szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Zdrada
Niemiłego odkrycia dokonała pani Arnoux – postać ze Szkoły uczuć Flauberta. Wpadł jej w ręce
rachunek wystawiony przez luksusowy paryski sklep z konfekcją, a dokumentujący sprzedaż szala
kaszmirowego. Na świstku widniało nazwisko pani Arnoux, ale nie jej adres. Adres był obcy, z
czego wynikało, że kaszmir dostarczono gdzie indziej.
Dama domyśliła się, że to sprawka męża. Kupił szal dla swojej kochanki, lecz nie chcąc się –
jako człowiek żonaty – kompromitować, podał sprzedawcy imię i nazwisko żony.
W mieszkaniu państwa Arnoux, jak w teatrze bulwarowym, rozegrała się scena zazdrości.
Rachunek został wręczony małżonkowi z żądaniem, aby raczył się wytłumaczyć. Imć Arnoux przez
parę ładnych chwil wlepiał gały w papier i wreszcie wymyślił coś na swoją obronę. On kupił szal w
zastępstwie znajomego, na jego prośbę.
– A dla kogo?
Zadane przez panią Arnoux pytanie było całkiem do rzeczy, boć przecież ten damski fatałaszek
nie mógł służyć owemu znajomemu do jego własnego użytku.
– Dla kogo? To jasne. Dla jego kochanki.
– Dla twojej!
Czy warto dodawać, że twarze małżonków były śmiertelnie poważne? Owszem, warto, bo jak
się potem okaże, różnie w podobnej sytuacji bywa. A zatem zaznaczmy, że twarz żony pałała
oburzeniem, zaś na twarzy męża widniała uraza z racji „niesłusznego podejrzenia”. Uraza udana,
ale oblicze poważne – i to właśnie najistotniejsze.
W sztuce Pintera taki fakt, jak zdrada, nie obleka się w formy nazbyt dramatyczne.
Państwo X, Anglicy, spędzają urlop we Włoszech. Pani X, w tajemnicy przed mężem, pisze list
do swojego kochanka, pana Y, który pozostał na Wyspie. List z opisem podróży. Po powrocie pan X
spotyka się z panem Y, swoim przyjacielem, i opowiada mu o przygodach urlopowych, perypetiach
dzielonych z żoną, z którą się ani na moment nie rozstawał. Te dwie wersje, żonina (listowna) i
mężowska (ustna), różnią się. Słuchając wspominków pan Y nie śmie wyjaśnić rozbieżności,
ponieważ pociągnęłoby to za sobą pytanie: „Skąd wiesz?” Skąd wie, że relacja męża jest nieścisła.
Dana na to odpowiedź: „Wiem z listu twojej żony” wywołałaby kolejne pytanie: „To wy z sobą
korespondujecie?” Iks spojrzałby na Igreka podejrzliwie i może domyśliłby się, że jest zdradzany.
Pan Y wolał milczeć.
Zbyteczna ostrożność. Pani X już dawno przyznała się mężowi, że jest kochanką pana Y.
Stan, w którym mąż wiedział, że jest rogaczem, a kochanek wyobrażał sobie, że jego romans to
słodka tajemnica, trwał przez pewien czas, aż wreszcie bomba wybuchła i padły słowa: „Jesteś
świnia.” Czy to mąż przygadał kochankowi swojej żony?
Nie, rozmowa miała inny przebieg. Najpierw Igrek usłyszał od Iksa:
– Wiedziałem...
Wyznaniu temu towarzyszyło machnięcie ręką, gest wyrażający ni to rezygnację, ni to
lekceważenie.
Igrek oburzył się:
– Wiedziałeś i nic mi nie mówiłeś?! No wiesz, jesteś świnia.
Na to Iks, tonem surowym:
1
– Nie nazywaj mnie świnią.
Subtelnie starał się przypomnieć Iksowi, że ten epitet bardziej jemu, zdradzieckiemu
przyjacielowi, przysługuje.
Panowie X i Y, osoby ze sztuki Pintera Zdrada, rozmawiali z sobą serio. Na ich twarzach
malowała się powaga, to znaczy – żadnych głupich uśmieszków.
Natomiast od głupiego uśmieszku nie mógł się powstrzymać książę Obłoński, gdy wyszła na
jaw jego niewierność. Żona patrząc mu w oczy potrząsała kompromitującym listem, świadczącym o
romansie z guwernantką, a on, mając do wyboru mnóstwo różnych masek, mimo woli wybrał tę
najgorszą, błazeńską: idiotycznie się uśmiechnął.
W domu zapanował zamęt, ten i ów z lokajstwa prosił o zwolnienie ze służby, żona obraziła się
śmiertelnie, zapachniało rozwodem, dzieci poczuły się niemal osierocone, domownicy tracili grunt
pod nogami, ale to wszystko nic, to wszystko pestka. Najgorsze było owo nie dające się opanować
wykrzywienie warg.
Ten epizod ilustrujący paradoksalną skalę wartości znajdujemy u Tołstoja na pierwszych
stronicach Anny Kareniny.
Zbiórka była gdzieś w pobliżu Elektrociepłowni Siekierki. Wraz z młodocianymi kolonistami
wsiadłem do autokaru, by po paru godzinach jazdy wylądować w pewnej miejscowości na
południowym Mazowszu.
Kolonia letnia dla dziecków. Siedzibą był dawny dwór, a obecnie szkoła. Gdy się z holu przez
frontowe drzwi wyszło na taras, wzrok biegł w głąb wjazdowej, obramowanej drzewami alei, tak
długiej, że znajdująca się na końcu brama była ledwie widoczna. Mniejszy taras, po przeciwnej
stronie, wychodził na plac, na którym w dawnych czasach uganiała się ziemiańska młodzież,
odziana na biało, z rakietami tenisowymi w dłoniach. Teraz było to szkolne boisko do piłki nożnej.
Za nim orne pole. Po lewej stawy rybne i dworskie zabudowania. Po prawej, w pewnym oddaleniu,
domki miasteczka. Ale cała ta okolica była niewidoczna, gdyż dwór otaczały wysokie drzewa i
gęste krzewy.
Dano mi wychowawstwo średniej grupy chłopaków, aliści bardziej niż opieka nad smarkaczami
były mi w głowie baby. Taką samą przesłonę, jak owe drzewa nie pozwalające ujrzeć okolicy,
stanowiły dla mnie damskie wdzięki: świata poza nimi nie widziałem.
Wychowawczyni najstarszej grupy dziewcząt warta była grzechu: duża, piersiasta, lecz wcięta
w talii, z włosami ciemnoblond, gęstymi, długimi, ondulowanymi. Palce stóp, te dwa początkowe,
miała masywne, wydatne, nie był to jednak szczegół szpetny, raczej charakterystyczny. O tego typu
niewiastach moja babcia mawiała: gloria. Gloria, istota wybujała, majestatyczna.
Kręciłem się koło niej. W drodze do miasteczkowego kina, do któregośmy się wybrali całym
kolonijnym tłumem, dreptałem u jej boku. Konwersacja pochłaniała moją uwagę bardziej niż moi
podopieczni. W sali kinowej usiedliśmy na sąsiadujących z sobą krzesłach. (Wyświetlono film
produkcji węgierskiej zatytułowany Trudna miłość; nawet to utkwiło mi w pamięci.) Z powodu
upału byliśmy lekko odziani i gdy nasze odkryte ramiona otarły się leciutko o siebie, przeniknął
mnie dreszcz.
A potem, nocą, nastąpiło jeszcze upojniejsze doznanie. Gloria wymknęła się z budynku kierując
kroki w stronę ukrytego w gąszczu murowanego domku – bo jakiż inny pretekst do opuszczenia
sypialni mógłby wchodzić w grę? Czekałem na nią na parkowej alejce. Na nocną koszulę miała
narzucony lekki szlafrok, rozchylony z przodu. Przywarłem do niej, a ona – z duszą na ramieniu,
pewna, że dzieciarnia podgląda nas zza parkowych pni – wyrywała się lekko...
Co mi przeszkadza uznać ten moment za najpiękniejsze w moim życiu miłosne przeżycie? Nie
mogę niestety wyrugować ze wspomnienia nieszczęsnej myśli, że gdyśmy tak stali na ścieżce
przywarci do siebie, opodal bielał w świetle księżyca wspomniany przybytek.
Wychowawczynią grupy najmłodszych łebków była kobieta tutejsza, z zawodu nauczycielka,
zatrudniona w tej właśnie podstawówce, którą po zakończeniu roku szkolnego zaadaptowano na
2
kolonijną siedzibę. „Szkólna” (gwarowe określenie nauczycielki) liczyła sobie około 35 lat, toteż
romans między nią a mną, dwudziestolatkiem, nie wchodził w rachubę. Nadawała się bardziej na
swatkę i rzeczywiście wystąpiła wobec mnie w tej roli.
Czyżby była zaniepokojona moim spiknięciem się z glorią? „Pan jest młody”, usłyszałem. Ona
jakby bała się, że dojdzie do niefortunnego małżeństwa, i powodowana bezinteresowną ku mnie
sympatią postanowiła temu zapobiec. Istotnie, kawaler w wieku poborowym i 25-letnia rozwódka
to niezbyt dobrana para. Tutejsza nauczycielka dodała: „Mam dla pana dziewczynę.” Należało sobie
dośpiewać: dziewczynę wiekowo bardziej niż gloria odpowiednią. Chodziło o kuzynkę, która z
daleka, bo aż z Częstochowy, przyjechała tu na wakacje.
Po raz pierwszy zobaczyłem ją – dziewuszkę średniego wzrostu, z włosami czarnymi i
lśniącymi – siedzącą na ławce i obserwującą mecz piłki nożnej. Przypuszczam, że uprzedzona przez
swatkę czekała tam na mnie. Przysiadłszy się sypnąłem wesołymi słówkami; mogło to brzmieć:
– O, kobieta kibicem futbolu? To się nieczęsto zdarza.
I tak się zaczęło.
Od tego czasu „zaniedbywałem” glorię. Urywałem się z poobiedniego leżakowania, by podczas
tych dwu godzin włóczyć się z czarnulką po okolicy, rajskiej przestrzeni, gdzie miało się letnie
niebo nad głową, jakże rozległe, pełne malowniczych obłoków, trawę pod stopami, a po bokach
muskające nas, spacerowiczów, liście krzewów i kłosy żyta; muskające w chwilach, gdyśmy się
także, barkami i biodrami, muskali.
Wracając pewnego popołudnia z kolejnej randki przedarłem się chyłkiem przez zarośla i
próbowałem niepostrzeżenie wśliznąć się do budynku. I oto w odległości paru metrów wyrasta jak
spod ziemi pokaźna postać glorii, zbliża się mierząc mnie twardym wzrokiem. Poczułem się jak
jeleń zdążający ufnie swoją ścieżką i raptem stający oko w oko z czyhającym nań myśliwym.
Próbowałem ją wyminąć i już-już wymijałem, jednakże surowy ton głosu z ust glorii sprawił,
że nogi wrosły mi w ziemię. Po prostu zakomunikowano mi coś, czego nie można było zignorować.
Ot, co: pozostawieni bez dozoru chłopcy z mojej grupy wariują, podczas gdy ja bujam sobie po
świecie.
Chciałem się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z glorią, lecz głupi – na modłę księcia
Obłońskiego – uśmiech wypełzł mi na facjatę, bezgłośny śmiech, którego nie udało mi się
opanować i stłumić, toteż tkwiłem w miejscu, pokazując glorii plecy. Czemu po prostu nie polazłem
dalej, po co była ta idiotyczna stójka?!
A ona, nie widząc mojej fizys, wyczuła wszelako, co się na niej maluje.
– Niech pan się nie śmieje, nie ma powodu do śmichów-chichów moim kosztem, bo ja gwiżdżę
na to, że się pan zadaje z inną.
Jak zmyty ruszyłem przed siebie. Nie było mi już do śmiechu.
3

Podobne dokumenty