Muzyka pochodzi z nieba

Transkrypt

Muzyka pochodzi z nieba
— Rozmowy „Konspektu” —
Muzyka pochodzi z nieba
Rozmowa z Józefem Skrzekiem, liderem grupy SBB
Robert Stawarz: Jak można, w tak młodym
wieku, stworzyć dzieła takie jak: Pamiętnik
Karoliny (1978), Ojciec chrzestny Dominika (1980) czy Memento z banalnym tryptykiem (1980)? To jest muzyka na wskroś
nowoczesna, odkrywcza, nieprzemijająca
i świeża nawet teraz, 37 lat od premiery…
Kiedy powstawały te albumy, miał Pan 30,
32 lata. Był Pan zatem w wieku, w którym
wielu muzyków dopiero rozpoczyna swoje
kariery…
Józef Skrzek: Dary Boże! A przy tym pasja
i nieustanne przebywanie w świecie muzyki.
Dobrze, dary Boże. Ale przecież talent nie
jest w stanie zastąpić znajomości instrumentarium…
Zatem dary Boże oraz nieustanne ćwiczenie,
kształcenie się, ciągłe obcowanie z muzyką.
Ona towarzyszy mi niemal od maleńkości,
jest częścią mnie samego. Uczyłem się jej
w szkole, na studiach, uczę się jej cały czas.
Codziennie ćwiczę. Jest takie powiedzenie:
„Którędy do filharmonii? Przez ćwiczenia!”
W Pana muzyce znaczącą rolę odgrywają
teksty. Jak je Pan wybiera?
Zaczęło się od mojego spotkania z Julianem
Matejem, czyli Romualdem Skopowskim
(ale niech zostanie Julian Matej, bo on tak
chciał). To była michałkowicka, czyli miejscowa, znajomość. On zakochał się w pewnej Laurze, pięknej brunetce. Spotkaliśmy
się, bo Laura była moją sąsiadką. Pewnego
dnia pokazał mi swoją książeczkę, zbiorek
wierszy. Przeczytałem je z uwagą i coś mnie
tknęło. To nie było typowe pisanie o miłości,
to było coś więcej… Matej pisał: „z miłości
jestem / z których krwi krew moja / z miłości jestem albo z woli męża”… Memento
z banalnym tryptykiem zostało napisane do
gotowego tekstu, a słowa utworu Moja ziemio wyśniona powstały do muzyki. Matejowi
ostatnio się dostało, bo jako młody prawnik
został wciągnięty do pewnych kręgów PRL,
z którymi znajomość nie mogła wyjść nikomu na dobre…
Pan jednak buntował się przeciwko systemowi. Jak wyglądał muzyczny bunt młodych ludzi w latach siedemdziesiątych,
a jak wygląda obecnie?
Dziś bunt przejawia się w działalności raperów, którzy śpiewają „co to za miasto, po co
mi to wszystko, ja nie chcę nic” i tak dalej.
Mój brat dołączył do nich i zaśpiewał: „O mój
Śląsku, umierasz mi w biały dzień” w rytmie
rapu. Oczywiście miał rację. Ale ja śpiewam:
„O ziemio niedobra, o ziemio przegrana /
Jam ci wierny jak gołąb szybujący w niebo”.
„Konspekt” 2/2015 (55)
— Rozmowy „Konspektu” —
31
Robert Stawarz i Marcin Kania z Józefem Skrzekiem, budynek Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego
Radia w Katowicach, lipiec 2015 r.
To tekst napisany przez moją żonę Alinę.
Jest romantyczny, sentymentalny, bo kobiety
takie bywają i wtedy są nasze. Śląsk jeszcze
w czasach mojego dzieciństwa był mocarstwem. Wojewodą był Jerzy Ziętek, powstał
Stadion Śląski, park Śląski, gruby szły, orkiestry grały, to był fason! Żyliśmy w tyglu, który
się nazywał PRL. I w tym czasie zaczęło się
rodzić coś, co znakomicie wyraża tekst Marka
Milika Freedom with Us: „I, I love freedom /
You, you love freedom / Everyone, Everyone
should love freedom”. Bo bez wolności nic nie
może istnieć. Utwór Freedom był tak nośny,
mocny, przenikliwy, że gdziekolwiek go graliśmy – czy w ozdobionej czerwonymi gwiazdami Czechosłowacji, czy w NRD – zawsze
czuliśmy łączność ze słuchaczami. Na koncercie w NRD podchodzili do nas żołnierze
niemieccy i mówili: „Solidarität ist gut”, ale
wypowiadali to po cichu, bo bali się obecnych w tłumie tajnych służb… W tym czasie
SBB wychodziło na scenę z mocą. Nie bali-
śmy się. Dlatego też mieliśmy zakaz wjazdu
do ZSRR. Nie mogliśmy w ogóle jeździć na
Wschód, bo byliśmy za bardzo znani i poważani w świecie „zgniłego kapitalizmu”. Co
ciekawe jednak, z ZSRR dostawaliśmy od słuchaczy wiele listów. Nasza muzyka docierała
tam za pośrednictwem fal radiowych oraz
przemycanych płyt.
W roku 1978 SBB dało niezapomniany
koncert w Roskilde w Danii…
Tak! Jest 2 lipca 1978 r., obchodzę trzydzieste
urodziny. Zapowiedziano, że gramy na jednej scenie z Bobem Marleyem, królem reggae. Żeby tam się dostać, musiałem przemycić naszego Greka Apostolisa Anthimosa. Wziąłem paszport technicznego i w ten
sposób wjechaliśmy do Danii. Zagraliśmy
koncert po Marleyu. Ktoś mu powiedział,
że mam urodziny, zatem zaśpiewał Happy Birthday, po czym podał mi jakąś faję…
32
— Rozmowy „Konspektu” —
„Konspekt” 2/2015 (55)
W imponującej sali koncertowej NOSPR
Sztachnąłem się, stanąłem jak wryty. Mówię:
„Dajcie mi coś do picia, bo chyba tu padnę”.
Koledzy cucili mnie colą… Potem zagraliśmy na sprzęcie Rolling Stonesów. To był
europejski Woodstock, wielkie wydarzenie.
Ekipa Boba Marleya próbowała nam zabrać
polymooga, bo nie mogli uwierzyć, że muzycy zza żelaznej kurtyny mogą mieć taki
sprzęt.
Jaka była Pana droga do kariery?
Wychowałem się w typowym śląskim domu,
w rodzinie górniczej, gdzie ojciec robił na
grubie, mama zaś zajmowała się domem.
Ukończyłem Średnią Szkołę Muzyczną
im. Mieczysława Karłowicza w Katowicach.
Gdy umarł ojciec, byłem na drugim roku
studiów w katowickiej Akademii Muzycznej.
W domu bieda. Wtedy przyjąłem propozycję
Tadeusza Nalepy i zacząłem grać z zespołem
Breakout. Myślałem, że wystarczy na to urlop
dziekański, ale los inaczej zadysponował
moim talentem… Jestem zatem po drugim
roku Akademii i nagle wchodzę na zawodową scenę muzyczną właśnie z Breakoutem.
Nagrywamy album 70a (1970). Po czym
schodzę do piwnicy i zaczynam grać z nieznanym wówczas zespołem Silesian Blues
Band. Nie wracam już na studia, bo czuję, że
mogę zrobić coś innego, nowego. Coś, o czym
nie usłyszę w Akademii ani w innej szkole.
Poznaję znakomitego gitarzystę Apostolisa
Anthimosa i wspaniałego perkusistę Jurka
Piotrowskiego. I zaczynam z nimi „młócić”
po klubach. Gonią nas sprzątaczki, bo to larum jak pieron, w końcu lokujemy się u mnie
w domu, w malutkiej piwniczce, i ćwiczymy,
ćwiczymy, ćwiczymy… Nikt na razie nie myśli, co będzie dalej. W pewnym momencie
jest już taka bieda, że pojawiają się wierzyciele
a my nie mamy z czego żyć. I nagle dostaję
telegram od Czesława Niemena. Czesław organizuje supergrupę, która ma nagrywać dla
CBS – Columbia Records i chce, abym grał
jako basista i keyboardzista. Po czym zwie-
„Konspekt” 2/2015 (55)
— Rozmowy „Konspektu” —
33
Moog Józefa Skrzeka (fot. R. Stawarz)
rzam się Czesławowi, że od kilku miesięcy
ćwiczę ze swoim zespołem. Moją propozycję
popiera Helmut Nadolski. Czesław posłuchał
naszego grania i wówczas SBB weszło w skład
Grupy Niemen. Z Czesławem przeżyliśmy naprawdę wspaniałe lata. Daliśmy wiele koncertów, powstały niezapomniane płyty: Strange Is
This World (1972), Ode to Venus (1973), Niemen Vol. 1 i Niemen Vol. 2 (tzw. Marionetki,
1973). W pewnym momencie nasze drogi zaczęły się jednak rozchodzić. Pojawił się Franciszek Walicki, który zauważył naszą grupę.
Stwierdził, że SBB jako trio jest znakomite.
Zinterpretował nazwę jako „Szukaj, buduj,
burz” i powiedział: „Nagrywajcie!” W 1974 r.
ukazał się nasz pierwszy album koncertowy
SBB 1 (skorpion na okładce to pomysł Walickiego), zaś rok później – pierwszy album
studyjny Nowy horyzont (1975).
Piotr Szulkin… Oglądałem jego filmy z zapartym tchem i tak samo słuchałem obecnej w nich muzyki.
Piotr pojawił się moim życiu gdy jeszcze pracował w telewizji. Lubił rozmawiać ze mną
o różnych sprawach związanych z muzyką.
Do Golema (1978) zatrudnił mnie na jeden
utwór…
Obejrzałem ten film wiele razy właśnie po
to, by posłuchać Pana muzyki. Zastanawiam się jednak, dlaczego Pana muzyka
nie jest tak mroczna jak filmy Szulkina.
Przez lata nauczyłem się, że wizje reżyserów
są bardzo osobiste i że nie można w nie ingerować. Ścieżkę dźwiękową do Wojny światów – następnego stulecia miałem realizować
z SBB, ale grupa była już zmęczona latami
tułaczki i nieustannego grania. Ciągłym byciem w drodze, w drodze i jeszcze raz w drodze… W końcu muzykę do filmu zrealizowałem w składzie: Tomasz Szukalski, Robert
Gola, Janusz Ziomber, Hubert Rutkowski
i mój brat Jan „Kyks” Skrzek, który znakomicie zagrał na harmonijce ustnej. Bo Jasio
34
— Rozmowy „Konspektu” —
przedtem robił na kopalni. Panowie, jak Jasiek zagrał na harmonijce przez radiowęzeł,
to wszystkie chłopy rzucały kilofy i słuchały. On kochał muzykę. Był Ślązakiem z krwi
i kości, do rany przyłóż.
Ale kontynuujmy naszą opowieść… Jakiś
czas później zetknąłem się z Jurkiem Skolimowskim. Zaproponował mi napisanie muzyki do drugiej części filmu Ręce do góry
(do części pierwszej muzykę napisał Krzysztof Komeda Trzciński). To był czas nowych
kroków. Do słów Kazimierza Wierzyńskiego
nagrałem też z Haliną Frąckowiak album
Ogród Luizy (1981). Rok 1981, który zakończył się polityczną katastrofą, był dla mnie
dobry. Wraz z Tomkiem Szukalskim nagrałem jeszcze płytę Ambitus Extended.
Po wprowadzeniu stanu wojennego dostałem wiadomość od aktora i reżysera Andrzeja Chrzanowskiego, że w Teatrze Narodowym w Warszawie przygotowuje sztukę
Caligula według dramatu Alberta Camusa.
Jest stan wojenny, początek roku 1982, a oni
chcą grać Caligulę! Dzwoni Chrzanowski
i mówi: „Zrobiłbyś coś dla nas”. Odpowiadam: „Zagram na żywo”. Rozstawiłem sprzęt
w teatrze i słyszę, jak Piotr Fronczewski
mówi: „Od dziś będzie głód!” Pomyślałem:
„Coś niesamowitego!” Sztukę oczywiście natychmiast zdjęto z afisza, bo ktoś się zorientował, że opowiada o dyktaturze.
Zaczął się dla mnie okres ciszy. Irek Dudek zaproponował mi, żebym zagrał z nim
na Śląsku. Była wiosna 1982. Mieliśmy grać
w hali w Jastrzębiu. Dostałem oczywiście
„ochronę”. W pewnym momencie słyszę
rozmowę zza ściany: „Ty, Franek, przyślij
mi tu kilka osinobusów z chłopakami, bo
tu wiela młodzieży i można na nich potrenować”. Wyszedłem na scenę, udałem, że
mi wzmacniacz nawalił. Powiedziałem do
Irka: „Nie gram”. Zrozumiał. Od 1982 r. nastał dla mnie czas oczekiwania. Za granicą
wszyscy byli mi przychylni. Poznałem Alinę, wspaniałą kobietę i do dzisiaj moją żonę.
Jeździłem do Hamburga, Gettyngi, ale nie
mogłem wyemigrować. Wracałem do Polski.
„Konspekt” 2/2015 (55)
Dowiaduję się, że jest katastrofa w kopalni. Powiedziałem: zagram mszę w kościele
św. Michała w Michałkowicach. Pamiętam
jak dzisiaj, pod koniec 1982 r. zagrałem epitafium dla naszych ukochanych górników.
To było dla mnie coś nowego. Gram na organach, syntezatorach, gram w emocjach.
Kończę, wychodzę, a tu kobiety gadają: „Józek, jok tyś groł…” „Co? Tak źle?” „Nie! Tak
fajnie”. W lutym 1983 r. zagrałem w kościele
Św. Krzyża w Warszawie. Marzyłem, żeby
zagrać w miejscu, gdzie znajduje się serce
Fryderyka Chopina. Zagrałem więc podczas
mszy za ojczyznę, jednej z tych, po których
na Krakowskim Przedmieściu zwykle odbywały się demonstracje. Kończę, na chórze
sznur ludzi, na czele Adam Hanuszkiewicz.
Bierze mnie na stronę i mówi: „Chłopie, coś
ty zrobił…” Był tam także Marek Biliński.
Nagle stwierdziłem, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.
Że jestem wśród swoich. Mogłem wyjechać,
ale nie umiałem… Jestem Polakiem na ojcowiźnie. Podjąłem decyzję, że wracam do Michałkowic. Założyłem rodzinę. Mamy trzy
córki: Karinę, Luizę i Elżbietę. Karina planuje założyć akademię małego artysty, Luiza
kształci się w Szkole Filmowej w Łodzi, Elżbieta jest natomiast na trzecim roku prawa
na Uniwersytecie Śląskim. To moje rodzinne
zaangażowanie procentuje. Moim dzieciom
przekazuję to, co przekazała mi moja mama.
Jestem Polakiem, jestem Ślązakiem. Jestem
z rodziny Skrzeków.
Marcin Kania: Czym jest dla Pana muzyka?
Muzyka pochodzi z nieba, jest darem Bożym. Trzeba sobie z tym darem radzić, pogodzić z nim życie prywatne. Muzykę utożsamiam z przyrodą. Grałem w górach, grałem
nad wodą, grałem pod ziemią. Nigdy nie
zapomnę koncertu na przystani w Sztynorcie, który zacząłem, kiedy promienie wschodzącego słońca musnęły taflę wody. Grałem
w planetariach, czując nad sobą Wieczność
„Konspekt” 2/2015 (55)
— Rozmowy „Konspektu” —
35
i porządek Kosmosu, którego jesteśmy
cząstką. Dar komponowania pochłania czas
i energię. Muszę zatem nieustannie się pilnować, żeby nie odlecieć za daleko i nie wylądować w jakimś dziwnym miejscu. Pod tym
względem jestem przygotowany do życia.
Jestem Ślązakiem na ojcowiźnie, Polakiem
w swoim kraju, kocham życie i świat, jestem
otwarty na ludzi. Im więcej wiem, tym staję
się bardziej pokorny.
Robert Stawarz: Pana słowa napełniają
mnie radością, ponieważ utwierdzają mnie
w przekonaniu, że muzyka, która spotkała mnie w życiu, pochodzi od niezwykłego
człowieka. Tak sobie Pana wyobrażałem.
To najważniejsze dla mnie przeżycie osobiste. Pan na swojej muzyce wychował niejedno pokolenie.
Pieronie! Dziękuję!
Marcin Kania: Chciałbym jeszcze zapytać o Pana brata, znakomitego bluesmana
Jana „Kyksa” Skrzeka. Jakim był człowiekiem, jakim artystą? Jaka łączyła was więź?
Braterstwo wynieśliśmy z domu, gdzie w jednym pokoju spało nas aż troje: ja, Janek i siostra Terenia. Byliśmy bardzo biedni. Od małego rodzice uczyli nas dyscypliny. Było to
przygotowanie do trudnego życia. Było bardzo ciężko, ale pomagaliśmy sobie nawzajem. Miałem pięć lat, gdy na świat przyszedł
Janek, dziewięć – gdy urodziła się Terenia.
Byliśmy zgranym rodzeństwem. Od maleńkości uczyliśmy się żyć w trudnych warunkach, ale żyć razem. Jeśli rodzina jest zgrana,
to pokona wszystkie przeciwności losu. Potem rodzice zaczęli przygotowywać nas do
różnych ról życiowych. Tato powiedział: „Józek, ty bedziesz muzykiem. Janek, ty idziesz
na kopalnia”. Terenia wybrała sport. Nauczyliśmy się poświęcenia, lojalności i szacunku
wobec siebie. Kiedy ja jeździłem z Czesiem
Niemenem czy SBB, Janek opiekował się domem. Było dla niego momentami trudne.
Józef Skrzek podczas koncertu w Kalwarii Zebrzydowskiej, sierpień 2015 r. (fot. R. Stawarz)
36
— Rozmowy „Konspektu” —
Terenia została mistrzynią Polski w łyżwiarstwie figurowym w 1974 i 1975 r., ja wydawałem płyty i koncertowałem, a Janek pracował na grubie. Wyczuwałem, że on też szuka
swojej drogi. W pewnym momencie powiedziałem: „Mama, niech on zagra”. Mama
nieco protestowała, lecz ja byłem nieugięty.
Widziałem, jak było mu ciężko w kopalni,
i wziąłem go na scenę. Powiedziałem: „Zagraj”. Powoli zaczął wchodzić w świat muzyki. Zagrał ze mną na ścieżce dźwiękowej
do Wojny światów Szulkina, pojawił się na
płycie SBB Memento z banalnym tryptykiem
oraz na moim autorskim albumie Józefina
(1981). Następnie zaczął wydawać własne
płyty: Górnik blues (1986) i Nikt nie zawróci
kijem Wisły (1988). Miał niesamowite wyczucie muzyki. Kiedy grał w kopalni, robota
ustawała. Wszyscy słuchali… „Nie ma chopa / A wczoraj był z nami”! No tak, bo dzisiaj
zginął na kopalni. „Zjechoł na dół / Ostatni roz”. Janek był oryginalny i autentyczny.
Był Ślązakiem, najbliższym tym wszystkich
zmachanym, utyranym. Nie ma takiego drugiego. Zawsze spotykaliśmy się w Wigilię.
Czasami różne życiowe sytuacje pozbawiały
nas radości. Ale tak jest w każdej rodzinie.
Wydaje mi się, że w ostatnim okresie czuł
się trochę samotny. W grudniu 2014 r. zagraliśmy koncert w Tarnowskich Górach.
W styczniu zaczęły się jego dolegliwości
sercowe, potem okazało się, że to był wylew. Lekarze uratowali go na dwa tygodnie.
„Konspekt” 2/2015 (55)
Potem nastąpił drugi wylew… Bardzo mi
go brakuje. Kiedy ruszyłem w zaległą trasę
koncertową, grałem utwór Bracie mój. I kiedy zaczynałem go grać, czułem, że widownia
wie, co chcę powiedzieć: „Bracie mój, bracie
mój, / światło życia, kamień ciemności […] /
znakiem czasu jesteś tu”. Janek zasługuje na
takie upamiętnienie. Odszedł człowiek, została po nim wspaniała muzyka…
W której żyje…
W której żyje. Pozostawił jedyną córeczkę
Basię oraz wnuczki Zosię i Jagodę. I to jest
jego dopełnienie… Janek był radosnym człowiekiem, szczęśliwym, że żyje. Mógł chodzić
w jednych butach, byle miał przy sobie harmonijkę. Grał na Rawie Blues, w Jarocinie…
Gdy wyszedł na scenę i tupnął, od razu porywał słuchaczy! W świecie artystycznym jest
tak, że możesz być niesiony, niesiony i nagle
bach – spadasz na beton. Wtedy bardzo potrzebni są mądrzy przyjaciele. Z Jankiem zawsze trzymaliśmy się razem…
Robert Stawarz: Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali
Robert Stawarz i Marcin Kania
Wywiad zarejestrowano 10 lipca 2015 r. w siedzibie
Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia
w Katowicach.