłą nędzą i z licznymi mętami społecznymi i jakoś nikomu to nie przeszkadza. W sercu miasta, w rejonie Times Square spotyka się wielu Żydów - starowierców: z pejsami i w ich charakterystycznych strojach. To przeważnie złotnicy, którzy maja swoje sklepy i zakłady złotnicze od 40 ulicy w dół. Wszedłem do takiego dużego zakładu złotniczego, na 3 rogu 6 Alei (tzw. Alei Americanas) i chyba 40 ulicy. Sklep ten niewiele miał wspólnego z tym, jak sobie wyobrażamy zakład złotniczy. Otóż dosyć duża powierzchnia sklepu podzielona była na może 10 małych, samodzielnych kantorków, a w każdym siedział złotnik Żyd i pracował. Na kontuarze każdego kantorka stała przeszklona gablota, a w niej wyprodukowane przez dzierżawcę kantorku cacka. Kuriozum N.J.jest taka ulica pijaczków : Bowary Street -w pewnym sensie przedłużenie w kierunku południowo wschodnim słynnej 5.Alei. W Polskim konsulacie ostrzegano nas przed chodzeniem tam, bo z całą pewnością będziemy nagabywani o "quarter'a", czyli ćwierć dolara lub więcej, a jak się nie da, to kłopot zapewniony ! Takie wyzwanie to było akurat coś dla nas. Planowaliśmy z kolegą zwiedzić polską "barachołkę" - dzielnicę, w której handlują, i to bardzo tanio, przede wszystkim Polacy, a można tam było dojść idąc częściowo Bowary Street. Na „Barachołce” Poszliśmy z przygotowanymi w kieszeni "quarter'ami". Ulica - jak w małym miasteczku: z pojedyńczymi odrapanymi domami z charakterystycznymi amerykańskimi, zardzewiałymi schodami przeciwpożarowym o bardzo małym ruchu, z zabitymi deskami oknami wystawowymi sklepów, brudna do tego stopnia, że brud "wyrównywał" chodniki z jezdnią: tylko środek jezdni był odsłonięty ! Po obydwu stronach ulicy, na chodnikach, na schodach domostw, na trawnikach snuli się lub siedzieli amerykańscy kloszardzi z nieodstępną buteleczką. Jakoś mieliśmy szczęście. Nikt nie zażądał od nas :"quartera" ani nawet dime'a (10 centów). Raz natomiast zaczepił nas pijaczek uprzejmie prosząc :"give mi a smoke !" (dajcie zajarać !). Z duszą na ramieniu poczęstowałem go polskim "Sportem". Zaciągnął się, aż się zakrztusił,, ale w mordę nie dał ! Gdy dochodziliśmy do "barachołki" , już z daleka ktoś zawołał: "Jasiu, choć do nas !" To wołano do nas ! Dygresja Otóż Amerykanie są świetnymi obserwatorami. Obcego poznają z daleka, no a kto mógł się zbliżać do polskiej "barachołki", jak nie Polacy ? Inny przykład ich spostrzegawczości: kiedyś ,w przerwie między rozmowami handlowymi wszedłem do pobliskiego samoobsługowego sklepu by zorientować się w cenach. W pewnym momencie podszedł do mnie stary, bardzo wysoki pan i zagadnął mnie po niemiecku: a pan to chyba jest Europejczykiem ? Potwierdziłem po niemiecku. A z jakiego pan pochodzi kraju? Z Polski. 4 Och, to byliśmy kiedyś sąsiadami ! Na to ja: a skąd Pan pochodzi ? Z Kłajpedy (port litewski na Bałtyku). Był to bardzo stary Żyd. Zapytałem go (całą rozmowę prowadziliśmy po niemiecku), jak rozpoznał, że jestem Europejczykiem, a on na to: "to proste: my Amerykanie nosimy spodnie z mankietami na dole, a u was w Europie jest moda na spodnie bez mankietów, no więc uznałem, że jest Pan Europejczykiem, a ponieważ ma pan germańskie rysy (?!) pomyślałem, że jest pan Niemcem." Ta polska "barachołka" to właściwie krótka ulica, jakby w polu, z ciągiem piętrowych domów (tzw. bliźniaków) po obydwu stronach. Do każdego domu wchodziło się po zewnętrznych schodach: w górę - do sklepu i w dół - do sutereny - do sklepu. Wzdłuż całej ulicy na chodnikach stały po dwa rzędy straganów. Dominowała mowa polska. Nic tam nie kupiliśmy. Gdy byłem w N.J. ponownie w roku 1978 z moją pierwszą żoną, w drodze do Chinatown pokazałem Jej i Bowary Street i to polskie kuriozum. Nawet coś tam kupiliśmy ! Z barachołki do Chinatown było niedaleko. Odwiedziliśmy z żoną tę chińską dzielnicę bo raz - była dla Europejczyków atrakcją: autentyczne Chiny w N.J., a po drugie - z mojej pierwszej podróży pamiętałem, że widziałem tam sklepy z kamieniami do biżuterii, a mojej żonie wypadł właśnie z pierścionka granat i trzeba go było uzupełnić! Weszliśmy do pierwszego z brzegu sklepu z akcesoriami złotniczymi i wyłuszczyłem jego właścicielowi, o co chodzi. Okazało się, że małe kamienie trzymał w arkuszach papieru złożonych jak koperta. Wyciągnął jedną taką "kopertę" i otworzył ją na ladzie. W środku było mnóstwo szlifowanych granatów takiej wielkości, której szukaliśmy. W momencie gdy właściciel rozkładał "kopertę" jej sztywny papier wyprostował się i spowodował odskoczenie jednego kamienia. Słyszeliśmy, jak spada i uderza, chyba o blat lady. Zaczęliśmy wszyscy szukać, ale bezskutecznie. Ponieważ kamyk taki kosztował tylko 1 $, właściciel dał sobie spokój z dalszym szukaniem, a my kupiliśmy "aż" dwa kamyki (w tym jeden na zapas). Tego dnia było bardzo gorąco w N.J.i byłem spocony. Wracaliśmy z żoną do hotelu metrem zapchanym i też gorącym. Trzymałem się poręczy. Nagle żona spytała: a co ty tam masz na ramieniu ? Okazało się, że do ramienia przyklejony był...granat ! Jedna z tablic poświęcona poległym w II Wojnie Światowej marynarzom amerykańskim W czasie mojego pierwszego pobytu w N.J. - w 1970 r. World Trade Center chyba jeszcze nie istniał, w każdym razie nie kojarzę tych budynków i gdyby istniały - niewątpliwie bym je "zaliczył", a kręciłem się dosyć intensywnie po cyplu Manhattanu, a to w drodze na prom płynący na Staten Island, a to sczytując na tablicach w parku Battery listę poległych w II.Wojnie Światowej, w Korei i w Wietnamie. Strasznie dużo było polskich nazwisk na tych tablicach! W czasie mojego pierwszego pobytu w N.J. obwożono mnie po co ciekawszych miejscach, a więc np. po Harlemie zastrzegając, że nie będziemy tam wysiadać, bo to niebezpieczne. Fakt: 5 na ulicach sami czarni ! A kiedyś była to "biała" dzielnica rozrywkowa N.J.! Stopniowo zwiększała się tam ilość czarnych, a w związku z tym ludność biała wyprowadzała się stamtąd. Proces trwa do dzisiaj: Harlem leży na północ od Central Parku. Biali niechętnie zamieszkiwali budynki znajdujące się przy ulicach po obydwu stronach wzdłuż Central Parku, w do w roku 1970 czarni znacznie rozszerzali swoją domenę. Wystarczyło, że do jakiejś kamienicy wprowadziła się jakaś czarna rodzina, a już uważano tę kamienicę jako "gorszą" i biali stopniowo z niej się wyprowadzali, a zastępowali ich czarni. Nie wiem, czy proces ten nadal trwa, ale tak podobno było. Po wschodniej stronie Central Parku, bliżej Harlemu stoi słynne muzeum sztuki współczesnej Guggenheima, które zwiedziłem dwukrotnie (w 1970 i 1978 r.), zaś bliżej centrum parku Metropolitan Museum słynne ze swoich wspaniałych zbiorów, które zwiedziłem z żoną, Danutą dopiero w roku 1978. Wnętrze muzeum Guggenheima z czymś mi się kojarzyło: budynek jest okrągły, kilkupiętrowy i wewnątrz, wzdłuż bocznych ścian niewielkich sal ekspozycyjnych, spiralnie prowadzą łagodnie w dół/górę ciągi ekspozycyjne dla zwiedzających. Budynek wieńczy płaska oszklona kopuła, widoczna tak z foyer na dole, jak też z ciągów ekspozycyjnych. Po pewnym czasie przyszło na mnie olśnienie: toż to jest kopia centralnego wejścia do Muzeum Watykańskiego (!) tyle, że w Watykanie zewnętrzne ścianki ciągów są bogato rzeźbione i wyraźnie stare, a i układ szklanej kopuły jest tam trochę odmienny, ale architekt projektujący ten w owym czasie słynny z nowoczesności budynek Muzeum Guggenmheima, w 100% był inspirowany przez Muzeum Watykańskie ! Na zachód od Central Parku, bliżej jego południowej części znajduje się kompleks obiektów sztuki: teatru, sali koncertowej i tp., słynnego Lincoln Center. Lincoln Center Przez szyby sali koncertowej widać jej wnętrze z freskami słynnego Marc'a Chagalle. Byłem tam w roku 1970, a potem jako przewodnik żony - w 1978 r. Na tej samej zasadzie dwukrotnie "zaliczyłem" także wnętrze wieżowca ONZ, a więc salę posiedzeń generalnych ONZ, Rady Bezpieczeństwa i td. Mój drugi pobyt w N.J. był o tyle skromniejszy, że główny cel podróży - Kanada - był dopiero przed nami i musieliśmy oszczędzać i każdy dolar przed wydaniem oglądać kilka razy. Tak np. w 1978 r. byłem na platformie widokowej WTC z żoną Danutą. Na szczyt któregoś z budynków nie wjeżdżaliśmy, bo to kosztowało. Popatrzyliśmy na nie z platformy 6 widokowej u ich dołu. Z tego samego powodu także nie wjeżdżaliśmy na szczyt Empire State Building ani na jakikolwiek inny drapacz chmur. Ale byliśmy wszędzie pod nimi, np. pod Rockefeller Center: pod złotym pomnikiem - alegorią - latem kawiarnia pod gołym niebem, zimą - lodowisko ! Dwutygodniowy pobyt w N.J. w roku 1970 był o tyle przyjemny, że firma Atalanta i osobiście p. Rubin starali się nam ten pobyt uatrakcyjnić. Prawie codziennie gdzieś "bywaliśmy": a to w teatrze na musicalu "Rok 1776",a to w słynnej restauracji "Russian Teeroom" miejscu spotkań bohemy nowojorskiej, a to w innej restauracji, gdzie pierwszy raz piłem tequilę tak, jak powinno się ją pić - przez sól (brzegi szklanicy pokryte są grubą warstwą soli) itp. Goszczeni także byliśmy na lunch'u w salonie recepcyjnym Atalanty znajdującym się na ostatnim piętrze wysokościowca tej firmy. Pan Rubin był obieżyświatem i myśliwym. Ze swoich podróży przywoził różne trofea, których wypchane głowy zdobiły wspomniany salon. Poza tym ten multimilioner w żaden sposób nie rzucał się w oczy i nikt nie założyłby się, że to milioner ! Wspominam też dinner w restauracji specjalizującej się w serwowaniu krabów. Kilka lat później w Kanadzie kraby mi nie imponowały. Tu jednak, w N.J., gdzie pierwszy raz jadłem kraba, wrażenie robił cały ceremoniał związany z ich serwowaniem i jedzeniem. W Polsce przepadałem za rakami. Zresztą jako młody człowiek sam je łowiłem w dużych ilościach tzw. więciorkiem w Czarnej Wodzie (Wdzie) w Lipuszu na Kaszubach, gdy w tej rzece płynęła jeszcze czysta woda. Póżniej zatruły ją pestycydy. Co tam czyste wody Kaszub. Jeszcze niedawno łowiłem raki w stawie prawie że w centrum Katowic !!! Skąd one tu się wzięły ? Wędkarze katowiccy strasznie na nie psioczyli bo zjadały im narybek. Kiedyś, gdzieś w latach 1986-88) od takiego wędkarza kupiłem całą siatkę raków za równowartość dzisiejszych 5 zł !!! Wracam jednak do N.J.. Otóż żywe, wielkie kraby z kleszczami wielkości dziecięcej dłoni pływały sobie w dużym zbiorniku wody. Kelnerowi w długim białym fartuchu wskazywało się nieszczęśnika, ten go wyławiał i po niedługim czasie przynosił go na tacy już ugotowanego i idealnie równo na płasko przeciętego (w tym kleszcze) i rozłożonego. Do tego podał specjalne sztućce. Wybrałem bardzo dużego kraba Jeden kosztował 12 $, tyle, ile wynosiła moja dzienna dieta (!) Mięso kraba miało inną konsystencję niż mięso raka: było bardziej galaretowate. Po zjedzeniu połowy kraba byłem już syty, ale jak tu zostawić 6 $ ! Zjadłem całego ! Jak już wspomniałem, w Kanadzie jadałem później jeszcze nie raz kraby i po nowojorskim doświadczeniu nie przesadzałem już z wyborem dużego. Z ceremoniałem podobnym do tego w Nowym Jorku spotkałem się jeszcze raz w restauracji w Chicoutimi w prowincji Quebec. Dla porządku muszę jeszcze wspomnieć zaćmienie słonca, które przeżyłem w czasie pierwszego pobytu w N.J. Było to częściowe, ale głębokie zaćmienie. Akurat byłem na 7 Alei i nie wiedziałem, że takie zaćmienie ma nastąpić. Było ono więc dla mnie dużym zaskoczeniem, ale nie dla Nowojorczyków, którzy pojedyńczo i w grupach stali na ulicach i oglądali zaćmienie przez wcześniej już przygotowane ciemne szkła. Wspomniałem już o wizycie w domu jednego z dyrektorów Atalanty w czasie pierwszego pobytu w N..J. Goszczeni także byliśmy w mieszkaniu p. Ashera, właściciela agencji reklamowej. Mieszkał w centrum N.J.w tzw. penthousie, tzn w samodzielnym mieszkaniu na dachu budynku (to bardzo drogie mieszkania !). W końcu wraz z kolegą goszczeni byliśmy przez pp. Szostków. To, na co zwróciłem uwagę w czasie tej ostatniej wizyty to portier. Na dole, w hallu 4-piętrowego budynku znajdował się jakby kontuar, za którym siedział przyzwoicie ubrany portier. Drzwi do klatki schodowej otwierał przyciskiem dopiero po telefonicznym sprawdzeniu (jeśli nie został wcześniej powiadomiony), czy goście do danych lokatorów są mile widziani. Oj, przydaliby się tacy portierzy w klatkach schodowych naszych polskich blokowisk. W mojej 10-piętrowej klatce schodowej (30 rodzin) taki dzienno-nocny portier kosztowałby każdą rodzinę ok. 50 - 80 zł. miesięcznie 7 W czasie drugiego pobytu w N.J., w 1978 r. moim i żony głównym problemem był tani hotel. Nigdy nie rezerwowałem hotelu, bo wiedziałem, że z całą pewnością coś znajdę. Pierwszego dnia znalazłem pokój w hotelu - wysokościowcu na 43 ulicy za 20$ od osoby. Okazało się, że pokój ten miał wspólną ubikację/łazienkę z sąsiednim pokojem. Było to bardzo krępujące ze względu na moją żonę. Zresztą w tym hotelu wiele urządzeń nie działało, np. klimatyzacja (była, ale nie działała !). Także system zewnętrznej sygnalizacji windy nie działał, w związku z tym operator windy w czasie jazdy w górę przed każdym piętrem głośno krzyczał: "up, up", zaś w czasie jazdy w dół: "down, down" sygnalizując ew. czekającym na windę kierunek jazdy windą, ci zaś pukali w drzwi. Przenocowaliśmy tam tylko jedną noc. Na drugi dzień znaleźliśmy inny tani hotel na ul. 46 - za 23 $ od osoby. Blisko stamtąd było do gmachu ONZ, ale jeszcze tego samego dnia odkryliśmy chyba na 40 ulicy hotel YMCA (Young Men Christian Association) za 8 $ od osoby ! Warunki były wprawdzie bardzo "młodzieżowe": spiętrzone łóżko, ubikacja/łazienka na korytarzu, ale nam to wystarczyło, w dodatku przy takiej cenie ....!W budynku YMCA były w dodatku urządzenia gimnastyczne, basen (z których uczciwie mówiąc nie korzystaliśmy) no i był tani bar samoobsługowy! Nasz wiek jakoś nie odstraszał recepcjonistów, nam z kolei bardzo odpowiadało otoczenie młodzieży i zaraz się tam przenieśliśmy, a potem z usług YMCA korzystaliśmy także w Kanadzie. Do Polski z pierwszego pobytu wracałem z lotniska J.F.K (John'a Fitzgerald'a Kennedy'ego) via Londyn, gdzie zatrzymałem się cztery dni. Tu warto zauważyć, że kompleks dworcowy na lotnisku JFK bardzo różnił się od typowych europejskich i innych światowych dworców lotniczych. Nie był to jeden wielki budynek, a wokół dużego placu - zespół indywidualnych dworców poszczególnych linii lotniczych. Trzeba było wiedzieć, jaką linią się leci i wejść do odpowiedniego budynku. Drugi pobyt w N.J., jako że byłem tam z żona w tranzycie, skończył się na nowojorskim podziemnym dworcu autobusowym. Wykupiliśmy bilety do Montrealu (15$ od osoby) i jechaliśmy nocą tak, aby w Montrealu znaleźć się rano. W drodze było kilka krótkich postojów, z których pamiętam jeden - w Saratodze, znanej Polakom z tego, że w czasie wojny o niepodległość T.Kościuszko zaprojektował tamtejszy system obronny miasta i nadzorował jego budowę. System ten okazał się bardzo skuteczny i przyniósł sławę dotąd jeszcze nieznanemu tam Kościuszce. Na postojach obserwowaliśmy z żoną zwyczaje Amerykanów. Otóż naród ten je bez umiaru, a szczególnie przepada za wszelkimi ciastami z kremem, a najchętniej je sam krem ! Nie dziwota, że tylu wynaturzonych grubasów jak tam, czasami całych rodzin (!), nie ma chyba nigdzie na świecie ,choć niewątpliwie Kanada już się tą :"chorobą" zaraziła! Wreszcie granica kanadyjska i Kanada. II. Zapiski kanadyjskie W latach pracy w przedsiębiorstwach polskiego handlu zagranicznego objechałem już kawał świata i mając ok. 38 lat właściwie już niczego nadzwyczajnego się nie spodziewałem. Pamiętam, jak kiedy pracowałem w Polexpo, koleżanka, Ewa Andrzejewska opowiadała o swoim służbowym pobycie w Toronto. Pomyślałem sobie wówczas: no, w USA już byłem, ale w Kanadzie to chyba nie będę ! Na szczęście los lubi płatać figle. Byłem po kilku latach w Kanadzie i to nawet dwukrotnie ! Poznałem Kanadę od Atlantyku do Pacyfiku i znam ją lepiej, niż zna ją przeciętny Kanadyjczyk. Ba, od ponad 25 lat mieszka tam moja córka, Dorota z mężem Wally'm /Wieśkiem. Dzisiaj (rok 2007) mam już 71 lat i nieraz tak sobie myślę: no, koniec z podróżami, ale gdzieś tam głęboko tli się nadzieja, że może los jeszcze raz będzie łaskawy i pozwoli mi, 8 najchętniej w funkcji przewodnika mojej żony, wrócić w strony świata, które już znam, ale które w międzyczasie tak bardzo się zmieniły ?! Na razie podróże zastępuje mi oglądanie znanych mi miejsc w internecie na stronie "earth.google". Ale to nie to samo tym bardziej, że prezentowane tam zdjęcia satelitarne często są mało wyraźne (choć często wspaniałe !), często też pochodzą z przed kilku lat. Nie jest to wiec oglądanie stanu aktualnego. No cóż ?! Moja przygoda kanadyjska zaczęła się w roku 1976, gdy z ogłoszenia w gazecie trafiłem do Ambasady Kanady. Ambasada ta reprezentowała Kanadę na terenie Polski i b.NRD i szukała pracownika do Biura Radcy Handlowego z doświadczeniem w handlu zagranicznym, reklamie i akwizycji, oraz znającego angielski i niemiecki. Na nikogo lepszego ode mnie nie mogła trafić ! powyżej: na MT Poznań, 1977 r – Radca Handlowy Ambasady Kanady w Warszawie Garret Lambert (po mojej lewej stronie – z brodą i wąsami) Do pracy w ambasadzie przyjęty zostałem w charakterze tzw. Commercial Officer przez młodego radcę handlowego, p. Garrett’a Lambert’a, przyszłego ambasadora Kanady w wielu krajach świata. Garrett był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Miał dużą łatwość w nawiązywaniu z ludźmi kontaktu. Był lubiany przez swoich i przez swoich kontrahentów. To dzięki niemu osobiście zbudowana została w oparciu o kanadyjskie technologie i kredyty wielka papiernia w Kwidzynie. Garrett umiał stworzyć sobie wyśmienite układy w Ministerstwie Leśnictwa. Zdobył nawet pozwolenie na broń myśliwską i uzyskał zezwolenie na indywidualne polowania w lasach państwowych w każdej odpowiadającej mu chwili. 9 W kanadyjskim BRH (Biurze Radcy Handlowego) miałem zastąpić polskiego pracownika, mnie Bogdana R. który w związku z realizacją kontraktu kwidzyńskiego wydelegowany został na dłużej do Kanady. Przez dłuższy czas zajmowałem się kanadyjskimi interesami tak w Polsce, jak i w NRD. Po pewnym czasie przyjęto do pracy w BRH drugiego polskiego pracownika handlowego, Wiktora P, który przejął ode mnie część działalności w Polsce, m.in. problematykę rolniczą. Ja zajmowałem się nadal problematyką przemysłową w Polsce oraz całokształtem stosunków handlowych z NRD, a także organizacją wystaw i targów. Po roku pracy Garrett poinformował mnie, że wytypował mnie na miesięczny wyjazd zapoznawczy do Kanady. Program wyjazdu obejmował pobyt z grupą commercial officer’ów z innych krajów w większości prowincji kanadyjskich, poznanie w prowincjonalnych biurach – delegaturach kanadyjskiego Ministerstwa Przemysłu i Handlu pracowników, z którymi potem miałem współpracować, zapoznanie się z wiodącymi gałęziami gospodarki kanadyjskiej itd itp. Program pobytu w Kanadzie obejmował: 1) wizytę w Ministerstwie Przemysłu i Handlu (Industry,Trade & Commerce – dalej skrótowo: ITC) w Ottawie, 2) zapoznanie się z potencjałem prowincji British Columbia i analogiczne spotkania w Vancouver, 3) zapoznanie się z potencjałem prowincji Alberta i analogiczne spotkania w Edmonton (część grupy poleciała do stolicy prowincji, Calgary), 4) zapoznanie się z potencjałem prowincji Manitoba i analogiczne spotkania w stolicy, Winnipeg, 5) zapoznanie się z potencjałem prowincji Ontario i spotkania z przedstawicielami wiodących kanadyjskich firm w Toronto, 6) zapoznanie się z potencjałem prowincji Quebec i spotkania z przedstawicielami delegatury ITC oraz wiodących firm w Montrealu i Quebec, 7) zapoznanie się z potencjałem prowincji New Brunswick i spotkania j.w. w stolicy prowincji, Fredericton, 8) zapoznanie się z potencjałem prowincji – wyspy, Prince Edward Island w jej stolicy Charlottetown (część grupy odbyła w tym czasie spotkania w prowincji New Foundland, w jej stolicy, St. John.) Program oficjalny ja i moi koledzy z grupy (10 osób) uzupełnialiśmy sobie w dni wolne programem turystycznym, co było o tyle łatwe, że postawiono nam do dyspozycji bezpłatnie dwa samochody, które mogliśmy wypożyczyć w każdym mieście, w którym przebywaliśmy i którymi sami kierowaliśmy, zaś nasze dzienne diety wyżywieniowe wynosiły 30 Can.$ !(w czasie mojego pierwszego wyjazdu do USA w 1970 r. moja dieta wyżywieniowa wynosiła 12 $= ok.20Can$) Wyjazd nastąpił w połowie maja, powrót – w połowie czerwca. W owym czasie nadal nie było bezpośrednich połączeń z Kanadą, wybrałem więc sobie „przesiadkę” w Amsterdamie i prawie dwa dni (od południa do południa) pobytu i zwiedzania tego miasta. W drodze powrotnej zatrzymałem się 4 dni w Londynie – moim ukochanym mieście, gdzie wcześniej byłem już przynajmniej trzy razy. 1. Amsterdam Z lotniska w Amsterdamie autobus zawiózł mnie na dworzec w sercu miasta. Załatwiłem tam sobie pokój w pensjonacie w północnej części miasta. Biorąc pod uwagę, że być może jestem tu pierwszy i ostatni raz, zaraz po rozgoszczeniu poszedłem „w miasto”. Pierwsze kroki skierowałem do znajdującego się niedaleko od mojego pensjonatu muzeum amsterdamskiego z kolekcją słynnych obrazów Rembrandta, Rubensa i innych znanych holenderskich malarzy. 10 Z satysfakcją mogę powiedzieć, że „zaliczyłem” większość z najsłynniejszych muzeów świata, bo zwiedzając jakieś miasto, przeważnie do nich kieruję pierwsze kroki. To przejąłem od mojej Matki. No, moja Mama oprócz muzeów zwiedzała z nami (ja i mój brat Włodek) także stare kościoły i to też mi zostało, choć kościoły zostawiam sobie na koniec... Ponieważ tych muzeów „zaliczyłem” mnóstwo, pamiętam tylko jakieś dla niektórych z nich charakterystyczne eksponaty, np. z Amsterdamu słynny obraz „sekcji zwłok”, czy „straż nocną”, czy z Wiednia tamtejszą wielką kolekcję Breughli itp. moja satysfakcja polega na tym, że jak widzę w jakimś wydawnictwie reprodukcję jakiegoś obrazu, a pod nią informację, że znajduje się on w muzeum, które zwiedziłem, wówczas cieszę się wewnętrznie, że i ten obraz niewątpliwie widziałem, choć tego nie pamiętam. Zgodnie z moją zasadą, że moje wspominki, to nie przewodniki, nie poświęcę Amsterdamowi zbyt wiele miejsca. Dokładnie zwiedziłem centrum miasta, wędrowałem wzdłuż kanałów, byłem oczywiście w dzielnicy rozpusty, ale tylko na zewnątrz, itd. Co szczególnie mi się tam podobało, to wielkie, niezwykle ozdobne katarynki, to charakterystyczne podnoszone mosty na kanałach, to łodzie, a raczej barki mieszkalne na kanałach, czasami bardzo eleganckie (!) to tłumy ludzi na centralnym placu przed pałacem królewskim, a w pobliżu odkryłem odcinek ulicy – giełdy filatelistycznej ! Z satysfakcją mogę powiedzieć, że „zaliczyłem” Amsterdam ! Nierzadko nie miałem takiej satysfakcji, np. miałem międzylądowanie w Bombaju (dzisiaj:Mumbaju), ale w mieście nie byłem, to samo w Rangoonie w Birmie, w Dachranie w Arabii Saudyjskiej, w Shannon w Irlandii , w znanych miastach radzieckich i chińskich, wietnamskich. Byłem tam ale tak, jakbym nie był ! 2. Ottawa Wreszcie nastąpił odlot z Amsterdamu (lotniska Shiphol) i po ok.9 godzinach znalazłem się w Toronto, w Kanadzie.W hotelu, który był dla mnie i pozostałych członków grupy zarezerwowany, uczestnicy wyjazdu zapoznawczego spotkaliśmy i poznaliśmy się. W grupie byli commercial officer’owie z następujących krajów: Austrii, Włoch, Niemiec Zach.(o bardzo niemieckim nazwisku Schewczyk),Jugosławii, W, Brytanii, Finlandii, Iranu (jeszcze szachin-szachowego), Korei Płd. i Japonii, no i ja – z Polski. Z Toronto zawieziono nas do Ottawy, stolicy kraju, bo w Toronto mieliśmy być kilka dni później. Piękne miasto położone na wysokiej skarpie nad rzeką Ottawa, po której drugiej stronie jest już prowincja Quebec. Piękny budynek parlamentu, a co najbardziej mi się w Ottawie i w wielu innych kanadyjskich miastach podobało – to podziemne malle [mole] – pasaże, całe ciągi podziemnych ulic ze sklepami, kawiarniami, restauracjami, skwerami wypoczynkowymi z roślinnością i t.d. Na dworze zamieć i mróz, a tu zjeżdża się ruchomymi schodami z ulicy, albo windą prosto z biurowca i jest się w podziemnym mieście, pełnym życia i ciepła ! Super sprawa. Inne zabezpieczenie przed zimą czy niepogodą widziałem w mieście Quebec. Tu na Starym Mieście zadaszona przeszklonym stropem i z obydwu stron przeszkloną ścianą zamknięta została cała ulica. To tak, jakby w W-wie zadaszona została na poziomie przed pierwszym piętrem cała Chmielna, w Łodzi powiedzmy Piotrkowska od Tuwima do Narutowicza, w Katowicach – Staromiejska, w Krakowie – Sw.Jana. Na dawniej jezdni – skwerki zielone, ławeczki. Na dworze mróz, śnieg lub plucha, a tu – jak w raju ! Krótkie pasaże były kiedyś w Europejskich miastach popularne, w Polsce zniknęły w czasach komuny, choć np na Węgrzech nadal prosperowały. To coś w rodzaju mall’u, ale na znacznie, znacznie mniejszą skalę. Oj, przydałyby się takie kanadyjskie malle u nas ! 11 poniżej: Ottawa , parlament z lewej widoczny kanał Ottawa-rzeka Św. Wawrzyńca Charakterystycznym jest dla (chyba) wszystkich stolic kanadyjskich, że znajdują się w nich okazałe gmachy prowincjonalnych parlamentów, a przed nimi „obowiązkowo” pomnik siedzącej na tronie lub stojącej Królowej Wiktorii. Kanada nadal jest dominium brytyjskim (tak jak też Australia) i głową państwa (odpowiednikiem naszego prezydenta) jest królowa brytyjska reprezentowana w Ottawie przez Gubernatora (n.b.Kanadyjczyka). Ottawa jest pięknym miastem parków i skwerów. Trafiliśmy tam (ponownie także z moją żoną, Danutą w 1978 r.) wiosną, gdy cała przyroda odżywała. Wzdłuż alei jednego z parków ciągnie się długi pas najróżniejszych tulipanów. To dar narodu holenderskiego, którego królowa z całą rodzina znalazła w czasie II.Wojny Światowej schronienie w Ottawie i Holandia odwdzięcza się rokrocznie swoimi najpiękniejszymi tulipanami. N.b.park ten przecina kanał wykopany w XIX w.i łączący rzekę Ottawę z rzeką św. Wawrzyńca. Kanał ten o długości kilkudziesięciu kilometrów odgrywał kiedyś istotną rolę, gdyż znacznie skracał drogę z Ottawy do Toronto. Dzisiaj to relikt przeszłości, tak jak np. u nas zbudowany w połowie XVIII w. z rozkazu Fryderyka II. Kanał Bydgoski. Ottawa to miasto pomników (m.in. stoi tam na postumencie oryginalny czołg, Sherman) i urzędników, którzy żyją sobie wokół centrum w domkach jednorodzinnych. W czasie pobytu tam z żoną w 1978 r. mieszkaliśmy w hotelu YMCA w zachodniej części miasta. W Ottawie mieszkał mój dobry kanadyjski znajomy, p. Labenek, jeden z dyrektorów Atomic Energy of Canada, który zainteresowany był sprzedażą m.in. do Polski tomografów. Gdy prowadziłem z nim korespondencje handlową myślałem, że to jakiś Czech, na co wskazywało by jego nazwisko. Kiedyś przyjechał do Warszawy, zjawił się u mnie w moim ambasadzkim biurze i przedstawił się językiem „ojców naszych” (jak ten język brzmiał – odsyłam do „Wspomnień z Maripozy:” Henryka Sienkiewicza ! Koniecznie przeczytać !!!), jako Łabieniec ! Był Kanadyjczykiem w 3-cim pokoleniu, a jednak mówił trochę po polsku. 12 To charakterystyczne dla Polonii kanadyjskiej. Wytłumaczył mi że uprościł swoje nazwisko, bo Kanadyjczycy nie byli w stanie go poprawnie wypowiedzieć. (Więcej o tej Polonii , vide Edmonton. ) Mówił do mnie per Wy, prostym językiem chłopów polskich i sprawił mi tym dużą radość. Dowiedziałem się, że dziadkowie jego pochodzili ze wsi (nazwy już nie pamiętam) ok. 50 km na północ od Białegostoku. Bardzo chciał tę wieś zobaczyć, poradziłem mu więc, jak to zrobić. Poradziłem mu pojechać z W-wy do Białegostoku pociągiem, a tam wziąć taksówke. Kurs Ok.100 kilometrowy tam i z powrotem nie powinien go kosztować więcej jak 50 $. To w Polsce było dużo pieniędzy, w Kanadzie – to koszt kursu na krańce Ottawy ! Jak mu poradziłem, tak zrobił. Pojechał w sobotę, przenocował w swojej „rodzinnej” wsi i w poniedziałek wrócił do Warszawy i zjawił się u mnie w biurze ze słowami: „never again !”. Okazało się, że wszystko odbyło się zgodnie z zaproponowanym mu przeze mnie planem, ale gdy zajechał do wsi swoich przodków, okazało się, że cała wieś to jego krewni ! Ciągali chłopa od chaty do chaty, zmuszali do picia wódki, opowiadali przy tym o więzach pokrewieństwa, które ich z nim łączyły i wszyscy napraszali się, żeby ich zaprosić do Kanady. Spotykaliśmy się w czasie moich dwukrotnych pobytów w Kanadzie, drugi raz z moją żoną. Mieszkał w pięknym jednorodzinnym domu przy eleganckiej ulicy, tuż na granicy wielkiego pola golfowego. Jakkolwiek wizyta z moją żoną była z nim uzgodniona i odbywała się na jego zaproszenie, przyjął nas sam. Okazało się, że jego żona, Angielka, nie chciała z jego polskimi znajomymi mieć nic wspólnego !Biedaczysko ! Wspomnę o jeszcze dwóch moich znajomych polskiego pochodzenia z Ottawy. W czasie mojej wizyty w ITC (ministerstwie) bardzo ucieszył się z poznania mnie urzędnik ministerstwa, p. Pepliński. Zaprosił mnie na lunch i przy stole pytałem go o jego polskie korzenie. Podobnie, jak Łabieniec, był w Kanadzie w trzecim pokoleniu, gdy pytałem go skąd pochodzą jego przodkowie, wspomniał Kalisz. Ale z kilku wypowiedzianych przez niego polskich słów pojąłem, że pochodzi z rodziny kaszubskiej, a ten Kalisz, to nie ten duży w Wielkopolsce, a mała wiocha na południe od Lipusza w pow. kościerskim, na pograniczu z chojnickim. N.b. tuż po wojnie niejaki Peplinski (Peplińści) był szoferem mojego Ojca ! Po powrocie do kraju wysłałem mu bliższą informację z mapką okolic Kalisza (kaszubskiego), a kiedyś, w czasie przejazdu przez Kalisz do Lipusza, zatrzymałem się tam i zapytałem, czy mieszka tu niejaki Pepliński. A jakże, to nasz stolarz. Wskazano mi, jak do niego trafić i oczywiście trafiłem do jego gospodarstwa. Nie zastałem go jednak w domu, a jego żona niewiele wiedziała o tradycjach rodziny jej męża. Powiedziałem jej tylko, że mają bogatego krewnego w Kanadzie i tylko tyle !Szczegółów o kanadyjskim krewnym nie zdradziłem, żeby chłopa uchronić przed zalewem różnych ”petycji” rodziny z Polski ! Trzecim moim kanadyjskim znajomym – Kaszubem okazał się organizator z ramienia ITC kanadyjskich pawilonów na Targach Poznańskich. Nazywał się Garvin (imienia już !nie pamiętam). Korespondowałem z nim w sprawie udziału w targach, potem z nim kilka razy rozmawiałem w biurze i byłem święcie przekonany, że to Anglosas. A tu kiedyś dowiaduję się od polskich robotników pracujących przy organizowaniu naszego kanadyjskiego pawilonu, że p. Garvin rozmawia z nimi po kaszubsku !Zastrzelili mnie tą informacja. Zaprosiłem p. Garvina na lunch w mojej ulubionej restauracji w Rogalinku i tam sobie porozmawialiśmy „po duszam”. Oczywiście Kaszub z emigracji pod koniec XIX.w. Oczywiście znajomość kaszubskiego przejął od dziadków. Tylko skąd to nazwisko Garvin? Utrzymywał, że tak rodzina nazywała się zawsze. Nagle przyszło olśnienie ! Toż na Kaszubach (skąd sam pochodzę) dosyć pospolitym jest nazwisko Gawin ! Przypuszczalnie, gdy jego przodkowie wylądowali w Kanadzie i spisywani byli przez urzędnika Urzędu Imigracyjnego, gdy na pytanie o nazwisko odpowiedziano im Gawin (akcent na a, a więc wydaje się trochę dłuższe), 13 anglosasi zrozumieli je jako [ga:vin], a do przedłużenia samogłoski a, o, u w angielskim często wstawia się nieme r, zapisali więc: Garvin ! I tak już zostali Garwinami. Pod koniec XIX.w prowincji Ontario osiedliło się wielu Kaszubów. Zajęli tereny, które swoim ukształtowaniem i roślinnością przypominały im ich ukochane Kaszuby na zachód od Ottawy, w rejonie Zatoki Georgian jeziora Huron, Z pisownią imion i nazwisk zawsze były problemy. Np. moja Mama chrzczona była jeszcze w kajzerowskich Niemczech jako Waleska. Gdy w roku 1920 z rodzicami przyjechała do wolnej Polski okazało się, że takiego imienia w Polsce nie ma, zaczęła więc stosować imię Waleria i tak było do lat 60-tych, gdy nagle, przy jakiejś tam okazji, gdy musiała przedłożyć metrykę urodzenia , okazało się, że to nie Waleria, tylko Waleska ! I kazano Jej stosować swoje oryginalne imię. Poleciła to także nam , synom. Teraz dopiero zrobił się galimatias: nasze podstawowe dokumenty, metryki urodzenia, ślubu, różne świadectwa powołują się na imię naszej Matki - Waleria, podczas gdy my od wielu już lat stosujemy imię Waleska. I znów źle ! Jeszcze dwie ciekawostki: a) Kanadyjczycy, podobnie jak Amerykanie przyzwyczajeni są do myśli, że należy mieć własny dom i tamtejsze warunki płacowe pozwalają na spłatę kredytu i jeszcze przyzwoite życie. Ale własny dom, to własne problemy: a to awarie, a to usuwanie śmieci itd itp Wszystko trzeba samemu zorganizować. Ludzie są tam zresztą niesłychanie mobilni. Przeważnie w ciągu życia zmieniają miejsca zamieszkania kilka razy. Ludzie wygodni kupują lub wynajmują sobie mieszkania jednopoziomowe (tzw.flat’y) lub dwupoziomowe. Jeśli w pobliżu centrum – żeby było bliżej do pracy – to chętnie kupują/wynajmują mieszkania w wieżowcach (!) i mieszkania na wyższych piętrach są tam odpowiednio droższe, bo bardziej cenione ze względu na stłumiony zgiełk uliczny. A więc stosunek do mieszkań na wyższych piętrach jest tam odwrotnie proporcjonalny do stosunku do takich mieszkań w Polsce ! b) Miasta kanadyjskie mają strukturę podobną do miast amerykańskich, a więc niewielkie zwarte centrum budowane w górę i rozległe dzielnice domków jednorodzinnych. Do dzielnic takich, choć czasami przylegają do samego śródmieścia, trudno dojść, bo tam nie ma chodników !Trzeba iść jezdnią !A na jezdni znaczny ruch ! Nie ma też takiego jak u nas systemu komunikacji autobusowej, owszem, jest o określonych godzinach kilka razy dziennie połączenie autobusowe, ale częstsze nie jest tam po prostu potrzebne: każdy jeździ samochodem. Bez samochodu nie ma tam życia ! W czasie moich indywidualnych eskapad dało mi się to bardzo we znaki ! 3. Vancouver Leci się tam z Ottawy bez międzylądowań 6 godzin, bo to odległość ok. 6000 km, a także trzygodzinna różnica w czasie ! W stosunku do Europy, a konkretnie do Polski to 9–cio godzinna różnica w czasie ! Kiedyś dzwoniłem z hotelu w Vancouver do żony, do Warszawy. Była to niedziela: w Vancouver godzina ok.12tej w nocy z soboty na niedzielę, w W-wie już niedziela, godzina 9 rano. O połączenie z W-wą poprosiłem telefonistkę hotelową i przyzwyczajony do stosunków polskich, gdzie na połączenie krajowe czekało się kilka godzin (vide wspominki o mojej „karierze” wojskowej), a na połączenie zagraniczne bywało, że trzeba było czekać, cały czas pod telefonem, nawet dwa dni - ciekaw byłem, jak też długo będę musiał czekać na to połączenie. Połączyłem się więc z telefonistką hotelową, podałem jej warszawskie namiary i spodziewałem się kilkugodzinnego „wyroku”, a tu słyszę” hold on !” (proszę zaczekać przy telefonie). Pomyślałem, że uzgadnia, jak długo trzeba będzie czekać, a tu nagle słyszę głos żony ! 14 Nasz system telefonii był jak za króla Ćwieka. Dzisiejsze pokolenia, które chodzą z „komórkami” czy też dysponują telefonami stacjonarnymi, nie są w stanie sobie tego wyobrazić ! Tu uwaga: miasto Vancouver położone jest na lądzie stałym. Oprócz miasta istnieje ogromna wyspa Vancouver ciągnąca się południkowo na kilkaset kilometrów i na niej, w jej południowej części znajduje sie Victoria, stolica prowincji B.C., zaś w środkowej części – Nanaimo – osada rybacka i drwali. Miasto Vancouver oddzielone jest od wyspy Vancouver cieśniną morska szerokości ok 30 km. Miasto powstało pod koniec XIX w.w okresie gorączki złota. Stare miasto nie jest więc takie stare i na jego istnienie wskazują raczej nazwy ulic. W Vancouver zamieszkałem w hotelu-wysokościowcu w sercu miasta. Z okien pokoju hotelowego w kierunku zatoki – rozlewiska rzeki Frazer - widziałem tzw punktowiec o bardzo charakterystycznej architekturze, trochę podobnej do jednego z katowickich wieżowców Centrozapu. Ponieważ Vancouver narażony jest na trzęsienia ziemi, tamtejsze budownictwo wymaga szczególnych zabezpieczeń. Punktowiec, o którym piszę, oparty jest na żelbetowym rdzeniu i jego obudowa – pomieszczenia biurowe, klatki schodowe itp. „wiszą” na czterech stalowych wysięgnikach odchodzących w dół od szczytu wspomnianego rdzenia. W razie trzęsienia ziemi rdzeń może odchylać się od pionu, a wraz z nim jego obudowa, ale przytrzymywana po bokach przez stalowe wysięgniki z dachu, nie powinna się rozpaść. Podobno autorem tego punktowca był polski architekt. W kierunku południowo zachodnim widać było marinę (przystań jachtową) w zatoce przy parku Stanley’a. W kierunku północnym od Starego Miasta znajduje się dzielnica chińska. Skąd w Ameryce tylu Chińczyków ?! Otóż w połowie XIX w zaczęto w USA budować transkontynentalną linię kolejową i do tej prowadzonej w dużym tempie inwestycji potrzebne były masy tanich robotników. Poszukano ich w Chinach, a także w Japonii i tysiącami sprowadzano ich statkami via San Francisco. Gdy ta zasadnicza inwestycja została zakończona, żółta rasa rozeszła się za pracą po całym północnoamerykańskim kontynencie i zaczęła w dużych miastach tworzyć getta. Chińczycy pełnili w krajach azjatyckich rolę taką, jak w Europie, a potem w Ameryce Żydzi: trzymali ze sobą, tworzyli kulturowe getta, w których żyli zgodnie ze swoimi chińskimi (czy japońskimi} tradycjami. Z czasem wyemancypowali się, ale nadal kultywują swoje narodowe tradycje, m.in. kulinarne ! Vancouver – totemy przed Stanley Park Dosyć rzucającą się w oczy jest w Vancouver mniejszość indiańska – jeszcze niedawno 15 panów tej ziemi. Dzisiaj przypominają trochę naszych europejskich cyganów i przykro to powiedzieć – lubią mocne trunki, a potem rozrabiają ! Indianie żyjący w Ameryce podobno przeszli tam przez Cieśninę Beringa z Azji. Tych przejść musiało chyba jednak być wiele i to bardzo różnych plemion, bo Indianie reprezentują sobą bardzo wiele ras. Ci z nad Pacyfiku, raczej mali i krępi, są zupełnie niepodobni do Indian, n.p. Huronów, których spotkałem w prowincji Quebec – wysokich, często o szlachetnych rysach twarzy, o orlich nosach. O Indiankach nie chcę się wypowiadać, bo nie stykałem się z nimi. Dzisiaj pieczołowicie przechowuje się w muzeach kanadyjskich wszelkie pamiątki po Indianach. Szczególnie bogate w takie pamiątki są muzea w Victorii (leżącej na wyspie Vancouver, stolicy prowincji British Columbia ) , w Edmonton – w prowincji Alberta i w Winnipeg – stolicy prowincji Manitoba. W Vancouver przed wejściem do parku Stanley’a znajdującym się na półwyspie, stoi szereg wspaniałych, wysokich totemów indiańskich. Spotyka się je także w innych miejscach, przede wszystkim w muzeach. Przed Parkiem Stanley’a znajduje się kompleks zwierzyńca i wielkiego akwarium. W wielkich zbiornikach wodnych pływają orki i bieługi, foki, pingwiny i wiele innych stworzeń morskich. Akwaria takie istnieją też w innych miastach kanadyjskich, np. w Niagarze. Vancouver – w delfinarium Ja dobrze zwiedziłem akwarium w Vancouver’ze i brałem udział w pokazach z udziałem delfinów i orek, zaś w czasie drugiego pobytu w Kanadzie, moja żona, Danuta zwiedziła i brała udział w pokazach w akwarium w Niagarze. Dzisiaj takie pokazy to nic nadzwyczajnego. Pokazuje się je często w telewizji, ale w owych czasach, żeby wspaniałe morskie stworzenia podziwiać, trzeba było osobiście być w takim akwarium. N.b. w akwarium w Vancouverze eksponuje się także spreparowany duży okaz ryby, o której myślano że to okaz kopalniany, a którą wyłowiono, potem zresztą już nie raz, w pobliżu południowego cypla Afryki. Brytyjska Kolumbia (dalej B.C.) to kraina – bajka. Nieliczne miasta i osady otoczone są niekończącymi się skalistymi górami i kompleksami leśnymi. To raj dla leśników, a raczej drwali i dla poszukiwaczy szlachetnych kamieni. Ale uwaga ! W tym raju żyją dzikie zwierzęta, dla których człowiek to karma. Nie boją sie ludzi, bo rzadko z nimi się stykają. 16 Kiedyś odwiedził mnie w ambasadzie w Warszawie rodak z Vancouver, a ściślej - z jego eleganckiej dzielnicy w rejonie Horse-Shoe-Bay (zatoka końskiej podkowy) – handlarz bronią! W Kanadzie tak, jak i w USA broń jest ogólnie dostępna i jest tam wielu zbieraczy starszej broni. N.b. B.C., a w szczególności okolice Vancouver są ulubionym miejscem osiedlania się emigrantów z Niemiec (!) i szczerze mówiąc, nie dziwię się im. Sam bym tam chciał spędzić ostatnie lata życia ! Otóż mój gość był bardzo zainteresowany remanentami broni po II.Wojnie światowej i liczył, że tego szmelcu powinny być ogromne ilości w polskich magazynach wojskowych, oraz pistoletami maszynowymi Kałasznikowa, które są podobno w Kanadzie coraz bardziej popularne. Załatwiłem mu wizytę w CENZINie – państwowej organizacji handlującej bronią, ale więcej u mnie się nie zjawił. W czasie pierwszej wizyty dowiedziałem się od niego szczególnie ciekawych rzeczy o bogactwach Brytyjskiej Kolumbii. Rzecz w tym, że przez góry i lasy o powierzchni tysięcy kilometrów kwadratowych nie przechodzą żadne drogi. Nawet jak się tam coś znajdzie – on osobiście znalazł wychodzącą na wierzch skały żyłę nefrytu – nie ma jak eksploatować tego bogactwa. Nefryt występuje w tamtych górach chyba często, bo piękne wyroby z tego zielonego kamienia są w B.C. bardzo tanie !Kupiłem ich kilka ! Opowiadał także, że niejeden poszukiwacz szczęścia zapuścił się w tamte ostępy i....już nigdy nie wrócił. Bez broni nie wolno się wybierać nawet na bliskie wycieczki do lasu. Bardzo niebezpieczne są tamtejsze brunatne niedźwiedzie ! Takiego sympatycznego misia sam widziałem kiedyś na obrzeżach Vancouveru. Wracałem autokarem z wycieczki na górę Grouse Mountain (góry Dzikiej Gęsi) – ośrodka sportów zimowych pod Vancouver’em z wyciągiem na szczyt góry. N.b. Góra ta ma stać się centrum najbliższej Olimpiady zimowej. Niedaleko dolnej stacji wyciągu, na łące pasło się stadko jeleni ! Kierowcy autobusów rzucali w nie kamieniami, ale jelenie nie okazywały zbytniego strachu. Potem, wracając autokarem do miasta, na jego granicy – w okolicy słynnego wiszącego mostu Capillano (który wcześniej „zaliczyłem” w drodze na Grouse Mountain) – autokar gwałtownie zahamował ! Okazało się, że przez jezdnię spokojnie przechodził sobie czarny miś ! Czarne niedźwiedzie nie są duże i nie są szczególnie niebezpieczne. Natomiast bardzo niebezpieczne są niedźwiedzie brunatne – grizzli ! Niedźwiedzie są plagą domostw stojących na uboczu: nie boją się ludzi, dobierają się do zwierząt gospodarskich, a przede wszystkim grzebią w przydomowych śmietnikach i jest potem po nich wiele pracy!. Ile taki miś może narozrabiać, najlepiej wiedzą nasi górale ! Mieszkańcem B.C. od wielu lat był mój kanadyjski kolega z ambasady, sekretarz d/s handlowych, p. Hans-Joachim Himmelsbach. Bardzo sympatyczna postać. Jego rodzice wyemigrowali z Niemiec po II.Wojnie Światowej do B.C., właśnie w rejon Horse-Shoe-Bay i Hans (czyli Jasiu) spędził tam swoje dzieciństwo i lata młodzieńcze. Hans miał uroczą żonę, Ilknur – Turczynkę.W Warszawie jeździłem z nimi do lasu na grzyby – kurki. Była to dla nich ogromna atrakcja. Jak się dowiedziałem, po powrocie z placówki w Warszawie do Kanady, Hans wysłany został na placówkę w Chile – w Santiago. Tam wraz z Ilknur adoptowali chilijskie dziecko. Nieraz o nich myślę, bo to byli bardzo mili ludzie ! 17 Hans-Joachim Himmelsbach – kolega, Sekretarz Handlowy w Ambasadzie Jako student Hans w czasie letnich wakacji zatrudniał się do pracy w lesie, przy wyrębie drzew. To suma sumarum praca w trudnych warunkach, ale dobrze płatna. W Nanaimo na wyspie Vancouver rodziny drwali mieszkają w dużych domach na kółkach, które tworzą całe ulice; podłączone są do wszelkich mediów, mają przydomowe ogródki itd. Hudson fir w Parku Stanleya Drewno to ogromne bogactwo Kanady, a ściślej – Brytyjskiej Kolumbii, bo w prowincjach wschodnich, bardziej zaludnionych, szczególnie w południowym Ontario i Quebec lasy zostały straszliwie wytrzebione. W północnej części tych prowincji znajdują się jeszcze znaczne obszary leśne, które są dzisiaj parkami narodowymi, ale na południu tych prowincji jedzie się dziesiątki kilometrów wśród nieużytków pokrytych tu i ówdzie jakimiś kępkami małych drzewek i krzaków. W B.C., gdzie Vancouver leży na poziomie północnych Włoch i Austrii, rosną wspaniałe okazy drzew, m..in.wysokie na kilkadziesiąt metrów i o obwodzie sięgającym kilka metrów jodły, Hudson Fir. Jakiś pogląd daje tu wspominany już park Stanley’a, gdzie zachowały się takie drzewa i gdzie pod jednym z nich zrobiłem sobie zdjęcie. W lasach B.C. rosną takich drzew miliony ! Warto tu jeszcze wspomnieć, że gospodarka leśna jeszcze nie jest w Kanadzie prowadzona 18 tak, jak u nas. Obym się w tym zakresie mylił, ale nie widziałem w Kanadzie takiego typowego dla Polski lasu sadzonego, na różnych etapach rozwoju przerzedzanego, oczyszczanego z przewróconych pni i gałęzi dla uniknięcia różnych szkodników itp., lasu, po którym można spacerować, zbierać runo leśne itd. W Kanadzie, w Laurentyńskim parku narodowym w Quebec zobaczyłem, co to las pierwotny. .Do takiego lasu po prostu nie da się wejść, tak jest gęsty, a przede wszystkim nikt z niego nigdy nie usuwał przewróconych drzew, czy opadłych gałęzi. Wszystko to murszeje, pokrywa się mchem i gdy się już do lasu wejdzie, chodzi się jak po miękkim materacu: wszystko się pod człowiekiem ugina, człowiek nie ma też żadnej perspektywy widokowej przed sobą ! Nie ma to, jak nasze polskie lasy ! Zajmując się w ambasadzie kanadyjskim potencjałem przemysłowym, wiem jak bardzo wymyślne maszyny stosuje się w Kanadzie do wyrębu lasów !Człowiek praktycznie biorąc tylko przyciska różne guziki. Wszystko za niego robią maszyny !Pod Vancouverem pokazano nam wielki tartak, gdzie drzewa poddawano obróbce. Wszystkie tamtejsze tartaki leżą nad rzekami, bo to jedyna droga, jaką ścięte drzewa można transportować. Wszystko od wyciągnięcia pnia z wody po układanie desek czy belek wykonują maszyny. Miejmy nadzieję, że w wyniku ludzkiego egoizmu B.C nie zostanie pozbawiona lasów tak, jak wschodnia Kanada. Wspomnę jeszcze, jak w Ameryce uprawia się jagodę amerykańską, która staje się coraz bardziej popularna w przydomowych uprawach w Polsce. Otóż w Kanadzie jagoda ta nie rośnie w lesie, a na otwartych terenach przyleśnych. Późną jesienią pola jagód wypala się po to, aby dobrze rozpleniły się ich korzenie. W Vancouver, w tamtejszej delegaturze ITC zetknąłem się z młodą, śliczną i sympatyczną sekretarką szefa placówki, Kathy (Kasia) Gurton (dzisiaj po mężu Michael’u - Swangard,). W weekend uczestnicy mojej grupy planowali jakąś wycieczkę samochodem. Miał to być piknik niedaleko Vancouver i Kasia zadeklarowała chęć wyjazdu z nami. Ponieważ jednak moje plany weekendowe były inne, niż pozostałych kolegów, bo ja postanowiłem zaliczyć wyspę Vancouver i stolicę prowincji, Victorię, Kathy pojechała z kolegami, a ja swoją wycieczkę zrealizowałem sam. Tu muszę zrobić dygresję: Po powrocie do kraju Kasia utrzymywała kontakt z wszystkimi uczestnikami mojej grupy. Od czasu do czasu przysyłała teleksem do ambasady na moje nazwisko list o identycznej treści dla wszystkich, zawsze jednak z indywidualnym zakończeniem. Miała wręcz idealne nawyki sekretarskie! Po moim odejściu z ambasady analogiczne listy przysyłała na mój adres domowy. Na każde takie pismo reagowałem listem i tak nasz kontakt przetrwał od 1977 r do roku 2006 (bo w 2007 r. jeszcze nie dostałem od niej żadnej korespondencji !), a więc prawie 30 lat ! Kasia prowadziła bardzo burzliwe życie prywatne i zawodowe, w końcu wyszła za mąż za Michaela Swangard, znanego i zamożnego lekarza, mieszkającego w leżącym na wschód od Vancouver mieście Mission. Ich hobby to żeglarstwo. Mieli w Kanadzie jacht, którym pływali po Pacyfiku, a po przejściu Michael’a na emeryturę i sprzedaniu jego praktyki lekarskiej, kupili w Hiszpanii duży jacht, którym latem pływają sobie po Morzu Śródziemnym. Michael jest od lat działaczem międzynarodowej organizacji ratowników górskich, która organizuje doroczne kongresy w różnych górskich miejscowościach. Kongresy takie odbyły się dwukrotnie w Polsce; w Karpaczu i Zakopanem. Kathy mu zawsze towarzyszy i będąc w Polsce dwukrotnie nas w Katowicach odwiedziła. Odwiedzała także innych uczestników grupy w ich krajach, np. Sandro Todesco – Włocha i Fina (nazwiska już nie pamiętam). poniżej: przyjaciele Kathy & Michael Awangard 19 Moja wycieczka z miasta Vancouver na wyspę Vancouver rozpoczęła się na przystani promowej w Vancouver. W poprzek cieśniny morskiej (słynnej z wielorybów, delfinów, orek i wydr morskich) popłynąłem dużym promem do Nanaimo na wyspie Vancouver. Na promie nawiązałem rozmowę z sympatycznym kanadyjskim małżeństwem. M.in.opowiadałem im o moim programie pobytu w Kanadzie, który obejmował też Charlottetown na Wyspie Księcia Edwarda. Ucieszyli się, bo w Charlottetown przebywała ich córka, która pracowała tam w barze. Dali mi adres tego baru i prosili o przekazanie jej pozdrowień od nich. Tu, wybiegając do przodu muszę powiedzieć, że bar ten odwiedziłem. Gdy zapytałem o córkę tych państwa, właściciel baru, młody człowiek poprosił mnie na rozmowę. Wynikało z niej, że ta dziewczyna już u niego nie pracuje. W ogóle zaczął tak kręcić, że potem zastanawiałem się, czy ona w ogóle jeszcze żyje. Zastanawiałem się nawet, czy nie zgłosić tego na policji, ale doszedłem do wniosku, że jeśli coś jej się stało, to już jej w niczym nie pomogę i dałem spokój. Vancouver Isl. – kwitnące żarnowce na drodze z Nanaimo do Victorii Cała wyspa Vancouver pokryta jest lasami podchodzącymi pod samo Nanaimo. Już blisko lasu znajduje się osiedle domków na kółkach, o których wspomniałem. Planowałem wycieczkę dwudniową. W Nanaimo chciałem wypożyczyć 20 samochód i pojechać nim na drugi brzeg wyspy – od strony Pacyfiku, przenocować w Nanaimo i dopiero na drugi dzień pojechać do Victorii, ale w wypożyczalni pewnie nigdy jeszcze nie mieli do czynienia z międzynarodowym prawem jazdy i nie chcieli mi pożyczyć samochodu. Trudno. Pojechałem więc autobusem do Victorii. Szosa wiła się wśród wspaniałych lasów, a jej pobocze obrośnięte było akurat kwitnącym na żółto żarnowcem. Był koniec maja. Ten żarnowiec bardzo przypominał mi Polskę ! Victoria na wyspie Vancouver Victoria to piękne miasto i duży ośrodek uniwersytecki. Są tam oczywiście budynki rządowe, jest potężny budynek prowincjalnego parlamentu z nieodłącznym pomnikiem królowej Wiktorii. W sercu miasta znajduje się duży akwen wodny – przystań jachtowa i dla małych statków i jednocześnie lądowisko dla samolotów - amfibii, które w Kanadzie, a szczególnie w B.C. są bardzo popularne. Ciekawostką turystyczną jest tamtejszy słynny ogród botaniczny, w którym w czasie mojego tam pobytu przyroda wprost szalała. Inną atrakcją jest tamtejsze muzeum sztuki indiańskiej. Dzisiaj w Victorii mieszka Garrett Lambert, który wraz z żoną Helen są wykładowcami na jednym z tamtejszych uniwersytetów. Powrót do miasta Vancouver nastąpił już wieczorem promem z niedalekiej od Victorii przystani morskiej. Trasa morska była tym razem ciekawsza niż do Nanaimo, gdyż wiodła wśród skalistych wysepek, czegoś w rodzaju szwedzkich skjär’ów [szerów]. Większość tych miniaturowych wysepek jest zamieszkana. Wśród drzew prześwitują budynki domków letniskowych. 4. Edmonton To drugie po Calgary najważniejsze miasto prowincji Alberta. Bardzo, bardzo amerykańskie: małe centrum składające się z kilku wieżowców, a w koło rozległe dzielnice domków jednorodzinnych. Edmonton to centrum kanadyjskiego przemysłu petrochemicznego. W jego rejonie odkryto duże złoża ropy i gazu ziemnego. W Kanadzie, w przeciwieństwie do Polski, wszystko, co znajduje się w ziemi jest własnością właściciela tej ziemi. Dzięki temu wielu tamtejszych farmerów nagle stawało się bogaczami, a nawet milionerami !Wielu z tych farmerów to Polacy !Wielu niezbyt wiedziało, co z tym nadmiarem bogactwa robić ! Kiedyś, wracając z jakiegoś spotkania służbowego, przejeżdżałem koło dużego budynku z napisem „Polish House”. Budynek ten mnie zaintrygował i postanowiłem go zwiedzić. Udałem się do niego popołudniu. Budynek robił wrażenie pustego, ale obecny był jego kierownik. Przedstawiłem mu się jako pracownik ambasady kanadyjskiej w W-wie, ale on zrozumiał, że jestem pracownikiem polskiej ambasady w Ottawie i z góry zaznaczył, że przedstawicieli polskiej ambasady nie przyjmuje. Zaczął ze mną szczerze rozmawiać dopiero gdy mu się wylegitymowałem jako pracownik ambasady Kanady w W-wie. 21 Dowiedziałem się od niego bardzo wiele o Polakach w Kanadzie. Przede wszystkim tego, że w Albercie jest wielu farmerów pochodzenia polskiego i ukraińskiego. Dzięki royalties (honorariom) za prowadzenie odwiertów na ich ziemiach, a potem za wydobywanie ropy, wielu z nich z dnia na dzień stało się milionerami i wielu, tak na prawdę bardzo prostych ludzi, czesto nie wie, co z tym milionami robić. W każdym razie polscy farmerzy potrafili złożyć się na budowę okazałego obiektu, jakim jest Dom Polski, a ich pobratymcy, Ukraińcy – nie ! Pomiędzy przedstawicielami tych dwóch narodów panuje tam jednak harmonia. Dom Polski stał się centrum wszelkich narodowych i innych (np. noworocznych) obchodów tak Polaków, jak i (oddzielnie) Ukraińców, którzy z okazji swoich świąt i uroczystości chętnie wynajmują pomieszczenia Domu Polskiego ! Imprezy organizowane są w wielkiej sali teatralnej, zamienianej, gdy trzeba, na salę restauracyjną, gdyż Dom dysponuje dużym zapleczem kuchennym. Naturę naszych polskich milionerów charakteryzuje np. następujący opis: w czasie wielkich przyjęć w sali teatralnej z góry opłaconych przez ich uczestników, szanowni milionerzy nie pozwolą na zmarnowanie się czegokolwiek na stole: czego nie zjedzą – zabierają do domu ! Pan kierownik pokazał mi wszystko, co ciekawe w Domu Polskim i wieczorem trafiliśmy do pomieszczeń w suterenie, mieszczących bar i salę bilardową. W bilard grali akurat jacyś młodzi ludzie. Gdy przedstawiono mnie jako pracownika ambasady kanadyjskiej w W-wie, młodzież zamilkła ! Okazało się, że są wśród nich uciekinierzy z Polski, którzy trafili do Kanady np. z wycieczki do Jugosławii. Gdy chciałem z nimi porozmawiać o ich drodze życiowej i losie w Kanadzie, zaczęli mi wręcz okazywać niechęć, nie ukrywali, że nie ujawnią swoich nazwisk itp. Nie mieściło im się w głowie, że mogę być polskim pracownikiem Ambasady Kanady. Jeśli legalnie trafiłem do Kanady, to w ich rozumieniu musiałem być przedstawicielem „reżimu”. Dygresja na temat Polonii kanadyjskiej. Pojedynczy Polacy trafiali do Ameryki i Kanady od najdawniejszych lat. Większa ich ilość trafiła tam po powstaniach 1848 r., tzw. Wiosny Ludów, gdy powstała sytuacja podobno do tej po ogłoszeniu stanu wojennego w 1981 r: Polacy uciekali przed ew. represjami, albo nie widząc dla siebie przyszłości w Polsce, zaś w Europie, szczególnie w Niemczech, we Francji czy Anglii przyjmowano ich jako bohaterów. Po pewnym jednak czasie zaczęto się ich pozbywać. Anglicy przyjęli wielu polskich uchodźców i utrzymywali ich, ponieważ jednak trudno się aklimatyzowali, a przeważnie byli to przedstawiciele inteligencji lub ziemiaństwa, niezbyt skorzy do pracy fizycznej, zaczęli im proponować emigrację do swoich kolonii. W ten sposób wielu Polaków trafiło do Australii, wielu do Kanady i innych kolonii. Była to więc emigracja polityczna. Wtedy do Kanady trafił np.inż. Gzowski, znany z budowy mostu nad rzeką Niagara ! Następna z kolei masowa emigracja do USA i Kanady miała miejsce na przełomie wieku XIX i XX. Była to emigracja za chlebem, a więc ekonomiczna. W USA znalazło się wtenczas tysiące naszych rodaków z Małopolski, Podhala, Galicji i z ziem pod zaborem niemieckim. W tym też czasie wyemigrowało właśnie do Kanady mnóstwo Kaszubów. Emigracja za chlebem, ale nie masowa, trwała aż do II. Wojny światowej. Po tej wojnie, w Kanadzie osiadło wielu Polaków z polskich jednostek bojowych utworzonych przez zachodnich aliantów (np. z armii Andersa, Maczka, z polskich jednostek lotniczych itp). Była to więc znowu emigracja polityczna. Dużo wśród tych emigrantów było inteligentów i intelektualistów. W czasie „komuny” trafiali do Kanady pojedynczy uciekinierzy, ludzie przeważnie dobrze wykształceni. Następna fala emigracji do USA, Australii i Kanady trafiła po 1981 r – to znów emigracja polityczna – tzw. solidarnościowa, przeważnie ludzi wykształconych. 22 W czasie, gdy w roku 1977 byłem w Kanadzie, Polonia kanadyjska liczyła ok.225.000 osób, podczas gdy stara emigracja ukraińska (zdecydowanie ekonomiczna) – ponad 300.000 osób. A więc Ukraińców było wówczas w Kanadzie więcej niż Polaków, ale wśród Polaków było więcej inteligencji i ludzi wyszkolonych wojskowo i dzięki temu Polonia zawsze była tam lepiej zorganizowana. Kolejna dygresja: Powyżej przyrównywałem polską emigrację po Wiośnie Ludów do emigracji „solidarnościowej”. Chciałbym tu (bo być może nie będę miał innej okazji) powołać się na wspomnienia niejakiego Seweryna Korzelnickiego pt. Opis Podróży do Australii i pobytu tamże od roku 1852-1856 (PIW,1954). Niezależnie od niesłychanie ciekawych wspomnień autora, dla rozweselenia czytelnika moich wspomnień chciałbym przytoczyć odręczną dedykację p. Korzelnickiego na książce wydanej zaraz po jego powrocie do Polski w 1865 r, którą to książkę znalazłem w Katowicach na....śmietniku (!): „Wielmożnemu Panu Franciszkowi Winklerowi c.k. poborcy podatkowemu, c.k. pocztmistrzowi, Radnymu Asesorowi gminy Liszki, Delegatowi do Rady powiatowej w Krakowie, Sekretarzowi Komitetu Kościelnego Lisieckiego, Członkowi Komitetu szkolnego tamże, Ajentowi Towarzystwa wzajem. ubezp. od ognia w Krakowie, członkowi stowarzyszenia pszczelarzy i ogrodnictwa, Prezesowi Kasyna Lisieckiego etc. etc. Autor Seweryn Korzelnicki, major honwedów – Dyrektor szkoły agronom. w Szczakowie (?), 1865” Po 150 latach od wydarzeń, które opisuje, jego wspomnienia czyta się z dużym zainteresowaniem. Kto wie, może po 100 latach moje wspomnienia okażą się ciekawym przyczynkiem do historii Polski w II. połowie XX.w. ? 5. Winnipeg To stolica prowincji Manitoba leżąca na południe od wielkiego jeziora Winnipeg. Nasz krótki pobyt tamże obejmował weekend, który zgodnie z tradycja przeznaczyliśmy na wycieczkę. Chcieliśmy z bliska zobaczyć jezioro Winnipeg, długie na przynajmniej 500 km Rejony na południe od Winnipeg w Manitobie, od Regina, stolicy prowincji Saskatchewan i w ogóle tak na 100 km na północ wzdłuż granicy z USA to preria - tereny upraw rolniczych. Są to tereny płaskie przypominające Ukrainę i bardzo dużo tam farmerów Ukraińców. N.b. imigranci zawsze potrafili znaleźć sobie tereny przypominające im ich strony ojczyste (vide: Kaszubi). na Hecla Island. Koledzy z grupy: Japończyk – Fukuda, Niemiec – Schewczyk, Anglik - ? 23 Powyżej tej umownej linii ok. 100 km od granicy z USA tereny są słabo zamieszkałe. Jedzie się samochodem kilometrami przez bezleśne nieużytki i tylko gdzieniegdzie ukazuje się kilka gospodarstw rolnych. Mapa zaprowadziła nas do ośrodka wczasowego na Heckla Island, półwyspie na jeziorze Winnipeg. W pobliżu ośrodka przejeżdża się przez osiedle o germańskiej nazwie, jak się potem dowiedzieliśmy – zamieszkane przez imigrantów islandzkich z emigracji jeszcze z XIX w. Ich osada jest także dowodem na to, że imigranci potrafili sobie znaleźć tereny przypominające im ich ojczyznę. Wprawdzie w Islandii nie byłem, ale z tego, co wiem i wyobrażam sobie , warunki na wsi są tam surowe. I taka też jest okolica tej kanadyjskiej osady i ośrodka na Heckla Island. Ośrodek ten to piękny, zbudowany w stylu folklorystycznym hotel z krytym basenem i różnymi urządzeniami sportowymi, z ogromnym polem golfowym, no i dostępem do jeziora, jakkolwiek tamtejszą plażę nazwałbym „dziką”. Lower Fort Garry Miejsce godne polecenia wszystkim, którzy szukają ciszy na łonie natury ale w komforcie i trochę fizycznej rozrywki. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy niedaleko na północ od Winnipeg położonym forcie, Lower Fort Garry - dawnej obronnej faktorii handlowej słynnej Hudson-Bay Company ,kompanii handlowej zarządzającej przynajmniej do połowy XIX całą północną Kanadą. Na niemieckich mapach z I.poł XIX w. krainy dzisiaj zwanej Kanadą jeszcze nie ma. Są HudsonBay Company- Länder i nazwy poszczególnych krain, dzisiaj prowincji. Otoczony murem obiekt faktorii zachowany jest w doskonałym stanie i daje pogląd, jak takie faktorie kiedyś wyglądały, ale spełnia już tylko funkcję zabytku. Dygresja Kiedyś na targu staroci w Warszawie kupiłem 40-stronicowy, wykonany techniką stalorytu albo miedziorytu niemiecki szkolny atlas z roku 1837 ! Zapłaciłem za niego 100 zł, mniej więcej dzisiejszych 10 zł). Studiowanie poszczególnych map było prawdziwą frajdą. Mapy pochodziły, jakby nie było z czasów, gdy żyli Chopin, Mickiewicz, Słowacki i wielu innych klasyków i naszych bohaterów narodowych i dawała pogląd, jak oni widzieli świat ! 24 a) EUROPA - opisywanie map politycznych Europy zajęłoby zbyt wiele miejsca. W każdym razie Niemcy istniały w postaci Prus i wielu samodzielnych ksiąstewek z enklawami w różnych innych księstwach. Polska nie istniała. b) AMERYKA: USA nie obejmowały jeszcze stanów południowo-zachodnich (Texas, Nowy Meksyk, Kalifornia), które zdobyte zostały na Meksyku dopiero po 1846 r, w czasie wojny z Meksykiem, a w ogóle to nie istniały stany takie, jak je dzisiaj znamy. Krainy USA nazywane były nazwami plemion indiańskich,np. Sioux-Länder, Apachee-Länder itp. Alaska była rosyjska i Stany Zjednoczone odkupiły ją od Rosji dopiero za ok.30 lat. KANADA, jako taka nie istniała, istniały krainy Hudson-Bay-Company. Nie istniała też równoleżnikowa granica pomiędzy Stanami a Kanadą, którą wytyczono dopiero w 1846 r. c)AUSTRALIA – nazywała się Nową Holandią, a wyspa Tasmania – Van Diemens-Land d) AFRYKA – znana była Afryka Północna (kraje arabskie), Afryka południowa i obrzeża całej Afryki. Z interioru znane były okolice delty rzeki Kongo, gdzie od dawna działali misjonarze. Reszta interioru Afryki to na mapie była biała plama, no bo interior ten Europejczycy zaczęli poznawać od wyprawy badawczo-misjonarskiej Livingstona i odnalezienia go w 1856 r. przez amerykańskiego dziennikarza Stanley’a. Inaczej wyglądała Azja, Ameryka Południowa – cały świat. Co tam sięgać tak daleko wstecz. Bardzo od współczesnej różniła się mapa polityczna świata na przełomie XIX i XX w. a jak różniły się plany miast ! Ciekawe, jak będzie wyglądał świat za 20 lat, za 50 lat, gdy jeszcze będą żyły (insz Allah !) moje dzieci ? W każdym razie dwie mapki sprzedałem Kanadyjczykom po 20US$ = po ok. 1500 zł ! Samo miasto Winnipeg to znów małe, ale wysokie centrum i rozległe niskie przedmieścia. Z miastem tym kojarzy mi się następujące wspomnienie: Gdy przylecieliśmy z Edmonton do Winnipeg i rozgaszczaliśmy się w hotelu w centrum miasta, zaraz po wejściu do pokoju włączyłem telewizję i zacząłem się rozpakowywać. Akurat nastawiony był program telewizji lokalnej i w dodatku był to program dla mniejszośćimniejszości ukraińskiej, w języku ukraińskim. Najpierw były występy jakiegoś młodzieżowego ludowego zespołu pieśni i tańca. Młodzież miała jakieś takie pociągłe twarze, bardziej amerykańskie niż ukraińskie, występowała w niezwykle kolorowych „przefajnowanych” strojach ludowych i dała występ, a więc pieśni ukraińskie i tańce ukraińskie z nieodłącznymi hopakami. Po występach zespołu wystąpił pop, który wygłosił po ukraińsku patriotyczną mowę nawiązującą do korzeni narodu ukraińskiego i wymieniał wszystkich najważniejszych bohaterów narodowych Ukrainy, a na każde wymieniane nazwisko Polakowi czy Rosjaninowi powinien się w kieszeni sam otwierać nóż !A więc Chmielnicki, a więc Pugaczow, Petlura (no, z nim to współpracowaliśmy), Bandera i inne, których już nie pamiętam. Występ ten obejrzałem i przemówienie wysłuchałem od początku do końca i naszła mnie taka refleksja, jak wszystko na świecie jest względne: cudzy bohaterowie, to nasi najwięksi wrogowie i odwrotnie. Z sympatią myślałem wtenczas o Ukraincach, którzy pochodząc z nizin społecznych zawsze w swojej historii byli przez kogoś uciskani, a to przez jaśniepanów Lachów, a to przez Rusów, którym Chmielnicki oddał Ukrainę bo wydawali mu się bardziej swojscy. Po rewolucji wydawało się, że jest szansa na uzyskanie niepodległości, ale Rus nie popuścił. W czasie II. Wojny Światowej niektórzy kolaborowali z Niemcami, bo związaliby się z samym diabłem, żeby tylko uzyskać niepodległość. Ale nie wyszło. Ciągle tylko dawano im w kość, albo świadomie wyniszczano głodem naród, który żył na najbardziej urodzajnych ziemiach Europy ! A w Polsce „rozparcelowano” ich, aby tylko oderwać ich od ziem, które uważali za swoją ojczyznę i aby nie tworzyli większych skupisk. Stykałem się z nimi we wsiach naszych tzw. Ziem Odzyskanych. No, Ukraińcy nigdy nie byli aniołkami i wielu Polaków odczuło to na swojej skórze, ale czy my Polacy jesteśmy aniołami ? 25 Gdy byłem w Winnipegu, nie liczyłem na to, że marzenie tego narodu wreszcie się spełni i to niedługo. Dobrze temu narodowi życzę, choć to, co się tam dzieje, obserwuję z pewnym niepokojem. Ruski niedźwiedź nie śpi ! 6. Toronto Nasza grupa studyjna Commercial Officer’ów ambasad kanadyjskich zatrzymała się tu na kilka dni, w tym weekend. Toronto – widok z restauracji na poziomie 355m CN Tower Mieszkaliśmy w starym, ale eleganckim hotelu w sercu miasta, tuż na przeciw dworca głównego. Wszędzie stamtąd było blisko: i na główna ulicę Yonge Street i na Bloor Street i do najwyższej wówczas konstrukcji na świecie – wieży telewizyjnej CN Tower (560 m) i do odtworzonego fortu York, a nawet do Ontario Place – i do pobliskich terenów wystawowych Dobrze zwiedziliśmy miasto, jego port lotniczy (gdzie poznałem. b. lotnika naszego polskiego dywizjonu 303). W Toronto miałem kilku znajomych przedstawi-cieli firm kanadyjskich, którzy trochę się tam mną zajęli. M.in. zaprosili mnie, a za dwa lata mnie i moją żonę do restauracji położonej na poziomie 355 m CN Tower. Duża rzecz !W czasie pobytu tam w 1977 r. odwiedziłem także mojego dobrego znajomego Raymonda Koski, Fina kanadyjskiego. 26 Skrót jego imienia to Ray. W Warszawie przedstawiał się jako Ray Koski [Rajkoski] i pytano go, czy przypadkiem nie ma polskich korzeni. Akurat urodził im się synek. Rok później, w 1978 r dwa miesiące spędziła u nich w charakterze au’paire = baby sitter = opiekunka dziecka moja córka, Dorota. Toronto - policjant Poprosili ja o przyjazd jeszcze raz – w roku 1981 i tym razem, w związku z rozwojem wypadków w Polsce (stan wojenny) została w Kanadzie już na stałe. Toronto to ogromna metropolia, a jednocześnie ładne miasto z ładnymi okolicami. Przede wszystkim jest pięknie położone nad jeziorem Ontario. Do brzegu przylegają wyspy, półwyspy. Na jednym z półwyspów wybudowano centrum rozrywkowe tzw. Ontario Place. Zwiedziłem je dopiero z żoną w 1979 r. M.in. byliśmy na seansie filmowym na filmie wykonanym specjalną techniką sprawiającą, że człowiek czuje się uczestnikiem akcji filmowej. Np. w scenie, gdy krętym kanionem leci samolot, człowiek czuje się pasażerem tego samolotu i w wyniku częstych i szybkich skrętów samolotu, człowiek odpowiednio przechyla się w fotelu kinowym. Albo w scenie jazdy na roller-coaster (kolejka górska), człowiek czuje się pasażerem wagoniku. Jest tam scena, jak wagonik powoli podjeżdża pod górę, wreszcie dociera na szczyt i przed oczami mamy gwałtowny, prawie pionowy spadek. Gdy wagonik zaczyna gwałtownie zjeżdżać w dół, cała sala krzyczy i piszczy i zapiera się nogami. Podobnych scen jest tam więcej. Dzisiaj to już nic nadzwyczajnego, ale wtenczas to było przeżycie jednorazowe. Z żoną zamieszkaliśmy w hotelu YMCA,– bardzo przyzwoitym, choć trochę droższym niż w N.J. (20 Can.$ = ok.12 US$). pod CN Tower. Stożkowy dach : hotel w którym mieszkałem W Toronto zdarzyła się mi się następująca przygoda. Mój kolega, Niemiec z Hamburga o bardzo niemieckim nazwisku Schewczyk, namówił mnie kiedyś do towarzyszenia mu do sklepu żydowskiego na jednej z głównych ulic Toronto – Queens Street, bo widział tam bardzo tanie dżinsy .Ja nic nie planowałem kupić, ale miałem czas, więc koło 17tej poszliśmy. Sklep był zamknięty. Trudno. Poszliśmy więc do pobliskiej restauracji na dinner. Gdzieś koło 19tej wracaliśmy i przechodząc koło sklepu widzieliśmy, że ktoś zasuwa żaluzje. Podeszliśmy i pożaliliśmy się, że 27 byliśmy wcześniej, ale było zamknięte. Na to pan, jak się okazało właściciel, zapytał, a czy panowie chcą coś kupić. Potwierdziliśmy, że jeden z nas. Niagara a to on: ależ proszę wejść i podnosi żaluzje. Schewczyk rzucił się do oglądania towaru, ja natomiast stanąłem przy kontuarze i gawędziłem z właścicielem. Trudno z nim się gawędziło, bo mówił kilkoma językami, ale żadnym dobrze. Jak wynikało z rozmowy, był Żydem z Czech. Czeskiego chyba już trochę zapomniał, a angielskiego jeszcze dobrze nie znał, ale miał pewne pojęcie o niemieckim (jakby nie było jidisch pochodzi z niemieckiego). Jakoś się dogadywaliśmy. Gdy mój rozmówca dowiedział, że jestem Polakiem, zaczął z wyrzutem mówić, że Polacy w eksporcie odzieży stosują dumping i psują interes konkurencji światowej. Bardzo mnie to oburzyło. Wiedziałem, że sprzedajemy tanio, bo takie ceny narzuca konkurencja, ale żeby dumping (sprzedaż po cenach niższych od poniesionych kosztów)....i wyraziłem taką opinię. Na to mój rozmówca wskazał na wieszak, na którym wisiało z 20 marynarek zwanych w Kanadzie blezerami, w Polsce – dwurzędówkami. Sam miałem tego typu marynarkę i byłem z niej dumny. Te w sklepie były w kolorze ciemno-brązowym z materiału: kordialu. Super marynarki. Ja za swoją zapłaciłem w Polsce 1500 zł = 20 $ po kursie czarnorynkowym lub ok. 75 $ po kursie oficjalnym. Zapytałem, po ile je sprzedaje, na to on: zgadnij ! Orientowałem się, że tego typu marynarka powinna w mieście kosztować ok. 70-80 $. Biorąc pod uwagę, że to sklep żydowski, wg Schewczyka b. tani, wymieniłem połowę tej ceny, a więc 30 $. Na to mój rozmówca: a ja proszę pana sprzedaję je po 10 $. A kupiłem je od hurtownika po 6 $, a hurtownik kupił od importera pewnie po 2-3 $. No to jaka musiała być cena importu tych marynarek (w tym transport morski), jeśli importer sprzedając je hurtownikowi musiał jeszcze zarobić ? Zastrzelił mnie no i tak Schewczyk, który słyszał nasz spór, jak i ja zaczęliśmy się bardzo interesować tymi marynarkami i je przymierzać. Niestety, wszystkie były w identycznym rozmiarze: dla mnie zbyt luźne, a na Schewczyka – chłopaka „śląskiego”, a więc dosyć szerokiego w barach – na długość dobre, ale trochę za ciasne. Kupił jednak, no bo za 10$ to przecież za darmo ! Powiedział, że nie będzie się zapinał, bo wówczas marynarka by się opinała. Chodził w niej potem i chwalił swoim „polskim” zakupem, a mnie było wstyd. 7. Niagara Nadeszła sobota, a z nią już wcześniej zaplanowana wycieczka całej grupy autokarem do Niagary (ok.150 km na południe). Niagara to przede wszystkim wodospad i cel wszelkich wypraw turystycznych do Kanady. Ale Niagara to także mnóstwo hoteli, hotelików, pensjonatów, bo Niagara jest tak dla Amerykanów jak i Kanadyjczyków tradycyjnym celem podróży poślubnych ! Spotyka się tam wiele tandety: prawie że jarmarcznych bud z gabinetami figur woskowych , gabinety luster i 28 tp. „atrakcje”. W Niagarze w pobliżu stacji docelowej autokaru było lądowisko małych, 3osobowych helikopterów wycieczkowych latających nad wodospadem. Cena za 15 min. lotu wynosiła 10$ od osoby. No, takiej okazji nie mogłem sobie nie darować i z kolegą polecieliśmy. Dowodem rzeczowym są zdjęcia, które wykonałem z powietrza. helikopter przed lotem nad Niagarą Ciekawostką wodospadu po stronie kanadyjskiej – tego największego, bo po stronie amerykańskiej woda spada kaskadowo i nieciekawie – jest to, że w skale, z której spływa wodospad, jest wiele wykutych tuneli. Jedne prowadzą na platformę widokową u dołu wodospadu, inne przebijają się przez ścianę tak, że widzi się wodospad od tyłu ! Na wędrówki po tunelach trzeba zakładać specjalne gumowe peleryny. Niagara z lotu „ptaka” W Niagarze byłem ponownie w roku 1979 z moją pierwszą żoną, Danutą. Wędrowaliśmy po mieście, żona była na pokazach w tamtejszym delfinarium i pod wieczór udaliśmy się na dworzec autobusowy. Przechodząc przez parking samochodowy, nagle znalazłem złoty wisiorek ze złotym łańcuszkiem. Gdy go podniosłem z ziemi, od razu wiedziałem, że nie jest złoty: był za lekki. Ale był bardzo ładny, bo służył do przechowywania maleńkiego zdjęcia, a na pokrywce był wycyzelowany kwiat z dwoma „brylantami”. Przede wszystkim cieszyłem się tym znaleziskiem z innego powodu: otóż gdy wyjeżdżaliśmy z Wwy, na lotnisku. przeszliśmy już odprawę celną i byliśmy już w strefie wolnocłowej czekając na wezwanie do samolotu, nagle stwierdziłem, że nie mam na palcu obrączki ślubnej. Pomyślałem, że musiałem ją zgubić na lotnisku (kiedyś już też zsunęła mi się z palca zbyt luźna obrączka). Zacząłem jej intensywnie szukać, nawet w strefie, gdzie dokonywane były odprawy celnej. W tym szukaniu pomagali 29 mi nawet celnicy, ale nagle głośniki wezwały pasażerów do samolotu. Trzeba było z dalszych poszukiwań zrezygnować. Gdy znalazłem wisiorek, pomyślałem sobie, że żona będzie miała jakąś tam satysfakcję: wisiorek za obrączkę. Trzeci raz byłem w Niagarze z żoną w drodze powrotnej z Kanady do N.J.skąd odlatywał do kraju nasz samolot. Po powrocie do ojczyzny, już po kilku dniach, w niedzielę, gdy jeszcze smacznie spałem, obudziła mnie żona, nalegając, żebym wysunął prawą rękę. Byłem półprzytomny i niezbyt się do tego kwapiłem, ale żona nalegała. Wysunąłem więc rękę, a żona nasunęła mi na palec...moją „zgubioną” obrączkę !Po prostu zostawiłem ją w czasie mycia w łazience ! 8. Montreal Po pierwszym pobycie w Montrealu w roku 1977 byłem tym miastem rozczarowany. Nocowaliśmy w hotelu na centralnym placu „nowego miasta”. Miasto ma niewątpliwie bardzo wiele sympatycznych miejsc, ale w owym czasie prowadzono tam szeroko zakrojone roboty drogowe które rozdzielały stare miasto od tzw. nowego miasta. Montreal – jeden z poolimpijskich obiektów To, co w Montrealu m.in. godne uwagi to niewątpliwie uliczki i plac Starego Miasta, bardzo wielkomiejskie centrum z licznymi wieżowcami, liczne lokale rozrywkowe, długie ciągi podziemnych malli (pasaży), oraz metro. W roku 1977 upływał akurat rok od olimpiady letniej i Wystawy Światowej w Montrealu.Tak jak miastem nie byłem zachwycony, tak zachwycony byłem wspaniałymi, supernowoczesnymi sportowymi obiektami poolimpijskimi tego miasta, jak i ciekawą architekturą obiektów powystawowych. Tereny b. Wystawy Światowej – Wesołe Miasteczko 30 Obiekty po-olimpijskie wydawały się być niezbyt intensywnie wykorzystane. Nawet domy w systemie Habitat (piętra w układzie „schodowym” tzn., każde mieszkanie miało własną werandę na stropie mieszkania pod nim) – absolutne novum w czasie Wystawy Światowej – robiły wrażenie niezamieszkanych. Natomiast na terenie byłej Wystawy Światowej założono bardzo atrakcyjne Wesołe Miasteczko, które zwiedziliśmy w czasie drugiego tam pobytu – w 1979 r. z żoną. W 1979 r. w czasie mojej podróży do Kanady z żoną Danutą, Montreal był naszym pierwszym miastem na kanadyjskiej trasie objazdowej. Zwiedziliśmy z żoną wszystko, co już wiedziałem, że należy zwiedzić, a więc centrum, a więc stare miasto i tereny b. Wystawy Światowej. Wystarczyło na to półtora dnia. Nocowaliśmy w sercu miasta, u mojej b.koleżanki z ambasady, która „wybrała wolność” w Kanadzie. Dygresja Montreal to największa metropolia prowincji Quebec. Prowincja ta obejmuje terytoria swego czasu (I.poł.17 w.) odkryte przez żeglarzy francuskich i skolonializowane przez Francuzów. W połowie 18 w. w wyniku wojny z Anglią, prowincja Quebec została opanowana przez Anglików . Wprawdzie gdzieś koło roku 1830 francuscy mieszkańcy tej kolonii wzniecili antyangielskie powstanie, ale zostało ono przez Anglików stłumione. Nie mniej jednak w prowincji Quebec dominuje język francuski i język ten, obok angielskiego obowiązuje jako drugi oficjalny język na terenie całej Kanady. W latach 60tych XX.w. odżył w prowincji Quebec ruch separatystyczny, ale bez sukcesu. 9. Quebec – miasto W przeciwieństwie do Montrealu byłem Quebec’em zauroczony.Podobnie jak i moja żona, z którą byłem tu ponownie w roku 1979. Miasto położone jest na wzgórzach nad rzeką św. Wawrzyńca. W 1977 r. mieszkaliśmy tam kilka dni w najnowocześniejszym hoteluwysokościowcu niedaleko budynku parlamentu, bo Quebec, choć znacznie mniejsze od Montrealu, jest stolicą prowincji. Stare miasto jest przepiękne: całe zbudowane z kamienia, otoczone murem z bramami. Ponieważ zbudowane jest na skale, nie budowano tam podziemnych malli, a naziemne – przykrywając jedną ze starych ulic przeszklonym dachem, o czym wspominałem już wcześniej. Quebec – szczyt twierdzy Nad całym miastem dominuje twierdza wyposażona w stare działa, pilnowana przez straże w dawnych brytyjskich mundurach (czerwone żakiety i niedźwiedzie czapy), a tuż obok wznosi się zbudowany na początku XX.w wielki hotel, Chateau Frontenac, w pewnym sensie symbol całego miasta. Przed hotelem wysoko na skale ciągnie się promenada ze wspaniałym widokiem na tzw. Dolne Miasto, na rzekę i na drugi jej brzeg z miastem Levis. Po mieście jeżdżą dorożki. 31 Miasto ma też wspaniałe okolice, które poznałem „służbowo” i prywatnie w ramach wycieczek, które sobie organizowaliśmy we własnym zakresie. Służbowo zawieziono nas do leżącej na północ od Quebec wsi-rezerwatu Indian, Huronów. Nie pamiętam nazwy tej wsi, ale jeśli we wszystkich rezerwatach kanadyjskich Indian żyją tak, jak w tej zademonstrowanej nam wsi, to chętnie przyznam się do indiańskiego pochodzenia ! Bardzo przyzwoite domostwa i lokalne zakłady produkujące np. canoe, rakiety śniegowe dla wojska i ludności czy obuwie zimowe z futrami różnych zwierząt na zewnątrz. Przyjął nas w swoim biurze właściciel fabryki obuwia. Na ścianach stare, powiększone zdjęcia przodków naszego gospodarza w charakterystycznych kapeluszach. Ich potomek także był wspaniałym Indianinem, ale jego żona pewnie była innej, raczej europejskiej rasy, bo córki naszego gospodarza, która pełniła tam obowiązki sekretarki, nie skojarzyłbym z Indianami. Wyglądała raczej na pulchną, okrągłooką blond-Holenderkę ! Służbowo byliśmy także w wytwórni wyrobów z drewna – po drugiej stronie rzeki Św. Wawrzyńca. Wyroby były przepiękne, ale warunki pracy horror !w powietrzu pył drewniany, straszny hałas maszyn. Nie omieszkałem powiedzieć właścicielowi, że choć produkuje piękne rzeczy, w Polsce pewnie nie pozwoliliby na działalność takiego zakładu, ze względu na przepisy BHP. Prywatną wycieczkę samochodem zorganizowaliśmy sobie w kierunku wschodnim wzdłuż północnego brzegu rzeki św. Wawrzyńca do tamtejszej „Częstochowy” – St.Anne de Beaupré. Przy kościele pamiętam dużą panoramę ( konkretne eksponaty na tle malowanego tła) Jerozolimy. na tle wodospadu Montmorency/ na płd cyplu wyspy Ile d’Orleans Po drodze zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Montmorency, szerokim strumieniem spływającym z wysokości przynajmniej 20 m do poziomu rzeki św.Wawrzyńca. W drodze powrotnej wjechaliśmy mostem na wyspę na rzece św.Wawrzyńca, Ile d’Orleans, która, w przeciwieństwie do reszty prowincji – specjalizuje się w rolnictwie, m.in znana jest z uprawy ziemniaków . Drugą wycieczkę samochodem zorganizowaliśmy dalej: poprzez Narodowy Park Laurentyński do leżącego daleko (z 200 km) na bezludziu miasteczka Chicoutimi. Chodziło nam o poznanie kanadyjskiego interioru. Skalisty i gęsto zalesiony Park Laurentyński dał mi pogląd o kanadyjskim pierwotnym lesie, o którym piszę wcześniej (lesie – do którego ani wejść, ani po nim chodzić).Park przecina tylko jedna szosa. Wjazd do parku i wyjazd z niego odnotowywany jest przez strażnika na „rogatkach” parku. Jak się żyje w interiorze Kanady niewątpliwie uzyskaliśmy pogląd: ludzie żyją sobie bardzo przyzwoicie, choć pozornie są zupełnie odcięci od świata. Pozornie dlatego, że z wszystkimi tymi miejscowościami można mieć połączenie lotnicze, przy braku lotniska - samolotami 32 amfibiami. Można by powiedzieć, upraszczając, że Kanada zamieszkana jest jako tako na południe od rzeki św. Wawrzyńca, a na północ od tej rzeki – na odległość ok. 50 km. Dalej są odosobnione małe miejscowości. Podobnie jest wzdłuż równoleżnikowej granicy z USA: zamieszkane są obszary maksymalnie na odległość do 100 km na północ od tej granicy.Na obszarach tych kwitnie rolnictwo, przede wszystkim uprawa zbóż. Dalej to już tylko jakieś odosobnione miejscowości wokół jakichś kopalń, rybackie itp. W czasach, gdy tam byłem, Kanada – drugi po Rosji największy kraj świata (30 x większa od Polski) - była jednym z najsłabiej zaludnionych rejonów świata: liczyła tylko 26 mln. mieszkańców ! 10. Fredericton Stolica prowincji New Brunswick. Byliśmy tam dwa dni. Miasto nie zrobiło na mnie większego wrażenia, zresztą program spotkań służbowych mieliśmy tak bogaty, że wręcz nie było czasu na jego zwiedzanie. 11. Charlottetown Stolica wyspy – prowincji, Prince Edward Island. Niewielkie, nisko zabudowane miasto. Sama wyspa krajobrazowo przypominała mi nasze nadmorskie Pomorze: kraina rolnicza , piękne plaże. Sławę wyspie przyniósł cykl powieści o Ani z Zielonego Wzgórza. O mojej „przygodzie” w Charlottetown wspominam w relacji z podróży promem z Vancouver do Nanaimo. Zakończenie W 1977 r. w Czarlottetown zakończył się mój objazd Kanady. Powróciliśmy samolotem via Halifax do Toronto, a z tamtąd wróciłem via Londyn do Polski. W roku 1979 z żoną Danuta ”zaliczyliśmy” w Kanadzie tylko prowincje Ontario i Quebec i tylko ich główne miasta: Montreal, Quebec, Ottawa i Toronto. Jeździliśmy autobusami. W drodze powrotnej do Nowego Jorku, skąd mieliśmy samolot do Polski, cały dzień spędziliśmy w Niagarze. I na tym ta druga, dwutygodniowa eskapada do N.J. i Kanady się skończyła. 33