Z języka szwedzkiego przełożyła Patrycja Włóczyk

Transkrypt

Z języka szwedzkiego przełożyła Patrycja Włóczyk
fragment
Z języka szwedzkiego przełożyła
Patrycja Włóczyk
„Jeden występek w ciągu dnia
sprawia, że żołądek dobrze się ma”
(Stina, lat 77)
Prolog
Starsza pani chwyciła chodzik, powiesiła laskę obok koszyka i próbowała przybrać zdecydowany wyraz twarzy.
Pierwszy napad na bank w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wymagał władczego zachowania. Wyprostowała plecy, zsunęła rondo kapelusza na czoło i pchnęła
drzwi wejściowe. Wsparta na swoim chodziku marki
Carl-Oskar, weszła do banku. Do zamknięcia pozostało
jedynie pięć minut, trzech klientów wciąż czekało na
swoją kolej. Chodzik lekko zaskrzypiał, chociaż nasmarowała go oliwą z oliwek. Odkąd w Domu Seniora
zderzyła się z wózkiem do sprzątania, jedno kółko było
wykrzywione, ale w taki dzień jak ten to bez znaczenia.
Najważniejsze, że chodzik miał duży koszyk z mnóstwem miejsca na pieniądze.
Märtha Anderson z Södermalm szła lekko pochylona. Żeby nie wzbudzać zainteresowania, włożyła
zwyczajny płaszcz w nieokreślonym kolorze. Była nieco
wyższa niż przeciętna kobieta w jej wieku, dobrze zbudowana, nieco pulchna, na nogach miała solidne ciemne adidasy, które mogły ułatwić ewentualną ucieczkę.
Żylaste dłonie ukryła w znoszonych skórzanych rękawiczkach, a krótko obcięte białe włosy schowała pod
brązowym kapeluszem z szerokim rondem. Pod szyją
zawiązała jaskrawy szal. Gdyby zrobiono jej zdjęcie,
lampa błyskowa automatycznie wyeksponowałaby
wszystko wokół i rysy jej twarzy byłyby rozmyte. To
9
dodatkowy środek ostrożności – usta i nos i tak zasłaniał kapelusz.
Mały bank przy Götgatan wyglądał tak jak większość tego typu placówek w Szwecji. Tylko jedna kasa,
sterylne i nudne ściany, wypolerowana posadzka, a na
małym stoliku broszury prezentujące zalety kredytów
i podpowiadające, jak się wzbogacić. Cóż, drodzy twórcy broszur – pomyślała Märtha. Słowo daję, znam inne,
dużo lepsze sposoby! Usiadła na jednej z sof i udawała,
że studiuje plakaty reklamujące szybkie pożyczki i fundusze inwestycyjne, ale ledwo panowała nad drżeniem
rąk. Dyskretnie włożyła dłoń do kieszeni w poszukiwaniu swoich niezdrowych drażetek, przed którymi
przestrzegali ją lekarze i za które dziękowali jej dentyści.
Nazwa Ryk dżungli* brzmiała buntowniczo i pasowała
do takiego dnia jak ten. Poza tym musiała się przecież
jakoś wzmocnić.
Wyświetlacz numerów zapiszczał i mężczyzna
w wieku czterdziestu kilku lat pognał do kasy. Błyskawicznie załatwił sprawę, a nastolatka stojąca za nim
została obsłużona niemal równie szybko. Ale potem
przyszła kolej na starszego dżentelmena, który mamrocząc pod nosem, nieporadnie szukał czegoś w swoich
papierach. Märtha zaczęła się niecierpliwić. Nie miała
zbyt wiele czasu. Ktoś mógł zwrócić uwagę na jej zachowanie lub coś innego, co by ją zdradziło. Próbowała
wyglądać jak zwyczajna starsza pani, która przyszła do
banku, żeby wypłacić pieniądze. Bo taki właśnie miała
przecież zamiar, nawet jeśli kasjerkę zaskoczy kwota…
Märtha włożyła rękę do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu wycinka z gazety „Dagens Industri”. Pochodził z artykułu mówiącego o stratach ponoszonych przez banki
* Djungelvrål (szw.) – cukierki w kształcie małp o smaku
słonej lukrecji (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
10
z powodu napadów i był zatytułowany: „To napad”.
Właśnie te słowa ją zainspirowały.
Mężczyzna przy okienku prawie skończył, więc
Märtha wstała, podpierając się na chodziku. Przez całe
życie była porządną osobą, na której wszyscy polegali,
w szkole pełniła nawet funkcję przewodniczącej klasy.
A teraz niewiele brakuje, żeby została przestępczynią.
Ale jak inaczej zabezpieczy swoją starość? Potrzebuje
pieniędzy na lokum dla siebie i swoich przyjaciół, nie
może się wycofać. Ona i jej przyjaciele z chóru zasłużyli na godną „jesień życia”, krótko mówiąc, mają prawo
zabawić się na stare lata. Dżentelmenowi się nie śpieszyło, ale w końcu wyświetlacz zapiszczał i pojawił się jej
numerek. Powoli, z godnością ruszyła w kierunku kasy.
Wszystko, co budowała przez całe życie, bazując na zaufaniu i dobrej reputacji, miało teraz w jednej chwili
legnąć w gruzach. Ale co robić, kiedy się funkcjonuje
w złodziejskim społeczeństwie, które źle traktuje swoich
staruszków? Człowiek poddaje się albo przystosowuje.
Ona wybrała to drugie.
Przemierzając ostatnie metry dzielące ją od okienka, rozejrzała się uważnie, a potem zatrzymała się przy
kasie, położyła laskę na kontuarze i przyjaźnie skinęła
głową w kierunku kasjerki. Następnie wyjęła i pokazała
wycinek z gazety.
„To napad”.
Kasjerka przeczytała nagłówek i z uśmiechem podniosła wzrok.
– W czym mogę pani pomóc?
– Trzy miliony, ale już! – rzuciła Märtha.
Kasjerka uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Chce pani wypłacić pieniądze?
– Nie, to pani ma mi je przynieść, NATYCHMIAST!
11
– Rozumiem, kochanieńka, ale emerytura jeszcze
nie przyszła. Wypłacamy je w połowie miesiąca.
Märtha straciła rezon. Sytuacja przybierała niespodziewany obrót. Najlepiej zareagować od razu. Chwyciła laskę, wsunęłą ją w okienko, a następnie pogroziła
nią kasjerce.
– Niech się pani pośpieszy! Moje trzy miliony!
– Ale emerytura…
– Rób, co mówię. Trzy miliony. Połóż je na chodziku!
Wtedy dziewczyna straciła cierpliwość, wstała,
przyprowadziła dwóch kolegów, grzecznie uśmiechniętych mężczyzn w sile wieku. Ten stojący bliżej, wyglądający jak Gregory Peck – a może Cary Grant – powiedział:
– Dopilnujemy, żeby dostała pani swoją emeryturę. A mój kolega z przyjemnością zadzwoni po transport dla pani.
Märtha zerknęła przez szybę. Zauważyła, że stojąca
z tyłu dziewczyna podniosła słuchawkę.
– W takim razie napadnę na was innym razem –
oznajmiła Märtha i szybko przyciągnęła do siebie laskę
oraz wycinek z gazety.
Wszyscy pracownicy uśmiechnęli się przyjaźnie,
a potem odprowadzili ją do drzwi i wsadzili do taksówki. Mało tego, jeszcze złożyli jej chodzik.
– Dom Seniora Diament – rzuciła do kierowcy
Märtha i pomachała na pożegnanie personelowi banku. Ostrożnie włożyła wycinek gazety z powrotem
do kieszeni. Wszystko poszło zgodnie z planem. Starsza
pani z chodzikiem może pozwolić sobie na więcej aniżeli inni. Sięgnęła do kieszeni po kolejną dawkę Ryku
dżungli i zanuciła pod nosem z zadowolenia. Żeby jej
plan się powiódł, potrzebowała teraz tylko pomocy
12
przyjaciół z chóru, z którymi spotyka się i śpiewa od
ponad dwudziestu lat. Nie może ich oczywiście zapytać
wprost, czy chcą zostać przestępcami, musi ich przekonać podstępem. Po wszystkim, była o tym całkowicie
przekonana, podziękują jej za to, że zmieniła ich życie
na lepsze.
Märthę obudził warkot gdzieś w oddali, po którym nastąpiło pikanie świdrujące uszy. Rozbudziła się, otworzyła oczy i próbowała ustalić, gdzie się znajduje. No
jasne, w domu opieki. A to był oczywiście Grabi, Bertil „Grabi” Engström, który jak zwykle wstał w środku
nocy, żeby coś przekąsić. Wkłada wtedy jedzenie do mikrofalówki i o nim zapomina. Märtha wstała i wspierając się na chodziku, podreptała do kuchni. Mamrocząc
pod nosem, wyjęła z mikrofali gotowe danie w plastiku,
makaron z sosem pomidorowym i zrazikami, a następnie popatrzyła zaspanym wzrokiem na domy naprzeciwko. Gdzieniegdzie, choć była noc, paliło się światło. Po
drugiej stronie ulicy z pewnością istnieją jeszcze kuchnie – pomyślała. Kiedyś też ją mieli, ale nowi właściciele
z niej zrezygnowali, tnąc koszty i redukując personel.
Zanim Diament SA przejęła dom opieki, posiłki były
najważniejszym punktem dnia, a w jadalni pachniało
dobrym jedzeniem. A teraz? Märtha ziewnęła i oparła
się o zlew. No cóż, prawie wszystko zmieniło się na gorsze, a obecnie jest aż tak źle, że często marzy o tym,
by stąd zniknąć. Ależ miała piękny sen… Wydawało jej
się, że naprawdę jest w tamtym banku, jakby podświadomość doszła do głosu i próbowała jej coś przekazać.
W szkole zawsze protestowała przeciwko temu, co złe.
Również będąc nauczycielką, sprzeciwiała się absurdalnym przepisom i bzdurnym zarządzeniom. Lecz tutaj,
w domu opieki, o dziwo, po prostu egzystowała. Jak
13
mogła stać się taka apatyczna? Jeśli ludziom w jakimś
kraju nie podobają się rządy, to po prostu robią rewolucję. Tutaj też powinno się udać, pod warunkiem, że pociągnie za sobą pozostałych. Ale żeby od razu napad na
bank? Roześmiała się nieco nerwowo. Bo właśnie to jest
trochę przerażające – jej sny prawie zawsze się spełniały.
1
Następnego dnia, gdy mieszkańcy Diamentu (lub
klienci, jak się teraz mówiło) pili w jadalni poranną
kawę, Märtha zastanawiała się, co powinna zrobić.
W jej rodzinnym domu w Österlenie nikt nie oglądał
się na pozostałych; jeśli trzeba było zwieźć siano albo
nakarmić klacz, brano się do roboty. Märtha uniosła
dłonie. Przyjrzała im się z dumą, były silne i świadczyły
o tym, że zakasywała rękawy, kiedy było trzeba. Gwar
wkoło to nasilał się, to przycichał. Omiotła spojrzeniem
zaniedbaną jadalnię. Na odległość wyczuwało się tutaj
Stadsmission*, a meble wyglądały, jakby przyniesiono
je wprost ze śmietnika. Wszystko w tym archaicznym,
szarym, azbestowym budynku z końca lat czterdziestych przywodzi na myśl połączenie starej szkoły z poczekalnią u dentysty – pomyślała. Czy to tutaj, z kawą
z automatu w ręku i plastikowym jedzeniem w żołądku,
chce doczekać kresu swoich dni? Nie, za żadne skarby!
Märtha zaczerpnęła głęboko powietrza, odstawiła kubek z kawą i pochyliła się do przodu.
– Co powiecie na jeszcze jedną filiżankę kawy
w moim pokoju? – zaproponowała i gestem ręki zaprosiła ich do siebie. – Zdaje się, że musimy pogadać.
A ponieważ wszyscy wiedzieli, że ukrywa w pokoju nalewkę z moroszek, przytaknęli z zadowoleniem
i szybko wstali od stołu. Elegancki, lecz podjadający
* Stadsmission – sztokholmska organizacja charytatywna.
15
nocą Grabi, ruszył na czele pochodu, za nim szli Geniusz, wynalazca, i dwie przyjaciółki Märthy, Stina,
miłośniczka belgijskiej czekolady, i Anna-Greta, starsza
pani wzbudzająca zazdrość innych starszych pań. Spojrzeli na siebie. Märtha zapraszała na nalewkę, gdy miała
coś ważnego do powiedzenia. Dawno już tego nie robiła, więc najwyraźniej nadeszła pora.
Kiedy już weszli do pokoju, Märtha przyniosła butelkę, sprzątnęła z sofy niedokończoną robótkę
i poprosiła przyjaciół, żeby usiedli. Rzuciła okiem na
mahoniowy stół, na którym leżał świeżo wyprasowany kwiecisty obrus. Od dawna planowała kupić jakiś
nowy mebel, lecz stary stół był duży i stabilny, i wszyscy się przy nim mieścili. Na razie musiał wystarczyć.
Postawiwszy na nim butelkę, powędrowała wzrokiem
na komodę z rodzinnymi fotografiami z Österlenu. Zza
szybek w ramkach uśmiechali się do niej rodzice i siostra stojący przed rodzinnym domem w Brantevik. Byli
abstynentami. Demonstracyjnie postawiła na stole kieliszki do nalewki i wypełniła je po brzegi.
– Chluśniem, bo uśniem! – wzniosła toast.
– Pierdykniem, bo odwykniem! – radośnie odpowiedzieli przyjaciele.
– A teraz Cały wchodzi* – poprosiła Märtha, po
czym odśpiewali po cichu biesiadną piosenkę. (Tutaj,
w domu opieki, chodziło o to, żeby nie hałasować i nie
dać się przyłapać na piciu alkoholu). Märtha jeszcze
raz szeptem zaśpiewała refren i wszyscy parsknęli śmiechem. Dotąd nikt ich nie nakrył i za każdym razem
mieli z tego taki sam ubaw. Märtha sprzątnęła kieliszki
i zerknęła na pozostałych. Czy powinna im opowiedzieć swój sen? Nie, najpierw musi sprawić, żeby zaczęli
* Helan går (szw.) – najpopularniejsza szwedzka piosenka biesiadna.
16
myśleć tak jak ona. Wtedy, być może, wszyscy się do
niej przyłączą. Stanowili zgraną paczkę – skończywszy
pięćdziesiąt lat, zdecydowali, że na starość zamieszkają
razem. Chyba mogą podjąć kolejną wspólną decyzję?
Tyle ich przecież łączy. Po przejściu na emeryturę występowali ze swoim chórem „Struny Głosowe” w szpitalach i domach parafialnych, a kilka lat temu wszyscy
wprowadzili się do tego domu opieki. Długo ich przekonywała, żeby zamiast tego zrzucić się na jakiś pałacyk w Skåne, co byłoby bardziej ekscytujące. Czytała
w „Ystad Allehanda”, że te stare dworki są naprawdę
tanie, a w dodatku niektóre z nich otacza fosa.
„Jeśli pojawi się jakiś niemile widziany urzędnik
lub dziecko żądające spadku jeszcze za naszego życia,
po prostu podniesiemy most zwodzony” – żartowała,
próbując ich przekonać. Lecz uświadomiwszy sobie,
jak wysokie są koszty utrzymania takiego pałacyku, i że
trzeba mieć służbę, zdecydowali się na Dom Seniora
Konwalia, ośrodek, który nowi właściciele przechrzcili
na Diament.
– Smakowała ci późna kolacja? – zapytała Märtha,
kiedy Grabi wylizał z kieliszka ostatnią kroplę nalewki.
Wyglądał na zaspanego, ale zdążył oczywiście włożyć
różę do butonierki, a wokół szyi zawiązać świeżo wyprasowaną apaszkę. Był podstarzałym dżentelmenem,
ale zachował swój wdzięk i miał w sobie tyle elegancji,
że oglądały się za nim także młodsze kobiety.
– Kolacja? Nazwałbym to raczej zapychaczem żołądka. Już lepiej byłoby go wypełnić czymś mocniejszym. To coś było gorsze od sucharów – oznajmił Grabi. Młodość spędził na morzu, a kiedy rzucił pracę na
statku, został ogrodnikiem. Teraz wystarczała mu hodowla kwiatów i ziół na balkonie. Nigdy nie zaakceptował swojej ksywki. Uważał, że zamiłowanie do prac
17
w ogrodzie i fakt, że potknął się o grabie, nie powinny
go naznaczać na całe życie. Niestety gdy proponował takie przydomki jak „Kwiatek” albo „Liść”, nikt nie chciał
go słuchać.
– Nie możesz przerzucić się na kanapki? Coś, co
nie pika? – wymamrotała pod nosem Anna-Greta, która także obudziła się w środku nocy, a potem miała problemy z ponownym zaśnięciem. Była kąśliwą kobietą,
zasadniczą i akuratną, a do tego wysoką i szczupłą. Wybujałą jak dzikie ziele, jak to mawiał Grabi.
– Ech, z piętra dochodzą zapachy jedzenia i przypraw. Nie dziwota, że robię się głodny – tłumaczył się
Grabi.
– Masz rację. Personel powinien dzielić się z nami
swoim jedzeniem. Gotowe dania w plastikowych opakowaniach nie zaspokajają głodu – dyskretnie piłując
paznokcie, skwitowała Stina Åkerblom. Emerytowana
modystka, która w młodości marzyła o tym, żeby zostać bibliotekarką, najmłodsza z nich wszystkich, miała
tylko siedemdziesiąt siedem lat. Chciała wieść spokojne
i przyjemne życie, jadać wykwintne posiłki i malować
akwarele. Śmieciowe jedzenie, którym ją tutaj raczono, nie wpisywało się w ten obraz. Spędziwszy życie na
Östermalm, przyzwyczaiła się do pewnego standardu.
– Personel je to, co my – wyjaśniła Märtha. – Na
piętrze mają swoje biuro i kuchnię nowi właściciele
Diamentu.
– Trzeba zainstalować windę, która będzie nam
przywoziła ich jedzenie – zaproponował Oscar „Geniusz” Krupp, animator ich paczki, rok starszy od Stiny.
Był wynalazcą i posiadał warsztat w Sundbybergu. On
także kochał dobre jedzenie, miał trochę tłuszczyku tu
i ówdzie, a sport uważał za zajęcie dla ludzi, którzy nie
mają nic lepszego do roboty.
18
– Pamiętacie ten folder, który dostaliśmy, kiedy
się tu pojawiliśmy parę lat temu? – zapytała Märtha. –
„Dobre jedzenie z restauracji”, tak tam napisano. Poza
tym miały być codzienne spacery, odwiedziny artystów,
pedicure i fryzjer. Z nowymi właścicielami nic nie jest
takie, jak powinno. Najwyższy czas, żeby się zbuntować.
– Powstanie w domu opieki! – zawołała Stina najbardziej melodramatycznym głosem, na jaki było ją
stać, i rozłożyła ręce tak, że pilniczek spadł na podłogę.
– Dokładnie, mały bunt na pokładzie – rzuciła
Märtha.
– No raczej nie jesteśmy na morzu – zachichotał
Grabi.
– A może nowi właściciele mają problemy finansowe. Zobaczycie, z czasem będzie lepiej – zasugerowała Anna-Greta i poprawiła swoje okulary z wczesnych
lat pięćdziesiątych. Przez całe życie pracowała w banku
i rozumiała, że przedsiębiorca musi mieć zysk.
– Lepiej? Niedoczekanie! – wymamrotał pod nosem Grabi. – Te świnie cały czas podnoszą opłatę, a my
nic z tego nie mamy.
– Nie bądź taki negatywny – upomniała go Anna-Greta i znowu poprawiła okulary. Były stare, zniszczone i ciągle zjeżdżały jej z nosa. Wymieniała tylko szkła,
oprawek nigdy, gdyż uważała je za ponadczasowe.
– Negatywny? Dobre sobie. Trzeba zażądać kompleksowych zmian, ale zaczniemy od posiłków – zasugerowała Märtha. – Słuchajcie, oni na pewno mają coś
do jedzenia w kuchni na górze. Kiedy personel pójdzie
do domu…
Märtha snuła swoją opowieść, a wokół stołu robiło
się coraz weselej. Po chwili oczy staruszków lśniły równie intensywnie jak woda przy plaży w letni, słoneczny
dzień. Spojrzeli na siebie i podnieśli kciuki do góry.
19
Po ich wyjściu Märtha schowała nalewkę z moroszek głęboko do szafy i zanuciła pod nosem z zadowolenia. Zdaje się, że ten sen dał jej nową siłę. Nie ma
rzeczy niemożliwych – pomyślała. Jednak żeby zmiana
się powiodła, należało nakreślić możliwości. Na tym powinna się teraz skupić. Potem przyjaciele uwierzą w to,
że to była ich decyzja.
2
Kiedy wyszli z windy i stanęli przed biurem spółki Diament, Märtha podniosła rękę i uciszyła pozostałych.
Przeglądając wcześniej zawartość szafki na klucze, zwróciła uwagę na ten z trójkątną główką, taki, którego nie
można dorobić. Teraz wsadziła go do zamka, przekręciła i drzwi się otworzyły.
– Tak jak myślałam. Klucz uniwersalny. Wspaniale, wchodzimy, tylko pamiętajcie, żeby być cicho.
– Jasna sprawa – wymamrotał pod nosem Grabi,
który uważał, że Märtha za dużo mówi.
– A co, jeśli nas nakryją? – zaniepokoiła się Stina.
– Bez obaw, wejdziemy ukradkiem – głośno zapewniła Anna-Greta. Jak wszyscy niedosłyszący miała
dźwięczny głos – nie była jednak tego świadoma.
Chodziki zaskrzypiały nie do taktu, gdy cała piątka
wolno i ostrożnie wchodziła do pomieszczenia, w którym unosił się zapach biura i środka do polerowania
mebli, a na biurku leżały równiutko ułożone skoroszyty.
– Hm, tutaj wygląda jak w biurze, kuchnia jest
chyba tam dalej – wskazując palcem, oznajmiła Märtha.
Ruszyła przodem i zaciągnęła zasłonki w kuchennych
oknach.
– Teraz możecie włączyć światło!
Sufitowe lampy zamigotały, a ich oczom ukazało
się duże pomieszczenie z lodówką, zamrażarką i wysokimi wiszącymi szafkami. Na środku znajdowała się wy21
spa kuchenna na kółkach, a pod oknem stał duży stół
z sześcioma krzesłami.
– Prawdziwa kuchnia – gładząc drzwiczki lodówki,
westchnął Geniusz.
– Tutaj z pewnością jest dobre jedzenie – powiedziała Märtha i otworzyła lodówkę.
Półki uginały się pod kurczakiem, polędwicą wołową, pieczenią jagnięcą i różnymi gatunkami żółtego
sera. W szufladach leżały główki sałaty, pomidory, buraki i owoce. Drzwiczki zamrażarki stawiły mały opór,
lecz w końcu puściły.
– Pieczeń z łosia i homar. Wielkie nieba! – wykrzyknęła Märtha i szeroko otworzyła drzwiczki, żeby
wszyscy mogli zobaczyć, co jest w środku. – Mają
wszystko z wyjątkiem spettekaka*. Wygląda na to, że
często tutaj na górze imprezują.
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w zawartość
zamrażarki, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Geniusz przeczesał dłonią swoje krótko ostrzyżone włosy, Grabi złapał się za serce i westchnął, Stina sapnęła,
a Anna-Greta zaczęła gderać.
– To musiało kosztować fortunę! – wymamrotała
pod nosem.
– Nikt nie zauważy, jeśli trochę sobie weźmiemy –
zasugerowała Märtha.
– Przecież nie możemy ich okraść? – powiedziała
Stina.
– To nie kradzież. A jak myślisz, za czyje pieniądze
kupili to wszystko? Weźmiemy tylko to, za co zapłaciliśmy. Proszę, bierzcie.
* Spettekaka – lokalny przysmak Skanii, kruchy deser z jajek,
mąki ziemniaczanej i cukru, uformowany w kształt wieży
(masę owija się wokół obrotowego szpikulca i opieka na wolnym ogniu).
22
Märtha wyjęła kurczaka, a Grabi, którego dopadł
wieczorny głód, pierwszy się do niego rzucił.
– Potrzebujemy też ryżu oraz przypraw i mąki do
sosu – zasugerował Geniusz, który nagle się ożywił.
Miał warsztat, ale był również świetnym kucharzem.
Ponieważ jego żona fatalnie gotowała, sam musiał się
tym zająć. Kiedy później sobie uświadomił, że jego żona
nie tylko ma dwie lewe ręce w kuchni, ale także postrzega życie jako jeden wielki problem, rozwiódł się. Do
dzisiaj miewa senne koszmary, w których była żona stoi
przy jego łóżku z wałkiem do ciasta i zrzędzi. Niemniej
jednak urodziła mu syna, z czego był zadowolony. – Do
sosu potrzebujemy jeszcze dobrego wina – rozejrzał się
i zauważył na ścianie uchwyt na wino. – Spójrzcie na te
butelki. O mój Boże…
– Nie możemy ich wziąć. Nakryją nas – zaprotestowała Märtha. – Jeśli nas nie przyłapią, będziemy tu
mogli przychodzić częściej.
– Jedzenie bez wina jest jak samochód bez kół –
stwierdził Geniusz.
Podszedł do ściennego uchwytu i wziął dwa najlepsze wina. Zobaczywszy minę Märthy, położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu.
– Wypijemy wino, a potem napełnimy butelki sokiem z buraków – wyjaśnił.
Märtha spojrzała na niego z podziwem. Zawsze
miał na wszystko sposób i był wiecznym optymistą
uważającym, że problemy są po to, żeby je rozwiązywać. Przypominał jej rodziców. Gdy razem z siostrą
przebierały się w ich ubrania i wszędzie robiły bałagan, tata i mama wprawdzie je karcili, ale potem się
śmiali. Lepszy rozgardiasz w domu i szczęśliwe dzieci
niż idealny porządek i zblokowane dzieciaki, twierdzili. A ich życiowym mottem było: „Wszystko się jakoś
23
ułoży”. Märtha się z nimi zgadzała. Zawsze się jakoś
układało.
W mig na stół wyjechały deska do krojenia, patelnie oraz garnki i wszyscy wzięli się do roboty. Märtha
wsadziła kurczaka do piekarnika, Geniusz przyrządził
wyśmienity sos, Grabi zrobił wspaniałą sałatkę, a Stina
próbowała im dotrzymać kroku. Wprawdzie w młodości uczęszczała do Szkoły Gospodyń, lecz przez całe
życie miała pomoc kuchenną i zapomniała wszystkiego,
czego się kiedyś nauczyła. Pewnie czuła się jedynie podczas szatkowania ogórka.
Anna-Greta zajęła się nakrywaniem do stołu i ryżem.
– Dobrze jej idzie wykonywanie poleceń – wyszeptała Märtha i skinęła głową w kierunku przyjaciółki. –
Choć jest niesamowicie powolna i zawsze głośno liczy
talerze.
– Byleby nie zaczęła liczyć ziarenek ryżu – zażartował Geniusz.
Wnet po kuchni rozniósł się smakowity zapach,
a Grabi w swojej niebieskiej marynarce i świeżo wypranej apaszce zawiązanej pod szyją nalał im wina. Widać
było, że dopiero co się uczesał i ładnie pachniał wodą po
goleniu. Stina zauważyła, że się wystroił, i dyskretnie wyjęła puderniczkę oraz szminkę. Gdy nikt nie patrzył, pomalowała usta, a nos leciutko przypudrowała gąbeczką.
Rozmowa i śmiech mieszały się z brzękiem talerzy
i garnków. Bezsprzecznie minęła dłuższa chwila, zanim
jedzenie było gotowe, lecz jakie to miało znaczenie, skoro w międzyczasie sączyli dobre wino? W końcu zasiedli
do stołu, zadowoleni i pełni wigoru niczym nastolatki.
– Jeszcze kieliszeczek?
Grabi dolał wina i było jak za dawnych dobrych
czasów, kiedy pracował jako kelner na liniowcu pasażerskim na Morzu Śródziemnym. Niewątpliwie trochę
24
wolniej mu szło, mimo to zachowywał się dostojnie
i kłaniał w odpowiednich momentach. Między jednym
a drugim kęsem wznosili toasty i głośno śpiewali piosenki z chóralnego repertuaru, a gdy Geniusz znalazł
wykwintny szampan rocznikowy, ten również puścili
w obieg. Stina podniosła kieliszek, odchyliła głowę do
tyłu i wypiła szampana duszkiem.
– Siadło mi – zakomunikowała wesoło, używając
powiedzonka, którego niedawno nauczyła się od swoich dzieci. Była modystka stale próbowała nadążać za
trendami, nie chciała stetryczeć. Odstawiła kieliszek
i rozejrzała się wokół. – Kochani, musimy zatańczyć!
– Proszę bardzo – powiedział Geniusz, kładąc ręce
na brzuchu.
– Tak, zatańczmy – wstając od stołu, rzucił Grabi, lecz trochę nim zarzuciło, więc Stina była zmuszona
sama ruszyć do tańca.
– „Mężniej rzucić kości przeznaczeniu, niźli sczez­
nąć przy dogasającym płomieniu”* – wydeklamowała,
rozkładając ramiona. Pomimo że nie udało jej się zostać
bibliotekarką, o czym zawsze marzyła, rozwijała swą literacką pasję. To, czego nie wiedziała o Heidenstamie,
Selmie i Tegnérze, nie było warte zainteresowania.
– Teraz znowu będzie cytować klasyków. Oby tylko nie zaczęła czytać na głos Iliady – wymamrotała pod
nosem Märtha.
– Albo rozwodzić się nad Gösta Berling** – dorzucił
Geniusz.
– „Milszy uchu dźwięk zerwanej cięciwy niźli nigdy nienapięty łuk”*** – ciągnęła Stina.
* Cytat z wiersza Åkallan och löfte Vernera von Heidenstama,
laureata literackiej Nagrody Nobla w 1916 r.
** Gösta Berlings saga – debiutancka powieść Selmy Lagerlöf.
***Ibidem.
25
– Dobre. Może nadawałoby się na nasz slogan reklamowy? – głośno zastanowiła się Märtha.
– Dźwięk zerwanej cięciwy? – przerwał jej Grabi.
– E tam, lepszy dźwięk zarwanego łóżka niźli samotne
noce.
Stina się zaczerwieniła i przerwała w pół zdania.
– Grabi! Musisz zawsze być taki grubiański? Uspokój się! – powiedziała Anna-Greta i ściągnęła usta.
– No to naciągnęliśmy cięciwę, nieprawdaż? –
stwierdziła Stina. – Odtąd będziemy tu przychodzić co
najmniej raz w tygodniu.
Sięgnęła po swój kieliszek i uniosła go do góry.
– Na zdrowie! Musimy to powtórzyć!
Wznieśli toast, a potem kolejny i kolejny, aż
w końcu zaczęli przymykać powieki i nieco bełkotać.
Märtha mówiła południowym dialektem, a zdarzało jej
się to tylko w przypadku dużego zmęczenia. To był znak
ostrzegawczy – rozpoznała niebezpieczeństwo.
– Kochani, pozmywajmy i posprzątajmy, zanim
zejdziemy do siebie – zarządziła.
– Proszę bardzo, zmywaj – rzucił Grabi i napełnił
kieliszek Märthy.
– Nie, musimy tu ogarnąć i powkładać wszystko
do szafek, żeby nikt się nie zorientował, że tutaj byliśmy
– odsuwając kieliszek, nalegała Märtha.
– Odpocznij na moim ramieniu, jeśli jesteś zmęczona – zaproponował Geniusz i pogłaskał ją przyjaźnie
po policzku.
I jak do tego doszło, tego nie wiedziała nawet Märtha, po prostu oparła głowę na jego ramieniu i zasnęła.
Następnego ranka po przyjściu do pracy dyrektor Diamentu SA Ingmar Mattson usłyszał osobliwe dźwięki
dobiegające z biura. Ciężkie pomrukiwanie brzmiało
26
tak, jakby znajdowało się tam stado niedźwiedzi zbieg­
łe ze skansenu. Mattson wszedł i omiótł spojrzeniem
biuro. Niczego dziwnego nie dostrzegł, ale zauważył, że
drzwi do kuchni są otwarte.
– Co, u diabła! – rzucił pod nosem, potknął się
o chodzik i upadł. Klnąc, stanął na nogi i rozejrzał się
skonsternowany. Okap był włączony, a przy kuchennym stole spało w ubraniach pięcioro staruszków z Diamentu. Na stole stały talerze z resztkami jedzenia i puste
kieliszki po winie, a drzwi do lodówki były otwarte na
oścież. Dyrektor Mattson przyjrzał się temu pobojowisku. Klientela Domu Seniora najwyraźniej wymaga
większego nadzoru, niż myślał. Musi poprosić siostrę
Barbro, żeby się tym zajęła.

Podobne dokumenty