Silniki

Transkrypt

Silniki
Silniki
Rok 1966 był w mojej biografii rokiem granicznym. Do tego czasu istnienie wynalazku, co
zwie się samochód, nie miało dla mnie specjalnego znaczenia. Ani mnie ziębiło, ani grzało.
Samochody? Są, bo są; jeżdżą, no to jeżdżą. Dopiero od 1966 roku, gdym miał 26 lat, zaczęło mi
być nieswojo. Silniki spalinowe zaczęły mi przeszkadzać. Uświadomiłem sobie, że to plaga. Dla
rozwoju motoryzacji rok 66 nie był żadnym przełomem. Było tak samo jak w poprzednim roku,
tak samo jak pięć lat wcześniej. Rzecz w tym, że przestałem tolerować to zjawisko. Do roku 66
tolerowałem smrody i warkoty, w roku 66 próg tolerancji i wytrzymałości został przekroczony.
To tak jak z kroplą wody spadającą z nieszczelnego kranu: nie od razu zauważa się tę kapaninę,
lecz po pewnym czasie staje się ona nieznośna.
Uświadomiłem sobie, że świat musi się pożegnać z ciszą, z czystym powietrzem. Że jakość
naszego życia nie będzie taka jak dawniej i już nie może się równać z jakością życia poprzednich
pokoleń. Zrozumiałem, że moje dorosłe życie będzie pozbawione harmonii. Trzy zmysły, wzrok,
słuch i węch, będą doznawać poczucia wiecznej dysharmonii. Czyż nie jest dysonansem
w i d o k ? Zestawienie błyszczącego, jaskrawo polakierowanego pudła z czymkolwiek –
domem, drzewem – razi. Decybele ranią bębenki w uszach. A nawet stosunkowo ciche odgłosy
wydawane przez silnik spalinowy są dla uszu smrodem. Z kolei smród spalin jest szokiem dla
powonienia i płuc.
Z biegiem czasu, w miarę rozwoju przemysłu samochodowego, w miarę jak strumienie
pojazdów na drogach zamieniały się w rzeki, moje złe samopoczucie rosło.
Gdy mi zaproponowano pracę w księgarni usytuowanej w pruszkowskiej dzielnicy Żbików,
ucieszyłem się. Była to jednoosobowa placówka, niewielki pawilon, a więc coś dla mnie.
Miejsce, gdzie mogłem być sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Ale kiedy po raz pierwszy
znalazłem się w środku, gdym mógł się rozejrzeć i rzucić okiem przez okno na zapleczu,
pojąłem, że nie ma powodu do zadowolenia. Podwórze widoczne przez to okno było ogromne i
uwijały się po nim samochody opatrzone tabliczką z literą „L”. Okazało się, że będę sąsiadem
LOK-u.
Minął rok i oto człowiek przepełniony nienawiścią do samochodów i niechęcią do
samochodziarzy postanowił... zapisać się na kurs i uzyskać prawo jazdy. Skąd taki pomysł?
Miałem zamiar zwolnić się z księgarni, jako że praca księgarza i sprzedawcy w dobie kryzysu
książkowego zaczęła mi wychodzić bokiem, i medytując nad wyborem nowego zajęcia
doszedłem do wniosku, że mimo wszystko najlepszy będzie zawód kierowcy. Bo cóż innego?
Miałbym urzędolić? To już wolę rozwozić towar furgonetką. A mając pod bokiem ten cały LOK
i znając osobiście instruktorów, nie będę miał problemu z uzyskaniem prawa jazdy. Tak sobie
kombinowałem.
Wszystkie zajęcia teoretyczne odbywały się na drugim końcu miasta. W dzielnicy nowych
bloków wynajęto kilka piwnic i zaadaptowano je na salki wykładowe. W przeszłości nie jeden
raz przechodziłem obok tego miejsca, nie podejrzewając, że wystarczy zejść w dół po paru
stopniach, by wylądować w jakimś swoistym, odrębnym świecie.
Wśród trzydziestu uczestników kursu znalazły się dwie zakonnice. W myśl idiotycznego
przesądu, który każe wierzyć, że widok czarnego habitu przynosi pecha, pesymistycznie
oceniłem swoje szanse kursowicza i mając na myśli egzamin rzekłem sobie w duchu: „Nie
powiedzie się.”
Marzeniem każdego kandydata na kierowcę było posiadanie testów egzaminacyjnych; tych
materiałów zawierających pytania i – co najważniejsze – odpowiedzi. Ktoś zapuścił żurawia do
mojej teczki i ubrdał sobie, że ja właśnie jestem posiadaczem takich testów.
Oto jak doszło do tego nieporozumienia.
Pisałem wówczas swoją pierwszą powieść i nie rozstawałem się z maszynopisem. Był to dla
mnie skarb, coś tak cennego, że bałem się zostawiać w domu ten plik papieru. Jak matka swoje
małe dziecko, tak i ja tuliłem do łona płód swoich natchnień. Maszynopis był gruby, teczka nie
dawała się zamknąć, jeden rzut oka wystarczył, by wypenetrować coś, co wyglądało na druki.
– O, pan to chyba ma testy – wyraziła przypuszczenie siedząca przy tym samym stole
kobieta. Chociaż palnęła bzdurę, zdziwiła mnie jej spostrzegawczość, zdumiało jej wścibskie
spojrzenie, a zdumiało dlatego, że starałem się teczkę trzymać jak najdalej od czyichkolwiek
oczu, w cieniu, pod stołem.
Przed przystąpieniem do pierwszego wykładu instruktor wygłosił coś w rodzaju wstępu.
Starał się wbić nam do głów, że te kilkanaście lekcji jazdy, które zaliczymy w trakcie kursu, to
tyle co nic. Potrzeba jeszcze dwóch lat jeżdżenia, żeby dojść do wprawy. Toteż świeżo
upieczonym kierowcom, jakimi będziemy już za trzy tygodnie, radzi on unikać ciżby. Pojechać
raczej do Podkowy Leśnej, miejscowości stosunkowo mało uczęszczanej, i na tamtejszych
pustych ulicach trenować.
Uświadomienie sobie, w jakie towarzystwo wdepnąłem, wstrząsnęło mną. Toż ta Podkowa
Leśna ceniona jest przeze mnie właśnie dlatego, że niewiele w niej grasuje samochodów. I oto
tam pcha się samochodziarzy. Tam ich jeszcze nie było! W końcu doprowadzą do tego, że dla
ich wygody zostaną wyasfaltowane szlaki leśne! A ja tu siedzę wśród takich barbarzyńców.
Poroniony pomysł z tym kursem. Chyba mi coś na mózg padło.
Wykładowca ilustrował swoje słowa rysunkami na tablicy. Do czarnej powierzchni
poznaczonej białymi liniami przystawiał blaszany model samochodu. (Dzięki magnesowi
samochodzik trzymał się pionowej płaszczyzny jak mucha ściany.) Kreda i gąbka były brane z
półeczki, samochodzik – wyjmowany z kieszeni. O kredę i gąbkę użytkownik mógł być
spokojny: nie ukradną, natomiast ten trzeci przedmiot lepiej było trzymać przy sobie.
Tematem jego wykładów była budowa silnika i przepisy ruchu drogowego. Od czasu do
czasu robił dygresje. Najczęstszą dygresją było przypominanie o opłacie. Jeszcze tylu a tylu nie
zapłaciło za kurs, a opłatę należy uiścić z góry.
Stary, doświadczony automobilista przerywał niekiedy wykład, by dla odprężenia
opowiedzieć nam coś ze swych przeżyć. Ot, wyprawa na weekend, gdzieś w Lubelskie. Na
tylnym siedzeniu żona i córka, a nasz instruktor za kierownicą. Był bardzo ostrożny na ulicach
miasta i przy wyjeździe z tego labiryntu. „Długo tak będziemy się wlec?” – niecierpliwi się żona.
Kierowca zignorował tę uwagę. Wiedział, że w okolicach Warszawy trzeba zachować
maksymalną ostrożność. Dopiero odsadziwszy się od stolicy wrzucił na licznik sto dwadzieścia i
nie zmniejszając szybkości robił wiraże. I bardzo go bawiło, gdy siedzące z tyłu kobiety,
narzekające dotychczas na żółwie tempo, piszczały ze strachu.
Ta historyjka, opowiedziana z uśmiechem, miała być przykładem na to, jak niebezpieczne
może być oddziaływanie kobiet na męską ambicję.
Uśmiech rzadko jednak gościł na twarzy wykładowcy. Traktował nas szorstko. Wciąż
nawoływał do płacenia, zwlekających z opłatą ostrzegał, że następnym razem wyprosi ich z sali.
Ostrym tonem nawoływał do pilności. Uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć. Niech nikt nie myśli,
że jak mu się uda liznąć trochę testów i przeszwarcować się przez egzamin, to on już ma powód
do triumfu. Niedouczenie mści się w postaci wypadków na drogach.
Właściwie wszyscy byli szorstcy, zarówno ci od teorii, jak ci od praktyki. Przez tylne okno
księgarniane obserwowałem przedstawiciela tej drugiej grupy. Beształ swoich uczniów bez
miłosierdzia. Śledził z drugiego końca podwórza manewry nieboraka, nie zawsze nawet patrzył
w jego stronę, lecz każdy błąd kwitował gniewnym wybuchem, wołając przez cały plac: „O żesz
ty skurwysynku! Dać takiemu samochód!”
I właśnie ten choleryk przypadł mnie. Liczyłem na to, że będzie mnie oszczędzał, on, mój
klient, któremu sprzedałem parę książek spod lady. Przeliczyłem się. W trakcie jazdy po mieście
z trudem panowałem nad sobą, mając tuż obok tego grubianina. Z nogami na hamulcu wściekał
się o byle co. W chwili gdy kopyta z wściekłością dociskały pedał hamulca, gęba wybuchała
wściekłymi reprymendami.
Protestowałem nieśmiało:
– Ależ, panie instruktorze, o co właściwie chodzi?
– O żesz kurwa, mówi mu się tak i tak, a on się pyta, o co chodzi.
Nie był to zły człowiek. Po prostu raptus, narwaniec. Zły humor rychło mu przechodził i
słońce znów ukazywało się zza chmur. W momentach dobroduszności nawet nieźle się z nim
gawędziło. Na moje pytanie, jacy to ludzie są najlepsi na kursach i największe okazują
zdolności, odpowiedział: „Nieuki, co to w szkole są na szarym końcu, ci z oślej ławki. Pokazać
takiemu parę tych ruchów i od razu nabiera drygu. Wyjedzie na ulicę, pokręci się po mieście i w
parę godzin on już umie!”
Któregoś dnia umówiliśmy się na spotkanie przy stacji kolejowej: instruktor podjedzie
samochodem, ja wysiądę z pociągu i tak się spotkamy, po czym zacznie się kolejna lekcja.
Przybywszy przed czasem usiadłem w poczekalni. Moje nerwy były napięte w
przewidywaniu spodziewanego sztorcowania. Nie miałem jednak zamiaru dłużej tego znosić i
postanowiłem, że gdyby tego dnia miały się znowu posypać kurwy, będzie to moja ostatnia jazda
z tym jegomościem. Zacząłem zawczasu szkicować w myśli tekst pisemka: „Już na pierwszej
lekcji kazał mi wyjechać na ulicę (mimo iż uprzedziłem, że po raz pierwszy siedzę za
kierownicą), nie dając mi sposobności spokojnego przećwiczenia zmiany biegów. Na wszystkie
moje błędy instruktor reagował krzykiem. W tych warunkach nie byłem zdolny robić
jakichkolwiek postępów. Odbyłem sześć lekcji, ostatnią 13 X br., czyli na tydzień przed
egzaminem wewnętrznym. Jest za późno na zmianę instruktora i odrobienie zaległości, muszę
więc z kursu zrezygnować. Nie ma w tym jednak mojej winy, wobec czego proszę o zwrócenie
wpłaconej przeze mnie opłaty za kurs, a mianowicie kwoty 14,100 zł.”
Trzynasty października, fatalna trzynastka. Nawet nie mogę powiedzieć, że była to ostatnia
lekcja. Zaledwie pół, ćwierć lekcji. Obrzucony kurwami zahamowałem, nie zważając, że
jesteśmy na peryferiach miasta i czeka mnie daleka piesza wędrówka do stacji.
– Jeśli ja mało się nadaję na kierowcę, to pan jeszcze mniej na instruktora – rzekłem
wysiadając.
Wysiadając z pociągu – zaznaczmy dla ścisłości. Bowiem ta powyższa wspaniała riposta
wpadła mi do głowy w dwie godziny później, po przybyciu na stację, po ulokowaniu się w
wagonie i po odbyciu podróży, w trakcie której rozpamiętywałem minione zdarzenie.