Kupuję, więc jestem
Transkrypt
Kupuję, więc jestem
Kupuję, więc jestem Martyna z powieści Elzy Triolet Róże na kredyt – kim była? Była mieszczką rozkochaną w nowoczesnym komforcie. Wychowana w zaszczurzonej chałupie marzyła o luksusowej łazience, o apartamencie w nowoczesnym bloku z windą. Mieszkanie musiało być ze wszystkimi nowoczesnymi „szykanamy”. A więc komplet mebli wybrany z katalogu, tego pliku ilustracji pokazujących rój przedmiotów gładkich, błyszczących, kolorowych. A więc szafa pełna modnych kiecek. A więc roboty kuchenne, np. maszynka do obierania kartofli. Żeby to wszystko jak najszybciej mieć, kupowała na kredyt. Zadłużenie rosło. Na męża liczyć nie mogła: ożenił się z zastrzeżeniem intercyzy, co oznaczało, że odpowiedzialność za długi nie obciąża współmałżonka. W nadziei, że nagroda uzyskana w telewizyjnym turnieju pokryje deficyt, Martyna zgłosiła się do konkursu na piosenkę. Ściślej: konkursu na wiedzę w tej dziedzinie. Orkiestra zagrała melodie do trzech piosenkarskich szlagierów. Należało odgadnąć ich tytuły, podać nazwiska piosenkarzy, którzy je rozsławili, zanucić refreny etc. Daniel, mąż Martyny, wpatrzony w ekran telewizora, z napięciem śledził zmagania swej żonki. Przebrnęła przez wszystkie etapy i wygrała pół miliona franków. – Martynko, jestem z ciebie dumny! – zawołał Daniel zwracając się do twarzy na ekranie. Stawiam siebie na miejscu Daniela i zadaję sobie pytanie: czy byłbym dumny z takiej żony? Ze stworzenia, o którym można rzec: chodząca encyklopedia piosenki. Do licha, nie. Nie byłbym dumny. Oblatanie w temacie piosenkarskim nie tylko mi nie imponuje, ale wręcz budzi we mnie niesmak. Pardon, zapomniałem, że chodzi o piosenkę francuską. Edith Piaf, Yves Montand, Gilbert Bécaud, Charles Aznavour – nie, nie, muszę odszczekać, co przed chwilą wypsnęło mi się spod pióra.. Ja też widziałem swoją połowicę na ekranie telewizora, przy czym śpieszę dodać, że był to program telewizji lokalnej. Moja magnifika, jako dyrektor szkoły, wypowiadała się w sprawie pewnego urbanistycznego projektu. Chodziło o ułatwienie życia samochodziarzom, to znaczy o poszerzenie ulicy, przy której stoi budynek szkolny. Krystyna prezentowała się na ekranie wspaniale, mówiła płynnie, ze swadą i przede wszystkim rozumnie. Argumentowała arcylogicznie: jaki sens ma ostatnia inwestycja, wyposażenie budynku szkolnego w nowoczesne okna, jaki sens miało wywalenie na to grubej forsy z kasy samorządowej, skoro teraz, z uwagi na spaliny i hałas, nie będzie można tych okien używać, otwierać. Pod adresem towarzyszki życiowej: – Matka, jestem z ciebie dumny! – wykrzyknąłem. Wpatrzony dumnym wzrokiem w migoczącą na ekranie postać żony zwróciłem uwagę na jej elegancki strój. Uświadomiłem sobie, że ten niebieski kostium jest nowością; został kupiony z myślą o telewizyjnym występie. Moja duma zmniejszyła się. Wyłączywszy telewizję rozejrzałem się po pokoju. Nowe biurko, nowy dywan, nowy stolik. Przez otwarte drzwi wzrok podążył poza próg, do przedpokoju, ku ścianom świeżo obłożonym boazerią. Co się tyczy samego telewizora, był to model najnowocześniejszy, wnuk, a może i prawnuk aparatu czarno-białego. Zerknąłem na świeżo zainstalowane nowoczesne okna. Plastykowe. Nie lepsze od poprzednich, drewnianych, jednakże – nowoczesność! Moje spojrzenie przeniknęło przez szybę, dotarło do pobliskiego parkingu, by spocząć na błyszczącym blaszanym pudle: samochód kupiony niedawno przez moją żonę. Na kredyt oczywiście. Przypomniała mi się Martynka, snobka szalejąca za modnymi strojami, meblami i całym nowoczesnym blichtrem. Uświadomienie sobie, że moja żona to nadwiślańska Martyna, sprawiło, iż rozpierająca mnie do niedawna duma stopniała całkiem. Chwalić Boga, że się z nią rozwiodłem. Nazywam ją żoną, ale to miano od dawna nieaktualne.