Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
Godło: czas na herbatę Wiejskie pejzaże Dziewczynka z miasta, stajnia i tamten las, do którego wejścia broniły trzy ule. Trzeba było przechodzić koło nich bardzo wolno, a później biec przed siebie ile sił w nogach, żeby pszczoły nie dogoniły intruza. Tamten las zmienił się dzisiaj nie do poznania. Wygląda jak skurczony staruszek, a może to dziewczynka, która spędzała wakacyjne godziny na zabawie w leśnej paryji zwyczajnie urosła. Czy to wtedy miastowa pięciolatka, podczas rozmów z drzewami, kamykami, źródełkiem, które wiło się jak zaskroniec między liśćmi, i innymi leśnymi mieszkańcami, postanowiła zamieszkać na wsi, gdy tylko dorośnie, czy kiedy indziej? A może było jeszcze inaczej. Pragnienie zamieszkania na wsi urodziło się wczesnym rankiem, kiedy bose dziecko w piżamie przemykało, z izby oddzielonej zimną sienią od części gospodarczej, i wbiegało wprost do stajni, gdzie kryło się przed światem w słomie, prawie pod samymi nogami kasztanki Kaśki. W chacie krytej strzechą, na tak zwanej Górce, zawsze była jakaś Kaśka, najczęściej ruda, oczko w głowie dziadka, bo nie byłoby żadnej przyszłości dla wiejskiej, ubogiej rodziny, gdyby nie koń i krowa. I cztery morgi pola. Kiedy babcia, znana tylko ze skąpych opowieści, odeszła przy porodzie szóstego dziecka, które dwa tygodnie później poszło za nią. dziadek ożenił się wkrótce ponownie. Przysposobił nowego syna macochy i, powoli, pozostałe z pierwszego małżeństwa dzieci rozdawał dobrym ludziom. A to jedną córkę podarował pewnej bogatej, bezdzietnej rodzinie zamieszkałej w okolicy, a to drugą córkę, gdy trochę urosła, wysłał do klasztoru, natomiast trzecią- zostawił w domu wedle opierunku. Najmłodszego syna również zabrała bezdzietna rodzina, gdzieś ze Śląska. Jedynie najstarszy, wtedy piętnastoletni chłopak, z dobytkiem mieszczącym się w tobołku na ramieniu, wyjechał w nieznane, do wielkiego miasta Krakowa. Dziewczynka obok cierpliwych nóg końskich karmiła króliki. Zachwycona wpatrywała się, jak gryzą zielone liście i korzenie marchewki. Ostrożnie wyciągały je z małych dłoni. Można było głaskać i głaskać ciepłe futerka, do ostatniego kęsa warzywa. Nie miała ona wtedy o tej rodzinnej historii najmniejszego pojęcia. I dobrze bo dzieciństwo powinno być łagodne, pachnące i smaczne. I takie było. Rok szkolny ciągnął się podobnie do makaronu z filmowej piosenki „Wojna domowa”, a wakacje pędziły na łeb i szyję z roku na rok spędzane na wsi. Lato pachniało świeżo skoszoną trawą, bobikiem, talarkami z ziemniaków i plackami pieczonymi na blasze. Mrozule, siwule, kanie i inne grzyby jak trofea przynosiło się ciotce z lasu. Zdobycze wieczorem piekła i dzieliła między dziećmi. Zawsze tego dobrego było zbyt mało, żeby wypełnić żołądki wybieganej jak zające w ciągu dnia dzieciarni. A było za czym biegać. To do drewnianej wędzarni, gdzie marszczyły się od dymu śliwki, to do stodoły sąsiadów, gdzie można było na pupie zjeżdżać z góry siana, to do wielkiego wiśniowego drzewa, żeby ścigać się ze szpakami, kto zje więcej wiśni. Do lasu na czernice, na borówki, na najsłodsze na świecie maliny i na szczawik zajęczy. To tu, to tam. Od skałki do skałki w Skamieniałym Miasteczku. I tak od rana do wieczora. Umorusana ziemią, trawą, owocami i pachnąca ogniskiem, roześmiana dzieciarnia wracała wczesną nocą do domu. Dziwne. Nikt wtedy nie słyszał o uczuleniu, które dzisiaj dopada dzieci, a nawet dorosłych, niczym Baba Jaga karmiąc je kolorowymi pigułkami i szczepionkami jak czekoladą; tej ostatniej zresztą w sklepach za często nie bywało, za to bywały na wsi inne, ciekawsze niespodzianki, jak na przykład Rozalka Olaboga. - Film, będą u nas kręcić film! - wydzierał się od furtki piegowaty Robek - Przyjechali aktorzy, ojciec mówił, że jedzą kolację u naczelnika! I faktycznie, jak Robek wykrzyczał, tak się stało. Wieczorami ekipa filmowa dużo jadła, dużo piła, a w ciągu dnia kręciła film, co było wyraźnie widać na rynku, w środku miasteczka. Z bezpiecznej odległości, żeby nie przegonili, jak Krakowska Babcia Chochelka, nie bez przyczyny tak przezywana przez dzieci, ponieważ wygrażała im chochlą, kiedy tylko za bardzo się do niej zbliżyły z ciekawości, i może trochę dla śmiechu. Babcia Chochelka nie tylko nosiła dziwne stroje, po kilka spódnic na raz, ale i dziwnie zachowywała się jak na miastową babcię. A to coś tam ciągle mruczała pod nosem nie wiadomo do kogo, a to pochylona skubała trawę nie wiadomo po co i dla kogo. Trzynaście lat później, dziewczynka, która stała się dorosłą kobietą i zamieszkała z rodziną na zupełnie innej wsi, sześćdziesiąt kilometrów dalej od Chaty na Górce, usłyszała opowieść o podobnie ciekawskim chłopcu jak tamte dzieciaki poznane w dzieciństwie, tylko z tej okolicy. Pewnego dnia Jasiek, a działo się to zaraz po wojnie, znalazł w lesie niewypały i wrzucił do pieca. Oślepł. Od tamtej pory chodził w kaloszach, jaka by pora roku nie była. Codziennie rano, o jednej i tej samej godzinie, przechodził koło domu, w którym zamieszkała. Kalosze były jego oczami. Gumowymi podeszwami wyczuwał każdy kamyk na płaskiej drodze, bo i wieś była płaska. Inna od tamtej, gdzie góra-las-dom-pole-góra-las-dom, poznanej w dzieciństwie. Nie znalazłby tutaj, choćby szukał nie wiadomo jak dokładnie, nawet najpłytszej, do schowania się przed światem, leśnej paryji. Gdzie nie spojrzał, widać było nieskończoną powiślańską przestrzeń, uprawne pola, strzyżone wierzby wzdłuż miedz, i miejscami liściaste lasy. Jednak wieś, jak na wieś, była bogata. Ameryka gościła w co drugim domu, a dom za domem pysznił się wzdłuż ulicy, a domy były murowane, a przy domach stały maszyny rolnicze, a w polach zboże, pomidory, truskawki i inne dobra. Lecz prawie nikt nie zbierał tu kani. Siwule jakby inaczej były zielone, mniej pewnie, a mrozul nie było wcale. Jasiek, szwajcarski zegarek, o tej samej godzinie, dzień w dzień, chodził drogą do sklepu we wsi. Chodził i chodził, aż przestał. Bo stary już był. Głupio tak jakoś i smutno patrzeć rano przed pracą w okno i Jaśka nie widzieć. Dobrze, że żywopłot urósł na tyle wysoko, że zasłonił ulicę i można było trochę o nim zapomnieć, do dzisiaj, kiedy nie wiadomo nawet, w jaki sposób znalazł miejsce w literkach tuż pod Krakowską Babcią Chochelką, a, przed kilka lat później składanymi zeznaniami chłopaka z sąsiedniej wsi: We trzech pod szkołą złożyliśmy się na jajko. Tłumaczył wystraszony dzieciak podczas przesłuchania na powiatowej komendzie policji, dzień po aferze jajkowej, która wybuchła w czasie bardzo ważnego zebrania urzędników państwowych i gminnych z mieszkańcami wsi. W domu mówili, że wejdziemy do Unii, to Oni przyjdą i zabiorą naszą ziemię. Więc kupiliśmy jajko, otworzyłem drzwi do sali gimnastycznej, a tam zebranie i rzuciłem nim w tę panią, która coś mówiła do ludzi i uciekłem. Ale przecież nie trafiłem panie policjancie. Jajko, które zerwało wójta gminy z krzesła, jednocześnie uciszyło na trochę kilkadziesiąt na sali osób, płynęło sobie spokojnie po szkolnej ścianie, całkiem nieświadome, że właśnie przed chwilą mogło wybić oko, przemawiającej z przejęciem o korzyściach akcesji, młodej i ambitnej Pani. Więcej poważnych afer w okolicy nie odnotowano i wieś wstąpiła do Unii Europejskiej, której duch powoli, lecz skutecznie wieś przemieniał, ponieważ przyszedł Czas Wielkich Inwestycji w Infrastrukturę i Kapitał Społeczny. Nigdy wcześniej w tak krótkim, kilkunastoletnim czasie, nie wybudowano tak wiele nowych, potrzebnych i niepotrzebnych, dróg gminnych, nigdy wcześniej nie wybudowano tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, budynków inwentarskich, nigdy wcześniej nie kupowano tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, maszyn i urządzeń rolniczych, nigdy wcześniej nie odnowiono lub zbudowano od nowa, nowoczesnych, potrzebnych i niepotrzebnych, świetlic, domów ludowych, obiektów sportowych, nigdy wcześniej nie zbudowano tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, parkingów pod kościołami, nigdy wcześniej nie zorganizowano tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, szkoleń, seminariów, kursów oraz spotkań dla ludności, nigdy wcześniej dzieci i młodzież nie spędzała tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, godzin przy komputerze, nigdy wcześniej tak wiele młodych osób nie wyjeżdżało ze wsi, potrzebnie i niepotrzebnie, za chlebem, za przygodą, za innym, nigdy wcześniej nie funkcjonowało tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, nowych aptek w okolicy, które rosły jak grzyby po deszczu, nigdy wcześniej nie robiono tak często, tak wielkich, potrzebnych i niepotrzebnych, zakupów w sieciowych marketach, które rozrastały się jeszcze szybciej niż apteki, nigdy wcześnie nie wypełniano tak wiele, potrzebnych i niepotrzebnych, dokumentów, wniosków o dofinansowanie, rozliczeń płatności, list obecności, certyfikatów, zaświadczeń do potwierdzeń i potwierdzeń do zaświadczeń oraz zgłoszeń i regulaminów z wyjaśnieniami do uzupełnień tychże zgłoszeń i regulaminów. Nigdy wcześniej lasy tak bardzo nie drżały, że zostaną do ostatniego pnia przetworzone, na potrzebny i niepotrzebny, papier dla ludzi, którzy wciąż gdzieś spieszą się i coś sprawozdają, potrzebnie i niepotrzebnie. Lawinowy pośpiech. Lawiny nie rozglądają się na boki i nie patrzą przed siebie. Nie widzą, że każdy człowiek, zwierzę, roślina i kamień, mają szczególne miejsce w przyrodzie, tylko gwałtownie staczają siebie, i to, co napotkają po drodze, w dół. Nie widzą nawet zmieniających się pór roku, sikorki w karmniku, która wygląda ziaren i słoniny czy bałwana w przekrzywionym kapeluszu, gdy maleje w ogródku z godziny na godzinę. Gdy góry, doliny i strumienie pozbywają się śniegu przebiśniegi, pierwiosnki, podbiały, stokrotki i fiołki rosną zawsze w najlepszym czasie, by przegnać pozostałości zimy w sercach. Natura zaprasza na spacer do lasu i na łąki. Tam, pełne życia pączki drzew, młode zioła i rozświergotane ptaki przywracają radość ducha. I nie trzeba biec, można spokojnie iść lub zatrzymać się, z dala od myśli i uczuć, które odsuwają człowieka od wielkiej tajemnicy natury. W drodze powrotnej do domu można zerwać garść liści mniszka i garść bluszczyku kurdybanka do obiadowej sałatki. Wieczorem, można z tarasu patrzeć na gwiazdy, wsłuchiwać się w głośny żabi koncert, który z wiatrem prz ychodzi z pobliskich rozlewisk przynosząc zielone sny księżycowym rogalom zwiniętym w pościeli, i zwyczajnie cieszyć się, bo nie wszyscy mają szczęście mieszkać z daleka od zgiełku miasta, a przecież wieś bywa wdzięcznym domem dla tych, którzy wybrali dla siebie życie w naturze. Bywa również gościnna dla ludzi z najdziwniejszymi pasjami, jak ta pasja Wojciecha z Bagien. Pani słyszała o tym człowieku? Biega po naszym urzędzie gminy i pokazuje plany budowy jakiegoś średniowiecznego grodu. Wie pani, takiego z wieżą i wałami. A gada o tym średniowieczu, jakby się urwał z „ Krzyżaków”. Nie dość, że maniak, to się jeszcze Maniak nazywa. Wojciech Maniak. - Nie, nie słyszałam, ale pomysł brzmi na tyle niezwykle, że chętnie poznam człowieka. To rozmowa sprzed pięciu lat: a dzisiaj we wsi, gdzie mieszka blisko siedmiuset mieszkańców, stoi zbudowana za własne pieniądze Wojciecha - średniowieczna wieżyca. Wysoka na siedemnaście metrów, z trzema izbami. Trenują tam wojowie i rycerze. Za darmo wykłada się dzieciom i młodzieży historię, uczy rękodzieła i starodawnego garncarstwa czy wyrobu biżuterii. Przybyszy witają właściciele grodu, ponieważ Wojciech z Bagien z żoną od piętnastu lat dba o dziedzictwo, od kamienia łupanego przez rycerstwo, pracując z kim tylko może. Z każdym, kto nie odmówi pomocy. A to z wójtem, a to ze stowarzyszeniem, a to z dyrektorem szkoły, a to z muzeum, a i fundatorzy wspomogą od czasu do czasu groszem. Jednak na rozbudowę grodu w kształcie z marzeń potrzeba jeszcze mnóstwa pieniędzy. A pieniędzy Grododzierżca Maniak już nie ma. Wszystkie oszczędności zostały w wieżycy. Bo jak mówił profesor Bartoszewski: są marzenia, które warto spełniać, mimo że nie wszystko to, co warto - opłaca się. Bywają sprawy, rzeczy i sytuacje bezcenne. na przykład wzruszenie na twarzach ludzi, w czerwcu, w dwa tysiące dwunastym, w corocznym święcie Malowanej Chaty. To wtedy Pawełek z Zalipia mówił, lekko przy tym sepleniąc, a powadze tekstu nie uchybiając, własny wiersz pod tytułem Tęcza zalipiańska. - Tęcza jest piękna, ma kolorów sześć, tworzą ją słońce i deszcz - zaczynał się wierszyk Pawełka, gdzie kolor czerwony był makiem majowym, pomarańczowy cegłą klinkierową, żółty słoneczkiem i ptakiem Maroko, zielony majerankiem mielonym, niebieski przypominał dziecięce łezki, a fioletowy mieszkał w bukiecie fiołkowym, bo takie jest Zalipie. Kolorowe. Tutaj, jak nigdzie indziej, na świecie, kobiety ozdabiają malowankami w kwiaty ściany domów, parkany, studnie, a nawet psie budy. Malowaną wieś zna bardziej Europa n iż kraj i odwiedzają ją tłumnie zagraniczni turyści. Mogą spróbować zalipiańskiej sztuki malowania na warsztatach plastycznych. Mogą skosztować Zolipskich Pirogów z kapustą, podawanych na malowanej w kwiaty porcelanie. Tej potrawy wpisanej na ministerialną Listę Produktów Tradycyjnych, żeby odszukiwać i chronić zapamiętaną w dzieciństwie poezję smaku. Żeby truskawka smakowała jak truskawka. mleko jak mleko, że o maśle i Chlebie nie wspomnę, bo kiedyś do szczęścia wystarczała pajda świeżego, wiejskiego i ciepłego chleba, grubo posmarowanego prawdziwym masłem, a na nim wylegiwały się przez ułamki sekund, zaraz zjedzone, pokrojone, świeżo zebrane z krzaka truskawki. A na obiad podawano ziemniaki polane roztopionym masłem, posypane koperkiem wprost z grządki, a zimą, kiedy było więcej czasu - pierogi. Na co dzień, gdy brakowało chleba, który piekło się najczęściej raz w tygodniu, mamy piekły dzieciom blachorze, często nazywane słodziakami, od sody dodawanej do mąki i piekły te placki na piecu, na blasze, na prędko, gdzie obok w garczku gotowała się woda na napar z pokrzywy, na krew dla bladych twarzy, na mocne włosy i paznokcie, a ponad blachą na nitkach suszyły się grzyby. Wystarczyło po nie tylko sięgnąć. Wiejskie pejzaże wsi małopolskiej, obfite w rozmaitą przyrodę i zwyczaje ludowe, i dzisiaj czekają na gości z miasta, na całe rodziny, które pragną złapać oddech. I Ty możesz przyjechać. Uzbierasz kwiatów mniszka na syrop, zbierzesz owoców dzikiej róży na wino. Znajdziesz piekarnię, która piecze chleb na zakwasie, tradycyjny, bez spulchniaczy. W lesie porozmawiasz z echem, lub wykrzyczysz całe miasto gdzieś na łące. Nie bój się, natura wybaczy Ci hałas. Położyć się w bezruchu, w ciszy, w trawie i patrzeć w niebo. Widzisz to? Słyszysz? Jesteś? Widzę, słyszę, jestem. Maj. Młode pokrzywy zbliżają się nieśmiało do ludzkich zagród. W nocy przechodzą przez ogrodzenia, żeby zaistnieć w ogrodach, żeby zostać zauważonym przez człowieka, żeby zostawił im chociaż kawałek miejsca w ogrodzie i nie przeganiał. Nie przypominają pięknych, ozdobnych, kwitnących krzewów, kwiatów i parzą. Są gotowe służyć w całości swoje roślinnej postaci człowiekowi. - Pozwól nam zamieszkać nawet w kąciku ogródka, o, tutaj pod tą sosną, a później zabierz, zabierz nas do domu, a odwdzięczymy się dobrodziejstwem natury. Zbierzesz nasze liście na napar, nasze korzenie na nalewkę i będziemy Cię chronić przed chorobą. Rozjaśnimy Twoją twarz, człowieku. - Nie przeganiaj nas - szemrają cicho młode listki pokrzyw. Nie przeganiaj- powtarza za nimi majowy wiatr, zakręcony dookoła pnia dumnego dębu, który rośnie z tyłu domu, a taki wysoki, jakby chciał gałązkami dotknąć nieba, albo złapać chmurę za skłębioną parę i wypuścić z niej deszcz na wolność. I udało mu się. Pada. Najpierw niewinnie, kilka kropel, to tu to tam, to na dach, to na nos kapnie, żeby za moment rozpadać się na dobre. Dąb rozłożył szeroko liście i chwyta w nie wodę, ile tylko zdoła, i pije. I pije trawnik świeżo skoszony i cyprysiki w grzecznym rządku. Nawet stary żółty pies podniósł głowę i otworzył zaspane oczy. Szuka pyskiem deszczówki w misce.