pobierz fragment w pdf - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

pobierz fragment w pdf - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Tom trzeci „Trylogii grobiańskiej”
fragment
1
W
zdrygnął się z przestrachem na głośny metaliczny
brzęk. Po chwili dotarło do niego, że to gospodyni
z łoskotem odstawiła wiadro, aby dać mu do zrozumienia,
że skończyła. Westchnął i z trudem się obrócił. W półmroku kościoła, oświetlonego zaledwie dwoma elektrycznymi kandelabrami zawieszonymi na filarach, mokra
posadzka wydawała się jeszcze ciemniejsza. Jak czerń nad
otchłanią. Kto wie, może gdyby w tej chwili wstąpił na
te czarne, groźnie połyskujące sześcioboki, podłoga zapadłaby się pod nim i pochłonęła go razem z jego myślami
o ciele świętego Sebastiana, któremu nieco się obsunęła
przepaska na biodrach.
– Ksiądz proboszcz zostaje?
Poderwał się jak uczniak przyłapany na oglądaniu
nagich panienek. Zacisnął mocniej palce na różańcu.
– Jeszcze trochę tu posiedzę. Niech Józefowa już
idzie. Bóg wam zapłać.
– Miałam jeszcze zmyć schody na galerię – odparła
kobieta. – Ale jak ksiądz chce. – Rzuciła burkliwe „z Bogiem” i wyszła, energicznie zatrzaskując drzwi ze starą żelazną klamką. Coś jej odpowiedział i wrócił do obrazu na
głównym ołtarzu.
Specjalnie poprosił o parafię pod wezwaniem Świę11
tego Sebastiana, którą bardzo trudno znaleźć w Polsce,
a następnie zamówił malowidło na portalu dlaksiedza.pl,
oferującym kopie włoskich dzieł na użytek posługi duchowej. Z kilku wizerunków nagiego młodziana przebitego strzałami wybrał właśnie ten, autorstwa Guida Reniego, jak wyczytał w informacji pod zdjęciem. Sebastian
miał chłopięcą, niemal dziecięcą twarz, mocne, szerokie
ciało, mięsiste usta i wzniesione w ekstazie oczy. Zaledwie
trzy strzały przeszywały jego korpus, jedna sięgała niemal
podbrzusza. Skręcone w loczki ciemnorude włosy i zasłaniająca genitalia przepaska upodabniały Sebastiana trochę
do dziewczyny, a trochę do dziecka. Czysta niewinność.
Od razu polubił ten obraz.
Czy tylko mu się wydawało, czy rzeczywiście święty
z obrazu był trochę podobny do Bartka?
Opuścił wzrok. Nie powinien mieć takich myśli
przed ołtarzem. Znowu go przeniosą na drugi koniec Polski. A potem się zacznie wszystko od nowa.
Co tam przeniesienie…
Najgorsze, że widzi je On.
Spojrzał z ukosa na wygiętą figurkę zawieszoną na
burcie ambony. Malutka główka widziana z tej odległości
nie miała twarzy. Nie wyrażała nic – ani potępienia, ani
wyrozumienia. Jak gdyby w ogóle Go to nie obchodziło. A powinno! Błądzenie ludzi to w końcu Jego specjalność. Stęknął i podniósł się z trudem, opierając ręce na
kolanach. W bocznym ołtarzu wisiał krzyż z Chrystusem
niemal naturalnej wielkości. Poczłapał w tamtą stronę
z mieszaniną pokory i złości, jakby z góry zakładał, że
jego starania nie przyniosą oczekiwanego skutku. Podczas
modlitw w dyskretnej niszy kapliczki pozwalał sobie na
więcej śmiałości, ale czego właściwie chciał? Opadł ciężko
na drewniany klęcznik z karmazynowym obiciem i ułożoną na nim niewielką poduszką w fioletowym obszyciu,
12
opierając się na łokciach i splatając dłonie na łańcuszku
z drewnianymi kulkami. Zamknął oczy i szukał w sobie
siły, żeby je na powrót otworzyć. Zaczął mamrotać pod
nosem:
Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości,
w ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość!
Obmyj mnie całego z mojej winy
i oczyść mnie z grzechu mojego!
Wyszło jakoś płasko i bez przekonania. Dwukrotnie
powtórzył po łacinie Miserere mei, Deus. Miserere mei…
Słowo „miserere” zdawało się dobrze oddawać stan jego
duszy, współbrzmiało bowiem z „mizerią”. Mizeria szpetnego życia, wymizerowana dusza. Plasterki nieprawości
w gęstej śmietanie rozkoszy i occie winy. Kulinarna metafora zbrzydziła go, szybko więc przetarł usta wierzchem
dłoni, jakby posmakował czegoś wstrętnego. Po co teraz
o tym myśleć, kiedy jest za późno, bo wszystko już się
stało?
Ale co się właściwie stało? Kto o tym wie?
Bartek wie.
I co z tego? Nikomu nie powie. Dzieci się wstydzą.
W końcu zebrał się na odwagę i spojrzał. Wnękę
bocznej kaplicy oświetlało tylko małe czerwone światełko
elektrycznej świecy umieszczonej w dolnej części ołtarzyka, u stóp Jezusa. Blask sztucznego płomyczka pełgał po
przekręconej w bok drewnianej twarzy o ostrych rysach,
wydobywając z niej niemal upiorne kontrasty. Spod cierni
spływały krople czerwonej farby, migocząc w elektronicznych błyskach, jakby naprawdę pociekła z nich świeża
krew. Na rozkrzyżowanych żylastych ramionach światełko wprawiało w ruch mięśnie, po których przebiegały
skurcze agonii. Umiera. Od dwóch tysięcy lat umiera. Za
nas. I ciągle na próżno, bo zło, jak całe to Jego umieranie,
jest nieśmiertelne.
13
Wzdrygnął się. Powróciło wspomnienie sprzed lat,
kiedy jako dziecko tak samo klęczał przed Jezuskiem
w drewnianym kościółku rodzinnej wsi, niedaleko stąd,
w górskiej dolinie przeciętej zieloną wstęgą rzeki. Wtedy
ta pełna teatralnego cierpienia twarz wydała mu się szlachetna i prawdziwa, najprawdziwsza na świecie. Nikt tak
nie potrafi cierpieć jak On. To było tak dawno, dawno
temu! W innym, dobrym świecie.
Powrócił do modlitwy, odpędzając od siebie wspomnienia, które otaczał tępy i uporczywy ból, jak długotrwała kolka. O pójściu do seminarium zdecydowała jego
silna wolna – wbrew zakazom ojca i szyderstwom starszego brata, który zawsze był mądrzejszy i pewniejszy siebie,
a teraz leżał w ziemi powalony zawałem. Wola. Kiedyś
potężna jak jego wiara, teraz była najsłabszym ogniwem
chorej duszy. Od pewnego czasu odnosił wrażenie, że decyzje podejmuje jakiś drugi on, nieznany i mroczny jak
wnętrze tej kaplicy.
Ktoś albo coś. Małe, kosmate i wstrętne, które siedzi
w nim i podgryza od środka jak szczur.
Westchnął ciężko. To nie jest modlitwa. Trzeba żarliwości. Miserere mei, Deus. Podniósł wzrok na umęczoną drewnianą twarz w górze i po plecach przebiegł mu
dreszcz. Błyski lampki ożywiły bolejące oczy Pana, które
mrugały teraz zaczerwienionymi gałkami. Przerwał mamrotanie i z rozchylonymi ustami przypatrywał się ożywionej figurce.
Panie? Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza
moja. Panie…?
Zawiesił oddech i w napięciu czekał na wyraźniejszy znak. Na próżno. Chrystus nie mrugał, żeby uzdrowić jego duszę. W wielkich, okrągłych i wywróconych jak
u epileptyka oczach, namalowanych dawno temu przez
wiejskiego artystę z typową dla prymitywistów przesa14
dą, migotały iskierki czegoś innego. Niechęci, pogardy,
a może… rozbawienia?
Skulił się w sobie. Pan drwił z niego. Bawił się jego
zagubieniem i mrocznym, kosmatym zwierzątkiem z długim ogonem, które gryzło od środka. Gryzło wiecznie
głodne i niespokojne, a teraz znowu wzmogło swoją
ruchliwość, czując jego wstyd. Wstrząsnął nim krótki
spazm i oczy zaszły łzami. Zacisnął powieki, starając się
powstrzymać płacz, ale osiągnął tylko tyle, że po policzkach pociekły mu dwie ciepłe strużki. Przetarł je rękawem
sutanny i strzepnął na podłogę. Zwykła woda. Tamten
płakał krwią. Jeszcze raz spojrzał w górę i już nie dostrzegł
drwiny na Pańskim obliczu. Nie dostrzegł niczego, ponieważ lampka przygasła i okryła kaplicę ciemnością. Za
szybką niewielkiego okna pod sklepieniem ziała wieczorna czerń listopada. Czarne powietrze. Czarny świat. Trzeba w lampce wymienić baterie.
Panie, powiedz tylko słowo…
Obejrzał się gwałtownie. Z głębi nawy dobiegło
stuknięcie. Znał ten dźwięk. Ktoś kopnął butem w drewniany podest między ławkami.
– Józefowa? Jesteście tam jeszcze?
Odpowiedziała mu cisza. Oparł rękę na klęczniku
i z trudem podniósł niezgrabne ciało. Nie miał jeszcze
sześćdziesięciu lat, ale otyłość przydawała jego ruchom
starczej ociężałości. Z tym grzechem również nie potrafił walczyć, choć próbował. Obżarstwo określa się czasem
opisowym eufemizmem „nieumiarkowanie w jedzeniu
i piciu”. On jednak wolał łacińskie gula. Krótkie i dobitne, jak wstęp do gulaszu, który uwielbiał. Józefowa umiała zrobić gulasz z kluskami ziemniaczanymi i czerwoną
kapustą. Oj, umiała! Pycha.
Pycha to inny grzech. Obcy i niegroźny. Zawsze dotyka kogoś innego, nigdy ciebie. Pozbył się jej jeszcze w okre15
sie, gdy był ministrantem, pamiętał nawet dokładnie
moment, w którym to nastąpiło. Tamtego dnia, kiedy proboszcz Zawada uczył go posługi do mszy i pomagał ubierać
komeżkę, wygładzając ją dłońmi od ramion aż po biodra.
Wtedy po raz pierwszy doznał tych dziwnych dreszczy.
Znieruchomiał. Tym razem ktoś potrącił jedno z krzeseł ustawionych z tyłu, pod filarami, niedaleko wejścia.
– Józefowa?
Wydawało mu się, że w cieniu ostatniego filaru z prawej strony dostrzega nieznaczny ruch. Chciał jeszcze raz
zawołać gospodynię, ale powstrzymały go strach i resztki
logiki. To na pewno nie była Józefowa. Ciemność w otchłani kościelnej nawy czekała stosownej chwili, aby go…
zaatakować?
– Hej! Jest tam kto?
Usiłował krzyknąć obojętnie, technicznie, ale wyszedł mu ochrypły skrzek. Strach zrobił swoje. Czego
jednak właściwie się bał? Kto mógł tu na niego dybać?
Chciał głosu Pana, ale przecież Pan nie przychodzi od
razu na wezwanie starego księdza z kosmatym zwierzątkiem w chorej duszy. Gdyby chciał, przyszedłby już dawno. I mu pomógł.
Nagle, w jednej chwili, spadło na niego siedem
strasznych myśli i odpowiedź ułożyła mu się w głowie jak
hasło do krzyżówki.
– Bartek?
Ni stąd, ni zowąd nabrał pewności, że chłopiec przyszedł do niego w odwiedziny. To było jedyne sensowne
wyjaśnienie czyjejś wstydliwej obecności w pustym kościele. Kogoś, kto chciał z nim otwarcie porozmawiać.
Porozmawiać?
Tak, na pewno.
– Bartuś, chodź do zakrystii. Usiądziemy sobie i pogwarzymy przyjaźnie. Wszystko ci wyjaśnię. Dostaniesz colę.
16
Tego ostatniego mógł nie mówić, zabrzmiało jak
przekupstwo. Szybko dodał:
– Mam nową grę na komputer. Wypróbujemy, ile
jest warta. No chodź, synku!
Chłopcy przychodzili do niego grać i spędzali całe
godziny na pościgach, strzelankach i walkach na cudowne
miecze, pełne zaklęć i artefaktów. Specjalnie w tym celu
zaopatrzył się w solidny laptop (chłopcy mówili „wypasiony”) i umawiał się z nimi po lekcjach. Jego to nie bardzo
obchodziło i cuchnęło na kilometr pogańskim zgorszeniem, ale oni to uwielbiali. On zaś lubił gościć ich u siebie, przyglądać się, jak mały gracz w napięciu wpatruje
się w ekran, szybko przebierając palcami po klawiszach,
wysuwa język i co chwilę pokrzykuje z podniecenia. To
było takie dobre, takie jasne i niewinne.
Ciemność za oknem szurała nagimi gałęziami o szybę, ale ciemność za filarem milczała. Odwrócił się i ostentacyjnie powolnym krokiem ruszył w kierunku ołtarza, za
którym po lewej stronie znajdowały się drzwi do zakrystii.
Nie miał pojęcia, czy ten ktoś idzie za nim, czuł jednak
wyraźnie pot spływający z karku wzdłuż kręgosłupa aż do
krzyża.
Przed drzwiami do zakrystii zdobył się na odwagę
i odwrócił. Nikogo. Cisza dzwoniła w kościele metalicznym brzękiem, jaki niesie się po uderzeniu młotem w kowadło. Jakby chciała podkreślić, że jest ciszą absolutną.
To nie było dobre. Za taką ciszą zwykle coś się skrywa –
dźwięk, który koniecznie nie chce być usłyszany. Powiódł
wzrokiem po słabo oświetlonej nawie. Puste ławki tkwiły
nieruchomo na swoich miejscach jak pokorni parafianie
zasłuchani w kazanie księdza proboszcza. Lubił wygłaszać
płomienne kazania i śledzić skupione twarze wiernych.
Lekko uniesione głowy i nieruchome oczy, wpatrzone w jego usta pracujące nad poprawną dykcją. To mu
17
dodawało skrzydeł. Mówił wtedy jeszcze dłużej i jeszcze
kwieciściej, przelewając w ich serca całe dobro, na jakie
potrafiła się zdobyć jego wymizerowana dusza z brzydkim
zwierzątkiem w środku.
Bóg nie wymusza i nie karze. On daje nam przykład.
Wskazuje boskim palcem Syna swego i stawia za wzór, byśmy sami obrali właściwą ścieżkę. Patrzmy w Jego otwarte
rany i miłujmy się nawzajem, bo wiele zła wokół się dzieje i diabeł nie ustaje w rzemiośle swoim ohydnym. Dlatego
powiadam wam, nie patrzcie w ciemne kąty mieszkania,
skąd przyzywa was kosmata łapa Kusiciela, ale spoglądajcie
na Jego przebite ręce. Na koronę cierniową z kroplami krwi
jak polnymi kwiatkami wplecionymi w niewinny dziewczęcy wianek. Na Jego przekłuty bok. Tam jest to, co dla was
dobre, tam jest Prawda wasza, tam jest Miłość wasza.
Nie patrzcie w ciemne kąty mieszkania…
Na Jego przebite ręce…
Czyńcie jako mówię, a nie jako czynię.
To ostatnie wypowiedział odruchowo, bezwiednie,
jak oczywisty dalszy ciąg. Bez udziału woli. Jego wola jak
zwykle robiła po swojemu.
– Bartek?
Głos odbił się od filarów i poszybował na drugi koniec nawy, skąd powrócił podwójnym echem: ek…, ek…
Gdyby Bartek tu był i chciał pogadać albo pograć, albo
jeszcze czegoś innego, już by się ujawnił. Przyszedłby tu
i stanął przed nim, wezwany surowym głosem swojego
proboszcza. Oni tak mają – stawiają się na wezwanie
księdza, choćby nawet nie chcieli. Stulecia praktyki. Widocznie go nie ma. Stukot wywoływało zaś niezamknięte
okienko na galerii.
Uznawszy takie wyjaśnienie za wystarczające, omiótł
wzrokiem nawę pustego kościoła i wszedł do zakrystii.
Wymacał palcami włącznik, nacisnął go i wraz z poto18
kiem jasnego światła na jego duszę spłynęła ulga. Nie
można lubić mroku, to najzwyczajniej niemożliwe. Czai
się wszędzie, osiada na ludziach i rzeczach jak mokra listopadowa mgła. Poczłapał przez pomieszczenie i ze stęknięciem usiadł za dębowym biurkiem, które pamiętało
jeszcze austriackie czasy w tej zapyziałej górskiej wiosce.
Otworzył szufladę, wyjął zieloną butelkę i niewielki pękaty kieliszek, po czym napełnił go do połowy ciemnozłotym płynem. Upił łyk i odetchnął głęboko. Trochę
lepiej. Nie był pijakiem – nie wpadł w uzależnienie od
alkoholu, jak wielu jego kolegów po latach codziennego
opróżniania kielicha do mszy. Po prostu czasem lubił poprawić krążenie lampką dobrego koniaku, podpierając się
ludową mądrością o jego zbawiennym wpływie na serce,
co akurat w jego wypadku miało niebagatelne znaczenie.
Jego serce było stare i zmęczone. Z coraz większym trudem pompowało krew do najdalszych zakątków obszernej
tuszy. Uśmiechnął się pod nosem. Dusza i tusza. Jedna
żywi drugą, a obie chore. Wiesz, dlaczego jesteś wyznawcą
guli? Bo obżarstwem chcesz leczyć duszę. Tak się jednak
nie da i jako ksiądz powinieneś o tym wiedzieć. Nie tędy
droga.
Podniósł kieliszek i upił kolejny łyk, po czym spojrzał
pod światło na złocisty płyn. Tędy również nie. Zakręcił
butelkę i pochylił się, żeby ją schować. Kiedy prostował
plecy, uderzyła go mętna myśl.
Wyznawca guli?
Nie zdążył jej doprowadzić do końca, ponieważ poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Poderwał się najszybciej, jak
umiał, ale mocny ucisk osadził go z powrotem.
– Co tu się dzie…
Na twarz spadła mokra szmata. W ustach poczuł
ohydny kłąb. Szarpnął się, chcąc odwrócić głowę, ale nawet gdyby mu się to udało, zobaczyłby niewiele. Jego oczy
19
zaszły już bielmem otępienia, które obezwładniało nienawykłe do fizycznego wysiłku mięśnie. Szarpał się jeszcze
chwilę, lecz coraz słabiej. Kościste ramię zaciskało się na
jego szyi jak stalowa dźwignia. Tracił oddech. W końcu
osunął się na krześle i zanim runął nieprzytomny na podłogę, zdołał jeszcze pomyśleć, że ghul był złym demonem
w jakiejś pradawnej religii. Nie pamiętał jednak w jakiej,
i z tą bolesną niewiedzą odpłynął w mrok.
2
– Widziałeś wczoraj te laski? Jezu, mamusiu, wszyscy
święci! Co tam się działo! Dwadzieścia tysięcy woltów
seksu. Człowieku! Śmiałem się i płakałem na przemian,
jak schizol bez prochów. Mówię ci! Rany, rany…
Aspirant Lucek Bałyś biegał wokół komisarza Andrzeja Krzyckiego jak swawolny Dyzio wokół wujaszka,
na przemian pociągając go za rękaw i przykładając obie
dłonie do głowy, że niby „rany, rany”. Szli korytarzem na
trzecim piętrze Komendy Wojewódzkiej Policji do gabinetu inspektora Tadeusza Opałki, zajmowanego obecnie
przez Krzyckiego, który po przejściu tamtego na emeryturę pełnił funkcję szefa Wydziału Kryminalnego. „Chwilowo” – jak w kółko powtarzał – ponieważ „żadnym kierownikiem wydziału być nie zamierzam”. Wszyscy znali
tę śpiewkę jak refren przeboju odtwarzanego codziennie
piętnaście razy przez Markielaka w recepcji.
– Odwal się, Lucek! Nie mam telewizora.
Krzyckiemu daleko było teraz do zajmowania się wystrzałowymi laskami z konkursu piękności, który mógłby
się równie dobrze nazywać Konkursem Dupości. Opędzał się od Lucka jak od żebraka, który przechodniom na
Grodzkiej wciska pod nos papierowy kubek. Korytarz był
jednak długi, tamten zaś nie odpuszczał.
21
– Tam jest taki wybieg i one po nim chodzą. Co
ja mówię: chodzą! To w ogóle nie jest chód, tylko detonacja. Eksplozja nóg i piersi, bracie! Trykoty mają
specjalnie obcisłe, żebyś mógł każdy mięsień z osobna
zobaczyć. Co za widoki! Pejzaże prosto z raju! Stary, kup
ten telewizor!
– Lucek, za dziesięć minut mamy naradę.
– Człowieku! – ciągnął Bałyś niezrażony. – Taki wybieg na laski lepszy niż Janów Podlaski.
– A co jest w Janowie? Ech, dajże mi spokój z laskami!
Krzycki nacisnął klamkę i uchylił lekko drzwi, żeby
wśliznąć się do gabinetu i zamknąć je Luckowi przed nosem, ale się nie udało.
– Wiesz, która wygrała? – tokował dalej aspirant
Bałyś po wtargnięciu do pokoju, podniecony wspomnieniem widoków z telewizora. Wycelował palcem w komisarza: – Nie wiesz.
Zawirował na żółtym dywanie krokiem baletmistrza,
klasnął w dłonie i opadł na fotel. Krzycki ominął go jak
przedmiot i usiadł za biurkiem. Za oknem zaturkotał
skład towarowy na wiadukcie i komisarz z trudem się powstrzymał, żeby nie odwrócić głowy. Opałka zawsze tak
robił: stawał przy oknie i liczył wagony. On jednak nie
chciał być Opałką i unikał porównań.
Odsunął dokumenty przygotowane na naradę i wyjął z szuflady zieloną teczkę. Zielone teczki od zawsze służyły Andrzejowi do gromadzenia niewyjaśnionych spraw,
które z braku postępów zostały umorzone lub utknęły
w martwym punkcie i – mimo oficjalnych przydziałów
– właściwie nikt się nimi nie zajmował. Z pstryknięciem
zdjął gumki z okładki i właśnie zamierzał zajrzeć do środka, gdy Lucek złapał go za rękę.
– Wygrał anioł! Czarny anioł. Żywa rzeźba posłańca niebios, który zrzucił anielskie szaty i został w różo22
wym stroju kąpielowym i szarfie z napisem Zmiłuj się nad
nami. Jezu, Jezu!
– Nie bluźnij, synu.
– Wiedziałeś, że anioły noszą różową bieliznę?
Krzycki przewrócił oczami i pokręcił głową, co Lucek zupełnie błędnie odczytał jako zachętę do działania.
W roli kobieciarza budził raczej politowanie niż podziw.
– Pokażę ci ją.
Kiedy aspirant Bałyś puścił jego przedramię, żeby
sięgnąć do plecaka po tablet i pokazać zdjęcia nowo wybranej Miss Universe, Krzycki rozchylił okładki zielonej
teczki. Rozchylił i się zdumiał. Teczka była pusta. Rzucił
ją na biurko i pomacał wnętrze szuflady, ale oprócz kilku
spinaczy i suchych okruchów po kanapkach Opałki niczego tam nie znalazł. Jeszcze raz pokręcił głową i ponownie zajrzał do pustej teczki, odginając boczne skrzydełka,
jakby dokumenty mogły się gdzieś tam zawieruszyć.
– Coś podobnego… – mruknął do siebie.
– Boska, nie? – zgodził się Lucek, podsuwając Krzyckiemu pod nos tablet w błędnym założeniu, że olśnił
przyjaciela. – Oślepiająca. Chyba się nawrócę.
Przymuszany bezpardonowym poszturchiwaniem,
komisarz rzucił wreszcie okiem na szklany ekranik. Odsunął go na stosowną odległość od nosa i stanął tyłem
do okna, żeby osłonić obraz od światła. Przesunął palcem
tam i z powrotem.
– To Mulatka, prawda? Kolorowa, to znaczy…
Lucek niecierpliwie zamachał rękami.
– Możliwe, możliwe. Z Kolumbii. Ale co ty, rasista
jesteś?
– Nie, to z troski o ciebie. Dygoczesz jak w gorączce.
Spałeś w ogóle?
– Coś tam spałem – zbył go Lucek. – Dużo myślałem.
– To się teraz tak nazywa? – Krzycki nie mógł so23
bie odmówić złośliwości. Jego młodszy kolega i najlepszy
partner do wspólnych akcji po wyczynach ubiegłej wiosny obrósł w piórka i z młokosa przeistoczył się w jednego z najbardziej poważanych dochodzeniowców. Przestał
jak uczniak podpytywać o wszystko starszych kolegów
i został ekspertem pouczającym innych. Choć słowo
„poważanych” brzmiało trochę na wyrost. Trzeba było
pewnej dokładniejszej wiedzy, żeby nabrać respektu dla
tego szczupłego, niepozornego blondyna z loczkiem nad
czołem, któremu podczas dnia pracy udawało się powiedzieć najwyżej trzy poważne zdania. A w święta żadnego.
Dokładniejszą wiedzę mogła dać na przykład próba walki
z nim. Lucek właściwie nie walczył. Błyskawicznie obezwładniał przeciwnika, zanim tamten w ogóle zdążył się
zorientować, że coś się dzieje. Był piekielnie szybki i precyzyjny. A gdy decydował się uderzyć, zwykle rozstrzygał
sprawę w sekundę. Lucek Bałyś, z imieniem odziedziczonym po pradziadku, jakimś naczelniku poczty spod Miechowa, mieszkał sam w Nowej Hucie. Wschodnie walki
trenował od dziecka. I nigdy nie miał dziewczyny!
– Naprawdę myślałem. O tym księdzu.
– A właśnie – Andrzej odłożył tablet i podniósł
w palcach pustą zieloną teczkę. – Czyżbyśmy rozwiązali
wszystkie kryminalne zagadki świata?
– Wszystkie oprócz jednej. Właśnie tej! – Lucek postukał palcem w szybującą w powietrzu teczkę. – Niefajna
historia. Chyba się jednak nie nawrócę.
– To gdzie są dokumenty, które w niej były?
– Komendant zabrał do siebie. Tak na marginesie,
chciał się z tobą widzieć jeszcze przed naradą.
Andrzej upuścił teczkę na biurko.
– Teraz mi to mówisz? Dupę mi zawracasz jakimiś
kolorowymi girlaskami w różowych majtkach, zamiast
przekazać polecenie służbowe od przełożonego?
24
– Tylko nie girlaskami! – uniósł się Lucek. – Kobiece
ciało to dzieło sztuki. Ale do kogo ja mówię… – przerwał
i zniechęcony odłożył tablet.
Pozbierawszy materiały potrzebne mu na naradę, komisarz Krzycki przewidująco najpierw obszedł biurko naokoło i dopiero gdy znalazł się blisko drzwi, zapytał przez
ramię:
– Coś ty się nagle zrobił taki hetero?
Uciekł na korytarz, widząc Bałysia zdejmującego but.
Schodząc po schodach na pierwsze piętro, usiłował
udawać przed samym sobą, że nie zwraca uwagi na lekki skurcz w żołądku, który pojawił się wraz ze zdjęciem
dziewczyny w różowym kostiumie kąpielowym. Oprócz
obowiązkowej pięknej twarzy miała długie czarne włosy
i Andrzej był przekonany, że w skład tego zestawu wchodziły także brązowo-zielone oczy, czego na małym ekraniku
tabletu nie mógł, niestety, sprawdzić. Chciał być przekonany, ponieważ czarne włosy i brązowo-zielone oczy szły za
nim od wiosny jak cień. Były z nim wszędzie, nawet wtedy,
gdy znikały na chwilę, przesłonięte bieżącymi głupstwami,
takimi jak morderstwo, śledztwo czy nawrót choroby alkoholowej. Od czasu śmierci tamtej kobiety minęło osiem
miesięcy i trzydzieści pięć tygodni – liczył dokładnie, aby
nie uronić niczego z czasu, jaki go od niej oddzielał. Powracający lekki skurcz żołądka informował, że pamięć nadal
czuwa nad tamtym zdarzeniem (zdarzeniem? Czy to się
naprawdę zdarzyło?) i nie pozwoli mu odlecieć w nicość.
Miłość bezsensowna. Związek niemożliwy. Dwa odległe słońca w kosmicznej pustce, zimne i martwe, bez
szans zbliżenia na odległość umożliwiającą jakąkolwiek
wymianę ciepła. „Nie w tym życiu!” – wykrzyczała mu
kiedyś w twarz. A jednak nie potrafił zapomnieć długich
czarnych włosów i brązowo-zielonych oczu. Tak jak żarliwy wyznawca nigdy nie zapomni momentu epifanii.
25
Potrącił kogoś ramieniem i mruknął „przepraszam”.
W odpowiedzi usłyszał nieokreślone chrząknięcie i rozpoznał struny głosowe Jurka Gargulskiego. Zatrzymał się.
– Byłeś u komendanta?
Stary technik kryminalny nieznacznie skinął głową.
Znany był z małomówności. Na roboczych zebraniach
potrafił bez jednego słowa przedstawić wyniki badań,
skomentować je i wyciągnąć wnioski. Ktoś kiedyś powiedział, że Gargulski przegrałby konkurs krasomówczy
nawet z karpiem.
– W jakim jest nastroju?
Wzruszenie ramion. Krzycki zrozumiał, że źle formułuje pytania.
– Przed nami kolejna trudna sprawa?
Skinienie głowy. To mogło mieć związek z zamordowanym księdzem, skoro komendant zażądał dokumentów. Krzycki, niestety, również nie był dobrej myśli i jego
pytanie miało charakter raczej dopełniający niż wyjaśniający. Chciał się po prostu przygotować na rozmaite ewentualności i poszukiwał dodatkowych punktów oparcia.
Dostosowując się do gadatliwości Gargulskiego, bez
słowa podniósł rękę na pożegnanie i ruszył dalej.
Sprawa księdza. Obiecywał sobie trzymać się od nich
z daleka, bez względu na okoliczności. Pusta zielona teczka podpowiadała mu jednak, że łatwe to nie będzie.

Podobne dokumenty