W poszukiwaniu nadziei Wolczyk Karol

Transkrypt

W poszukiwaniu nadziei Wolczyk Karol
„W poszukiwaniu nadziei”
Otwieram okno. Ciepły podmuch powietrza smaga moją twarz. Dostrzegam
wschodzące nad horyzont słońce, zapowiedź nowego dnia. Piękny widok. Mimo że
widzę go codziennie, zawsze się nim zachwycam. Wbrew pozorom, to coś
naprawdę niesamowitego. Chciałbym kiedyś stąd wyjechać. W stronę tego słońca.
Opuścić znane mi tereny w poszukiwaniu... sam nie wiem czego. Byłaby to
zapewne podróż w jedną stronę, aczkolwiek chciałbym. To słońce przyciąga
niczym magnes. Jednak nigdy nie mogę patrzeć na wschód słońca zbyt długo.
Zamykam okno i powoli opuszczam masywne, stalowe żaluzje. Podchodzę
do każdego okna i robię to samo. Po chwili w moim mieszkaniu – schronie
zrobionym z domu zapada półmrok. Podchodzę jeszcze do panelu kontrolnego
obok kratki wentylacyjnej. Kilkoma przyciskami wyłączam filtry i zamykam
dopływ powietrza. Wszystko zrobione, można wychodzić. Narzucam na plecy
wyblakłą wojskową kurtkę, Naciągam na ręce solidne rękawice, również
wojskowe. Na koniec zakładam hełm i maskę gazową, precyzyjnie dopasowując
wszystko do ciała, aby zabójcze w dzień promienie słońca nie zdołały mnie
poparzyć. Od kiedy znikła warstwa ozonowa, nawet piętnastominutowy pobyt na
słońcu grozi głębokimi ranami, a niekiedy nawet śmiercią. Tak skończył Kelly...
Zawsze mówił, że mu słońce niestraszne, byle jak zakładał kombinezon i w końcu
się doigrał. Ale to długa historia.
Wychodzę z domu i zamykam drzwi. Jeden, dwa, trzy i cztery zamki. Na
koniec jeszcze zaryglować i można iść. Trwa to dosłownie minutę. Ruszam teraz
do szopy. Tutaj nie ma żadnych zabezpieczeń. Jedynie drzwi stoją na przeszkodzie,
aby wejść do środka. No, ale kto niby miałby tu wchodzić? A raczej co?
„Zwierzęta” próbują się dostać jedynie tam, gdzie jest jedzenie. A takowe trzymam
tylko w piwnicy schronu.
1
Wchodzę do środka i zapalam światło. Co by tu ze sobą zabrać? Skoro
planuję wrócić późno, to kałacha z dwoma... nie, trzema magazynkami, dwa
granaty, jedną flarę, starego dobrego kolta z garścią naboi i opaskę
społecznościową. Przydaje się, chociaż rzadko kogoś spotykam. Zresztą i tak to
zazwyczaj bandyci, ale czasami spotkam kogoś z kompanii. No, ale pora ruszać, bo
jak tak dalej pójdzie, to nigdzie dzisiaj nie wyruszę.
Wychodzę z szopy i podchodzę do garażu. Coś jest na wzgórzu. Dostrzegam
nieznany kształt kątem oka i powoli wyciągam z kieszeni lunetkę. Przykładam ją
do szkieł maski. Człowiek. Jestem tego pewien. Na dodatek również patrzy na
mnie przez lornetkę. Na próżno szukam na jego kurtce odznaki społeczności. Czyli
bandyta. Tylko coś za dobrze wyposażony jak na mój gust. Widzę nawet lufę
karabinu wystającą zza pleców. Może ma nawet radio. Trzeba zobaczyć.
Wsiadam do samochodu i odpalam silnik. Włączam radio i przystawiam do
niego głośnik, jednocześnie nie spuszczam z oczy nieznajomego. Przełączam co
chwilę stacje, czekając na jego reakcję. Jest. Dokładnie widziałem, jak zdziwiony
szybko popatrzył na swoje ramię (pewnie tam przyczepił sobie krótkofalówkę). To
trzeba spróbować nawiązać kontakt. Chwytam mikrofon i powtarzam moją
ulubioną formułę: „Imię, nazwisko, wiek i stan uzębienia”. Brak odpowiedzi. To
spróbujmy czegoś innego: „Are you friendly my friend?” Jednak i tym razem nie
otrzymuję odpowiedzi. Czyli trzeba podjechać.
Zapalam silnik i ruszam w kierunku wzgórza. Już nawet z tej odległości
widzę, jak ściąga z ramienia broń i trzyma ją w pogotowiu. Podjeżdżam na
odległość około pięćdziesięciu metrów. Włączam teraz megafon. Skoro nie
reagował na poprzednie prośby, to teraz już nie będzie tak miło. „Odłóż broń i
podnieś ręce do góry!”. Brak reakcji. „Drop the gun and put your hands up!”. Efekt
ten sam co poprzednio. Dobra, ostatnia próba: „Hande hoch!”. O, tym razem
podziałało. Ale zaraz, co on robi?
2
Nie wiem, co jest pierwsze. Czy huk wystrzału czy uderzenie pocisku w
szybę przede mną. Na szczęście to szyba kuloodporna. W przeciwnym wypadku
już bym był martwy. Ale nie jestem, więc teraz moja kolej. Podnoszę z tylnego
siedzenia karabin maszynowy i otwieram klapę w dachu. Stawiam broń na
nagrzewającym się powoli metalu mojego jeepa i ostrożnie się wychylam. Strzał
i świst kuli obok znowu zlewają się w jedno. Tego już za wiele. Jednym mocnym
szarpnięciem zamka wprowadzam do komory pocisk i naciskam spust. Zasypuję
gradem ołowiu napastnika, ale nie chcę go jeszcze trafić. Może się najpierw
przestraszy i podda. Jednak moje nadzieje zostają rozwiane, gdy coś z siłą trafia
w osłonę stanowiska strzeleckiego. O nie, teraz się doigrałeś! Celuję i strzelam.
Widzę, jak kule trafiają w cel, dosłownie szatkując człowieka. Koniec, upadł. Po
głośnej wymianie ognia nagle zapada przeraźliwa cisza śmierci. I kolejny
niedobitek ludzkości stał się martwy. Trochę smutne, ale sam sobie przyszykował
taki los.
Chowam się z powrotem do wnętrza samochodu i powoli podjeżdżam do
zwłok. Krew zdążyła już wsiąknąć w suchy piach pustyni. Wychodzę na zewnątrz
i podchodzę bliżej. Jednak nie był to dobrze wyposażony bandyta, tak wyglądał
jedynie z daleka. Wiem, dlaczego się nie odzywał. Był na skraju wytrzymałości.
Kombinezon podarty, ślady starej, zakrzepłej krwi. W nocy jeszcze jakoś dawał
radę, ale jak zaczął wstawać dzień, słońce go dosłownie paliło. Tylko dlaczego do
mnie strzelał? Z rozpaczy? Przecież mogłem mu pomóc. No ale nic, co się stało,
już się nie odstanie. Idę do bagażnika po kanister z benzyną. Polewam ciało
niewielką ilością i zapalam papierosa. Przez chwilę odmawiam symboliczną
modlitwę i rzucam na plecy zabitego garść piachu. Następnie wyrzucam niedopałek
i wracam do samochodu. Nie mam zamiaru patrzeć na to, co zrobiłem. To straszne,
nawet dla mnie, ale w postapokaliptycznym świecie nie ma czasu na pochówek.
Nie ma on też sensu, skoro nawet zmutowane hieny mogą wykopać spod ziemi
ciało, by je pożreć. Ale taki jest ten nasz nowy, niedostępny świat. Postanawiam
3
sobie, że jak będę wracał, to zakopię pozostałe kości. Jednak trochę szacunku się
każdemu należy. Ale chwilowo czas ruszać do kolonii.
Do celu dojeżdżam już bez dalszych przeszkód. Parkuję na pustym lotnisku
koło dużego hangaru. Wygląda na opuszczony. Jednak w środku aż tętni życiem.
Nie pamiętam już dokładnie, ile osób przeżyło nuklearny kataklizm, ale chyba
około stu. Wysiadam z jeepa i podchodzę do stalowych wrót. Pukam w nie kilka
razy w odpowiednich odstępach i niemalże natychmiast słyszę chrobot wewnątrz.
Momentalnie odsuwa i zasuwa się wizjer, po czym drzwi powoli się otwierają.
Witam się z jednym ze strażników i wchodzę do środka, w którym panuje półmrok.
Jako jeden z nielicznych mogę nosić broń wewnątrz kolonii i nie muszę jej
oddawać. Ruszam do nieformalnego przywódcy poszukiwaczy. Trzeba zdać
relację, pogadać o niczym i może podjąć się jakiejś misji. Podchodzę do
odpowiednich drzwi i wchodzę do środka.
Rozmawiamy chwilę. Jedyne co nam się udało ustalić to fakt, iż nigdy
wcześniej nikt nie przybył do naszej doliny, a mężczyzna, którego zabiłem,
niewątpliwie to zrobił. Musiał mieć jednak pojazd zatrzymujący promieniowanie,
bo wszędzie wokół naszej „zielonej wyspy” są radioaktywne pustynie.
- Możesz poszukać pojazdu, którym przyjechał? – mówi w pewnym momencie
przywódca.
- Musiałbym przejechać całą dolinę – odpowiadam niechętnie – a i tak nie mam
gwarancji, że coś znajdę.
- Wczoraj wysłałem dwóch ludzi śladami tego typa, którego załatwiłeś. Nie
wrócili.
- Jest kontakt?
- Nie – odpowiada szef.
4
- W takim razie podaj mi ich współrzędne, a przynajmniej kierunek, w którym
poszli, to ich znajdę.
- Północny zachód od stacji benzynowej – odpowiada – w razie kłopotów nadaj
sygnał S.O.S.
- Spokojnie, aż tak źle nie będzie. Możesz na mnie liczyć.
- W takim razie powodzenia i ruszaj.
Odwracam się w stronę drzwi i wychodzę. Od razu ruszam w kierunku wyjścia,
jednak uświadamiam sobie, że muszę jeszcze coś kupić. Podchodzę do sklepu z
bronią i amunicją.
- Daj magazynek przeciwpancernych do kałacha – mówię do sprzedawcy.
- O, ho, ho, chcesz zapolować na jakiegoś ostrego zwierza czy jak?
- Nie pytaj, ile płacę?
- Sześć blach.
- Aż tyle? Kiedyś było taniej – odpowiadam zdziwiony. – No dobra, trzymaj.
Płacę i wychodzę, zdaje mi się, że sprzedawca jeszcze chwilę patrzy za mną
podejrzliwym wzrokiem, jednak nie zwracam na to większej uwagi, Niech się gapi,
jak chce. Wychodzę z hangaru i znowu wsiadam do auta. Przed wyjazdem
zmieniam magazynek w kałachu. Mam nadzieję, że się nie przyda, ale przezorny
zawsze ubezpieczony.
Wkładam kluczyk do stacyjki, przekręcam, silnik zapala, wrzucam bieg i
ruszam. Północny-zachód, tak? No to jedziemy. Przez noc wiatr zatarł ślady, więc
jadę „na czuja”. Co chwilę patrzę na licznik Geigera, czy aby nie zbliżam się do
pustyń.
Mój
samochód
nie
jest
dostosowany
do
jeżdżenia
po
zbyt
5
napromieniowanym terenie. A na tamten świat jeszcze nie za bardzo chcę się
wybierać. Najgorsze jest to, że dokładnie nie wiem, gdzie jest mój cel. Podjeżdżam
więc do jednego z okolicznych pagórków, chyba najwyższego, aby się rozejrzeć po
okolicy. Wyjmuję z pokrowca lornetkę i kładę ją na desce rozdzielczej. Dojeżdżam
na szczyt i zatrzymuję samochód. Z góry roztacza się piękny widok na ogromne
połacie piachu, z gdzieniegdzie wystającymi pozostałościami po dawnej
cywilizacji. Jakieś pręty, blachy, nawet czasami zardzewiały samochód. Trzeba
uważać, żeby w taki nie wjechać.
Otwieram klapę w dachu i wychylam się z lornetką. Przykładam ją do oczu
i rozglądam się po okolicy. Niestety, wszędzie tylko piach, piach i jeszcze raz
piach. Jednak nie, coś jest. Pośród żółci piachu dostrzegam błysk odbitego słońca w
metalu. Musi to być coś nowego. Przybliżam widok w lornetce i dostrzegam
najpierw gąsienice, potem pancerz i na koniec wieżę czołgu. Chwilę jeszcze patrzę
ze zdziwieniem. Czyżby ktoś przyjechał do doliny czołgiem? Ale kto i dlaczego
zwiadowcy nie wrócili? Odpowiedź nasuwa się sama, ktoś tam jest. Tylko jak
podejść i jednocześnie nie zostać zauważonym... Jeep na pewno odpada. Z drugiej
strony na piechotę trochę daleko. Czyli jednak trzeba samochodem. Jedyne, na co
mogę liczyć to zaskoczenie. Opancerzona terenówka na czołg, szaleństwo. Ale żyje
się raz.
Siadam na fotelu kierowcy, zamykam dach, odpalam silnik i ruszam w
stronę czołgu. Zapowiada się ciekawie. Z podniecenia dociskam gaz do dechy, aby
jechać jeszcze szybciej. Jakby to miało coś dać w razie ostrzału... Za samochodem
ciągnie się długa chmura piachu i pyłu. Dojeżdżam pod wzniesienie, jednak nie
zwalniam. Wjeżdżam z pełną prędkością na pagórek i czuję, jak samochód odrywa
się od podłoża i krótką chwilę szybuje w powietrzu. Jednak nic nie może trwać
wiecznie. Jeep spada na piach i momentalnie się zakopuje. No nic, trzeba wysiąść.
Otwieram drzwi gotowy na wszystko. Pancerz maszyny połyskuje dokładnie
przede mną. Ruszam w kierunku czołgu. Zatrzymuję się zaledwie metr od niego.
Dziwne, nikt mnie nie usłyszał i nie zobaczył? Dotykam rękawicą nagrzanego w
6
słońcu pancerza. Z wyglądu przypomina ołów. Wchodzę na wieżę i zaglądam,
wewnątrz pusto, nikogo nie ma. Wchodzę ostrożnie do środka. Jest tu dosyć ciasno,
więc siadam na miejscu kierowcy. Naciskam czerwony przycisk na panelu
kontrolnym. Wewnątrz, pod moimi nogami coś zgrzyta, a monitory wokół mnie
zaczynają się zapalać, ukryte światło również rozświetla wnętrze pojazdu. Dopiero
teraz zauważam kartkę leżącą obok panelu kontrolnego. Biorę ją do ręki i
zaczynam czytać.
Jeśli to czytasz, wiedz, że załoga czołgu nie żyje. Masz w rękach
najnowocześniejszy czołg dalekiego zasięgu, odporny na każdy rodzaj i siłę
promieniowania. Jechaliśmy tu kilka tygodni, jednak wybuchł między nami spór.
Każdy poszedł w swoją stronę, nie mamy pojęcia gdzie i jak daleko jest do
cywilizacji. Niesłychane, jak źle może oddziaływać jeden człowiek na drugiego.
W każdym razie, czołg nie potrzebuje benzyny, a prowiantu wystarczy jeszcze na
około miesiąc dla trzech osób. Życzę powodzenia w dalszym użyciu czołgu. Oby
służył wam/tobie lepiej niż nam. I jeszcze jedno. W komputerze są współrzędne
naszej bazy.
Powodzenia; 36 pułk piechoty zmechanizowanej.
Długo się nie zastanawiam. Nadaję sygnał wywoławczy do bazy. Po chwili
otrzymuję odpowiedź. Podaję szczegółowe współrzędne mojej pozycji oraz to, że
ruszam na poszukiwanie. Tym kończę przekaz. Podjąłem już decyzję. Chwilę
przyglądam się klawiszom na panelu, aż w końcu klikami jeden z nich. Czołg
rusza, a ja zaczynam nim kierować. Właściwie tylko ustawiam GPS-a i autopilota.
Nareszcie mogę odjechać na wschód, tam, gdzie każdego dnia oglądałem
wschodzące słońce. Do ludzi, innych ocalałych. Może jest jeszcze szansa dla
ludzkości? Trzeba się z nimi skontaktować.
7
Minęły trzy tygodnie. Powoli z wszechobecnej pustyni zaczyna się wyłaniać
ogromy masyw bazy wojskowej. Coś jednak jest nie tak. Nie widzę nikogo na
wieżach strażniczych, piach częściowo zakrył bramę wjazdową. Autopilot wyłącza
się, więc przejmuję kierowanie. Zatrzymuję się przed bramą i próbuję się z kimś
skontaktować przez radio. Nikt nie odpowiada. W związku z tym wjeżdżam w
bramę, z łatwością ją rozwalając. Staję na środku dużego placu i rozglądam się
wokoło. Uświadamiam sobie straszny fakt. Tu już nikogo nie ma. Minęło kilka
tygodni, a ludzie stąd znikli. To znaczy, że moje poszukiwania na nic się nie zdały.
Moja wyprawa okazała się nic niewarta. A wszystko z jednego powodu. Może i jest
tu pełno sprzętu wojskowego, nowoczesnych technologii, prowiantu. Ale nie ma
najważniejszego. Nie ma ludzi.
Karol Wolczyk, kl. III a
Gimnazjum nr 2 w Tomaszowie Lubelskim
8

Podobne dokumenty