pdf - Jefferson Towne
Transkrypt
pdf - Jefferson Towne
© Copyright by Jefferson Towne Projekt okładki Dariusz Suchan ISBN: … Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora. 2014 r. SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ I - ------------------------------------------------- LAZARUS SMITH ROZDZIAŁ II - ------------------------------------------------ PRZESŁUCHANIE ROZDZIAŁ III --------------------------------------- W MIESZKANIU NOBLE’A ROZDZIAŁ IV - ------------------------------------------- JOHNSON O BERTOLI ROZDZIAŁ V - ----------------------------------------------- PENSJONAT ROSE ROZDZIAŁ VI - ------------------------------------------------------------------ JAMA ROZDZIAŁ VII - -------------------------------------------------------- MARATHON ROZDZIAŁ VIII - ------------------------------------ SZUKAM PANNY MUNRO ROZDZIAŁ IX - ------------------------------------- PIANISTA Z LABRADORU ROZDZIAŁ X - -------------------------------------------------------- JOHN DANBY ROZDZIAŁ XI - ------------------------------------------------------ PANI WALLER ROZDZIAŁ XII - ----------------------------------------------------- COLIN BLAKE ROZDZIAŁ XIII - -------------------------------------------------------- U GABORA ROZDZIAŁ XIV - ------------------------------------------------- LUCIO GRAZIANI ROZDZIAL XV - -------------------------------------- STARLINE CONSULTING ROZDZIAŁ XVI - ------------------------------------- SPOTKANIE Z BERTOLĄ ROZDZIAŁ XVII - ----------------------------------------- SKLEP Z DYWANAMI ROZDZIAL XVIII - ------------------------------------------- NOCNE SPOTKANIE ROZDZIAL XIX - ------------------------------------------------------DONA FUSCO ROZDZIAŁ XX - ----------------------------------------------- DUBUQUE STREET EPILOG ROZDZIAŁ I - Pan Browne? Francis Browne? Mogłoby to być jakiekolwiek inne pytanie i tak zwróciłbym na niego uwagę. Stał przed biurkiem i wpatrywał się we mnie bez słów. Można to wytrzymać, ale nie przez pięć minut i nie przed własnym biurkiem, zwłaszcza, kiedy ktoś zamierza golnąć sobie jednego, a ja właśnie taki zamiar miałem. Trzymałem w szufladzie małą butelkę fińskiej gorzały, którą kupiłem tydzień temu przy okazji jakichś zakupów w delikatesach, przyniosłem do biura i zapomniałem zabrać do domu. Akurat sobie o niej przypomniałem i pomyślałem, dlaczego by nie spróbować czy jest tak dobra, na jaką wyglądała. Wyglądała dobrze. Mała, pękata, z mrożonego szkła, ze srebrną zakrętką. Nigdy nie miałem nic fińskiego, ani nie znałem żadnego Fina. Więc być może dzisiaj będzie to początek dłuższej przyjaźni. Naraz ten facet. To się nazywa utrafić w moment. Był stary, można nawet powiedzieć bardzo stary. Ubrany w znoszony brązowy garnitur, brązowy krawat, białą wykrochmaloną koszulę i czarne półbuty ze śladami zapastowanych przetarć. Podniosłem głowę. - Tak. Czym mogę służyć? Przestąpił z nogi na nogę i wciągnął powietrze nosem. Wydał przy tym świst, który mógłby zainteresować laryngologa. Potem wyciągnął dużą kraciastą chusteczkę złożoną starannie w kwadrat, przyjrzał jej się z roztargnieniem, wciągnął powietrze jeszcze raz w taki sam, co poprzednio sposób i schował chusteczkę do kieszeni. - Jest pan dziennikarzem, prawda? Był w redakcji, przeszedł przez co najmniej dwoje drzwi z odpowiednimi napisami, stał przed moim biurkiem z plastykową wizytówką "Francis Browne, Dział reportaży", i pytał czy jestem dziennikarzem. Wybrał najlepszy zestaw pytań, jaki słyszałem, od co najmniej miesiąca. - Tak - odpowiedziałem. Był za stary, żeby odpowiedzieć inaczej. - Czytałem pana artykuł. Ten o Dicku Smoleyu. Świetny. - Dziękuję. - Nazywam się Smith - wyciągnął przy tym dłoń, wielką pomarszczoną, z wątrobianymi plamami na wierzchu. Uścisnąłem ją. Była sucha i silna i trochę kanciasta. Jak dłoń kogoś, kto wie, jak można ją wykorzystać w inny sposób niż tylko prowadząc samochód. - Lazarus Smith - powtórzył - Z Omaha, Nebraska. Lazarus Smith z Omaha, Nebraska. Jakbym znał ze stu innych Lazarusów Smithów. - Świetny artykuł - kiwnął głową i przymknął oczy - Moja żona mówi, że z pana łebski facet. - Łebski facet - powtórzyłem - Czy pana żona ma osiemnaście lat? - Nie - zaczerwienił się lekko, a może tylko mi się wydawało – Może nie powiedziała dokładnie tak jak ja, ale w tym sensie, wie pan. Żona ma sześćdziesiąt cztery lata. W zeszłym tygodniu urządziliśmy małe przyjęcie z tej okazji. Był placek jabłkowy i takie tam - zamilkł nagle, choć przez chwilę myślałem, że poda mi całe menu. Pochyliłem się i spytałem starając się, żeby zabrzmiało to uprzejmie: - Ma pan jakąś sprawę, panie Smith, czy tylko wpadł pan przechodząc? Oblizał językiem wargi i przełknął głośno ślinę. Zrobił to z podobnym świstem, jak przy wciąganiu powietrza nosem, co czyniło go jeszcze bardziej atrakcyjnym. Pod pewnym względem przynajmniej. - Wie pan, miałem córkę... to znaczy mam córkę... Leila. Leila Smith. Nie widziałem jej dziesięć lat... może nawet więcej, nie pamiętam. Wyjechała w pięćdziesiątym ósmym, w czerwcu. Świeciło słońce - wyciągnął jeszcze raz chusteczkę i przetarł nią czoło. Ku mojemu zaskoczeniu nagle zrobił się mokry. - To ciekawe - powiedziałem bez ciekawości odchylając się z powrotem na oparcie krzesła. Smith schował chusteczkę i uśmiechnął się blado spoglądając mi w oczy. - Jeśli pana nudzę... - zawiesił głos oczekując, że powiem że nie. - Nie - powiedziałem - Ale prawdę mówiąc nie mam za wiele czasu. - To nie potrwa długo - stwierdził - Będę się streszczał. Odchrząknął podnosząc dłoń zwiniętą w pięść do ust. Po chwili jakby się zastanowił i zrobił to jeszcze raz. - No więc miałem córkę - podjął, chrząknął i spojrzał na mnie. - Wyjechała - podpowiedziałem. Uśmiechnął się ni to z wdzięcznością i zaraz potem podjął - Pokłóciłem się z nią. Chodziła z chłopcem, który mi się nie podobał. Zresztą nikomu się nie podobał. Obibok. Żadnej pracy nie potrafił utrzymać dłużej niż miesiąc. Prawdziwy niebieski ptak. I ona, Leila, zakochała się w nim. Właśnie w nim. Setki chłopaków biegało dookoła, było na jej skinienie, a ona wybrała jego - przełknął ślinę - Kiedy przyszedł prosić ją o rękę, wyrzuciłem go - wyciągnął z kieszeni jeszcze raz tę samą chusteczkę. Teraz jednak zaczął miąć ją w palcach - Poszła za nim. Nie chciałem, żeby poszła. To nie był mężczyzna dla niej - wytarł dłonie i wsadził chusteczkę z powrotem do kieszeni – Ale poszła. Od tamtego czasu nie widziałem jej. Wiem, że pisała do koleżanek, ale do mnie... to znaczy do domu nie pisała. - To bardzo ciekawe, co pan mówi, ale ja nie zajmuję się takimi sprawami. Moja działka to morderstwa, rabunki, malwersacje i inne przestępstwa. Tego typu rzeczy. Nie potrafię pisać o niczym innym. A panu chyba chodzi o to, żebym to opisał? - No, niezupełnie. Przyszedłem, bo... – zamilkł szukając właściwych słów. Niewykluczone, że mogło mu to zająć parę dobrych chwil, sądząc z dotychczasowego tempa, a ja o pierwszej umówiłem się z Chrisem Murphym z miejskich wodociągów. Sprawa służbowa, wyjaśnienie niezbyt czystych, jak mi się wydawało, interesów związanych z nawadnianiem terenów sportowych paru największych klubów w mieście. Kto wykonał rurociąg, przez czyje tereny został poprowadzony, kto miał do nich prawa teraz i tak dalej. Murphy był facetem z wewnątrz i miał opinię człowieka o czystych rękach. Jeśli by stwierdził, że wszystko jest w porządku, to wszystko było w porządku, ale jeśli nie, to miałem szanse zarobienia paru dolców. - Proszę usiąść - wskazałem krzesło - Ale mam czas tylko do dwunastej. Spojrzał na zegarek. Stary, kieszonkowy zegarek w srebrnej kopercie z wygrawerowanymi inicjałami L.S. Spojrzał i schował do kieszonki kamizelki. - Mamy więc pół godziny - powiedział do siebie - Myślę, że zdążę. Westchnąłem dyskretnie i powiedziałem jak mi się wydawało uprzejmie: - Może najpierw ja panu coś powiem. Pana żona jest w błędzie. Nie jestem łebskim facetem, chociaż może nawet chciałbym nim być. W godzinach pracy zajmuję się kroniką kryminalną. Tak to się nazywa. Zresztą prawdopodobnie zdążył już pan to wcześniej zauważyć, bo wspomniał pan Dicka Smoleya, który był przestępcą i którego nazwijmy to dokonania opisałem. Tym i innymi tego typu sprawami zajmuję się służbowo. Prywatnie zajmuję się czym innym i jest to na prawdę coś innego. W tej chwili są godziny pracy i zajmuję się tym, czym powinienem się zajmować. Jeśli to, z czym pan przyszedł wchodzi w zakres tego, czym się zajmuję, to dobrze, jeśli nie, to poproszę kolegę z działu łączności z czytelnikami, żeby pana wysłuchał, a na pewno wysłucha, bo są godziny pracy, a on w tych godzinach właśnie to robi. Uśmiechnąłem się przy tym łagodnie chcąc zneutralizować choć trochę to, co powiedziałem. Nie byłem zbyt mocny w prostym wysławianiu się, wobec czego nie byłem pewien, czy mnie właściwie zrozumiał, czy mnie w ogóle zrozumiał, a nie chciałem, żeby miał o mnie złe zdanie. Byłem przecież łebskim facetem. Przynajmniej w rodzinie Smithów. Spojrzałem na niego. Opuścił wzrok, kanciaste ręce drżały trochę. Nie odezwał się. - On pana na pewno wysłucha - powtórzyłem - i jestem przekonany, że pomoże, o ile nie będzie to wykraczało poza jego możliwości. - Nie chcę rozmawiać z żadnym kolegą z żadnego innego działu powiedział wolno, zdecydowanym tonem - Przyszedłem tu, bo chcę rozmawiać z Francisem Brownem, a pan, zdaje się tak nazywa. Skinąłem głową w milczeniu. - Więc chcę rozmawiać z panem - stwierdził. Rozsiadł się wygodniej, rozpiął marynarkę i podciągnął spodnie – To dla mnie ważna sprawa i jak się już zdecydowałem przyjść, to nie wyjdę stąd zanim mnie pan nie wysłucha, chociaż nie sądzę, żeby był pan aż taki dobry, jak myśli moja żona i parę jej głupich przyjaciółek - ręce położył na kolanach, ale zaraz potem założył je na piersi. Oddychał głęboko, ze świstem. - A nie przyszło mi łatwo wejść tutaj. Może mi pan wierzyć. U nas w Omaha nie ma tylu nadętych ważniaków, co tutaj. Pewnie powietrze inne. Tu nie znam nikogo. Żona mówiła, kiedy wyjeżdżałem, idź do Francisa Browne'a. To równy gość. Tak powiedziała. - Pana żona to niebywała kobieta. - Bardzo pana lubi. Ze względu na pana zaprenumerowaliśmy "Reportera". - Miło to słyszeć. Bez państwa mielibyśmy tylko 220 tysięcy prenumeratorów. - Prenumerujemy jeszcze "Baseball Review". Dla mnie. Grałem kiedyś w drużynie szkolnej. Dawne lata – machnął ręką. - Taaa - wyjąłem papierosa i zapaliłem. - Ale ten artykuł o Dicku Smoleyu czytałem. Fantastyczna rzecz - pokiwał głową - Żona mówi, że jak ktoś pisze tak dobre rzeczy, to na pewno jest dobrym człowiekiem. - Pana żona może się rozczarować. Nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć. Potarł ręką czoło, spojrzał na palce i jeszcze raz potarł czoło, jakby chciał coś sobie przypomnieć. Zamilkł. Na sąsiednim biurku zadzwonił telefon. Nikt go nie odebrał. Obok ktoś ostro walił w maszynę do pisania. Był nowy, nosił garnitur za paręset dolców i brodę. Krótko przycięta, podgolona na bokach. Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek poznał, chociaż być może poznałem. Z pewnością jednak nie miał na sobie tego garnituru. Zapamiętuję ludzi w drogich garniturach. - Jesteśmy już starzy - powiedział Smith w zamyśleniu - Ja i żona. Oboje. I sami. Ostatnio rzadko wychodzimy. Zresztą pogoda też jest nie najlepsza. Wolimy dom - uśmiechnął się, albo raczej lekko skrzywił wargi - Mamy ładny domek z małym ogródkiem, wie pan. Żona zasadziła róże. To bardzo ładne kwiaty. - Tak. Westchnął, potrząsnął głową, poprawił się na krześle, wyciągnął zegarek i bardzo szybko go schował. - Jestem stary. Nie wiem jak długo jeszcze pociągnę. Może rok, może mniej. Mam chore serce. Chciałbym przed... no, chciałbym jeszcze raz zobaczyć Leilę. Chciałbym jej powiedzieć, że nie mam już pretensji o tego chłopaka. Chciałbym ją jeszcze raz zobaczyć u siebie w domu. Wie pan, zostawiliśmy jej pokój tak jak był. To znaczy taki, jaki zostawiła odchodząc. Nic nie zmienialiśmy. Nawet tapet, mimo że już całkiem zżółkły, a cały dom tapetowaliśmy już parę razy. Była tam taka biała tapeta w drobne kolorowe kwiatki. Bardzo jej się podobała. Chciałbym, żeby wróciła - oczy mu się zaszkliły. Wyjął chusteczkę, wytarł oczy i dla niepoznaki również czoło. Zapaliłem nowego papierosa. - Ma pan jej adres? Pokręcił głową przecząco. - Nie. - Kompletnie nic? - Mam jej adres sprzed dziesięciu lat. Ten, który dała koleżance, do której pisała. - Czym się teraz zajmuje? Córka, rzecz jasna. - Nie wiem. - Jaki ma zawód? Jak szkołę skończyła, co lubiła robić, czego nie lubiła? - Miała iść na uniwersytet. Lubiła historię. Nie wiem czy poszła. - A ten jej chłopak? Są razem? Machnął ręką. - Zniknął i już się nie pokazał. Została sama, ale do domu nie wróciła. Założyłem ręce za głowę i z całym krzesłem odchyliłem się do tyłu. - Na policję nie ma co liczyć. Po dziesięciu latach to już nie jej sprawa, ale dam panu adres prywatnej agencji detektywistycznej. Są drodzy, ale solidni. Ma pan pieniądze? - Niewiele. - Załatwię panu zniżkę. Gdzie się pan zatrzymał? - W Kelly ‘s Inn. Przy Clifton Street. To już jest Weehawken. - Dobrze. Zadzwonię do nich a potem do pana. Jaki ma pan numer pokoju? - 106. Ale ja już znalazłem kogoś. Trochę mnie przystopował. - Kogo? - Prywatnego detektywa. Nazywa się Gregory Noble. - Dobre nazwisko. Coś poza tym? - To młody chłopak. Dopiero zaczyna. Przyjął ode mnie zlecenie - wyjął z kieszeni zgięty wpół kawałek papieru i podał mi. Było to pokwitowanie za zaliczkę w wysokości 50 dolarów wpłaconych przez pana Lazarusa Smitha dla pana Gregory Noble ‘a, Agencja Detektywistyczna, za odnalezienie zaginionej córki Leili Smith. - Skąd go pan wytrzasnął? - Przeczytałem ogłoszenie w gazecie. Wyglądał na przyjemnego chłopaka. Umówiliśmy się na wczoraj w jego biurze..., że da mi znać co zrobił, i tak dalej. Byłem tam, ale jego nie było. Byłem i dzisiaj. Też go nie było. To znaczy drzwi były zamknięte - uściślił. - Może gdzieś wyszedł na chwilę? Pokręcił głową. - Pytałem kioskarza. Nie widział go od paru dni. Rozłożyłem bezradnie ręce. - Chyba nie będę mógł panu inaczej pomóc jak tylko skierować do tej Agencji Detektywistycznej, o której wspomniałem. Nic sensowniejszego nie przychodzi mi do głowy. - Ale ja dałem temu chłopakowi 50 dolarów. W końcu przyjął zlecenie... Westchnąłem ciężko i spojrzałem mu wymownie w prawą brew. - Gdzie jest biuro tego przyjemnego chłopaka? – zapytałem. - Na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy. Od strony kina Odeon. Wchodzi się przez bramę obok kiosku z papierosami. - Dobrze. Pogadam z nim. - Dziękuję. Podniósł się i uśmiechnął smętnie - Dziękuję - powtórzył i odszedł. Było mi go żal. Stary zagubiony człowiek z Omaha, którego żona hoduje kwiaty. Podciągnąłem krawat, założyłem marynarkę i wyszedłem. Było dziesięć minut po dwunastej. ROZDZIAŁ II Wyjął z szuflady pióro, które z pewnością pamiętało czasy pierwszych kolonistów, odkręcił, spojrzał pod światło i przesunął tłoczek lekko do przodu. Na stalówce pojawiła się kropla atramentu. Wytarł ją dokładnie bibułą, którą zaraz potem zmiął i wrzucił do kosza. Była dzisiaj jego pierwszym lokatorem. Z wewnętrznej kieszeni marynarki pochodzącej mniej więcej z tego samego co pióro okresu wyciągnął wytarty na rogach i zupełnie nieźle wymięty notes, wygładził go w rękach i położył na biurku obok pióra. Z drugiej wewnętrznej kieszeni wyjął okrągłe okulary w drucianych oprawkach i założył je sobie na nos. Następnie zdjął je, chuchnął na szkła, przetarł chusteczką, chuchnął drugi raz i przetarł drugi raz. Schował chusteczkę do kieszeni spodni, nałożył okulary, wziął do ręki pióro, otwarł notes i powiedział: - No? Był w wieku, o którym dziewięćdziesięciu na stu facetów nie chciałoby nawet myśleć, ale najwyraźniej przyzwyczaił się do tego i chyba było mu dobrze z żoną, dziećmi, telewizorem, lodówką, samochodem, sąsiadem, schodzonymi pantoflami i paru innymi rzeczami, bez których w jego wieku właśnie, zupełnie nie można się obejść. Miał zmęczoną twarz buldoga. Takiego, który nie zaszczeka, ale jak capnie, to już nie puści. Nie będzie mu się chciało otworzyć pyska. - No? - powtórzył. - Co no? Po przeciwnej stronie biurka siedział mocno podenerwowany facecik w koszuli w zielono-czerwone pasy i w ubraniu, które przed nim nosił chyba jego starszy brat i to tylko w niedzielę. Ciągnęło naftaliną tak, że wszystkie mole w promieniu stu metrów pozdychały na mur. Facet miał włosy w ilości umiarkowanej i co chwila dotykał ich rękami, jakby chciał sprawdzić, czy są jeszcze na miejscu. Poza tym w pokoju byłem jeszcze ja. Siedziałem na boczku i udawałem, że mnie to nie interesuje. - Imię, nazwisko i tak dalej. Nie patrzył na naftaliniarza. Patrzył na notes, pióro, biurko, swoje paznokcie, na wszystko, tylko nie na niego. - Colin Blake. - Colin jak? - Blake. Zapisał coś w notesie. - I? - I już. Nazywam się Colin Blake. Przesunął notes trochę w lewo, podkreślił Colin Blake i spojrzał prosto w jego krawat. - I co dalej? - zainteresowania było w tym tyle, co w rowerowej dętce. - Przyszedłem zgłosić, że zginęła dziewczyna. Woziłem ją... - Nazwisko? - przerwał Buldog. - Doris Munro. Zawsze, kiedy jecha... - Jak się to pisze? Przez "o"? - Przez "u". Munro. "O" na końcu. - Munro - zapisał - Więc co się stało z panią Munro, panie hm, Blake? - Nie nazywam się hm Blake, tylko Blake. - Dobra. Mów pan. Blake zaczerpnął powietrza i powiedział jednym tchem: - Zawsze o wpół do dziesiątej wieczorem wstępowałem na jednego do baru naprzeciwko pomnika Lincolna przy Siódmej Alei. Panna Munro tam właśnie pracowała. O dziesiątej kończyła zmianę i wychodziła. Podrzucałem ją kawałek na Olive Drive. Bardzo miła dziewczyna. - Ulica mniej - rzucił Buldog - Jakiś dokładniejszy adres, czy coś takiego? - Olive Drive 620. Drugie piętro. Zapisał. - Więc zaginęła? - mruknął i wlepił oczy w notes. - Tak. Od trzech dni jej nie widziałem. - Ja mojej żony nie widziałem od czterech. I kombinuję jakby tu nie widzieć jej następne cztery. Taki żart - wyjaśnił. Dalej wpatrywał się w notes. To o żonie powiedziało mu się chyba niechcący. - Pytałem w barze - podjął Blake po dłuższej chwili - Nic nie wiedzą. Byłem w mieszkaniu. Pozamykane. - Pozamykane. Na klucz? - nie wiadomo dlaczego to właśnie go zainteresowało. - Nie. Na guziki. Takie małe białe. Od góry do dołu. Śliczne bielutkie guziczki. Chciałoby się je przytulić do piersi. Pierwszy raz podniósł wzrok i spojrzał Blake'owi w twarz. - Co jest? Wesoły podrywacz? - Chcę wydusić z pana choć trochę zainteresowania. Zaginął człowiek. Chyba jesteście od tego, nie? - Jesteśmy - zgodził się - Przepraszam, miałem okropny dzień. Wie pan, panie Blake, ilu ludzi codziennie ginie w tym cholernym mieście? Zabrakłoby nam palców, żeby ich policzyć. Gdyby każdy policjant szukał tylko na przykład babek, które do wczoraj pracowały w barze a dzisiaj wyjechały do Kalifornii, to trzeba by nas było ze stu. I to tylko do samych babek. A gdzie faceci? Dzieci? - Doris nie wyjechała do Kalifornii. - OK, podałem tylko przykład. - To co? Nie będziecie jej szukać? Buldog westchnął. - Będziemy. Pan zgłosił, ja zanotowałem. Będziemy jej szukać, ale zbyt wiele to sobie pan nie obiecuj. To tylko chciałem powiedzieć. Jak wygląda ta Munro? - Nooo.. wysoka, bardzo zgrabna... - Ma pan jakieś jej zdjęcie? - Tak - Blake sięgnął do portfela, który z pewnymi trudnościami wyciągnął z czeluści marynarki. Z portfela wydobył małą fotkę i położył na biurku – Pstryknąłem ukradkiem, jak wychodziła z baru. Mam taki aparat... canon z teleobiektywem... Gdyby się dowiedziała, że to mam... no, że zrobiłem jej zdjęcie, byłaby bardzo zła. Nie lubiła się fotografować. Ale musiałem mieć coś jej, nie? Przynajmniej małe zdjęcie. Buldog nie odpowiedział. Wziął do ręki fotkę, spojrzał na nią przez pół sekundy i rzucił z powrotem na stół. - Krewna? - wskazał na zdjęcie. - Nooo... nie. - Czyli znajoma. Jest pan żonaty? - Nie. - Jakie stosunki łączyły pana z panną Munro? - Doris była... jest... panna Munro.. A co to pana wszystko obchodzi? Buldog spojrzał na niego przeciągle, przysunął do siebie notes, zerknął szybko na to wszystko, co zapisał i powiedział: - Nie wiem jeszcze gdzie pan mieszka, panie Blake. - Ja też nie wiem gdzie pan mieszka. Buldog wetknął mały palec do dziurki w nosie, przekręcił nim parę razy, wyjął, spojrzał na niego i wytarł kciukiem. - I bardzo dobrze. Tylko, że ja nic od pana nie chcę. Więc? Przez chwilę trwała cisza. Słychać było cykanie zegarka. - Belford Street 1440. Buldog zapisał i trzepnął notesem o stół. - Jak będziemy coś wiedzieć to damy znać. Schował pióro i notes, ciągnął z nosa okulary i włożył do kieszeni. Blake nie ruszał się. - Jak będziemy coś wiedzieć, to damy znać - powtórzył Buldog bardzo powoli. - To znaczy, że jej nie macie? Buldog spojrzał na niego spode łba. - Mamy - powiedział - Siedzi w szufladzie. Blake pochylił się a zaraz potem wyprostował. - Taki żart, co? Chyba wspomnę o tym pana szefowi. - Ale mnie strach obleciał. Facecik wstał, odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Przed samym wyjściem rzucił jeszcze: - Żartowniś, cholera! Kiedy wyszedł, Buldog odchylił się, ręce założył za głowę i powiedział: - Nie podobał mi się. Ważny, a szwindlem aż zalatywało. Wszyscy są ważni. Pewnie myśli, że my tu tylko siedzimy, a słonko nam plecy grzeje. A jak przyjdzie ktoś, komu zaginął ktoś tam, to my hyc i dalej go szukać – machnął ręką - Chociaż ten tutaj to chłystek. Niegroźny. Nogi by można było wytrzeć tym jego "wspomnę o tym szefowi". Miałem tu takich, co mnie straszyli gubernatorem i prokuratorem generalnym. Napije się pan kawy? - Owszem. Nacisnął guzik interkomu i powiedział: - Johnson. Przynieś no mi dwie kawy. Jestem u siebie. Wyłączył interkom i potarł czoło kciukiem. - Mamy tu automat z kawą - mruknął - Kiepski automat z kiepską kawą, ale można wytrzymać. Chyba, że ktoś jest smakoszem. Wszedł jakiś młody chłopak w dopasowanym mundurze. W rękach trzymał papierowe kubki. Wziąłem jeden i zajrzałem do środka. Było tam coś, co przy dużej dozie wyobraźni można by wziąć za kawę. - Dawno pan zna Gabora? - zapytał Johnson. - Nie za dawno, ale dość dobrze. Pracowaliśmy kiedyś razem – pociągnąłem łyk z kubka. - Tak, wspominał - postawił swoją kawę na biurko i zaczął jej się przyglądać, jakby miał z nią wyjść dziś wieczór do kina - Powiedział, żebym panu pomógł. O co chodzi? - O Pietro Bertolę. - O Petera Bertolę. Jest cholernie wrażliwy, jeśli chodzi o to. Nowojorczyk! A co on takiego znów nabroił? Założyłem nogę na nogę i poprawiłem się na krześle. - Właściwie to chcę o nim napisać parę słów. Ciekawy facet, jak słyszałem. Sięgnął po swoją kawę, ale zaraz odstawił ją na miejsce. - Do pewnego stopnia. Interesuje pana coś konkretnego, czy tak więcej ogólnie? - Jest pan, podobno, jedynym człowiekiem, który może mi coś o nim powiedzieć. Kiedyś prześwietlał go pan dosyć dokładnie, jak mi wiadomo. - Peter to moje hobby. Chodź pan, pokażę panu coś - podniósł się ciężko i powlókł do solidnej szafy stojącej w rogu pokoju. Z kieszeni wyciągnął pęk kluczy, dość długo obracał go w palcach zanim znalazł właściwy i w końcu włożył do zamka. Coś zgrzytnęło i oczom moim ukazało się parę półek dość szczelnie wypełnionych szarymi teczkami. - Te dwie górne to Bertola - powiedział - Od 1940 roku. Wszystko: gdzie, co, z kim, dlaczego i tak dalej, aż do teraz. Kazali mi to już parę razy wyrzucić, ale ja trzymam. Czasami myślę, że po cholerę. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem camela i wpakowałem go sobie w zęby. - Stop! Żadnego palenia. Dym mi nie służy. Może pan chyba wytrzymać trochę. Westchnąłem ciężko i wsadziłem papierosa z powrotem do paczki. - Zacznijmy wobec tego od czterdziestego roku - powiedziałem - Od pierwszej teczki. Pociągnął ze swego kubka. Zrobił tylko jeden łyk, ale za to taki prawie litrowy. - W czterdziestym siedział pierwszy raz - zaczął - To znaczy miał siedzieć - poprawił się prawie natychmiast - Zaciągnął się do wojska i wyrok mu anulowano. Takie wtedy były czasy - stuknął parę razy kubkiem o biurko - Wie pan, że on w całej swej historii ani razu porządnie nie oberwał po gaciach i ani razu nie siedział, chociaż parę razy wydawało się, że się nie wywinie. Szczęściarz. Tacy żyją długo. Więc w tym czterdziestym on i jeszcze paru innych obrobili jednego nadzianego faceta. Wpadli prawie natychmiast. Nie zdążyli się nawet nacieszyć tym, co rąbnęli. Dostali po roku, ale poszli do wojska. Zadzwonił telefon. Johnson podniósł słuchawkę, przyłożył do ucha i milczał. Po chwili odłożył ją bez słowa. - Muszę wyjść. Jeśli pana to dalej interesuje, to będę w domu o ósmej. Kiwnąłem głową, uśmiechnąłem się, podniosłem i wyszedłem. Ale przedtem, kiedy Johnson nie patrzył, wsunąłem zdjęcie panny Munro do kieszeni. ROZDZIAŁ III Murphy nie przyszedł. Dał znać przez sekretarkę, że jest zajęty, żałuje i tak dalej. Byłem wściekły. Zjadłem lunch, wypiłem kawę i postanowiłem się przejść. Zresztą samochód i tak zostawiłem na parkingu przed redakcją. Kupiłem gazetę, przejrzałem ją w pięć minut i wyrzuciłem do kosza. Przed bramą szaroburej czynszowej kamienicy, z kamiennymi schodami ograniczonymi metalową balustradką, dwóch młodych, ogolonych na zero mężczyzn w różowych tunikach rozdawało ulotki i wzywało do modlitw, najlepiej we wspólnocie Światło Krishny, Wspólny Dom, Szósta Ulica. W brązowo-czarnej wystawie Laury Ashley zachęcały do spania dwa duże, staroświeckie łóżka z niezliczoną ilością ashleyowskiej pościeli w pastelowych kolorach. Mały brązowy pies o długiej wyszczotkowanej sierści przyglądał się temu wszystkiemu z przekrzywioną na bok szpiczastą główką. Zwykły dzień w zwykłym miejscu. Dochodziła druga. Zatrzymałem taksówkę i kazałem się zawieźć na Pięćdziesiątą Ósmą, pod kino Odeon. Dobrnęliśmy tam po prawie godzinie. Był tylko jeden dom z kioskiem tytoniowym w bramie. Nasunąłem kapelusz głębiej na czoło i ruszyłem w tamtym kierunku. W kiosku siedział młody człowiek czeszący się na Elvisa Presleya. - Greg Noble? - spytałem. - Siódme piętro, ale nie ma go. - Skąd pan wie? - Nie ma go od paru dni. Wielu ludzi pyta o niego. - Na przykład kto? - Nie pamiętam nazwisk, jeśli panu o to chodzi. - Czy jest coś, co wpłynęłoby w jakiś sposób na pana pamięć? - Wątpię. Noble jest prywaciarzem z dobrej rodziny i z dobrą klientelą. W dodatku przystojny. Przewija się tu codziennie co najmniej dwie setki ludzi, z czego jedna dziesiąta do niego. Nie mogę wszystkich zapamiętać. - Jasne - zgodziłem się - Dawno otworzył biuro? - Będzie z pół roku. Właściwie nie wiem po co to zrobił. Ma nadzianych starych, nie musiałby pracować. No, ale chciał i tatuś zafundował mu biuro. Wie pan ile wynosi czynsz za ten lokal? - Pięć stów? - strzeliłem. Roześmiał się. Miał duże żółte zęby. - Pewnie dużo bierze za sprawę. - Niespecjalnie. Wiem, bo kiedyś wyszukał mi takiego jednego faceta. Traktuje to raczej jako hobby. Ma mieszkanie w Greenwich, jaguara i kupę dziewczyn. I nadzianych starych na Florydzie... aha i siostrę, żonę Erica Wallera, tego aktora, wie pan. Kiwnąłem, że wiem. Erica Wallera znał każdy, kto tylko miał telewizor, albo co najmniej kogoś znajomego z telewizorem. Grał dużo i z wdziękiem. Był parę razy żonaty, zawsze z kimś znanym lub bogatym, a najlepiej i z jednym i z drugim. Kobiety go uwielbiały, tak przynajmniej wynikało z listów pisanych do redakcji i paru ankiet drukowanych tu i ówdzie. Chętnie umówiłyby się z nim na randkę, gdyby tylko miały taką możliwość. Był piąty na liście. Za prezydentem, który zawsze był pierwszy, Frankiem Sinatrą i paru innymi okresowymi gwiazdami, których nazwisk nie pamiętam. Kupiłem paczkę cameli i powlokłem się do windy. Zjechała bez szmeru. Nacisnąłem guzik z cyfrą siedem i oparłem się o ścianę. Naprzeciwko ktoś wypisał szminką dwa sprośne słowa. Na siódmym piętrze wysiadłem. Korytarz był długi, rozjaśniony bladym światłem dobiegającym z okna i z paru niezbyt jasnych świetlówek. Naprzeciwko wyjścia z windy, w czymś rodzaju hallu, stały dwa fotele i niski stolik. Nikogo w tle. Omiotłem to wszystko szybkim spojrzeniem i ruszyłem korytarzem wzdłuż rzędu obitych skór drzwi. Na czwartych po prawej stronie wisiała tabliczka - Gregory Noble, Agencja Detektywistyczna, Poczekalnia. Nacisnąłem klamkę. Drzwi otwarły się cicho i wszedłem do podłużnego pomieszczenia o obitych drewnem ścianach i podłodze wyłożonej dywanopodobną wykładziną. Wzdłuż jednej ze ścian stały cztery krzesła rozdzielone niskim podłużnym stolikiem, takim samym jak ten w hallu. Wzdłuż drugiej ze ścian nic nie stało. Naprzeciwko drzwi wejściowych były jeszcze jedne drzwi, szklane, z napisem "Gregory Noble, Agencja Detektywistyczna, Biuro". Przeszedłem poczekalnię i nacisnąłem klamkę drzwi biura. Były zamknięte. Rozejrzałem się, co zajęło mi jakieś pół sekundy, wróciłem do drzwi wejściowych, zerknąłem na korytarz i stwierdziłem, że w pobliżu nie ma nikogo. Wróciłem jeszcze raz do wewnętrznych drzwi, wyjąłem z kieszeni chusteczkę, owinąłem nią dłoń i trzasnąłem w szybę drzwi. Zrobiła się dziura. Wetknąłem w nią rękę i odsunąłem zasuwę. W środku panował idealny porządek i nieidealny zapach. Podszedłem do okna, otwarłem je i dopiero teraz rozglądnąłem się dokładniej. W fotelu siedział młody człowiek z zamkniętymi oczyma i czerwoną plamą na prawej skroni. Pod bezwładną dłonią na dywanie leżał pistolet. Nie musiałem sprawdzać. Brakowało jednego naboju. Na biurku nie było nic, najmniejszego choćby przedmiotu. Szafy zamknięte, z boku pusty kosz na śmieci. Jedyną rzeczą mącącą ogólny porządek był czarny śmierdzący kot, wiszący na lince zamocowanej do wentylatora. Sądząc z zapachu, wisiał tam już chyba od paru dni. Wyglądało, jakby facet przyszedł do biura, kropnął sobie w łeb i powiesił kota na wentylatorze albo przyszedł do biura, powiesił kota i kropnął sobie w łeb. Niezależnie jednak od kolejności wyglądało to na robotę kogoś mocno pieprzniętego. Noble ‘a nie znałem, ale z tego, co zdążyłem o nim usłyszeć, nie mógłby zrobić czegoś tak taniego, bo numer z kotem był tani niezmiernie. W dodatku niezrozumiały. Chyba, że ktoś mu w tym pomógł. Podszedłem do ciała, sięgnąłem do kieszeni marynarki i wyjąłem portfel. Było w nim prawo jazdy na nazwisko Noble i licencja prywatnego detektywa na to samo nazwisko, parę dolarów, dwa zdjęcia młodej dziewczyny i niezapłacony mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu. W każdym bądź razie nie ulegało wątpliwości, że facet z dziurą w głowie to detektyw Greg Noble. Nie wyglądało to wszystko najlepiej. Wyglądało, że włamałem się do czyjegoś biura, znalazłem zwłoki człowieka i kota, najwyraźniej przestępstwo. Wyglądało dalej, że powinienem stąd zniknąć, a jeszcze przedtem nigdy tu nie przychodzić. Wyglądało poza tym, że kioskarz na dole mnie zapamiętał i najpewniej powie o tym komu trzeba, kiedy zajdzie taka potrzeba. Wyglądało więc w końcu, że zrobię tę jedyną rzecz, którą powinienem zrobić już co najmniej parę minut temu. Podszedłem do telefonu, zaczerpnąłem powietrza, podniosłem słuchawkę telefonu i przyłożyłem do ucha. Sygnał był normalny. Przełożyłem słuchawkę do lewej ręki, a prawą wykręciłem numer posterunku policji. Chwilę wsłuchiwałem się w monotonne piiip sygnału wywołania, później w trzask podnoszonej słuchawki, chrząknięcie i głęboki głos kogoś z drugiej strony. - Posterunek policji. Sierżant Carter. Przełożyłem słuchawkę z powrotem do prawej ręki i powiedziałem: - Mówi Browne. W budynku przy kinie Odeon, nie znam numeru, przy Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy w biurze prywatnego detektywa Noble ‘a leży nieżywy mężczyzna. Ma przestrzeloną skroń. Usłyszałem jakieś szmery i ten sam męski głos sierżanta Cartera. - Jak się pan nazywa, bo nie dosłyszałem. - Browne. Francis Browne. - Skąd pan dzwoni, panie Browne? - Z biura tego zabitego detektywa. - Z biura - powtórzył - Jaki numer? - 56124672 - przeczytałem z małej karteczki nalepionej pod tarczą telefonu. - 56124682 - powtórzył. - 72 - poprawiłem. - 72 - zgodził się - Czy to pana biuro? - Nie. To biuro tego zabitego. Gregory Noble ‘a. - Rozumiem. To pański wspólnik, tak? - Nie, to nie jest mój wspólnik. A w ogóle, co to ma do rzeczy? - Muszę wypełnić formularz. Ostatnio zdarzała się cała masa kawałów i jeździliśmy niepotrzebnie w różne miejsca. Przepraszam, ale muszę to zrobić. Westchnąłem. - Ma pan jeszcze jakieś pytania? - Nie. Zaraz tam będziemy. Proszę nie wychodzić i niczego nie ruszać. Nie wychodziłem i niczego nie ruszałem. Usiadłem na parapecie okna, zapaliłem papierosa i zacząłem przyglądać się ulicy w dole. Z perspektywy siódmego piętra ludzie, samochody, drzewa i wszystko inne wyglądały małe. Oczywiście z perspektywy ósmego, czy trzydziestego ósmego wyglądałyby jeszcze mniejsze. Nie było to specjalnie odkrywcze, fakt, ale cóż tu można odkrywać czekając na policję. Z góry spogląda się inaczej, wygląda inaczej i basta. Wypaliłem papierosa prawie do końca, kiedy po piętnastu minutach pojawił się niewysoki szczupły mężczyzna w kapeluszu zsuniętym na oczy i okularach o przyciemnionych szkłach. Pojawił się też drugi mężczyzna w mundurze policjanta. Ten w okularach podszedł do zwłok, podniósł bezwładną rękę nieboszczyka, zbadał puls, czy coś tam, spojrzał z niesmakiem na kota i odezwał się jako pierwszy zdejmując jednocześnie okulary. - To pan dzwonił? - Tak. Pochylił się jeszcze raz nad zwłokami, dotknął lekko ręką krwi na skroni, potarł palec o palec, powąchał, wyprostował się, zamknął okno, dając mi gestem znać, żebym się odsunął, jeszcze raz spojrzał na kota i zwrócił się do mundurowca. - Sprowadź lekarza, fotografa i kogo tam jeszcze. Zdaje się, że naprawdę mamy tu robotę. A my sobie porozmawiamy - to było już do mnie. Skinąłem głową. Facet rozpiął marynarkę, włożył okulary do zewnętrznej kieszonki i przejechał palcem po karku, rozluźniając nieco kołnierzyk. Nie miał zapiętego ostatniego guzika koszuli, było więc to możliwe. Skutek był taki, że krawat zawisł smętnie niedociągnięty do końca. - Nazywam się Marcus Gabor. Z wydziału zabójstw - mówił przez nos i miałem trudności, żeby zrozumieć co mówi - Zacznijmy od początku. Wyjął notes i długopis. - Imię i nazwisko. - Francis Browne. Zawahał się lekko, spojrzał na mnie spod przymkniętych powiek i przesunął kapelusz na czubek głowy. - Ten dziennikarz? - Tak. Kiwnął głową na znak zrozumienia. - Co pan ma do powiedzenia? - Niewiele. Przyszedłem tu, bo prosił mnie o to pewien gość. Szuka córki i to szukanie zlecił właśnie temu chłopakowi - wskazałem na Noble ‘a - A ponieważ nie mógł go złapać, więc zwrócił się do mnie, żebym zajrzał i dowiedział się co i jak. Zabrzmiało to niezbyt przekonująco i byłem pewien, że tak też zostało odebrane. Chciałem dodać jeszcze parę szczegółów, ale Gabor zadał następne pytanie. - Czy to pana znajomy? Ten od zaginionej córki? - Nie - odpowiedziałem szybko, może nawet trochę za szybko – To stary człowiek. Przyszedł do mnie, bo nie znał nikogo innego w Nowym Jorku. Zabrzmiało to jeszcze gorzej. Wkopywałem się. Gabor chrząknął. - A pana, hm, znał. - Czytał moje artykuły. Podniósł głowę, spojrzał na mnie i wsadził długopis w zęby. Drugi z policjantów skończył właśnie dzwonić. - Jak się nazywa ten gość? - Lazarus Smith. Wyjął długopis z ust i zapisał. - Może miał coś wspólnego z tym tutaj? Kropnął go, poszedł do pana, pan go znalazł i tak dalej. A facet jest poza podejrzeniami. - Nie sądzę. Gdyby rzeczywiście był w coś wmieszany, nie przychodziłby do mnie. Zaszyłby się gdzieś głęboko i nikt by o nim nic nie wiedział. - Ludzie są różni - mruknął filozoficznie, popatrzył w notes, pociągnął nosem i podszedł do okna. - Co za zapach - mruknął jeszcze raz i skrzywił się - Kto to widział wieszać koty? Wzruszyłem ramionami. - Czuję kłopoty - odezwał się - Znaliśmy go - wskazał na Noble'a - Jego stary to emerytowany członek Kongresu stanowego. Ma ciągle jeszcze dużo przyjaciół i sporo pieniędzy. Załatwił małemu robotę, a ten od razu, na starcie przypieprzył się do naszych ludzi. Dwóch z nich odwiedza teraz biura pośrednictwa pracy. Wymyślił sobie, że brali łapówki. - A brali? - Jasne, że nie. - To dlaczego odwiedzają teraz biura pośrednictwa? Myślałem, że wybuchnie, ale albo nie zrozumiał, albo było mu wszystko jedno. - Bo się przypieprzył - podszedł do kota i trącił go długopisem - Wisi tu już chyba od dawna. - Facet z kiosku na dole twierdzi, że nie widział Noble'a od paru dni. Możliwe, że ktoś go załatwił trzy, cztery dni temu. - Możliwe - zgodził się - Ale z tego, co ja tu widzę na pierwszy rzut oka, to on się sam załatwił. - I powiesił sobie kota, żeby mieć na co popatrzeć przed śmiercią. Spojrzał z niesmakiem na kota, powoli odwrócił się i powiedział: - Właściwie to jest mi pan niepotrzebny. Gdyby coś, to się skontaktuję. Gdzie pana można złapać? - W "Reporterze", albo na St. Luke 8. Tam mieszkam. Zapisał i kiwnął głową. - To wszystko - powiedział i prawie natychmiast dodał - Aha, jeszcze może jedno. Szyba w drzwiach. To pan, tak? - Nie mogłem dostać się inaczej. Drzwi były zamknięte na klucz. - Ktoś inny po prostu by odszedł - powiedział ni to do siebie - Ktoś inny musiałby nie mieć nosa. Śmierdziało już w poczekalni. Skinął głową, odwrócił się i podszedł do policjanta w mundurze, dając mi tym samym znać, że mogę odejść. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Kiedy wychodziłem, do pokoju ładowało się czterech czy pięciu facetów już z daleka wyglądających na policjantów. Pojawił się też jakiś brzuchaty lekarz z dużą torbą ze świńskiej skóry i dwóch ludzi z noszami. Zaczął się normalny cyrk. Złapałem taksówkę i zawiozłem się nią do domu, zadzwoniłem do redakcji, że nie przyjdę już dzisiaj, zrobiłem sobie kawę i zacząłem przeglądać notatki. Po chwili znalazłem to, co chciałem. Kelly ‘s Inn, pokój 106, Lazarus Smith. Telefon dzwonił długo zanim ktoś podniósł słuchawkę. - Smith. Słucham? - Browne. Już myślałem, że pana nie ma. - Spałem. Dowiedział się pan czegoś? Kiwnąłem głową i zaraz potem uświadomiłem sobie, że on i tak tego nie widzi. - Obawiam się, że stracił pan te swoje 50 dolców, panie Smith. Noble nie żyje. Po drugiej stronie zapanowała cisza. - Jak to - usłyszałem po chwili - Przecież był młody. - Wpakował sobie kulkę w głowę, albo ktoś mu ją tam wpakował. Policja to akurat ustala. - Mój Boże! Pan go znalazł? - Tak - powiedziałem szybko i równie szybko dodałem – Panie Smith, jeśli jest pan dalej zainteresowany odszukaniem córki, to proszę mi podać jej adres. Ten, który dała koleżance i jakieś jej zdjęcie. To znaczy zdjęcie córki, jeśli pan ma, żebym wiedział, czego się trzymać. - Nie wiem - usłyszałem - Nie wiem czy to ma sens... nie jestem zbyt bogaty... - Zajmę się tym za darmo. Powiedzmy, że szukam tematu do reportażu. - Nie wiem... sam nie wiem... - Panie Smith, nawet, gdyby nie dał mi pan tego adresu, to i tak zacząłbym szukać. Zainteresowało mnie to. Więc jak? Przez chwilę nic się nie działo. Cisza i od czasu do czasu posapywania. - Dam panu adres i zdjęcie - odezwał się w końcu. Odetchnąłem i żeby kuć żelazo póki gorące dodałem: - Będę jutro u pana o dziewiątej, jeśli nie jest to dla pana za wcześnie. - Ależ skąd. Wstaję o siódmej. - Więc do jutra. Chciałem już rzucić słuchawkę, kiedy usłyszałem jeszcze jakiś szmer. - Panie Browne? - Tak? - Dziękuję. ROZDZIAŁ IV Pokój miał mniej więcej dwa ary powierzchni. Powierzchni dokładnie wypełnionej bałaganem. Gdzieniegdzie spod różnego rodzaju papierów, książek, części ubrań, wyłaniały się kontury paru krzeseł, foteli i stolika ze szklanym blatem. Na półce stał gliniany wazon z suszonymi kwiatami, na parapecie okna czerwony telefon. Porcelanowy zegar z tarczą trzymaną przez ubraną w stroje francuskich wieśniaków uśmiechniętą parę młodych ludzi wskazywał godzinę drugą Prawdopodobnie już od dosyć dawna. Niklowana klatka na papużki stała obok samotna jak pięciodolarówka w portfelu nauczyciela. Z pokoju łukowate odrzwia prowadziły do niewielkiej kuchni. Było jeszcze dwoje pomalowanych na biało drzwi, zamkniętych w tej chwili. Zwisająca smętnie z sufitu kolorowa lampa z kloszowym abażurem z małymi białymi frędzlami dawała światło w niezmiernie skromnych ilościach i jeśliby nie dawała wcale, prawdopodobnie nikt by tego nie zauważył. Wokół lampy krążyły w nerwowym tańcu dwie duże muchy. Staliśmy naprzeciw siebie w niezręcznym milczeniu i wpatrywaliśmy się jeden drugiemu w kołnierzyk. - Więc jest pan - odezwał się w końcu Johnson. Rozłożyłem ręce w geście, że jestem. - Właściwie zapomniałem o panu. - Chyba nie przeszkadzam? Uśmiechnął się niepewnie. - Nie. Zaraz zaparzymy sobie herbaty, usiądziemy i... - teraz on rozłożył ręce - czytałem trochę...- machnął trzymanym w ręce biuletynem policyjnym - takie tam... nic ważnego - odłożył biuletyn na stertę podobnych pism - zaraz... gdzie ja... gdzie ta cholerna herbata? – rozglądnął się bezradnie - A może piwo? Skinąłem głową, że może być. Właściwie było mi wszystko jedno. Chwilę pozostał w bezruchu, jakby przypominając sobie gdzie takie coś może się znajdować, a następnie ruszył w kierunku lodówki. Dotarł tam z pewnymi oporami, ale już po dwudziestu minutach był z powrotem. Bez piwa. W ręku trzymał jakąś opróżnioną do połowy butelkę. - Pomyślałem, że może będzie chciał pan golnąć sobie coś mocniejszego - postawił butelkę na stoliku i sięgnął po szklanki. Udało mu się je znaleźć już za drugim razem. Potem chwycił butelkę i nalał po niezłej miarce. Skosztowałem. Smakowała jak oryginalny Glennfiddich. - Smakuje jak oryginalna szkocka, ale to podróbka. Jakaś wytwórnia w Kentucky, nie całkiem legalna, jak mi się wydaje. Powinno mnie to interesować, bo niby jestem policjant, ale jakoś mnie nie interesuje - ni to uśmiechnął się, ni skrzywił. Zawtórowałem – Znam jednego sklepikarza niedaleko. Żyd. Goldblum się nazywa, żeby nie było żadnych wątpliwości, kim jest. Ma sklep ze wszystkim. Trochę starej daty facet, ale umie skombinować takie rzeczy, że gdybyś nie wiedział, że to lipa, zapłaciłbyś jak za zboże. Na przykład ta whisky - wyciągnął palec i pokazał, którą whisky ma na myśli - Naciągana, ale smakuje jak oryginał. Kupuję u niego parę butelek co jakiś czas, chociaż to cholerny drań. Nie mam ani wody ani lodu - powiedział i opadł na fotel tak ciężko, jakby właśnie przed chwil skończył piętnaście rund z mistrzem okręgu wagi ciężkiej. Odpowiedziałem, że trudno. - Nie mam też dzieci, nowego samochodu, stu tysięcy w banku i paru innych rzeczy. Mam jednak święty spokój, kiedy jestem w domu. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. - Jest pan pierwszym od dwóch lat facetem, który tutaj jest – drugi raz kiwnąłem głową - Po prostu nie znoszę ludzi. - Chyba to rozumiem. Bywa, że sam mam siebie dość – postawiłem szklankę na stole chcąc zapalić, ale przypomniałem sobie, że Johnson nie znosi dymu. - Właśnie. Nie wiem, dlaczego to robię – podniósł ręce w geście przeprosin - Do pana nic nie mam. Taki jestem. Myślę, że lubię Gabora. On tu był ostatni przed dwoma laty. Założyłem nogę na nogę i wziąłem z powrotem szklankę do ręki. - Miły chłop - mruknąłem. - Pamiętam, jak przyszedł do naszego działu. Ładnych dziesięć lat temu - westchnął - Kiedyś ja byłem jego szefem, później on moim... no i tak dalej. - Taaa... Spojrzałem ukradkiem, odsuwając nieznacznie mankiet koszuli, na zegarek i powiedziałem łagodnie: - Jeśli panu przeszkadzam, to... - zawiesiłem głos, jak to zwykle w takich sytuacjach. - Nie, nie - powiedział szybko - Mieliśmy mówią o Bertoli, wiem. Uśmiechnąłem się i pociągnąłem lekko ze szklanki. Muchy krążyły nad głowami. - Starzeję się - odezwał się po chwili. Sięgnął po swoją szklankę i wypił wszystko jednym haustem - Przepraszam, zapomnij o tym - odłożył szklankę na stolik - Bertola. Pietro Bartolomeo Bertola. Teraz już nikt nie pamięta, że jego ojcem był śmieciarz z Fishpond, matka prała sąsiadom z bliższej i dalszej okolicy, a on sam biegał boso po najbardziej zakazanych zaułkach. Dzisiaj bez goryla nie przejdzie pięciu metrów z domu do samochodu. Teraz to wielki Peter Bartolomew. Obrósł w pióra. Obrósł w pióra jak diabli. - Co robi? - To jeden z największych łajdaków, jakich znałem. Powiązania z syndykatem, hazard, narkotyki i całe sto tysięcy innych spraw, które ci tylko przyjdą do głowy. Nie gardzi niczym, co ma zapach pieniędzy. Nawet śladowy. - Niezupełnie to miałem na myśli. Co robi teraz? Potrząsnął głową stanowczo. - Nie wiem. Zniknął. Nie pokazuje się. Odłożyłem szklankę na podłogę, tuż obok nogi fotela, wyciągnąłem miętówkę i włożyłem do ust. Czasami, kiedy bardzo chciało mi się palić, tak właśnie robiłem. Nie był to papieros, ale miałem przynajmniej jakieś zajęcie. - Ma pan może jakieś jego zdjęcie? - W biurze - odpowiedział - Tutaj też - wskazał na pokój – ale musiałbym poszukać. Dałem spokój. Mogłoby to trwać do rana. - Jak wygląda? - Jak każdy pieprzony makaroniarz. Czarny z krótkim wąsikiem. Czasami zakłada okulary. Oczywiście w złotej oprawce. Wielcy ludzie noszą złote oprawki. Zapadło milczenie. Jedno z tych, które zapada zwykle, kiedy nie ma się nic do powiedzenie. W przeciwnym wypadku nie zapadłoby w ogóle. - Co konkretnie ma na sumieniu? Wykrzywił wargi. Nie wiem, co to miało znaczyć. - Nic. Nikt nic mu nigdy nie udowodnił. Jeszcze jeden z tych, którzy nigdy nie powinni się urodzić - przymknął oczy i westchnął - Jest takie miasteczko w Maine, Fishpond. Jedno z tych na końcu świata. Telegraf, stacja benzynowa, bar. Nawet kolej nie dochodzi. Mieszkał tam kiedyś facet, nie ważne jak się nazywał, zapomniałem zresztą. Miał kota. Dużego, czarnego kocura, który łaził za nim, gdzie tylko się dało, Wabił się Prince. Facet był właścicielem garbarni. Wszyscy w Fishpond i cała okolica pracowała u niego. Pewnego dnia sprowadził parę maszyn i zwolnił trzydziestu robotników. Między innymi i Bertolę. Ludzie klęli jak szewcy, ale w końcu dali spokój i poszukali sobie czegoś nowego. Bertola nie. Poszedł do faceta i powiedział, że ma go przyjąć z powrotem. Tak właśnie. Żadnego proszenia. Ma go przyjąć. Oczywiście nic nie zdziałał. Facet był z tych diablo twardych i wyrzucił Bertolę za drzwi. Po dwóch dniach Prince wisiał na sznurze przed drzwiami wejściowymi. Garbarz się wściekł, poruszył wszystko, wyznaczył nawet nagrodę dla tego, kto udzieli mu jakichkolwiek informacji, ale na nic. Zaczął węszyć sam. Po trzech dniach wylądował w szpitalu. Tydzień walczyli o jego życie. Kiedy się obudził, nie umiał mówić. Musiał też nauczyć się Braille'a. Jakiś nerw odpowiedzialny za te sprawy nie zafunkcjonował. Ze zdrowego człowieka zrobił się wrak. Bertola zniknął. Wypłynął jeszcze w tym samym roku w Nowym Jorku. Jedna z much krążących dotąd pod sufitem, usiadła na stercie papieru w pobliżu mojego prawego łokcia, ale kiedy się poruszyłem, odleciała. Wyczuła pewnie moje podstępne wobec niej zamiary. Odleciała i dołączyła do koleżanki pod lampą. Na pewno śmiały się teraz ze mnie. Zerknąłem na Johnsona. Przyglądał mi się bez zainteresowania. - Cholerne muchy - powiedział tonem, jakim mi się przyglądał - Zawsze ich pełno. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. - Gość nazywał się La Casa - podjął po chwili, kiedy temat much się wyczerpał - Był właścicielem knajpki w zachodnim Manhattanie. Trochę maszyn do gry, bilard. Mały cwaniaczek. Kiedyś przyszedł do niego jakiś przylizek, przedstawił się jako Donat Gatto i zaproponował ochronę. Oczywiście nie za darmo. La Casa odmówił. Następnego dnia nie miał po co przychodzić do pracy. Z knajpy nie zostało nic, żadnego krzesła, lampy, butelek. Nic, pusto. Kiedy po mniej więcej miesiącu doszedł jakoś do siebie i otworzył lokal na nowo, pierwszym gościem był Gatto. Przedstawił taką samą propozycję, ale już za wyższą cenę. La Casa udał, że się namyśla i dał znać policji. Gliniarze oczywiście zasadzili się i kiedy Gatto przyszedł, zwinęli go. Siedział czterdzieści osiem, zaprzeczył wszystkiemu i sędzia zwolnił go z braku dowodów. Kiedy tylko wyszedł, La Casa zobaczył kota wiszącego przed drzwiami. Na drugi dzień znaleziono go dosyć dokładnie posiekanego nożami. Znaczy La Casę, nie kota. U następnych knajpiarzy, konkretnie u dwóch, też pojawiły się koty. Przejechał ich jakiś pijany kierowca. Oczywiście go nie znaleziono. W tym czasie Bertola miał już dwa lokale, o których szły słuchy, że można się w nich nieźle i dyskretnie zabawić. Facet z dostatecznie wypchanym portfelem mógł spróbować takich numerów, o których się nie wspomina w najbardziej nawet świńskich magazynach. Specjalnością były nieletnie. Jedna taka mała przyjechała kiedyś do Nowego Jorku z Aston w Montanie, czy z jakiegoś innego miasta, musiałbym zajrzeć do notatek. Więc przyjechała i chciała zostać aktorką. Zgłosiła się do takiej jednej specjalnej agencji, która zajmuje się tego typu sprawami. Zaopiekowano się nią tam troskliwie. Właścicielem agencji był Gatto. Agencja załatwiła dziewczynie próbne występy w jednym z nocnych lokali. Tak się jakoś złożyło, że właścicielem akurat tego lokalu był Bertola. Próbne występy stały się wkrótce nie próbne i kiedy się zorientowała o co tu chodzi, było za późno. Napisała list do domu, że chce wracać i tak dalej. Przyjechał ojciec i znalazł ją otrutą w swoim pokoju. Nad drzwiami wisiał kot. Zrobiło się trochę smrodu, ale Bertola zatuszował wszystko paroma tysiączkami. Już od dłuższego czasu w pokoju panowały ciemności, zrobiło się ciemno na dworze i jedna lampa oświetlająca dotąd pokój, to było za mało. Tym bardziej, że lampa właściwie nie oświetlała, tylko nieco rozjaśniała panujące ciemności. Nic więc dziwnego, że panowały. Dopiero jednak teraz Johnson zdecydował się zapalić dodatkową lampę stojącą za fotelem. - Może jeszcze jednego? - wskazał na butelkę. Ja z kolei wskazałem na szklankę, gdzie była jeszcze prawie połowa i potrząsnąłem głową. - To dobrze. Facet nie powinien pić za dużo, bo robi się zaraz gadatliwy i miękki, nie uważasz? Uważałem. - Znam paru, którym się wydaje, że mogą wyżłopać flachę w pół godziny i być jeszcze całkiem do rzeczy, ale to nieprawda. Robią tylko z siebie gnojków. Taaak, cholernych, pieprzonych gnojków. Podniosłem szklankę i zrobiłem solidnego łyka. Nie zależało mi, czy robię z siebie gnojka, czy nie. - Kto to jest właściwie ten Gatto? - spytałem. - Gatto? Gatto to też jeden z lepszych gagatków. Zaczynał z Bertolą jeszcze przed wojną. W czterdziestym obrobili razem tego faceta, o którym ci mówiłem. Teraz jest prawą ręką Bertoli, cholernie mocną prawą ręką. Johnson zacisnął pięść i przymknął oczy. - Przed dwoma laty Bertola wziął się za hazard. Kupił kasyno w Reno, ale nie szło mu najlepiej. Zaczęły znowu pokazywać się koty. Tylko, że w jednym przypadku niewłaściwej osobie - skrzywił wargi - Manfredonia. Ten miał za sobą syndykat i z myśliwego Bertola został zwierzyną jeszcze raz skrzywił wargi - Od roku się nie pokazuje. Dostał wyrok od mafii. Woli nie ryzykować. Wsadziłem zapałkę w zęby i zacząłem ją bezmyślnie gryźć. - Skąd wiesz, że jeszcze żyje? - Bo nie słyszałem, żeby nie żył. A usłyszałbym na pewno. - A Gatto? - Gatto jest poza rozgrywką. Przynajmniej pozornie. Chwilę milczeliśmy, później zaczęliśmy milczeć drugą chwilę. - Gdybyś go dostał - powiedział Johnson powoli po kolejnej chwili Gdybyś znalazł coś na niego... – ścisnął oparcie fotela, aż pobielały mu kostki palców. - Dlaczego tak ci na tym zależy? Nie odpowiedział natychmiast. Potrzebował na to sześćdziesiąt sekund, co czyniło odpowiedź co najmniej zastanawiającą. - Bo jestem policjantem, a Bertola to kawał drania. Każdy ma swoje miejsce na tej ziemi i chodzi mniej więcej o to, żeby dranie miały tego miejsca jak najmniej. ROZDZIAŁ V Słońce ślizgało się na mokrej, pełnej kałuż drodze. Była siódma, czy coś koło tego. Założyłem ciemne, słoneczne okulary i nacisnąłem pedał gazu. Radio nadawało poranne wiadomości. Przejechałem cały Hampstead, Elmont, przeskoczyłem szybko przez Plac Franklina, skręciłem ze dwa razy i tuż za szkołą średnią wypadłem na Pratt Street, która po dziesięciu wyasfaltowanych kilometrach przechodziła w Peonia Road. Nie było to przejście łagodne. Tutaj zaczynał się zupełnie inny świat. Świat odrapanych z tynku, pokrzywionych ze starości i zaniedbania domów, świat brudu, rozkrzyczanych dzieci, suszącego się prania i ostrego zapachu cebuli smażonej na starym tłuszczu. Świat, którego miało się dość już w momencie samego przyjścia i który opuszczało się przed dwudziestką, albo nigdy. Było ciepło i smutno. Tym, którzy tutaj mieszkali i tym, którzy tutaj przyjechali. Dom opatrzony numerem 1260 był biało-szary, nieduży i stał nieco z tyłu, w cieniu rozłożystych lip, krzewów bzu i jakichś innych, których nazwy nie znałem, a które kwitły na czerwono. Naprzeciwko stał wysoki, bury budynek z pomalowanymi na zielono oknami, otoczony wysoką siatką zakończoną drutem kolczastym. Solidna brama zamknięta była szlabanem ze znakiem zakazu wjazdu i napisem Wschodnie Zakłady Gazownicze. Zaparkowałem przy rozlatującej się białej furtce, wysiadłem i powlokłem w kierunku tabliczki z numerem 1260. Obok niej wisiała jeszcze jedna, sprana dokładnie przez deszcz i słońce. Jakieś sto lat temu ktoś wypisał na niej: "Pokoje do wynajęcia - Pensjonat Rose". I tak zostało. Równie dobrze mógł wypisać jakieś świństwo, czy cokolwiek innego i tak nikt nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi. Tabliczka była niewidoczna z ulicy. Otwarłem furtkę, minąłem krzak bzu i wszedłem na ganek. Drzwi były niedomknięte. Poczułem zapach świeżo parzonej kawy. W środku było ciemno. Przystanąłem, żeby oczy mogły przyzwyczaić się do ciemności. Po paru sekundach zacząłem rozróżniać poszczególne przedmioty, których było raczej niewiele. Od drzwi wejściowych do następnych, też uchylonych, prowadził wąski, ciemny korytarzyk, mający po jednej stronie dosyć strome schody. Zapach kawy dochodził zza drugich drzwi. Znajdowało się tam dość duże pomieszczenie wyłożone kafelkami i wyposażone w ogromną staromodną lodówkę z poprzylepianymi, zapisanymi flamastrem karteczkami, piec, zlewozmywak z kapiącym kranem, stół z krzesłami i parę innych przedmiotów niewiadomego przeznaczenia. Przy piecu stała stara, siwa kobieta ubrana w zbyt długi ciemny prochowiec. Na stole leżała czarna torebka. Chrząknąłem. - Nie ma nic wolnego - powiedziała nie odwracając się. - Prawie jak w Plaza w Dzień Dziękczynienia – zauważyłem niezwykle zabawnie – Nie przyszedłem po coś wolnego. Odwróciła się gwałtownie, chociaż nie wyglądała na bardzo zaskoczoną. - Słyszałam jak pan wchodził. Myślałam, że w sprawie pokoju. Pokręciłem głową. - Jest pani właścicielką? - spytałem. Zdjęła z palnika czajnik i wlała wodę do małego porcelanowego imbryka stojącego na tacy obok filiżanki. Filiżanka i imbryk wyglądały na rodzeństwo. - Kim pan jest? - Francis Browne z "Reportera" - wyjąłem z kieszeni służbową wizytówkę i podałem jej. Chwyciła ją w dwa palce, podniosła wolno do oczu, cały czas mierząc mnie taksującym spojrzeniem, przeczytała i podała mi ją z powrotem. - Chciałbym porozmawiać z właścicielem tego pensjonatu. Tym razem obrzuciła mnie od stóp do głów wzrokiem psychoanalityka z dużą praktyką. - To moja siostra. Chociaż właściwie, to już od paru lat sama się tym wszystkim zajmuję. Siostra po śmierci męża nie może dojść do siebie. - Kiedy zmarł mąż pani siostry? - spytałem uprzejmie. - Piętnaście lat temu. Był od niej dużo starszy. - No tak. Można z nią porozmawiać? - O tej porze zwykle pija herbatę. Jej mąż był Anglikiem, choć tak właściwie to Irlandczykiem. I nauczył ją pić herbatę – wzruszyła ramionami - Dla mnie zawsze będzie to głupi zwyczaj. Nie powiedziałem nic. Zresztą chyba nie oczekiwała, że się odezwę. Wzięła tacę z filiżanką, imbrykiem i czymś tam jeszcze i ruszyła w głąb domu. Za schodami były jeszcze jedne drzwi, których poprzednio nie zauważyłem. Przystanęła przed nimi, przełożyła tacę do drugiej ręki i zapukała. Ze środka odezwał się słaby głos. - Wejdź, Eileen. Nacisnęła klamkę i weszła. Ja zaraz za nią. - Och, naprawdę, Eileen. Jesteś bardzo, bardzo miła. Nigdy o mnie nie zapominasz. I nie zapomnisz, prawda Eileen? Powiedz, że nie zapomnisz. Nie powiedziała. W milczeniu położyła tacę na stoliku stojącym pod oknem i wycofała się do drzwi. - Hope, to pan Browne. Chciałby z tobą porozmawiać. Dopiero teraz spojrzała na mnie. Miała zmęczone oczy kundla, który wiele w życiu widział. Była zupełnie niepodobna do siostry, chociaż tak samo jak ona szczupła i tak samo blada. I gdyby tylko to wziąć pod uwagę, to były nie do rozróżnienia. - Jest pan z policji? - spytała. Pokręciłem przecząco głową. - Nie. - To dobrze - klasnęła uradowana w dłonie – jak przychodzi ktoś z policji, to przynosi zawsze smutne wiadomości. Pamiętasz, Eileen w zeszłym miesiącu był ten przystojny policjant, który pytał o pana Moore'a i od razu Jimmy przestał jeść. - Jimmy to kot - wtrąciła Eileen. - Albo kiedy przyszedł zastępca szeryfa – ciągnęła niezrażona – to zepsuł się telewizor i musieliśmy wydać 50 dolarów, żeby go chłopak Warrenów naprawił. Zresztą do dzisiaj telewizor gra zupełnie dobrze. Nie jest pan naprawiaczem telewizorów, prawda? - Nie. Jestem dziennikarzem. - Och! Na pewno w sprawie tego ogłoszenia, które dałam do waszej gazety. O sprzedaży serwisu do herbaty. Srebrny empire. Zgłosił się ktoś? - Czy jest pani pewna, że dała ogłoszenie do naszej gazety? Obawiam się, że nie drukujemy takich ogłoszeń. - Dałaś do "Ekspressu". Rok temu. I nikt się nie zgłosił – odezwała się Eileen. Zapadła cisza. Hope podeszła do stolika i nalała sobie filiżankę herbaty. Z małego dzbanuszka dolała śmietanki, zamieszała i spojrzała w okno. - Ciepło dzisiaj - powiedziała - Będzie deszcz. - O czym chciał pan porozmawiać z Hope? – spytała Eileen – Wychodzę i chciałabym wiedzieć, czy nie będę potrzebna. - Idziesz do Ashbury Park, Eileen? - Tak. Więc o czym chciał pan rozmawiać, panie Browne? Wyjąłem z kieszeni zdjęcie Leili i podałem Eileen. - Szukam tej dziewczyny. Mieszkała tutaj. Spojrzała bez wyrazu na zdjęcie i podała Hope. - Pamiętasz Leilę? Pan Browne pyta o Leilę. Wzięła do ręki fotografię i uśmiechnęła się. - Czy pamiętam? Bardzo ją lubiłam. Prawie tak bardzo jak ciebie, chociaż Leila nigdy nie nosiła mi herbaty. - Skąd pan wie, że tu mieszkała? - spytała Eileen. - Jej ojciec dał mi adres. I prosił, żebym ją odszukał. - Och, jej ojciec - wtrąciła się Hope - Pewnie ją bardzo kocha. Ją wszyscy kochali. Nawet ten stary grzyb Mars, który zmarł parę lat temu, wyrażał się o niej przyzwoicie. Pamiętasz Marsa, Eileen? Siedział w swoim pokoju, czytał książki, całe góry książek i palił tę swoją śmierdzącą fajkę, której zapach przesiąkał każdy kąt domu. Mars nie lubił niczego, jeśli nie składało się z co najmniej stu ponumerowanych stron w miękkiej okładce. W twardej też czytał, ale niewiele. Był sknerą zachichotała – Cholernym sknerą. - Mieszka tu jeszcze? - Mars? Nie - odpowiedziała prawie natychmiast - Zmarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym. - Pytam o Leilę Smith. - Ach, Leila! Kochane dziecko. Była taka śliczna, taka... - Wyprowadziła się - ucięła Eileen - Już dosyć dawno temu. - Nie zostawiła adresu? - Nie. - I nie macie panie pojęcia, jak można by ją było odszukać? - Nie. Nie mamy pojęcia. - Ależ Eileen - wtrąciła siostra - Wydaje mi się, że jesteś zbyt niegrzeczna dla naszego gościa, a przecież nie jest z policji. Nie jest z policji. Bo gdyby był, to mogła być niegrzeczna. W końcu zastępca szeryfa popsuł jej telewizor. Zaczynałem mieć tego dosyć. - Ale to prawda, panie Browne - ciągnęła – Nie wiemy, gdzie jest Leila. Chyba zapomniała o nas zupełnie, chociaż to do niej niepodobne. To takie dobre dziecko. - Kiedy się wyprowadziła? - Och, bardzo dawno. Wtedy, kiedy poznała tego bruneta, który był tu raz, pamiętasz, Eileen? - Nie. - Przyjechał takim dużym białym samochodem. I nosił ciemne okulary. - Nie pamiętam. Muszę już iść. Ma pan jeszcze jakieś pytania? Rozłożyłem ręce i westchnąłem. - Chcę ją po prostu odszukać. Myślałem, że panie mi pomożecie. - Nie mamy pojęcia, gdzie może być. - No tak - zrobiłem krok w kierunku wyjścia i rozłożyłem ręce - W takim razie do widzenia. - Do widzenia. - Niech pan jeszcze zostanie chwilę, panie Browne. Tak miło się z panem rozmawia. Napije się pan herbaty? - Dziękuję bardzo, ale będę musiał iść. Zrobiło się już bardzo późno. - Coś panu pokażę - kusiła jak pensjonarka - Zainteresuje to pana, jestem pewna. - Może innym razem. Dzisiaj... - Proszę - spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Przystanąłem przed drzwiami. Eileen stała tuż za mną. - Dobrze, ale tylko na chwilę. Kiwnęła głową. - To nie potrwa długo - obiecała. - Co chcesz pokazać, Hope? - spytała podejrzliwie druga z sióstr Rose. - Możesz iść, Eileen. Nie zatrzymuję cię. - Co to takiego, co chcesz pokazać? - Och, jesteś nieznośna. Chciałam pokazać Edwarda. Wiesz, te zdjęcia, które robiliśmy w Mojave. Eileen jakby rozluźniła się. Nawet przemknął jej przez twarz pewien grymas. Coś na kształt uśmiechu. Raczej złośliwego uśmiechu. - Proszę bardzo - zgodziła się - Nie mam nic przeciwko temu, żebyś pokazała panu Browne'owi zdjęcia Edwarda. To bardzo interesujące zdjęcia - jeszcze raz się uśmiechnęła. Tym razem już wyraźnie złośliwie – Naprawdę interesujące. Wyszła. Zostaliśmy sami. Gdzieś zupełnie niedaleko zagwizdał kos. Gorące powietrze późnego przedpołudnia zaczynało wdzierać się drgającymi, pulsującymi falami do wnętrza mieszkania, wypełniając każdy jego kąt zapachem otwartego piekarnika. Przysłonięte jedynie do połowy srebrzystymi żaluzjami okno, nie stanowiło żadnej przeszkody dla oblepiającego wszystko jak macki ośmiornicy waru. Czułem, jak koszula lepi mi się do pleców, a pod pachami pojawiać zaczynają się mokre plamy. Czułem też, że Hope przygląda mi się uważnie i że sytuacja robi się niezręczna. - Proszę zaczekać - odezwała się po paru minutach - Tutaj, na tym fotelu będzie panu wygodnie - wskazała na fotel, na którym chyba nigdy nikomu nie było wygodnie. Powyginany, buro-czerwony, pluszowy grat. Mimo to usiadłem - Zaraz znajdę to zdjęcie. Zanosiło się na długie, nudne szukanie i jeszcze dłuższe, nudne czekanie. Czekanie na zdjęcie Edwarda z Mojave. Edward z Mojave. To prawie tak samo jak Lancelot z Jeziora. Obchodziło mnie to tyle, co wystawa owadów z południowego Borneo. Wstałem, podszedłem do okna i uchyliłem żaluzje. Strażnik ze Wschodnich Zakładów Gazowniczych stał przed szlabanem i palił papierosa. Nad jego głową unosił się błękitno-szary, powykręcany jak strudel obłok dymu. Dochodziła dwunasta i chciało mi się pić. - Mam - usłyszałem nagle. Odwróciłem się powoli w kierunku głosu i dobrze, że zrobiłem to w ten sposób, bo prawie nadziałem się na wyciągniętą rękę z czarnobiałym zdjęciem formatu pocztówkowego. - Mam. Znalazłam, a już myślałam, że Eileen znalazła je przede mną i wyrzuciła. Eileen nie lubi jak rozmawiam sama z obcymi i nie lubi jak pokazuję zdjęcia. Chyba, że są to zdjęcia Edwarda. To mój mąż. - Ach tak - bąknąłem. - Ale nie chcę pokazać panu Edwarda – przerwała dramatycznie i spojrzała na mnie ukradkiem, chcąc sprawdzić, jakie zrobiło to na mnie wrażenie - To Leila - podsunęła mi fotografię - Już jak się wyprowadziła. Zdjęcie rzeczywiście przedstawiało Leilę z jakimś niewysokim mężczyzną w dobrze skrojonym garniturze i kapeluszu z szerokim rondem. Oboje stali obok samochodu, jasnego sedana z rozsuwanym dachem, przed jakimś budynkiem z dużymi, weneckimi oknami od frontu. W tle majaczył kawałek neonu. Można było przeczytać "thon", czy "thou". To wszystko. - Gdzie było robione to zdjęcie? - spytałem. - Nie wiem. Leila przysłała je razem z listem, wkrótce potem jak się wyprowadziła. Pisała, że kocha tego mężczyznę i być może wyjdzie za niego za mąż. Nie pokazałem tego listu Eileen. Nie bardzo lubiła Leilę. Czasami myślę, że Eileen nikogo nie lubi. - No cóż. Różne są gusta - rzuciłem trochę bez sensu - Czyli nie wie pani kto robił to zdjęcie? - Nie. Odchyliłem mocniej żaluzje i w jasnym świetle słońca przyjrzałem się zdjęciu raz jeszcze. Te same dwie osoby, ten sam samochód i wreszcie ten sam nic nieznaczący kawałek neonu. Obejrzałem też dokładnie drugą stronę. I też niczego szczególnego nie zauważyłem. Żadnego stempla, żadnego śladu. Nic. - Kim jest ten mężczyzna? - wskazałem na eleganta w garniturze. - Nie wiem jak się nazywa, ale to chyba bardzo zamożny człowiek. Był tu raz. Przyjechał takim dużym, białym samochodem... - Tak, wiem - przerwałem - I natychmiast przestał działać telewizor. Skrzywiła się. - Ależ nie. Skąd panu to przyszło do głowy? - Przepraszam. To chyba przez ten upał... - Jest bardzo męczący - zgodziła się. - Czy mogę zatrzymać to zdjęcie? Zawahała się. - Obiecuję, że oddam. Powoli podeszła do mnie, stałem ciągle przy oknie, i wyjrzała na zewnątrz. Po chwili odwróciła się, podniosła głowę, żeby spojrzeć mi w oczy i powiedziała: - To jedyne jej zdjęcie, jakie mam. - Szukam Leili Smith - odrzekłem bardzo łagodnym a zarazem bardzo przekonującym tonem - I nie zamierzam jej skrzywdzić. Bez słowa skinęła siwą głową, odwróciła się i drobnymi kroczkami odmaszerowała do fotela, w którym poprzednio siedziała. Czekałem. - Wygląda pan na uczciwego człowieka - powiedziała w końcu. - I nie jestem policjantem - dodałem. - I nie jest pan policjantem - powtórzyła - Dobrze. Ale niech mi je pan zwróci, kiedy nie będzie już panu potrzebne. To jednak pamiątka. Zgodziłem się, że to pamiątka, uśmiechnąłem się, wsunąłem zdjęcie do kieszeni, jeszcze raz się uśmiechnąłem i wyszedłem. Powietrze stało w miejscu jakby je ktoś przykręcił kluczem francuskim do słupa telegraficznego. Najmniejszego powiewu, najsłabszego choćby wiatru. Oczywiście samochód gorący jak pacha dokera. Osiemdziesiąt stopni, co najmniej. Udało mi się jakoś wtłoczyć do środka bez większych poparzeń, włączyć bieg i ruszyć. Kiedy odjeżdżałem, w pewnym oknie na parterze domu 1260 Peonia Road drgnęła firanka. ROZDZIAŁ VI Było koło dziesiątej rano, kiedy wygramoliłem się z taksówki i stanąłem na chodniku, prawie na wprost pomnika Lincolna. Spojrzałem mu w oczy, pomachałem ręką i ruszyłem w głąb ulicy. Ruch był niewielki jak na tę porę dnia. Paru przechodniów, niewiele więcej aut. Z witryny sklepu z telewizorami siedem par oczu ukrytych za okularami w złotych oprawkach patrzyło w dal, a siedem ust tworzących z oczami jedną całość poruszało się w takt niemo wypowiadanych słów. Siedem przedziałków z lewej strony rozdzielało starannie siedem czupryn. Po jakimś czasie pojawiło się siedem strumieni i jakieś baranki. Poszedłem dalej. Brama, sklep jubilerski i fryzjer ze wspaniale zaplecioną w masę drobnych warkoczyków lwią grzywą. Prawdopodobnie miała zachęcać do warkoczyków, albo do lwów, a może jeszcze do czegoś innego. Następny był antykwariat z witryną zastawioną dość szczelnie książkami otwartymi na pierwszej stronie. Chodziło nie tyle o tytuły, co o daty wydań, które w większości pochodziły z poprzedniego wieku, a jeżeli już z tego, to z pierwszej jego dziesiątki. W tym zresztą tkwi cała istota antykwariatu. Jeśli już coś, to tylko stare. Za antykwariatem był bar. Niewielki i ciemny. I nazywał się "Jama". Drzwi były otwarte. Stało w nich krzesło tarasując wejście tym, którym nie chciało się go obejść. Ze środka dochodziły dźwięki dość ostrej muzyki. Wyminąłem krzesło, pokonałem dwa schodki w dół i znalazłem się wewnątrz. Właściciel oszczędzał na elektryczności, bo paliły się tylko dwa mikroświetliki - zielony i czerwony, migoczące w rytm muzyki. Ustawione po bokach w przeciwległych kątach, solidnych rozmiarów głośniki dawały tak zwany czad, który wydawał się wcale nie przeszkadzać owiniętemu w przybrudzony fartuch grubemu facetowi. Był w nieokreślonym wieku, chociaż długie, cienkie włosy, zaczynające się na poziomie uszu a kończące gdzieś w okolicach ramion, zdawały się wskazywać na pretensje do powiedzmy, starszych trzydziestolatków. Starszych wiekiem i starszych w pasie. Był typem faceta, który już w chwili urodzenia miał chyba z pięćdziesiąt kilo nadwagi. Szyja znaczyła u niego nieokreślone miejsce między ustami a talią, która i tak była teoretyczna, co jednak wcale nie przeszkadzało, by mniej więcej w tym miejscu zaczęły pojawiać się dwa kloce, na których stał, a które z daleka przypominały nogi, w przeciwieństwie do dwóch innych kloców, w których trzymał miotłę. Posuwał nią dosyć zgrabnie posapując miarowo. Chrząknąłem. Żadnej reakcji. Zapukałem więc w stół. Równie dobrze mogłem popukać się w czoło. Radio grało wystarczająco głośno, żeby uczynić bezcelowym wszelkie chrząkania i inne tym podobne rzeczy. Podszedłem do odbiornika i przekręciłem gałkę w lewo. Posapywanie faceta stało się wyraźniejsze. - Proszę pana! - powiedziałem. Przestał zamiatać, odwrócił się, omiótł mnie wzrokiem i ruszył powoli w kierunku radia. Bez słowa przekręcił gałkę potencjometru w prawo, wyjął zza lady kartę z napisem "Zamknięte", podsunął mi ją pod oczy i zabrał się znowu za zamiatanie. Radio grało, jakby ktoś mu dał kopa w zadek. Przekręciłem gałkę w lewo, oparłem się o kontuar i czekałem. Facet znieruchomiał. Po chwili nie odwracając się powiedział odpowiednim do swojej postury głosem: - Daj pan głośniej. Wyjąłem z kieszeni papierosa, zapaliłem i skryłem się za zasłoną niebieskawego dymu. James Bond. - Daj pan głośniej! - tym razem odwrócił się. - Zaraz znikam - odezwałem się - Ale chciałbym, żeby mi pan powiedział, czy zna pan tę dziewczynę? Minęło pięć minut zanim odpowiedział. - Jaką dziewczynę? Wyjąłem z portfela zdjęcie, które pożyczyłem sobie od Johnsona i rzuciłem na kontuar. Nie spojrzał na nie. - Nie znam. Wypuściłem ustami dym przed siebie, później drugi kłąb nosem, a później jeszcze jeden ustami i nosem. - Gliniarz? Milczałem. - Pokaż znaczek. Zaciągnąłem się i zrobiłem bardzo ładne trzy kółka. - Jestem kuzynem tej dziewczyny - odpowiedziałem. Zagulgotał wesoło, ale szybko się opanował i spojrzał na mnie lodowato. - Nie znam jej. - Wiem, że znasz. Sięgnął powoli po zdjęcie nie odrywając wzroku ode mojej twarzy. Studiował rysy jak diabli. - No więc dobra. Znam. I co dalej? - Jak się nazywa? - Nie zna pan nazwiska swojej kuzynki? Nie odpowiedziałem. - Doris Munro - sapnął - A teraz spieprzaj. Przeszkadzasz w robocie sięgnął znowu w kierunku radia, ale chwyciłem go za rękę i przyciągnąłem do stołu. - Od kiedy tu pracuje? - spytałem. Sapnął, wściekle przewrócił oczyma i jednym szarpnięciem wyrwał rękę z mojego uścisku. Chciał mi chyba dać nią w zęby, ale byłem na to przygotowany, co widocznie zauważył, bo po chwili wzajemnego mierzenia się wzrokiem, dał sobie spokój. - Od trzech miesięcy. - Skąd przyszła? Wzruszył ramionami zupełnie rozluźniony. - Nie wiem, nie pytałem, nie interesuje mnie to. Mogła przyjść skąd chciała, nawet z samego piekła. Jeśli dobrze robi to, co do niej należy, to reszta mnie nie obchodzi. Wcale. - Gdzie mieszka? - Niech pan spyta w biurze adresowym. Rzuciłem niedopałek na podłogę i przydepnąłem obcasem. - Pracowała jako barmanka? - Tak. - Nie wydaje się panu, że gdyby chciała, mogłaby dostać lepszą robotę gdzie indziej? - Może, a może nie. Zgłosiła się do mnie, a ja akurat kogoś potrzebowałem. Przyjąłem ją i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Była na tyle ładna, żeby mi tu ściągnąć dodatkowych klientów. - Co pan ma na myśli? - Przychodzili tu faceci, chyba specjalnie po to, żeby na nią popatrzeć. Może mieli i inne zamiary, ale ja o tym nic nie wiem. Przychodzili i wypijali oczywiście po parę drinków ekstra. To jest biznes. - Interesował się nią ktoś szczególnie? Zastanowił się chwilę. - Był pewien facet, który odwoził ją po robocie. Nie znam nazwiska. - Jak wyglądał? - zapaliłem następnego papierosa. - Łysawy w za dużym ubraniu. Nie był facetem, którego trzymają się pieniądze. Jakiś małomiasteczkowy komiwojażer, czy ktoś w tym rodzaju. W każdym bądź razie nie pasowali do siebie. - To, po co z nim jeździła? - Nie wiem. Może z litości. - Miała kogoś innego? Jakiegoś przyjaciela? - Nie interesowałem się. Ja chcę, żeby wszystko grało. Po to tu jestem. A panna Munro była tu po to, żeby mieszać drinki. Każdy po coś jest i powinien wiedzieć, po co. To chyba jasne postawienie sprawy, nie? - Kiedy ostatni raz ją pan widział? Odłożył miotłę, podszedł ciężko do baru, wyciągnął butelkę i pociągnął solidnego łyka. - Chyba najlepiej zrobię, jak spiszę to wszystko na papierze i porobię parę odbitek. Nie będę musiał codziennie tyle gadać. - Pytał już ktoś o nią? - Ot co! Właśnie dzisiaj mija jeden dzień, jak ktoś o nią pytał. Ma babka powodzenie. Nie pojawia się w pracy od czterech dni, a już dwóch facetów za nią łazi. - Jak wyglądał ten wczorajszy? - Normalnie. Czarne włosy z przedziałkiem, dwurzędowy garnitur i tak dalej. - Przedstawił się? - A pan się przedstawił? Tu przychodzi cała masa facetów i nikt się nie przedstawia. Pytają, odpowiadam, bo chcę mieć święty spokój. Najważniejsza rzecz tutaj, to się nie wtrącać. Jak dotąd jakoś mi się to udaje. Strzepnąłem popiół na podłogę i przeszedłem parę metrów między stolikami. Następnie zawróciłem i przeszedłem te same parę metrów z powrotem. - Widział go pan już kiedyś? - Kogo? Skrzywiłem się. - Jacka Dempseya. Spojrzał na mnie zdezorientowany. - Jacka Dempseya? - Tego faceta, co pytał o nią wczoraj - wyjaśniłem. - Aaa. Nie, nie widziałem go nigdy przedtem. Zaciągnąłem się ostatni raz i chciałem znów rzucić niedopałek na podłogę, ale rozmyśliłem się. - Nie ma pan tu gdzieś popielniczki? Wyciągnął spod kontuaru udającą kryształową popielnicę wielkości sporego talerza i przesunął ją w moim kierunku. Kiwnąłem głową i zdusiłem papierosa. - A ten kochaś od odwożenia pokazuje się tu jeszcze? Potrząsnął przecząco głową. - Nie. Kiedy nie przyszła do pracy pytał o nią, ale później już się nie pojawił. Wsadziłem ręce do kieszeni. - Panna Munro pracowała tu od trzech miesięcy. Kiedy pojawił się ten w za dużym ubraniu? Potarł czoło w zamyśleniu. - Przedtem czy potem? - pomogłem mu. - Potem. Jakiś tydzień temu. Musiała mu zdrowo wpaść w oko, bo przychodził codziennie i codziennie razem wychodzili. - Jak długo to trwało? - Ze trzy dni. - I później znikła? - Zgadza się. Zabrałem fotografię, wsadziłem ją sobie do kieszeni i ruszyłem do wyjścia. W drzwiach odwróciłem się. - Nie było mnie tu, rozumiesz? Skinął głową. Kiedy wychodziłem, radio znów grało na cały regulator. ROZDZIAŁ VII - Co mógłbyś o tym powiedzieć, Bill? Rzuciłem fotografię Leili i faceta w kapeluszu na zabałaganione do granic możliwości biurko, usiadłem naprzeciwko na obrotowym krześle i spojrzałem pytająco. Bill był mężczyzną dosyć pokaźnych rozmiarów. Szczególnie w pasie i w kołnierzyku. Zresztą rozmiary musiały być takie, jeśli w ogóle miały jakoś wypełnić workowatą, nijaką koszulę i brązowe, wypchane na kolanach spodnie. Poza tym był fajnym kolegą i co najważniejsze, pracował w dziale miejskim prawie od momentu jego utworzenia, to jest jakieś dwadzieścia lat. Może nawet z górą dwadzieścia lat. W każdym bądź razie był już tutaj, kiedy ja zacząłem i jak na razie nic nie wskazywało na to, żeby przestał być. Znał miasto dokładnie od podszewki i z drugiej strony też. Rozmawiał z prezydentem, senatorami i z chłopakami z Aniołów Piekła. I wiedział o wszystkich wszystko, co nie zawsze wychodziło mu na dobre. Z tego powodu nosił czterdziestkę piątkę pod pachą. I umiał się nią posługiwać, umiał się nią szybko posługiwać. - Przeszkadzasz mi - mruknął. Wsadziłem papierosa w zęby i zapaliłem. - Interesuje mnie facet, babka i gdzie to jest zrobione - powiedziałem. Spojrzał na mnie krzywo, chwycił fotografię w dwa palce i podniósł do oczu. Założył okulary, poprawił je i jeszcze raz się przyjrzał. Po może pięciu minutach rzucił zdjęcie na biurko. - Babki nie znam - burknął - Faceta też nie, ale mogę ci powiedzieć gdzie to jest. Knajpa we wschodnim Richmond. Nazywa się "Marathon". Byłem tam. Podają oryginalne francuskie wina niezłych roczników. Po co ci to? - Szukam tej dziewczyny. Ekstra zamówienie. - Kogo? - Dłuższa historia. Facet nazywa się Smith i jest z Omaha. Dziewczyna jest jego córką, ale wyjechała parę lat temu. Nie dała o sobie znaku życia... - I facet się zaniepokoił - dopowiedział. Wydobył skądś gumę do żucia, odwinął i wsadził do ust - Historia stara jak świat. Chcesz, żebym puścił to u siebie? - Nie. Na razie jeszcze nic nie wiem i nic nie chcę puszczać. Pójdę do tej knajpy. - Flat Street. Niedaleko drukarni Pozzi'ego. - Dzięki, Bill. Pomogłeś mi - wstałem i ruszyłem do wyjścia. - Nie ma za co, ale jak ją znajdziesz, to daj znać. - Po co? - Fajna babka. Może dałaby się zaprosić na jednego, jak myślisz? Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem, ale z tego, co wiem, to jest z tych, które jeśli już się dają zaprosić, to wybierają najdroższe drinki. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Świetnie. Zawsze wybieram kobiety, które wybierają najdroższe drinki. Możesz o mnie myśleć, co chcesz. - To, co teraz mam na myśli też? - A co masz? Roześmialiśmy się wesoło. Powiedziałem jeszcze coś, na co on mi odpowiedział i wyszedłem. Zjadłem coś po drodze i koło południa zawitałem na Flat Street. "Marathon" był mniej więcej w jej połowie, po prawej stronie idąc na wschód. Zajmował cały parter wysokiej, tynkowanej na szaro kamienicy. Nad dużym napisem, który w nocy był z pewnością podświetlany, znajdował się rząd równych wysokich okien. Dwa z nich były otwarte. Ktoś grał na pianinie. Pchnąłem obrotowe, szklane drzwi i wszedłem do ciemnego, obitego czerwoną tkaniną hallu. Na podłodze rozmiarów boiska do krykieta leżał dobrany do koloru ścian dywan o wymyślnym, wschodnim wzorze i włosach długości zapałki. Ze ścian sączyło się delikatne, czerwone światło. - Czym mogę służyć? - usłyszałem ciepły baryton i prawie natychmiast pojawił się właściciel barytonu – Stolik dla pana? Właściciel barytonu był mężczyzną mniej więcej mojego wzrostu, już lekko łysawy. Nosił czerwoną smokingową marynarkę i czarne spodnie z atłasowym lampasem. Poza tym pachniał dobrą wodą kolońską i uśmiechał się. - Szukam kogoś - mruknąłem. - Zechce pan powiedzieć kogo. Znam tutaj wszystkich – zawiesił głos wyczekująco. - Kogoś z tych ludzi? - wyjąłem z kieszeni fotografię i pokazałem mu. Spojrzał najpierw na mnie, a dopiero później na zdjęcie. Wolno wyciągnął rękę. - Pan z policji? Pokręciłem głową - Nazywam się Browne. Jestem dziennikarzem. Potrzebne są mi pewne dane. Reportaż, wie pan. - O czym ma być ten reportaż? - A może to pan jest z policji? Uśmiechnął się blado. - Nie wolno mi udzielać żadnych informacji bez zgody szefa. - Rozumiem - skinąłem głową - Gdzie jest szef? - U siebie - ruchem głowy wskazał lampę. Jeśli przypuszczał, że mu uwierzę, to był w błędzie - Ale nie chce, żeby mu przeszkadzać. - Nie słyszałem jeszcze o żadnym szefie, który chciałby, żeby mu przeszkadzać. - Ale nie wiem, czy... - Ja z nim będę rozmawiał - uspokoiłem go - Może pan tam wcale nie wchodzić. Westchnął ciężko, przewrócił oczami i ruszył w stronę lampy. Znajdowały się tam niewidoczne z daleka drzwi. Doszedł do nich i stanął. - To tu. I niech pan nie mówi, że to ja pana przyprowadziłem. Wzruszyłem ramionami i zapukałem. Po chwili usłyszałem słabe "proszę", a może mi się tylko wydawało, że słyszę. W każdym bądź razie nacisnąłem klamkę i wszedłem. Siedział w okularach za biurkiem i coś pisał. Na biurku, w roku, stała lampa dająca tyle światła, że można by nim było z łatwością wypchać naparstek. Z wyjątkiem paru centymetrów biurka i kawałka granatowej marynarki, reszta tonęła w mroku. - O co chodzi, Carl? - spytał nie odrywając się od pracy. Był młody. Nie miał może nawet trzydziestu lat. - Jeśli chodzi o tego faceta w czerwonym smokingu, to został za drzwiami - odezwałem się. Podniósł oczy znad papierów i zdjął okulary. - Kim pan jest? - spytał powoli. - Francis Browne z "Reportera". Szukam pewnych ludzi i myślę, że pan mógłby mi pomóc. Nacisnął coś pod blatem biurka i pokój zalała fala jasnego światła. Był nawet młodszy niż się wydawał przed chwilą. Jasne włosy spadały mu niesfornie na czoło. Przygładził je leniwym ruchem delikatnej dłoni. - Francis Browne - powtórzył - Mógłby się pan jakoś wylegitymować? Wyjąłem służbową legitymację i podałem mu. Rzucił na nią okiem. - Fred O'Brian - wyciągnął rękę - W czym mógłbym pomóc? Pokazałem mu zdjęcie Leili. - Ta fotografia została zrobiona przed wejściem do pana lokalu. Czy zna pan którąś z tych osób? Wziął zdjęcie do ręki, założył okulary i przyjrzał się dokładnie. - Obawiam się, że pana zawiodę - odezwał się po chwili - Nie znam nikogo z tych ludzi, chociaż to rzeczywiście wygląda na "Marathon". - Szukam dziewczyny z tej fotografii – powiedziałem - Znikła parę lat temu i obawiam się, że wmieszała się w coś cholernie nieprzyjemnego. Przynajmniej tak to wygląda na pierwszy rzut oka. - Hm - przyjrzał się jeszcze raz - Naprawdę nie znam ani dziewczyny, ani tego faceta. - Ojciec tej dziewczyny wynajął detektywa, żeby ją odszukał. Kiedy chciałem z nim pogadać, okazało się, że nie żyje. Strzelił sobie w łeb. - Straszne. Chyba pan nie przypuszcza, że skończył z sobą, bo miał z panem pogadać - uśmiechnął się. - W pokoju wisiał kot. Facet, kończy ze sobą, wiesza na wentylatorze kota, żeby mieć ładny widok przed śmiercią. Trochę to dziwne, prawda? Zesztywniał. Oczy zrobiły mu się czujne. Nawet bardzo czujne. I zimne. Czujne i zimne. - Powiedział pan kot? - Czarny. Zwisał z wentylatora. W dodatku nie był to kot tego detektywa. Facet powiesił sobie na wentylatorze kota włóczęgę. Wstał, podszedł do szafy i wyjął stamtąd butelkę Canadian Club. - Napije się pan? Coś się zmieniło w jego zachowaniu. Był uprzejmy jak dotąd uprzejmością dla obcych, dla takich, których się spotyka, rozmawia z nimi, nawet uśmiecha. I odchodzi. Obco, bezimiennie. W lewo, proszę pana, mógłbym przejrzeć pana gazetę, ładny dzień dzisiaj mamy, dwa hamburgery i frytki z keczupem. Nijakie, konwencjonalne słowa wypowiadane codziennie w codziennych sytuacjach. "Napije się pan" zabrzmiało jednak inaczej. Powiedziałem, że się napiję. - Jak się nazywał ten zabity? - Gregory Noble. - Nie znam - stwierdził natychmiast - Czy pan się tym zajmuje? - To sprawa policji. Nie wtrącam się w ich sprawy, ale szukam tej dziewczyny, a ona związana jest, przynajmniej tak się wydaje, z całą sprawą. Mogę jednak się mylić - zastrzegłem się. Rozlał do dwóch szklanek. Jedną podał mnie. - Czy mówi coś panu nazwisko O'Brian? Wskazałem na niego z niemym pytaniem w oczach. Uśmiechnął się. - Sean O'Brian - powiedział. Pokręciłem głową. - To mój kuzyn. Daleki kuzyn. Zastrzelił się dwa miesiące temu. Tu w tym biurze. I nad drzwiami powiesił sobie kota. Upiłem ze szklanki prawie połowę i zapaliłem papierosa. - Dlaczego się zastrzelił? - spytałem. - Miał masę długów, ale znowu nie aż tak, żeby sobie strzelać w łeb. - Pracował tutaj? - To jego knajpa, był właścicielem. Po nim ja to wszystko przejąłem, chociaż muszę przyznać, miałem z tym pewne kłopoty. - Jakie? - zaciągnąłem się głęboko. - Jak panu wspomniałem Sean miał pewne zobowiązania. Finansowe zobowiązania. Przekraczały pięćdziesiąt procent wartości lokalu. W przypadku ich nie zapłacenia, lokal w takiej części, w jakiej wynosiły długi, przeszedłby na własność wierzyciela. Sean zapewnił sobie poparcie Lincoln Trust, który gwarantował jego zadłużenie. I byłby je spłacił, gdyby nie strzelił sobie w głowę. Jedynym prawnym spadkobiercą byłem ja. Nie wiedziałem o sytuacji Seana, zresztą nie zwrócił się do mnie o pomoc. Byliśmy dość dalekimi kuzynami. W każdym bądź razie pewnego pięknego dnia zostałem decyzją sądu okręgowego współwłaścicielem "Marathonu". Przypadało mi czterdzieści osiem procent własności i prawo pierwokupu reszty. Ta reszta to właśnie te przeszło pięćdziesiąt procent długów. Spłaciłem je i tym sposobem od miesiąca siedzę tu jako właściciel. - A gdyby pan nie spłacił? - Wtedy i tak przypadłoby mi czterdzieści osiem procent, ale nie sądzę, żebym je zatrzymał. Lubię robotę tylko za własną forsę. Kiwnąłem głową - Kto był wierzycielem pana kuzyna? - Dokładnie nie wiem. W sądzie reprezentował go jakiś adwokat z New Jersey. Wygadany, ale w tym przypadku naprawdę niewiele mógł zdziałać. Próbował nakłonić mnie do sprzedaży mojego udziału. Oferował nawet niezłą cenę, ale ja już się zdecydowałem. Wie pan, nigdy nie byłem właścicielem. Nawet psa nigdy nie miałem. - A teraz nie miał pan jakichś nowych propozycji kupna? - Nie - odpowiedział od razu - Chyba zapomnieli o mnie. Zresztą nie mam nic przeciwko temu. Jeszcze jednego? - wskazał na szklankę. - Dziękuję. W hallu rozmawiałem z pewnym facetem. Zdaje się, że miał na imię Carl. Kiedy go pytałem o tę fotografię, nie chciał nic powiedzieć bez pana zgody. Odniosłem wrażenie, że się pana boi. Uśmiechnął się. Robił to zresztą znakomicie. Rząd białych zębów pokazywał się na sekundę i natychmiast gasł. Jak flesz fotografa. - Wyrzuciłem jednego cwaniaczka dla przykładu. Próbował zorganizować tu burdel. Reszcie powiedziałem, co lubię, a czego nie i czego od każdego oczekuję. Myślę, że zrozumieli. W sumie to pojętne chłopaki. - Czy mógłby pan w takim razie zawołać któregoś z tych pana pojętnych chłopaków, na przykład Carla i powiedzieć mu, że nie ma pan nic przeciwko, żeby poinformował mnie, kto jest na tym zdjęciu. Rozłożył ręce i nacisnął coś pod blatem biurka. Facet w czerwonej marynarce pojawił się po dwóch sekundach. Wszedł cicho, zamknął drzwi i stanął przy nich wyprostowany. Wzrokiem doświadczonego wyjadacza restauracyjnego omiótł wszystko dokoła, dwie szklanki, butelkę Canadian Club, O'Briana, mnie siedzącego głęboko w fotelu i nie powiedział ani słowa. Stał i czekał - Carl - zwrócił się do niego O'Brian - Pracujesz już tutaj cholernie długo i na pewno pamiętasz, co nieco. Pan Browne ma parę pytań. Myślę, że nie byłoby źle, gdybyś zechciał mu pomóc. Skinął głową i zwrócił się bezpośrednio do mnie. - Jakie to pytania? Podsunąłem mu fotografię. - Chodzi o osoby na tym zdjęciu. Kto to jest? Spojrzał na mnie, sięgnął po fotografię i ruszył kącikami ust. - To zdjęcie zrobione jest u nas. To znaczy przed naszym wejściem. Mężczyzny nie znam, chociaż jak mi się wydaje, widziałem go parę razy. Nazwiska jednak nie pamiętam. A dziewczyna - zastanowił się chwilę Jeśli się nie mylę, ma na imię Leila. Leila Smith. Była tancerką w "Labradorze", ale teraz już tam nie pracuje. - Tancerka w "Labradorze" - powtórzyłem, chcąc wbić sobie to w pamięć. - To lokal po zachodniej stronie Central Parku - wtrącił O'Brian - Łatwo znaleźć. Nad wejściem ma olbrzymiego polarnego niedźwiedzia. W nocy mruga okiem. Taki chwyt reklamowy. - Nie wie pan, co się teraz dzieje z dziewczyną? - spytałem. Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Zresztą nigdy mnie to nie interesowało. Nie oglądam się za tancerkami konkurencji. O'Brian parsknął śmiechem. - Błąd, Carl! Błąd. Tancerki konkurencji nie muszą być długo tancerkami konkurencji. Mogą być na przykład naszymi tancerkami. O ile są dobre, rzecz jasna. Bo - podniósł palec - dobre tancerki nie trzymają się długo jednego, lokalu. Carl kiwnął głową. - Ma pan rację, proszę pana. Będę się rozglądał uważniej. Mogę odejść? O'Brian spojrzał na mnie. Kiwnąłem głową. Carl skłonił się i wyszedł. - To dobry facet - powiedział O'Brian - Zobaczy pan, że za miesiąc będę tu miał połowę baletu z "Labradoru". Wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia. Przy drzwiach odwróciłem się i powiedziałem: - Wątpię. Zaczynało mi się to wszystko cholernie nie podobać. ROZDZIAŁ VIII Olive Drive. Ten, kto wymyślił tę nazwę musiał mieć nieliche poczucie humoru, albo nigdy nie był w tej okolicy. Dziurawy asfalt, spod którego raz po raz wystawały kamienie brukowe oraz resztki torów tramwajowych, które już dosyć dawno temu przestały być komukolwiek potrzebne, szare domy z poodpadanymi tynkami, o które nikt nie dbał, brudne rynsztoki zamieniające się w cuchnące bajora po każdym większym deszczu, a oliwki występowały tu tylko w postaci pustych plastykowych opakowań przesuwanych z miejsca na miejsce przez wiatr. Olive Drive. Pełne rozkrzyczanych dzieci w różnym wieku i o różnym kolorze skóry, pełne przedwcześnie podstarzałych, zmęczonych kobiet, pełne specyficznego zapachu pomocy społecznej. Olive Drive. Grupy skinów i poppersów rozgrywające kolejną wielką wojnę. Olive Drive. Ładna nazwa, ale miejsce wyjątkowo podłe. Oczywiście ktoś, kto pracuje w barze na Siódmej Alei nie może mieszkać w Idlewood, ale mimo wszystko nie wyobrażałem sobie, że mogłaby tu żyć samotna, przecież dość jeszcze atrakcyjna, biała kobieta. Chyba, że kompletnie nie ma wyobraźni, albo bardzo chce być codziennie gwałcona. Numer 620 wymalowany wielkimi kulfonami nad wejściem zauważyłem od razu. Po prostu nie dało się go nie zauważyć, chociaż starał się jak mógł zniknąć w plątaninie różnego rodzaju napisów, którymi wysmarowany był cały mur na wysokość ręki człowieka. Trzeszczącymi niebezpiecznie w paru miejscach schodami dostałem się na drugie piętro. Były tu dwoje drzwi, po przeciwnych stronach małego podestu. Zza jednych słychać było cichą jazzową muzykę, zza drugich nic. Zapukałem do tych drugich. Cisza. Zapukałem mocniej. Ten sam rezultat. Rozglądnąłem się i wyjąłem z kieszeni pęk różnych kluczy, w które zaopatrzyłem się wcześniej przewidując taką sytuację. Zamek był typowy, Prawdopodobieństwo, że któryś z kluczy, będzie pasował było więc duże. Pasował ósmy z kolei. Rozejrzałem się uważnie jeszcze raz, wsunąłem klucze z powrotem do kieszeni i wślizgnąłem cicho do środka. Mieszkanie składało się z jednego pokoju, wnęki zastępującej kuchnię i drugiej wnęki zastępującej łazienkę. Żadnych mebli, nie licząc starego żelaznego łóżka bez sprężyn i rozlatującej się szafy z niedomykającymi się połówkami drzwi, pomiędzy które ktoś włożył złożoną we czworo starą gazetę. Do obitego zlewozmywaka skapywała kropla po kropli woda z nieszczelnego, zardzewiałego kranu, który był już chyba zardzewiały, kiedy go zamontowano. Żadnych firanek, żadnego serwetek, żadnych kwiatków, żadnych rzeczy, które normalnie pasują do określenia "kobieca ręka". Nie miałem tu nic do roboty, nie było nawet czego przeszukiwać, nawet gdybym bardzo chciał. Miejsce do spania, nic więcej. I to miejsce na krótko, tydzień, dwa. Trzy już byłoby za wiele Wycofałem się cicho do drzwi i wyszedłem. Po przeciwnej stronie podestu miejsce muzyki jazzowej zajęła muzyka nie jazzowa. Jakiś facet wysokim głosem śpiewał po włosku. Zapukałem. Po dobrej chwili drzwi otwarły się i stanęła w nich kobieta. Średniego wzrostu, w nieokreślonym wieku. Jedną ręką przytrzymywała krótki szlafrok rozchylający się trochę za głęboko. Wyglądała jednak na zbyt wyeksploatowaną, aby można było uznać to za zachęcające. Oczy miała zamglone i bardzo odległe, co wskazywałoby na LSD, albo jakieś inne świństwo. Odsunęła za ucho spadające jej na oczy proste szare włosy i spojrzała na mnie pytająco. - Szukam panny Munro - powiedziałem - Może wie pani, gdzie mogę ją znaleźć? Patrzyła na mnie, jakby nie rozumiała, co mówię. - Szukam panny Munro – powtórzyłem – W mieszkaniu jej nie ma – wskazałem, które mieszkanie mam na myśli. - Dona! - usłyszałem męski głos dochodzący gdzieś z głębi mieszkania Dona! Chodź tutaj, do diabła! Kobieta jakby otrząsnęła się, ale dalej nic nie mówiła. - Dona! Kto tam jest? - głos był coraz bardziej natarczywy. Ciągle wpatrywała się we mnie. Wyglądało to tak, jakby chciała zadeklamować wierszyk, ale zapomniała jak się zaczynał. - Dona, do cholery! Płacę ci za to, żebyś była ze mną, a nie z jakimiś facetami za drzwiami. Pochyliła się i szepnęła mi prosto w ucho: - O ósmej w "Grandialu". Drzwi się zamknęły. Chyba tylko po to, żeby muzyka z radia miała przez co się sączyć. Byłem zbyt zdziwiony, żeby cokolwiek powiedzieć. Stałem chwilę wpatrując się w drzwi, potem odwróciłem się i zszedłem na dół. Samochód stał na swoim miejscu, tylko jakieś chłopaki zrobiły sobie z niego zjeżdżalnię. Pouciekały, kiedy krzyknąłem. Chciałem pouporządkowywać sobie to wszystko, ale jakoś nie byłem w stanie. Pewnie to ta ulica. Olive Drive, niech ją wszyscy diabli. Powinienem się zastanowić, ale nie zrobiłem tego. Zrobiłem natomiast coś niezmiernie sprytnego. Wsiadłem do samochodu, wcisnąłem sprzęgło, wrzuciłem bieg i ruszyłem. Na Belford Street. Pomyślałem sobie, że trzeba by pogadać z Blake'em, tym specjalistą od odwożenia z baru. Skręciłem w lewo w Nately Street, przeciąłem Ruudy Quarter, przejechałem Szesnastą i Dziewiątą i za kościołem baptystów zakręciłem w kierunku Sheridan. Tam zaczynała się Belford Street. Blake mieszkał pod numerem 1440. Belford była długą ulicą, to znaczy wystarczająco długą, żeby jej mieć dosyć po dziesięciu minutach. Kina z atrakcjami różnego rodzaju, salony masażu, kabarety ze specjalnymi programami dla dorosłych i podejrzane hoteliki z pokojami wynajmowanymi na godziny. Wszystko to za bardzo śmierdziało dziwkami, żeby mogło się podobać. Chyba, że ktoś lubi dziwki. Przejechałem całą Belford Street powoli tam i z powrotem. I jeszcze raz dla pewności tam i z powrotem. Numeru 1440 nie było. Belford Street nie miała numeru 1440! Kończyła się na 1200. Wróciłem do centrum. W drugstorze zjadłem kanapkę, wypiłem kawę i zrobiłem parę innych czynności, żeby jakoś zabić czas. Zaczynał siąpić deszcz. O wpół do ósmej wyruszyłem spod drugstoru i wziąłem azymut na "Grandial". Jak słyszałem knajpa udawała rosyjską, to znaczy podawano w niej hamburgery i wszystkie te rzeczy, ale na rosyjski sposób, to znaczy kelnerzy chodzili ubrani w białe rosyjskie, wyszywane pomarańczową nitką rubaszki, mówili z okropnym lokalnym akcentem i robili wrażenie, że znaleźli się tam przez pomyłkę. Parę minut przed ósmą zameldowałem się na sali, zamówiłem martini i usiadłem przy stoliku pod ścianą, twarzą do wyjścia. Lokal był pusty i jeśli nie liczyć mnie byłby pusty zupełnie. Zapaliłem papierosa, zapałkę wrzuciłem do popielniczki i owiałem się dymem. Owijałem się nim przez minutę, może dwie, zanim nie zjawił się kelner z moim martini. - Czeka pan na Donę Fusco? - spytał. Skinąłem głową. Nie wiedziałem, że nazywa się Fusco. - Dzwoniła przed chwilą. Spóźni się trochę. - Zna ją pan dobrze? - pociągnąłem ze szklanki. - Donę? - Tak. Wzruszył ramionami. - Czasami tu przychodzi, bo co? Tym razem ja wzruszyłem ramionami. - Nic. Tak pytam. Spojrzał na mnie dziwnie, Uśmiechnął się lekceważąco, ale nie odszedł. Sięgnął po popielniczkę stojącą na stoliku, wyrzucił zapałkę, którą ja tam wrzuciłem i położył z powrotem na miejsce. Popielniczkę, rzecz jasna. - Zamawia pan coś jeszcze? Pokazałem na pełną szklankę. - Sama? - Co sama? - Czy sama tu przychodzi? - Jeszcze się nie zdarzyło, żeby przyszła sama. - A z kim? - Z kim co? - Z kim nie przychodzi sama - powiedziałem powoli. Jeszcze raz i trzepnę go w tę nic nierozumiejącą czaszkę. Założył ręce na piersi i zaczął przyglądać się dziurze w suficie. - Zamawia pan coś? - Kim są ci faceci, z którymi przychodzi, bo chyba nie przychodzi z siostrą. - Dona nie ma siostry. - Więc kim są ci faceci? - Zazdrosny? Tu pan dziewicy nie znajdzie. Przez chwilę patrzyliśmy na tę samą dziurę w suficie. - Czy widział pan kiedyś tę dziewczynę? – pokazałem mu zdjęcie Doris Munro. - Nie - spojrzał na nie w miarę uważnie - Nigdy jej nie widziałem. Odszedł zanim zadałem następne pytanie. Uznał wyraźnie, że nie jestem dość interesujący, żeby móc wyrzucić następną zapałkę. Dona pojawiła się, kiedy kończyłem drugą szklankę. Szare włosy miała starannie zaczesane do tyłu i przewiązane białą wstążką. Oczy ukryła za olbrzymimi przyciemnionymi okularami i w ogóle nie przypominała tamtej kobiety sprzed paru godzin. Usiadła na brzeżku krzesła i zamówiła kawę. - Miałam okropny dzień - powiedziała. Udało mi się jakoś nie roześmiać. Przybrałem poważny wyraz twarzy i czekałem, co powie dalej. - Przepraszam pana za męża. Kiedy wypije robi się nieznośny. - Rozumiem - skinąłem głową. Opowiadała bajki jak nie wiem co. - Luis właściwie jest moim... jakby to powiedzieć... prawie mężem wypiła łyk kawy - Chciał się pan widzieć z Doris? - Zgadza się. Zaczęła malować palcem kółka na stoliku. - Doris wiele opowiadała mi o panu, ale muszę przyznać, że trochę inaczej wyobrażałam sobie pana – mówiła wolno, starannie wymawiając każdy wyraz - Jest pan nieco inny. - Inny? - zaczynałem z tego nic nie pojmować. - No, może nie taki wysoki. - Nigdy nie byłem wyższy odkąd skończyłem dziewiętnaście lat. - I zgolił pan wąs. - Jaki wąs? Zesztywniała. Palec przestał poruszać się po stoliku. Zdaje się, że i ona nic z tego nie rozumiała. - John Danby? - Nazywam się Browne. Wstała gwałtownie, aż wywróciło się krzesło. Spojrzała na mnie lodowato i szybkim krokiem ruszyła do drzwi. Ja ruszyłem jeszcze szybszym. Dopadłem ją tuż za progiem. - O co chodzi? - zapytałem. - Odczep się ode mnie, frajerze, bo zawołam policję. - Przecież chciała mi pani coś powiedzieć. - Nic nie chciałam. - Gdzie jest Doris? - A skąd mam wiedzieć, palancie? Zerwałem jej okulary z nosa i spojrzałem prosto w twarz. - Słuchaj, kotku i spróbuj zrozumieć, choć nie jestem pewien, czy to świństwo, które wstrzykujesz sobie w żyły nie zrobiło już takiego spustoszenia w twojej głowie, że cokolwiek bym powiedział, będzie i tak kopaniem butem w krawężnik - potrząsnąłem nią - Doris narobiła masę głupstw i wplątała się w dosyć nieprzyjemną historię. Chcę jej pomóc i jeśli coś wiesz, to powiedz. Dla jej i twojego dobra - spojrzałem na nią. Zdaje się, że mogłem mówić dalej i tak by nic z tego nie wyszło – Szuka jej paru mocnych facetów. Rozumiesz? To są faceci, którzy zwykle dowiadują się, czego chcą się dowiedzieć. I na prawdę jest im zupełnie obojętne, czy ktoś ma jaja, czy nie. Ja bym nie chciał ich spotkać. - Kim pan jest? - spojrzała mi w twarz. - Dziennikarzem. Francis Browne. Spuściła wzrok, założyła okulary i odwróciła się powoli. - Mieszkam na St. Luke 8 - powiedziałem do jej pleców - I jestem jedynym, który może coś dla ciebie zrobić. Zapamiętaj. Kiwnęła głową, a może mi się tylko wydawało. Deszcz już nie siąpił. Padał. I to bardzo konkretnie. Dona rozłożyła parasol, podniosła kołnierz płaszcza i odeszła nie oglądając się. Patrzyłem jak znika za zakrętem. - Nie dała, co? - usłyszałem głos ulizanego kelnera. Stał za mną i palił papierosa - Świat się zmienia. Jest pan chyba pierwszym gościem, któremu nie udało się jej przelecieć - wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów - Jak chce się pan zabawić, to znam parę miejsc powiedział - Woli pan normalnie, czy może coś ekstra? - Spieprzaj! Wyjął papierosa z ust, rzucił na ziemię i przygniótł wyczyszczonym na wysoki połysk butem. - Należy się dwanaście dolarów czterdzieści centów. Za dwa martini i kawę. ROZDZIAŁ IX Było pusto i sennie. Za ogromnym wazonem pełnym świeżych, czerwonych kwiatów siedział czarny pianista i brzdąkał coś na czarnym jak on sam fortepianie. Srebrna marynarka błyszczała w padającym z sufitu bladym świetle. Usiadłem i zamówiłem drinka. Młody, ponury, o twarzy cwaniaka barman nalał do szklanki gin, vermouth, zamieszał, dodał lodu i postawił przede mną. - Cytryny nie ma? - spytałem. Bez słowa pochylił się i spod kontuaru wyjął puszkę soku cytrynowego. - Mam tylko to, może być? - głos miał taki, jak cały wyglądał. Ponury i cwaniacki. - Może. Dolał soku i podsunął mi szklankę pod nos. Upiłem łyk i zapaliłem papierosa. Oprócz barmana, Murzyna i mnie, przy kontuarze, w drugim jego końcu siedział jakiś młody mężczyzna o zmęczonych oczach. Stała przed nim nietknięta szklanka z czymś w środku. Mężczyzna bawił się pudełkiem zapałek. Stawiał je na krawędzi blatu i zgiętym palcem podbijał w górę. Pudełko wzlatywało, okręcało się parę razy i spadało. Następnie facet brał je w dwa palce, ostrożnie układał na krawędzi i podbijał. I tak w kółko. Kiwnąłem na barmana. - Dawno tutaj pracujesz? - spytałem. Skrzywił się. - Bo co? - Bo pomyślałem sobie, że pewnie znasz to i owo. Popatrzył mi bacznie w prawą brew. - I? - I mógłbyś się tymi znajomościami podzielić. Oczywiście nie za darmo. Barman potarł dłoni oczy, pochylił się i powiedział: - Nie przepadam za łamigłówkami. O co chodzi? - Leila Smith. Mówi ci to coś? Wyprostował się. - Pracowała tutaj. Już nie pracuje. - Od kiedy? Wzruszył ramionami. - Kto by to pamiętał. - Co się z nią stało? Odwrócił się bokiem i spojrzał na faceta z pudełkiem zapałek, który akurat sięgał po swoją szklankę i wydawało się, że nic go nie interesuje poza tą czynnością. - Słuchaj, kolego. Nie wiem. I radzę ci, nie bądź za ciekawy. To taka przyjacielska rada. Chyba się rozumiemy, co? Pokręciłem głową. - Nie bardzo. Kim jest ten facet? - pokazałem mu fotografię Leili z przystojniakiem. Zbladł, albo mi się tylko tak wydawało. - Płaci pan siedem dolców i do widzenia. - W czym rzecz, Cal? - odezwał się gość z zapałkami i równocześnie zsunął się ze swojego stołka – Jakieś kłopoty? - Nie. Ten pan właśnie wychodzi. Może rzeczywiście w tym momencie powinienem wyjść, ale nawet gdybym chciał, to i tak nie zdążyłbym. - Jaka szkoda - powiedział obłudnie facet z zapałkami - Co to za zdjęcie? - wyciągnął rękę i chwycił za fotografię. Szarpnąłem. Zdjęcie wypadło mi z ręki i pofrunęło pod fortepian. Srebrny Murzyn przerwał brzdąkanie, schylił się, podniósł zdjęcie i bez słowa podał temu od zapałek. - O! - ucieszył się Zapałkowiec - Jakie ładne zdjęcie. I jaka ładna dziewczyna. Trochę za ładna jak na naszego nowego przyjaciela, co Cal? Złapał zdjęcie w dwie ręce, przedarł na połowę, a potem jeszcze raz na połowę. - I nie ma zdjęcia - powiedział - Ale chyba nie będziemy płakać, co? Ujął mnie za brodę i spojrzał w oczy. - Spływaj stąd, szpiclu. I nie chciej, żebym... Uderzyłem go w żołądek. Zgiął się nieco, ale prawie natychmiast wyprostował. Wyprowadził przy tym cios, po którym usiadłem na podłogę. Nie zdążyłem się otrząsnąć, kiedy znalazł się tuż przy mnie, wyjął pistolet o wwiercił mi jego lufę w ucho. Zawołał barmana i kazał mu mnie przeszukać. Barman oczywiście od razu natknął się na portfel. Zresztą trudno było się na niego nie natknąć. Tkwił w wewnętrznej kieszeni marynarki. - Francis Browne, dziennikarz z "Reportera", prawo jazdy - sprawdzał dalej zawartość portfela - zdjęcie jakiejś dziwki, parę dolców... kasuję dziesięć za martini... - Siedem - zaprotestowałem. - ... karta lojalnościowa Walmartu - wyliczał dalej - karta kredytowa Esso... - Dobra - Zapałkowiec przerwał zabawę – Pozwolimy jednak chyba naszemu nowemu przyjacielowi odejść. Będzie grzeczny, jak myślisz, Cal? - Myślę, że masz rację. Będzie grzeczny. - I nie powie nikomu, ze musieliśmy sami zainkasować zapłatę za drinka... - zawiesił głos. Milczałem. - I nie powie, że sami pobraliśmy zapłatę - powtórzył. - Daj spokój, Zak. Nie róbmy grandy. Za chwilę zjawi się tu kupa ludzi. Zapałkowiec spojrzał mi groźnie w oczy, zdjął łapy z mojej marynarki i warknął: - Spływaj! Spłynąłem, chociaż miałem ochotę wepchnąć mu to słowo z powrotem do gardła. W domu umyłem dokładnie twarz, zrobiłem sobie drinka i wyciągnąłem się na tapczanie. Za oknem padał deszcz. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudził mnie telefon. Przeraźliwy jak syrena strażacka. - Halo - odezwałem się. - Pan Browne? - usłyszałem nieznany męski głos. - Tak. Kto mówi? - Nie mam czasu. Chciałbym się z panem spotkać. Będę dzisiaj o siódmej rano w kafeterii na Idaho. - Dlaczego pan sądzi, że miałbym ochotę na to spotkanie? - Bo to pana interes. Chodzi o faceta z fotografii. Ktoś mi najwyraźniej dał w łeb. - Jak się pan nazywa? - Dowie się pan wszystkiego dzisiaj o siódmej. Muszę kończyć, nie mam czasu. - Jak pana rozpoznam? - To ja pana rozpoznam. Do widzenia. Trzask słuchawki. Trzymałem swoją jeszcze jakiś czas i wpatrywałem się w nią ze zdziwieniem. Sam nie wiem, dlaczego. Potem poszedłem do łazienki i napiłem się wody. Spojrzałem też na zegarek. Była druga. Druga w nocy. Deszcz nie przestał padać. Nalałem wody do wanny, zrobiłem sobie kawy i wypiłem ją siedząc w gorącej wodzie. Spróbowałem poukładać sobie to wszystko po kolei. Układałem godzinę, potem wygramoliłem się z wanny, wytarłem, włożyłem szlafrok i zacząłem układać na nowo przez następną godzinę. W końcu ubrałem się, zszedłem na dół i ruszyłem na Idaho. Na miejscu byłem o wpół do siódmej. Może nawet nieco wcześniej. Znalazłem wolne miejsce do parkowania niedaleko kafeterii, jakieś dwadzieścia metrów od wejścia, co o tej porze nie było specjalnym wyczynem, wysiadłem i powlokłem się w tym kierunku. W środku siedziało dwóch facetów wyglądających na kierowców ciężarówek i jakaś blondynka wyglądająca na miłą. Usiadłem z boku, pod ścianą i poprosiłem o kawę. Przed siódmą zjawił się ktoś, kogo, jak mi się wydawało, powinienem znać. Był wysoki, barczysty i czarny. Rozejrzał się i ruszył ku mnie. Bez słowa odsunął krzesło i usiadł. Długie nogi założył na siebie i spojrzał mi w twarz. - Nazywam się Thompson. Charlton Thompson - wpatrywał się we mnie z pewnym wyzywającym błyskiem w oku - Przyjaciele nie mówią do mnie Charlie. Nie mam przyjaciół. Milczałem. Wpatrywaliśmy się chwilę w siebie nie mówiąc nic. Po chwili zjawiła się kelnerka. Thompson zamówił kanapkę z serem i kawę. - Zwykle przychodzę tu na śniadanie - powiedział - Kończę o szóstej, więc po pracy wpadam coś przekąsić. Nic pan nie je? - Za wcześnie dla mnie. Jest pan pianistą z "Labradoru", prawda? - Drugim pianistą. Gram jak nie gra ten skurczysyn Woody. Jest biały, trzyma z Zakiem i całą tą pieprzoną resztą. Wydaje mu się, że może grać, kiedy tylko mu się podoba - odgryzł kawałek kanapki - Zresztą nie tylko jemu tak się wydaje - powiedział z pełnymi ustami – Tak rzeczywiście jest. Ja gram ogony, jak już nikogo nie ma, albo jeszcze nikt nie przyszedł, co zresztą wychodzi na to samo. Takie to moje pieprzone życie. Czy człowiek jest winien temu, że jego rodzice mają nie taki kolor skóry jak prezydent? Zrobiłem łyk kawy i zapaliłem papierosa. Pierwszego dzisiaj. - Wspominał pan coś o zdjęciu - powiedziałem. Pokazał wprost nieprawdopodobną ilość białych zębów. Ugryzł następny kęs kanapki i żuł przez chwilę w milczeniu popijając od czasu do czasu kawą. - Wiem, kim jest ten facet ze zdjęcia. A o to chyba panu chodziło wtedy w barze. - Zgadza się. Mniej więcej o to właśnie mi chodziło. - Zak nie lubi pytań. A kiedy dotyczy facetów takich jak ten na zdjęciu, nie lubi ich obsesyjnie. Taki ma charakter. - Parszywy charakter. Kiwnął głową i poprosił kelnerkę o następną filiżankę kawy. - Jasne. Po to tam jest. To robota dla parszywców. - Do kogo należy "Labrador"? Przestał na chwilę jeść, podniósł wskazujący palec do góry i uniósł brwi. - Dobre pytanie - przełknął kęs - Było już paru takich, co chcieli się tego dowiedzieć. A wystarczy zajrzeć do odpowiednich rejestrów. - Pan zajrzał? - Nie osobiście. "Labrador" należy do niejakiego Heizmana. Johna Heizmana. - Chyba nie słyszałem. - Nikt nie słyszał. Nie zdziwiłbym się za bardzo, gdyby okazało się, że sam Heizman nie słyszał, że jest właścicielem tego pieprzonego miejsca. Zapaliłem papierosa, drugiego już i wypuściłem długą cienką smużkę dymu. Była tak cienka jak drużyna Buffalo pod koniec drugiej połowy. - Kto więc jest właścicielem? - spytałem wolno. Uśmiechnął się lekko koniuszkami warg. - Facet z fotografii. To on trzęsie całym tym burdelem. - Ma jakieś nazwisko? - Bertola. Peter Bertola. Zapadła cisza. Ale tylko na chwilę. - Dlaczego mi pan to mówi? - spytałem. - Gdybyś, przyjacielu, pracował w gnoju, gdybyś codziennie musiał lizać buty skurwielom, gdyby cię wykopywali, bo śmierdzisz i gdyby wreszcie zjawił się ktoś, kto mógłby narobić im koło dupy, to nie powiedziałbyś? - Naoglądał się pan chyba ostatnio za dużo filmów. - Nie powiedziałbyś? - Na mnie pan nie licz. Ostatnio obrywam po nosie. - Boś głupi. Ale wrócisz tam jeszcze? - powiedział i popatrzył mi w oczy. - Teraz, kiedy wiem, kim jest ten facet, to chyba tylko na jednego. Wydawał się zawiedziony. Chyba rzeczywiście naoglądał się ostatnio filmów nie dla niego. - Słuchaj Charltonie Thompson - odezwałem się po chwili – Jeśli potrzebujesz kogoś do wyrównywania swoich rachunków, to poszukaj sobie kogoś innego. Najlepiej jakiegoś byłego boksera z czterdziestką piątką pod pachą i sercem Robin Hooda. A jak znajdziesz, to daj mi znać. Też mam parę niewyrównanych rachunków. - Jesteś takim samym skurwielem, jak oni wszyscy - wycedził. - Nie. Po prostu widzę jak się sprawy mają, i nie lubię jak mi ktoś zbyt często daje po gębie. W ogóle nie lubię, jak mi ktoś daje po gębie i nie jest to znowu aż tak dziwne, jak mi się wydaje. - Absolutnie - cedził słowa jak durszlak. - To dobrze. - Skurwiel zawsze będzie skurwielem. Wzruszyłem ramionami. - Powiedziałem, że nie będę tam wracał, ale mam coś jeszcze do załatwienia z tymi panami. I chciałbym to załatwić do końca. - Powodzenia - prychnął. - Gdzie mogę znaleźć Bertolę? Prześwidrował mnie wzrokiem na wylot i gdyby wzrok mógł rzeczywiście świdrować, miałbym dwie ładne dziurki w głowie. - Nie wiem - powiedział po dłuższej chwili - Widziałem go raz, dosyć dawno. Przyszedł do "Labradoru", wypił drinka i zniknął. Ktoś wtedy powiedział, że to szef. Ma oprócz "Labradoru" parę innych, niezłych miejsc, tak mówi. Może tam siedzi. - Jakie to miejsca? Spuścił oczy, ale zaraz je podniósł. - Nie wiem. W końcu to nie mój interes. Zapaliłem kolejnego, nie pamiętam już, którego papierosa. - Wie pan coś o Leili Smith? - zacząłem z innej beczki. - Taka długonoga blondynka w szynszylach? Kiwnąłem głową. - Wtedy, kiedy Bertola był w "Labradorze", był właśnie z nią. To jego dziwka, tak? - Ucieszyłby się, gdyby usłyszał jak ją pan nazwałeś. Ludzie lubią, jak ich dziewczyny nazywa się dziwkami. Zmieszał się. - Wiem, że pracowała w "Labradorze". Kiedy ja się tam znalazłem, już jej nie było. Nie wiem gdzie teraz jest. Pewnie z Bertolą. - W którymś z jego innych niezłych miejsc. Dzięki. Nie poruszył się. Nie powiedział też słowa. Wstałem, zostawiłem dolara za kawę i wyszedłem. Deszcz przestał padać. Zaczęło nawet świecić słońce. ROZDZIAŁ X Trzecie drzwi na prawo były takie, jakie powinny być. Duże, brązowe i dźwiękoszczelne. Miały też wizytówkę: John Danby, adwokat, sprawy cywilne. Nacisnąłem klamkę i znalazłem się w dużej, jasnej poczekalni wyłożonej grubym na dwa cale dywanem z ormiańskim wzorem. Całą frontową ścianę zajmowało okno przesłonięte białą firanką. Pod oknem, za niezłych rozmiarów biurkiem siedziała niezłych rozmiarów dziewczyna. Oczywiście tylko pewne rozmiary były niezłe. Wyglądała na niecałą trzydziestkę. Granatowoczarne włosy opadały jej swobodnie na wysoki kołnierz szarego kostiumu z angielskiego tweedu, który na pewno nie pochodził z niedzielnych wyprzedaży na Orchard Street. Na prawo, tuż obok biurka znajdowały się jeszcze większe, jeszcze bardziej brązowe i jeszcze bardziej dźwiękoszczelne drzwi. Za takimi drzwiami mógł siedzieć tylko ktoś bardzo ważny. Na przykład John Danby. Nie wyobrażałem sobie, żeby siedział tam ktoś inny. - Dzień dobry, panu. Czym mogę służyć? – spytała dziewczyna głosem, że gdyby go namalować, powstałoby dzieło sztuki. Uśmiechnęła się przy tym tak promiennie, że aż się odwróciłem, czy ktoś nie stoi za mną. - Jestem do kogoś podobny? - spytałem. - Dlaczego pan tak sądzi? - Bo pani się uśmiecha. - Zawsze się uśmiecham, kiedy widzę miłych ludzi – i jakby to udowodnić, uśmiechnęła się jeszcze raz. - Dotąd sądziłem, że jestem zimnym draniem. - Ależ skąd! - powiedziała z oburzeniem - Jak mógł pan tak sądzić? - Wielu ludzi mi to mówiło. - To nieprawda. Proszę mi wierzyć, ja się na tym znam. - Na czym się pani zna? - Nie wygląda pan na zimnego drania. Ani trochę. - Miło mi to słyszeć. Czy pan Danby jest u siebie? - Jest. Czeka. Zaraz zaanonsuję. Uśmiechnęła się jeszcze raz, nacisnęła jakiś guzik i powiedziała: - Przyszedł pan Collins. Co jest, do licha, że mnie wszyscy z kimś mylą. - Nazywam się Browne - sprostowałem. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Nie jest pan Edgarem Collinsem z New York Investments? - Nie. Nie jestem Edgarem Collinsem z New York Investments, ani z żadnego innego Investments. Wzięła ołówek do ręki i zaczęła się nim bawić. - Wobec tego pan Danby nie może pana przyjąć. - Minutę temu mógł. - Ale teraz nie. Nie jest pan umówiony. Przepraszam. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Jak się wydawało, nie zrobiłem na niej oszałamiającego wrażenia. Nie działam na ładne kobiety przed trzydziestką. To znaczy przed ich trzydziestką. Zanosiło się na to, że nie zobaczę dzisiaj pana Danby'ego. Coś zatrzeszczało w głośniku interkomu stojącego na biurku, coś, czego ja nie zrozumiałem, a tweedowe cudo tak. - Nie, nie, panie Danby, pomyłka. Pan Collins jeszcze nie przyszedł. Znowu jakieś trzaski, potem chwila milczenia i niepewny uśmiech. - Zaraz zapytam. Jak się pan nazywa? Usiadłem na krześle pod ścianą i popatrzyłem na nią kpiąco. - Jak się pan nazywa? - powtórzyła. Nie mówiłem nic. - Nic nie mówi. Coś jeszcze raz trzasnęło w głośniku, cudo pokryło się rumieńcem i drzwi z wizytówką: John Danby, sprawy cywilne, gabinet otwarły się bez szmeru. Stanął w nich przystojny mężczyzna z elegancko szpakowatymi włosami i elegancko czarnym wąsem. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu i powiedział: - Przepraszam za całe to nieporozumienie. Jestem Danby - wyciągnął rękę - Pan do mnie? - Tak. - O co chodzi? - Nie chciałbym rozmawiać tutaj. Myślę, że o wiele lepiej byłoby nam za tymi drzwiami - wskazałem na drzwi z napisem "Gabinet". - Pan wybaczy, ale nie dzisiaj. Oczekuję kogoś. Proszę uzgodnić termin z panną Valsen, a jestem pewien, że rozwiążemy wspólnie pana sprawę - Uśmiechnął się nieznacznie, zrobił w lewo zwrot i ruszył tam skąd wyszedł. Zastąpiłem mu drogę, wyjąłem fotografię Doris Munro i podsunąłem mu pod nos. - Zna ją pan? Zbladł. - Nie. - Ona pana zna. I czeka. Wahał się chwilę. - Niech pan wejdzie. Panno Valsen, nie ma mnie dla nikogo. - A jeśli przyjdzie pan Collins? Zatrzymał się, odwrócił i powiedział wolno: - Jeśli rzeczywiście przyjdzie pan Collins, to niech się pani uśmiecha. Zdaje się, że jest to jedyna rzecz, którą potrafi pani robić dobrze. Wszedł do gabinetu i zamknął drzwi. - Pracuje u mnie tydzień... – wyjaśnił – Inna już by nie pracowała, ale ten uśmiech…. Nie ma pan pojęcia, ilu ludzi daje się na to nabierać - usiadł przy niskim stoliku pod ścianą - Jaka to właściwie sprawa, z którą pan przychodzi, panie... - zawiesił głos wyczekująco, więc powiedziałem Browne. - O co więc chodzi, panie Browne? Opadłem na oparcie fotela, założyłem nogę na nogę, poprawiłem prostolinijność kantu spodni i powiedziałem: - To się nazywa gra na czas. Dla zebrania myśli, co? Roześmiał się nieszczerze, przeciągnął lekko palcami po krawacie, sprawdził, czy spinka jest na miejscu, oderwał palce od krawatu i zrobił nimi nieokreślony, nic nieznaczący gest. - Coś w tym rodzaju. Chyba źle pana oceniłem, Browne. Co to za historia z tą dziewczyną? - Zna ją pan? Wstał, podszedł do biurka i z płaskiego, drewnianego, bogato rzeźbionego pudełka wyjął cygaro, chwilę obracał go w palcach, potem włożył go do małej gilotynki stojącej obok pudełka i obciął koniuszek. - Już panu odpowiedziałem. - Rozumiem. Taki żart. Wycelował we mnie ręką z cygarem i wycedził: - Chyba nie oczekuje pan ode mnie, Browne, że powiem cokolwiek, zanim nie dowiem się, do czego pan zmierza. - A pan chyba nie oczekuje, że powiem coś, zanim się nie dowiem, czy pan ją zna. Machnął ręką zniecierpliwiony. - To nie ma sensu. Tracimy czas. I pan i ja. Nie znam tej pani ze zdjęcia, nie wiem, o co panu chodzi, nie mam czasu i nie chcę z panem rozmawiać. I najlepiej będzie jak pan stąd zaraz wyjdzie - zapalił cygaro i z rozkoszą wciągnął powietrze. Ponad biurko uniósł się niebieskawo-siny obłok aromatycznego dymu. Danby uśmiechnął się lekko i powiedział: - Potraktujmy to jako poradę prawną. Sto dolarów. Uśmiechnąłem się tym samym lekkim uśmiechem. Ładna z nas para pieszczoszków. - Zabawnie sobie rozmawiamy. Można pęknąć. - Po co pan przyszedł, Browne? - Przypomnę coś panu. Dziewczyna na zdjęciu to Doris Munro, a ja jestem przyjacielem Doris. Chciałbym o niej porozmawiać. Tylko tyle. Za darmo, rzecz jasna. - Rozumiem. Powiedzmy, że znam pannę Munro. Co dalej? - Kiedy ją pan widział ostatnio? - Skądś znam ten rodzaj pytań. Czyżby był pan policjantem, panie Browne? Oczywiście po służbie, albo niezupełnie służbowo, bo na służbie pokazuje się znaczek. Jak pan widzi znam się trochę na tym. Wyjąłem paczkę papierosów i zapaliłem jednego. Potem dmuchnąłem dwa wspaniałe kółka, a w środek każdego wdmuchnąłem dodatkowo po porcji prostego dymu. - Kiedy ją pan ostatnio widział? - zapytałem nadzwyczaj spokojnie. Oparł się o biurko, odłożył cygaro i założył ręce. Następnie potarł kciukiem czoło. - Nie tak szybko, panie przyjacielu. - Kiedy? Tarł kciukiem czoło dobrą chwilę, potem nieznacznie skrzywił wargi. Wpatrywałem się w niego w milczeniu. - Chyba z miesiąc temu - powiedział w końcu. - Z miesiąc temu, co? - Z miesiąc temu ostatnio ją widziałem – wyjaśnił uprzejmie. Puściłem dodatkowe dwa kółka. - Chyba przez telefon - powiedziałem. Zabębnił palcami o blat biurka. - Bardzo śmieszne. Sam pan to wymyślił? - Widziano pana z nią trzy dni temu. - Kto? Kto mnie widział? - Uśmiechnął się kpiąco. Też się uśmiechnąłem, ale nie kpiąco. - Jak się jest cwanym, nie robi się takich rzeczy, co? - Świetnie pan to ujął. Mniej więcej w ten sposób zarabiam też na życie i powiem panu nawet, że na niezłe życie - rozłożył ręce zadowolony - Stać mnie na Fleetwooda, apartament na Park Avenue i na takie ślicznotki jak na przykład panna Valsen. A są one cholernie drogie, niech mi pan wierzy. - Czyżby sugerował pan coś dodatkowo? - Jest pan niezwykle domyślny, panie Browne, ale tym razem nic dodatkowo. Po prostu, jak się czegoś nie umie samemu, to trzeba za to płacić. Takie jest życie, nieprawdaż? - A Doris Munro? Co z nią? Rozluźnił się zupełnie. Doszedł chyba do wniosku, że z mojej strony nic mu nie grozi. - Ciągnie mnie pan za język, a ja się daję ciągnąć - podszedł do fotela i usiadł - Daję się, bo tak chcę. I niech pan sobie nie myśli, jaki to z pana sprytny facet. To ja rozdaję karty. Pan gra moją grę. Pominąłem tę uwagę milczeniem. - Więc co z tą Munro? - Och! - machnął ręką - Doris to epizod. Takich dziewcząt jest wszędzie pełno. A poza tym, to ona nie była już znowu taka za bardzo dziewczęca. Tak bym to określił - dziewczęca. Mimo to miała coś w sobie. Jakieś resztki dawnej klasy. Ile razy przechodziłem obok tej knajpy, gdzie pracowała, zachodziłem na jednego. Zaprosiłem ją parę razy potem do siebie, parę razy została na noc, ale nigdy nie myślałem o niej jako o lokacie kapitału. - Czy jest możliwe, że zakochała się w panu? Roześmiał się wesoło. Może nawet trochę za wesoło. - Doris? Doris w ten sposób pracowała. Czy widział pan kogoś, kto zakochałby się w swojej pracy? - Mimo to oczekiwała czegoś od pana. - Nie jest pan gliniarzem? - Nie. - No dobrze. Powiem panu wszystko, chociaż tak naprawdę, to nie bardzo wiem, dlaczego. Gliniarzem pan nie jest, za sympatyczny też nie, spódnicy pan nie nosi. Nie muszę panu nic mówią – przygładził włosy Nie muszę mówić nic, ale... chyba jestem głupi - podszedł do biurka, wyciągnął z niego butelkę i szklankę, nalał do szklanki i łyknął wszystko za jednym razem - Tydzień temu dostałem list. Pisała go Doris. Czuła się nie za bardzo bezpieczna. Prosiła, żebym pomógł jej wyjechać do Meksyku. - Ma pan ten list? - Nie. Spaliłem od razu po przeczytaniu. - I co, pomógł jej pan z tym Meksykiem? - Drogi panie Browne. Rozgraniczmy dwie sprawy: interesy i prośby. Kiedy bywała u mnie, to był to jakiś interes. I dla niej i dla mnie. Mieliśmy z tego oboje pewne korzyści. Prośba to coś innego. To coś, na czym korzysta jedna ze stron. W tym wypadku ona - usiadł z powrotem w swoim fotelu - Jestem biznesmenem. Nie mogę sobie pozwolić na tego rodzaju ekstrawagancje. Zresztą tak to jest z prośbami. Można je spełnić lub nie. - Niezły z pana drań. - Proszę uważać. Jestem prawnikiem. Mogę to potraktować jako znieważenie. - Strach mnie obleciał. Co to znaczy: "czuła się nie za bardzo bezpieczna"?. - To znaczy, czuła się nie za bardzo bezpieczna. - A konkretnie? - Pisała coś o facecie, który depcze jej po piętach. Nic więcej nie wiem. - Nie zastanawiało pana nigdy, dlaczego Doris mieszkała w tak podłej dzielnicy, chociaż chyba nie musiałaby. - Może lubi te miejsca. - Tak, chyba je lubi. Tak bardzo, że znikła. Wzruszył ramionami. - Nic mnie to nie obchodzi. - Myślałem, że pan wie gdzie ona jest. - Nie wiem. Dlaczego niby miałbym wiedzieć? Ale panu radzę, niech pan ją znajdzie. Jest całkiem dobra w pewnych rzeczach, a kosztuje niewiele - Uśmiechnął się skurwysyńsko i nadzwyczaj dwuznacznie. Wstałem i wyrżnąłem go w szczękę. Tak po prostu. Tak, że nawet nie próbował się bronić. Cios był na tyle szybki i silny, że powalił Danby'ego na podłogę prawie natychmiast. Padając próbował chwycić się fotela, co w rezultacie dało tyle, że przewrócił się razem z nim. Spadło przy okazji parę drobiazgów ze stolika i duża srebrna papierośnica. Odgłos upadających rzeczy zwabił do gabinetu pannę Valsen i jakiegoś siwego mężczyznę w sportowej marynarce. Wpadli prawie jednocześnie. - Panie Danby - usłyszałem. - Nic ci nie jest, John? - Siwy rzucił się w stronę leżącego Danby'ego. Musiał to być Edgar Collins z New York Investments, lub ktokolwiek inny, co zresztą i tak było bez znaczenia. Panna Valsen stała pod ścianą i patrzyła na to wszystko z udanym przerażeniem. Uśmiech znikł gdzieś z jej twarzy, ale oczy wskazywały, że bawi ją cała sprawa. Kiedy przechodziłem obok usłyszałem: - Dawno mu się należało. Mogła to powiedzieć panna Valsen lub obraz na ścianie. Spojrzałem na nią. Bez zainteresowania patrzyła na Danby'ego, nie zwracając uwagi na nic innego i gdybym nie usłyszał tego, co usłyszałem, mógłbym przypuścić, że to ja oberwałem przed chwilą. Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się trochę lżej na sercu. ROZDZIAŁ XI Mieszkał w Greenwich na ulicy Św. Patryka w dużym czerwonym budynku z dużymi szerokimi schodami. Takimi, że można by na nie wjechać autobusem, gdyby oczywiście komuś na tym zależało. Obok schodów była balustrada z kutego żelaza i dwie duże donice z pelargoniami. Ulica była wąska, a po obu jej stronach stały samochody. Raczej nie najnowszych modeli. Wiele z nich miało odrapane karoserie i wgniecione błotniki. Niektóre, wybite szyby. Wyróżniał się tylko jeden. Czerwony sportowy jaguar. Z chromowanymi zderzakami i błyszczącym lakierem. W środku, za wstecznym lusterkiem wisiał jakiś maszkaron, czy coś w tym rodzaju. Samochód nie był zamknięty. Zaparkowałem obok, w drugim rzędzie. Ryzykowałem mandat, ale nie zamierzałem długo tu zabawić. Wysiadłem, założyłem na nos ciemne, słoneczne okulary, rozejrzałem się i ruszyłem w kierunku domu. Drzwi oznaczone numerem osiemnaście znajdowały się na szczycie schodów, niedaleko staroświeckiej skrzynki na listy z wymalowanym tym samym numerem. Obok mosiężnej tabliczki zamocowana była niewielka kołatka. Zastukałem. Wiedziałem, że jest ładna, ale nie przypuszczałem, że aż tak. Długie jasne włosy spięte w koński ogon. W uszach ogromne złote koła. Niebieskie oczy podkreślone delikatnie pastelową kredką i duże czerwone usta niewymagające żadnych podkreśleń. Na szyi czarna aksamitka spięta małym diamencikiem. Ubrana była w czarną prostą sukienkę z białym paskiem i białe buty z wężowej skórki z czarnymi noskami. Była wysoka i opalona. Opalona jak wszyscy diabli. Daisy Waller, żona Erica Wallera, tego od tasiemcowych seriali telewizyjnych. Stała w drzwiach i przypatrywała mi się spod nieprzytomnie długich czarnych rzęs. - Słucham? - głos miała lekko schrypnięty, jak ktoś, kto dawno nie mówił, albo ktoś, kto dużo wypił. - Francis Browne. Dzwoniłem - zdjąłem okulary i wsunąłem je do zewnętrznej kieszeni marynarki. - Ach, tak. Nie przypuszczałam, że przyjedzie pan tak wcześnie. - Przeszkadzam? - Nie. Porządkowałam właśnie rzeczy Grega. Ktoś musi to zrobić. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. - Jestem w końcu jego siostrą. Proszę wejść. Pokój był duży i jasny. Dwa okna przesłonięte firankami sięgającymi podłogi wychodziły na ulicę. Pomiędzy nimi stał zegar. Już z daleka wyglądał na stary i cenny. Na białych ścianach wisiały niewielkie akwarele w cienkich, drewnianych ramkach i kinkiety z kloszami w kształcie orientalnych kwiatów. Było też parę drzwi, teraz zamkniętych, rozmieszczonych mniej więcej symetrycznie. Na wprost prawego okna stała lampa z ogromnym abażurem, za nią kanapa pozarzucana poduszkami. Na niskim stoliku stała napoczęta butelka koniaku i dwa kieliszki. W popielniczce dopalał się długi biały papieros ze złotym ustnikiem. - Nie miał ich chyba za wiele? - spytałem uprzejmie. - Ach, Greg? Nie miał ich nigdy za wiele. Do żadnych rzeczy nie przywiązywał wagi. Był romantykiem. - Ze sportowym jaguarem i biurem na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy. Nietrudno być romantykiem w takich warunkach. Wzięła z popielniczki papierosa i zaciągnęła się. - Ma mu pan to za złe? - Powiedziałem, że w takich warunkach nietrudno być romantykiem. Choć mógłbym to nazwać inaczej. - Jak? - Nie chcę być niegrzeczny. Skrzywiła się i nalała sobie kieliszek koniaku. - Jest pan z Oklahomy? - Dlaczego? - Bo tacy są ludzie stamtąd. Zazdrośni i niegrzeczni. - Zna pani kogoś z tych stron? Podniosła kieliszek do ust, spojrzała na mnie, chwilę patrzyła bez słowa, potem uśmiechnęła się i powiedziała: - Och, dajmy temu spokój. Musimy się kłócić? - Nie mam takiego zamiaru. - Zresztą wcale nie jestem pewna tej Oklahomy. Gdzieś coś takiego przeczytałam, a może ktoś powiedział. Może zresztą wcale nie chodziło o Oklahomę. Zamoczyła usta w kieliszku, a ja wyjąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem. Zegar między oknami tykał głośno. - Pani Waller - odezwałem się po chwili - Pani brat zajmował się poszukiwaniem pewnej dziewczyny. Czy wie pani coś na ten temat? Pokręciła głową. - Greg nigdy mi nic nie mówił. - Leila Smith. Tak się nazywa. Jeszcze raz pokręciła głową. - Nie obiło się pani o uszy to nazwisko? - Nie. - Może brat wspominał coś kiedyś mimochodem? - Obawiam się, że nie na wiele się przydam. Mało ze sobą rozmawialiśmy, a na temat jego pracy w ogóle. Mojej zresztą też. - Ojciec tej dziewczyny prosił mnie, żebym dalej pociągnął tę sprawę. Czy w notatkach pani brata, albo w czymś innym, nie znalazło się coś, co mogłoby mi pomóc? Usiadła na kanapie i wyciągnęła przed siebie nogi, szczupłe i opalone. Przypuszczałem, że wiedziała, że zwrócę na nie uwagę. Takie nogi zawsze robią wrażenie, obojętnie komu się je pokazuje. - Nie wiem - odpowiedziała beztrosko i wypuściła cienką niebieską smużkę dymu. Zza drzwi na lewo dobiegł jakiś szmer. Spojrzałem w tamtym kierunku. Spostrzegła to. - Wiatr - wyjaśniła - Otwarłam okno, był potworny zaduch. - Tak - usiadłem na fotelu naprzeciwko kanapy – Więc wracając do notatek. Nie znalazła pani nic. - Nie powiedziałam, że nic nie znalazłam. Powiedziałam, że... a co do diabła to pana obchodzi? To sprawa policji. - Czy policja rozmawiała z panią? - Parę razy. Nie wiedzą, dlaczego Greg popełnił samobójstwo, ale dowiedzą się. Tak powiedział ten przystojny policjant w okularach. - Aha. Nalała sobie znowu koniaku i wypiła jednym haustem. - Chce pan? - wskazała na butelkę i przekrzywiła głowę – Remy Martin. Ale będzie pan musiał sam się obsłużyć. Kieliszek w szafce. - Nie piję koniaku. - Szkoda. Byłby pan znacznie bardziej interesujący. Tak mi się wydaje. Wszyscy mężczyźni, którzy piją koniak są interesujący. Niektórzy nawet bardzo. - Kogo pani ma na myśli? - Nikogo. - Męża? - Męża? - wydęła wargi - Nie uważam go za interesującego. Może kiedyś... teraz nie. Teraz to uśmiechnięty ulizek rozmawiający tylko o swoim filmie. A żeby dowiedzieć się czegoś o filmie, nie muszę rozmawiać akurat z nim, prawda? - To pani sprawa. Jesteśmy sami? - znowu usłyszałem jakiś szmer za drzwiami. Uśmiechnęła się i kusząco zatrzepotała rzęsami. Jakoś nie pasowało to do niej. Ten uśmiech i w ogóle. - Czyżby miał pan jakieś nieczyste zamiary w stosunku do mnie? Ostrzegam, nie będę się bronić - roześmiała się nerwowo. Czułem, że tracę do niej szacunek. Zza opalonej fasady wychodził ktoś, kogo nie chciałbym widzieć. - Pani Waller... - Mów mi Daisy. - Pani Waller - powtórzyłem i wstałem – Przyszedłem tu, bo chcę znaleźć tę dziewczynę. Obiecałem to jej ojcu. To stary schorowany człowiek. Może pani wie z kim ostatnio zadawał się Greg? Podeszła do mnie i zarzuciła mi ręce na szyję. Poczułem intensywny zapach alkoholu. Te dwie lampki, które wypiła będąc ze mną nie były zapewne pierwszymi z listy lampek koniaku dzisiaj. - Czy musimy rozmawiać o tak prozaicznych rzeczach? - przymknęła oczy - Podobam ci się? Złapałem delikatnie jej ręce i zdjąłem z mojej szyi. Nie wyglądało to najlepiej. Odsunąłem się na odległość wyciągniętych ramion i spytałem: - Robi tak pani z każdym napotkanym mężczyzną? - Tylko z takim, który może mi coś zaoferować. Ty odpadasz - odparła wyzywająco. Wzruszyłem ramionami. - Możemy porozmawiać? Wróciła na kanapę i nalała sobie jeszcze jeden kieliszek. - Pana zdrowie, choć nie zasługuje pan na to. Znam paru facetów, którzy daliby sobie odgryźć palec, byle tylko mogli napić się ze mną. - Ich sprawa - mruknąłem. - Znam też paru takich, którzy daliby sobie rękę odciąć, żeby tylko przespać się ze mną. - Wydaje mi się, że za dużo pani wypiła. Pokręciła głową - Naprawdę znam paru takich. Wiele daliby za jedną noc ze mną. - A gdyby poprosili o rabat, to nie wyszłoby im to chyba najdrożej, co? Oparła się o poduszki i westchnęła. - Gbur - stwierdziła słabym głosem - A ja nie mam nawet dość sił, żeby dać panu w twarz. - Cholernie mi przykro - powiedziałem. Szmer za drzwiami powtórzył się. Spojrzałem na panią Waller. Zdawała się tego nie słyszeć. Siedziała na kanapie wtulona głęboko w poduszki i nuciła coś cicho. A może mi się tylko tak wydawało. Szmer powtórzył się. Wstałem i szybkim krokiem doszedłem do drzwi. Szarpnąłem za klamkę i gwałtownie otwarłem. W środku siedział facet w jasnym ubraniu i palił papierosa. Długiego, białego ze złotym ustnikiem. Facet wyglądał na niecałą czterdziestkę, choć równie dobrze mógł mieć dużo mniej. Był też dwadzieścia kilogramów starszy niż mógłby być. Poza tym miał wąsik. Cienki jak plaster sera w stołówce. Miał też sygnety. Po dwa na każdej dłoni. - Kim pan jest - warknąłem. - A kim pan jest? Nie wydawał się wcale zakłopotaną sytuacją. Może nawet lekko rozbawiony. - Francis Browne. - Darryl Heikes. Przyjaciel tej pani. - O mój Boże, Darryl! Jeszcze tu jesteś? – Daisy pojawiła się w drzwiach z kieliszkiem koniaku w dłoni. - A gdzie, u licha miałbym być? W San Francisco? Kazałaś mi siedzieć, to siedzę. - Robi pan coś jeszcze oprócz tego? – spytałem. Spojrzał z ukosa w moją prawą brew. - Kim jest ten facet, Daisy? - Pismak - wyjaśniła i pociągnęła z kieliszka – Chce się czegoś dowiedzieć, ale jak dotąd nie połapałam się, o co mu chodzi. - To każ mu spłynąć. Zamoczyła usta w koniaku. Była to cała jej odpowiedź. - Spływaj! - syknął złowróżbnie Heikes. - Powiedz to jeszcze raz, a możesz zamawiać protezę górnej szczęki odezwałem się spokojnie. Podziałało to na niego jak kubeł zimnej wody. Stał pośrodku pokoju z bezradnie opuszczonymi rękami i wyrazem zaskoczenia na twarzy. Nawet papieros wydawał się być zaskoczony. - Co to znaczy, do cholery? – spytał wytężając całą odwagę. - To znaczy, co powiedziałem. Co pan tu robi? Spojrzał bezradnie na Daisy, ale Daisy była zbyt pochłonięta swoim kieliszkiem, żeby zauważyć, że ktoś na nią patrzy. - Przyszedłem z wizytą do pani Waller. Chyba mi wolno. - To nie jest mieszkanie pani Waller. - O Jezu, człowieku, o co chodzi? Zamordowałem kogoś? Nawet się nie włamałem. Po prostu przyszedłem. - Do cudzego mieszkania? - To było zaproszenie. Pani Waller mnie zaprosiła. Pasuje? - Jesteś gówniarz, Darryl - dobiegło zza kieliszka - I w tych sprawach też do niczego. - Dziwka. Wyglądali, jakby za chwilę mieli rzucić się na siebie. Pierwsza zrezygnowała Daisy. - Czy wiesz, pismaku - wycedziła słodko zwracając się do mnie - Że ta miernota - wskazała kieliszkiem na Heikesa - uważa się za największego kochasia w Nowym Jorku? - parsknęła śmiechem - Największy kochaś! Casanova z Brooklynu. Śmiała się, jakby ją ktoś łaskotał pod pachami. Heikes dał jej w twarz. Nie czekałem do końca. Wyszedłem. ROZDZIAŁ XII Johnson siedział za biurkiem i flanelą czyścił okulary. Wychodziło mu dziesięć minut na jedno szkło. Z zegarkiem w ręku. Nie miałem nic innego do roboty, więc łapałem mu międzyczasy. - Automat się zepsuł - powiedział i chuchnął na flanelę. - Hę? - Automat się zepsuł. Nie ma kawy. - To smutne - zabębniłem palcami o blat biurka. - Mieli naprawić wczoraj, ale jeszcze nie naprawili. - Drugi dzień bez kawy. Jak wy to wytrzymujecie? Odłożył flanelę, popatrzył przez szkła na okno i nałożył na nos. Oczywiście nie okno na nos. - Mam go - powiedział i zmarszczył brwi. - Kogo? - ciągle bębniłem w blat. - Blake'a. O niego ci przecież chodziło. - Jasne. Gdzie go masz? Zdjął okulary i odłożył na biurko obok telefonu. - Wiem gdzie jest. Możesz go odwiedzić, chociaż nie wiem, czy będzie chciał z tobą rozmawiać. - Niby czemu nie? - A niby czemu tak. Jest prywatnym tajniakiem. A tacy z reguły wiedzą, co mogą, a czego nie mogą mówić. - Jest prywatnym detektywem? – gwizdnąłem cicho. - Tak. - Dobra. Gdzie jest? - Powiedziałem tylko, że nie będzie łatwo – mruknął do okularów. - Gdzie jest? - przestałem bębnić w blat a zacząłem w kolano. - Seguso Street 840, New Jersey. Lucio Graziani. Założyłem nogę na nogę i rękę na rękę. Było to wszystko, co mogłem na siebie nałożyć. - Lucio Graziani. Tak się nazywa? - Niezupełnie. Sam pewnie ci powie. - Jak go namierzyłeś? - Dwa lata temu dał się poznać ludziom z biura szeryfa. Wmieszał się w narkotyki. Jakiś mały przemyt z Boliwii, czy z Kolumbii, nie wiem dokładnie. W każdym bądź razie mieli go u siebie. Zdjęcie, rysopis i tak dalej - pochylił się i oparł ręce na biurku - Kiedy zadzwoniłeś, że chciałbyś go poznać, uruchomiłem zaraz moją wtyczkę u szeryfa. Oficjalnie trwałoby to o wiele dłużej. - Dzięki. Jak tam śledztwo w sprawie Doris Munro? - Szukamy. Dlaczego? - Bo mam wrażenie, że odwalam robotę za was. - Tak? Nie zauważyłem. A może rzeczywiście? Źle ostatnio sypiam. Pogadaliśmy jeszcze trochę o tym i o owym i o dziewiątej wyniosłem się szukać Seguso Street 840. Szukałem z godzinę, może trochę dłużej. Budynek był dwupiętrowy, z czerwonej wypalanej cegły. Równy rząd białych okien dzielił go na dwie części. Dolną zajmowały małe, ciemne sklepiki z tandetną konfekcją, górną biura. Wchodziło się od podwórza. Znałem ten rodzaj biur. Biura, gabinety, studia. Wszystkie jak jeden małe i brudne. Wynajmowali je zwykle ludzie, czekający na swoją szansę, na swój wielki dzień i duże pieniądze. Na chwilę, w której mogliby się stąd wynieść i nigdy nie wrócić. Na codzień zadawalali się frajerami, których mogli oskubać i nie dostać po gębie. Trafiali się też cwaniacy robiący całkiem niezłe interesy i siedzący tu całymi latami. To należało do kolorytu. Większość jednak urzędowała za zakurzonymi biurkami, w których ukrywała napoczęte butelki whisky i pociągała z nich sobie, kiedy nikt nie patrzył. Ludzie z oddechami, które już wczoraj były wczorajsze i w garniturach kupionych na niedzielnych wyprzedażach. Ludzie, którzy za dwadzieścia dolarów mogli zrobić wszystko. Lucio Graziani - Przedsiębiorstwo Detektywistyczne, znajdowało się na drugim piętrze i składało się z poczekalni, którą można by schować do kieszeni i podobnej wielkości biura. W biurze siedział z nogami na biurku facecik w koszuli w pasy i czytał gazetę. Kiedy wszedłem, nie odrywając wzroku od gazety powiedział: - Obok! Jednocześnie zza gazety ukazał się kciuk i wskazał gdzie obok. Usiadłem na krześle. - Kabały obok - nie zwracał na mnie uwagi. Wyjąłem papierosa, wsadziłem go w zęby, pstryknąłem zapalniczką i zaciągnąłem się głęboko. Wyjrzał zza gazety. - Do mnie? - Lucio Graziani? - Zgadza się. Graziani, detektyw - złożył gazetę, zdjął nogi z biurka, usiadł w miarę prosto i zaczął mi się przyglądać. Nie sprawiał wrażenia, że sobie mnie przypomina - Myślałem, że pan do tej starej wiedźmy za ścianą. Ciągle ktoś myli drzwi. - Jest pan Włochem? - zapytałem. - Bo co? Jeszcze raz zaciągnąłem się głęboko. - Gdyby ktoś potrzebował szybkiego i dyskretnego faceta do delikatnej roboty, znalazłby coś tutaj? Popatrzył mi w grdykę. - Zależy jak delikatnej. - Jest pan Włochem? - A jeśli tak, to co? - Włosi się nie nadają. - Wyciągnął z szuflady fotokopię licencji prywatnego detektywa i rzucił na stół. Była wystawiona na nazwisko Colin Blake. - Colin Blake - przeczytałem głośno. - Chyba tak tam jest napisane. Odrzuciłem licencję w jego stronę. - A skąd mam wiedzieć, że to pan? - Pokazać panu świadectwo urodzenia? Paliłem w milczeniu i strzepywałem popiół bezpośrednio na podłogę. - Co to za numer z tym Lucio Grazianim, bo się nie mogę połapać? Schował licencję z powrotem do szuflady. - Kiedyś ta cała buda należała do niego. Zresztą teraz też. Jestem tutejszym przedstawicielem agencji Graziani, Reno, Nevada i płacą mi za to, żebym tu siedział - przygładził włosy - O jak robotę chodzi? Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem fotografię panny Munro, którą zwinąłem Johnsonowi, a którą Johnson dostał od Blake'a. Odwróciłem ją tak, żeby mógł widzieć, co to za fotografia. - Znasz ją? - spytałem. Coś jakby zaskoczyło mu w głowie. Jakaś kulka wpadła w odpowiedni otworek. - Czułem, że coś jest nie tak. Klient! Za dobrze mi szło. - Znasz ją? - powtórzyłem. - Gdybym powiedział, że nie, uwierzyłbyś mi pan? - Nie. - To Doris Munro. Wydmuchnąłem kolejne porcje dymu przed siebie. - No słucham - ponagliłem. - Co słucham? - Wszystko. Od początku do końca. Mam dużo czasu, nie śpieszy mi się. Możemy długo gadać. - Monologować. Jak mówi jedna osoba, to nazywa się to monolog. - Ale dowcip. Chyba pęknę. - Jeśli tylko o to chodzi, to drzwi są z drugiej strony. Skończyłem papierosa i zdusiłem go obcasem na podłodze. Włożyłem ręce do kieszeni, zmrużyłem oczy i perfidnie zapytałem: - Czy jest to Belfast Street 1440? - No dobra, zmyśliłem to. Co dalej? - Dalej jest świadome wprowadzenie w błąd policji przeprowadzającej czynności operacyjne. Każdy, nawet najbardziej głupi policjant zada sobie pytanie, po co gość mówi na białe, czarne. I będzie się tego chciał dowiedzieć i poszuka pewnego numeru na Belfast Street, poszuka nawet innego na Seguso, poszuka Colina Blake'a i zada mu to pytanie. Po co? Wzruszył ramionami i powiedział tylko: - Możesz mi skoczyć. - Ludzie szeryfa mają dobrą pamięć. Pamiętaj o pewnym świństwie z Boliwii, parę lat temu. I o niewyjaśnionym do końca pewnym udziale. Jeśli do tego dodają historię z adresem, szukaniem jakichś dziewczyn odchyliłem się trochę do tyłu - to koniec z bawieniem się w prywaciarza. I koniec z tą uroczą filią agencji detektywistycznej. Oblizał wargi. - Obowiązuje mnie lojalność wobec klienta. - A kto nim jest? Milczał chwilę. Chyba coś przegryzał w sobie. - Dobra. W końcu nie będę się nadstawiał za kogoś, a tym bardziej za te nędzne parę dolców, które mi płacą. Śledziłem tę dziwkę, bo takie dostałem zlecenie. Ktoś chciał, żebym ją odszukał. Już ją miałem w garści, ale wyfrunęła. I nie wiem, dokąd. Myślałem, że wy ją zwinęliście i stąd te wszystkie cyrki ze zgłoszeniem zaginięcia. Kiedy jednak ten stary pajac powiedział, że jej nie macie, dałem sobie spokój. To wszystko. - Kto ci kazał jej szukać? - Graziani. - Niby ten z Reno? - Nie znam żadnego innego Grazianiego. - Pewnie się ucieszył, kiedy mu powiedziałeś, że nici z roboty. - Nic ci do tego. - Graziani mieszka w Reno pod jakimś adresem, czy tylko tak? - Nie wiem. - Aha! A telefon ma? - Zastrzeżony. - I ty oczywiście nie znasz numeru. - Nie znam. - To jak się z nim kontaktujesz? - Sam dzwoni, jak co chce - popatrzył na paznokcie - Coś jeszcze? Chciałem go spytać, czy chce w nos, ale się powstrzymałem. Nie miało sensu. No cóż, Browne, są takie chwile w życiu, że spotyka się kogoś bardziej głupio upartego niż wymaga tego sytuacja i tak zwany zdrowy rozsądek. I żeby dostać to, czego się chce, trzeba się trochę bardziej pomęczyć. Czasami nawet pogłówkować. Albo nie główkować i jechać do Reno. ROZDZIAŁ XIII Przed drzwiami czekał jakiś facet. Był duży jak trzydrzwiowa szafa i stał oparty plecami o ścianę czytając gazetę. Z górnej kieszeni brązowej marynarki wystawały mu ciemne okulary. - Pan Browne - stwierdził raczej niż spytał, kiedy podszedłem. - Tak. - Porucznik Gabor chce z panem rozmawiać. - I pana wysłał, żebym nie zabłądził. Złożył gazetę, wsadził ją pod pachę i podszedł dwa kroki. Jeszcze nie widziałem tak znudzonego faceta. - Mniej więcej o to właśnie mu chodziło - powiedział. - Myślę, że to się da zrobić, ale najpierw muszę wejść do mieszkania. - Szef chce się z panem widzieć natychmiast. - Ale chyba nie chce, żebym się zsikał na półpiętrze. Spojrzał na mnie podejrzliwie, ale w końcu odsunął się niechętnie. Zresztą od razu zaznaczył: - Wejdę z panem. Tak na wszelki wypadek. Kiwnąłem głową, że się zgadzam. - Jasne. W kiblu mam lufcik. Mógłbym się ulotnić. Wpakował się za mną. Rozejrzał się w miarę dokładnie i kiwnął głową. Zrozumiałem, że uznał lufcik za niegroźny. Kiedy wyszedłem, siedział w fotelu i czytał gazetę. Tę spod pachy. - Co tam nowego? - spytałem przyjaźnie. - Ted Ohlson załatwił tych patałachów z Oilers. W każdej tercji po bramce - trzepnął palcem w gazetę - Ma już dziesięć w tym sezonie. - Fantastyczne. Chcesz coś na przepłukanie gardła? Popatrzył niepewnie w sufit. - Sucho dzisiaj - stwierdził - Ale gdyby porucznik się dowiedział... Trzymałem w szafie trochę żytniówki. Na szczególne okazje. Rozlałem ją do dwóch szklanek. Jedna podałem jemu, a z drugą ulokowałem się na parapecie. - Co Gabor chce ode mnie? - spytałem. Wzruszył ramionami. Mogłem się zresztą tego spodziewać. - Nie wiem. Nie moja sprawa. - Jasne - kiwnąłem głową - Nie ma jak Ted Ohlson. Nie zareagował. Albo nie zrozumiał, albo było mu wszystko jedno. Stawiałbym na to drugie. Wypiliśmy po jeszcze jednej kolejce i pojechaliśmy na posterunek przy Greenpoint. Gabor w samej tylko koszuli stał na środku dużej sali i rozmawiał z jakimś grubym gościem trzymającym w ręce fotografię kogoś jeszcze grubszego. Głową dał znać, żeby wejść do małego oszklonego pomieszczenia z napisem "Porucznik Marcus Gabor". Wszedłem. W środku było miejsce na biurko, krzesło i szafę na akta. I wszystkie te rzeczy tam były. Biurko było brązowe, a szafa zielona metalowa. Było też drugie krzesło, na którego oparciu wisiała marynarka Gabora. Podszedłem do biurka, odsunąłem papiery i usiadłem na brzegu. Policjant, z którym tutaj przyszedłem ulotnił się zaraz, kiedy tylko dostrzegł Gabora. Dochodziła trzecia. Porucznik pojawił się po paru minutach. Sam. Krawat miał rozluźniony, czego nie można było powiedzieć o nim samym. Powitał mnie bez uśmiechu. - Mam parę pytań - rzucił. Obszedł biurko dookoła, zdjął z oparcia marynarkę, założył ją i poprawił krawat. Potem westchnął głęboko, włożył ręce do kieszeni, usiadł i powiedział: - Ładna pogoda. Chciałoby się pojechać do White Plains. Jak leci? Zapaliłem papierosa i wypuściłem dwa kółka. - Po to mnie pan tu ściągnął? Popatrzył w sufit a potem na swoje paznokcie. - Mam tu raport koronera. Dwadzieścia cztery strony. Noble, kiedy strzelał sobie w łeb, spał od dwóch godzin. Ciekawe, co? - Bardzo - ulokowałem się na krześle i założyłem nogę na nogę. - Ten pacan, stary Noble, narobił smrodu. Uruchomił jakieś swoje stare wtyczki w prokuratorze stanowej... że nic nie robimy i tak dalej - wsadził sobie w usta kawałek gumy do żucia i chwilę żuł bez słowa - A tu wszystko stanęło na głowie. Boję się wychodzić, żeby nie nadziać się na szefa albo na jakiegoś parszywego pismaka, czekającego tylko, żeby napisać w jakimś szmatławcu, że policja to banda skorumpowanych gnojków i śmierdzących nierobów. - Sam jestem pismakiem - wtrąciłem. - Ale na nieco innych pozycjach - nie patrzył na mnie. Zainteresowały go czubki swoich butów - Co by pan powiedział na taką historię. Spotyka się pan z Noblem, Gregiem Noblem, żeby nie było wątpliwości, gdzieś na mieście, wypijacie po szklaneczce i wsypuje mu pan coś na sen. Noble wraca do domu, pan za nim. No a później pistolet, telefon na policję i tak dalej. Spojrzał na mnie spode łba. - Bardzo kiepskie - stwierdziłem. - Zgadza się - kiwnął głową - Ale gdyby tak popracować trochę, to może wykroiłoby się z tego parę ładnych latek w Sing Singu. - Wątpię - zgasiłem papierosa o podeszwę buta i rozejrzałem się za jakąś popielniczką, ale nie znalazłem. Wyrzuciłem więc go do kosza z pomiętymi starymi papierami - Brak motywu. Dlaczego niby miałbym go zabijać? - Powiedzmy, żeby podłapać kontrakt na odnalezienie tej dziewczyny, jak jej tam... - udawał, że nie pamięta - Leili Smith. - Aha! Jeśli to miało być do śmiechu, to nie chce mi się śmiać. - Bo to nie do śmiechu. Wyciągnąłem następnego papierosa i zacząłem nim obracać w palcach. Sięgnąłem też po zapalniczkę. - Dobra, zrozumiałem. Możecie mnie załatwić - zapaliłem - Zrozumiałem też, że mógłbym tego uniknąć. - Jest pan nadzwyczaj bystry - uśmiechał się ponuro. - Zdaje pan sobie sprawę, że mógłbym się bronić. - I pewnie by się pan wybronił. Przypuszczam, że obeszłoby się nawet bez szczególnie dobrego adwokata. Być może nie doszłoby nawet do procesu. Ale kłopotów miałby pan, co niemiara. - Być może. Załóżmy w takim razie, że nie będę się bronił i wykażę pewną elastyczność. Na czym by ona miała polegać? - Elastyczność, hm. Nazwałbym to raczej wzajemnym unikaniem nieprzyjemności. Wzruszyłem ramionami. - Więc? - Powie mi pan wszystko, co pan wie o Leili i o Noble'u, a ja zapomnę o tym, o czym przed chwilą mówiłem. Zastanowiłem się. To znaczy zmarszczyłem brwi i potarłem nos wierzchem dłoni. - Po co to wszystko? Powiedziałbym, co wiem i bez tych bajerów. Uśmiechnął się. Tylko tyle. Uśmiechnął się. - To nie byłoby to samo. Prawda zależy od sytuacji, a pana sytuacja jest w tej chwili dużo gorsza niż się panu wydaje. Dlatego prawda będzie prawdziwsza. Poza tym - ciągnął - jest pan dziennikarzem. Niektórzy mówią, że całkiem niezłym, a z tej historii dałoby się zrobić jakiś artykulik. A artykulik to pieniądze. Dobry artykulik to dobre pieniądze. Dobry artykulik o czymś, czego policja nie wie, to jeszcze lepsze pieniądze. I żeby to zmienić trzeba strachu. Im większy strach, tym większe zmiany. Jak się panu to podoba? - Mętne. Pokręcił głową. - To nie jest mętne. To jest bardzo niemętne. Coś jak kryształ z Vermont. Odsunąłem krzesło, wstałem i wsadziłem ręce do kieszeni. Gabor nie ruszał się, tkwił tam gdzie tkwił. - Skąd pan wie, że śmierć Noble'a ma związek ze zniknięciem Leili Smith - spytałem. - Bo to jedyna sprawa, której nie sprawdziliśmy. Wszystko inne odpada. - Nie możecie tego sprawdzić swoimi metodami? - Możemy - zgodził się natychmiast - Możemy też wiedzieć od pana. Jakby nie było to też są nasze sposoby. - W porządku - powiedziałem - Ale nie podoba mi się to wszystko. - Nikomu się nie podoba. Mnie też. Ale jestem tu po to, żeby robić tak, żeby się innym podobało - podszedł do szafy, przy której stałem, zresztą nie było żadnej innej i pochylił się ku mnie - Teraz interesuje mnie Noble i ta jego ślicznotka. Miał szare oczy. Szare i twarde. Jeszcze nigdy nie widziałem tak nieprzyjemnie twardych oczu. - OK – westchnąłem i zacząłem powoli - Noble jej szukał, to jasne. Nie wiem, jak daleko zaszedł, ale nic nie znalazł. Dowiedziałem się, że mieszkała w pensjonacie na Peoria Road. Właścicielka nie wie gdzie teraz jest. Nie zostawiła adresu. Przez pewien czas kręciła się koło pewnego faceta nazwiskiem Bertola. Bertola jest właścicielem lokalu o nazwie "Labrador". Cichym właścicielem. Oficjalnie jest tam jakiś figurant. Tam właśnie, w "Labradorze", pracowała Leila. I już nie pracuje. Tyle wiem. Minutę nic nie mówił. Później podszedł do drzwi i wrzasnął: - Steve! Zjawił się natychmiast. Jakby nic nie robił tylko czekał, aż ktoś go zawoła. Był młody, nawet bardzo młody. Na długim wąskim nosie jakimś cudem trzymały się okulary w drucianych oprawkach. Cienkie i proste jak zadanie z algebry włosy opadały mu na czoło i zatrzymywały się właśnie na okularach. I była to chyba jedyna rola jak miały spełnić, bo żeby przez nie patrzeć, trzeba by rocznego treningu albo dobrego zeza. - Steve, przypominasz sobie Paula Henry'ego. Tego od małych szantażyków? Kiwnął głową. Okulary zsunęły się niebezpiecznie na sam koniec nosa, ale Steve poprawił je momentalnie szybkim ruchem wskazującego palca. - Jasne. - Przez jakiś czas mieliśmy na oku "Labrador", czy jak się ta knajpa nazywała. - "Labrador". Chłopaki obstawiali ją dwa dni, do czasu, aż prokurator nie kazał im się wynosić. - Pamiętam - uciął - Mamy coś z tego? Steve zmarszczył brwi. Przypuszczalnie grzebał głęboko w czeluściach swej pamięci. - Powinno coś być - powiedział po jakimś czasie - Sprawdzić? - Sprawdź. Kiedy zniknął, Gabor odwrócił się, spojrzał na szklaną ścianę swojego biura i powiedział do regulaminu wiszącego nad drzwiami. - Paul Henry był prywaciarzem. Utrzymywał się z podglądania takich różnych, których żony wyjechały akurat na parę dni. Wysyłał im później ładnie opakowane zdjęcia z odpowiednimi liścikami i kasował po parę dolców za negatywy. Do czasu aż wywąchał "Labrador". To był raj. Dla specjalnych gości urządzono na pięterku specjalne pokoje ze specjalnymi dziewczynami. Można się było specjalnie zabawić na zamówienie. Oczywiście cały interes był nieźle zamaskowany, ale nasz Paulie jakimś sposobem wyniuchał, co jest grane. Ulokował się wygodnie w mieszkaniu naprzeciwko z teleobiektywem do robienia zdjęć na podczerwień. Nie wiem, czy zdążył coś zrobić. Potrącił go samochód i biedak zmarł w drodze do szpitala. Był nafaszerowany LSD jak indyk na Boże Narodzenie. Wzięliśmy "Labrador" pod obserwację. Staliśmy przez dwa dni. Trzeciego dnia zadzwonił prokurator i zakończył imprezę. Naruszaliśmy prawa człowieka, nietykalność osobistą, własność prywatną i coś tam jeszcze. W sumie parę paragrafów - spojrzał znacząco na mnie. - Który prokurator? - spytałem. - Okręgowy. Kandyduje na sędziego sądu stanowego. Zrozumiałem. - Kto jest w to jeszcze wmieszany? - A czy ja powiedziałem, że w ogóle ktoś jest w coś wmieszany? Mówiłem coś takiego? Też zrozumiałem. Nie trzeba być specjalnie bystrym, żeby rozumieć takie rzeczy. Za szybą ktoś rozmawiał przez telefon. Po dziesięciu minutach wszedł Steve z jakąś teczką w ręce. Nie był specjalnie zadowolony. - Jest tylko to - podniósł rękę z teczką – Resztę akt przekazano w depozyt do sądu. Na wniosek prokuratora. - Kiedy? - Pół roku temu. Dzwoniłem. Akt nie ma. Możliwe, że prokurator trzyma je w prywatnym sejfie. - Albo zagubił. - Prokurator? - Uśmiechnął się Gabor – Prokuratorzy nie gubią akt. Wypożyczają je tylko, a ci, którym je wypożyczyli, gubią. Albo mają je i się z nimi zapoznają. Dwadzieścia lat. Daj tę teczkę. W teczce były stenopisy przesłuchań jakichś płotek, parę zdjęć i lista nazwisk. Może z piętnaście, zapisanych równiutko z góry do dołu. Bez nagłówka, bez podpisu, nic. Po prostu piętnaście nazwisk nawet nie ułożonych alfabetycznie. Gabor wziął listę do ręki. - Przynajmniej to - mruknął - Wie pan, co to jest? Nie wiedziałem. - Klienci odwiedzający pięterko "Labradoru". Efekt dwóch dni ślęczenia. Zostało to chyba tylko dlatego, że prokurator nie wiedział, co to jest. Wziąłem od niego listę i przyjrzałem się dokładniej. Większość nazwisk nic mi nie mówiła, ale dwa znałem. Darryl Heikes i John Trotta ze Starline Consulting. Największej w mieście firmy doradzającej co zrobić z pieniędzmi. Gdzie włożyć, czego unikać i tak dalej. Gwizdnąłem cicho i spojrzałem na Gabora. Popatrzył mi w oczy a zaraz potem w ścianę. Myślę, że też go dobrze zrozumiałem. Wyjąłem listę z teczki i schowałem do portfela. ROZDZIAŁ XIV Jeśli chce ci się pić, to trafiłeś we właściwe miejsce. Reno to wymarzone miejsce dla wszystkich spragnionych. Jeśli chce ci się pić i nie jesteś zdecydowany co, to popatrz tylko na migotające neony na budynkach, bufetach, samochodach, ulicach, skrzyżowaniach i w ogóle wszędzie. Dr Pepper, dr Nutt, Grapeade, Seven Up, Coke, Netti, Stroh's, Carlsberg. I możesz się tego wszystkiego napić, jeśli tylko masz ochotę i zostało ci parę dolców po wyjściu z kasyna. Siedziałem w drugstorze, piłem kawę i przeglądałem książkę telefoniczną. Na 467 stronie znalazłem to, czego szukałem. Zapisałem numer i adres na papierowej serwetce, zamknąłem książkę i ruszyłem do telefonu. Stał z boku za półką z książkami. Wykręciłem numer i czekałem. Za oknem dwie czarnowłose dziewczyny przechadzały się tam i z powrotem prezentując wszystkim niewiarygodnie długie nogi. Niewiarygodnie długie, na niewiarygodnie wysokich obcasach. Jakiś facet w czerwonym mercury omal nie wpadł na chodnik, kiedy się za nimi oglądał. - Słucham? - w słuchawce usłyszałem wreszcie coś oprócz przerywanego sygnału. - Czy to Graziani, Agencja Detektywistyczna? - Tak. - Czy pan Lucio Graziani? - Tak. - Mówi Francis Browne. Czy mógłbym do pana wpaść i porozmawiać? - Na jaki temat? - Wolałbym nie przez telefon. To delikatna sprawa. Usłyszałem chrząknięcie i coś jeszcze, ale nie mogłem zidentyfikować, co to. - Jestem tu do trzeciej. Potem idę na obiad. - Będę przed trzecią. Trzasnął słuchawką prawie w tym samym momencie, co ja. Wyglądało na to, że nie za bardzo mu zależy na tym, aby mnie zobaczyć. W najlepszym wypadku było mu wszystko jedno. Kupiłem kanapkę i wyszedłem. Słońce stało wysoko, i chociaż nie było już tak gorąco jak przed godziną, czułem jak koszula zaczyna przylegać mi do pleców. Poprawiłem marynarkę i w kiosku obok kupiłem papierosy oraz lokalną popołudniówkę. Papierosy schowałem do kieszeni, a gazetę machinalnie zwinąłem w rulon. Po chwili jednak rozwinąłem i nieuważnie przebiegłem oczyma tytuły z pierwszej strony. Nic nieznaczące wydarzenia wykrzyczane grubą czcionką i nic niemówiące twarze na czarno-białych zdjęciach. Zwinąłem ją powtórnie w rulon, wyrzuciłem do kosza i ruszyłem w dół ulicy. Nie było daleko. Budynek, którego szukałem stał dwie przecznice dalej. Był szaro-żółty i wciśnięty szczelnie pomiędzy dwa tak samo wyglądające budynki. Różniły się między sobą tylko numerami. Pchnąłem duże drewniane drzwi, minąłem hall z kamienną, zimną posadzką, wspiąłem się schodami na drugie piętro i rozejrzałem się. Długi korytarz usiany był piegami brązowych drzwi. Na każdych wisiała wizytówka z imieniem, nazwiskiem i zawodem. Jerry Norton - adwokat, George Clementshaw - Doradca prawny, Arlene J. Kester psychoanaliza, Charles Moroney - dentysta. Na jednych tylko drzwiach nie wisiało nic. Ani wizytówka, ani numer. Zapukałem i prawie natychmiast nacisnąłem klamkę. Znalazłem się w małym pokoiku przypominającym poczekalnię. Prawdopodobnie była to poczekalnia, bo znajdowało się tu krzesło z grubą warstwą kurzu i sterta kolorowych magazynów sprzed dwóch lat. Kurz na krześle wskazywał na popularność miejsca, albo na brak sprzątaczki, a może na jedno i drugie. Prawie na wprost wejścia znajdowały się drugie drzwi z napisem "Graziani, Agencja Detektywistyczna". Wszedłem. Za ogromnym biurkiem siedział facet. Przed nim stała opróżniona do połowy butelka Canadian Club. Facet ubrany był w koszulę w paski. Reszty nie widziałem. Zza biurka wystawało mniej więcej półtora metra koszuli w paski, głowa i nic więcej. - Lucio Graziani? - spytałem. Popatrzył na szklankę, a potem na butelkę. - Nie. - Dzwoniłem przed chwilą. Francis Browne. - No to co? - Graziani miał być do trzeciej. Jeszcze nie ma trzeciej. - To co ja mam zrobić? Zakukać? Usiadłem po przeciwnej stronie biurka, wyjąłem z kieszeni papierosa, rozmiękczyłem go w palcach i zapaliłem. - Zaczekam - mruknąłem. Wzruszył ramionami, pochylił się i nalał whisky do szklanki. - O co chodzi? - zapytał. - O Lucio Grazianiego. Chciałem z nim rozmawiać. - Dobra. Gadaj pan - wyciągnął nogi na stół i odchylił się do tyłu. - Graziani? Sięgnął po szklankę i upił łyk. - Gadaj pan - powtórzył. - Jeszcze przed chwilą nie było tutaj żadnego Grazianiego. Co jest grane, bo nie kapuję? - Nie chcę się widzieć z pewnym gościem. Jasne? - założył ręce za głową ukazując pod pachami niezłej wielkości plamy potu - O co chodzi? - Szukam pewnej dziewczyny. Interesuje to pana? - Zależy - pociągnął jeszcze jeden łyk. - Od czego? - Czy jest pan w stanie wybulić siedemdziesiąt pięć dziennie plus koszta. Jak nie, to idę na obiad. - Za siedemdziesiąt pięć dziennie mógłbym mieć dwóch takich jak pan. - Ale żadnej pewności, że ją znajdą - wyciągnął skądś lizaka i wsadził go w zęby. - A tu mam pewność? - Też nie - pokazał zęby ze sterczącym pomiędzy nimi lizakiem - Ale szanse, że ja ją znajdę są większe, niż gdyby zabrał się za to ktoś inny. Graziani to sprawy niemożliwe. Więc jak z tymi siedemdziesięcioma pięcioma dolcami? - Powiedzmy, że znalazłoby się coś niecoś. - Jestem głodny. Wychodzę. - Dobra. Siedemdziesiąt pięć. Zdjął nogi ze stołu, schował butelkę i poprawił się na krześle. - Możemy gadać dalej. Co to za dziewczyna? - Pracowała w barze. Parę dni temu znikła. Nie wiem gdzie. - Gdybyś pan wiedział gdzie, to byś pan jej nie szukał - wyjął lizak i wycelował go we mnie - Jak się nazywa ta ślicznotka? - Doris Munro. Lizak znieruchomiał na moment. - Ma pan jakieś jej zdjęcie? Pokazałem mu to, które zwędziłem Johnsonowi. Zresztą innego nie miałem. Spojrzał na nie z ukosa. - To ona? - zapytał. - A po co bym to pokazywał, gdyby nie ona?. - Nie wiem. Ludzie są różni. Gdzie znikła? - W Nowym Jorku. Pracowała w knajpie "Jama". - Taaa... "Jama" - powiedział -...w Nowym Jorku... W tym momencie zadzwonił telefon. Graziani szybko podniósł słuchawkę, powiedział "halo", odczekał parę chwil, warknął "zaraz tam będę", zerwał się z krzesła, o ile, to co zrobił można nazwać zerwaniem i powiedział: - Muszę wyjść. Przyjdź pan o szóstej, to pogadamy dalej. Odrzekłem, że przyjdę. Wyszedłem na ulicę. Ciągle było ciepło. Przemaszerowałem wolnym krokiem wzdłuż ciągu sklepów, aż do jakiegoś skrzyżowania, skręciłem w lewo i znalazłem się niespodziewanie prawie naprzeciw kina. Duży plakat nad wejściem głosił, jaki film jest wyświetlany i że projekcja jest non stop, to znaczy bez konkretnych seansów. Po prostu film leciał od dziesiątej do dwudziestej i tyle. Kupiłem bilet i wszedłem. Sala była prawie pusta, jeśli nie liczyć jakiejś pary całującej się intensywnie w piątym rzędzie. Byli młodzi, szczególnie ona. Miała długie rozpuszczone włosy i biały rozpinany sweterek narzucony na letnią sukienkę. On wąski w ramionach, wysoko podgolony, prawdopodobnie wysoki. Nie zwracali na mnie uwagi. Na film też. Wyszli zresztą w chwilę potem jak usiadłem na krześle parę rzędów za nimi, nieco z boku. Film był czarno-biały, z napisami. Jakoś nie mogłem połapać się w fabule. Myślałem ciągle o czym innym, o Grazianim, dziewczynie i że w ogóle tu jestem. Wyszedłem po scenie, kiedy gość z ekranu usiłował sprzedać komuś biblię, czy coś takiego. U Grazianiego byłem punktualnie o szóstej. On sam też był. Siedział za biurkiem trzymając jedną rękę na pustej szklance, a drugą bębnił po blacie. Wyglądał jakby nigdzie się nie ruszał. Bez słowa usiadłem naprzeciwko szklanki. Nie zmienił pozycji, tylko palce zaczęły bębnić jakby odrobinę szybciej. - Możemy gadać? - spytałem - Czy dostanie pan jeszcze jeden telefon? Nie odpowiedział. Przez chwilę przyglądał mi się bez słowa, a potem wypalił szybko: - Zależy panu na tej małej. To widać. Ale powiedz mi przyjacielu, dlaczego? - Powiedzmy, że to moja siostra. Zapadła cisza. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i patrzyliśmy sobie w łuki brwiowe. Potem Graziani zrobił minę, jakby usłyszał kawał. - To jesteśmy spokrewnieni - powiedział - Bo to też moja siostra. - I co? - zapytałem po chwili. - Nic. To jest taka twoja siostra jak moja. Kiepsko to wymyśliłeś, przyjacielu. Spojrzałem w okno. Zaczynało się ściemniać. - Ciepło tu u was - powiedziałem - Chyba ze trzydzieści w cieniu. Nalał sobie pół szklanki whisky, zakręcił korek butelki i schował do biurka. - U nas takie naciągane numery nie przechodzą – pociągnął łyk - U nas żadne naciągane numery nie przechodzą. Zapamiętaj to sobie - pochylił się i powiedział prawie szeptem - A u ciebie jest ich cała masa. Jasno się wyrażam? - Nie. - Masa rzeczy się nie zgadza. - Na przykład? - Na przykład to, że szuka pan w Reno dziewczyny z Nowego Jorku. Nie jest to normalne, chyba się pan z tym zgodzi? - Powiedzmy. - Dlaczego to właśnie ja mam jej szukać? W tym cholernym mieście jest przynajmniej setka takich jak ja, a na pewno tuzin podejmujących się najbardziej nawet parszywej roboty. Poza tym nie wygląda pan na kogoś, kto mieszka w Reno. Ludzie z takim akcentem nie mieszkają tutaj. A skoro nie mieszka pan w Reno to znaczy, że specjalnie pan tu przyjechał. Specjalnie do mnie. Spojrzał na mnie. Bawiłem się zapalniczką. - Dzwoniłem właśnie do swojego agenta w Nowym Jorku. Powiedział, że był pan u niego i wypytywał o tę ślicznotkę. - Świetny ruch, Graziani. - Kiedy ktoś zwraca się do mnie o odszukanie dziewczyny, której to właśnie ja szukam i pokazuje mi zdjęcie, które parę dni temu zrobił mój człowiek, to jest to wystarczająca ilość powodów do zastanowienia, prawda? Lekki wiaterek wpadł do pokoju i poruszył nieznacznie kartki notatnika leżącego na biurku. Graziani ruchem, o jaki bym go nigdy nie podejrzewał położył błyskawicznie dłoń na zapisanych stronach i przesunął notatnik bliżej do siebie - Szukasz jej jeszcze? - spytałem. - W porządku. Nie szukam, ale zastanawiające rzeczy trzeba sprawdzać, nie? - Dokładnie - zgodziłem się. - Zrobiłem mały hokus pokus z telefonem. Dzwoni, kiedy chcę. Tu wskazał na podłogę – zamontowałem prztyczek. Kiedy go nacisnę, słychać dzwonek. - Bardzo sprytne. - Ułatwia parę spraw. Na przykład, kiedy ktoś przejawia niezdrowe zainteresowanie ślicznotką z Nowego Jorku. Czego chcesz, przyjacielu? - spytał już innym tonem. Pstryknąłem parę razy zapalniczką i powiedziałem: - Kto panu nadał tę robotę? - Jaką robotę? - Odszukanie Doris Munro. Bo chyba nie robił pan tego ot tak, dla wprawy. Roześmiał się i trzepnął dłonią w blat biurka. - Robiłem. - Pięćset dolców. Znowu się roześmiał. - Tysiąc. - Ależ z ciebie dowcipniś - spoważniał nagle – Wiesz, z kim rozmawiałem przed chwilą? - przyjrzał się swoim paznokciom – Możesz zgadywać trzy razy. - A ty możesz trzy razy nie dostać odpowiedzi. Roześmiał się jeszcze raz. Tym razem nieszczerze. - Ktoś tu ma przyjść. Nie jesteś ciekaw, kto? Milczałem. Sięgnął po butelkę. - Dam ci jednego na wzmocnienie. Przyda ci się - nalał trochę do szklanki, z której sam pił i przesunął ją w moją stronę - No golnij se. W tym momencie otworzyły się drzwi i do środka władowało się dwóch facetów z jednoznacznymi zgrubieniami pod marynarkami. Jeden wyższy, drugi niższy, ale i tak obaj ponad metr dziewięćdziesiąt. Wyglądali, jakby jeszcze dzisiaj nie dali nikomu po gębie. - On? - wyższy wskazał głową na mnie. Graziani potwierdził. - Zbieraj się - to było już do mnie - Pojedziemy na małą przejażdżkę. Wstałem, odwróciłem się powoli i jeszcze wolniej powiedziałem: - Nigdy nie odmawiam, jak mnie ktoś prosi. Ale to chyba nie była prośba, co? Spojrzeli po sobie, a potem na mnie. Graziani zajęty był sięganiem po butelkę i po szklankę, którą niedawno mi podał. - Słuchaj, facet - odezwał się wyższy - Moja żona ma dzisiaj urodziny. O ósmej wydaje małe przyjęcie. Nie chciałbym się spóźnić. - Upiekła indyka - dodał niższy - Palce lizać. - Zamknij się, Mickey. Bierz gościa i idziemy. Zgrubienie pod marynarką Mickeya zniknęło, a w ręce pojawił się rewolwer. Policyjna czterdziestka piątka. Lufa skierowana była we mnie i nie wyglądało, żeby miała być skierowana w jakimkolwiek innym kierunku. - Chodźmy - powiedział uprzejmie. - Dokąd? - Dowiesz się. No, jazda! Podniosłem się z krzesła, zapiąłem marynarkę i ruszyłem w kierunku drzwi. Mniej więcej w połowie drogi dostałem w łeb. Dalej już nic nie pamiętam. ROZDZIAŁ XV Starline Consulting zajmował całe czwarte piętro budynku przy Siedemdziesiątej Pierwszej Wschodniej. Porządny budynek z szarego piaskowca, ze szklanymi drzwiami i portierem w służbowym uniformie. Pachniało elegancją i wypucowaniem. Wjeżdżało się windą wyłożoną drewnem i pluszem. Wszystko w kolorze ciemnego miodu. Potem dziesięć kroków po miękkim dywanie i ogromne biurko z paroma telefonami. Za nimi blondynka w średnim wieku i eleganckiej szarej garsonce zajęta wpisywaniem czegoś do notatnika. Uśmiechnęła się ciepło, kiedy stanąłem naprzeciwko. - Czym mogę panu służyć? - Chciałbym się widzieć z panem Trottą. - Czy był pan umówiony? - Nie. - Pan Trotta jest zajęty. Bardzo mi przykro - wszystko z ciepłym uśmiechem i głosem jakby rzeczywiście było jej przykro - Zechce pan podać nazwisko i rodzaj sprawy, to wpiszę pana na inny termin. Powiedzmy – zaczęła szperać w notatniku - Powiedzmy czwartek spojrzała na mnie - Odpowiada panu? Ponieważ nie odpowiadałem powiedziała: - Albo zechciałby pan porozmawiać z którymś z naszych pracowników. Zatrudniamy najlepszych specjalistów. - Dziękuję, ale muszę porozmawiać tylko z panem Trottą. To sprawa osobista i raczej pilna. Przekrzywiła nieco głowę, a kosmyk włosów spadł jej na czoło. Poprawiła go natychmiast prawie niezauważalnym, prawdopodobnie długo studiowanym ruchem głowy. Chwyciła ołówek w obie ręce i zaczęła nim kręcić. Gdyby to był ktoś inny pomyślałbym, że bezmyślnie. - Rozumiem - powiedziała wystarczająco wolno, tak żebym nie miał wątpliwości, że naprawdę rozumie i spojrzała na mnie pełnym bezinteresownej życzliwości wzrokiem zza ołówka - Czy jest pan znajomym pana Trotty? - Nie. - Mam na myśli bliskim znajomym. - Nie. - Pan Trotta jest człowiekiem niezwykle zajętym. Wątpię, czy znajdzie dzisiaj czas dla pana. - To sprawa ważna również dla niego. Chwilę obracała długi czarny ołówek w palcach. Już się nie uśmiechała, mimo to wyglądała bardzo elegancko i miło. - Jak się pan nazywa? - Francis Browne. Skinęła lekko głową, podniosła słuchawkę telefonu i ołówkiem nacisnęła cztery przyciski. - Niech pani powie, że chodzi o "Labrador". - Labrador? Skinąłem głową. Spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała parę słów do słuchawki. Potem chwilę milczała, potem jeszcze coś powiedziała, wreszcie uśmiechnęła się i odłożyła słuchawkę. - Ma pan trzy minuty. Pan Trotta za chwilę będzie mógł pana przyjąć. Zechce pan usiąść. Usiadłem. Fotel był miękki, niski i niedaleko stolika z gazetami. Sięgnąłem po jedną z nich i zacząłem machinalnie przeglądać. Jakiś ilustrowany magazyn sportowy. Parę w miarę dobrych artykułów okraszonych w miarę dobrymi zdjęciami. Wszystko w kolorze i na w miarę dobrym papierze. Blondynka odebrała parę telefonów, parę razy sama gdzieś dzwoniła. Parę osób przewinęło się też przez hall, wszyscy zaaferowani i nieodmiennie z czymś pod pachą. Zapaliłem papierosa. Blondynka nazywała się Barbara Scheckter. Przynajmniej takie nazwisko nosiła mosiężna wizytówka na biurku, za którym siedziała. Ścienny zegar na frontowej ścianie wskazywał czwartą dziesięć, kiedy na biurku zabłysnęła jakaś lampka i pani Scheckter skinęła na mnie. - Proszę bardzo. Drugie drzwi na prawo. Wstałem i skierowałem się w stronę szklanych drzwi stojących za biurkiem blondynki. - Trzy minuty - dobiegło mnie, kiedy byłem już za drzwiami – Pan Trotta ma umówione spotkanie w ratuszu. Korytarz wyłożony był ciemnożółtym dywanem. Drzwi znajdowały się naprzeciwko siebie, po obu stronach korytarza. Było raczej ciemno. Jedyne światło przedostawało się przez gęstą białą firankę na końcu korytarza, który był dostatecznie długi, żeby wszystko spowić w mroku. Trotta siedział za biurkiem i coś pisał. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Usiadłem w fotelu. - Słucham? - doszło mnie zza biurka - Proszę mi wybaczyć, ale muszę to skończyć. Pan Browne, tak? Milczałem. - Jestem bardzo zajęty - słyszałem to już dzisiaj nie wiem ile razy - Jeśli ma pan jakąś sprawę, to proszę szybko mówić - cały czas nie odrywał wzroku od papierów na biurku. - Pamiętam, trzy minuty. A właściwie już tylko minuta z kawałkiem. - Właśnie. Za kwadrans mam się spotkać z burmistrzem, a muszę jeszcze dojechać do ratusza. - Co za człowiek z tego burmistrza - zauważyłem - Jestem pewien, że gdyby wiedział, jaki jest pan zajęty, czekałby już od pięciu minut w poczekalni. Raptem odłożył długopis i spojrzał na mnie. - O co chodzi? Czy ja już pana gdzieś nie widziałem? - Wątpię. Jestem tu po raz pierwszy. - Wierzę, że sprawa, z którą pan do mnie przyszedł jest niecierpiąca zwłoki i bardzo osobista, jednak myślę, że byłoby lepiej gdyby zostawił pan swój numer telefonu pani Scheckter, a ona już dopilnuje, żeby termin spotkania był dogodny dla pana i dla mnie. Jest bardzo dobrą sekretarką, proszę mi wierzyć. - Nie sądzę, żeby było to dobre rozwiązanie. Westchnął ciężko. - OK. Więc co pana sprowadza? Wyjąłem z portfela złożoną równo kartkę papieru z listą piętnastu nazwisk, którą zabrałem Gaborowi i podałem Trotcie. Czytał dosyć długo i w miarę jak czytał, bladł. - Lubię psy - powiedział w końcu - Byłem wczoraj na wystawie. Wilczury, dogi... sierść im błyszczała... - Wie pan, co to jest? Odłożył listę na biurko. - Wiedziałem, że tak łatwo nie pójdzie. Ma pan papierosa? Wyjąłem paczkę cameli i podsunąłem mu. Wyciągnął jednego i zapalił. - Nie paliłem od dwóch lat - powiedział - Co pan za to chce? - A ile według pana jest to warte? - Co pan za to chce? - powtórzył. Wyglądał jak wyciśnięty przez wyżymaczkę. Trochę było mi go żal, ale tylko trochę. Znałem go dotąd wyłącznie z gazet i kroniki wydarzeń w telewizji. Zawsze dystyngowany i pewny siebie, teraz przedstawiał się raczej kiepsko. Wątpię, czy z taką postawą zainteresowałby kogokolwiek z wyjątkiem może niskonakładowych brukowców polujących na upadłe anioły. - Szukam dziewczyny. Pracowała w pewnym klubie w dużym mieście. Klub był dosyć znany w pewnych kręgach. Można się tam było nieźle zabawić, a dla wybranych były ekstra atrakcje na piętrze. Dziewczyna znikła. - Ja jej nie mam - Uśmiechnął się, ale nie za bardzo mu to wyszło. - Próbował jej też szukać pewien młody człowiek – nie zareagowałem na to co powiedział - Nie żyje. - Co ja mam z tym wspólnego? - Bywał pan w tym klubie. - Nie znam jej. Nawet jej nie widziałem. - A skąd pan wie, o kim mówię? Podałem jakieś nazwisko? Opisałem ją? - Czego pan chce? - prawie krzyknął. Na czoło wystąpiły mu krople potu i gdyby potrafił zapaść się pod ziemię, jestem pewien, że zrobiłby to już dawno. - Wyciągów bankowych ludzi z tej listy. Podjęte i wpłacone pieniądze w okresie powiedzmy, ostatniego pół roku. - To niemożliwe - stęknął i opadł bezsilnie głęboko w fotel - To są sprawy czysto poufne. Chyba, że ma pan zgodę prokuratora. - Potrzebuję tych wyciągów i nie mam zgody prokuratora. - To niemożliwe - było w tym tyle rezygnacji, że dałoby się nią obdzielić ze dwie armie a prawdopodobnie jeszcze by coś niecoś zostało na potem. Nie mówiłem nic. - Nie mogę tego zrobić! - Jest pan przecież ich doradcą finansowym. - Nie mogę tego zrobić. Milczałem. Trwało to dobrą chwilę. Trotta był blady, palił nerwowo. W końcu chwycił jeszcze raz listę. - Nie mogę. Zresztą nie wszyscy są naszymi klientami. - Skoncentrujmy się wobec tego na waszych klientach. - To mi wygląda na szantaż. - Bo to jest szantaż. - Nie znoszę tego! Wyjąłem papierosa, ale nie zapalałem. Kręciłem go w palcach powoli, raz w te, raz wewte. Między kciukiem a wskazującym, później między kciukiem a środkowym. - Jest pan wstrętnym szantażystą! - krzyknął - Proszę stąd wyjść! Mógł tak mówić do końca tygodnia. Dobrze wiedział, że nie wyjdę. - Proszę wyjść! Nagle rzucił się na listę i podarł ją na drobne strzępki. Żaden z nich nie przekraczał wielkości małej litery. - Nie ma nic - zaśmiał się - Czym teraz chce mnie pan szantażować? Nie odpowiedziałem. Nie było zresztą po co. - Papieros panu zgaśnie - zauważyłem zamiast tego. Chwycił go w dwa palce i zdusił gwałtownie w popielniczce stojącej samotnie na biurku. - Mam jeszcze parę tych list. Zrobiłem sobie kopie - zapewniłem go - I mam też parę ciekawych zdjęć. Zdjęć oczywiście nie miałem. Tak tylko zażartowałem. - Co pan chce? Zrujnować mnie? - Powiedziałem, czego chcę. Usiadł powoli, spojrzał na mnie i nacisnął guzik interkomu. - Pani Scheckter, proszę przyjść do mnie. Po pół sekundzie blondynka z hallu była w gabinecie. - Czeka nas trochę pracy - powiedział Trotta patrząc na mnie Potrzebuję wyciągów operacji bankowych paru naszych klientów. Napiszę pani, o kogo chodzi - sięgnął po notatnik leżący na biurku, wyrwał z niego kartkę i szybko napisał siedem nazwisk - Proszę. Blondynka rzuciła okiem na listę, a potem skinęła głową. - Za jaki okres? - Pół roku. Jeszcze raz skinęła głową - Będzie jutro o dziesiątej. - Wykluczone - powiedziałem stanowczo - To musi być dzisiaj. Spojrzała pytająco na Trottę. Ten skinął głową w milczeniu. - Nie wiem, czy złapię kogoś z operacji. - Proszę się postarać. - Dobrze - powiedziała po chwili – Zobaczę, co się da zrobić. Panie Trotta, przypominam o spotkaniu w ratuszu. Trotta zatrzepotał gwałtownie rękami. - Proszę odwołać. Źle się czuję. Kolejny raz skinęła głową. - Listę dostarczyć panu czy panu Browne'owi? - Panu Browne'owi. Dla mnie kopia. - Gdzie ją panu dostarczyć? - to było do mnie. Podałem adres. Jeszcze raz skinęła głową i wyszła. Zostaliśmy sami z Trottą. - Chyba nie chce pan nie wykończyć? - spytał. - Sam się pan wykończy, jak pan nie pójdzie do burmistrza. Uśmiechnął się nieznacznie. Wróciłem do siebie. Zrobiłem coś do jedzenia, włączyłem telewizor i ulokowałem się przed nim. Obejrzałem wiadomości i kawałek jakiegoś filmu. Potem wziąłem prysznic, zrobiłem sobie drinka i jeszcze raz włączyłem telewizor. O ósmej zjawił się posłaniec ze Starline. Przyniósł kopertę. W środku znalazłem wykaz operacji bankowych siedmiu wybranych facetów. Miały jedną wspólną cechę. Każdy z siódemki wydał w pewnym okresie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. I wszyscy mniej więcej w jednym czasie. Między pierwszym i piętnastym marca. ROZDZIAŁ XVI Znałem skądś ten zapach. Aromatyczny i mocny zapach dobrych cygar. Takich za dwadzieścia dolarów sztuka. Każdy w celofanie i z firmową banderolą. Ręcznie skręcony wymysł dla snobów. Otwarłem powoli oczy. Facet z dwudziestodolarowym cygarem był dokładnie taki, jaki powinien być. Niewysoki, w granatowym garniturze w wąskie delikatne prążki, z jedną ręką w kieszeni. Drugą, tę z cygarem miał zajętą gładzeniem czarnych, zaczesanych do tyłu włosów. Oprócz faceta nie było nikogo, to znaczy z mojego miejsca nie dostrzegałem nikogo innego. Pokój był nieduży, kwadratowy, ze stiukowymi wykończeniami sufitu i boazerią z ciemnego drewna. Całą jedną ścianę wypełniały szafy z oszklonymi drzwiami, za którymi połyskiwały złoto tytuły oprawnych w skórę ksiąg i czegoś, czego nie mogłem dostrzec. Dalej było okno przesłonięte draperią z miodowo żółtego materiału i kominek z zawieszoną nad nim tarczą z kutego żelaza. Wokół stały wyłożone pluszem fotele o rzeźbionych poręczach i powyginanych nogach, a na podłodze dywan tak puszysty, że można by się w nim bawić w chowanego. Leżałem na jakiejś sofie, czy czymś takim. Była wystarczająco miękka i ciepła, żeby przymknąć oczy i niewystarczająco miękka i ciepła, żeby przymknąć je na tyle, żeby zapomnieć o niewysokim facecie z cygarem w ręku. Zauważył, że otwarłem oczy, przerwał przeczesywanie włosów, włożył cygaro do ust i spowił się w obłoku niebiesko-szarego dymu. - Whisky? - spytał głosem, jak starannie wykaligrafowane pismo. Chciałem powiedzieć, żeby się odpieprzył, ale udało mi się jedynie nieznacznie skinąć głową. Odłożył cygaro w specjalne wyżłobienie kryształowej popielniczki leżącej na stoliku obok. Stolik był niski, drewniany, z blatem w różne wzory ułożone z różnych rodzajów drewna i trzymał się na łukowatych nogach rzeźbionych też we wzory, ale inne niż te na blacie. Część wzorów zasłonięta była przez dużą srebrną tacę, na której stały dwie czy trzy butelki i parę szklanek wykonanych z tego samego materiału, co popielniczka. Facet odwrócił się, wyciągnął jedną z butelek, zdjął zakrętkę i nalał zawartość do szklanki. Dodał parę kostek lodu, odwrócił się z powrotem i podał mi. Chciałem jeszcze raz powiedzieć, żeby się odpieprzył, ale nie powiedziałem, a zamiast tego wziąłem szklankę z jego rąk. Zdążyłem w tym czasie zająć pozycję w miarę siedzącą z pewnie założoną jedną nogą na drugiej i z rękami na piersiach. Orzekłem, że prezentuję się już zupełnie przyzwoicie, a facet nie ma złych zamiarów. Przynajmniej na razie. - Przepraszam za sposób, w jaki pan się tu znalazł - usłyszałem - Bardzo boli? - Co? Zmieszał się. - No, dostał pan chyba trochę w głowę – powiedział niepewnie. - Ach - machnąłem ręką - Drobnostka. Jestem przyzwyczajony. Uśmiechnąłem się lekko. On też. - Francis Browne? - zapytał. - Myśli pan, że mogli tu dostarczyć kogoś innego? Znowu się zmieszał. - Nazywam się Gatto - zaczął i skończył. - Mówi się jeszcze "Miło, że mogłem pana poznać". Wciągnął powietrze przez cygaro. Czubek popiołu na końcu powiększył się niebezpiecznie i w każdej chwili groził upadkiem na dosyć gruby dywan, z wyglądu brat tego przed kominkiem. Właściwie był to bardzo gruby dywan i jeśli pomyślałem o nim, jako o dosyć grubym, to tylko przez zazdrość. - Nie chciałbym, żeby czuł pan do mnie urazę – powiedział przepraszająco - Nie czuje się urazy do kogoś, kto pali takie cygara – powiedziałem z sarkazmem, albo może mi się tylko wdawało widzieć w tych słowach sarkazm? W zamierzeniu, chciałem być kąśliwy, ale nie byłem pewien, czy jestem - To znaczy czuje się, ale nie daje tego po sobie poznać. Takie cygara są czymś, czym kiedyś oddział kawalerii. Pokazują, kto jest silniejszy. - Już to gdzieś słyszałem. - Możliwe. Nie ja to wymyśliłem - pierwszy raz spróbowałem whisky. Była taka jak dywan, cygara i cała reszta. Bardzo droga – Zrobił to już ktoś przede mną, nie pamiętam, kto. Wypuścił parę kłębów dymu. - Zaprosiłem pana, żeby wyjaśnić pewne, powiedzmy, niejasności... - Czegoś takiego właśnie się spodziewałem. Naprawdę niewielu jest ludzi, którzy zapraszają mnie tak po prostu na drinka. Znowu wypuścił parę kłębów. - Dlaczego szuka pan tej dziewczyny? - zapytał nie patrząc na mnie. Podniosłem rękę uspokajającym gestem. - Tak się złożyło, że słyszałem już, co nieco o panu, panie Gatto, a nie były to zbyt chwalebne rzeczy - pociągnąłem kolejny łyk whisky - Wobec tego chciałbym wiedzieć, co mnie czeka. Moje wiadomości to w tej chwili mój jedyny kapitał. Póki wiem to, czego pan nie wie, mam przynajmniej jakąś nadzieję, że będę żył - pociągnąłem ze szklanki kolejny łyk i był to już łyk ostatni. Zostało jeszcze parę na wpół stopionych kostek lodu. - Ktoś panu naopowiadał bajek - powiedział cicho. - Ten ktoś to gliniarz. Nie potrafi opowiadać bajek. Podszedł do fotela obok kominka i usiadł na brzeżku odwrócony tyłem do ściany. Westchnął głęboko i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. - Czy ja wyglądam na kogoś, kto mógłby kogokolwiek skrzywdzić? zapytał. Nie odpowiedziałem. - Jestem spokojnym człowiekiem. Nie interesują mnie sprawy innych, o ile oczywiście nie wchodzą w grę interesy, w które zainwestowałem uśmiechnął się lekko - Lubię pewne rzeczy, o których inni w ogóle nie wiedzą, że istnieją, czytam Senekę, podziwiam impresjonistów. Jak takiego człowieka można się obawiać? - Wróćmy może do tematu. Skinął głową powoli, z namysłem. Potem podniósł dłoń i pociągnął palcem lekko po brwi. - Dlaczego szuka pan tej dziewczyny? - Mieliśmy mówią o gwarancjach - przypomniałem. - Cóż tu mówić o gwarancjach? Porozmawiajmy jak dwóch rozsądnych, spokojnych ludzi. Później pan pójdzie w swoją stronę a ja w swoją. Da Bóg i nigdy więcej się nie spotkamy. Odpowiada to panu? - Nie. Jeśli ktoś chce ze mną rozmawiać na temat tego, co robię, to muszę najpierw wiedzieć, dlaczego chce rozmawiać. Wtedy szanse są mniej więcej równe. Mniej więcej, bo to ja jestem u pana a nie pan u mnie. I to w dodatku nie całkiem z własnej woli. Przełożył cygaro z prawej ręki do lewej, prawą sięgnął do kieszeni, wyjął chusteczkę i wytarł usta. - OK. Zróbmy tak. Ja panu powiem, dlaczego mnie ta dziewczyna interesuje, a pan mi powie, dlaczego jej szuka. Pokręciłem głową. - A jaką mam pewność, że pan mi powie prawdę? - To kwestia zaufania. - Kiedy miałem cztery lata, dałem bratu na chwilę potrzymać batonik, a on mi go zjadł, mimo że obiecał, że nie zje. Od tego czasu nie wierzę w zaufanie. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy - powiedział - Ciężko się z panem rozmawia. - Bo nie chcę być wykiwany. Uśmiechnął się, ale za moment uśmiech zniknął z jego twarzy. Był spięty i jak mi się wydawało nieco zdenerwowany. Nad górną wargą pojawiły się dwie kropelki potu, które prawie natychmiast starł niecierpliwym ruchem ręki. - Dobrze. Zacznijmy od początku. W Nowym Jorku jest pewna dziewczyna, samotna, atrakcyjna. I nagle ni z tego ni z owego pan jej zaczyna szukać... - Początek jest nieco inny - przerwałem - W Nowym Jorku jest pewna dziewczyna, samotna, atrakcyjna, ale nie ja jej szukam. Szuka jej niejaki Blake, powiązany z facetem o włoskim nazwisku z Agencji Detektywistycznej w Reno. Kiedy z nim rozmawiam, zjawia się pan. Powstaje więc pytanie, kto kogo szuka. Bo wychodzi, że to pan szuka tej dziewczyny, nie ja. Znowu się uśmiechnął. Uśmiechał się stanowczo za dużo. Kiedy to czynił drobne zmarszczki wokół jego oczu robiły się jeszcze drobniejsze, co dodawało całej jego twarzy pewnego rodzaju surowości. - Może ją kocham. - Wygląda to na miłość do szaleństwa. Wstał, obszedł fotel dookoła i usiadł w nim twarzą do kominka. Chwilę wpatrywał się w milczeniu w gzyms a potem powiedział prawie nie poruszając ustami: - Jest mi winna trochę pieniędzy. Powiedzmy tyle, że nie można na to machnąć ręką. Kiwnąłem głową i przymknąłem oczy. Zawirowało mi w głowie, więc je natychmiast otwarłem. - Już lepiej, ale nie za bardzo. Szuka jej pan, bo jest panu winna pieniądze. Dobrze. Dlaczego w takim razie, skoro ma pieniądze, pana pieniądze, nie wyjedzie gdzieś bardzo daleko, gdzie nie będzie pana, mnie i paru innych gości, którzy uwzięli się, żeby ją znaleźć? Zdusił niedopałek w popielniczce i spojrzał na niego bez wyrazu. - Zdaje się, że jest pan sprytny - powiedział cicho – Może nawet trochę za sprytny. Wstał, spojrzał jeszcze raz na poskręcany niedopałek cygara, podszedł wolno do drzwi i otworzył je. Natychmiast weszło dwóch znajomych przyjemniaczków, jakby czekali aż ich ktoś zawoła: Mickey i ten drugi od urodzin. Gatto bez słowa wskazał głową na mnie, sam odsunął się na bok i stanął pod ścianą. Nie wyglądało to najlepiej. Nigdy nie należałem do strachliwych, ale teraz coś zaczęło mi wypełniać żołądek. Zdążyłem odłożyć szklankę i podnieść się na nogi, kiedy Mickey podszedł i prawie bez zamachu trzasnął mnie w ucho. Mało brakowało, a zobaczyłbym swoje plecy. Prawie natychmiast poprawił. Gdybym miał szyję nagwintowaną, głowa wykręciłaby mi się jak nic. - Chcę wiedzieć, dlaczego pan Browne szuka pewnej dziewczyny powiedział swoim wykaligrafowanym głosem Gatto - Kiedy będzie gotowy, dajcie znać. Wyszedł. Zostałem sam. Ja i tych dwóch. Jeśli nie stanie się nic nadzwyczajnego, będzie to jeden z gorszych dni w moim życiu. Jeśli nie ostatni. - OK, Mickey - uśmiechnąłem się sztucznie – Chyba nie mam szans, co? Pokręcił głową w milczeniu. Znaczyło to, że się ze mną zgadza. Ten drugi po prostu wpatrywał się we mnie ze smutkiem. Trwało to wszystko pięć sekund. Pięć sekund życia. - Więc jak? - spytał w końcu. Milczałem. Popatrzyli na siebie, a później na mnie. Sam nie wiedziałem, dlaczego to robię. Stałem oparty plecami o ścianę, w miarę przygotowany do tego, co miało nastąpić. Najchętniej byłbym uciekł, gdyby było gdzie. - Wyglądacie na rozsądnych facetów - spróbowałem jeszcze raz - Może się jakoś dogadamy? - Dogadać się zawsze można - zgodził się ten od urodzin - Ty nam powiesz, dlaczego szukasz tej babki, a my ci damy spokój. - Jasne - dodał Mickey - Damy ci spokój jak diabli. - Stówa na twarz i się nie znamy - zaproponowałem. Nawet się nie uśmiechnęli, nie wzruszyli ramionami, nie odpowiedzieli. Zacisnąłem pięści. W tym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich jakiś mężczyzna. Wszyscy zesztywnieli. Facet wszedł, zamknął drzwi i zachwiał się. Był blady, właściwie żółtawo blady. Wąskie, sine usta miał zaciśnięte, pod oczami worki w tym samym kolorze. Chwilę stał oparty o ścianę, potem sięgnął do kieszeni, wyjął coś i włożył sobie do ust. Po dwudziestu sekundach opanował się i stanął mocniej na nogi. - Kim pan jest? - zapytał cicho - Nie znamy się, prawda? Był niewysoki i potwornie chudy. Spodnie wisiały na nim jak na wieszaku i gdyby nie szelki, to dawno by już chodził w kalesonach. Oprócz spodni miał jeszcze na sobie koszulę i rozpinany z przodu gruby sweter. Wszystko o cztery numery za duże. - Nie - powiedziałem. Chudy podszedł, wyciągnął palec i wycelował go we mnie. - Przysyła cię Paco Morales - stwierdził – Powiedz mu, że i tak wystrzelam wszystkich tych jego parszywych szczurów. Do ostatniego. A przyjdzie czas, że dobiorę się i do niego, dobrze mówię, Vic? – zwrócił się do Urodzinowego. - Tak jest, sir. - Twoja żona ma dzisiaj urodziny? - Tak, sir. - To co ty tu jeszcze robisz? - Pan Gatto kazał mi pogadać z tym tutaj… - Urodzinowy przestąpił z nogi na nogę. - Do diabła z Gatto. Czy wiesz Vic, że on chce mnie wykończyć? Wszyscy chcą mnie wykończyć. Ale ja się nie dam. Nie damy się, co Vic? - Nie damy się, sir. - A ten tutaj to kto? - palec powędrował na Mickeya. - To Mickey. - Skąd on się tu wziął? - Też ma rozmawiać z facetem. - Ja z nim porozmawiam - palec zniknął w kieszeni – Potrafię jeszcze rozmawiać z facetami tego szczurka Moralesa. - On nie jest od Moralesa, sir. - Nie? A od kogo? Od Pozzi'ego? - Pozzi nie żyje, sir. Kazał go pan zlikwidować pół roku temu. - Tak? Szkoda biedaka. Potrafił tak zabawnie opowiadać. Zapadło milczenie. Chudy snuł się po pokoju i pogwizdywał cicho. Po pięciu minutach zatrzymał się obok mnie. Jeszcze raz wyciągnął palec i wycelował w mój guzik od koszuli. - Od Fallona? - zapiszczał. - Nie. Nazywam się... – zacząłem, ale nie skończyłem. - Zaczekaj! - powstrzymał mnie - Jeszcze raz będę zgadywał zastanowił się - Albo nie. Powiedz mi Vic, jak on się tu dostał? - Wzięliśmy go od Grazianiego. Facet zaczynał coś za dużo węszyć i... - Stop! - krzyknął. Mrówka by głośniej krzyknęła - Od Grazianiego mówisz... od Grazianiego. To może być tylko don Ciccio. Jesteś od don Ciccia, przyjacielu? - Nie. Nazywam się Browne i nie jestem od nikogo. Roześmiał się piskliwie. - A to mnie zrobiłeś, przyjacielu. Zrobił nas, co Vic? Damy mu jakąś nagrodę. Co o tym myślisz, Vic? - Może dostać nagrodę, kiedy powie, dlaczego szuka Doris. - Oczywiście - zgodził się natychmiast – Dostanie nagrodę dopiero, kiedy powie, dlaczego szuka Doris. Jakiej Doris, Vic? - Doris Munro. Pamięta pan Doris Munro, sir? Spojrzał na mnie jakby trochę trzeźwiej. Coś błysnęło w jego oczach. - To nie jest Doris, Vic. Nie próbuj we mnie wmawiać, że to jest Doris. Vic nawet nie mrugnął. - Oczywiście, że to nie jest Doris. To facet, który szuka Doris. A my się mamy dowiedzieć, dlaczego jej szuka. - Aha - zaczął znowu snuć się po pokoju - To się dowiadujcie. Dlaczego się nie dowiadujecie, Vic? Dowiadujcie się... albo nie! Sam się dowiem. Wiem jak się rozmawia z facetami Moralesa. - Ależ, sir. To nie jest... - Dobra, dobra. Chciałem cię tylko sprawdzić, Vic - zaśmiał się - Dobrze wiem, że Morales nie żyje. Spojrzeliśmy wszyscy na siebie. Nie ulegało wątpliwości, że facet ma niezłego fioła. - Możesz iść, Vic - powiedział - Damy sobie radę. W sumie zawsze dajemy sobie radę. Vic poruszył się niespokojnie. - Ale pan Gatto... Chudy podniósł rękę uspokajająco. - W porządku. Załatwię to. - Sam nie wiem, sir... - Idź już. Urodziny to urodziny. Doskonale to rozumiem. Też się kiedyś urodziłem. - zapiszczał. Przypuszczalnie był to śmiech. Vic zwrócił się do Mickeya: - Zostań do pomocy panu Bertoli. Ja idę. - Niech też idzie. Vic zawahał się. Spojrzał na Bertolę, jakby chciał sprawdzić, czy nie żartuje, chwilę stał pocierając w zamyśleniu czoło. - OK, sir - powiedział w końcu - Chodź, Mickey. Wyszli. Momentalnie zrobiło się cicho. Dziwnie cicho. Tylko zegar na kominku tykał monotonnie. Nie zdążyłem się jeszcze do końca oswoić z sytuacją, kiedy Chudy podszedł szybko. Ruchy miał dziwnie elastyczne. - Mamy mało czasu - powiedział - Za chwilę zjawi się tu Gatto. To gnojek - mówił całkiem do rzeczy i bez szaleńczego błysku w oczach - Jeżeli dotychczas jeszcze mnie nie wykończył, to tylko dlatego... – nagle przerwał i zastygł wyprostowany nasłuchując. Nic nie słyszałem, żadnego szmeru. Bertola pokazał mi, żebym się nie ruszał a sam cicho podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie. Nikogo nie było. Uśmiechnął się nieznacznie, zamknął drzwi i podszedł tak, że niemal dotykaliśmy się marynarkami. - Są wszędzie. Podstępni szpicle – syknął konspiracyjnie – Udaję wariata i tylko to trzyma mnie przy życiu. Nie opłaca się temu sukinsynowi brudzić sobie rąk. Jestem niegroźny. To po ostatnim zamachu - dodał – Głowę dam, że maczał w tym palce. - Gatto? - spytałem. - A któżby inny. Już nie pamięta jak go wyciągałem z mamra, jak chodziliśmy w połatanych ubraniach... Nigdy nie miej przyjaciela... a przynajmniej nie takiego. Dlaczego szukasz Doris? Nie odpowiedziałem od razu. Podszedłem do rzeźbionego stolika z butelkami, sięgnąłem po Forrestiera, który wyglądał, jak gdyby czekał tylko na mnie i nalałem solidną porcję. - Kiepsko to wygląda - powiedziałem ze szklanką w dłoni - Co, panie Bertola? - Co kiepsko wygląda? Pociągnąłem dwa duże łyki, odłożyłem szklankę i sięgnąłem do kieszeni po papierosa. Ponieważ nie znalazłem żadnego, wyciągnąłem rękę i powiedziałem - Peter Bertola udaje wariata. To kiepsko wygląda. Skrzywił się, ale nie odezwał. Sięgnąłem jeszcze raz po szklankę, dolałem wody i popatrzyłem przez nią na Bertolę - Poza tym myślę, że jeśli kogoś takiego jak pana interesuje ktoś taki jak ja, to sprawa wygląda już bardzo kiepsko. Jeżeli jeszcze wynajęty człowiek partoli robotę, którą powinien wykonać prosto i szybko, to wygląda to już prawie beznadziejnie - pociągnąłem kolejny łyk. Podniósł wzrok pełen pogardy i nienawiści zarazem. Dłonie bezwiednie zacisnęły mu się w pięści, a nad górną wargą pojawiły się dwie krople potu. Starł je momentalnie jednym niecierpliwym ruchem ręki. Chwilę dyszał ciężko, potem wyciągnął z kieszeni coś, co już wcześniej wyciągał, bezpośrednio po tym jak wszedł do pokoju. Włożył to coś do ust i przymknął oczy. Milczeliśmy. - Wiesz jak zdobywam przyjaciół? - powiedział po dłuższej chwili - Krążę. Krążę i krążę. Dookoła. Potem się zbliżam. A kiedy już jestem blisko, wyciągam rękę i dotykam. Delikatnie. Czasem ją cofam i jeszcze raz wyciągam. Czasami wyciągam parę razy. I nigdy się nie mylę – znów przymknął oczy - Mam niewielu przyjaciół. Doris jest moim przyjacielem. Chwycił mnie gwałtownie za rękę. Dwa łyki ze szklanki wylały się na podłogę. - Doris to dziewczyna, na którą się czeka całe życie - puścił mi rękę i zamyślił się - Lubiła szynszyle, szczególnie futra z nich - zasłonił ręką usta i zaśmiał się cicho - Nalej mi pan jednego. - Nalać jednego? - wydawało mi się to tak niezwykłe, że wolałem zapytać jeszcze raz. - Tak. Nalałem mu. Sobie też. - Z lodem - powiedział. Spojrzałem do kubełka z lodem, ale nie dostrzegłem tam niczego poza paroma mililitrami wody. - Nie ma. Stopił się. - To trudno. Wypijemy bez. Podałem mu szklankę. Chwycił ją w obie ręce i przechylił. Parę kropli spłynęło mu po brodzie. Przełknął całą zawartość i zakrztusił się. - Nie powinienem pić. Odkąd zażywam te świństwa nie piję. Chyba, że jak dzisiaj... Spojrzał w szklankę, jakby chciał sprawdzić, czy nie zostało coś w środku, podszedł do stolika i odłożył ją. - Wiesz, jak było z Doris? - zapytał – Pokazywała nogi w jednym z moich lokali. Nie pamiętam, w którym. Pomyślałem, że przecież może pokazywać nogi tylko mnie - Uśmiechnął się rozmarzony – Lubiła szynszyle - podjął po chwili - Gdyby to od niej zależało, wszystko na świecie zrobiłaby z szynszyli. Tak mówiła. Domy, kwiaty, drzewa... nawet chmury... Wyobrażasz sobie? Szynszylowe chmury. - Chmury - mruknąłem. - I pewnego dnia wyszła z domu. Więcej jej nie widziałem. - Pewnie miała jakiś powód. - Jeśli tak, to ja go nie znam. - A może po prostu miała już tego wszystkiego dość. - Niby czego? - Pana i tych wszystkich spraw, którymi się pan zajmuje. - Nie sądzę. Lubiła mnie i moje pieniądze. Może nawet bardziej to drugie. A u mnie pieniędzy miała zawsze, ile tylko chciała. - Zabrała coś? - Nic. Jedno futerko. Szynszylowe, rzecz jasna, ale krótkie i niezbyt drogie. - Już go pewnie nie ma. Coś jeszcze? Kobiety zwykle zabierają różne rzeczy, jak już zdecydują się na coś takiego. Jakieś ubrania, biżuteria, cenne drobiazgi? Pokręcił głową zdecydowanie. - Sprawdzaliśmy. Nic nie zabrała. Usiadłem na sofie. Bertola stał nade mną przyglądając mi się spod przymkniętych powiek. Dochodziła siódma. - Kto miał ją śledzić? Gatto? - spytałem - Graziani. - Ale Gatto to aranżował? Skinął głową. - To należy do jego obowiązków. Płacę mu między innymi za to. - Chyba kiepsko, bo nic nie znalazł. - Na razie. Jest przebiegły. Znajdzie. Prędzej czy później, ale ją znajdzie. Tacy zawsze wychodzą na swoje. - Albo nie. Szczególnie, kiedy nie wiedzą, jak się do tego zabrać. - A pan wie, Browne? - Też nie wiem. - A jest pan przynajmniej przebiegły? - Raczej nie. - Wobec tego został tylko Gatto. Nie odpowiedziałem. Siedziałem bez słowa i przyglądałem się butom. Bolała mnie głowa i czułem się zmęczony. Najchętniej wstałbym i poszedł do domu. Ale nie zależało to tylko ode mnie. - No to pogadaliśmy - powiedziałem nie patrząc na niego. - Wciąż nie wiem, dlaczego jej szukasz. Wzruszyłem ramionami. - Ona jest moja - oczy Bertoli stwardniały - Nikt nie ma do niej prawa. Tylko ja. Ja! - prawie krzyknął - Boi się Gatto. Dlatego uciekła. Zamilkł na moment. Wstałem. - Będziesz jej szukał - bardziej stwierdził niż pytał. Nie odpowiedziałem. - Jak ją znajdziesz - podjął po chwili - To powiedz, że czekam. Niech wróci. Powiedz jej, żeby wróciła – podszedł i chwycił mnie za klapy marynarki. Musiał prawie stanąć na palcach, żeby to zrobić – Jak ją znajdziesz przed Gatto... bo on jej tego nie powie... Zdjąłem delikatnie z mojej klapy jego ręce, włożyłem swoje do kieszeni, uśmiechnąłem się i wyszedłem. Tak po prostu. Bez słowa. I nie nadziałem się na żaden sierpowy. Dostałem po prostu w łeb. Nawet dosyć mocno. Wystarczająco mocno, żeby nic nie pamiętać. ROZDZIAŁ XVII Wielkie szklane drzwi oddzielały chodnik od wnętrza sklepu. Bardzo eleganckiego wnętrza, bardzo eleganckiego sklepu. Sklep był z dywanami. Napis nad drzwiami głosił, że dywany są tylko ręcznej roboty, tylko wschodnie i wykonywane na specjalne zamówienie firmy Darryl Heikes and Co. Wszedłem. Od razu znalazł się przy mnie mały facecik o chytrych oczkach i profesjonalnym uśmiechu, w którym prezentował zupełnie przyzwoitą sztuczną szczękę. - Dzień dobry panu - powitał mnie - Czym mogę służyć? - Chodzi mi o Erzurum o węzłach senneh, z gładkim polem środkowym w kształcie mihrabu i ornamentami roślinnymi, figuralnymi i zwierzęcymi o czystej i zharmonizowanej palecie barw. Wrósł w ziemię o jakieś pięć centymetrów. - Proszę? - Ostatecznie może być Chorasen z ciągłym układem motywów zdobnych elementów roślinnych oraz szeroką bordiurą z kwiatów lotosu i pelmet. Ale koniecznie ghiardes. Zmalał o kolejne pięć centymetrów. Nie chciałem już pytać o Tebriz przetykany złotą nicią. - Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie mamy żadnego z wymienionych przez pana dywanów. Zechce pan może jednak rzucić okiem na to cudo - wskazał na rozwieszony na ścianie dywanik Dostaliśmy przedwczoraj. Pokręciłem głową - Nie wyobrażam sobie łazienki bez Chorasenu - zapaliłem camela. - Łazienki? - kolejne pięć centymetrów poszło w ziemię. - Dobra. Kończmy to - zaciągnąłem się i puściłem przed siebie cienką smużkę dymu - Encyclopaedia Brittanica, tom trzeci, strona 645, hasło kobierce. Jest Heikes? Przez chwilę patrzył na mnie z nie najmądrzejszym wyrazem twarzy. - To znaczy pan to wszystko wyczytał? - O łazience nie. - Myślę o tych kobiercach. - Tak - wydmuchnąłem dwa ładne kółka - Pięć minut temu. Jest Heikes? Spojrzał niepewnie w górę. Była tam pewnego rodzaju galeryjka z kutymi poręczami i drewnianymi wspornikami, na których wisiały różnego kształtu i koloru dywany. Sposób ich zawieszenia był taki, że zwisały swobodnie w dół do miejsca, gdzie zaczynały się następne tworząc swoistego rodzaju kolorową zasłonę. Mogło mi się wydawać, ale były tam chyba jakieś drzwi, czy coś takiego. W pewnym miejscu jeden z dywanów wisiał trochę inaczej, to znaczy nie tak, jak powinien był wisieć, gdyby wszystko było w porządku. - Pana Heikesa nie ma. - Wobec tego zaczekam - usiadłem na stylizowanym na wschodni zydelku. - Obawiam się, że to bezcelowe. - Dlaczego? - Słyszałem jak mówił, że jedzie do Rochester. - Dzisiaj? - zdziwiłem się. - No... - zawahał się. Kompletnie nie umiał kłamać. - Więc zaczekam - zdecydowałem - Nigdy jeszcze nie widziałem tylu dywanów w jednym miejscu - zaciągnąłem się i wypuściłem dwa w miarę udane kółka. Zachowywałem się w sposób, w który nigdy nie chciałbym, żeby ktoś się tak zachowywał. - Tu nie wolno palić - powiedział. Nie zareagowałem. Paliłem wolno, zaciągając się nieczęsto i niezbyt głęboko i poprzez smugi niebieskawego dymu przyglądałem się sprzedawcy. Był już niemłody. Zaczesane na bok czarne włosy zakrywały rysującą się już dosyć wyraźnie na czubku głowy łysinę. Siateczka drobnych zmarszczek okalała jego oczy, a skóra była wysuszona i ponaciągana. Poza tym miała odcień żółtawy, co oznaczało, że potrzebne mu było dwa tygodnie urlopu. Minęło pół godziny. Zaczął padać deszcz. Człowieczek podszedł do niskiego kontuaru pod jedną ze ścian, wyjął jakiś kolorowy magazyn i zaczął przeglądać. Nerwowo obracał kartka po kartce od czasu do czasu zerkając na mnie, jakby chciał się upewnić, że jeszcze tu jestem. - Nie ma go - odezwał się po chwili. - Mówiłem. Spojrzałem na niego z ukosa, aż się zmieszał. - Nie ma go... Minęło następne pół godziny. Deszcz padał dalej. Zdążyłem wypalić trzy papierosy, kiedy drzwi za galeryjką skrzypnęły i coś szurnęło. Z miejsca, w którym siedziałem nie mogłem nic więcej dojrzeć. Po pięciu sekundach jeden z dywanów na ścianie odchylił się i ujrzałem dwie długie nogi w białych pończochach. Nogi były niewątpliwie rodzaju żeńskiego. Cała reszta też i też na biało. Z wyjątkiem włosów. Te były długie i czarne. Za nią pojawił się facet. Znałem go. Nazywał się Heikes. Darryl Heikes i był właścicielem tego sklepu. Posłał kobiecie uśmiech, a ta pomachała mu ręką. Ładną ręką w ładnej białej rękawiczce. - No i jak tam, Ahmed? - zapytał Heikes - Jak leci? Ahmed wskazał głową na nie. Zapalałem właśnie czwartego papierosa. - Ten tutaj czeka na pana. Mówiłem, że pana nie ma, ale... - Pan do mnie? - spytał Heikes - Tu nie wolno palić. Wstałem powoli z zydelka i zrobiłem pół kroku do przodu. Światło z wielkiego kryształowego żyrandola zwisającego z wysokiego sufitu rozświetlało tylko niewielki krąg pomieszczenia tak, że ktoś, kto znajdował się poza tym kręgiem mógł być niezupełnie widoczny. Przesunąłem się do przodu tak, że światło padło mi na twarz, ale Heikes mnie nie poznawał, albo raczej udawał, że mnie nie poznaje. - Francis Browne - przedstawiłem się - Co tam słychać u naszej kochanej Daisy? Widział ją pan ostatnio? - Ahmed - powiedział spokojnie Heikes - Wyrzuć tego pana za drzwi i wyrzucaj go zawsze ilekroć będzie przychodził. Ahmed przełknął ślinę, jak na mój gust, nieco za głośno i zwrócił się do Heikesa a potem do mnie, niezwykle uprzejmie: - Dobrze, proszę pana – to do Heikesa - Zechce... – to do mnie, ale nie dałem mu skończyć: - Przyszedłem zapytać o dywany w "Labradorze" - odezwałem się obłudnie i wsadziłem ręce do kieszeni. - W "Labradorze"? - Na piętrze w "Labradorze" - uściśliłem - Ładne? - Jak się pan nazywa, bo nie dosłyszałem. - Browne. - Browne - powtórzył - Ktoś pana przysłał, panie Browne, czy pan tak tylko? - Może już dosyć tej zgrywy. Spojrzał mi ostro w kołnierzyk koszuli, ale zaraz rozluźnił się. - Hm - zmarszczył brwi - Może i dosyć. Wsadziłem ręce do kieszeni i zacząłem przechadzać się po sklepie. Ahmed stał przy kontuarze nad ciągle rozłożonym magazynem i przyglądał się całej scenie z nieznacznym uśmiechem na twarzy. - W czym rzecz, panie Browne? - Może nie tutaj. - Dlaczego? Tak samo dobre miejsce jak każde inne. Podciągnąłem krawat i strzepnąłem pyłek z marynarki, czyli zrobiłem to, co się zwykle robi chcąc zyskać na czasie - Gość nazywa się Noble - powiedziałem po chwili - Nie żyje. Zginął zaraz po rozmowie z panem – zaryzykowałem bluff. - Taaak? - przeszedł pod ścianę i pogładził jeden z dywanów - Ja go tą rozmową zabiłem, czy jak? Zbliżyłem się i pogładziłem ten sam dywan. - Noble szukał pewnej dziewczyny. Tak się składa, że ja też jej szukam. On dobrnął do pewnego punktu i strzelił sobie w łeb. Czy zrobił to sam, czy nie, są wątpliwości. Jestem w tym samym punkcie, co Noble. Nie chciałbym skończyć jak on. - Jasne - kiwnął głową ze zrozumieniem - Więc mogę panu powiedzieć, że nie zabiłem żadnego Noble'a, nie znałem go i nie rozmawiałem z nim. - Coś takiego przypuszczałem. Właściwie chodzi mi o dziewczynę. - Jak się nazywa? - Leila Smith. Pracowała w "Labradorze". Przestał gładzić dywan, Uśmiechnął się i wskazał dywan, zza którego przed chwilą wyszedł. - Chodź pan. Pogadamy spokojnie na górze. Za dywanem były schody prowadzące na galeryjkę, a tam małe, dobrze zamaskowane drzwi. Weszliśmy. To, gdzie się znaleźliśmy, było chyba biurem wysyłkowym miejskiego burdelu. Wszędzie walały się zdjęcia z mocno świńskimi numerami, rozchełstanymi babkami i tym podobnymi rzeczami. Zwracał uwagę ogromny kolorowy akt może dwustukilogramowej dziewczyny. - No i jak się panu podoba? - usłyszałem za sobą głos Heikesa Ciekawe, prawda? Skrzywiłem się w odpowiedzi. - Skąd je pan wytrzasnął? Roześmiał się. - Żaden problem jak się ma parę dolców i dobry aparat. Niektóre kawałki mam lepsze niż "Playboy ‘u". Może pan nie wierzyć, ale mam tutaj June Fairbanks. - Tę z "Drogi nr 242"? Kiwnął głową twierdząco. - Kiedy jestem sam, lubię na nią popatrzeć. Ma takie smutne oczy. - A ta, która wyszła stąd przed chwilą? Też jest w katalogu? - Jasne. To najdroższa w tej chwili dziwka na Park Avenue - mrugnął porozumiewawczo - Przychodzi tu co czwartek. Podszedłem do szerokiego tapczanu, zrzuciłem parę fotek mniejszego kalibru, usiadłem, wyciągnąłem papierosa i włożyłem do ust. Nie zapaliłem jednak. - Niech mi pan opowie o tej dziewczynie. - O jakiej dziewczynie? - Tej, której szukam. Leili Smith. - Napije się pan? Powiedziałem, że się napiję. Wyjął skądś butelkę i rozlał do dwóch szklanek. - No to wypijmy za siebie - Uśmiechnął się – Zawsze piję za siebie i dobrze na tym wychodzę. - Z pewnością - powiedziałem trochę bez sensu i zaraz dodałem - Więc co z tą Leilą? - Nie wiedziałem, że nazywa się Leila, zanim nie usłyszałem, jak się do niej zwraca Bertola. Podobno była jego dziewczyną – kiwnąłem głową Tańczyła przez jakiś czas w balecie. To zanim poznała Bertolę. Później jej nie widziałem. - Na piętrze nie bywała? - Ze mną nie. Może z innymi, ale raczej wątpię. Bertola nie zechciałby jej - przechylił szklankę i wypił resztę - Napijemy się jeszcze po jednym, co? Nie miałem nic przeciwko. Rozlał do szklanek. - Kiedy widział ją pan po raz ostatni? - Nie pamiętam. Znikła i już. Czy to w końcu takie ważne? – usiadł obok mnie - Nie była zresztą w moim guście - zaśmiał się - Popatrz na to podniósł z podłogi jeszcze jedno świńskie zdjęcie - Chciałbyś ją mieć? Nawet nie spojrzałem - Co dalej z Leilą? - Leila! - machnął ręką - Ta tutaj – trzepnął palcami w zdjęcie – robi takie numery, że włos staje na głowie. Lubię jak mi włos staje na głowie. - A ja nie... - Nie interesuje cię wspaniała sztuka miłości? - przysunął się bliżej Dotyk dłoni, nóg, zapach obcego ciała... - przysunął się jeszcze bliżej Kolorowe tęcze w oczach, gorące oddechy... Nagle pochylił się szybko, chwycił mnie za rękę i spróbował pocałować. Rzuciłem się w bok i krótkim ciosem wbiłem mu pięść w brzuch. Nie byłem pewny, czy coś w ogóle poczuł. Przygniatał moje nogi i nie wyglądało na to, żeby miał zamiar się usunąć. Zanim wykonał jakikolwiek ruch poprawiłem kantem dłoni w kark. Trafiłem dobrze. Jęknął, zwiotczał i przyblokował mi nogi na dobre. Spróbowałem się podnieść, ale po paru próbach dałem spokój. Był ciężki i bezwładny jak worek kartofli. Odetchnąłem głęboko, zebrałem wszystkie siły i zepchnąłem go na podłogę. Osunął się z głuchym łoskotem. Wstałem, przetarłem czoło rękawem marynarki, spojrzałem na leżącego Heikesa, sięgnąłem po butelkę i prosto z niej pociągnąłem dwa solidne łyki. Byłem wykończony. Przysiadłem na brzegu fotela i spojrzałem na Heikesa. Dochodził powoli do siebie. Wziąłem jego szklankę, nalałem parę kropel i podałem mu. Wypił jakby to było mleko. Wypił i zaczął kaszleć. - Czego chcesz szpiclu? - wycharczał. Zaśmiałem się nieprzyjemnie. - Ciągle tego samego. Chcę wiedzieć wszystko o Leili i o "Labradorze". Podniósł rękę do góry i zaczął wolno rozmasowywać miejsce, które trafiłem go kantem dłoni. - Ma pan ciężką łapę - powiedział - Były bokser? - Gadaj. Zaczął mówić dopiero po chwili nie przestając pocierać szyi. - Leila była z tych, co to gdyby je przycisnąć, to nie miałaby nic przeciwko pewnym sprawom. Lubiła przyciemnione światła, muzykę, zapach drogich perfum, cygar... wiesz. A najbardziej lubiła pieniądze. Wykradała je z portfeli, kiedy nikt nie patrzył. - Jak często z nią byłeś? - Ani razu. Wtedy był już Bertola, a to znaczyło, że nikt inny nie ma do niej dostępu. Wyprostowałem się i włożyłem ręce do kieszeni. - To skąd wiesz o tym wszystkim? - Słyszałem. Mówiło się o niej dużo, kiedy zaczęła się pokazywać z Bertolą. - I? - Koniec. Widziałem ją jeszcze parę razy w "Labradorze". Później wyjechała, czy coś takiego. - Gdzie wyjechała? Wzruszył ramionami. - Nalej mi jeszcze jednego - poprosił. Bez słowa przesunąłem butelkę w jego stronę. - Kiedy wyjechała? - Nie wiem - zastanowił się - Naprawdę nie wiem. - Kto ci powiedział, że wyjechała? - Też nie wiem. Tak jakoś słyszałem. Wstał i zrobił dwa kroki docierając do butelki. Przystawił ją sobie do ust, pociągnął, chuchnął i wrócił na tapczan. - Coś jeszcze? - zapytał. - Komu zapłaciłeś pięćdziesiąt patyków? - Jakie pięćdziesiąt patyków? - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które podjąłeś 11marca 1968 roku ze swojego konta w Boston Imperial. - Aa... - pociągnął jeszcze jeden łyk prosto z butelki – Kupiłem samochód. Pochyliłem się w jego stronę. - Chcesz w ucho jeszcze raz? - spytałem bardzo uprzejmie. Chwilę milczał. - Przyszedł taki jeden. Jemu dałem. - Naprawdę chcesz w ucho - powiedziałem tym samym tonem - Jaki jeden? Brzuch zaczął mu falować jak przy dziesięciu w skali Beauforta. - W "Labradorze" - zaczął - narobili mi parę zdjęć, które lepiej by było, gdyby nie ujrzały światła dziennego. Dla mnie było to warte pięćdziesiąt tysięcy. - Ile było tych zdjęć? - Z dziesięć. Czy to ważne? - Po pięć za sztukę. Drogo wyszło. - Ale jaka pamiątka. - To na pewno - usiadłem w fotelu, naprzeciwko Heikesa – Nie byłeś chyba jedynym gościem na pięterku? - W "Labradorze"? Jasne, że nie. Było nas zawsze, co najmniej kilku. - Też zapłacili? - Nie wiem. Nie obchodzą mnie inni. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Nie znaczyło to oczywiście nic. Równie dobrze mogła dochodzić szósta albo siódma. - Słyszałeś coś o zmuszaniu dziewcząt do tych rzeczy? Pokręcił głową. Jak mogłem się spodziewać, nie słyszał. - Nazywa się to zmuszanie do nierządu - podpowiedziałem - Inaczej stręczycielstwo. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Wstałem i ruszyłem do wyjścia. - Odwiedzasz jeszcze "Labrador"? - zapytałem już przy drzwiach - Czy masz chwilowo dosyć? - Nic cię to nie obchodzi. Powiedział jeszcze parę innych słów, które ogólnie uważane są za nie do powtórzenia. Puściłem je mimo uszu. Po prostu wyszedłem. ROZDZIAŁ XVIII Księżyc nie świecił. Latarnia też nie. Ktoś zbił żarówkę, czy coś takiego. W każdym bądź razie nie świeciła i było ciemno. Niedawno spadł deszcz, krótki i intensywny, jak wszystko zresztą o tej porze roku. Jezdnia lśniła w blasku reflektorów rzadko przejeżdżających samochodów, a w powietrzu unosił się lekko wyczuwalny zapach spalin i czegoś takiego, co kryje się zwykle w murach domów nagrzanych w południe i ulatuje noc. Szedłem wolno chodnikiem starając się nie wchodzić w kałuże głębsze niż podeszwa buta. Nie było to akurat aż takie trudne, ale wymagało od czasu do czasu wydłużenia kroku i chodzenia nie zawsze całą stopą. Było po dwunastej. Po dwunastej w nocy. W redakcji miałem trochę roboty, którą musiałem załatwić do dziesiątej, a którą w końcu załatwiłem dopiero po jedenastej. Nie poszedłem więc na kolację do Vicina mimo, że obiecywałem to już sobie parę razy, w dodatku wysiadł mi samochód, a taksówki akurat nie było. Szedłem więc sam, w nocy i czułem się nie najlepiej. Przechodniów było niewielu, właściwie nikogo, a ci, którzy byli, to lepiej żeby ich nie było. Przeskakiwałem właśnie jakąś kolejną kałużę, kiedy do krawężnika podjechał duży szary chevrolet i zatrzymał się akurat w miejscu, gdzie miałem wylądować. Automatycznie regulowana szyba opadła w dół, a z wnętrza wozu usłyszałem głos: - Podwieźć? Głos był mi znany. Wszyscy policjanci mają znane głosy, jeśli ich posłuchać dłużej. Ten należał do Gabora, porucznika Marcusa Gabora. - Skąd pan się tu wziął? - spytałem. - Przejeżdżałem przypadkiem. Podwieźć?- powtórzył. Udałem, że się zastanawiam. W końcu jednak władowałem się do środka. Było ciepło. Włączony wentylator ogrzewania mruczał lekko. Z głośnika cicho płynęła muzyka. - Paskudna noc - odezwał się. Deszcz znowu zaczął padać, choć tak właściwie to nigdy nie przestał. Był to po prostu jego intensywniejszy ciąg dalszy. - Nie mogę spać - powiedział Gabor do szyby – Biorę prochy i nie śpię. W tym cholernym mieście nawet porządnie zasnąć się nie da. A w Fremont spałem bez problemów. Gdzie jedziemy? - St. Luke 8. Wrzucił bieg, puścił sprzęgło i nacisnął gaz. Ostro. Wcisnęło mnie w fotel. - Fremont - powiedział po chwili - Wie pan gdzie to jest? - Nie. - Co za miejsce. W lecie kwitną lipy. Wszędzie. W każdym ogrodzie i na każdej ulicy - rozmarzył się – A zapach! Ojciec miał małą pasiekę. Zawsze świeży miód. Lubi pan miód? - Niespecjalnie. - A ja tak. Zawsze mam parę słoików w lodówce. Gdzie teraz? Nigdy nie mogę się połapać w tych cholernych objazdach. Znajdowaliśmy się naprzeciw supermarketu Macy'ego na Szóstej Ulicy. Ruch był taki więcej teoretyczny. - W prawo. Skręcił w prawo i przetarł oczy. Potem otworzył okno i wychylił głowę na zewnątrz. Owiało nas zimne, wilgotne powietrze. - Freddie Foster - powiedział - Wie pan, kto to jest? - Nie. - Szef wydziału zabójstw. Od dzisiaj. Ma trzydzieści osiem lat i żonę, która jest siostrą prokuratora okręgowego. Nie powiedziałem nic. Światła neonów rozbijały się na szerokiej masce chevroleta. - Zostałem szefem policji w Lipton, niedaleko Newark. Oczywiście po dłuższym urlopie, "który się panu niewątpliwie należy. I będziemy bardzo szczęśliwi, widząc pana znów z nami, poruczniku. Po zrobieniu porządku w tym cholernym Lipton" - Uśmiechnął się kwaśno - Wie pan ilu tam jest mieszkańców? Ośmiuset. Będę tam robił porządek z dwoma innymi policjantami. Do końca życia. Jechaliśmy środkiem ulicy. Biała przerywana linia chowała się między kołami samochodu. - Mam trzy dni na zdanie obowiązków - ciągnął – Od poniedziałku zaczynam urlop. Pojadę do Fremont. - Lato już minęło - zauważyłem - Lipy chyba już też przekwitły. Zabębnił palcami o kierownicę. - Znam niedaleko małą knajpkę. Prowadzi ją mój znajomy. Ma pan ochotę na jednego? Odpowiedziałem, że mam. Knajpka rzeczywiście była mała. Sześć niedużych kwadratowych stolików ustawionych pod szklaną ścian, która w rzeczywistości była jednym dużym oknem, czarny lśniący kontuar z paroma obitymi czarną skór wysokimi stołkami i całkiem przyzwoitą baterią różnych butelek po drugiej stronie. Między tym wszystkim stał gruby mężczyzna z czarnymi zaczesanymi do góry włosami i dużym kartoflanym nosem. Ubrany był w marynarkę i rozpiętą pod szyją koszulę w paski. Spodnie wisiały mu na gumowych szelkach całych w bożonarodzeniowe gwiazdki, a z kieszonki marynarki wystawała chusteczka w takie same gwiazdki. Obok stała platynowa blondyna z wytapirowanymi włosami i sterczącym biustem eksponowanym w sposób niepozostawiający niczego na potem. Miała pospolitą, okrągłą twarz i wyraz bezgranicznej nudy w oczach. - Cześć, Joe! - powitał mężczyznę Gabor - Jak leci? Gruby wzruszył ramionami. - Kiepsko - odpowiedziała za niego blondynka - Bo co? - Bo nic. Dwa podwójne skocze. - Podać do stolika? - Do ręki. - Myślałam, że panowie usiądziecie przy stoliku - powiedziała – Ale mogę też podać do ręki, albo do nogi, albo wlać w dziób. Gabor popatrzył na nią z ukosa, podszedł do stolika, odsunął krzesło i usiadł. Wyciągnął nogi przed siebie i przyjrzał im się z uwagą. - Skąd wytrzasnąłeś tę małą, Joe? - wskazał na miejsce, gdzie stała dziewczyna - Aż mnie rozrywa, takie śmieszne rzeczy opowiada. - Betty – wyjaśnił Joe - Pracowała kiedyś w południowym Brooklynie. U Herba Stone'a. Tego, którego przymknęli za prochy. Gabor kiwnął głową. - Ferajna się rozleciała. Każdy w swoją stronę. A jej stroną - wskazał głową, kogo ma na myśli - byłem ja. Z lodem? – potrząsnął szklankami z nalaną już whisky. Kiwnęliśmy, że tak. - Stone płacił nawet nieźle - odezwała się Betty - Ale robota była cholernie nudna. Coś tak jak tu, może nawet jeszcze bardziej. Cholerna nuda, nie mogłam wytrzymać. - Po prostu cię wywalił - sprostował Joe – Zdążył zanim wpadł. Czasami myślę, czy nie zrobić tego samego. - To znaczy wpaść? - spytała zaczepnie. Spojrzał na nią jakby za chwilę miał ją zjeść, ale nie nic powiedział. Ulicą jechał wolno patrolowy wóz policyjny. Kierowca wpatrywał się w okna knajpy. - Jeszcze nie śpię - wrzasnął Joe w stronę wozu - Przyjdź za godzinę, to może dostaniesz coś na rozgrzewkę. Uderzyła go w twarz, ale tak raczej tylko dla śmiechu. Chyba nawet nie poczuł, że został uderzony. - Przychodzi tu co noc - Joe postawił szklanki na kontuarze i ruchem ręki pokazał blondynie, że ma je podać i gdzie ma je podać - Zawsze, kiedy się zdrzemnę na zapleczu. A ta tu pompuje w niego whisky i kawę i nie chce forsy. Za chwilę będę musiał zamknąć budę. Znasz tego przyjemniaczka, Marc? Gabor potrząsnął głową i wlepił wzrok w szklankę. - Nie, ale mogę się dowiedzieć, jeśli chcesz. - Na razie nie. Tak tylko zapytałem. Prościej przecież jest wyrzucić kogo trzeba. Przez tyle lat pracowałem sam - ciągnął – tak, że doskonale mogę się bez tego kogoś obejść. Jak myślisz, Marc? - Nie wiem. - Joe mnie nie wyrzuci - odezwała się Betty – Nie boję się. Bo kto by mu podawał mleczko do łóżka, albo przystawiał kompres, albo masował te zwoje tłuszczu w miejscu gdzie inni mają brzuch? No kto? Może sam? Za oknem znów zaczął padać deszcz. Jakiś mocno zalany Murzyn w kurtce z postawionym kołnierzem obijał się o ściany domów. Był kompletnie mokry, ale wyglądało, że nic sobie z tego nie robi. Gdzieś na wysokości wejścia do lokalu podeszła do niego wysoka dziewczyna z długimi czerwonymi włosami. Chwilę rozmawiali, potem dziewczyna wzięła go pod ramię i odeszli. Tak po prostu, jak gdyby nigdy nic. - Co będzie z Gregory Noblem? - spytałem i pociągnąłem ze szklanki. - Nie wiem. Idę na urlop. Teraz to sprawa Freddiego, a on, jak go znam, będzie przeciągał. Tak długo, aż stary Noble się nie uspokoi. Nie myślę, żeby to trwało długo. Jakiś miesiąc, może dwa. Przechylił szklankę i upił łyk. - Zresztą Noble - ciągnął - to nie jedyna tego typu sprawa. Są i inne, a Freddie nadaje się do nich jak nikt inny. Jest pewność, że nikt z tych, co nie mają dostać, nie dostanie po uszach. To duża umiejętność. - Taaa - mruknąłem - Kto to jest Bertola? Zatrzymał szklankę w połowie drogi do ust. - Po co to panu? - Jest właścicielem "Labradoru" i pokazywał się z dziewczyną, której szukam. To chyba wystarczające powody. - Może, a może nie. Chce jej pan dalej szukać? - Mnie Freddie nie obowiązuje. Przynajmniej na razie. Postawił szklankę z powrotem na stoliku i spojrzał mi w oczy. - Właścicielem "Labradoru" jest facet o nazwisku Heizman - powiedział powoli. - Wiem. - Mieszka w Bronxie i słyszał coś o "Labradorze", ale nie wie dokładnie gdzie to jest. Pytał, czy to czasem nie w Kanadzie. Poza tym ciągnęło od niego wódą. I był to zapach dobrze utrwalony. - Czegoś takiego się spodziewałem. - O Bertoli oficjalnie nikt tam nie słyszał. Kiwnąłem głową. - Właśnie. Nikt o nim nie słyszał. - Więc co? Pochyliłem się i oparłem łokcie na stoliku. Nasze twarze dzieliło może pięć centymetrów. - Chciał pan, żebym zapytał o Bertolę, prawda? Unikał mojego wzroku. Jak wstawiony kierowca policjanta. - Bertola to kawał drania - powiedział - Nie lubi jak się za nim węszy. - Nikt nie lubi. - Może pan dostać po nosie. Podniosłem szklankę i wypiłem whisky do końca. Dopiero teraz zauważyłem, że miała gorzkawy smak. - I może pan strzelić sobie w łeb. A ostatnim widokiem, jaki będzie pan oglądał będzie kot. Zapaliłem papierosa i nie mówiłem nic. - Vernon Johnson - odezwał się po dłuższej chwili – Sierżant detektyw Vernon Johnson. Wie o Bertoli wszystko. Bertola to jego hobby. Wspomnę mu o tobie. Za oknem znów pojawił się wóz patrolowy. Przed knajpką zwolnił, ale zaraz zniknął. Joe cały czas tkwił za kontuarem. ROZDZIAŁ XIX Leżałem na tapczanie i patrzyłem w sufit. Już od dłuższego czasu. Paliłem też papierosy, a popiół strzepywałem do stojącej na podłodze popielniczki. Była już pełna od co najmniej dwóch godzin, a od tego czasu wypaliłem jeszcze parę cameli. Właściwie, wypadałoby wstać i wyrzucić ją do kosza. I zmienić przy okazji płytę, bo ta, która kręciła się na tarczy adaptera dawno już się skończyła. Zadzwonił telefon. Sięgnąłem po słuchawkę i mruknąłem: – Proszę zaczekać. Zwlokłem się z tapczanu, wyłączyłem adapter i ponownie sięgnąłem po słuchawkę. - Słucham? - Pan Browne? - usłyszałem chrapliwy głos, który jednak na pewno nie należał do mężczyzny - Pan Francis Browne? - Zgadza się. Jeśli chciała pani rozmawiać z Francisem Brownem, to wykręciła pani właściwy numer. - Mówi Dona Fusco. Chciałam... - Moment - przerwałem. Chwyciłem za popielniczkę i wyrzuciłem to, co było wewnątrz do kosza. Wróciłem na tapczan i zapaliłem nowego papierosa - Teraz mogę słuchać. - Mówi... - Mówi Dona Fusco, wiem. I coś pani chciała. - Chciałabym się z panem spotkać. - Nic z tego, kotku. Wieczór mam zajęty. A poza tym nie mam forsy, więc nici z tego, sama widzisz. Przez chwilę słuchałem jej niezbyt równego oddechu. - To ważne. Wiem gdzie jest Doris – powiedziała jednym tchem jakby się bała, że może nie zdążyć. - Gdzie? - Nie przez telefon. Będę czekała za pół godziny na rogu Jackson i Trzydziestej Trzeciej. Spojrzałem na zegarek. Blade fosforyzujące wskazówki układały się na godzinę wpół do piątej. - Dobra. Będę za pół godziny. Zdusiłem papierosa w popielniczce, odłożyłem ją na podłogę, zsunąłem się z tapczanu i powlokłem do łazienki. Umyłem twarz, zmieniłem koszulę i zszedłem na dół. Świtało. Ulicą wolno jechała ciężarówka Zakładu Oczyszczania Miasta. Dwóch mężczyzn w przybrudzonych pomarańczowych drelichach stało uczepionych z tyłu na czymś w rodzaju stopni i zeskakiwało od czasu do czasu, kiedy samochód podjeżdżał pod kolejny pojemnik lub zbierało wprost z chodnika bądź z jezdni coś, co tam leżało, a nie powinno. Ładna dziewczyna z wyrazem zmęczenia na twarzy, stała oparta o mur niedaleko bramy domu, w którym mieszkałem. Nie znałem jej. Była młoda, zgrabna, w krótkiej plisowanej spódniczce. Blond włosy przewiązane wstążką opadały jej na ramiona. Obok, na wysprzątanym już chodniku leżała torba podróżna, niebieska, z kolorową naklejką linii lotniczych na wierzchu. Dziewczyna stała, jedną nogę opierając na ścianie domu, paliła papierosa i wypatrywała czegoś w oddali. Nie zwróciła na mnie uwagi, kiedy przechodziłem obok. Miałem szczęście. Taksówka przejeżdżała akurat, kiedy wychodziłem. Usiadłem na tylnym siedzeniu i kazałem się zawieźć na róg Trzydziestej Trzeciej i Jackson. Dochodziło piętnaście po piątej, kiedy tam dotarliśmy. Dona już była. Spacerowała wolno wzdłuż witryny sklepu chemicznego rozglądając się nerwowo na boki. Miała na sobie czarny, skórzany płaszcz, a w sobie podwójną porcję heroiny czy czegoś takiego. Widać było z kilometra. Wysiadłem, kazałem taksówkarzowi poczekać i podszedłem do niej. - Dona - powiedziałem dotykając lekko jej ramienia. Nie zareagowała. - Francis Browne, poznajesz? - Nie pieprz - wybełkotała - Jasne, że poznaję. Dotknąłem jej ręki. Była zimna jak styczeń sześćdziesiątego piątego. Puls cholernie nieregularny. - Chcesz sobie pomacać? - podniosła na mnie sprane, niebieskie oczy No, już! - zabrzmiało to bardzo, bardzo powoli. Chwyciłem ją wpół i zaciągnąłem do taksówki. - St. Luke 8 - powiedziałem krótko. - Pana znajoma? - taksówkarz popatrzył na nią z dwuznacznym uśmiechem. - St. Luke 8! - Widziałem ją kiedyś w "Grandialu" i w takim jeszcze innym miejscu uśmiechał się obleśnie – Zapomniała się ubrać i wyszła na ulicę. Ubaw nieziemski. - Jedź pan! - Nie jadę z tą dziwką. Może mi zarzygać całe siedzenie. Wyjąłem z portfela dwudziestkę i wcisnąłem mu w łapę. - Nie jadę... Uderzyłem go kantem dłoni w kark. Zgięło go wpół i wyrżnął głową w kierownicę. Po minucie doszedł do siebie, dotknął czoła i spojrzał w lusterko. - Nie wiedziałem, że panu tak na tym zależy - powiedział - Mogę ją zabrać, ale wszystkie koszty ekstra do zwrotu. - Jedź. Włączył jedynkę i ruszył. Zaczynało siąpić. Kiedy tylko byłem z Dorą zaczynało siąpić. Jechaliśmy wolno, nawet bardzo wolno, ale specjalnie nie zależało mi na czasie. Dona zasnęła prawie natychmiast, kiedy ulokowałem ją w taksówce. Potrząsnąłem ją za rękę, ale nie zareagowała. Już drugi raz w ciągu paru minut. Odwróciłem się i sięgnąłem do jej torebki. Miała w niej trochę drobniaków, papierosy i prawo jazdy z jej fotografią. Prawo jazdy wystawione było na nazwisko Dona Fuscovicius, urodzonej w Worthwood, Nowy Meksyk. Miała dwadzieścia pięć lat. Nikt, nawet z największą wyobraźnią nie dałby jej mniej niż czterdzieści. Zajechaliśmy pod dom w czasie, który przyprawiłby o zawrót głowy każdego żółwia. Wyciągnąłem Donę z samochodu, zarzuciłem ją sobie na plecy, torebkę powiesiłem na szyi i wszedłem do mieszkania. Tu zrzuciłem ją z siebie, mniej więcej delikatnie położyłem na tapczanie i obciągnąłem jej sukienkę, która zadarła się nieco za wysoko. Butem włączyłem radio, usiadłem i założyłem nogę na nogę. Ktoś za ścianą puszczał wodę. Zapaliłem papierosa i zrobiłem sobie drinka. Nie smakował mi, więc dolałem trochę żytniówki i soku cytrynowego. Usiadłem z powrotem w fotelu i zmieniłem stację w radiu. Jakiś głos mówił o wypadku na przejeździe kolejowym w północnym Staten Island. Pociągnąłem łyk ze szklanki i spojrzałem na Donę. Gdyby zmyć jej ten uliczny makijaż, to może dałoby się zrobić z jej twarzą coś bardziej interesującego. Może nie od razu dwudziestopięcioletniego interesującego, ale na pewno nie czterdziestoletniego. Zrobiłem kawę i wypiłem dwie filiżanki. Była gorąca i parzyła usta. Wypaliłem też ze cztery papierosy zanim na tapczanie zaczęło coś się dziać. Najpierw były to powolne ruchy powiek, które niebawem ustały, potem ruchy rękami, które też nie trwały długo, wreszcie Dona dźwignęła się ciężko i spojrzała nieprzytomnie po pokoju. W pewnym momencie wzrok jej napotkał mnie. Siedziałem tam gdzie siedziałem i przypatrywałem jej się z umiarkowanym zainteresowaniem. - Gdzie jest łazienka? - szepnęła chrypiącym szeptem. Bardziej domyśliłem się, o co jej chodzi, niż rzeczywiście dosłyszałem. Wskazałem na drzwi z tyłu. Powlokła się tam i po pewnym czasie usłyszałem szum wody. Wyszła po dziesięciu minutach. Blada jak sprane dżinsy. Usiadła ciężko na tapczanie, objęła rękami głowę i zaczęła masować skronie. - Potwornie boli mnie głowa - chrypnęła - Ma pan coś do picia? Podałem jej szklankę z wodą. Zrobiła parę łyków i odłożyła ją na podłogę. - Mam wrażenie, że gdzieś już się widzieliśmy - powiedziała - Chyba się nie mylę. Podniosłem się i przysiadłem na niskim stoliku stojącym między fotelami. - Zadzwoniłaś do mnie i umówiliśmy się na rogu Jackson i Trzydziestej Trzeciej. Kiedy tam dotarłem, byłaś mniej więcej w takim stanie jak teraz. Zasnęłaś w taksówce. Przywiozłem cię tutaj i pilnuję, jakby mi ktoś za to płacił. - Pamiętam - chwyciła się znowu za głowę – Nie wszystko, ale pamiętam. Miałam panu powiedzieć, gdzie jest Doris. Zdaje się, że właśnie to pana interesuje najbardziej. Skinąłem głową. - Szukam jej od pewnego czasu. - Dlaczego? - Już ktoś chciał się tego dowiedzieć i się nie dowiedział. - Jest pan twardym facetem, prawda? - w jej głosie wyczułem kpinę. - Gdzie jest Doris? Wstała, podeszła do lustra i poprawiła sobie włosy. Mimo to spadały jej na czoło. - Dzwoniłam tu wczoraj. Nikt nie odpowiadał - powiedziała do lustra. - Byłem z wizytą - odpowiedziałem krótko – I obudziłem się w parku miejskim pod ławką. - Taki sen? - Raczej nie. Więc gdzie jest Doris? Odwróciła się i spojrzała na mnie prawie trzeźwym wzrokiem. - Dubuque Street 1608, Amarillo, Teksas. Nie poruszyłem się, chociaż coś małego przebiegło mi szybko wzdłuż kręgosłupa. - Amarillo? - Ma tam przyjaciółkę, czy kogoś takiego. Prosiła, żeby powiedzieć panu Danby'emu. Tylko jemu. - Nie nazywam się Danby. - Wiem - skinęła głową - Ale w tej chwili nie ma to już żadnego znaczenia. Ten adres zna pewien facet, który też nie nazywa się Danby. Nie wiem, czy w ogóle jakoś się nazywa, ale myślę, że jest już w drodze do Amarillo. Za bardzo mu zależało na tym adresie, żeby miał go tylko zapisać w notesie. - Też tak myślę. Jak wyglądał? - Wysoki. Nawet bardzo wysoki, czarne włosy czesane z przedziałkiem, duży nos. Nosił skórzaną brązową kurtkę, taką, jaką noszą piloci. Usiadłem w fotelu i zapaliłem papierosa. Zrobiło się zimno. Wstałem, przymknąłem okno i jeszcze raz usiadłem. - Jak to było? Od początku. - Spałam. W pewnym momencie poczułam, że ktoś jest jeszcze w pokoju oprócz mnie i Louisa. Otwarłam oczy. Nade mną stał facet w brązowej kurtce. Louis spał. Trochę za mocno jak na normalny sen. Facet kazał mi siedzieć cicho, zresztą i tak nie mogłam z siebie wydobyć głosu. Spytał gdzie jest Doris. Powiedziałam - spuściła głowę – Bałam się... - Koniec? - Facet mnie związał. W usta włożył knebel i poszedł. Powiedział jeszcze, żeby nikomu o tym nie mówić. - Dlaczego więc go nie słuchasz? Wzruszyła ramionami. - Kto cię uwolnił? Bo jak mi się wydaje nie masz już knebla w ustach. - Louis. Kiedy doszedł do siebie, byłam już na pół żywa. Jeszcze chwila i jakiś przedsiębiorca pogrzebowy miałby trochę roboty ze mną. - I dałaś sobie od razu w żyłę. Rozumiem. Nie odpowiedziała. Wstałem, wziąłem Donę za ramiona i posadziłem w fotelu. Sam usadowiłem się naprzeciwko, przysiadając znów na stoliku. - Zastanawiam się - odezwałem się - skąd ten gość wiedział, kogo zapytać o adres Doris. Dlaczego zapytał właśnie ciebie, a nie na przykład Jima White'a z Red Springs. - Bo mieszkam najbliżej. - Mnie jakoś nikt nie chce pytać o znajomych faceta zza ściany. A miałbym co nieco do powiedzenia. Poruszyła się niespokojnie. - Czy to moja wina? - Dlaczego zmieniłaś nazwisko, pani Fuscovicius? Zesztywniała. Nie dałem jej jednak dojść do siebie i ciągnąłem - Znam jednego Fuscoviciusa. Ma lombard na Sześćdziesiątej Drugiej. Jakiś krewny? Zapadło milczenie. Nie trwało jednak zbyt długo. - To mój mąż - wychrypiała zupełnie zmienionym głosem – Nie żyjemy ze sobą od roku. Okazał się draniem. - Zdarza się. Co innego Louis. Ten przynajmniej spać potrafi. - Facet go czymś załatwił - prawie krzyknęła – Z Louisem nie poszłoby mu łatwo. - Jasne - rzuciłem ugodowo - Kiedy ostatnio widziałaś się z mężem? Zastanowiła się. Trochę za długo. Nikt się tak długo nie zastanawia nad tym, kiedy ostatnio widział się z własnym mężem. - Miesiąc temu - powiedziała w końcu - Zastawiłam u niego futro Doris. - Futro Doris? Szynszylowe? Wydawała się zaskoczona. - Skąd pan wie? Uśmiechnąłem się kącikiem ust. - Dostałam za nie dwieście dolarów - powiedziała – Z Chrisa to skończony łajdak. Za szynszylowe futro dwieście dolarów! Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Była dwunasta w południe, kiedy wyszła. Zaparzyłem jeszcze jedną filiżankę kawy i spróbowałem to wszystko przemyśleć. Potem poszedłem do łazienki, umyłem się, przepłukałem usta, ubrałem, wsiadłem do samochodu i pojechałem autostradą nr 78. Prowadziła do Amarillo. ROZDZIAŁ XX Dubuque Street 1608. Drewniany, biały domek z werandą zagubioną pomiędzy wijącym się zielonym bluszczem a wysokimi na parę metrów piniami. Wypielęgnowany trawnik sięgał ciepłej jak coca cola w automacie na stacji benzynowej drogi, która była tu tylko chyba po to, żeby trawnik miał się gdzie kończyć. Obok krótkiego podjazdu stało urządzenie do zraszania. Odpięty zielony wąż leżał zwinięty niedbale parę metrów dalej. Drzwi garażu były uniesione a w środku stał samochód. Nikogo nie było widać. Żadnych psów, dzieci, przechodniów, cisza. Tylko gdzieś wysoko, na bezchmurnym niebie przelatujący samolot rysował białą, z lekka postrzępioną na końcach linię. Ale i tak robił to bezszelestnie. Był za wysoko, żeby dało się coś usłyszeć. Wrzuciłem jedynkę i podjechałem wolno pod następny sięgający drogi trawnik. W oknie na parterze, za muślinową firanką mignęła mi przez moment jakaś twarz. Kiedy spojrzałem jeszcze raz nikogo nie było. Parę metrów dalej, na podjeździe do sąsiedniego białego domku stał zakurzony dodge z rejestracją nowojorską. Stał i wyraźnie nie pasował do krajobrazu. Dom wyglądał na niezamieszkany. Wysokość trawy była o parę milimetrów wyższa, a biel ścian o parę odcieni za ciemna. Nacisnąłem gaz, skręciłem ostro kierownicą i wróciłem pod 1608. Zaparkowałem obok hydrantu, zaciągnąłem hamulec, wysiadłem i ostrożnie podszedłem pod drzwi. Były uchylone. Zapukałem lekko, tak żeby mnie nikt nie usłyszał, odczekałem chwilę i cicho wślizgnąłem się do środka. Nie zauważyłem nikogo, ale na prawo, za białymi drzwiami usłyszałem jakiś niewyraźny szmer. Jakby ktoś przesuwał jakiś ciężar, czy coś takiego. Przesunąłem się pod drzwi, wstrzymałem oddech i nacisnąłem lekko klamkę. Na środku pokoju, pod ogromnym kryształowo złotym żyrandolem stał jakiś facet i wiązał sznur do haka, na którym wisiał żyrandol. Na podłodze u jego stóp leżała nieprzytomna kobieta. Facet był wysoki i ubrany w lotniczą, skórzaną kurtkę. Kobieta była blondynką o nieprzyzwoicie długich nogach ukazanych niemal w całości. Krótka, prawie przeźroczysta koszula nocna zakrywała je raczej teoretycznie i chyba właśnie o to chodziło. Znałem tę kobietę. To znaczy znałem ze zdjęcia. Facet założył sznur, z drugiej strony zrobił pętlę i pochylił się nad kobietą. W tym momencie skoczyłem. Nie spodziewał się, zresztą na to właśnie liczyłem. Dosięgłem go rękami i powaliłem na ziemię. Zanim upadł, zdążyłem ulokować pięść na jego szczęce. Nie było to precyzyjne ulokowanie, ani o jakiejś nadzwyczajnej sile, ale każdego normalnego człowieka powinno przynajmniej na krótką chwilę oszołomić. Normalnego, ale nie jego. Wydawało się, że nawet nie zauważył ciosu. Zerwał się szybko, podniósł ręce jak bokser i zaczął przyglądać mi się spod przymrużonych powiek. Nie przyjrzał się chyba zbyt dokładnie, albo mnie nie docenił, bo kiedy uderzył, jego cios musnął mi tylko ramię. Gdyby trafił tam, gdzie chciał, wbiłby mi ucho w mózg. Odsunąłem się trochę i kopnąłem go z całej siły szpicem buta w miejsce, w które zwykle kopie się mężczyzn, kiedy przychodzi do kopania. Przygiął się. Tylko się przygiął. Nic więcej. Żadnego jęku, żadnego grymasu. Rzucił przy tym szybkie spojrzenie na stolik. Leżał tam czarny lśniący pistolet. Kaliber tak na oko dwadzieścia dwa. Odłożył go widocznie, kiedy był zajęty dziewczyną. Teraz przypomniał sobie o nim Rzucił się z furią w tym kierunku. Ja też. Rzuciliśmy się prawie jednocześnie, ale on był bliżej. Chwycił pistolet i natychmiast puścił. Zdążyłem dosięgnąć go kantem dłoni w momencie, kiedy odciągał bezpiecznik. W tej samej sekundzie poczułem jak mój żołądek zmienia miejsce zamieszkania i przeprowadza się bliżej kręgosłupa. Ból był taki, że wykorzystałem przy tym cały jego życiowy zapas. Rzuciło mnie na ścianę i zgięło wpół. Kątem oka zobaczyłem pistolet leżący pod łóżkiem, niedaleko dziewczyny i rękę zbliżającą się do niego. To dodało mi sił. Zebrałem całą ich resztę, odbiłem się od ściany i wyrżnąłem gościa głową w pierś. Odsunął się parę centymetrów, akurat tyle, by wystarczyło wziąć zamach i poprawić. Trafiłem pięścią w szyję. Zwalił się na kolana. Chwyciłem pistolet, odbezpieczyłem i wycelowałem w niego. W takiej pozycji zamarliśmy. On na kolanach trzymający się za szyję i ja naprzeciw z pistoletem w ręce. Właściwie w dwóch. Z jednej mógł mi wypaść. - Nienabity - wychrypiał, chociaż właściwie nie powinien wydać głosu. Spojrzałem na pistolet. W tym momencie ruszył na mnie. Odruchowo nacisnąłem na spust. Huk wystrzału zlał się w jedno z jakimś krzykiem. Kobiecym krzykiem. Dochodził skądś zza drzwi i zanim zdążyłem zdać sobie z tego sprawę, facet przywalił mnie swoim ciężarem. Upadłem na podłogę. Musiałem trafić go w serce, albo przynajmniej w pobliże, bo mniej więcej w tym miejscu poczułem pod palcami coś lepkiego. Za bardzo wyglądało to na krew, żeby mogło być czymś innym. Przesunąłem go z trudem na bok i wstałem. To znaczy podniosłem się na tyle, żeby podpełznąć do łóżka i oprzeć się o nie. Dopiero teraz spojrzałem na drzwi. Stała w nich niemłoda kobieta, w kapeluszu na głowie i z wyrazem przerażenia na twarzy. W rękach trzymała jakieś pakunki. - Kłamał - wysapałem - Ten pistolet był nabity. Krzyknęła jeszcze raz, a zaraz potem jeszcze raz. Pakunki spadły na dywan. Podniosła je szybko i przycisnęła do piersi. - Kim pan jest? - spytała szybko. Podniosłem uspokajająco obie dłonie do góry - Proszę się nie obawiać - powiedziałem - Nie mam złych zamiarów. - Kim pan jest? - Francis Browne. Dziennikarz z "Reportera". Nie wydawała się ani trochę uspokojona. Przyciskała pakunki do piersi, jakby to miało pozwolić jej się opanować. Drżała na całym ciele, chociaż powoli jakby oswajała się z sytuacją. - Czego pan tu szuka? - Tej pani - wskazałem na ciągle nieprzytomną kobietę w krótkiej koszuli nocnej. Dopiero teraz ją dostrzegła. Rzuciła pakunki w kąt i podbiegła do niej. - Doris! - chwyciła jej głowę w ręce - Doris! Co oni ci zrobili? Przysunąłem się bliżej, chwyciłem Doris za rękę i namacałem puls. Był. Nawet dosyć wyraźny. - Dopiero mieli zrobić - oczami pokazałem na zwisający z żyrandola sznur - I zrobiliby, gdybym przyszedł pół minuty później. Spojrzała na Doris, na sznur, na mnie i jakby dopiero teraz pojęła, co się naprawdę stało. Twarz jej stężała, rysy stały się ostre. - Niech mi pan pomoże przenieść ją na łóżko – powiedziała spokojnie Sama nie dam rady. Chwyciliśmy ją pod ręce i wciągnęli na łóżko. Była ciągle nieprzytomna. - Chyba trzeba będzie zawiadomią lekarza – odezwała się – Dla niej i dla pana. - I policję - dodałem - Dla mnie. Skinęła głową i ruszyła do kuchni. Podniosłem pistolet, wsunąłem go sobie za pasek spodni i ruszyłem za nią. Stała przy telefonie i trzymała w dłoni słuchawkę. Kiedy wszedłem, odwróciła się. - Dlaczego jej pan szukał, panie Browne? - spytała - Doris nie chciała, żeby jej ktoś szukał. - To dłuższa historia - mruknąłem i zwaliłem się ciężko na zydel stojący przy stole - Ma pani odrobinę whisky, pani Forrest? - Skąd pan wie jak się nazywam? - Wizytówka na drzwiach - wyjaśniłem - Ma pani whisky? - Nie mam. Westchnąłem i wyjąłem z marynarki pomiętego papierosa. Wsadziłem go w zęby i zapaliłem. Przez chwilę paliłem w milczeniu. - Jest pani znajomą Doris? - spytałem. Skinęła głową. - Jeszcze z Nowego Jorku. Mieszkaliśmy w sąsiedztwie. Po śmierci matki dostałam ten dom – zrobiła ręką okrąg pokazując ściany i sufit - I przywlokłam się tutaj z całym dobytkiem. Od czasu, kiedy Doris znalazła się w kłopotach mieszkamy razem. Zaciągnąłem się głęboko. Koniuszek popiołu spadł na podłogę. Spojrzałem na niego bezmyślnie i spytałem: - Zna ją pani dobrze? - Tak mi się wydaje. - A z okresu przednowojorskiego? Zastanowiła się na parę chwil. - Pochodziła skądś z południa - powiedziała powoli - Nie wiem dokładnie skąd. Pokręciłem głową. - Z Omaha - wyjaśniłem - Nazywała się wtedy Leila Smith. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Przymknęła tylko oczy. - Wiem, że nazywa się Smith. Wiem o niej wiele różnych rzeczy, panie Browne. Ostatnio miałyśmy sporo czasu dla siebie. - Zapewne. - Jest dla mnie jak córka. Nie dam jej skrzywdzić. Nawet gdybym miała wylądować tam, gdzie nie chcę. - Nie będzie potrzeby. Chciałem tylko przekazać pozdrowienia od ojca. - Ojca? - zdziwiła się - Ojciec wyrzucił ją z domu. - Ale teraz chciałby ją zobaczyć. Jest stary, chce zgody. Wynajął nawet detektywa, który miał ją odnaleźć. Nie zdążył. Pech, wpadł na właściwy ślad i niewłaściwych ludzi. Nie żyje. - Myślałam, że to pan jej szuka. - W pewnym sensie tak, ale wmieszałem się w to znacznie później. Kiedy detektyw już nie żył. Odwróciła się, wytarła ręce o spódnicę i usiadła po przeciwnej stronie stołu. Zapadło milczenie. Wstałem, zgasiłem papierosa w popielniczce, podszedłem do okna i wyjrzałem. Ulica była pusta jak los loterii krajowej. Linia narysowana przez samolot rozmyła się zupełnie, pozostała po niej jedynie delikatna biała mgiełka. - Leila opuściła dom i pojechała do Nowego Jorku - odezwałem się nie odwracając od okna - Zaczęła pracować jako tancerka w takim jednym lokalu. Właścicielem był niejaki Bertola. I to było właśnie to. Zaczęło się dla niej nowe życie. Bertola stracił dla niej głowę, przynajmniej tak to wyglądało. Stała się, jak się to mówi, luksusową utrzymanką i jak się wydawało, wszystkim to odpowiadało. Jej chyba najbardziej. Miała pieniądze i mężczyznę, który coś znaczył. Później to znaczenie zaczęło trochę maleć, ale był jeszcze silny i od czasu do czasu pokazywał, kim jest na prawdę. I najważniejsze: miał pełny portfel i hojną rękę. A to liczyło się najbardziej. - Wiem - zgodziła się - Chociaż to nie tak jak pan myśli. Kiwnąłem głową machinalnie. - Wszystko trwa do czasu - podjąłem nie przestając obserwować ulicy Bertola został zmuszony do zejścia w podziemie, a Leila musiała uciekać. Nie wiem dlaczego, ale musiała uciekać i to w popłochu. Zabrała ze sobą tylko to, co miała na sobie. Jedno szynszylowe futro. Zmieniła też nazwisko. Nazywała się teraz Doris Munro. Zaczęła pracować w knajpie "Jama". I tu ją znalazł pewien mały, przebiegły człowieczek – Blake. Pracował dla Grazianiego. To taki prywatny szperacz. Grazianiego wynajął Gatto. Poznałem go. To facet, którego lepiej nie znać. Poznałem też Bertolę. Rozmawiałem z nim nawet i wyszedłem z tego wszystkiego żywy, chociaż nie powinienem. W tym momencie po przeciwnej stronie ulicy zatrzymał się szary samochód z rodzaju krążowników szos. Wysiadło z niego dwóch wysokich, dobrze zbudowanych mężczyzn w szarych gabardynowych garniturach. Mężczyźni nosili ciemne okulary i nie wyglądali na takich, których dałoby się polubić. Ruszyli prosto w kierunku domu. - Dlaczego? - spytała pani Forrest. Wskazałem głową za okno. - Dlatego. Niech pani dzwoni po policję. I niech im pani powie, że sprawa jest poważna. Sięgnęła po telefon w momencie, w którym faceci przechodzili przez jezdnię. Wyjąłem pistolet zza paska, podszedłem do drzwi i schowałem się za nimi. Wstrzymałem oddech i zacząłem nasłuchiwać. Po dwóch sekundach usłyszałem, jak ktoś wchodzi do domu. Nie bawili się nawet w pukanie. Wysunąłem się cicho z ukrycia i zrobiłem parę kroków. W tym momencie znalazłem się za ich plecami. Mimo, że przesuwałem się cicho, usłyszeli chyba coś, bo jeden z nich odwrócił się. I było to wszystko, na co było go stać. Trzasnąłem go kolbą w skroń. W tej samej sekundzie zrobiłem pół obrotu w prawo i przyłożyłem lufę pistoletu do karku drugiego. Gdyby się poruszył nacisnąłbym spust. Byłem zdecydowany. Tego, co zostałoby potem z jego głowy można by było szukać na ścianie. Sam chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo nie odwrócił głowy, nie odezwał się, ani nie zrobił żadnego z tych idiotycznych ruchów, których później żałuje się do końca życia. O ile ma się jeszcze czego żałować. - Ręce! - powiedziałem ostro. Podniósł je, choć nie określiłem, co ma z nimi zrobić. Pod pachą nosił czterdziestkę czwórkę. Jak Wyatt Earp. - Policja zaraz tu będzie - usłyszałem za sobą znajomy szept. Pani Forrest stała za mną z linką do wieszania bielizny. Wcisnęła mi ją w rękę. - Chyba wie pan, co z tym należy zrobić - dodała tym samym tajemniczym szeptem. Uśmiechnąłem się i podałem jej pistolet. - Gdyby się ruszył, niech pani naciśnie to czarne - powiedziałem. - Spust? Uśmiechnąłem się jeszcze raz, bez słowa wziąłem z jej ręki sznur i związałem gościowi ręce z tyłu. Nogi też. To samo zrobiłem z drugim, a sam oparłem się o ścianę i wytarłem pot z czoła. Było cholernie gorąco. - Niezły z ciebie kowboj, mój panie - powiedziała - Szkoda, że nie jestem dwadzieścia lat młodsza. Czuję, że spodobalibyśmy się sobie. Lubię ostrych chłopaków. Kim są ci dwaj? - To ludzie Gatto - wyjaśniłem - Cały czas zastanawiałem się, dlaczego wyszedłem od Gatto żywy. A odpowiedź była bardzo prosta. Miałem ich zaprowadzić do Doris. I zaprowadziłem. - Zaraz, zaraz. To w takim razie, kim jest ten tam? - wskazała na pokój. - Gatto zaczął szukać Doris przez Grazianiego. Gdy mu to nie wyszło, próbował przeze mnie. Bertola w tym czasie zaczął szukać na własną rękę. Ten facet tam, to właśnie człowiek Bertoli. Trafił na ślad Doris przez futro, które zastawiła w lombardzie. I tym sposobem wszyscy spotkaliśmy się dzisiaj tutaj u pani. - Chciałabym powiedzieć, że gdybyście powiadomili, to upiekłabym ciasteczka, ale to chyba nie byłby najlepszy pomysł. - Chyba nie. Patrzyliśmy chwilę na siebie w milczeniu, potem pani Forrest odwróciła się, zdjęła płaszcz, który ciągle jeszcze miała na sobie i weszła do pokoju, gdzie leżała Doris. Pojawiła się z powrotem po jakiejś minucie. - Dochodzi do siebie - powiedziała cicho - Biedactwo. Widziała jak Gatto zabił Seana O'Briana, właściciela "Manhattanu". A tego nie powinna zobaczyć. Za oknem zabrzmiały syreny policyjnych wozów. Poczułem się bardzo zmęczony. EPILOG Zamknął z trzaskiem szafę, przekręcił klucz i usiadł za biurkiem. Sapnął ciężko, pochylił się i z dolnej szuflady wyjął dużą pękatą butelkę. Postawił ją na blacie i pochylił się jeszcze raz. Po paru kolejnych sapnięciach obok butelki pojawiły się dwie szklanki o ściankach, które trudno byłoby nazwać przeźroczystymi i szklany kubeł na lód. Spojrzał na to wszystko krytycznie, dmuchnął w środek szklanki, co dało efekt w postaci mgiełki, skrzywił się i schował to wszystko z powrotem do biurka. - Dawno nikt tego nie używał - mruknął - Zresztą nie mam lodu. Podniósł się i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił z dwiema czystymi szklankami, nalał do nich po niezłej miarce i jedną z nich dotknął palcem. Ta była dla mnie. - Byłby z ciebie kawał dobrego gliniarza, Browne - powiedział - Szybko zostałbyś kapitanem. Tacy jak ty awansują. - Tacy jak ja nigdy nie zostają policjantami. Wlepił wzrok w ścianę. Dopiero po jakimś czasie burknął: - Szkoda - podniósł szklankę - Obiecałem sobie, że otworzę tę butelkę, kiedy dostanę Bertolę - przyjrzał się płynowi w szklance - Hm, a już myślałem, że nie zrobię tego nigdy. Zapadło milczenie. Johnson nic nie mówił, ja też. W żadnym innym wypadku nie można by było tego nazwać milczeniem. - Niech mi pan powie - odezwałem się w końcu - Dlaczego tak zależało panu na tym, żeby zamknąć Bertolę. Uśmiechnął się nieznacznie. - Powiedzmy, że z czystego poczucia sprawiedliwości. Jeszcze raz zapadło milczenie. Ciężko nam szła ta rozmowa. - Gdzie się pan urodził, Johnson? - W Maine. - W Fishpond? Spojrzał na mnie zza szklanki. W oku dostrzegłem błysk. - Znalazłem pewnego faceta - powiedziałem – Przez pewien czas mieszkał w Fishpond. Opowiadał mi o pewnym sparaliżowanym garbarzu nazwiskiem Johnson. To twój ojciec, prawda? Podniósł szklankę i łyknął zdrowo. - Byłby z ciebie cholernie dobry policjant, Browne.