20120714_wywiad z A. Ferencym Wywiad z A. Ferencym

Transkrypt

20120714_wywiad z A. Ferencym Wywiad z A. Ferencym
A
AGNIESZKA KUBLIK: Szuka pan odpowiedzi na pytanie, co
to jest śmierć. A ma pan dopiero 61 lat.
ADAM FERENCY: Mnie dosyć wcześnie zaczęła doskwierać nieuchronność śmierci. Jestem niewierzący, muszę
się pogodzić z tym, że śmierć kończy wszystko definitywnie. To dość obrzydliwa perspektywa, a w zasadzie
jej brak. Od dawna myślę, jak się przygotować, żeby zgodnością stanąć wobec tego faktu. Sześćdziesiątka nie ma
tu nic do rzeczy, chociaż Jerzy Pilch –młodszy ode mnie
– pisze, że jest bardzo stary.
Pan się czuje staro?
– Nie, mam wsobie poczucie młodości. Ale coraz więcej rzeczy sprawia mi kłopot. To przykre.
Ojciec umarł bardzo dawno, ale dokładnie pamiętam
moment, kiedy miał 65 lat i po raz pierwszy nie potrafił
zawiązać krawata. Robił to codziennie, aż któregoś dnia
stał przed lustrem bezradny zupełnie. Widziałem w jego oczach strach. Ta przejmująca scena ostatnio mi towarzyszy, mimo że nie używam krawata. Coraz częściej
mam jednak poczucie, że niewiele zostaje. Może nic nie
zostaje? Szczególnie kiedy myśli się o aktorstwie tak jak
ja, głównie o aktorstwie teatralnym, które jest tak silnie
związane z chwilą i takie ulotne. Zostaje tylko w pamięci ludzi, a pamięć kończy się z ich śmiercią.
A film, a radio, w którym tyle ważnych ról pan zagrał?
– Jasne, że multiplikacja losu, którą aktor ma, powoduje, że jakieś rzeczy po nim zostają. Ale ten świat zupełnie tego nie zauważa. Czy się zrobiło dużo, czy mało,
śmierć każdej jednostki zostaje szybko zapomniana. Teraz znacznie bardziej niż kiedyś.
Całe życie walczę z główną chorobą aktora, z narcyzmem, a jednocześnie strasznie jestem skupiony na sobie. I przygotowując się do tego ostatecznego rozwiązania, zaczynam rozumieć, że w gruncie rzeczy wszystko
naokoło nie ma sensu. Tylko ja.
Jak się pan przygotowuje do ostatecznego rozwiązania?
– Pod skórą jest oczywiście tęsknota za wiarą. Budzę
się każdego dnia i myślę sobie, czy to dziś dostanę ten
znak, choćby lichy, ale jakikolwiek...
To jednak pan w coś wierzy.
– To jest właśnie dziwaczne. Wszystko na paradoksach oparte. Aktorstwo całe jest jednym wielkim paradoksem. Amoże iżycie? Jak tak sobie patrzę w lustro, to
myślę: nic nie ma. Ajeśli się mylę? Jeśli się mylę, to chciałbym dostać znak, że się mylę.
Jaki to może być znak?
– Och, żeby to wiedzieć. Ja z ojcem byłem bardzo daleko. Myślę, że niespecjalnie on mnie lubił ija jego. Amam
czasami wrażenie, że coś do mnie mówi. Diabli wiedzą,
skąd idlaczego, bo za jego życia właściwie myśmy ze sobą nie rozmawiali.
Uprawiając zawód aktora, bardzo szybko wiedziałem, że to, co badam rozumem, to zaledwie licha podstawa aktorstwa. Że właśnie to pozarozumowe jest szalenie istotne i nie chcąc być tylko nauczycielem technik
zawodowych, przestałem uczyć w szkole teatralnej.
Miał pan wątpliwości, po co w ogóle jest aktorstwo.
– Dotyczyły tego, jakie są drogi dojścia do sensu aktorstwa. Tych dróg jest prawdopodobnie tyle, ile jest osobowości.
Pan swoją ma?
– Mam, ale to jest zupełnie nieprzekazywalne.
Nie wystarczy na pana patrzeć?
– Można, ale do tego nie potrzeba być profesorem. Ale
pani znowu próbuje podchodzić do aktorstwa racjonal-
Diabli wiedzą,
skąd to aktorstwo
pochodzi
Łomnicki mi powiedział: – W ogóle mnie nie
interesuje, co ty w środku masz. Możesz nie
mieć nic. Ma być pięknie, i tyle
Z ADAMEM FERENCYM* ROZMAWIA AGNIESZKA KUBLIK
ALBERT ZAWADA
Tytuá: Gazeta Wyborcza Magazyn
Data: 14.07.2012
nie. To nie tak. Trzeba umieć się odmóżdżyć. Próbować dojść do ciemnego instynktu, który w nas
siedzi, żeby ten instynkt mógł eksplodować iżeby
coś artystycznego mogło z tego wyniknąć.
Jak pan o sobie myśli? Że kim pan jest?
– Jeszcze nigdy tak wprost nie zadawałem sobie takiego pytania.
Nie aktorem? Pan kiedyś powiedział: „Aktorstwo
to wybór losu, powołanie, aktorstwo powoduje,
że zapominam o prawdziwym świecie”.
– Tak, przede wszystkim myślę o sobie: aktor.
Mam takie narkotyczne myślenie oaktorstwie. To
bardzo ważny motyw dla mnie, że aktorstwo odrywa człowieka od życia realnego. Jak się napatrzę
na polityków, jestem przez chwilę szczęśliwy, że
jestem aktorem.
Czasami nawet budzę się z poczuciem, że to
był fantastyczny wybór. To aktorstwo w człowieku diabli wiedzą, skąd przychodzi.
Do pana kiedy przyszło?
– Wszkole podstawowej, ajuż na pewno wśredniej, było we mnie. Ale nieujawniane, nikt o tym
nie wiedział. Idobrze, to było prawdziwe, anie demonstracyjne. Przed maturą dopiero powiedziałem, że zdaję do szkoły teatralnej.
I się pan nie dostał.
– Ale już samo to, że tam poszedłem, to było
wielkie zwycięstwo. Bo byłem nieśmiały.
Deklamował pan „Deszcz jesienny”.
– Nie wiem, czy zosiem wersów powiedziałem,
nie chcieli już mnie słuchać.
Kto zasiadał w komisji?
– No, wszyscy. Jan Kreczmar był rektorem, Łomnicki, Łapicki, Holoubek, Hanin, Rudzki. Legendarna profesorka Rena Tomaszewska.
Pamiętali pana z pierwszego podejścia?
– Zataiłem to w papierach. Po raz drugi poszedłem już przygotowany. Imiałem plan: powiedzieć
fragment monologu Peera Gynta z dramatu Henryka Ibsena, a w drugim etapie monolog Wiesława Dymnego z Piwnicy pod Baranami. I tak rozbawić komisję, że będą się turlać ze śmiechu.
Wszystko się stało, jak zaplanowałem.
Sam?
– Tak. Jak maturę robiłem, byłem dzieckiem,
a po czterech semestrach na SGPiS byłem dorosłym człowiekiem.
Czterech semestrach cybernetyki.
– Komputer Odra 1300 był wielkości wagonu.
Mój Boże! Wtedy najwięcej dowiedziałem się ożyciu. Ale człowiek się dowiaduje o życiu aż do tego
utrapionego końca. Bywam do dziś życiem bardzo zdumiony, o, tak bym powiedział.
Tadeusz Łomnicki...
- ...był moim profesorem. Mistrzem. Za nim
wszkole szła legenda potwora, że niestabilny psychicznie i temperament ma wulkaniczny. Że potrafi być bezlitosny dla studentów. I taki był. Na
pierwszych zajęciach postawił krzesło na środku
sali. –Kto usiądzie jako król? –rzucił. Nikt nie chciał.
Myślę sobie: co to za wariactwo? Usiadłem. Łomnicki zaczął ryczeć ze śmiechu, speszyłem się okropnie. Usiadłem przecież jak król, tak godnie. Łomnicki usiadł na krześle, założył niedbale nogę na
nogę, zaczął dłubać wuchu ipowiedział: adlaczego nie tak? To była dobra lekcja.
Potem był pan jego ulubionym studentem.
– Trudno powiedzieć. Byłem prawdopodobnie
jedynym studentem – nie mogę tego wiedzieć do
końca –zktórym Łomnicki rozmawiał poza tokiem
nauczania, tak to nazwijmy. Imówił mi rzeczy, których się studentom nie mówiło. Wtedy obowiązywała metoda Stanisławskiego, budowanie roli
od początku do końca zżyciorysem bohatera wtle.
I Łomnicki mi w pewnym momencie powiedział:
–Wogóle mnie nie interesuje, co ty wśrodku masz.
Możesz nie mieć nic. Ma być pięknie, i tyle.
To jest straszne, ale podejrzewam, że dla Łomnickiego wnętrze nie było ważne. Mówiło się onim,
że jest technik wielki. A cóż to jest technik wielki?
Górną częścią twarzy płakał, adolną się śmiał. Wątpię, żeby wtedy budował równoległy scenariusz.
Uniego ogromnie dużo polegało na improwizacji.
Pan się z nim przyjaźnił?
– Za duże słowo. Zaproponował mi bruderszaft
imyśmy ten bruderszaft wypili, ale nigdy wżyciu
się nie ośmieliłem powiedzieć do niego Tadeusz.
Starał się skracać dystans, ale relacja uczeń –mistrz
wykluczała fraternizację. Właskawości swojej mówił: – Nie mów do mnie królu.
Jest takie jego powiedzenie: –Nie mów do mnie
mistrzu, mów do mnie Boże. Więc jak do Boga mówić Tadeusz? No, odpada.
Rozmawialiście o jego legitymacji PZPR?
– Było trudno. Bardzo. W drugiej połowie lat
70. byłem już asystentem w szkole teatralnej, aktorem w jego Teatrze na Woli. Łomnicki poprosił,
żeby go zawieźć do szkoły. W czasie jazdy zaczął
jakoś tak: – Rozkradają Polskę, oni rwą tę Polskę!
Wstrząsnęło mną, że on mówił „oni”.
Zaczął płakać, pomyślałem, że gra jedną ztych
swoich scen, którymi lubił się popisywać, apotem
kontrował to i patrzył, jak się reaguje. Wylądowaliśmy na ulicy Schillera, naprzeciwko szkoły, i on
nie wysiada. Jeśli mistrz płacze ci wsamochodzie,
nie możesz go zapytać, co wtakim razie robi wtym
stadzie. Trwało to wieki całe. Wpewnym momencie
Łomnicki wyjął chustkę, wytarł nos imówi: –Idziemy na zajęcia. Jakby nigdy nic.
Lubił mówić, że prowadzi z nimi grę, z partią.
To oczywiście nie był wallenrodyzm, ale brałem
to wtedy na serio. Dzisiaj rozumiem, że to kompletny nonsens. To oni prowadzili z nim grę, nie
on z nimi. Ta partia to był jakiś nieszczęśliwy obszar Łomnickiego, niezbadany kompletnie, jak
zresztą wiele w jego życiu.
Nie werbował pana do partii?
– Nie, nigdy. Chyba. To zabawne, mnie nigdy
nikt tego nie zaproponował.
A SB?
– Esbecja raz. To było dosyć spektakularne. Po
bardzo długim nocnym siedzeniu przy suto zastawionym stole rano jechałem samochodem na
próbę. Zatrzymał mnie „krawężnik”. Kiedy uchyliłem szybę, tylko powiedział: „Ojejku!”. Przyjechał radiowóz, potem na Żytniej było dmuchanie
w alkomat.
Mówili z podziwem: – O, panie Adamie, przy
tym wyniku to ludzie się przewracają. Ja na to:
– A ja się dopiero dobrze czuję.
Trzy promile?
– Nie powiem. Wylądowałem pod celą na Malczewskiego, zabrali mi sznurówki, pasek. I nagle
uświadomiłem sobie całą grozę – o osiemnastej
grałem „Mistrza i Małgorzatę” w Teatrze Współczesnym i mogę nie zdążyć do teatru! Jak się zamykały drzwi celi, przechodził milicjant, miałem
olśnienie – przypomniał mi się w ostatniej chwili
numer telefonu Maćka Englerta. I mówię do niego: –Panie, zadzwoń do mojego dyrektora, że ja tu
jestem, numer ten, ten i ten.
Obok jakiś człowiek. Pyta, za co siedzę. Mówię:
– Wódka, samochód.
A on: – Ja poderżnąłem gardło teściowej.
I taka gadka szmatka z nim. Jest wpół do trzeciej, wpół do czwartej, wpół do piątej. Myślę sobie:
„rany boskie, rany boskie!”. Owpół do szóstej drzwi
się otwierają. Idę na górę, stoi Maciek Englert. Zagrałem przedstawienie.
Z Warszawy to jakieś 60 km.
– 56. Nic nie pamiętam, choćby jednego kilometra tej jazdy. Wróciłem do teatru przerażony,
nie było już nikogo. Zadzwoniłem do Kazika, powiedziałem mu: koniec, nie wejdę już na scenę.
–Dobra, dobra, prześpij się, rano się spotkamy. Ale
ja mu mówię, żeby nie liczył na to, że się coś zmieni. – Szukaj człowieka, który zagra za mnie, ratuj
premierę.
Spotkaliśmy się o dziewiątej, o dziesiątej miała być próba. Łoma nie było. Kazik tłumaczył, że
Łom ma coś wKC, że jest cały napięty, że wogóle.
Ja mówię: – Rozumiem, że on jest napięty, tylko ja już nie wejdę na scenę. Po prostu to niemożliwe. Kazik zaczął rozumieć, że mówię serio.
Po 40 minutach otworzyły się drzwi i stanął
wnich Łom. Patrzyłem na niego iwstałem. On zacząłiść wnaszym kierunku, aja zacząłem iść wjego kierunku. On się zatrzymał i ja się zatrzymałem. On runął na kolana ija runąłem na kolana. On
nachylił się do mnie: – Przepraszam cię, chuju.
Wstał i wyszedł. Podszedłem do Kazia i powiedziałem mu, że idę się przebrać w kostium.
Siedem lat minęło, grałem we Współczesnym
„Człowieka słonia”. Łom przyszedł po spektaklu,
zaczął się wolno zbliżać, aja do niego. Runął na kolana ija runąłem na kolana. Powiedział: –Jesteś aktorem. Wstał iwyszedł. Właśnie takie były jego zagrywki. Niezły był w tym.
Roman Polański. Pracowaliście razem: pan, Polański i Łomnicki.
– Mocno powiedziane. To był „Amadeusz”. Polański reżyserował igrał Mozarta. Był jedynym facetem wPolsce, który pozwalał sobie do Łoma (grał
Antonio Salieriego) powiedzieć: „Tadeusz, wstań,
pokażę ci, jak to trzeba zagrać”. Łom tak zagryzał
zęby, że widać było, że ma ochotę zmiażdżyć Polańskiego. Ale słuchał go.
Jakie role pan odrzuca?
– Źle napisane. Bardzo dużo się takich dostaje.
I trochę staram się selekcjonować te szwarccharaktery. Bo już tyle tego nagrałem.
Miłość...
– A, miłość. O miłości nie będę mówił.
Zdarzyła się taka prawdziwa?
– Myślę, że tak.
Jest pan szczęśliwy?
– Jeśli pani mnie nie będzie dalej drążyć, to powiem, że nie.
Bo myśli pan o śmierci?
– Też.
A jako aktor jest pan szczęśliwy?
– Aktorstwo strasznie dużo mi dało. Nadal mi
daje. To stan nałogowca, który od czasu do czasu
dostaje działkę i ona daje mu szczęście. Ale nałogowca, który ma wystarczająco mało pieniędzy,
żeby nie mógł stale zażywać, i głównie jest nieszczęśliwy, że nie ma. Ale zdarzają się momenty
strasznej euforii. Nie do przecenienia.
Jak panu gratulują roli?
– Zajeżdżam ostatnio do sklepu ze zdrową żywnością. Pani mówi dzień dobry, aja tej pani mówię,
że tego bym spróbował i tego.
A pani: – Może jeszcze jagodziankę?
– O nie, muszę dbać o linię.
– Pan? Pan nie musi, widziałam pana w „Opowieściach afrykańskich”.
No, niezły ten sklep ze zdrową żywnością.
Aktor musi być narcyzem?
– Narcyzm to choroba, którą aktorzy są zagrożeni znacznie bardziej niż inni ludzie. Z tym trzeba walczyć, bo jak zacznie się chorować, wtedy nie
myśli się zupełnie o sztuce, człowieku, powinności, myśli się tylko o sobie.
Udaje się panu to kontrolować?
– Tak mi się zdaje, ale może ktoś, kto mnie obserwuje z boku, myśli: ten to dopiero narcyz.
Zagrałby pan w reklamie?
– Zagrałbym, gdyby mi zapłacili pieniądze rozstrzygające. Żebym raz na zawsze przestał się martwić, że w końcu mnie zlicytują i pójdę z torbami.
Jakiś kredyt?
– We franku szwajcarskim. Groza.
Jak Englert pana wyciągnął?
Trudniej zagrać dobrego człowieka.
Marek Kondrat, który od lat gra w reklamie, dostał takie pieniądze, że ma wolność finansową.
– Kiedyś na wakacjach wBułgarii pił koniak zjakimś facetem i dostał od niego wizytówkę. To był
wiceszef milicji wWarszawie. Maciek do niego zadzwonił, a ten wyciągnął mnie z celi. Ale Maciek
mówi: – Bądź pewien, że to się tak nie skończy.
Następnego dnia dzwonił do niego pułkownik
milicji imam się stawić wPałacu Mostowskich. Miły starszy pan mówi: –Bardzo pana przepraszam,
nie wiem, oco chodzi, ale przyjdzie człowiek, który będzie z panem rozmawiał.
Przyszedł, przedstawił się, nazwisko mi wypadło. Miał moje prawo jazdy. – Papierosa? – pyta.
– Nie, postanowiłem nie palić.
– To niech leżą. Od pana będzie zależało, czy to
prawo jazdy wróci do pana.
– Pan oczywiście jest przygotowany do rozmowy, więc pan wie, że się nie zgodzę na to.
– Jestem młodym porucznikiem, jak mi się uda,
to dla mnie będzie sukces.
Wiedział omnie wszystko, znał rozmowy wgarderobie Teatru Współczesnego, moje sprawy rodzinne. Miał monolog, ja wiem, może 45-minutowy. Sięgnąłem po papierosa.
– Widzi pan, się przydały.
Byłem zdruzgotany, ale po dwóch godzinach
zobaczył, że nie da rady, prosił tylko, żeby ta rozmowa między nami została. Powiedziałem, że
pierwsze, co zrobię, jak wrócę do teatru, to będę
krzyczał, że chcieli ze mnie zrobić kapuchę. Pojechałem do Współczesnego, Maciek tylko spojrzał
na mnie i mówi: – Chcieli cię przerobić?
– No, przecież! Bo co to jest dobry człowiek?
Przecież nikt wogóle nie wie. Fascynujące byłoby
grać pozytywnego bohatera. Strasznie jestem ciekaw, na ile Więcolowi [Robert Więckiewicz] się
uda z Wałęsą. Boję się, że Wajda będzie robił pomnikowego Wałęsę.
– Rozumiem go bardzo dobrze, ale nie zazdroszczę. Ostatnio poziom filmików, w których
występuje, żałośnie się obniżył. Imyślę, że nie ma
wygodnie, nie ma przyjemnie. Czy za dziesięć lat,
gdy usiądzie na tyłku w dobrym fotelu, przypadkiem nie pomyśli sobie, że jednak coś stracił?
Wajda twierdzi, że nie. Janusz Głowacki, autor
scenariusza, też twierdzi, że nie.
Zagrał wiele ważnych ról.
Rozumie pan kolegów, którzy się zgodzili?
– Nie rozumiem. Patrzę na nich z przykrością.
Jednemu człowiekowi nie podaję ręki. Był zbyt blisko mnie, żebym na to nie reagował.
Bo słaby się okazał?
– Każda historia jest indywidualna. Nie wiadomo, jaki hak wisi nad człowiekiem, ile potrzeba
twardości, żeby powiedzieć „nie”. Ale ja nie miałem wrażenia, że byłem strasznie naciskany przez
tego faceta. Szantażował mnie jedną rodzinną figurą, wktórą byłem zaplątany. Ja mu na to, że niech
ujawnia, akurat jest mi to na rękę. I tyle.
„Hamlet we wsi Głucha Dolna”, Teatr na Woli. To
wtedy pan zwątpił w swój talent.
– Tak, bo mnie Łomnicki zmasakrował.
Tego dnia postanowiłem wreszcie dać z siebie
wszystko. Kazio Kutz, który reżyserował, podczas
prób mnie zapewniał, że wszystko świetnie. Ja sobie myślę: co tam świetnie! Dzisiaj jak ja przypieprzę, to po prostu wszyscy się przewrócą. I kiedy
czekałem na wejście, grzałem silnik. Wszyscy oszaleją, jak wejdę. Wbiegłem na scenę i zaryczałem
z trzewi. To oczywiście może się podobać, może
się nie podobać. Łomnickiemu się nie spodobały
te trzewia wywalone. –Kto ci, chuju, dał dyplom?!
Kto ci, chuju, dał dyplom?! –darł się zwysoka, siedział na krześle postawionym na stole. Cały zespół
wkoło. Ostatnie, co pamiętam, to krzyk Kazia zwidowni: –Odpierdol się, skurwysynie, od niego! Odpierdol się!
Potem ciemność, nic nie ma i nagle patrzę, że
jestem wkostiumie, wsamochodzie. Za oknem tablica: Sochaczew.
– Daj Boże, daj Boże.
Na castingi pan nie chodzi.
– Coraz bardziej oburzam się, że nie chodzę.
– Zagrał, zagrał. Ja rozumiem, że to granie strasznie dużo go kosztowało. Bo nikt nie mówi o kosztach tego zawodu, tylko jaka piękna rola. Akoszty
są naprawdę czasami okropne.
Kamerdyner Kondzio w „Niani” nie z castingu?
A gdyby pan miał wolność finansową?
– Był casting jak cholera, wielostopniowy. Gdy
dostałem scenariusz, zobaczyłem, że to dla mnie.
Ale Columbia nie chciała się zgodzić. Kondzio miał
być przystojny, bujna fryzura. Sprzedali ten format do stu krajów i wszyscy są tacy jak w Ameryce. Ale reżyser Jurek Bogajewicz powiedział, że
jak nie ja, to on też nie. Patrzę na tę rolę bez przykrości. Mój Kondzio to szekspirowski błazen, który może powiedzieć do króla: – Ty chuju.
– Marzy mi się bolesny film o Polsce, np.
o Władysławie Broniewskim. Legionista Piłsudskiego, żołnierz wojny polsko-bolszewickiej,
więzień Łubianki, sztandarowy poeta PRL, alkoholik zeszmacony przez tamtą władzę, piękny, epicki film.
Kondzio dał panu ogromną popularność.
– Teraz, chwalić Pana Boga, jest już troszkę mniejsza. Póki się człowiek spotyka zludźmi, którzy mają kindersztubę, jest OK. A jak trafia się na człowieka bez kindersztuby, który ma ogromny plazmowy telewizor, to ja jestem jego własność, bo
uniego wdomu siedzę. No więc jak mnie widzi na
ulicy, to: dawaj Kondziu, wali mnie w plery...
A pan?
– To zależy. Jeśli próba sfraternizowania się jest
bardzo bezczelna, to używam brzydkich słów.
Bez siły fizycznej?
– Jaka siła, skoro to na ogół jest facet łysy, z łańcuchem na grubej szyi? Znam wystarczająco obraźliwe słowa, żeby ztakim to werbalnie załatwić.
Nie chcą dać panu w ryj?
– Chcą. Ale się wahają jednak. Bo jak nagle dać
w ryj Kondziowi, którego się wielbi?
Aktorstwo to szukanie odpowiedzi na wieczne
pytania. Tak pan mówi.
Jakie są koszta zawodu? Opowiadał pan, że po
„Opowieściach afrykańskich” był pan psychicznie zdemolowany, powrót do poziomu Ferencego
odbywa się nie bez bólu, przez wiele godzin.
– Bo aktor musi doprowadzić własną psychikę
do granicznego punktu, w którym jeszcze kontroluje, co jest naokoło i co się dzieje z Ferencym,
ale już jest bardzo blisko zatracenia się w Otellu
czy Królu Lirze. To są rozpaczliwe próby stania się
nieśmiertelnym ze świadomością bycia zwykłym
śmiertelnikiem. Powrót do samego siebie zawsze
stawia pytanie, czy to się nie skończy w szpitalu
wariatów. Mam nadzieję, że nie, bo już wystarczająco długo ćwiczę. Widzę młodych aktorów,
którzy balansują na granicy psychiatrycznej.
Jakby pana ktoś zapytał: jak żyć?
– Tobym go wysłał na drzewo! Pewnie trzeba
szukać zgody w samym sobie, żyć tak, żeby człowiek miał poczucie, że nie czyni zła. Mam nadzieję, że więcej robiłem ważnych rzeczy niż nieważnych. Wszystko, co się robi, trzeba robić poważnie. Hm, wszystko można zbanalizować. Tak naprawdę powinno się milczeć, nic nie mówić.
– Wielkie pytania, które od wieków gnębią ludzkość. Czym jest życie, jakie jest miejsce człowieka
wświecie, co to jest miłość, zczego się bierze? Czy
świat jest dobry, czy zły? Takie tam błahostki.
No i to jest puenta.
Zna pan odpowiedzi?
Nie, proszę nie milczeć.
– Jak ja bym je znał, tobym siedział sobie wogrodzie.
– Harpo, jeden z braci Marx, zaczął być niemową, ponieważ go opieprzyli, że wszystko jest
świetnie, dopóki się nie odezwie. I przez całe życie grał tylko niemego.
To by było dobre – całe życie milczeć i tylko robić ważne rzeczy. +
Ogród to taka pańska arkadia?
– No, trochę. Wieś to też prymitywna ucieczka
przed szaleństwem miasta. W miastach ludzie są
w szufladach upchnięci na różnych piętrach.
– Ale...
Tak?
– Jak puenta, to puenta.
A pan?
– Ja upchnięty na strychu, na piątym piętrze.
Bez windy. A na wsi mam kawałek przestrzeni.
Można usiąść i się zamyślić, posłuchać, że jest cicho. Luźniej się w głowie robi. Mam wtedy poczucie, że nic nie muszę. Mogę, ale nie muszę. To
jest przejmująco przyjemne.
Aktorstwo to przecież pana hobby.
– Ico ztego? Ale muszę o18 zacząć, awolałbym
o19.30. Muszę zpartnerem, którego nie lubię, wolałbym zinnym. Muszę pojechać na próbę zreżyserem, którego nie znoszę. Są przymusy.
*ADAM FERENCY
– ur. w 1951 r., absolwent PWST. W 1976 r.
zadebiutował przed kamerami... w serialu
„07 zgłoś się”. Grał w „Przesłuchaniu”, „Gorączce” ,
„Człowieku z żelaza”, „Przypadku”, „Matce
Królów”, „Pułkowniku Kwiatkowskim”.
Za kreacje w słuchowiskach otrzymał Wielki
Splendor, nagrodę Teatru Polskiego Radia.
Od 1994 r. jest aktorem Teatru Dramatycznego.
Grał u Grzegorzewskiego, Warlikowskiego i Lupy

Podobne dokumenty