Leszek Bigos – „Jak w trumnie”

Transkrypt

Leszek Bigos – „Jak w trumnie”
Leszek Bigos – „Jak w trumnie”
Najpiękniejsze marzenia senne tego nie zastąpią. Napięcie między wami
dwojgiem stopniowo wzbiera. Cały czas w milczeniu, jakbyście bali się, że
przypadkowe słowo może zmącić harmonię tak pieczołowicie budowaną przez
cały wieczór. Zapachy mieszają się, dodatkowo wzbudzając apetyt. Czy to
resztki woli powstrzymują cię, by rzucić się na nią i zawłaszczyć to ponętne
ciało, czy może subtelny uścisk więzów krępujących ręce? Kusicielka zna się na
rzeczy. Będzie cię dręczyć, choć sama dosłownie spala się z żądzy. Trzeba
porządnie poszczuć bestię zanim się ją spuści ze smyczy...
...dopadasz jej jak wygłodniały, choć do końca nie wiadomo kto kogo tutaj
tak naprawdę zagryzie. Jest gorąco, naprawdę gorąco... łapczywie pochłaniasz
wszystkie jej zapachy, ociekacie potem, lepcy, przywieracie do siebie coraz
mocniej. Pot spływa ci do oczu, kropla za kroplą. Szarpiesz się desperacko
chcąc ulżyć drażnionym spojówkom. Ona nie patrzy, odpłynęła gdzie indziej.
Jest gorąco, gorącooOO PARZY!
AAAAH! Pieczenie wypala mi źrenice! Jest ciemno, czarno wręcz. Czarno
jak... nie, to nie jest czerń, to otchłań, próżnia. Oczy palą mnie, zwariuję zaraz!
Próbuję przecisnąć ręce... ech... ciężko. Jeżeli zaraz nie przetrę oczu to dostanę
wścieku! Jeszcze trochę. Przekręcam ciało by zrobić trochę miejsca. Wreszcie
udaje mi się sięgnąć. Trę intensywnie nadgarstkiem, czując jak żrąca ciecz
miarowo wsiąka w rękaw. Ulga...
Nie ma ulgi. Wciąż ogarniają mnie ciemności. I duchota. Mam wrażenie
jakby serce dopiero teraz przypomniało sobie o tym, co do niego należy.
Thump... thump.... z wolna zaczyna wracać świadomość. Thump, thump,
thump... duchota, duchota i do tego nasilające się mrowienie w kończynach.
Teraz już dosłownie wszędzie. Jak długo byłem bez ruchu?
Thumpthumpthumpthump.... dobry Boże, nie mogę się
ruszyć...........................................
GDZIE JA JESTEM!!!???
Czuję jak mój wydech skrapla się na czymś aksamitnym, tuż przy mojej
twarzy. Badam to rękoma na tyle, na ile pozwala mi przestrzeń. Powietrze jest
absolutnie czarne i gęste jak smoła. Skup się. Opukuję ograniczające mnie
ściany wszystkim co mam do dyspozycji. Kolanami, łokciami, dłońmi, głową.
Zewsząd ten sam głuchy dźwięk. Zwracam nagle uwagę na to, co mam na sobie.
W dotyku jest idealnie gładkie, cieniutkie jak jedwab. W życiu nie nosiłem
czegoś takiego.
Oszołomiony umysł zbiera do kupy wszystkie elementy układanki, usiłuje
przekazać je świadomości. Wypycham je stamtąd, nie akceptuję, to nie może
być prawda. Na nic. Pojedyncze spostrzeżenia, dotąd niezależne jak wolne
elektrony, zbijają się w jednolitą masę. Spoiwem jest zapach przebijający się
przez woń potu i strachu. Jest tak nienaturalnie gorzki, tak ziemisty,
tak........................trupi.
NIEEEEEE!!! RA-TUN-KU!!!
WYPUŚĆCIE MNIE STĄD!!!
KTOKOLWIEEEK!!!
Szamoczę się, walę z całej siły, tupię, wrzeszczę, drę, zdzieram gardło.
Krzyki są tak głuche i wracają do mnie z taką mocą, że przerażają mnie jeszcze
bardziej. Więc znowu. Wrzaski, bicie po ściankach, wołania o pomoc pełne
nadziei. Wiem bardzo dobrze, co oznaczają te stłumione odgłosy, które słyszę,
tłukąc bezsilnie pięściami i nogami. Muszę być przynajmniej dwa metry pod
ziemią.
Buntownicze wrzaski cichną, bledną. Buta z wolna ustępuje miejsca
rozpaczy. Zachowywałem się jak karp wyjęty z wody, ja jednak zdawałem sobie
sprawę jaki czeka mnie los. Zwłaszcza, że po tym wszystkim zgrzałem się
niesamowicie i wokół mnie zrobiło się gorąco jak w piekarniku. Serce wali,
zalewa mnie pot. Płomyk nadziei gaśnie. Gardło zacisnęło się, wyduszając z
oczu pierwsze nieśmiałe łzy. To, co było wcześniej buńczucznym żądaniem,
teraz jest niczym więcej jak ledwo słyszalnym, żałosnym skomleniem.
- Błagam... wypuśćcie mnie, nie pozwólcie mi tu zdechnąć...
Akcja serca zwalnia. Uciekam stąd myślami, najprostsza rzecz jaką może
zrobić umysł w instynkcie samozachowawczym. Pojawiają się pierwsze pytania.
Jak to się stało? Skąd się tutaj wziąłem? Uciec od tego gorąca, unieść się ponad,
człowiekuprzypomnijsobieskupsiękurwa...
Pierwsze przebłyski. Akademik. Początek imprezy pamiętam, takiej okazji
nikt nie mógł przegapić. Siwo od dymu na korytarzu, w pokoju straszny ścisk.
Jak „Muflon” ich wszystkich pomieścił? Zresztą nieważne. Wiadomo było, że to
miejsce tylko na „przedbiegi”. Jedni się popiją i pójdą spać. Inni przeniosą się
do jakiegoś klubu. Pozostali, z reguły rezydenci akademika, przyszli poszukać
chętnych koleżanek do poduszki. Dotarła do nich fama, że dziewczyny ode mnie
z roku są bardzo niegrzeczne i do tego nie przebierają.
Zwłaszcza Karolina. Miałem ją na oku od jakiegoś czasu, ale nigdy nie
spotkaliśmy się na imprezie. Kiedy tylko weszła, zapragnąłem by przywiązała
mnie do łóżka i zajeździła na śmierć. Był tylko jeden problem. Chlaliśmy z
chłopakami już czwarty dzień, non stop ten nieprzeżarty spirt z meliny na
czwartym piętrze. Za dużo fajek i alkoholu, za mało snu. Trochę przeceniłem
swoje możliwości.
Tu mam pierwsze zrywy. Świeża dostawa „czyściocha”. Jeszcze ciepły.
Muflon rozrabia go z wodą z kranu w pięciolitrowym garnku. W końcu procenty
i tak wytrują całe cholerstwo. Dla smaku wyciska do środka dwie cytryny. Nie
wiem jak mój żołądek to wytrzymuje. Piję dalej.
Obraz zmienia się w jedną wielką breję. Tylko Karolinę widzę wyraźnie.
Nadszedł czas wykonać pierwszy ruch. Zarzuciło mnie zanim na dobre się
podniosłem. Wpadłem na jakąś dziewczynę. Darłem się na nią. Mimo że
szedłem w stronę Karoliny, miałem wrażenie, jakby unosiła się nad ziemią i
znikała na horyzoncie. Wiem, że obijałem się o ludzi. Kląłem. Nie widziałem
już nic na oczy, usłyszałem tylko stłumione:
- Masz jakiś problem?
Żadnego bólu, jakbym był w stanie nieważkości. Abstrakcyjny obraz przed
oczami zaczął gwałtownie zmieniać kolory, hałas rozsadzał mi bębenki. Dym.
Adrenalina przywróciła mnie częściowo do świata żywych. Napieprzałem
rękoma gdzie popadnie. W końcu jakaś łapa chwyciła mnie za kark i
przygwoździła do ziemi. Echo zadźwięczało w głowie. „Muflon”?
- Przegiąłeś pałę. Wypierdalaj!
Po tym, rozpoznaję już tylko pojedyncze przebłyski. Chłód. Śmierdzący
paw na samochodzie. Rozmyte światła latarni. Krzaki. Obdarta twarz.
Przytłaczający ciężar własnego ciała. Gleba. Jedna, druga, dziesiąta. Ciśnienie –
potem błogie ciepło w spodniach. Znowu latarnie. Ławka? Ławka. Słabo mi.
Lampy już nie oślepiają. Nic nie oślepia.
„Metr osiemdziesiąt, średnia budowa ciała. Prawdopodobnie od kilku
godzin kompletnie nie kontaktuje.”
>kszszszsz< „Zdrowy?”
„Poharatał się trochę, ufajdany ale większego uszczerbku nie ma.”
>kszszszsz< „Dawajcie go.”
To jakiś koszmar, nic nie trzyma się kupy. Bezsilność, bezsilność,
bezsilność. Popadam w paranoję. Śmieję się przez łzy. Nic już nie potrafię sobie
przypomnieć, obrazy potłukły się jak kryształ, na tysiące drobnych kawałków.
Coraz ciężej oddychać. Klatka piersiowa waży tonę. Drapię tkaninę tuż przy
mojej twarzy, czuję jak ustępuje pod paznokciami. Skomlę cicho jak zaszczute
zwierzę, które boi się głośno przyznać do tego czego mu brak, by niewidoczny
oprawca nie pozbawił go tej tak cennej resztki, która mu pozostała. Tlenu.
Pod palcami skrobie już drewno. Powietrza coraz mniej. Skrobię coraz
mocniej. Czy ja naprawdę myślę, że w ten sposób się stąd wydostanę? Mam już
mroczki przed oczami.
- Powietrza... – stać mnie tylko na stęknięcie, które sam ledwie słyszę.
Drapię cały czas, mechanicznie wręcz. Zdarłem już palce, ciepła krew
spływa po rękach, jej zapach miesza się ze stęchlizną skamieniałego ze strachu
trupa. Tak, trupa. Zdechnę tu zapomniany przez wszystkich. Dociera to do mnie.
Drapię coraz mocniej. Oddech płytki, każdy z wysiłkiem wyrywany śmierci.
- Nieźle to sobie obmyśliłeś, Boże – wycedzam przez łzy, z wyrzutem.
Nie mam już chyba palców, rozsmarowałem je na najeżonym drzazgami
wieku.
- Ale ja się nie zgadzam, słyszysz? Nie w ten sposób, nie zdechnę
zakopany jak szczur!
To jest to. Ostatnia prosta. Ostatni zryw przed osunięciem się w otchłań.
- Nie zginę tak, kurwa, słyszysz!? Odpowiadaj!!! Wypuść mnie stąd! Ja
będę żyć!!!
Krew zalewa mi usta. Krztuszę się, rzężę przeraźliwie. Czy uda mi się
wydrzeć choć jeden oddech? Zdarte kikuty opadają bezwładnie.
- Przeklinam Cię, słyszysz? Przeklinam...
PrzeklinamprzeklinamprzeklinamprzeklinamprzeklinamprzeklinamPRZEK
LINAM!!!
AAAAAAAAH!!!
- Trzymajcie gnoja bo zrobi sobie krzywdę!
AAAAAAAAH!!! Zaraz wnętrzności rozprują mi brzuch i zaczną żyć
własnym życiem!
- Trzymajcie go, inaczej zakrztusi się swoim pawiem!
BUUUUUARRG...... wymiotuję, rzuca mną, nie mam kontroli nad
własnymi mięśniami. Co się tu dzieje??? Oślepiają mnie jarzeniówki. Jakieś
postaci wykręcają mi ręce.
- Czekaj ptaszku, jeszcze cię dojedziemy...
Zastrzyk. Gwałtownie opuszczają mnie siły. Nie mogę się ruszyć. Próbuję
odwrócić głowę. Na próżno. Wpatruję się tępo w idealnie nawoskowane
skórzane buty postaci, która przystanęła tuż przy mojej twarzy. Gładzi mnie po
włosach. Powoli, troskliwie.
Ma takie ciepłe dłonie... pochyla się. Szept sączy się jakimś nienaturalnie
niskim tonem przyprawiając o drżenie.
- Nic Ci nie przyjdzie z krzyku. Tu wszyscy krzyczą. Żule siłą wydarci z
dwutygodniowego cugu, przesiąknięci chronicznym smrodem kloszardzi
przywiezieni przez policję... rzadko trafia się tu ktoś tak ładny i zadbany jak ty...
Całuje mnie w skroń. Pielęgniarze wychodzą zostawiając mnie
przypasanego. Twarzą do łóżka. Zostaję z miliardem myśli, gotowy oddać
wszystko, by nie przekonać się, co miało znaczyć to ostatnie zdanie...
Postać w skórzanych butach wycofuje się powoli. Tak powoli, że słyszę
wyraźnie jak buty skrzypią. Nie mogę odwrócić głowy. Bezbronny. Jak w
trumnie. Znajome metaliczne dźwięczenie – to ustępuje sprzączka u pasa.
Występują na mnie poty. Zbieram wszystkie siły. Nie ma czego zbierać. Dłonie,
które przed chwilą gładziły mnie po policzku zdzierają ze mnie pachnącą
krochmalem piżamę.
- Proszę cię człowieku... to nieludzkie! – bełkoczę z wysiłkiem.
- Doprowadzanie się do takiego stanu i tarzanie we własnych odchodach
jest nieludzkie – odparł. – Widzisz jak ładnie panowie pielęgniarze cię umyli?
Byłeś nieprzytomny, ale ja nie lubię kiedy moi chłopcy są tacy bierni.
AAAAAH!!! Skurwysyn w kitlu wdziera się we mnie, raz za razem odziera
z godności. Sapie przy tym jak wieprz. Czuję jego oddech na karku. Ból. Ból i
przytłaczający wstyd, wstręt. Łzy ciekną mi po twarzy.
- Miałeś cztery i pół promila alkoholu we krwi. Uratowałem ci życie,
wiesz? Okaż trochę wdzięczności i jęcz, dziwko... – wystękuje z siebie. Obłapuje
mnie wszędzie, targa za włosy. Jestem zwierzęciem. Nie mam prawa nazywać
się człowiekiem. Nie po tym wszystkim.
- Co to się robi po pijaku, chłopczyku? – naśmiewa się ze mnie –
Zapomniałeś, że dupa służy do srania?
Przyspiesza. Zaciskam zęby. Lekarz poci się jak świnia. Po chwili kończy.
Zwleka się ze mnie dysząc ciężko. Po chwili nachyla się moim uchem i szepcze:
- Nie rób niczego głupiego kiedy stąd wyjdziesz. Wiesz co powiemy. Byłeś
w strasznym stanie, ledwo cię odratowaliśmy. Co to byli za zwyrodnialcy? Rano
zafundujemy ci taki prysznic, że i sondą niczego nie wykryją. A na drugi raz
uważaj z kim siadasz do wódki. Niektórym po pijaku dziwne pomysły do głowy
przychodzą...
Trzasnęły drzwi. Przez godzinę łkałem w milczeniu. Później rozpacz
ustąpiła miejsca paraliżującemu strachowi. Przez całą noc reagowałem
panicznie na najmniejszy odgłos kroków na korytarzu. Słyszałem gardłowe
wrzaski „pacjentów mimo woli” pozamykanych w innych izolatkach tej izby
wytrzeźwień. Odgłosy parującego nałogu, majaczenia w delirium. Szamotanina,
błagania o kieliszek wódki. Największe bluźnierstwa, jakie w życiu słyszałem.
Mojego umysłu tu nie ma. Nie docierają do niego żadne odgłosy. Uciekł,
schował się w pudełeczku. Jest ciasno, ale wygodnie. Jak w trumnie. Czasem
wydaje z siebie nieśmiałe wołanie o pomoc, ale po co? I tak przecież nikt nie
słyszy głosów umarłych.
Mamo?
Tato?
Ktokolwiek?...

Podobne dokumenty