PProcesy artystyczne

Transkrypt

PProcesy artystyczne
PProcesy
artystyczne
Marek Sołtysik
MOTYW INTYMNY (cz. 4)
Niedosyt sprawiedliwości
Trzeba to sobie jeszcze raz ogarnąć: 14 kwietnia 1934 – pierwszy dzień rozprawy. Bolesław
Olejniczak, zabójca Lechowicza, stanął przed
sądem. Tłumy przed gmachem Sądu Okręgowego w Krakowie w związku ze sprawą bez
precedensu w spokojnym mieście. Czy tak?
Nie całkiem, to już przestawało być spokojne
miasto. Niebawem się okaże, że sprawa tego
procesu ucichnie wobec kolejnych zbrodni, które zostaną popełnione nie na peryferiach, niejako w ukryciu, lecz w samym środku miasta,
gdzie rzeczywiście dotąd bywało bezpiecznie,
wyjąwszy wypadki spowodowane nieostrożną jazdą kierowców i dorożkarzy. Pisałem tu
o zbrodni zabójstwa dokonanej na służącej
szanowanego lekarza przez trójkę młodych
mężczyzn, z których dwóch było studentami
uczelni artystycznej1 – a stanie się to 14 maja
1934, w trzy tygodnie po ogłoszeniu wyroku na
oskarżonym Olejniczaku (wcześniej, między
tamtą zbrodnią a morderstwem w Przewozie,
wspomniana tu już sprawa Maliszów, a i w tym
przedziale czasowym zabójstwo młodej panny Jawieniówny, córki potentata obuwnicze-
go, nocą, w rodzinnym domu nieopodal Plant).
Trzeba więc sobie powiedzieć, że Kraków stał
się miastem niebezpiecznym w czasach, kiedy
niezatarte wspomnienia okrucieństw Wielkiej
Wojny łączyły się z obawą i lękiem przed wybuchem podobnej masakry. Młodzi ludzie,
którym I wojna światowa zniweczyła dzieciństwo, przerwała szkołę lub studia, zabiła ojców
lub uczyniła ich niezdolnymi do właściwego
funkcjonowania w rodzinie, jakże musieli być
udręczeni wizją w perspektywie następnej
wojny. Takiej, a nawet straszniejszej. Informacje podawane publicznie wszystkich pozbawiały złudzeń. Będzie wojna. Niedługo. Może
za dwa lata, a może wcześniej. Liga Narodów
wprawdzie obraduje, ale… Gazety, kroniki
filmowe pokazywały nie tylko nowe rodzaje
śmiercionośnej broni, lecz także przywódców
mocarstw: jedni wyglądali na szaleńców, inni
na ludzi zrezygnowanych. Co niosła przyszłość
młodym ludziom, których ideały roztrzaskiwały się nie tylko z powodów trudności ekonomicznych?
Pierwszy dzień na sali sądowej. Sprawo-
1
Pierwodruk szkicu Zbrodnia i konsternacja w Piśmie Adwokatury Polskiej „Palestra” 2013, nr 9–10, 11–12; 2014,
nr 1–2, 3–4, po czym publikacja, w nieco rozszerzonej wersji, w książce: M. Sołtysik, Zbrodniarze i cudotwórcy, Oficyna
Wydawnicza RYTM, Warszawa 2014.
206
9–10/2015
zdawcy piszą: „morderca spokojny i pewny
siebie”. Tak było. Dzień po dniu – aż do jedenastego dnia procesu, do wyroku – gdy ten
człowiek zmieni się nie do poznania. Chyba
więc nie bestia? Tableau!
„W ciemnoszarym garniturze, starannie
ogolony i uczesany. Pod pachą trzyma plik
papierów w różowej teczce”. No tak, i ładne
zestawienie kolorystyczne, i optymizm w tym
różu.
Pamiętamy, że kiedy rozpoznany przez wywiadowców, w popłochu wbiegł na ostatnie
piętro kamieniczki przy ul. Konopnickiej, zdaje
się, że już wtedy w zamiarze samobójczym (nie
spodziewał się, że drzwiczki na strych będą zamknięte na klucz), miał w ręku czarną teczkę.
Symbolista?
Przywiądł, kiedy na stole w sali sądowej pojawiły się dowody rzeczowe: pościel, bielizna
nieboszczyka Lechowicza; teczka, którą miał
zabójca w czasie tragicznej wycieczki; tasak
z kuchni tego mieszkania, z którego wyszli
ofiara i zabójca, dwaj przyjaciele.
Czy ten tasak, będący własnością gospodyni, Gery Fingerowej, przeniesiony z mieszkania przy Konfederackiej, był tu, na sali sądowej,
rzeczywiście na swoim miejscu? Dziennikarze,
by tanim kosztem podnieść nastrój grozy, pisali, że na tasaku są ślady rdzy i krwi. Nic z tych
rzeczy. Tasak jak tasak, zawsze myty po użyciu w kuchni, czysty. Nigdy się nie dowiemy,
jakiego narzędzia użyto do zamordowania
Lechowicza. Ani śledczym, ani sądowi nie da
spokoju sugestywnie wypowiadane nie tyle
przypuszczenie, ile stwierdzenie zabójcy, że
tam ktoś jeszcze musiał być. Kto i po co dźgał
martwe ciało małym ostrym narzędziem? Czego znakiem miało być zbezczeszczenie zwłok?
I komu miało przynieść wątpliwą ulgę, chorą satysfakcję? Czyją zmyć hańbę? Sto razy
przecież słyszano od Olejniczaka, że narzę-
Motyw intymny
dzie, kupione specjalnie – ale po co kupione
i niesione w teczce, skoro zarzeka się, że nie
planował morderstwa? – po użyciu wyrzucił
do Wisły „mniej więcej” w odległości dwu kilometrów od miejsca, gdzie pozostawił zwłoki.
Narzędzie nie do odnalezienia. Dlaczego więc
pokazano w sądzie tasak? Przecież Fingerowa
w fatalnym dniu nie spostrzegła jego braku
w kuchni, a Olejniczak raczej nie miałby okazji,
żeby po powrocie zaraz tasak do kuchni podrzucić.
Dr Rząsa, lekarz więzienny, uspokaja sąd
i publiczność informacjami o stanie zdrowia
i pozytywnie postępującej resocjalizacji zabójcy. Lekarz pokazuje sześć numerów gazety.
Ciekawe… Niektórzy po raz pierwszy widzą
profesjonalne, drukowane za kratami pismo
więźniów „Hejnał”, w ostatnich miesiącach
redagowane przez Pufelesa z dużą pomocą
Olejniczaka.
Emilia Korczyńska, matka niespełna rocznej
córki ze związku z Olejniczakiem, tak szlocha,
że trzeba ją wyprowadzić na korytarz, gdzie
pokładając się na ławce, rozpacza bez słów
nad zdruzgotanym życiem. Drzwi są solidne,
już nie słychać tego na sali. Tam dzieje się coś
ciekawszego.
Zerwał się bowiem z ławy sędzia przysięgły dr Franciszek Kowalski. Ni mniej, ni więcej,
domagał się od Olejniczaka motywów czynu.
Stwierdzając, że skoro tak Trybunał, jak i ława
przysięgłych już od początku procesu mają
pewność, że Olejniczak zabił, do czego się
przyznał i czego dowiedziono, to może jednak
gdyby zabójca wyjawił motywy, sprawa byłaby
przez ławę przysięgłych rozpatrywana inaczej,
w domyśle, jak się wydaje, wyrok mógłby być
korzystniejszy dla oskarżonego2. Na to zabrał
głos adwokat Bertold Rappaport, oświadczając, że ta uwaga jest niezgodna z zadaniami
nałożonymi na sędziego przysięgłego. Na py-
2
Z omawianego wystąpienia dr. Franciszka Kowalskiego: „W całej tej sprawie jedna rzecz jest nam niewiadoma,
wszystko inne wiemy. A mianowicie nie wiemy ostatecznie, co było właściwą pobudką czynu. Czy gdyby dzisiaj podsądny przyznał się szczerze, otwarcie, tak jak człowiek, który studiował teologię nie tylko pod względem dogmatycznym, ale także etycznym, gdyby wyjawił te powody, które tchnęły go do tego strasznego czynu, czy wtenczas wysoki
trybunał byłby skłonny – chociaż przyznanie to jest spóźnione – uważać mu to jeszcze za okoliczność łagodzącą przy
wymiarze kary?” (IKC, 25 kwietnia 1934).
207
Marek Sołtysik
tanie zadane przezeń, czy sędzia przysięgły
Kowalski był wyrazicielem zdania całej ławy
przysięgłych, przysięgli odpowiedzieli przecząco i wtedy adwokat wystąpił z wnioskiem
o wyłączenie dr. Kowalskiego ze składu ławy
przysięgłych. Umotywował to przeświadczeniem sędziego przysięgłego Kowalskiego
o winie Olejniczaka w sytuacji, kiedy postępowanie dowodowe jeszcze nie zostało przyjęte.
Prokurator Kazimierz Boryczko sprzeciwia się
wnioskowi adwokata Rappaporta, powołując
się na takie przepisy postępowania karnego,
które nie przewidują wyłączenia przysięgłego
w podobnych okolicznościach.
Trybunał się naradza poza oczami widowni (są w jego składzie m.in. sędzia Mieczysław
Pilarski i sędzia wotant Rudolf Stuhr), tymczasem żurnaliści, otrzaskani ze sprawami
sądowymi, analizują sytuację. Pojawiają się
rozmaite spekulacje. Na przykład: jeżeli Trybunał nie uwzględni wniosku obrony, to obrońca może postawić wniosek o wyłączenie całej
ławy przysięgłych. A dalej: jeśli i tego wniosku
sąd by nie uwzględnił, to wówczas mecenas
Rappaport ani chybi demonstracyjnie złożyłby
obronę oskarżonego.
Żurnaliści gadu-gadu, a tu Trybunał ogłasza, że przychylając się do wniosku obrońcy,
wyłącza z ławy sędziego przysięgłego Kowalskiego. Na jego miejsce wchodzi przysięgły
zapasowy Stefan Landau.
A przecież już pięć dni wcześniej, podczas
trzeciego dnia rozprawy, kiedy mecenas Rappaport zaznaczył, że walczy o życie młodego
człowieka, otrzymał od prokuratora Boryczki
taką mniej więcej ripostę: – Morderstwo zostało
dokonane w czasie trwania sądów doraźnych.
Olejniczak w śledztwie przyznał się do zabójstwa, nie było przeto żadnej wątpliwości, kto
jest sprawcą. Dlatego nie skierowano sprawcy
przed sąd doraźny, przed którym mógł zapaść
wyrok śmierci lub dożywotniego więzienia.
Tego jednak prokurator się nie domagał i teraz
nie będzie żądał.
PALESTRA
Nie ma więc mowy o walce o życie, ergo patos obrońcy został skrojony na wyrost.
Po południu przerwa, ponieważ mecenas
Rappaport dostał ataku dusznicy bolesnej.
Nie ma się co dziwić, sercowiec… W Krakowie od dwóch dni halny. 23 kwietnia 1934.
Zamach natury na „Drzewo Wolności”, czyli
na stojący na Plantach od strony ul. Szpitalnej,
obok Teatru im. Słowackiego, wiąz, posadzony
3 maja 1792, na pamiątkę Konstytucji 3 maja
1791, podobno przez samego Naczelnika Kościuszkę. Od samego rana wiał niezwykle silny
i ciepły wicher, zrywał dachówki, łamał gałęzie, obalał krzewy, pokaleczył łudzi. Wichura
okazała się silniejsza niż żelazne liny, którymi
umocniono konary korony zabytkowego wiązu: burza o trzeciej po południu złamała dwie
olbrzymie gałęzie „starego przyjaciela wszystkich krakowian”, runęły one na aleję Plant
i, o dziwo, roztrzaskały się na kawałki w miejscu, gdzie zazwyczaj bawią się dzieci. Nikomu
nic się nie stało, ale wiąz, z którego pozostał
potężny pień z reszką konarów pokrytych tu
i ówdzie świeżym listowiem, po przebadaniu
okazał się spróchniały, z drewnem stoczonym
przez korniki. Czyżby symbol próchniejącej
wolności, toczonej przez czerw?3
Ciekawe. Wydaje się, że to przede wszystkim nierozpoznane wątki, będące przyczyną
czasochłonnych dochodzeń, sprawiły, że sprawa nawet w znaczeniu czasowym nie mogła
podlegać sądowi doraźnemu. A te trudne
wątki to dwa ogniwa na równi ważne: brak
t e g o w ł a ś c i w e g o narzędzia zbrodni oraz
tajemnica Janiny Pragnącej, osoby do tej pory
nikomu (poza podobno ofiarą) nieznanej, która pojawiła się może nie niby deus ex machina,
lecz raczej jako postać, która poddawana analizom lekarskim, badaniom psychologicznym
podczas pobytu w areszcie, miała stanowić coś
w rodzaju alibi dla prowadzących kolejne etapy śledztwa, gdy jednak doszło do rozprawy
w sądzie, rzecz dziwna, ona, Pragnąca, tak de-
3
Wiąz miał być ścięty, ale zdaje się, że zwlekano z wyrokiem. Starzy ludzie zapewniają, że „Drzewo Wolności”
zostało ostatecznie ścięte przez okupantów niemieckich w czasie II wojny światowej.
208
9–10/2015
monizowana, została potraktowana nieledwie
jako statystka. I to na początku rozprawy. Potem przestano ją zauważać. Wreszcie rozwiała się jak dym. Tajemnica ze wskazaniem na
zorganizowane matactwa. Więc jednak, może
nie wprost, polityka? Niczego takiego nie powiedziano.
Motywy ostatecznie przestały interesować
sąd. Po jednym, drugim i trzecim śledztwie,
po wizji lokalnej (nazywanej wówczas wymiennie „naocznią”), dokładnie w jedenaście
miesięcy po zbrodni morderca został skazany, ponieważ zabił. Choć zapewniał, że
mordował przyjaciela w afekcie (wymiennie
„w uniesieniu”), to jednak nikt, ani sędziowie,
ani prokurator, ani zdaje się nawet adwokat,
ani przysięgli, nikt nie uwierzył, że tak potworne zmasakrowanie człowieka żyjącego,
umierającego i umarłego mogło być dokonane w afekcie w wyniku błahej w gruncie
rzeczy sprzeczki. Weźmy pod uwagę fakt, że
morderca podczas śledztwa oraz przed sądem często powtarzał: „Tam musiał być jeszcze ktoś”. Psychoanalityk nie miałby wątpliwości, że Olejniczak za murem zbudowanym
z tych słów ukrywał prawdę o motywach,
których nie wolno mu było wyjawić. Powody
zakazu: raczej nie polityczne (był tu taki trop,
nader nikły)4, ale może ambicjonalne (szalał,
gdy mu zarzucano nawet drobne kradzieże),
a może coś, co nie przeszłoby przez gardło
nawet jemu, człowiekowi, o którym mówił
prokurator Borczyko, że całe życie zbudował
Motyw intymny
na kłamstwie. Motywów sąd w końcu nie
ruszył – może wydawały się zbyt obrzydliwe. To, co zdawało się jasne już w trzy dni
po odnalezieniu zwłok – prasa podała, że
„mamy do czynienia z morderstwem na tle
erotycznym”5 – po trzystu trzydziestu dniach
pokryła mętna zasłona.
Dzień po dniu służba sądowa musi wyprowadzać zanoszącą się płaczem Korczyńską.
Dziadek Olejniczaka, pan Fichtal, zeznał
– co odczytują publicznie – że dawał wnukowi raz po raz niebłahe sumy pieniędzy
na leczenie, a ponieważ młodzieniec zapadł
na płuca – także i na pobyt w sanatorium
w Zakopanem. I nie mógł się doczekać, kiedy
będzie mógł mówić do wnuka, o którym był
przekonany, że jest klerykiem: „proszę księdza”. Dziadkowi, niepocieszonemu, że przyjechał po pieniądze znowuż ubrany do figury,
kręcąc, bezczelnie odpowiada Olejniczak: „Biskup nie pozwolił mi jechać w rewerendzie,
bo to nie wypada”.
Wizja lokalna, dokonana na wniosek dr.
Rappaporta, nie wniosła nic nowego do sprawy6, lecz jeszcze raz zasygnalizowała, że w całej
tej zbrodni kryje się jakaś tajemnica. Absolutny
brak motywów. Mają się kryć za kulisami jakieś organizacje polityczne? Nie ma żadnych
realnych podstaw, by to brać pod uwagę, czyli
ta rzecz nie może być przedmiotem dyskusji
na sali sądowej. No i śledztwo nawet nie szło
w tym kierunku. Stwierdzono tylko stan faktyczny: sposób dokonania zbrodni.
4
Młodszy brat zamordowanego, Józef Lechowicz, zeznał przed sądem, że otrzymał list od kolegi, informujący
o niebezpieczeństwie straszliwej zemsty, planowanej przez komunistów na osobie Stanisława Lechowicza, w związku
z jego pogróżkami, że „wykryje jaczejkę komunistyczną, do której go wciągano”. W związku z tym, że na jakieś zebranie komunistów wprowadził Lechowicza wszędobylski Olejniczak, brat zamordowanego powziął przypuszczenie, że
właśnie Olejniczak mógł następnie zostać wyznaczony na wykonawcę wyroku.
5
IKC z 30 maja 1933; „Czas” z 1 czerwca 1933.
6
Piękna pogoda, tłumy gawiedzi. Właścicielka pola, Julia Kofin, jeszcze jesienią kazała wyciąć ponad półtorametrowe zarośla tarniny, wiadomo, żadna przyjemność co dzień wychodzić z domu i przypominać sobie, co tam się stało.
I teraz tłum – na prośbę prowadzących wizję lokalną – stanął łukiem w dwurzędzie, naśladując wycięte krzewy! Powierzchnia (dawniej tarniny, dziś tłumu): 6 m × 50 m. Wiklinę przy wydmie nad Wisłą, gdzie morderca mył ręce, także
wycięto. Deszcz przerwał „naocznię”, po czym wyszło słońce, podjęto prace, z których niewiele nowego wynikło,
poza tym, że Olejniczak zmienił „nieco” zeznania sprzed jedenastu miesięcy: poprzednio mówił, że po tym, jak umył
ręce w Wiśle, wrzucił do rzeki narzędzie zbrodni, buty i zeszyt Lechowicza, wrócił jeszcze do denata, żeby sprawdzić,
czy może jeszcze żyje, teraz wycofuje się z tego. W czasie zeznań Olejniczaka zjawił się zając. Nie przemyka, lecz – co
prasa podkreśla – kroczy wokół zebranych, niespeszony…
209
Marek Sołtysik
Czy Olejniczak coś czuł?... Całkiem możliwe, że nie był potworem. W sześć godzin po
dokonaniu zabójstwa dawał, jak zwykle, lekcje
Pietrzykom, robił to profesjonalnie, uczeń jednak z łatwością zauważył, że twarz korepetytora jest niebywale czerwona. Chłopiec przypisał
to początkowo reakcji wrażliwej skóry na pobyt na świeżym wiejskim powietrzu… Potem
w restauracji służba hotelowa zwróciła uwagę
na dziwaczne manewry Olejniczaka z filiżanką; nie był on w stanie doprowadzić naczynia
z kawą do ust.
Prokurator przypomniał, że nogi trupa były
skręcone. Taka anomalia pozycji jest prosta do
wytłumaczenia, choć koszmarna dla tych zebranych, którzy uruchomili wyobraźnię: to
zabójca musiał odwrócić na wznak leżącego
twarzą do ziemi Lechowicza, nieprzytomnego wskutek pierwszych uderzeń w tył głowy.
„Korpus się przekręcił, a nogi w stopach pozostały skrzyżowane. I wtedy sprawca zadawał
resztę ciosów”.
Dwa dni wcześniej na sali sądowej mówił
powołany w charakterze biegłego wybitny
znawca prof. Jan Olbrycht: „Rany jedna przy
drugiej, w odległości od 8 mm do 1 cm. Napastnik bardzo szybko, błyskawicznie, z dużą
pasją zadawał ciosy. To nie był zawodowy morderca, który uderzy raz i drugi, i widzi, że ofiara dostała razy śmiertelne, tym się zadowala
i opuszcza miejsce czynu”.
Z drugiej strony biegły psychiatra prof.
Stanisław Jankowski, nie mając wątpliwości, że Olejniczak działał celowo, a ponadto
starał się o zatarcie śladów, symulując napad rabunkowy (zniknięcie butów, portfela,
kapelusza), rozmyślnie antydatując o dzień
w przód wymeldowanie Lechowicza, który
PALESTRA
w rzeczywistości już nie żył, stawia diagnozę,
że „stanu szału, afektu patologicznego ze stanowiska nauki przyjąć nie możemy”. Zabójca
w chwili popełnienia czynu był więc zdrowy
umysłowo i odpowiedzialny. Afektów gniewu nie można utożsamiać z afektami psychopatycznymi.
I jeszcze raz: biegły prof. Olbrycht oświadcza stanowczo, że to nie mógł być nóż. Palce
niemal poodcinane, na samej głowie 29 ran,
poprzecinane uszy. Na szyi i na rękach 12
otarć, 30 obrażeń. A na ciele zbrodniarza ani
śladu otarcia, jakiegoś zadrapania… I wreszcie: krwawe podbiegnięcia świadczą o tym,
że wszystkie rany zostały zadane za życia
ofiary. „Na zwłokach sińców nie można zrobić” – orzekł Olbrycht. Fałszywe od podstaw
zdają się więc jednak tłumaczenia Olejniczaka,
że liczne obrażenia mógł zadać ktoś inny już
po śmierci Lechowicza. Lecz z drugiej strony
– czy Lechowicz osłonięty krzakami tarniny
leżał przez kilkanaście godzin martwy, czy też
raczej konał z ran i upływu krwi? Czy Pragnąca go tam opłakiwała? Przecież nazajutrz, po
odnalezieniu trupa Lechowicza, policja ją odszukała o osiem kilometrów od miejsca zbrodni, zszokowaną i rozpaczającą. O nieszczęściu
wiedziała, była wcześniej przy trupie. Całą noc
tam spędziła, między polami a rzeką, nie schroniła się pod żadnym dachem.
Mitomanka? Prowokatorka?7 Hm, bo wreszcie chyba się wyjaśniło, dlaczego przestała być
ważna dla śledztwa panna Pragnąca (w „Czasie” podkreślają stan cywilny zapisem „Pragnącówna”). Otóż siódmego dnia rozprawy zeznawał ten sam komisarz Hubert, który jako
pierwszy prowadził śledztwo. Przypomniał, że
przy niezidentyfikowanych początkowo zwłokach, w tarninie, znaleziono kartkę z kilkoma
7
Znany w Krakowie psychiatra, prof. Stanisław Jankowski (biegły sądowy, nota bene obecny w wielu moich szkicach dotyczących spraw sądowych w dwudziestoleciu międzywojennym, pomieszczanych w „Palestrze”), nie dość, że
zbił tezę o epilepsji Olejniczaka, uparcie podtrzymywaną przez matkę zabójcy, wyjaśniając, że matka myliła konwulsje
dziecięce, obserwowane u chłopca w najwcześniejszym dzieciństwie, z atakami padaczki, to jeszcze w kwestii pewnego rozchwiania emocjonalnego Olejniczaka, poza tym zupełnie zdrowego psychicznie, wyjaśnił, że to nie oskarżony
szukał kontaktu erotycznego z wieloma kobietami naraz, lecz był przez nie niejako nagabywany, ponieważ „kobiety
pewnych typów lgną specjalnie do duchownych” i przypomniał o nie tak odległej sprawie sądowej, w której grupa
kobiet występowała w charakterze oskarżonych o zaburzenie nabożeństwa wskutek zaczepiania kleryków.
210
9–10/2015
nazwiskami i chusteczkę do nosa z monogramem SL (co pozwoliło szybko zidentyfikować
zwłoki8), tymczasem komendant posterunku
w Bieżanowie zawiadomił, że przytrzymana
tam szlochająca i rozedrgana Pragnąca zeznała,
że zabitym jest Jan Krawczyk, który przebywał
w towarzystwie niejakiego Zielonki… Coś się
tu jednak za bardzo nie składa. Co innego podawała policja poprzedniej wiosny, na gorąco9.
A Pragnąca, która siedziała w więzieniu, jakoś
wyparowała. I jeszcze jedno: na ciele Olejniczaka nie było najdrobniejszego zadrapania…
a przecież są ślady i wyraźne symptomy, że
Lechowicz dzielnie i rozpaczliwie się bronił!
Wszystko to dziwne, dziwne… Trzeba sobie
przypomnieć rozmowę skutego Olejniczaka
z prowadzącym śledztwo komisarzem Hubertem z początku czerwca 1933, podczas jazdy
motocyklem z przyczepą na miejsce zbrodni.
Zabójca pytał śledczego, czy sprawę będzie
rozpatrywał sąd doraźny (to wizja kary śmierci
z błyskawicznym wykonaniem egzekucji). Na
to komisarz Hubert: – Raczej nie, ponieważ
z powodu zeznań Pragnącej sprawa jest powikłana i w związku z tym nie będą dotrzymane
terminy śledztwa przewidziane dla sądów
doraźnych.
Zabójca odetchnął. Jaką rolę odegrała Pragnąca, której on podobno nie znał, a która jego
znała doskonale podobno?
Motyw intymny
Dziś nie wytrzymałby krytyki argument
wziętego adwokata Bertolda Rappaporta10,
choć raczej nie raził w latach trzydziestych
XX w. Obrońca Olejniczaka zapewnia mianowicie, że „nielojalność w stosunku do kobiet
to cecha zupełnie ludzka i nie może stanowić
żadnego punktu oskarżenia”.
Ostatni dzień procesu. 23 kwietnia 1934.
Kiedy po czterdziestu minutach narady wrócili przysięgli i po dzwonku zjawił się na sali
Trybunał, Olejniczak zmienił się na twarzy nie
do poznania, jakiś grymas pogniótł mu skórę
na policzkach. To był objaw poprzedzający
wybuch niespodziewanie nerwowego płaczu.
Wykrzyknął nieswoim głosem, przenikliwym
falsetem: – Ja nie mogę… nie mogę wstać!
Posterunkowi podnieśli go bez trudu. Spośród bełkotu wydobywającego się z jego zsiniałych ust można było wyróżnić zdanie brzmiące
niczym leitmotiv: – „Na wasze sumienie!”
Płakał, kiedy sędziowie przysięgli dodatkowo jeszcze się naradzali. Płakał bezradny
i rozwścieczony tą bezradnością, która teraz
była jego udziałem.
Doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że
gdyby wskazał przyczyny, powody afektu
i gdyby sąd wziął je po uwagę, a wówczas
działanie w afekcie zostałoby ustalone, i kara
byłaby niższa. Nieporównywalnie niższa. Czegoś jednak nie był w stanie wydusić.
8
Ciało Lechowicza przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Kopernika, gdzie zmarłego zidentyfikował jego kolega, słuchacz teologii, Pluta, którego nazwisko widniało obok innych na kartce znalezionej w kieszeni
spodni denata.
9
W relacjach z pierwszej wizji lokalnej w Przewozie 1 czerwca 1933 r. prasa ogłaszała – za policyjnym śledztwem
– że Pragnąca była kochanką Lechowicza, nie zaś Krawczyka. Wiele wówczas wskazywało na to, że ta tajemnicza
i jeszcze bardziej tajemniczo potem pominięta kobieta, która wszystko, co do najdrobniejszych szczegółów – poza tym,
że „aż za dużo” – wiedziała o Olejniczaku i Lechowiczu, mogła być świadkiem zbrodni.
10
Krakowski adwokat Bertold Rappaport (działający już przed I wojną światową, m.in. w 1913 jako obrońca
głównego oskarżonego Feliksa Żaręby w głośnej sprawie o rabunek) po latach od opisywanego tu wydarzenia, po
Holocauście, zgodził się na obronę z urzędu zbrodniarza hitlerowskiego Josefa Bühlera, b. premiera rządu Generalnego Gubernatorstwa, b. zastępcy Generalnego Gubernatora Hansa Franka, podczas procesu przed Najwyższym
Trybunałem Narodowym w czerwcu 1948. Adwokat – Polak pochodzenia żydowskiego – z godnością, profesjonalnie
i z klasą bronił w osobie Bühlera nie tylko grabieżcy obiektów kultury polskiej, funkcjonariusza odpowiedzialnego za
wywózki Polaków na przymusowe roboty do III Rzeszy, lecz także czynnego propagatora tzw. „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” (die Endlösung der Judenfrage, potocznie Endlösung) na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
Ile samozaparcia musiała wymagać t e g o r o d z a j u publiczna konfrontacja z kimś, kto był do niedawna oprawcą,
wiedzieli inni adwokaci polscy pochodzenia żydowskiego, bo dr Rappaport podczas tego głośnego procesu nie należał
bynajmniej do wyjątków.
211
Marek Sołtysik
I tak jedenaście miesięcy po zbrodni Bolesław Olejniczak usłyszał wyrok: 12 lat więzienia. Jego dotychczasową niekaralność sąd
przyjął jako okoliczność łagodzącą. Jako okoliczność obciążającą natomiast – że zamordował podstępnie i z premedytacją.
Co ukrył na zawsze? I dlaczego? Czy był
ktoś, kogo w ten sposób ochronił? A może – i to
212
PALESTRA
wydaje się najbardziej prawdopodobne – może
było coś w jego mniemaniu obrzydliwsze i bardziej haniebne niż piętno zabójcy?
W każdym razie… ojciec Olejniczaka na
korytarzu sądów odetchnął.
A ojciec Lechowicza umarł w dzień po
otrzymaniu wezwania na rozprawę.
I to są rzeczy pewne.

Podobne dokumenty