Przewodnik Kulturalny

Transkrypt

Przewodnik Kulturalny
Autorzy: Wojciech
Jagielski, Krysty na Kurczab-Redlich,
Krzysztof Michalski, Janina Ochojska-Okońska, Wiktor Osiaty ński,
Aleksander Smolar, ks. Józef Tischner, Agata Wilam
Rozmówcy: s. Anna Bałchan, Krzysztof Liszcz, Tomasz Rakowski i Jerzy Szacki
Przewodnik
Kulturalny
Bez płat ny dodatek do „Niezbędnika Inteligenta. O mózgu”
O nadziei
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
17 kwiet nia 2013 r.
„
Losem człowieka jest: dać się pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać.
ks. Józef Tischner
Od 12 lat fundator Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
13. Dni Tischnerowskie /
Kraków, 24–27 kwietnia 2013
pod patronatem Jego Ekscelencji ks. Kardynała Stanisława Dziwisza
P R O
G
R
A
M
1 3
.
D N
I
T
I
S
C
H
N
E
R O W
S
I C
H
środa, 24 kwietnia
piątek, 26 kwietnia
godz. 17.00 Kolegiata św. Anny, ul. św. Anny 11
godz. 11.00 Aula Collegium Novum UJ, ul. Gołębia 24
Msza święta w intencji księdza profesora
Józefa Tischnera
Debata „Filozofia i nadzieja” z udziałem s. Barbary
Chyrowicz, Jacka Filka, Roberta Piłata i Karola
Tarnowskiego, prowadzenie Wojciech Bonowicz
i Łukasz Tischner
godz. 18.30 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST,
ul. Straszewskiego 22
Spotkanie z laureatami Nagrody Znaku
i Hestii im. ks. Józefa Tischnera,
prowadzenie ks. Adam Boniecki
i Henryk Woźniakowski
godz. 16.30 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST,
ul. Straszewskiego 22
Czytamy Tischnera – głośna lektura eseju
ks. Józefa Tischnera pt. „Wiązania nadziei”
w wykonaniu Anny Polony oraz otwarta
dyskusja z udziałem publiczności, prowadzenie
Michał Bardel i Adam Workowski
czwartek, 25 kwietnia
godz. 17.00 Aula Auditorium Maximum UJ,
ul. Krupnicza 33
Colloquia Tischneriana
– wykład prof. Josepha Weilera (USA)
„Od Ratyzbony do Bundestagu:
Chrześcijaństwo (i inne religie)
w sferze publicznej – refleksje na temat
tez Benedykta XVI” (tłumaczenie symultaniczne)
godz. 18.30 Aula Auditorium Maximum UJ,
ul. Krupnicza 33
Jaskinia filozofów: „Miejsce dla religii”
– debata z udziałem Jarosława Kuisza,
Zbigniewa Stawrowskiego, Josepha Weilera
i Andrzeja Zolla, prowadzenie Dominika
Kozłowska i Rafał Prostak
W
Y
D A
R
Z
E
N
I
A
T
O W A
niedziela, 14 kwietnia
godz. 13.00 Dworek Białoprądnicki, ul. Papiernicza 2
POFILOZOFUJ-MY. ROZMOWY Z DZIEĆMI
Temat: Gdzie szukać szczęścia?
Prowadzenie Jolanta Kogut i Sylwia Gach,
gość specjalny – filozof Adam Workowski
godz. 19.30 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST,
ul. Straszewskiego 22
Wieczór filmowy – spotkanie z reżyserem Ignacym
Szczepańskim, emisja jego filmu pt. „Tak się
toczy moja myśl” oraz projekcja-niespodzianka,
prowadzenie Wojciech Bonowicz
sobota, 27 kwietnia
godz. 10.00 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST,
ul. Straszewskiego 22
„Na Tischnerowską nutę” – finał Ogólnopolskiego
Przeglądu Artystycznego pod patronatem
Marszałka Województwa Małopolskiego;
gość specjalny zespół Trebunie Tutki
R
Z
Y
S
Z
Ą C
E
S T R E FA T I S C H N E R A
– ZAPRASZAMY DO MYŚLENIA:
Nowa Prowincja, ul. Bracka 5
Kawiarnia u Pęcherza, ul. Jagiellońska 15
Dworek Białoprądnicki, ul. Papiernicza 2
22–24 kwietnia
T ISCH N E R NA M U R ACH
godz. 12.00 Dworek Białoprądnicki, ul. Papiernicza 2
LEKCJE CZYTANIA z „Tygodnikiem Powszechnym”
poniedziałek, 22 kwietnia
Józef Tischner, esej „Myślenie według wartości”,
prowadzenie Adam Workowski
wtorek, 23 kwietnia
Krzysztof Michalski, esej „Polityka i wartości”,
prowadzenie Wojciech Bonowicz
środa, 24 kwietnia
Józef Tischner, esej „Kryzys nadziei”,
prowadzenie Wojciech Bonowicz
O
4
K
R
G
A
N
I
Z
A T
O
R
Z
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Y
Myśli księdza Tischnera o nadziei
– ściana ulicy Brackiej,
emisja od godz. 21.00 do 2.00 w nocy,
projekt realizowany we współpracy
z Michałem Zabłockim
Wstęp wolny na wszystkie wydarzenia
Wokół nadziei
K
SPIS TREŚCI
iedy patrzę na moją robotę jako księdza i fi lozofa, wtedy łapię się na tym, że przez
te kilkadziesiąt lat pracowałem głównie nad ludzką nadzieją – mówił ksiądz Józef
Tischner.
Dziś, w czasach ekonomicznej niepewności i dyskusji nad wartościami, miałby zapewne
jeszcze więcej pracy. Gdyby był z nami teraz, pewnie nie narzekałby na płytką debatę pu­
bliczną, ale sam by założył konto na Twitterze i ze swoją swadą, lapidarnością i humorem
natychmiast zyskałby dziesiątki tysięcy fanów. W powodzi informacji przyszliby sami,
poszukując celnej, mądrej myśli.
Jaka szkoda, że to konto nie może powstać.
Ale celnych i mądrych myśli szukamy nieustannie.
Dlatego poprosiliśmy laureatów Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera
o ich współczesną, osobistą refleksję o nadziei. Nagroda, którą wspólnie z Wydawnic­
twem Znak współtworzymy już od ponad 12 lat, trafia co roku w ręce najwybitniejszych
polskich humanistów, pisarzy, działaczy społecznych. Ich właśnie poprosiliśmy o głos.
W tym roku w rozmowach, fragmentach książek, esejach i komentarzach mierzą się
z nadzieją: tematem codziennym i bardzo tischnerowskim.
Mam przyjemność przekazać w Państwa ręce zbiór tekstów refleksji o nadziei. Będzie to
dla nas przyjemność, jeśli staną się inspiracjami w codziennym myśleniu.
piotr ŚLiwicki
prezes zarzĄdu Grupy erGo hestia
Laureaci Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera (2001–2013)
Wiązania nadziei – ks. Józef Tischner
Nadzieja i miłość – Krzysztof Michalski
Nadzieja w czasach niepewności – rozmowa z prof. Jerzym Szackim
Europa, nadzieja i strach – Aleksander Smolar
Nadzieja uzależnionych – Wiktor Osiatyński
Nadzieja: Prolog – Wojciech Jagielski
Bierzemy odpowiedzialność za ludzkie nadzieje – Janina Ochojska-Okońska
Tyle nadziei, ile prawdy – Krystyna Kurczab-Redlich
Inteligent kolonizuje wieś – rozmowa z dr. Tomaszem Rakowskim
Nadzieja, która nie daje gwarancji – rozmowa z Krzysztofem Liszczem
Edukacyjna kreatywność – Agata Wilam
Nadzieja pozwala obudzić się rano – rozmowa z s. Anną Bałchan
Myśli o nadziei – ks. Józef Tischner
5
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
6
8
15
16
20
22
25
30
32
36
40
44
46
50
Rozważają, obserwują, działają
Laureaci Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera
2013
Paweł Śpiewak (ur. 1951)
Socjolog, historyk idei, publicysta, a także pisarz
religijny (komentarze do Biblii). Działał w opozycji demokratycznej, po 1989 r. był aktywnym
politykiem. Profesor w Instytucie Socjologii
Uniwersytetu Warszawskiego i dyrektor
Żydowskiego Instytutu Historycznego.
Michał Łuczewski (ur. 1978)
Socjolog, publicysta, adiunkt w Instytucie Socjologii
UW, pracownik Centrum Myśli Jana Pawła II. Wydał
wyróżnioną przez Fundację Nauki Polskiej książkę
„Odwieczny naród” – rezultat 10-letnich badań nad
tożsamością narodową i religijną ludności wiejskiej
w Żmiącej (Beskid Wyspowy).
2012
2011
Jerzy Szacki (ur. 1929)
Socjolog i historyk myśli społecznej, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli
warszawskiej szkoły historii idei. Nagrodzony
za całokształt twórczości.
Piotr Sikora (ur. 1971)
Filozof i teolog. Związany z Katedrą Filozofii
Religii i Dialogu Międzyreligijnego Wyższej
Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum w Krakowie. Nagrodzony za książkę
„Logos niepojęty”.
Karolina Wigura (ur. 1980)
Socjolożka, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Związana z redakcją
„Kultury Liberalnej”. Nagrodzona za książkę
„Wina narodów. Przebaczenie jako strategia
prowadzenia polityki”.
Dariusz Kosiński (ur. 1966)
Historyk teatru, związany z Katedrą Dramatu
Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie oraz Instytutem im. Jerzego
Grotowskiego we Wrocławiu. Nagrodzony
za książkę „Teatra polskie. Historie”.
Siostra Małgorzata Chmielewska (ur. 1951)
Przełożona polskiej Wspólnoty Chleb Życia.
Prowadzi domy dla bezdomnych i chorych,
samotnych matek oraz noclegownie dla kobiet
i mężczyzn. Ma czworo adoptowanych dzieci.
Uniwersytet Dzieci
Założony w 2007 r. w Krakowie przez
Agatę Wilam wykorzystuje wzorce akademickie
do kształcenia dzieci poza szkołą. W warsztatach
prowadzonych przez naukowców uczestniczy
kilka tysięcy dzieci w wieku od 6 do 14 lat.
2010
2009
Ksiądz Michał Heller (ur. 1936)
Teolog, filozof i kosmolog. Profesor Uniwersytetu
Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Specjalizuje
się w filozofii przyrody, fizyce i zagadnieniach relacji
między nauką a wiarą. Laureat „katolickiego Nobla”
– prestiżowej Nagrody Templetona. Nagrodzony
za całokształt twórczości.
Siostra Barbara Chyrowicz (ur. 1960)
Filozof, etyk, kieruje Katedrą Etyki Szczegółowej
Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Należy
do Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha
Świętego. Specjalizuje się w zagadnieniach
bioetyki. Nagrodzona za książkę „O sytuacjach
bez wyjścia w etyce”.
Tomasz Rakowski (ur. 1974)
Antropolog kultury i lekarz medycyny. Pracuje
w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej
Uniwersytetu Warszawskiego oraz na oddziale
ratunkowym jednego z warszawskich szpitali.
Nagrodzony za książkę „Łowcy, zbieracze, praktycy
niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego”.
Aleksander Smolar (ur. 1940)
Publicysta i politolog. Uczestnik protestów
z marca 1968 r. Przez wiele lat był na emigracji.
Od 1990 r. prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego działającej na rzecz rozwoju
społeczeństwa demokratycznego. Nagrodzony
za całokształt publicystyki.
Henryka Krzywonos-Strycharska (ur. 1953)
Jedna z legend Solidarności. Jej słynne słowa „ten
tramwaj dalej nie pojedzie”, wypowiedziane, gdy
była motorniczą w sierpniu 1980 r., rozpoczęły protest komunikacji miejskiej w Trójmieście. Sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych. Założyła rodzinny
dom dziecka w Gdańsku, adoptując 12 dzieci.
6
Stowarzyszenie na Rzecz Niepełnosprawnych Spes
– pozarządowa organizacja charytatywna, która działa
od 1986 r. w Katowicach. Stowarzyszenie prowadzi
wszechstronną działalność, obejmującą pomoc psychologiczną, edukacyjną, finansową i prawną dla ludzi niepełnosprawnych i ich rodzin, a także całodobową opiekę dla
najciężej dotkniętych upośledzeniem i samotnością.
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Katarzyna Kałamajska-Liszcz
i Krzysztof Liszcz
Historyk sztuki i lekarz psychiatra, małżeństwo,
które adoptowało dzieci z FAS (Fetal Alkohol Syndrom),
czyli alkoholowym zespołem płodowym. Nagrodzeni
za wszechstronną pracę na rzecz dzieci obarczonych
takim syndromem.
2008
2007
2006
Ksiądz Robert J. Woźniak (ur. 1974)
Doktorat z teologii dogmatycznej obronił
na Uniwersytecie Nawarry w Pampelunie.
Związany jest z Katedrą Antropologii Teologicznej na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II
w Krakowie. Nagrodzony za książkę „Przyszłość,
teologia, społeczeństwo”.
Władysław Stróżewski (ur. 1933)
Profesor filozofii i humanista. Od 1957 r. związany z Uniwersytetem Jagiellońskim. Wykłada
na Wydziale Filozoficznym krakowskiego
Ignatianum. Brał udział w spotkaniach intelektualistów z Janem Pawłem II w Castel Gandolfo.
Nagrodzony za całokształt twórczości.
Karol Tarnowski (ur. 1937)
Pianista i profesor filozofii, wykładowca
Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II
w Krakowie i Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Nagrodzony za zarys filozofii wiary, jakim jest
książka „Usłyszeć niewidzialne”.
Krystyna Kurczab-Redlich (ur. 1956)
Wieloletnia korespondentka polskich mediów
w Rosji, z wykształcenia prawniczka. Autorka
filmów dokumentalnych o Czeczenii. Nagrodzona za książkę „Głową o mur Kremla”.
Rafał Dutkiewicz (ur. 1959)
Prezydent Wrocławia od 2002 r. Z wykształcenia matematyk i doktor logiki. Nagrodzony
za książkę „Nowe horyzonty”.
Piotr Kłodkowski (ur. 1964)
Ambasador RP w Indiach. Politolog, specjalista w zakresie stosunków międzynarodowych. Związany z Wyższą Szkołą Informatyki
i Zarządzania w Rzeszowie. Nagrodzony
za książkę „O pęknięciu wewnątrz cywilizacji”,
poświęconą światom islamu i hinduizmu.
Siostra Anna Bałchan
Nagrodzona za pracę w Stowarzyszeniu PoMOC
im. Maryi Niepokalanej na rzecz pomocy
dziewczętom i kobietom, które chcą porzucić
prostytucję, oraz ofiarom handlu ludźmi i przemocy w rodzinie, w tym również dzieciom.
Brat Moris Maurin (ur. 1928)
Z ojczystej Francji wyjechał do Afryki, gdzie żył
wśród muzułmanów w Maroku i na Saharze.
Od 1990 r. na stałe mieszka w Polsce we wspólnocie Braci. Ceniony pisarz i rekolekcjonista.
Nagrodzony za książkę „Wierzę w Kościół”.
Janina Ochojska-Okońska (ur. 1955)
Założycielka i szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej, działającej od 20 lat. Z wykształcenia
astronom, od wczesnego dzieciństwa zmaga
się z własną niepełnosprawnością. Nagrodzona za działalność humanitarną.
2005
2004
Ksiądz Wacław Hryniewicz OMI (ur. 1936)
Profesor teologii, współtwórca Instytutu
Ekumenicznego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Nagrodzony za książki: „Kościół jeden
jest. Ekumeniczne nadzieje nowego stulecia”
i „Dlaczego głoszę nadzieję?”.
Tomasz Węcławski (ur. 1952)
Teolog, były rektor poznańskiego seminarium
duchownego i członek Papieskiej Komisji
Teologicznej. Nagrodzony za książkę „Królowanie Boga. Dwa objaśnienia wyznania wiary
Kościoła”. W 2007 r. wystąpił z Kościoła.
Mirosława Grabowska (ur. 1949)
Socjolożka, przed 1989 r. związana z opozycją
demokratyczną. Członkini Instytutu Badań nad
Podstawami Demokracji oraz Zarządu Fundacji
im. Stefana Batorego. Nagrodzona za książkę
„Podział postkomunistyczny”.
Wiktor Osiatyński (ur. 1945)
Pisarz, prawnik i konstytucjonalista. Członek
Komitetu Helsińskiego w Polsce. Działa na rzecz
upowszechniania wiedzy o alkoholizmie
i innych uzależnieniach. Nagrodzony za książkę
„Rehab”, opisującą wychodzenie z nałogu.
Ksiądz Manfred Deselaers (ur. 1955)
Pochodzi z Niemiec, mieszka w Polsce.
Nagrodzony za wieloletnią pracę nad
pojednaniem polsko-niemieckim i chrześcijańsko-żydowskim w Centrum Dialogu i Modlitwy
w Oświęcimiu.
Zygmunt Kubiak (1929–2004)
Znawca historii antycznej, tłumacz, eseista, profesor
Uniwersytetu Warszawskiego. Autor monumentalnej „Mitologii Greków i Rzymian”. Uhonorowany
pośmiertnie za twórczość translatorską,
zwłaszcza za przekład „Wyznań” św. Augustyna.
2003
2002
Teresa i Marta Sawickie
Siostry, z wykształcenia nauczycielka
i ekonomistka, w prywatnym mieszkaniu
w 1980 r. założyły kuchnię dla ubogich.
Po śmierci Teresy w 2010 r. Marta Sawicka
prowadzi ją nadal. Nagrodzone za długoletnią
działalność charytatywną.
2001
Prof. Barbara Skarga (1919–2009)
Pierwsza dama polskiej filozofii. Wybitna znawczyni myśli pozytywistycznej. W czasie wojny
była łączniczką Armii Krajowej. Przez Rosjan
została skazana na 11 lat łagru. Nagrodzona
za książkę „Ślad i obecność”.
Bronisław Baczko (ur. 1924)
Profesor filozofii, tłumacz. Historyk filozofii
i myśli społecznej. W marcu 1968 r. zmuszony
do emigracji. Wychowawca wielu pokoleń
polskich filozofów i socjologów. Nagrodzony
za książkę „Hiob, mój przyjaciel. Obietnice
szczęścia i nieuchronności zła”.
Stefan Swieżawski (1907–2004)
Profesor, historyk filozofii. Autor ponad
250 prac naukowych, w tym „Dziejów filozofii
europejskiej w XV wieku”, najobszerniejszego
dzieła w literaturze światowej poświęconego
filozofii tego okresu. Nagrodzony za tom „Dzieje
europejskiej filozofii klasycznej”.
Wojciech Jagielski (ur. 1960)
Korespondent wojenny, dziennikarz i publicysta „Gazety Wyborczej”. Specjalizuje się
w tematyce Afryki, Azji Środkowej i Kaukazu.
Nagrodzony za zbiór reportaży o Afganistanie
„Modlitwa o deszcz”.
Ryszard Kapuściński (1932–2007)
Reporter i publicysta, fotograf. Jeden z najbardziej znanych na świecie polskich pisarzy. Jego
„Cesarza” – o władcy Etiopii Hajle Sellasjem
– przetłumaczono na ponad 30 języków.
Nagrodzony za całokształt twórczości.
Jan Nowak-Jeziorański (1914–2005)
Powszechnie znany jako legendarny Kurier
z Warszawy. Żołnierz Armii Krajowej. Po wojnie
dyrektor Polskiej Sekcji Radia Wolna Europa. Polityk i politolog, dziennikarz i działacz społeczny.
Nagrodzony za całokształt twórczości.
Ksiądz Andrzej Augustyński (ur. 1963)
Inicjator powstania i szef stowarzyszenia
U Siemachy w Krakowie, prowadzącego
ośrodki socjoterapii i całodobowe placówki
dla dzieci i młodzieży. Współtwórca i koordynator Miejskiego Programu Przeciwdziałania
Przestępczości Młodzieży w Krakowie.
Bogdana Pilichowska-Ragno
Z wykształcenia etnolog. W latach 80. zajmowała się charytatywną dystrybucją lekarstw
z zagranicy. Założycielka humanitarnego Stowarzyszenia Pomocy Obywatelskiej im. Anny Fiszerowej prowadzącego Aptekę Darów.
Ksiądz Herbert Hlubek (ur. 1929)
Najsłynniejszy duszpasterz akademicki
na Śląsku. Przyjaciel księdza Józefa Tischnera.
Wychowawca wielu zastępów inteligencji
katolickiej w Zabrzu i Gliwicach. Nagrodzony
za pracę na rzecz dialogu Kościoła i świata.
77
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Nadzieja jest rzeczywistością niezmiernie bogatą.
Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak głęboko
przenika nas i nami rządzi. Dopiero gdy tracimy nadzieję,
odkrywamy, czym dla nas była.
Ks. Józef Tischner
Wiązania nadziei
8
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
9
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Chrześcijaństwo jako wydarzenie we wnętrzu nadziei
jest szczególnie bliskie duchowi współczesnego świata. Chodzi
tylko o to, by znów uświadomiło sobie, że jest „wydarzeniem”,
które ma przemówić do nadziei, bo się z nadziei poczęło.
W
ydarzenie chrześcijaństwa było wydarzeniem we wnętrzu ludzkiej nadziei. Bardzo
trudno odpowiedzieć
d zisiaj na py ta nia,
co dzięki Ewangelii
dopełniło się, a co pozostało niedopełnione w nadziejach, jakie żywił
człowiek chylącej się ku upadkowi starożytności.
Jakieś nadzieje zostały przekreślone. Ukrzyżowany Jezus był ofiarą zawiedzionych i przekreślonych
nadziei. Inne nadzieje się ożywiły. Chrystus zmartwychwstały stał się symbolem nadziei nowo powstałych i na nowo ożywionych. Chrześcijaństwo
weszło w dzieje jako żywe i głębokie doświadczenie
nadziei. Zaczęło ono tym samym dokonywać trudnego dzieła porządkowania innych nadziei człowieka. Porządkując, bądź ukazywało ich pozór, bądź
odsłaniało, że zawierają się one w jego nadziejach.
Obecność chrześcijaństwa w świecie była dialogiem
na płaszczyźnie nadziei.
Nadzieja jest rzeczywistością niezmiernie bogatą. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak
głęboko przenika nas i rządzi nami nasza nadzieja.
Dopiero gdy tracimy nadzieję, odkrywamy, czym
dla nas była. Tematem niniejszych refleksji ma być,
mówiąc ogólnie, ludzka nadzieja. Ponieważ jednak
jej świat jest niezmiernie bogaty, nasze refleksje potrzebują jakiegoś punktu widzenia zdolnego do nadania im kierunku i orientacji. Dostarczą nam go
doświadczenia dwóch wartości osobowych ściśle
z nadzieją związanych: doświadczenie heroizmu
i dojrzałości.
Zachodzi ścisły związek między nadzieją
człowieka a heroizmem, do jakiego człowiek
czuje się zdolny. Polega to najpierw na tym,
że nadzieja umożliwia heroizm. Kto stracił
wszelką nadzieję, ten zagubił także podstawę dla
heroizmu. Gdybyśmy chcieli w takim człowieku ­o dbudować jego heroizm, musielibyśmy zacząć od odbudowania jakiejś nadziei. Ale można
­p owiedzieć jeszcze coś więcej; jaka jest ludzka
nadzieja, taki jest ludzki heroizm. Nadzieja głodnych rodzi heroizm walki z głodem, nadzieja ciekawych rodzi heroizm walki z niewiedzą, nadzieja niewolników rodzi heroizm walki o wolność.
Nadzieja chrześcijańska zrodziła różne odmiany
chrześcijańskiego heroizmu, począwszy od tych,
których symbolem jest śmierć męczeńska, skończywszy na tych, których symbolem było ciche,
­prozaiczne życie.
W ramach doświadczenia nadziei pojawia się także doświadczenie dojrzałości. Mówimy niekiedy:
10
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
„ta nadzieja jest nadzieją dojrzałą, tamta nadzieja
jest nadzieją niedojrzałą”. Nie widzimy na razie
jasno, na czym polega i skąd się bierze dojrzałość
nadziei, niemniej obydwie wypowiedzi wskazują,
że między doświadczeniem dojrzałości a doświadczeniem nadziei zachodzi jakiś ścisły związek.
Ale nie tylko. Dojrzewanie nadziei nie dokonuje
się w oderwaniu od dojrzewania całego człowieka, w nadziei dojrzewa cały człowiek. Co znaczy,
że człowiek „dojrzewa”? Człowiek, jak wszystko
w przyrodzie, dojrzewa wtedy, gdy zaczyna przynosić jakiś owoc. Nadzieja dojrzewająca jest nadzieją owocującą. Żadne drzewo nie może owocować
w izolacji od gleby i atmosfery. Nadzieja owocująca
żyje, będąc głęboko wtopioną w świat, który ją otacza. Gdy czyjeś nadzieje pozostają oderwane od rzeczywistości, mówimy, że są to nadzieje niedojrzałe.
Nadzieja niedojrzała, czekając na oblubieńca, zapomina o ciemnościach i nie zabiera oliwy do lamp.
Niemniej nadzieja oznacza także, że człowiek wybiega poza rzeczywistość, która otacza go tu i teraz,
ku jakimś światom możliwym, przyszłym. Owocujące drzewo niesie coś nowego. Owoc nadziei to nie
tylko odbicie, lecz także protest. Nadzieja proponuje nowy świat. Propozycję można odrzucić, a proponującego zabić. Dojrzałość nadziei przejawiać się
wtedy będzie przez heroizm, z jakim człowiek byłby
w stanie bronić swego owocu.
Wymiar nadziei
Każda nadzieja odznacza się jakimś wymiarem:
jest nadzieją płytszą lub głębszą, widzi ciaśniej
lub widzi szerzej, spodziewa się mniej lub więcej,
jest gotowa ponieść większe lub mniejsze ofiary.
Co decyduje o wymiarze nadziei? Odpowiedź,
jaką proponuję tutaj, brzmi: o wymiarze nadziei
decyduje doświadczenie wartości. W ramach nadziei rozwija się poznanie aksjologicznego aspektu rzeczywistości.
Prawdą jest, że nadzieja nie poznaje świata jako
takiego ani nawet świata możliwego w jego czystych
lub „realnych” możliwościach; poznawczy świat
nadziei to świat wartości. Rozum mówi o tym, jak
wygląda ta lub inna prawda, co za nią lub przeciw
niej przemawia. Nadzieja mówi, że jakąkolwiek byłaby prawda, zawsze jest ona wartością, ku której
i dla której trzeba żyć. Poznanie, które niesie z sobą
nadzieja, jest pierwsze. Rozum na tyle żyje, na ile
ma jakieś uczestnictwo w nadziei. Gdzie nadzieja
ślepnie na wartości, tam także rozum popada w bezruch i milczenie.
W oczekiwaniu, jakie wzbudza nadzieja, obecna
jest niepewność i jakieś wahanie, które niekiedy
zdolne jest podciąć nadzieję u samych korzeni.
Nadzieja wyrasta z doświadczenia zmienności
świata i zmienności człowieka. Ale widzi ona tę
zmienność w sposób szczególny. Nie chodzi o zmianę stanu lub miejsca, lecz o zmienność powiązań
świata z wartościami, które urzeczywistniają się
w świecie. Wartości mogą się nie urzeczywistnić.
Wielkie, niezwykłe zdarzenie może nie nadejść...
Ludzkie tęsknoty i wysiłki mogą spełznąć na niczym, nic nie „wzniesie nieskończenie” istnienia
człowieka. A wtedy przekreślony będzie los wartości. Przeciwko takiej perspektywie nadzieja podnosi
swój protest.
Nadzieja niesie z sobą swoiste doświadczenie czasu. Św. Tomasz pisze, że jej przedmiotem jest dobro
o tyle, o ile należy ono do przyszłości. Istotnie: doświadczenie czasu to w nadziei najpierw i przede
wszystkim doświadczenie jakiejś przyszłości. Nie
znaczy to jednak, by teraźniejszość i przeszłość
zapadały w zapomnienie. Między teraźniejszością a przyszłością pojawia się kontrast. Przyszłość
to miejsce ostatecznego wybawienia. Teraźniejszość
to miejsce obecnej tragiczności. Ale nadzieja wiąże
teraźniejszość i przyszłość więzią dialektyczną tezy
z jej antytezą. Jeżeli teraz jest ciemność, to jutro
zjawi się światłość w tej ciemności, jeśli tu jest ziemia zgryzoty, to tam jest ziemia rozkwitu, jeżeli tu
panuje choroba i ból, to tam jest wieczna młodość.
W nadziei jest obecny jakiś niepokój, który wyraża się pytaniem: ale czy naprawdę? Czy nie ma tu
jakiegoś złudzenia? Z tego pytania wyrasta zwrot
ku przeszłości: tam w czasie minionym szuka się
podstaw dla dalszej nadziei, argumentów, racji.
W ten sposób nadzieja sięga do przeszłości, by budować swą wiarę. Wiara to narastający z upływem
czasu zespół doświadczeń naszej własnej nadziei
i nadziei drugich.
Drugie obok doświadczenia czasu to doświadczenie kruchości zła. Im żywsza nadzieja, im
bardziej spontanicznie rozwija się jej skok
ku jutru, tym słabsze jest w niej doświadczenie zła aktualnie gnębiącego człowieka.
W nadziei istnienie zła jest pozorem istnienia; zło jest przemijające, przypadkowe,
całkiem kruche. Wystarczy trochę poczekać,
by przeminęło. Przykładów takiego doświadczenia zła na terenie nadziei jest wiele. Sięgnijmy
po jeden do nowożytnej „poetyki nadziei”, jaką są
prace utopistów, w których autorzy malują wizję
przyszłego lub co najmniej możliwego społeczeństwa ludzkiego. Tak niewiele trzeba, by wizje te się
spełniły! „Gdy zastanawiam się – pisał sam twórca „Utopii” Tomasz More – nad tymi wszystkimi
państwami, które są dzisiaj w kwitnącym stanie,
nasuwa mi się myśl – niech mi to Bóg miłościwy
11
przebaczy – że istnieje po prostu jakieś sprzysiężenie bogaczy dbających tylko o własne korzyści pod
pozorem dobra publicznego”. Wystarczy przerwać
to sprzysiężenie, by zmienić oblicze ziemi. Później
diagnozy będą nieco inne: winna jest władza, instytucja prywatnej własności, akumulacja kapitału
itp. Niemniej to wszystko jest kruche i przemijające. Naprawdę potrzeba niewiele, by to zmienić.
Tak odbija się w nadziei świadomość przygodności
świata zła. Korelatywna do tej świadomości jest
świadomość tego, że dobro ma byt trwały, absolutny, niezaprzeczalny. Trzeba mu tylko umożliwić
powstanie. Przeświadczenie o kruchości świata zła
i o zasadniczej możliwości dobra jest źródłem optymizmu tak znamiennego dla nadziei. Radość, którą
zawiera i niesie, łagodzi bóle wszystkich porzuceń.
Po tym, co powiedzieliśmy, powróćmy do problemu heroizmu.
Heroizm człowieka wyrasta z najbardziej intymnych doświadczeń nadziei. Człowiek jest zdolny do heroizmu tylko w imię jakiejś nadziei. Jest
tak, ponieważ heroizm wymaga świata, w którym
zachowany jest ruch wartości. Ktoś umarł, by dać
świadectwo prawdzie. Znaczy to, że nadzieja odsłoniła mu ruch prawdy w stronę tego świata. Umierający za prawdę człowiek posiada głęboką
świadomość własnej wartości, w imię której
i w oparciu o którą wybiera prawdomówność:
wydaje mu się, że jest mimo wszystko zbyt
wielki i zbyt „inny”, by skłamać. Doświadczenie własnej wartości to także część świata nadziei.
Obydwie wartości: ta, którą jest człowiek, i ta, dla
której człowiek żyje lub umiera, rysują przestrzeń
jego tragiczności. To straszne, że trzeba umrzeć
z powodu prawdy. Świat tragiczności jest kolebką
heroizmu. Ale warunkiem heroizmu jest także czas
nadziei, ściślej zaś jej teraźniejszość. W teraźniejszości nadziei jest ukryty wybór. Człowiek w jakimś
bólu wybiera swoje dziedzictwo i swoje jutro. Tak
więc nadzieja pod każdym względem jest podstawą
dla heroizmu.
Niemniej heroizm wykracza daleko poza prostą
nadzieję. Widać to szczególnie wtedy, gdy uwzględni się czas heroizmu. Otóż czas heroizmu, w odróżnieniu od czasu nadziei, jest zawsze czasem teraźniejszym. Być heroicznym w marzeniu, to znaczy
wciąż jeszcze nie być heroicznym w rzeczywistości.
Być heroicznym we wspomnieniu, to znaczy już
nie być heroicznym. Być może w obydwu przypadkach heroizm mimo wszystko istnieje, pozostając
w jakimś uśpieniu... Być może. Niemniej heroizm
w „uśpieniu” to nie to samo co heroizm w akcie
i okrzyku. Prawdziwy heroizm dopełnia się w teraźniejszości uformowanej przez nadzieję.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Nadzieja chrześcijańska
Ksiądz Józef Tischner
– naukowiec, filozof,
twórca rozpraw, szkiców
i esejów poświęconych
problematyce społecznej,
filozoficznej i religijnej.
Popularność zyskał dzięki
udziałowi w programach
radiowych i telewizyjnych,
m.in. w cyklu „Siedem grzechów głównych po góralsku”.
Był związany z Solidarnością
od ­początku jej istnienia.
Współtworzył Wydział Filozoficzny ­Papieskiej Akademii
Teologicznej w Krakowie,
którego był ­dziekanem.
Wraz z ­Krzysztofem
­Michalskim był twórcą
wiedeńskiego Instytutu Nauki o Człowieku.
Oprócz PAT wykładał
na UJ i krakowskiej PWST.
­Napisał m.in. „­Historię
­filozofii po góralsku”, „Filozofię
dramatu”, „Etykę Solidarności”
i „Spór o ­istnienie ­człowieka”.
12
W świat nadziei ludzkiej i w świat budowanego
przez nią heroizmu wkroczyła kiedyś Ewangelia.
Nadzieja chrześcijańska dotknęła jakiegoś szczególnie czułego miejsca w człowieku. Są słowa, które nie tylko opisują rzecz, lecz także wydobywają
ją z ciemności, czynią podatną dla widzenia i dla
przyswojenia. Takim słowem jest ewangeliczne słowo „nadzieja”. Dzięki niej, jak by powiedział Hegel,
człowiek „wzniósł się do poziomu swej istoty”. Camus pisze: „chrześcijański wyrok uniewinnia ten
świat ohydny i wzruszający, gdzie nawet krety mogą
mieć nadzieję”.
Co Ewangelia wnosi w świat ludzkiej nadziei?
Z pewnością można wskazać wiele czynników
spośród tych, o których już wspomnieliśmy. Ale ani
żaden z nich, ani ich suma nie zdają się wyjaśniać
zwycięskiego pochodu nadziei chrześcijańskiej poprzez świat. Musimy więc rozejrzeć się za nowym.
W łonie nadziei występuje pewien znamienny element, który nie daje się sprowadzić ani do poziomu
wartości, ani do poziomu czasu. Tym bardziej nie
jest on czymś ze sfery rzeczy. Czynnik ten określamy zazwyczaj słowami: siła nadziei. W nadziei
jest jakaś siła. Są nadzieje, które słabną, i są
takie, które z biegiem lat przybierają na sile.
Siła pewnych nadziei ogłasza się krzykiem,
siła innych mówi o sobie milczeniem, spokojem, stanowczością. Poza siłą nadziei domyślamy się czegoś więcej: jakiejś duchowej czy witalnej
energii, élan vital – jak mówił Bergson. Zmienny
rytm nadziei pozwala nam przeczuć tajemnicę
rytmu tamtej energii, tamtego życia. Pozostaje ono
zresztą wciąż tajemnicą. Nie widać, kto i co przemawia w człowieku jego nadzieją. Bo człowiek jest
w nadziei częściej tym, który słucha, niż tym, który
mówi. Jego istnienie to bezustanne uleganie jakiejś
nadziei. Losem człowieka jest: dać się pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać.
Podstawową tajemnicę nadziei chrześcijańskiej
stanowi jej wewnętrzna siła.
Wiemy o tym, jak bardzo wiara pierwszej gminy
chrześcijan wiązała się z nadzieją powtórnego przyjścia Chrystusa na sąd nad światem. Podstawowym
tematem tej wiary, a raczej tej nadziei, były teksty
ukazujące to przyjście: teksty dotyczące zmartwychwstania, Sądu Ostatecznego, końcowej Apokalipsy.
Cóż kryło się u podstaw owej nadziei? Nie chodziło
tylko o przedstawienie przyszłego dnia sprawiedliwości, lecz także o wyrażenie swoistego doświadczenia aktualnego świata. Intuicja wartości i intuicja
istnienia splatały się tu z sobą. Świat aktualnego zła
jest najkruchszym ze światów. Gdy Syn Boży wypowie swoje słowo, kruchość istniejących układów
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
obnaży się bezlitośnie. Jeśli ten świat jest kruchy,
to kruchymi są także wszystkie odmiany tragiczności związane z tym światem, począwszy od trądu, a skończywszy na tych, które symbolizuje Piłat
i faryzeusz. Nieważne w tej perspektywie okazują
się wszystkie źródła lęków, jakimi ten świat straszy
dzieci światła. Duszy zabić nie mogą... Doniosła jest
tylko jedna tragiczność: ta, która się wiąże z postawą
wobec Boga. Ukazując kruchość świata i jego strachów, nadzieja chrześcijańska wyzwala chrześcijan
od obsesji tego świata. Wolność od takiej obsesji jest
podstawowym warunkiem przemiany świata.
Odsłonięcie kruchości „tego świata” wyzwoliło
ludzi od obsesji lękowej, która na tym świecie miała swe źródła. Była w tym radość i siła na powrót
odzyskanej wolności.
Rysem istotnym wszelkiej nadziei jest moment
„zawierzenia siebie”. Żyjąc nadzieją, pokładamy
„w kimś naszą nadzieję”. Pokładając w kimś nadzieję, wyrażamy przekonanie, że ktoś jest wierny.
Wierność jest jedną z wartości. Dzięki intuicji wartości nadzieja wchodzi w świat drugiego człowieka.
Jest to niezmiernie delikatny punkt wszelkiej nadziei. Moment „powierzenia siebie” wierności Drugiego wyróżnia nadzieję – a nawet przeciwstawia
ją tzw. wierze rozumnej. Także w wierze rozumnej
możliwy jest moment odniesienia do Drugiego. Ale
jak wtedy traktujemy Drugiego? Traktujemy go
jako Autorytet, który nam coś poręcza. Im wyższy
autorytet, tym lepsze poręczenie i tym pewniejszy
wniosek. Tak więc mój stosunek do tego, kto poręcza moją wiarę, jest zasadniczo taki sam, jaki jest
mój stosunek do każdego innego argumentu za wiarą. Kiedy wniosek zostaje udowodniony, argumenty
stają się zbyteczne. Człowiek nie żyje na poziomie
argumentów, lecz na poziomie wniosków. Im szybciej zapomni o dowodach, tym sprawniej potrafi
żyć. Inaczej jest w przypadku nadziei. Ten, w kim
„pokładam mą nadzieję”, nie jest „argumentem” ani nawet „poręczycielem”, lecz kimś
więcej: jest powiernikiem nadziei. Obecność
powiernika nadziei trwa tak długo, jak długo trwa nadzieja. Jego symbolem są ręce, które
ochraniają. Ręce są stale obecne. Wierność to stała
obecność Drugiego.
Ewangelia maluje żywy obraz tego, kto bierze
w swe ręce nadzieję człowieka. Jest to obraz umierającego i wstającego z grobu Chrystusa. Chrystus
pojawia się tu nie jako „argumenť’, lecz przede
wszystkim jako Powiernik nadziei. Powiernik nadziei odznacza się szczególnym charakterem: jest
Sacrum i to Sacrum heroicznym. Heroizm ewangelicznego Sacrum odsłania się zarówno w klęsce, jak
w zwycięstwie. Droga od klęski do zwycięstwa jest
heroiczną drogą Jego nadziei. Takie Sacrum bierze
w swe ręce nadzieję człowieka.
Śmierć boli i nicestwi, jak potrafi boleć i nicestwić rzeczywistość. Ale Jezus umiera z sensem.
Sens ten otwiera przed nami nadzieja i w niej obecne wartości. Wartością, która jest w centrum, jest
człowiek. Jezus umiera za człowieka. Ale co znaczy umrzeć za człowieka w perspektywie nadziei?
W jaki sposób nadzieja łączy osobę z osobą? Śmierć
za człowieka oznacza, że Chrystus także w człowieku pokłada swą nadzieję. Tutaj – jak się zdaje
– odsłania się z kart Ewangelii swoistość heroizmu.
Nie tylko obecność cierpienia jest w nim decydująca
i nie tylko to, że wybór wyrasta ponad substancję
bólu i jest bólowi na przekór. Heroiczne jest także,
a może nawet przede wszystkim, że w człowieku
została położona jakaś nadzieja.
Skąd moc nowej nadziei?
Płaszczyzna dialogu między chrześcijaństwem a człowiekiem to przede wszystkim
płaszczyzna nadziei. Ale nie tylko to. Dialog
rozwija się wokół miejsca, w którym człowiek
przeżywa własne człowieczeństwo jako prowokację ku jakiemuś heroizmowi. Człowiek
poszukuje dla swej pokusy do heroizmu jakiejś nadziei. Nadziei chrześcijańskiej doświadcza jak odnalezienia. Tak wyłania się jego niezmiernie delikatna, a zarazem głęboka i tajemnicza więź
z Ewangelią – prowokacja ku jej heroizmowi.
Prowokacja ta stanowi syntetyczną jedność wielu
obrazów. Niektóre z nich otwierają człowieka na doświadczenie kruchości świata zła. Inne odsłaniają
wizję Sacrum heroicznego. W tym wszystkim ujawnia się także świat wartości: tych przed człowiekiem i tych, które stanowią człowieka. I wreszcie
czas z jego teraźniejszością formowaną przez przyszłość. Jedność wielu obrazów znajduje swe ujście
w prostym wezwaniu: „pójdź za mną”. Jego prosta
treść jest jak budzenie ze snu.
Zwróćmy uwagę na to, że gdy sami składamy swą
nadzieję w ręce Drugiego, to gestem tym wcale nie
zamierzamy naruszać świata jego dotychczasowych
nadziei. Jesteśmy przekonani, że nasze powierzenie
nadziei mieści się w ramach jego nadziei. Gest „pokładania nadziei” jest jednym z najbardziej tolerancyjnych gestów człowieka. Gdy Chrystus składa swą
nadzieję w człowieku, jest podobnie. Ostatecznie
żadna nadzieja człowieka nie zostaje unicestwiona.
Nadzieja chrześcijańska, gdy demaskuje, to po to,
by ukazać granice, a nie po to, by je przekreślić.
Podejmuje ona każdą nadzieję ziemską i idzie z nią
dopóty, dopóki nie odkryje u jej kresu bram piekła,
na których Dante umieścił znamienny napis: „rzućcie nadzieję, wy, co tu wchodzicie”. Dopóki jest na-
13
dzieja, piekła nie ma. Siła nadziei chrześcijańskiej
wyraża się nie w zniszczeniach, lecz w wiązaniu nadziei ludzkich z tymi, które są najbardziej ludzkie.
Dojrzałość
Wejrzenie w zakamarki ludzkich doświadczeń
nadziei i w heroizm, który z nadziei bierze początek, przynosi nam także widzenie obrazu dojrzałości w ogóle, a dojrzałości chrześcijańskiej
w szczególności.
Dojrzałość człowieka to owocowanie nadziei
w stronę heroizmu.
Nadzieja – oto podstawowy warunek dojrzałości. Człowiek dojrzewa w miarę, jak coraz bardziej
dojrzała staje się jego nadzieja. A nadzieja staje się
dojrzała w ten sposób, że w miejscu nadziei płytszej
pojawia się nadzieja głębsza, w miejscu nadziei przemijającej – nadzieja trwała, w miejscu nadziei, która
się ziścić nie może, nadzieja, która się urzeczywistnia. Przemiany doświadczenia nadziei oznaczają także, że przemianie ulega rozpacz i jej doświadczenie.
Rozpacz cofa się lub przybliża, niekiedy jest cicha,
milcząca, to znów agresywna, natrętna. Momenty
przemiany jednej nadziei w drugą są momentami
ocierania się człowieka o rozpacz. Tak rośnie w człowieku nadzieja dojrzała, wyłaniając się z konfliktów
i upadków nadziei, które okazały się zbyt wiotkie.
Wszystkie konflikty nadziei odznaczają się pewną logiką! One nie są bezładne, lecz koncentrują się
wokół trwałego rdzenia, którym jest doświadczenie
wartości. Cóż takiego cennego oczekujesz w swej
nadziei? Jaką wartość utraciła twoja nadzieja?
W czyjej wierności pokładasz swą nadzieję? I nade
wszystko: jak siebie cenisz w twojej nadziei, jak siebie widzisz, ku jakiej wzniosłości lub podłości niesie
cię twoja nadzieja? Dojrzałość człowieka mierzy się
skalą wartości, którą nadzieja do człowieka przybliża. Człowiek dojrzały to taki człowiek, który potrafi
objąć swymi ramionami całą skalę odczuwanych
i przeczuwanych przez nadzieję wartości.
Pozostaje jednak wciąż nasze kluczowe pytanie:
czym jest dojrzałość chrześcijańska? Albo inaczej:
poprzez jaki czyn wyraża się w sposób najbardziej
adekwatny siła dojrzałości chrześcijańskiej? Czy
może poprzez śmierć za wiarę? A może poprzez
jakieś inne męczeństwo? A może poprzez akt radykalnego protestu na miarę Sądu Ostatecznego?
Tak się niekiedy wydaje, do tego niekiedy wzywa
się wiernych. Ale nie o to idzie.
Czynem, w którym dojrzałość chrześcijańska żywo ukazuje siebie, jest akt właściwego wiązania nadziei. Poprzez ten akt
chrześcijaństwo aktualizuje się w człowieku
i w świecie.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Wiązanie nadziei to gest sięgający w człowieka i w jego świat. W człowieku dotyka on rdzenia, wokół którego dokonuje się ludzkie odczuwanie wartości. W świecie dotyka on miejsca,
w którym wartości stają się ciałem. Bo co znaczy wiązać nadzieje? Wiązać nadzieje to sprawiać, że koniec ­jednej nadziei staje się początkiem
drugiej nadziei: z rozpaczy świadków ukrzyżowania i ­k rzyżowanych wyprowadzać nadzieję świadków pustego grobu i zmartwychwstałych. Wiązać
nadzieje to sprawiać, by w każdej nadziei ziemskiej
był słyszalny głos nadziei z tamtej ziemi, by w nadziei, którą ojciec pokłada w swym dziecku, dał
się słyszeć głos Stwórcy, który pokłada swą nadzieję w ojcu dziecka. Wiązać nadzieje w jedno
to czynić i sprawiać coś jeszcze: to nakłaniać
nadzieję do czynu, wiązać ją z konkretem,
faktem, wydarzeniem. Głos nadziei ma w tym
przypadku być jak głos sumienia przeduczynkowego, które mówi: w imię Nadziei podaj chleb
głodnemu, daj świadectwo tej prawdzie, milcz
i mów, pracuj i módl się, tu i teraz wołaj na dachach, gdy dzisiaj otrzymałeś cios kamieniem, jutro
rzuć chlebem.
Wiązanie nadziei to nie tylko nadawanie wszystkim nadziejom człowieka formy jedności, lecz także
odnoszenie nadziei do konkretnego wydarzenia,
którego znaczenie i sens zostają odczytane przez
pryzmat jutra.
Mówię o tym wszystkim dlatego, że chcę postawić sprawę dialogu chrześcijaństwa ze światem
współczesnym. Otóż trzeba dobitnie stwierdzić,
że świat współczesny jest światem szczególnie żywo
i głęboko doświadczanej nadziei. O nadziei mówi
się dziś wszędzie: powołuje się na nią nauka i technika, do nadziei apelują politycy, najważniejsze filozofie są filozofiami nadziei. Człowiek współczesny
dojrzewa w nadziei, w jej konfliktach, stygnięciach
i w jej powrotach. Współczesne doświadczenie
nadziei jest także doświadczeniem granic nadziei. Sprawia to, że człowiek wciąż oczekuje nowych nadziei. Jedną z jego nadziei jest
– jak mówi Camus – „nadzieja, że nadzieja
przyjdzie”. W tej sytuacji chrześcijaństwo jako
wydarzenie we wnętrzu nadziei jest szczególnie bliskie duchowi współczesnego świata. Chodzi tylko
o to, by znów uświadomiło sobie, że jest „wydarzeniem”, które ma przemówić do nadziei, bo się
z nadziei poczęło. Cała treść wiary, którą
niesie, i cała miłość, której chciałoby uczyć,
to jak krew i serce organizmu nadziei. Dialog
na płaszczyźnie nadziei jest znów postulatem naszych dni.
Można powiedzieć, że w dialogu tym jest
ukryty spór o heroizm. Chodzi o to, jaką postać heroizmu uznać za najbardziej właściwą dla
człowieka naszych czasów. Tak, to jest między innymi spór o heroizm. Ale chrześcijańskie wiązanie
nadziei to zarazem coś więcej. Samo wkroczenie
do środka nadziei człowieka, by ją przekształcać
i nachylać ku uczynkom, już stanowi wyraz heroizmu – heroizmu, który trwa, żyje, mówi.
opracowanie Wojciech Bonowicz
Skrót eseju „Wiązania nadziei”,
który powstał w 1973 r. i został opublikowany
w książce „Świat ludzkiej nadziei”.
14
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Krzysztof Michalski
Nadzieja i miłość
Tekst jest
skróconym
zapisem
wypowiedzi
prof. Krzysztofa
Michalskiego
w trakcie debaty
o nadziei,
która odbyła się
12 maja 2002 r.
jako jedna
z imprez 2. Dni
Tischnerowskich
w Krakowie.
Krzysztof Michalski
– filozof, współzałożyciel
i wieloletni dyrektor
Instytutu Nauk o Człowieku
w Wiedniu. Jeden
z pomysłodawców
Nagrody Znaku i Hestii
im. księdza Józefa Tischnera.
15
naszej dzisiejszej rzeczywi­
stości bardzo brakuje Józ­
ka Tischnera. On umiałby
znaleźć w tym, co się teraz
dzieje, szansę na nowe
odrodzenie, a jednocze­
śnie potrafiłby nas do tego
zmobilizować. Kiedy przy­
jeżdżał do mnie do Insty­
tutu, czasami przychodziłem do jego pokoju, żeby
posiedzieć tuż obok, nawet nic nie mówiąc. Dostawa­
łem wtedy zastrzyk optymizmu, który wystarczał mi
na 24 godziny. Nauczyłem się też od niego umiejętności
nadziei, która nie jest nadzieją na coś konkretnego.
Słowo „nadzieja” odnosi się do dwóch zupełnie róż­
nych wymiarów ludzkiej kondycji. Naturalnie odnosi
się do codziennego życia, w którym chcę zrobić to czy
tamto: mam nadzieję, że zdam maturę albo że kie­
dyś sprawiedliwość społeczna stanie się powszechna.
I to jest bardzo ważne: prawdopodobnie bez tego ro­
dzaju nadziei grupowej czy indywidualnej nigdy nie bę­
dziemy potrafili żyć. I być może jest tak, że hybris XX w.
związane były z tym, że nadzieje na coś konkretnego
stawiano w miejscu tej drugiej nadziei, która nie jest
nadzieją na coś konkretnego. Tischner pamiętał o tym
wymiarze nadziei, kiedy pisał o spotkaniu z innym
człowiekiem, a także wtedy, gdy spotykał się z ludźmi.
Nie dlatego, że jak dobry nauczyciel matematyki starał
się wydobyć z niezdolnego ucznia odpowiedź, że dwa
plus dwa to cztery, nie dlatego, że wiedział z góry,
jaka jest odpowiedź. W spotkaniu z innym człowie­
kiem widział szansę – nadzieję na to, że stanie się coś
nowego, nadzieję bez przedmiotu. Nadzieją stawało
się stworzenie przestrzeni, w której może się zdarzyć
coś nieoczekiwanego.
Nadzieja, która nie liczy na coś konkretnego, jest
naturalnie bardzo bliska innej cnocie – miłości, która
nie jest wyrachowana. W miłości, podobnie jak w na­
dziei, istnieje wymiar nieobliczalny, otwarcie na coś
nieznanego, niespodziewanego. Ten wymiar przyna­
leży Bogu. To nie jest tak, że sacrum to jakiś nieznany
kraj, do którego sami znajdziemy kiedyś klucz albo da
nam go jakaś instytucja i wtedy doń wejdziemy prosto
ze sfery profanum. Boski wymiar tego, co przeżywamy
w codziennym życiu, otwiera się w każdym możliwym
ruchu, w każdym spodziewaniu się czegoś, w każdym
momencie miłości. Kochając kogoś drugiego, oczeku­
W
ję różnych rzeczy i w tym sensie mam nadzieję: że się
z nią ożenię, że mnie pokocha, że będziemy szczęśliwi,
że będziemy mieli dużo dzieci. Wszystko to ma uzasad­
nienie i bez miłości drugiej osoby nie jest możliwe. Ale
jest jeszcze coś więcej. Miłość ma wymiar, w którym
nie liczy się na nic. Miłość staje poza wszystkimi ocze­
kiwaniami. Powstaje wymiar nieliczenia się z niczym,
czyli podejmowania maksymalnego ryzyka. Ta miłość
jest tak intensywna, że w ogniu, który pali się we mnie,
wszystko, co mam, może zostać spalone. To jest ukryty
cytat z Orygenesa. Ogień może oczywiście oczyszczać,
a wtedy coś takiego, jak na przykład dusza – rodzaj
diamentu, który nie spłonie w tym ogniu – oczyści się.
Z drugiej strony, ten sam Orygenes mówi, że inny ogień
– ten, który miałem na myśli, mówiąc o miłości, która
na nic już nie liczy, ryzykując wszystko – nie oczyszcza:
nic już nie zostaje, a jednak jest to największa nadzieja
z możliwych. Podobnie jak w miłości jest to jej maksy­
malna intensyfikacja.
Myślę o nadziei, która jest nadzieją Nietzschego:
nadziei nicości. Konsekwencje są daleko posunięte,
bo jeśli jest tak, że rzeczywiście w ludzkiej miłości czy
w ludzkiej nadziei kryje się ów wymiar niewyliczalny,
to okazuje się, że wszystkie nasze pojęcia – łącznie
z moralnością, wiedzą, pojęciami filozoficznymi – są
tymczasowe, tylko na teraz. Boski wymiar tajemnicy,
niedający się wyrazić, poza dobrem i złem, stawia je
pod znakiem zapytania. Wydaje mi się, że bez tego wy­
miaru nadziei, jak i bez tego wymiaru miłości ludzkiej
kondycji nie da się zrozumieć.
jeszcze słowo na temat rozpaczy. Dla nadziei
boskiej, niewyliczalnej, rozpacz jest warun­
kiem, a nie opozycją – rozpacz rozumiana nie
jako stan psychiczny, ale jako przekonanie, że w rzeczy­
wistości nie ma żadnych trwałych struktur, nawet tych,
które zostawiają jakieś punkty niedookreślone. A jeśli
tak, to również wszystko, co jest mi drogie i własne,
do czego się przyzwyczaiłem, też jest prowizoryczne.
I z punktu widzenia tajemnicy, drugiego przyjścia,
przyszłości, Apokalipsy; z punktu widzenia tej drugiej
strony, której nigdy nie mogę przewidzieć – wszystko
to jest kruche. W każdej chwili muszę być gotów
do odejścia. Oczywiście nie mogę zrobić tego bez roz­
paczy – bo jednak lubię, kocham, jestem przywiązany.
Ale nie ma jednego bez drugiego.
I
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
opracowanie Wojciech Bonowicz
Być pragmatykiem – to dziś cnota, która każe nie wdawać się w tworzenie wizji
czy spekulowanie o tym, co powinno być za lat 10 czy 20. Obawiam się jednak,
że posunęliśmy się w pragmatyzmie niepokojąco daleko. Zmiana objęła bowiem
nie tylko rezygnację z budowania dalekosiężnych utopii. Widzę, że zanika myślenie o tym,
co wyniknie z naszych działań dziś czy za pięć lat – mówi prof. Jerzy Szacki.
© PIOTR BERNAś/AGENCJA GAZETA
Nadzieja
w czasach
niepewności
Kiedy rozmawiam z ludźmi i czytam gazety, odnoszę
wrażenie, że wszyscy wokół żyją w poczuciu
zagrożenia i niestabilności. Z jednej strony wiemy
na pewno, że żyjemy w bardzo bezpiecznych
czasach. Nie grozi nam wojna, nie grozi nam głód.
Jeszcze moi dziadkowie mogli tylko o tym marzyć.
Mimo to poczucie niepewności odbija się dziś
w wielu obszarach życia: ludzie nie chcą mieć dzieci,
bo boją się o pracę, o kredyt, o emerytury. Otwieram
prasę i widzę na każdej stronie ogólne poczucie,
że zmierzamy w złym kierunku, że codzienne
funkcjonowanie staje się coraz bardziej niestabilne
i kruche. Skąd to się bierze?
Byłoby dziwne, gdyby ludzie czuli się inaczej. Z jakiego­
kolwiek kąta się na świat współczesny spojrzy, to wygląda
on bardzo niepewnie. Być może przemawia przeze mnie
bardzo stary człowiek – który podobno zazwyczaj robi się
gderliwy i pełen obaw. Ale powodów mamy wiele.
Po pierwsze – sytuacja ekonomiczna jest bardzo nie­
pewna i nie tylko dlatego, że coś złego dzieje się z bankami
i że koniunktura się na parę lat popsuła, tylko dlatego,
że coś w samym mechanizmie kapitalizmu najwyraźniej
zaczęło zgrzytać. Ludzie czują, że kończy się ta formuła
kapitalizmu, która uchodziła za pewną, czyli zachodnie
państwo dobrobytu. Te wszystkie rozwiązania socjal­
ne, które przez dziesięciolecia działały bardzo dobrze
we Francji, w Niemczech, we Włoszech – dziś zaczy­
nają szwankować i okazują się nie do utrzymania
z powodów finansowych. Nie ma w tej chwili właści­
wie na świecie miejsc, gdzie nie odczuwano by dość
istotnych kłopotów w tej dziedzinie.
Drugi powód do niepokoju jest historiozoficznej na­
tury. Europa jest na drodze do samozniszczenia. Jest
w sytuacji, w której kończy się jej rola środka świata, na­
wet z Ameryką licząc, i dokonują się olbrzymie zmiany
geopolityczne. Po wielu dekadach państwa dobroby­
tu okazuje się, że wszyscy w istocie żyli ponad stan
16
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
i całkowicie odwykli od tego, że trzeba oszczędzać.
Że może się zdarzyć coś, czego sobie już dawno nie
wyobrażaliśmy, że nadejdzie jakaś czarna godzina.
Nastroje optymizmu były niezwykle silne jeszcze
po 1989 r. W Polsce to się oczywiście bardzo wahało,
ale u nas również były okresy wielkich nadziei.
Dziś jednak sygnałów niepokojących jest mnó­
stwo, także z obszaru czysto politycznego. Przecież
to, co się dzieje z demokracją współczesną, to jest coś
przerażającego! Ma pan przykład wyborów włoskich,
w których głosowano na Berlusconiego i komika.
Polska w jakiś sposób też doświadcza tego poczucia
niemożności polityki, bo na dobrą sprawę nie mamy
ani rządu, ani opozycji z programem, który realnie
obiecuje zmianę.
Kiedy czytam teksty z lat 30., ale nawet 40. i 50.,
to widzę, że ich autorzy wierzą w możliwość budowy
lepszego społeczeństwa. Że ono jest w zasięgu ręki.
Jeszcze w latach 70. mówiono na Zachodzie na serio
o pełnym zatrudnieniu. Teraz właściwie wszyscy
pogodzili się z tym, że to utopia i że bezrobocie jest
niezbywalną częścią gospodarczej rzeczywistości.
A przecież oczekiwanie, że wszyscy ludzie będą mieli
pracę, to nie jest żadna wielka utopia – biorąc pod
uwagę poziom naszej technologii i bogactwa.
Rzeczywiście już obumarły wielkie marzenia ide­
ologiczne i skończyły się przepisy na doskonałe spo­
łeczeństwo. Te projekty były różne i niejednakowo
wszechstronne, w stylu klasycznego socjalizmu czy
komunizmu. One zaczęły wygasać w połowie XX w.
Potem jednak jeszcze projekty umiarkowanego po­
stępu wyglądały całkiem realistycznie przez dziesię­
ciolecia. Kierunek społecznych zmian był oczywisty,
sukces był kwestią czasu, powszechny dobrobyt miał
tylko wzrastać.
Trudno nie wspomnieć o momentach wielkich na­
dziei w rodzaju polskiej Solidarności, kiedy wyda­
wało się, że wszystko jest w zasięgu ręki. Oczywiście
rozsądny człowiek wiedział już wtedy, że aż tyle nie
wyjdzie, ale nadzieje były ogromne. Jeszcze wtedy by­
liśmy zdolni do dużych marzeń. Teraz jak gdyby było
oczywiste, że żadne wielkie marzenie się nie spełni,
i cała rzecz w tym, żeby życie ułożyło się jako tako.
Dlaczego? Co się zmieniło? Dlaczego ludzie
stracili umiejętność stawiania sobie celów?
Ludzie zaczęli mieć większe wymagania – nie tyle
w stosunku do siebie, ile wobec świata, który ma im
wszystko dać. Niejednokrotnie myślę o tym, kiedy
pisze się obecnie o biedzie. Są oczywiście w Polsce
przerażające enklawy nędzy. Ale jeśli to przymie­
rzyć do rozmiarów tej biedy, która była nie tylko
tuż po wojnie, ale i w okresie międzywojennym, jest
nieporównanie lepiej.
17
Myślę, że ludzie mają poczucie, iż niezależnie
od tego, ile będę miał, należy mi się więcej. Bo inni
mają. Bo konstytucja, bo związki... Byle czym trudno
się zadowolić w tym świecie. Te nastroje grają swo­
ją rolę. W krajach zachodnich, w których wszystko
idzie dobrze albo na pozór dobrze, mówi się dużo
o zmierzchu etosu purytańskiego – jak w Ameryce
się to nazywało. Mówi się o rozbuchaniu konsumpcji,
aspiracji, niezdolności do tego, żeby skrzętnie praco­
wać, oszczędzać, inwestować, budować... Ta świado­
mość ulega zmianie w skali całego świata, bo pewne
sygnały, które przychodzą z Chin, wskazują na to,
że tam się też pojawiają tego rodzaju postawy.
W ogóle świadomość, moralność – nie wiem, jak
to nazywać – zmienia się bardzo. Dostrzegam posu­
wającą się indywidualizację i rozpad więzi między­
ludzkich. Były kiedyś one czymś bardzo krępującym
– wielki socjolog Ernest Gellner mówił o „niewoli
u kuzynów”. Ale jednak to zwiększało poczucie bezpie­
czeństwa i przywiązywało człowieka do miejsca. Był
zawsze ktoś, do kogo można się było udać. Jechał mło­
dy człowiek w dalekie miejsce na studia czy do pracy,
ale był tam wuj, brat stryjeczny, szwagier, który w razie
czego pomoże... tego jest coraz mniej i to musi owo­
cować większym poczuciem niepewności.
Dlaczego politycy wydają się bezsilni wobec
tych nastrojów? Są mniejszego formatu niż
kiedyś? Nie potrafią formułować wielkich
celów? Zachowują się jak zarządcy masy
upadłościowej. Myślą tylko o tym, gdzie
obciąć budżet, jak załatać dziury, ale bardzo
niewiele mówią o przyszłości.
Pamiętam przemówienia o „wielkim społeczeń­
stwie”, orędzia prezydentów amerykańskich z lat 60.!
Na pierwszym planie były wizje tego wielkiego no­
wego ładu. Obie wielkie partie przez dziesięciolecia
mówiły takim głosem. To się rzeczywiście skończyło.
Dość dawno zarzuciliśmy staranie, aby się trosz­
czyć o to, żeby stosunki społeczne się harmonijnie
ułożyły. Politycy machnęli ręką na hasło równości
szans, edukację, na potworne nierówności i dyspro­
porcje. Mówią, że to problem, ale wiadomo, że nic
się nie da zrobić.
Po części wynika to stąd, że polityka przestała
być w najmniejszym stopniu ideologiczna. Cnotą
jest to, żeby być pragmatykiem. Żeby nie wdawać
się w tzw. wizje i spekulowanie o tym, co powinno
być za 10 czy 20 lat. To się posunęło niepokojąco da­
leko. Co gorsza, objęło nie tylko rezygnację z budo­
wania dalekosiężnych utopii. Zanika myślenie o tym,
co z tego, co dziś robimy, wyniknie za 5 czy 10 lat.
Dziś w Polsce, jeśli ktoś przechodzi do wielkich
rzeczy od codziennej krzątaniny, to zaczyna się
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
od razu wielkie ideologiczne gadanie o ojczyźnie,
o Kościele, o czymkolwiek innym. Ono nie ma
w istocie żadnego efektu poza delegitymizacją tego,
co jest.
Czyli to wielkie gadanie ma służyć
doraźnemu celowi politycznemu?
Przede wszystkim temu, żeby samemu dojść do wła­
dzy. Nie widzę, żeby ktoś miał, jeśli o Polskę chodzi,
jasne wyobrażenie, do czego władza mu potrzebna,
biorąc horyzont trochę większy niż najbliższe wybory.
Kiedy nastąpił moment, w którym straciliśmy
zdolność tworzenia wielkich planów?
To zjawisko rozciągnięte w czasie, tu chyba nie ma
jednego źródła, trudno wskazać jeden moment. Czę­
ściowo zawiniło przekonanie – mocne w okresie walki
z komunizmem i przezwyciężania dziedzictwa komu­
nizmu – że jak zły ustrój się usunie, to rzeczy pójdą
we właściwym kierunku. Ja nie należałem do wrogów
Balcerowicza, ale to była ta mentalność – jak najmniej
utrudniać, a wszystko będzie dobrze. Było też wiele
doraźnych kłopotów, które pochłaniały całą energię
i uwagę ludzi.
Prof. Jerzy Szacki
– socjolog, historyk myśli
społecznej, emerytowany
profesor Uniwersytetu
Warszawskiego. Jeden
z najwybitniejszych
przedstawicieli
warszawskiej szkoły historii
idei. Autor między innymi
„Dylematów historiografii
idei” i „Liberalizmu
po komunizmie”.
Laureat Nagrody Znaku
i Hestii im. księdza Józefa
Tischnera w 2012 r.
18
Cały czas tego nie rozumiem. Mamy
bardzo biedną II RP, otoczoną wrogami
z obu stron. Oni są w stanie zacząć wielki
projekt modernizacyjny – budowy COP
– w skrajnie złych warunkach! Optymizm
tamtych czasów jest uderzający. My jesteśmy
w nieporównywalnie lepszej sytuacji.
Cynizmu dużo, optymizmu zero.
Idealizuje pan okres międzywojenny. Skok moder­
nizacyjny nie był wielki, jeśli uwzględnić wielkość
kraju, ale samo scalenie polskich ziem – uczynienie
jednego państwa – było osiągnięciem zdumiewają­
cym. Nawiasem mówiąc, też wielkim osiągnięciem
było to, co zostało zrobione po 1944 r. Można mówić
o „drugiej okupacji”, ale jednak przerzucenie mas lud­
ności na ziemie zachodnie, zapoczątkowanie zmian
technicznych na dużą skalę – prymitywna techni­
ka, bo prymitywna – to jednak wtedy coś drgnęło.
Przy całej niechęci do nowej władzy entuzjazm pracy
był nieporównanie większy niż w tej chwili. Odbu­
dowa, tęsknota do lepszego życia... ale też strasznie
mało potrzebowaliśmy.
Czyli wracamy do zbyt wygórowanych
oczekiwań wobec świata?
Oczywiście, jak się osiągnie pewien poziom do­
brobytu, trudno wrócić z powrotem do ascetyzmu.
Ma pan jednak rację: ja nie wiem, skąd się bierze ten
brak realizmu, ta inflacja oczekiwań. Może to efekt
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
demokratyzacji, która nieustannie się dokonuje,
jeśli nie na poziomie politycznym, to na pozio­
mie społecznym?
Każda społeczna grupa jest przekonana, że jej się
należy, i to natychmiast. Tu zawsze było jakieś zróżni­
cowanie oczekiwań, jakaś ich proporcjonalność. Teraz
często jej nie ma. Kiedy każdemu się wszystko należy,
nic dziwnego, że wszyscy czują się niespełnieni.
Może ten pesymizm i bezsilność
to przypadłość, która minie?
Przed wybuchem rewolty studenckiej
w Paryżu w 1968 r. francuskie gazety pisały
o studentach, że są cyniczni, zatomizowani
i niezdolni do zbiorowego działania.
Może ta niezdolność do marzeń jest iluzją?
Albo stanem przejściowym? Może jesteśmy
w dolnej fazie cyklu i wkrótce nastąpi odbicie?
Nie wierzę w cykle historyczne. Nie wierzę w ich
przewidywalność. Tyle się zdarzało niespodzianek!
Upadek systemu komunistycznego – któż go przewi­
dywał! Rozmawiałem kiedyś z wybitnym socjologiem
Ralfem Dahrendorfem, który napisał kilkanaście lat
wcześniej, że komunizm upadnie w 1989 r. Zapytałem
go: „Skąd wiedziałeś?”. Odpowiedział: „Nie wiedzia­
łem, tak mi się napisało”. Tak na ogół jest.
Nie tylko nie przewidywano upadku ZSRR, ale
przecież mocarstwa zachodnie w znacznej mierze
działały w praktyce tak, żeby trwał jeszcze dłużej,
bo gwarantował stabilizację.
Zachowania masowe też są nieprzewidywalne.
W tym stopniu, że nie ma żadnej zależności, że jak
ludziom jest dużo gorzej, to się buntują. Historycz­
ny przykład rewolucji francuskiej: wybucha wtedy,
kiedy jest wyraźna poprawa, ale też kiedy jest wyraź­
na dysproporcja pomiędzy nadzieją na lepsze życie
i spełnieniem. Rosja – w okresie przed rewolucją – jest
w okresie bardzo szybkiego rozwoju. Świat jest zupeł­
nie nieprzewidywalny.
To optymistyczne, bo ten stan niepewności
dla wielu ludzi jest nieznośny. Wyczekują
końca kryzysu nawet nie dlatego, że będzie
więcej pieniędzy, tylko dlatego, że powróci
poczucie względnego ładu i bezpieczeństwa.
Obawiam się, że ono nie wróci. Chyba że jakimś
cudem powstanie zupełnie inny rodzaj państwa
i zmienią się postawy nas wszystkich. Trzeba się
oswoić z tym, że żyjemy w świecie nieustającego ry­
zyka i niepewności. To, na co można mieć nadzieję,
że w razie czego to społeczeństwo – państwo – będzie
miało dość środków i rozumu, żeby tym, którzy już
całkiem padają, trochę pomóc.
rozmawiał Adam Leszczyński, „Gazeta Wyborcza”
ART Y
ST YCZ
N APOD
RÓŻHE
STII
Aleksander Smolar
Europa, nadzieja i strach
adzieja w chrześcijań­
stwie to, wraz z ­w iarą
i miłością, jedna z trzech
cnót teologicznych
– oczekiwanie z ufno­
ścią na spełnienie się
obietnic Bożych.
Mówimy też o nadziei
w języku potoczny m.
By wyrazić pewne oczekiwania wobec np. czyjejś
punktualności, pogody lub czyjegoś nastroju. Bar­
dziej ogólnie, w takim „ziemskim” ujęciu, nadzieja
wyraża oczekiwanie spełnienia naszych pragnień,
stan, do którego aspirujemy.
Pytanie, które mnie tu interesuje, dotyczy roli
nadziei w budowaniu wspólnej Europy. Czy też
– bardziej precyzyjnie – czy wspólna Europa jest
bardziej wynikiem nadziei czy także poczucia za­
grożenia i strachu.
Oczywiście, w historii można znaleźć wiele przy­
kładów na rolę nadziei, nawet utopii, w konstruowa­
niu różnych projektów zjednoczonej Europy. Można
je znaleźć w wizji Europy chrześcijańskiej wieków
średnich, w oświeceniowej, racjonalistycznej utopii
république de lettre; można dostrzec nadzieję w wi­
zji Wiktora Hugo Stanów Zjednoczonych Europy
czy wreszcie w licznych projektach wspólnej Europy
w wiekach XIX i XX.
Wydaje się jednak, że trwalszym budulcem
zintegrowanej Europy było poczucie zagrożenia
i zrodzony z niego strach, a nie nadzieja. Broni­
sław Geremek mówił w 2000 r. na Uniwersytecie
Warszawskim, iż „Europa formowała się w wielkim
strachu przed Tatarami w XIII w., w strachu przed
Turkami w wiekach XV po XVII i wreszcie w stra­
chu przed komunizmem w drugiej połowie XX w.”.
Związek Radziecki nie był zresztą jedynym źró­
dłem poczucia zagrożenia leżącego u źródeł kon­
strukcji europejskiej. Wielką rolę odgrywał strach
przed ponowną wojną w Europie, przed powrotem
totalitaryzmów, przed radykalnym nacjonalizmem,
przed powrotem konfliktów etnicznych i również
przed wojną klas. Projektu integracji nie można
oddzielić od równoległego procesu formowania
się w Europie Zachodniej państwa opiekuńcze­
go, którego podstawowym celem było łagodzenie
N
Aleksander Smolar
– publicysta i politolog,
prezes Zarządu Fundacji
im. Stefana Batorego
działającej na rzecz
rozwoju społeczeństwa
demokratycznego.
Nagrodzony za całokształt
publicystyki Nagrodą Znaku
i Hestii im. księdza Józefa
Tischnera w 2009 r.
20
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
konfliktów społecznych. Istotną rolę odgrywał też
niepokój wobec możliwego odrodzenia się wielkich
i agresywnych Niemiec. Zintegrowana Europa mia­
ła spętać niemieckiego Guliwera – kraj, o którym
Henry Kissinger pisał kiedyś, iż jest za duży na Eu­
ropę i za mały na świat – niezliczoną liczbą zależno­
ści, tak by nie mogły powrócić do tradycji ekspansji
i imperialnych ambicji.
Dzisiaj zniknął strach przed wojną i totalitary­
zmem, przed agresją nieistniejącego już ZSRR czy
przed ekspansjonizmem demokratycznych Nie­
miec. Choć ze względu na potencjał gospodarczy
i zdecydowane promowanie koncepcji wychodze­
nia z kryzysu poprzez „zaciskanie pasa” powraca tu
i ówdzie język oskarżeń o hegemoniczne skłonności
Berlina. Oczywiście drugą stroną tych obaw i lęków
była nadzieja na zbudowanie ładu demokratycznego
szanującego prawa człowieka, ładu, który zapewni
stały postęp materialny, intelektualny, kulturowy
naszego kontynentu czy raczej – przez dłuższy czas
– jego zachodniej części.
ryzys Unii Europejskiej, kryzys poczucia jej
użyteczności i sensu rodził się w czasie
– po przemianach 1989 r. – kiedy zaczął za­
nikać strach, gdy Europa czuła się coraz bezpiecz­
niej. Integracja europejska była ogromnym sukce­
sem, cz ego dowodem był z nacz ny postę p
gospodarczy, zapewnienie pokoju, budowa wspól­
noty opartej na zasadach państwa prawa i na tych
samych humanistycznych wartościach, stworzenie
warunków dla rozwoju kultur narodowych i społe­
czeństwa obywatelskiego. Wszystko to stało się
z czasem dniem powszednim, niewzbudzającym
ekscytacji ani też nadziei. Raczej już budzącym
uczucie nudy jako element obowiązującej retoryki
polityków podsumowujących z mniejszym czy
większym entuzjazmem dokonania Europy. Zara­
zem bowiem załamał się nieustanny powojenny
postęp materialny – przechodząc w obecny kryzys.
Na to nałożył się kryzys demograficzny; a więc ma­
lejące inwestycje indywidualne w nadzieje przyszło­
ści. Narasta też poczucie marginalizacji naszego
małego-wielkiego kontynentu.
Paradoksalnie, w tej sytuacji, w warunkach obec­
nego kryzysu, po wieloletnim milczeniu powrócił
K
język integracji politycznej, a nawet federalizacji
Europy! Tyle że to, co miało być wynikiem nadziei
i wolnej woli, ustąpiło miejsca obawom przed przy­
szłością i wizji integracji jako koniecznej obrony
europejskiego stanu posiadania. Kolejne inicjaty­
wy: paktu bankowego, fiskalnego, dalszej integracji
politycznej, są przedstawiane nie jako etapy dobro­
wolnej, pełnej nadziei integracji, przezwyciężania
ograniczeń narodowej suwerenności – lecz jako rato­
wanie się Europy przed wadami projektu euro, jego
niedoróbkami oraz przed patologią zachowań klasy
politycznej w niektórych państwach członkowskich.
w domenę hegemonii niemieckiej. Zaś państwa
zamożne obawiają się eksploatacji finansowej i go­
spodarczej przez mniej zdyscyplinowane państwa,
głównie z Południa. Odpowiedź na problemy euro
i Europy wymaga zaufania, którego nigdy nie było
za dużo i które obecnie słabnie, oraz solidarności,
która istnieje w ramach państw narodowych, ale
w słabym stopniu w ramach Unii. Mamy więc błęd­
ne koło braku zaufania i braku solidarności, które
może doprowadzić do upadku euro i całej Unii.
Wilhelm Orański mówił, iż „nie jest potrzebna
nadzieja, aby działać, ani też sukces, by kontynu­
ować”. Ale to może być drogowskaz dla jednostek,
zy obecny stan Europy i obawy, jakie wzbu­
nie dla milionów. Brak zaufania i brak poczucia so­
C dza, mogą przyczynić się do odświeże­ lidarności prowadzić mogą do tego, że mimo poczu­
nia ś­ wiadomości dobra
cia strachu przed upadkiem
wspólnego, jakim jest europej­
euro i Unii działania państw
ska wspólnota? Czyżbyśmy by­
narodowych, różnych partii
li w punkcie, w którym znów
i grup społecznych do takie­
Nie ulega
strach będzie decydował o prze­‑
go upadku mogą prowadzić.
wątpliwości, że poza
trwaniu i dalszym integrowa­
Dobiegające z Unii od jesieni
deficytem nadziei
niu się Europy?
zeszłego roku uspokajające
Nie można jednak ignoro­
informacje nie powinny my­
i solidarności trawi
wać granic konstrukty wnej
lić. W żadnym razie kryzys
dzisiejszą Europę
roli strachu, choć trudno je
nie jest jeszcze zakończony.
również deficyt
dokładnie nakreślić. Jestem
Czy rację miał więc, wbrew
przekona ny, iż najw ięk sz y
Wilhelmowi
Orańskiemu,
przywództwa.
def ic y t, ja k i dzisiaj ma my
Napoleon Bonaparte, gdy
Do przywódców
w Europie, to deficyt nadziei.
mówił: „Nie można prowa­
powinno należeć
Największym kapitałem po­
dzić ludu, jedynie pokazując
lityka w demokracji nie jest
mu przyszłość. Przywódca
pobudzanie
siła, jaką dysponuje państwo.
jest handlarzem nadziei”.
nadziei, nadawanie
W krajach demokratycznych
Dla współczesnego ucha
sensu działaniom
rządzi się nie przemocą, tylko
to nie brzmi dobrze, zalatu­
dzięki społecznemu przyzwo­
je nieco cynizmem. Ale nie
zbiorowym, aby móc
leniu. Tym, że ludzie mają za­
wątpliwości, że poza
osiągać wspólne cele. ulega
ufanie i że wierzą, mają taką
deficytem nadziei i solidar­
nadzieję, że politycy prowadzą
ności trawi dzisiejszą Europę
ich w kierunku, który stwarza
również deficyt przywódz­
perspektywy dla nich, ich rodzin, dla całej Europy.
twa. Do przywódców bowiem powinno należeć
Niestety, mamy obecnie w Europie wielki defi­
pobudzanie nadziei, nadawanie sensu działaniom
cyt nadziei. Nie wchodząc w bardziej szczegółowe
zbiorowym, aby móc osiągać wielkie cele wspólne.
rozważania, widać tu podstawowy problem Euro­
Nawet jeśli to porównanie zabrzmi absurdalnie,
py: brak wzajemnego zaufania państw, narodów,
nie tylko poeci, ale również politycy powinni umieć
elit. Państwa zadłużone obawiają się utraty suwe­
posługiwać się słowem, aby nadawać sens wspólnej
renności na rzecz Niemiec; przekształcenia Unii
podróży w czasie, aby oświetlać jej przyszłe etapy. n
21
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Wiktor Osiatyński
Nadzieja
uzależnionych
Udzielając pomocy ludziom uzależnionym, nie można ich potępiać,
lecz jedynie pokazywać koszty, jakie ponoszą alkoholik i jego bliscy.
A przede wszystkim trzeba budzić w uzależnionym nadzieję.
To właśnie nadzieja jest nicią prowadzącą do trzeźwości, godności,
wolności i odpowiedzialności.
N
a początku wydobywania się z uzależnie­
nia jest jakaś katastrofa. Trzeźwi alkoholicy,
mówiąc o niej, używają terminu „dno”. Ob­
razowo mawiają, że spośród blisko trzech
milionów członków ruchu Anonimowych Alkoholi­
ków na całym świecie nie spotkali ani jednego przy­
padku, by ktoś zadowolony z życia i z siebie wstał rano,
ogolił się niedrżącymi rękami, włożył przed chwilą
wyprasowaną przez siebie koszulę, wypił poranną
kawę, zamyślił się i postanowił coś zrobić ze swoim
alkoholizmem. Takie postanowienie podejmują ludzie
na krawędzi, w chwili gdy patrzy im w oczy śmierć lub
gdy tracą coś, co cenią najbardziej: zdrowie, wolność,
rodzinę (zwłaszcza kobiety) bądź pracę (zwłaszcza
mężczyźni). To są właśnie koszty uzależnienia.
Gdy osoba uzależniona dostrzeże je, może zmienić
się jej rachunek kosztów i korzyści. Korzyści z nałogu
są już coraz bardziej wątpliwe, już nie jest to wesołość,
odwaga, euforia, lepsze funkcjonowanie wśród ludzi,
dla alkoholika znajdującego się na dnie jedyne „ko­
rzyści” to powstrzymanie głodu alkoholowego, ogra­
niczenie drżenia rąk, zmniejszenie kaca i stłumienie
uczuć, wśród których dominują smutek, samotność,
złość, lęk, poczucie winy i wstyd.
Szala kosztów od dawna była bez porównania
cięższa. Ale mechanizm zaprzeczania polega właśnie
na minimalizowaniu kosztów. Temu służy okłamywanie
przede wszystkim samego siebie. Obwinianie innych
ma na celu powiązanie kosztów picia, takich np. jak
22
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
rozpad rodziny, z innymi przyczynami niż alkoholizm,
jak choćby niezrównoważenie partnera. Znajdowanie
„powodów” picia ma podobny cel: wypadek samocho­
dowy jawi się wówczas jako koszt „konieczności” wy­
picia z szefem, któremu przecież nie sposób odmówić.
„Odkłamanie kosztów” jest warunkiem koniecznym
do trwałej trzeźwości. Alkoholik musi dostrzec te kosz­
ty i powiązać je z własnym piciem, a nie z rzekomymi
innymi przyczynami.
Takiej zmiany sposobu myślenia niemal nie sposób
dokonać samemu. Często potrzebna jest interwencja
z zewnątrz. Bliscy ludzie, przyjaciele, pracodawca
z pomocą przeszkolonego specjalisty od interwencji
pomagają dokonać właśnie takiego rachunku kosztów,
pokazując jednocześnie drogę do odzyskania trzeźwo­
ści – poprzez leczenie, udział w grupie terapeutycznej
bądź w ruchu AA. Podobnie mądry lekarz, psycholog,
ksiądz, pracodawca, sędzia, prokurator, kurator etc.
pokazują problemy zdrowotne, rodzinne, zawodowe
czy prawne jako koszty nałogu. Wyciągając wnioski
z zachowań uzależnionego, zmuszając uzależnione­
go do ponoszenia konsekwencji, sędziowie potrafią
uświadomić mu, że mimo wszystko wciąż ma wybór:
albo będzie nadal ponosić konsekwencje picia, albo
coś zrobi ze swym uzależnieniem.
Dostrzeżenie kosztów picia jest również celem
pierwszego spośród dwunastu kroków Anonimo­
wych Alkoholików: „Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni
wobec alkoholi i że przestaliśmy kierować własnym
życiem”. Alkoholik robił wszystko, by udowodnić so­
bie i innym, że może pić tak jak oni. W chwili kapi­
tulacji musi przyznać to, co inni wiedzieli od dawna,
że po wypiciu pierwszego kieliszka traci kontrolę nad
ilością wypijanego alkoholu. Wobec alkoholu nie ma
on woli – ani silnej, ani słabej, żadnej. Uruchamia
się bowiem mechanizm psychofizjologiczny, który
każe mu pić bez końca, aż do upojenia i utraty świado­
mości. Ale jeszcze trudniejsza jest druga część pierw­
szego kroku, która mówi o potrzebie uświadomienia
sobie niezdolności do kierowania własnym życiem.
To właśnie podczas przerabiania tego kroku nastę­
puje przełamanie struktury zaprzeczeń i dostrzeżenie
wielorakich kosztów uzależnienia.
Uświadomienie sobie tych kosztów, narastających
przez całe życie, jest przeraźliwym przeżyciem. Po to,
by nie powrócić do nałogu, trzeba dokładnie przyjrzeć
się temu, co jest na dnie oraz drodze, która tam dopro­
wadziła. Widać tam stałą obecność nałogu, zaniedba­
nia, wypadki, pozrywane więzi z ludźmi i z Bogiem,
ogrom krzywd wyrządzonych innym. Poczucie winy
i wstydu, które dotychczas były ogólne i na dodatek
natychmiast zabijane przez narkotyk, nabiera wymia­
rów konkretnych czynów, przez co ulega spotęgowa­
niu. I o ile poprzednio alkoholik próbował radzić sobie
z tymi uczuciami za pomocą alkoholu, teraz już wie,
że to „lekarstwo” w istocie jest trucizną.
Mówiąc obrazowo, na początku trzeźwości alkoho­
lik nie ma już siły leżeć na dnie, ale nie ma również siły
się podnieść. Wie, że musi żyć bez picia, ale nie wie
jak. Przeraźliwy lęk rodzi depresję i myśli samobójcze,
nierzadko zresztą wcielane w czyn.
Wtedy potrzebna jest nadzieja. Przychodzi ona
od drugiego człowieka, choć nie od każdego. Nie
wtedy, gdy ktoś potępia, karze lub rozkazuje. Nawet
nie wtedy, kiedy ktoś pomaga alkoholikowi dostrzec
ogrom szkód, chociaż bez tego trudno rozpocząć dro­
gę do trzeźwości. Nadzieja przychodzi od kogoś, kto
wyciągnie rękę i powie: „Chodź ze mną. Ja też byłem
tam, gdzie ty dziś jesteś. Ja też czułem lęk, gniew, sa­
motność, poczucie winy i wstyd. Ja też nie wiedziałem,
jak żyć bez alkoholu. Ale ktoś mi pokazał drogę do lep­
szego życia. Idźmy nią razem”.
Ta wspólnota przeżyć, uczuć, myśli oraz zachowań
legła u podstaw działania wspólnot Anonimowych
Alkoholików, Anonimowych Narkomanów, Anoni­
mowych Hazardzistów i wielu podobnych ruchów
wzajemnej pomocy. Wszystkie one polegają na tym,
że ludzie, którzy sami wyszli z uzależnienia, dzielą się
swoim doświadczeniem, siłą i właśnie nadzieją z tymi,
którzy znajdują się na początku drogi.
sts
Idąc tą drogą, człowiek stopniowo krok po kroku
odzyskuje samego siebie. Najpierw odzyskuje trzeź­
23
wość. Później nabywa umiejętności codziennego ży­
cia bez korzystania z lekarstwa na wszelkie dokuczliwe
uczucia, jakim był dlań alkohol. Nawet najdrobniejsze
sukcesy pomagają odbudowywać poczucie wartości.
Alkoholik na mityngu AA słyszy od innych, że jest
dzielny, bo nie pije. To go utwierdza, że robi coś do­
brego i czegoś jest wart. Podobne znaczenie dla stop­
niowego odbudowywania wiary w siebie i godności ma
wypełnianie najprostszych funkcji życiowych. Mądrze
i głęboko pisał o tym Bogdan Mieszkowicz-Adamo­
wicz, w eseju zatytułowanym „Punkt zwrotny, kryzys
godnościowy w chorobie alkoholowej” („Świat proble­
mów”, 2000, nr 7–8, s. 24).
„Zanim zostanie odbudowany autonomiczny (...)
sposób zaspokajania potrzeb godnościowych przez
godnościowo znaczące uczynki, jako jedyny dostępny
pozostaje mechanizm regulacyjny polegający na po­
równywaniu się z innymi. Bardzo często w tym począt­
kowym etapie trzeźwienia poczucie godności pojawia
się w związku z elementarnymi kryteriami, takimi jak
bycie trzeźwym, czystym, ogolonym, ubranym, sy­
tym. Dlatego dla alkoholika w tej fazie tak istotne są
zewnętrzne atrybuty, które mogą świadczyć o jego
pozycji i samoocenie. Dla osób nieuzależnionych,
stosujących inne kryteria bycia godnym, fakt posia­
dania lub nie na przykład zegarka, jest bez znaczenia;
dla alkoholika, który odbił się od dna, jest to czasem
sprawa o kapitalnym znaczeniu”.
Jednocześnie trzeźwiejący alkoholik odzyskuje
uczciwość. Najpierw odważnie spojrzał w oczy praw­
dzie o swoim piciu oraz o skrywanych przed sobą kosz­
tach uzależnienia. Później uczy się dostrzegać własne
manipulacje, poszukiwanie usprawiedliwień, obarcza­
nie innych winą za własne uczucia i czyny. W domu
i w pracy przestaje kłamać, bo przecież kłamstwa były
mu potrzebne po to, by ukryć nałóg i jego konsekwen­
cje. Na mityngach mówi uczciwie o swoich czynach,
dzieli się myślami i uczuciami, nawet tymi, których
się wstydzi. Inni mu wierzą, dzięki czemu odzyskuje
wiaryGODNOŚĆ, będącą podstawą zarówno trzeź­
wości, jak i godności.
Anonimowi alkoholicy uważają, że w gruncie rze­
czy istnieje tylko jeden warunek powrotu do trzeź­
wego życia. Jest nim właśnie bezwzględna uczciwość.
Istotą alkoholizmu nie jest bowiem sam mechanizm
fizjologiczny powodujący przymus picia, ale przede
wszystkim pokrętny sposób myślenia, który to picie
usprawiedliwia i nie pozwala dostrzec jego rzeczywi­
stych konsekwencji.
Warunkiem trzeźwości jest odbudowa uczciwości
wobec innych i samego siebie. Nic dziwnego, że na każ­
dym mityngu AA obok „Dwunastu kroków” i „Dwu­
nastu tradycji” czytany jest na głos rozdział czwarty
„Wielkiej księgi”, w której zawarte są zasady i filozofia
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Wiktor Osiatyński
– pisarz, prawnik
i konstytucjonalista.
Uczestniczył w pracach
nad Konstytucją RP
z 1997 r. Członek
Komitetu Helsińskiego
w Polsce. Działa na rzecz
upowszechniania wiedzy
o alkoholizmie i innych
uzależnieniach. Nagrodzony
za książkę „Rehab” opisującą
wychodzenie z nałogu.
Laureat nagrody Znaku
i Hestii im. księdza Józefa
Tischnera z 2004 r.
24
ruchu zebrane w oparciu o doświadczenia pierwszej
setki Anonimowych Alkoholików:
„Ci z nas, którzy nie wracają do zdrowia, to ludzie
z natury niezdolni do uczciwości wobec samych siebie.
Zdarzają się niestety tacy nieszczęśliwcy. Nie są temu
winni, wygląda na to, że takimi się już urodzili, po pro­
stu nie są w stanie wieść życia w sposób, który wymaga
bezwzględnej uczciwości. Ich szanse są więc znikome.
Są wśród nas również tacy, którzy cierpią na poważne
zaburzenia psychiczne i emocjonalne. Mimo to wielu
z nich wraca do zdrowia, jeśli tylko potrafią zdobyć
się na uczciwość”.
Powracamy więc do punktu wyjścia. Tak jak de­
cyzja o tym, by żyć w kłamstwie, jest równoznaczna
z wyrzeczeniem się godności, jej odzyskanie musi po­
przedzać uczciwość. Nie ma bowiem godności opartej
na kłamstwie. I to nawet wówczas, gdy kłamstwo jest
tak zwodnicze, że budzi szacunek innych. Nawet wów­
czas, gdy sam wierzę w swoje kłamstwa. Ale jakiś cichy,
wewnętrzny głos mówi mi, że ten szacunek jest nieza­
służony, że pozory, które stwarzam, nie mogą być pod­
stawą poczucia własnej wartości i godności. Gdy zagłu­
szam ten głos, ryzykuję kryzys, który bywa samobójczy.
Samo odkłamanie przywraca mu godność. Ale
w tym procesie odzyskiwania godności – tak samo
jak w niesieniu nadziei – zasadniczą rolę odgrywają
inni ludzie, gdy zaczynają doceniać człowieka mówią­
cego prawdę. Akceptując go, umacniają jego poczu­
cie wartości i godności. Człowiek uzależniony, który
przełamuje swoje zakłamanie, otwiera się, mówi praw­
dę o sobie, budzi szacunek innych. Ten szacunek jest
zwierciadłem godności, a od przejrzenia się w nim
zaczyna się budowa szacunku do samego siebie. Tak
powstaje fundament, na którym można budować naj­
pierw trzeźwe życie, a później po prostu życie.
sts
Uczciwość pozwala wziąć we własne ręce odpowie­
dzialność za własne czyny i za własny los. W czwartym
kroku („Zrobiliśmy gruntowny i odważny obrachunek
moralny”) trzeźwiejący alkoholik raz jeszcze przyglą­
da się własnemu życiu, poszukując wad charakteru,
które zaburzały jego relacje z innymi i nie pozwalały
mu samemu cieszyć się życiem. W piątym kroku („Wy­
znaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę
naszych błędów”) następuje odrzucenie tajemnicy oraz
nawiązanie więzi z innymi ludźmi opartej na uczciwo­
ści, a nie na kłamstwie.
Uczciwość wymaga również rozrachunku z prze­
szłością. Kroki ósmy („Sporządziliśmy listę osób, które
skrzywdziliśmy, i postanowiliśmy zadośćuczynić im
wszystkim”) oraz dziewiąty („Zadośćuczyniliśmy bez­
pośrednio tym ludziom, z wyjątkiem przypadków, gdy
zraniłoby to ich lub innych”) wymagają wzięcia oso­
bistej odpowiedzialności za czyny z czasów pijaństwa
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
oraz naprawienia krzywd wyrządzonych innym. Z od­
powiedzialności tej nie zwalnia traktowanie alkoholi­
zmu jako choroby; przeciwnie – rozliczenie się z prze­
szłością jest jednym z warunków zachowania zdrowia.
Podejmując ryzyko zwrócenia się osobiście
do swych ofiar, trzeźwy alkoholik zyskuje szacunek
w oczach innych, co z kolei umacnia jego poczucie
własnej wartości. Podobne znaczenie ma pomaganie
innym alkoholikom, które sugeruje dwunasty krok
(„Przebudzeni duchowo w rezultacie tych kroków sta­
raliśmy się nieść posłanie innym alkoholikom i stoso­
wać te zasady we wszystkich naszych poczynaniach”).
Dopiero po zrobieniu tych kroków można zrozumieć
jedną z „dwunastu obietnic” Anonimowych Alkoho­
lików: „Nie będziemy żałować przeszłości ani chcieć
zatrzasnąć za nią drzwi”. Dla nowicjusza brzmi ona szo­
kująco; wszak dopiero co zobaczył ogrom spustoszeń
w swej przeszłości, o której chciałby w nowym życiu
zupełnie zapomnieć. Po jakimś czasie jednak przeko­
nuje się, że przeszłość była częścią drogi, po jakiej szedł,
by dojść tam, gdzie jest obecnie. Po obezwładnieniu
demonów z przeszłości nie musi się jej obawiać.
W wywiadzie udzielonym w listopadzie 2001 r. Ri­
chard Lewis, autor książki o alkoholizmie i zdrowieniu
z niego, zatytułowanej „The Other Great Depression”
(Inna, głęboka depresja), mówił: „Dziś już jako trzeźwy
człowiek powracam do miejsc, które lubiłem. Lubię
powracać do restauracji, w której kiedyś wywołałem
awanturę. Powracam tam bez lęku. Wielką przyjemno­
ścią trzeźwienia są takie powroty do dawnych miejsc,
ale tym razem z godnością”. (Wywiad Roberta Epsteina
z Richardem Lewisem, „The Last Laugh”, „Psychology
Today”, 2001, s. 70–71).
Godność jawi się jako spojrzenie w oczy tym sa­
mym ludziom, przed którymi kiedyś zalewaliśmy się
rumieńcem wstydu, spuszczaliśmy wzrok i patrzyli­
śmy w ziemię. Godność, uczciwość i odpowiedzial­
ność, wymagane przez dwanaście kroków, pozwalają
na odzyskanie wolności. Trzeźwy alkoholik wie o tym,
że ma wybór sposobu życia. Ma również swobodę wy­
boru każdej decyzji życiowej, nawet jeśli ograniczają
go takie warunki zewnętrzne, jak choroba, bieda czy
prawne konsekwencje dawnych czynów. Wie również,
że za ten wybór jest odpowiedzialny on sam, a nie kto­
kolwiek inny. Ta wolność jest konsekwencją wzięcia
we własne ręce odpowiedzialności za siebie, w tym
także za własną przeszłość.
Wiktor Osiatyński
Fragment książki „Drogowskazy”, która ukazuje
się nakładem Wydawnictwa Iskry 22 kwietnia 2013 r.
(Oryginalnie temat ten był poruszony przez autora
w eseju „Trzeźwość, uczciwość, godność”, ZNAK nr 564,
2002). Przedruk za zgodą wydawcy.
Nadzieja: Prolog
Wojciech Jagielski
P
Nie spotkałem w Afryce miejsca równie
pięknego jak kraina Limpopo. Pojechałem
tam, żeby zobaczyć się z czarownicą.
owoli zbliżała się już jesień, ale spóźnione
letnie burze wciąż krążyły nad zielonymi
wzgórzami i schowaną wśród nich wielką
rzeką, opływającą zakolem północne zbo­
cza Gór Smoczych.
Odnosiłem wrażenie, że nad Limpopo lato nie
kończy się nigdy. Słońce zdawało się nie zachodzić
wcale. Stało na niebie wysoko i długo, nawet w zi­
mowe miesiące, dając złudzenie, że dni nie mają tu
końca. Nagrzewało powietrze równomiernie i tro­
skliwie, tak by przyjazne ciepło nie przerodziło się
w palący albo parny skwar, otępiający, odbierający
siły i ochotę do życia. Ciepłe, ale dające wytchnienie
były też noce, a zimy – poza tym, że deszcze padały
wtedy rzadziej i mniej obficie – niewiele różniły się
od miesięcy letnich.
25
Brak pór roku, odmierzających upły w cza­
su, dawał ułudę nieprzemijania i niezmienności.
Ułudę, która napawała bezpieczeństwem i przy­
nosiła ulgę, odpędzała strach przed wszystkim,
co nieodwracalne.
Poczucie to umacniała wiecznie taka sama soczy­
sta zieleń nadrzecznych wzgórz i wąwozów. Obfi­
tość deszczów, rzek, strumieni, wodospadów i jezior
czyniła z brzegów Limpopo krainę płodności, życia
i niczym nieograniczanych możliwości.
Olbrzymie baobaby, sękate mangowce, rozłożyste
akacje, rosłe eukaliptusy i sosny łączyły się w bez­
kresne lasy, ustępujące tylko gdzieniegdzie miejsca
wyrastającym na zboczach dolin zagajnikom bana­
nowców, orzechowców pekanu i makadamii, planta­
cjom drzewek pomarańczowych i awokado, a także
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
papai, o której owocach powiada się, że zapewniają
wieczną młodość.
Podążając zaś brzegiem na wschód, w kierun­
ku granicy z Mozambikiem, znając dobrze drogę,
można było odnaleźć las sagowców, roślin, którymi
żywiły się jeszcze dinozaury. Rósł w pobliżu leżącej
u podnóża góry wioski Królowej Deszczu, która za­
mawiała chmury dżdżu i zapewniała w ten sposób
całej krainie dostatek i spokój.
Z oddali, ze skąpanego letnią mżawką wzgórza
kilkunastometrowe sagowce przypominały palmy.
Kiedy wyłaniały się pióropuszami z białej mgły, wy­
dawały się najlepszym potwierdzeniem, że w krainie
nad Limpopo sprawy miały się zupełnie inaczej niż
gdzie indziej.
W
ybrałem się nad Limpopo, żeby się zobaczyć
z czarownicą. Przeczytałem o niej w gazecie
wyłożonej na stole w kancelarii urzędu prezydenc­
kiego w Pretorii. Czekałem tam od rana na odpo­
wiedź, czy Nelson Mandela udzieli mi audiencji.
W moim kraju nikt wcześniej nie przeprowadził
wywiadu z Mandelą, owianym legendą więźniu, któ­
ry z kamieniołomów i okratowanej celi wprowadził
się do prezydenckiego pałacu. Skazany jako buntow­
nik na niewolę do końca swych dni, pozornie poko­
nany, bezbronny i upokorzony, ostatecznie okazał
się zwycięzcą i właśnie jego wybrano na przywódcę.
Zawsze byłem go ciekaw, ale zapragnąłem go spo­
tkać za wszelką cenę, gdy pewien poznany w Gruzji
fotograf opisał mi chwilę, gdy Mandela wychodził
na wolność.
Miał na imię Robin. Był Australijczykiem osia­
dłym na stałe w Kapsztadzie i pracującym dla
wielkiej agencji fotograficznej z siedzibą w Paryżu.
Nigdy więcej go nie spotkałem, choć podróżując
do Johannesburga, Chartumu, Kinszasy, Kabulu
czy Peszawaru, wciąż wpadałem na poznawanych
wcześniej fotoreporterów i korespondentów. Wtedy
w Gruzji Robin fotografował uliczną rewolucję, która
zakończyła się właśnie obaleniem prezydenta kraju
i początkiem wojny domowej.
Poznałem go w barze hotelu Metechi, najnowszego,
najdroższego i jedynego ocalałego w całym Tbilisi. Po­
zostałe, pamiętające dawne czasy, mieściły się w śród­
mieściu i zostały spalone w czasie walk. Z dymem po­
szedł też mój ulubiony hotel Tbilisi, rozparty godnie
przy głównej ulicy miasta, alei Rustawelego, naprze­
ciwko parlamentu, w którym powstańcy oblegali prezy­
denta. Po wojnie hotel nie został już odbudowany, lecz
sprzedany cudzoziemcom, którzy przerobili go na Mar­
riott, równie nowobogacki i krzykliwy jak Metechi.
Nie stać mnie było na luksusy Metechi, wszystkie
pokoje były zresztą zajęte, ale przychodziłem tam
26
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
wieczorami do baru,
by posłuchać wie­
ści i plotek, spotkać
starych znajomych
i zapoznać nowych,
jak Robin.
Wpadłem na niego
także dlatego, że był fo­
tografem, a tak się złożyło,
że w większość dziennikar­
skich podróży wyruszałem
z fotoreporterami. Wolałem ich
towarzystwo, bo wydawali mi się
prawdziwsi, uczciwsi w tym, co robili.
Choćby w tym, że aby zrobić najlepsze zdjęcia,
musieli podejść jak najbliżej, na wyciągnięcie ręki,
nie mogli sobie pozwolić na opowieści z drugiej ręki,
lecz musieli polegać wyłącznie na osobistym świa­
dectwie i doświadczeniu. Zadając się z nimi, chcąc
nie chcąc, musiałem pracować jak oni, z bliska.
Kiedy zaszedłem do baru w Metechi, Robin musiał
siedzieć już w nim od jakiegoś czasu. Miał w czubie i jak
wszyscy cudzoziemcy narzekał na ponury mrok i prze­
nikliwe zimno, jakie panowały w mieście w dniach re­
wolucji. W Południowej Afryce był wtedy środek lata.
Takiego właśnie jasnego, ciepłego dnia, przed rokiem,
wypuszczono z więzienia Nelsona Mandelę.
„Ogłoszono, że go wypuszczą, ale nie podano żad­
nego terminu – wspominał Robin. – Nikt, za żadne
skarby świata, nie chciał tego przegapić”.
Opowiadał o Mandeli, choć w Tbilisi właśnie
obalano prezydenta, a na ulicach toczyły się walki.
Najwyraźniej nie miał serca do gruzińskich spraw,
a tutejsza rewolucja go rozczarowała. Nie chciało mu
się o niej gadać, za to z tęsknotą wracał do chwili, gdy
Mandela wyszedł na wolność.
Przed bramą więzienia wyrosło namiotowe mia­
steczko. Dziennikarze przez wiele dni koczowali pod
gołym niebem, spali w samochodach. Ale na zmianę,
tak żeby niczego nie przeoczyć, trwać na posterunku,
być gotowym, gdy nadejdzie wielka chwila.
Wszyscy mówili o Mandeli, wszyscy o nim sły­
szeli, ale tak naprawdę nikt nie wiedział ani kim na­
prawdę jest, ani nawet jak wygląda. Trzydzieści lat
niewoli i odosobnienia sprawiły, że dla ludzi z dru­
giej strony więziennego muru zatracił rzeczywiste,
ludzkie cechy i przemienił się w mityczną, niemal
baśniową postać, która wśród jednych wzbudzała
strach, wśród drugich zaś podziw i nadzieję na cu­
downą odmianę losu.
Im dłużej przebywał w więzieniu, nieznany i ta­
jemniczy, z dala od ludzkich oczu, tym bardziej
przeistaczał się w obdarzonego nadprzyrodzonymi
mocami, szlachetnego i niezłomnego bojownika,
niepokonanego bo­
hatera z dziecięcych
komiksów, stojącego
zawsze po stronie do­
bra i światła i gromią­
cego mroczne demony
zła i ciemności.
Aż wreszcie nadeszło
to letnie popołudnie, gdy
więzienna brama otwarła
się i wyszedł przez nią Man­
dela. Wyglądał na nieco oszoło­
mionego, zagubionego, ale pozdra­
wiał wiwatujące tłumy wzniesioną
w górę pięścią na znak walki i zwycięstwa.
„Kiedy go ujrzałem, ziemia poruszyła mi się
pod nogami i już wiedziałem, że stało się coś na­
prawdę doniosłego, niezwykłego, niepowtarzalnego.
A ja byłem przy tym, widziałem to na własne oczy
– opowiadał Robin. – Nagle poczułem, że i ja jestem
częścią tej chwili, że jestem wybrańcem, na którego
spłynęła łaska. Niezwykłość i znaczenie tego, czego
byłem świadkiem, sprawiało, że i sam poczułem się
wyjątkowy i ważny. Miałem wrażenie, że wstępuje
we mnie jakaś moc, która i mnie samego uczyni nie­
pokonanym i wiecznym. Poczułem, że gdybym tylko
chciał, potrafiłbym zatrzymać czas”.
Wyglądało to tak, jakby znalezienie się w najważ­
niejszym miejscu i we właściwym czasie, będące
w znacznej mierze wynikiem zbiegu okoliczności,
dawało ułudę objawienia, odkrycia własnego prze­
znaczenia, przejrzenia boskiego zamiaru. Napawa­
ło spokojem i pewnością, nieomylnością wyborów,
a nade wszystko przekonaniem, że życie i wszystko,
co się robi, nie jest pasmem przypadkowych zdarzeń,
przemijających bez śladu dni, zrządzeniem ślepego
losu, lecz ma głębokie znaczenie i wartość.
Gdy słuchałem opowieści Robina i mnie przestały
zajmować gruzińskie rozruchy, los obalonego pre­
zydenta, jego ministrów i generałów. Nie chciałem,
by zakrzyczany przez korespondentów rozprawiają­
cych o tym, kto zastąpi prezydenta i wejdzie do no­
wego rządu i czy będzie to dobre dla Gruzji, prze­
rwał opowieść o Mandeli i dopiwszy whisky, odszedł
do swojego pokoju wraz z tęsknotą o wielkiej chwili,
której był świadkiem i która go na zawsze odmieni­
ła. Zamówiłem w barze nową kolejkę i postawiłem
szklankę przed Robinem. Skinął głową z podzięko­
waniem i zrozumieniem.
„Byłem tam i nikt mi tego nie odbierze. Ale i nie
mogę się tym podzielić z nikim, kto nie doświadczył
tego samego – powiedział Robin. – Jest to więc łaska,
ale i przekleństwo, bo skazuje na samotny los. Za nic
bym się jednak tego nie wyrzekł”.
27
Pasja, bo to nią właśnie było to wypatrywanie
i łowienie wielkich zdarzeń i chwil, wytyczała ży­
ciu kierunek i nadawała mu smak. Pozwalała żyć
jego pełnią, pędzić prosto ku słońcu, a nie odmie­
rzać z rozpaczą pozostały czas. Wypełniała pustkę,
uwalniała od goryczy rozczarowań, niespełnionych
marzeń i poszukiwań, przynosiła proste odpowiedzi
na pytania, po co to wszystko?
„Ilekroć wspominam ten dzień, w którym Mande­
la wychodził na wolność, wciąż czuję, jak po skórze
przebiegają mi dreszcze – pokiwał głową Robin, koń­
cząc opowieść. – Wtedy wiem, po co to wszystko”.
I ja chciałem mieć swojego Mandelę.
W
poczekalni prezydenckiej kancelarii bez­
wiednie przebiegałem wzrokiem rozłożone
na stole gazety. Jedna z nich na pierwszej stronie za­
mieściła niewielką notatkę zatytułowaną „Co kryje
tajemnica wzgórza czarownic?”. Zacząłem czytać.
„Ludzie z wioski przyszli zabić Albertinę Moloto,
ponieważ uznali ją za czarownicę. Byli przekonani,
że to za sprawą jej czarów piorun zabił poprzedniej
nocy trzech pasterzy spędzających wieczorem bydło.
Była już noc, gdy zebrali się przed jej chatą i pod­
łożyli ogień pod strzechę. Zastawili drzwi i okna,
żeby nie mogła wydostać się z płonącej chałupy.
Śpiewali i tańczyli.
Albertina Moloto mówiła, że jeszcze dziś słyszy
ten śpiew. Bóg przysłał wtedy pomoc w postaci patro­
lu policjantów, którzy wyważyli drzwi i wyciągnęli
Albertinę z pożaru. Leżała nieprzytomna na glinia­
nym klepisku, ściskając w dłoniach Biblię”.
Z policyjnych raportów wynikało, że gdy Mandela
obejmował władzę, w północnym Transwalu zamor­
dowano prawie stu ludzi oskarżonych o czynienie cza­
rów. Rok później liczba ofiar polowań na czarownice
wzrosła do dwustu, a w drugim roku panowania Man­
deli na stosach spłonęło już prawie pół tysiąca ludzi.
Pochylony nad gazetą nie zauważyłem, jak Jessie,
jedna z asystentek Mandeli, bezszelestnie prześliznę­
ła się przez ogromne drzwi oddzielające poczekalnię
od kancelarii prezydenta. Dostrzegłem ją dopiero,
gdy stanęła przede mną.
Od rana nie mogłem się doczekać tej chwili, a jed­
nocześnie się jej bałem i w głębi duszy wcale się nie
niecierpliwiłem, że każe na siebie czekać. Wolałem
to, niżby miała przynieść rozczarowanie, ułuda wy­
dawała się lepsza niż gorzki smak niepowodzenia.
Zabiegałem o rozmowę z Mandelą od tak dawna i tak
uparcie, że stało się to prawie moją obsesją. Spotka­
nie z nim, choćby i przez chwilę, zdawało mi się ce­
lem jedynym i najważniejszym.
Widywałem go na wiecach urządzanych na pił­
karskich arenach, na państwowych uroczystościach,
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
– Wszystko, co zechcesz – powtórzyła, żegnając się bezwiednie
znakiem krzyża na odgłos nowego grzmotu. – Jeśli chcesz,
mogę zdobyć dla ciebie wszystko. Każdą kobietę, każdą nagrodę,
każde marzenie. Zapytałem o cenę.
na partyjnych fetach wydawanych po zwycięskich
wyborach, byłem przy tym, jak sam głosował,
a potem, otoczony świtą, przekomarzał z czeka­
jącymi na trotuarze dziennikarzami, którzy go
nie odstępowali.
Słyszałem, jak przemawia, rozmawiałem z ludźmi,
którzy go dobrze znali, starymi przyjaciółmi, daw­
nymi sąsiadami. Widziałem dom, w którym miesz­
kał w czarnym przedmieściu Soweto, zanim został
aresztowany i wtrącony na resztę dni do więzienia.
A także ten nowy, w dzielnicy Johannesburga, za­
strzeżonej kiedyś wyłącznie dla białych, do której
wprowadził się, gdy wybrano go na prezydenta kraju.
Nigdy jednak nie rozmawiałem z Mandelą, a każ­
da nieudana próba wpisania na audiencję, umówie­
nia na wywiad, umacniała mnie tylko w poczuciu,
że nie spotykając go, nie dopełnię czegoś, co było nie
tyle obowiązkiem, ile szansą, przywilejem. Że omi­
nie mnie coś niezwykle ważnego, stracę bezpowrot­
nie i nieodwracalnie coś znacznie cenniejszego niż
najwspanialszy łup z dziennikarskiej wyprawy, coś,
czego już nie potrafię odżałować.
Chciałem spotkać Mandelę, bo czułem, że tylko
tak przekonam się, na czym polegała ta jego nie­
złomna siła, która pozwoliła mu pokonać wszystkie
słabości, nie ulec pokusom, przezwyciężyć wszystkie
przeszkody, pozostać wiernym sobie, choćby i wbrew
wszystkiemu i wszystkim. Byłem przekonany, że aby
poznać tę tajemnicę, odkryć prawdę, wystarczy
mi nawet krótkie spotkanie, choćby chwila, kilka
słów rozmowy.
Tym razem wszystko miało się udać, pójść jak
z płatka. Tym razem miałem spotkać Mandelę.
Obiecał mi to jeden z jego przyjaciół i najbliższych
zauszników. Wyznaczył dzień i godzinę audiencji.
Czułem, że Jessie stoi nade mną, ale nie podniosłem
głowy znad gazety.
– Niestety, nie przynoszę dobrych wieści – po­
wiedziała Jessie. – Pan Mandela jest bardzo zajęty.
Ostatnio nie spotyka się w ogóle z dziennikarzami.
Z żadnymi. Proszono mnie, żebym to podkreśliła.
Jest mi bardzo przykro.
– Jeszcze wczoraj powiedziano mi, żebym
przyszedł o dziesiątej, że wszystko jest umówio­
ne. Niepotrzebnie tyle czekałem – nie potrafiłem
ukryć rozczarowania.
– Naprawdę mi przykro. Jestem pewna, że on zgo­
dziłby się na rozmowę, znalazłby czas. Jest inny. Ale
pewnie nawet nie wie, że przyszedłeś, pewnie mu nie
powiedzieli. Może uda się innym razem.
Nie próbując nawet ukryć zawodu i rozdrażnienia,
a nawet ostentacyjnie je okazując Jessie, obwiniając
ją za niepowodzenie, niezgrabnie podniosłem się
z krzesła i ruszyłem do wyjścia. Gdy wyciągnąłem
28
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
na pożegnanie rękę, spostrzegłem, że trzymam
w niej gazetę z notatką o czarownicach.
– Proszę ją zabrać – uśmiechnęła się Jessie. – Może
się przyda?
W
ioska czarownic nazywała się Helen i leżała
nad brzegami Limpopo. Mieszkali w niej
wyłącznie ludzie wygnani ze swoich wiosek za upra­
wianie czarów albo w ostatniej chwili ocaleni przez
policję z płonących stosów.
Opowieść o czarownicach z Helen nadawała się
na łowieckie trofeum z polowania na zdarzenia nie­
zwykłe i doniosłe. Dotyczyła spraw raczej osobliwych
niż ważnych, takich, które sprawiają, że człowiek
sam zdaje się sobie bardziej znaczący i wyjątkowy.
Dawała jednak nadzieję na zdobycz i to, że wyprawa
nad wielką rzekę i znajomość z czarownicą pomniej­
szą rozmiary i osłodzą gorycz porażki, jaką była nie­
udana próba spotkania z Mandelą.
Wieś składała się z trzech tuzinów nowych, pobu­
dowanych z pustaków chat, wszystkich jednakowego
kształtu i barwy. Ustawione w równych szeregach
wzdłuż rudej i wyboistej polnej drogi przypominały
wojskowe koszary na pustkowiu, w zapomnianym
przez Boga i ludzi zakątku świata.
Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągała się brunatna
w gęstniejących ciemnościach pustynia, poprzetyka­
na gdzieniegdzie zakurzonymi kaktusami i kępami
bezlistnych, kolczastych, karłowatych drzew.
Nie zdążyłem przed burzą. Gdy wjechałem do wsi,
polna droga przemieniała się w błotnistą kałużę.
Stojące przy niej chaty tonęły w strugach deszczu
i w mroku rozświetlanym tylko białymi błyskawi­
cami, które rozrywały czarne niebo przy wtórze
grzmotów, przeszywających i suchych jak karabi­
nowe wystrzały.
Zatrzymałem samochód pośrodku wsi, przed
jedną z chałup, która niczym nie odróżniała się
od pozostałych. Wszystkie wyglądały na wymarłe,
choć z okien niektórych pobłyskiwały chybotliwe
ogniki świec.
Nikogo we wsi nie znałem, nie wiedziałem, gdzie
kto mieszka, o kogo pytać. Nie było też nikogo,
do kogo mógłbym się z taką prośbą o poradę zwrócić.
Zamierzałem odwiedzić Albertinę Moloto, o któ­
rej przeczytałem w gazecie w kancelarii Mandeli.
Ale w wiosce Helen mieszkały tylko czarownice. Nie
miało więc większego znaczenia, do której z chat za­
pukam, poproszę o rozmowę, gościnę, a może i noc­
leg, gdyby nawałnica miała się nie skończyć.
Chałupa, przed którą się zatrzymałem, należała
do Ngoepe Makgabo. W jasnym świetle błyskawic
jej poorana zmarszczkami, dobra twarz zdawała się
przemieniać w maskę demona. Burza nie budziła
Wojciech Jagielski
– dziennikarz i publicysta.
Autor książek, m.in. „Dobre
miejsce do umierania”,
„Modlitwa o deszcz”,
„Wieże z kamienia”, „Nocni
wędrowcy”, „Wypalanie
traw”. Specjalizuje się
w tematyce Afryki, Azji
Środkowej i Kaukazu.
Laureat nagrody Znaku
i Hestii im. księdza Józefa
Tischnera z 2003 r.
29
w niej grozy, choć przywodziła pamięć o takiej sa­
mej nocy, gdy sąsiedzi z jej dawnej wioski wywlekli ją
z chaty i oskarżyli, że to ona ściągnęła piorun, który
spalił jedno z domostw.
Wymachując pochodniami i maczetami, popy­
chali ją przed sobą, prowadząc w kierunku rosną­
cego na skraju wsi mangowca, na którym chcieli ją
powiesić. Tylko nieliczni wołali, by darować jej życie
i jedynie wygnać na zawsze ze wsi. Byli już za wsią,
prawie na miejscu, gdzie miała dokonać się jej kaźń,
gdy niebo rozerwały kolejne błyskawice, a ziemia za­
drżała od uderzeń piorunów. Przeszyci trwogą, padli
na ziemię. Po jasnym rozbłysku, w mgnieniu oka,
mrok wrócił jeszcze czarniejszy, jeszcze bardziej nie­
przenikniony. Ngoepe pierwsza zerwała się na nogi
i wyrywając z osłabionego przerażeniem uścisku
prześladowców, rzuciła się w ciemność. Zaszyła się
w zaroślach za wsią. Ze swojej kryjówki widziała, jak
jej szukają, przyświecając sobie pochodniami. „Mo­
loi! Wiedźma!” – słyszała z oddali ich głosy. Trzy­
mali się jednak skraju wioski, bali zapuścić się dalej
w busz i noc.
– Tfu! Podli zawistnicy i tchórze! – Splunęła z po­
gardą na glinianą podłogę. – Z zazdrości mnie po­
krzywdzili! Moja sława i to, że miałam pieniądze,
kością im w gardle stały!
Nie była wiedźmą, lecz sangomą, dobrą czaro­
dziejką, wróżbitką i znachorką. Nie uczyniła ludziom
nic złego. Przeciwnie, starała się im pomagać, lecząc
ziołami i naradzając z duchami przodków, z któ­
rymi potrafiła rozmawiać. To one mówiły jej, jak
sporządzać lekarstwa i muti, amulety, które wyleczą
wszystkie dolegliwości i utrapienia. Pociągając z bu­
telki karmelowe piwo, starucha sięgnęła za pazuchę
po skórzany woreczek. Zanurzyła w nim kościstą
dłoń i przebierając palcami mamrotała pod nosem.
W sakwie trzymała magiczne kości, z których po­
trafiła czytać. Czasami sama rzucała je na ziemię,
żeby dowiedzieć się, co komu dolega i jak zaradzić
chorobie. Kiedy jednak zgłaszał się ktoś z prośbą
o poradę zawodową czy o pomoc w zdobyciu kobiety,
Ngoepe kazała mu rozrzucać kości samemu. Czytała
z nich, po czym sporządzała muti.
Składniki kupowała przeważnie w sklepach zielar­
skich w miasteczku Seshego. Można tam było dostać
praktycznie wszystko – tłuszcz jaszczurki, sprosz­
kowaną skórę węża, ususzone pająki i wątrobę kro­
kodyla, pazury lwa, jądra pawiana, przeróżne zioła,
korzenie, kawałki kory. Po niektóre rośliny musiała
jednak jeździć aż nad Limpopo.
Gdyby zdradziła, jak przyrządza muti, rozzło­
ściłaby tym duchy przodków, które wyjawiły jej tę
tajemnicę, ściągnęła na siebie ich klątwę i zemstę. Za­
klinała się jednak, że nigdy do sporządzania swoich
lekarstw nie wykorzystywała części ludzkiego ciała,
co czynili niektórzy szamani, wykradający trupy
z kostnic i cmentarzy albo najmujący zbirów do ry­
tualnych morderstw.
Umiała wyleczyć wszystkie choroby i wszystkiemu
zaradzić. Uzdrawiała z migreny i impotencji, potrafi­
łaby nawet znaleźć lekarstwo na śmiercionośną, nie­
uleczalną zarazę, jaką w wielkich miastach nazywali
AIDS. Ale potrafiła też pomóc w zwyczajnych, życio­
wych sprawach. Po poradę i leki przyjeżdżali do niej
nawet ważni dostojnicy i wielcy bogacze z Pretorii
i Johannesburga. Odnaleźli ją nawet tutaj, na wy­
gnaniu w wiosce Helen.
Jak ten młodzieniec z Johannesburga, który
przyjechał do niej, by się poradzić, co ma począć, by
w końcu znaleźć pracę, której przez osiem lat szu­
ka bez skutku. Kazała mu rozrzucić ze skórzanego
woreczka magiczne kawałki kości, po czym sporzą­
dziła wywar z pewnego korzenia i kazała wcierać
go w skórę. Chłopak wykonał polecenie, a kilka dni
później, kiedy wszedł do kolejnego warsztatu samo­
chodowego w Johannesburgu, jego właściciel, bia­
ły Bur, uśmiechnął się i sam zapytał, czy nie szuka
aby pracy.
– Moje muti rozwiąże każdy kłopot – powiedziała.
– Da ci wszystko, czego zapragniesz.
Na ścianie w chacie, między obrazami Matki Bo­
skiej i papieża, wisiała wycięta z gazety fotografia
Nelsona Mandeli.
– Wszystko, co zechcesz – powtórzyła, żegnając
się bezwiednie znakiem krzyża na odgłos nowego
grzmotu. – Jeśli chcesz, mogę zdobyć dla ciebie
wszystko. Każdą kobietę, każdą nagrodę, każ­
de marzenie.
Zapytałem o cenę.
Odparła, każda kuracja i każde muti kosztuje
inaczej, ale że przyjmuje zapłatę i w gotówce, i w na­
turze. Zastrzegła się też, że aby dobrze zadziałało,
muti trzeba czasami zmieniać. Kuracja rzadko więc
kończy się na pojedynczym seansie.
– Jeszcze mi się nie zdarzyło, by ktoś potem na­
rzekał – powiedziała.
– Ale ile musiałbym za to wszystko zapłacić?
– Teraz zapłaciłbyś jak wszyscy. Pół tysiąca ran­
dów za wizytę – odparła. – Ale kiedy zdobędziesz już
to, o co poprosisz, wrócisz do mnie i sam zapłacisz
mi tyle, ile uznasz, żeby było to dla ciebie napraw­
dę warte.
Wojciech Jagielski
Publikowany tekst to fragment najnowszej książki,
która jest portretem Nelsona Mandeli. Książka
ukaże się w Wydawnictwie Znak jesienią tego roku.
Przedruk za zgodą autora. Tytuł od redakcji.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Janina Ochojska-Okońska
Bierzemy odpowiedzialność
za ludzkie nadzieje
ewna organizacja cha­
rytatywna wybudowa­ł a
w małej wiosce w Sudanie
Południowym wspania­
łą szkołę. Nowoczesną,
w yposażoną w baterie
słoneczne i komputery.
Na pewno fantastycz­
nie wyglądała w rapor­
tach i mediach. Ale dziś szkoła stoi pusta i nic się
w niej nie dzieje. Budynek niszczeje, a sprzęt zo­
stał rozkradziony. Dlaczego tak się stało? Uwa­
żam, że ktoś to źle wymyślił. Nie dostosował po­
mocy do poziomu życia oraz potrzeb i możliwości
ludzi, dla których była przeznaczona. Może na po­
czątek lepsze byłoby zwykłe zadaszenie, żeby dzie­
ci miały gdzie się spotykać z nauczycielem przy­
jeżdżającym na rowerze raz w tygodniu z innej
wioski? Po ­pewnym czasie być może ta społeczność
byłaby już w stanie sama zbudować dla siebie coś
lepszego, korzystając oczywiście ze wsparcia róż­
nych organizacji?
Od wielu lat Polska Akcja Humanitarna zaj­
muje się pomocą – a więc w pewnym sensie do­
star­­c zaniem nadziei na lepsze jutro. Nauczyli­
śmy się tego, że jeśli pomoc ma być skuteczna,
ta nadzieja musi mieć zdrowe, bardzo pragmatycz­
ne fundamenty.
P
Janina
Ochojska-Okońska
– 20 lat temu zorganizowała
pierwszy konwój z pomocą
z Polski dla mieszkańców
oblężonego Sarajewa.
Tak powstała Polska
Akcja Humanitarna.
Za swą działalność publiczną
otrzymała Nagrodę Znaku
i Hestii im. księdza Józefa
Tischnera w 2006 r.
30
a ka pow inna być skuteczna pomoc?
Po pierwsze, żeby nie była bezsensowna,
powinna odpowiadać na konkretną potrze­
bę. Dlatego trzeba działać razem z ludźmi, którym
pomagamy, i traktować ich jak partnerów. Nie ro­
bić czegoś dla nich i za nich, ale zaangażować ich
do współdziałania. To jest absolutnie konieczne, jeśli
pomoc ma być szanowana, trwała i realnie służyć
ludziom. Trzeba przy tym umieć do nich dotrzeć,
co bywa trudne, bo przecież nie wszyscy w Afryce
czy Afganistanie są mili i z radością witają każdy
przejaw pomocy. Przeciwnie: bywają nieufni, mają
J
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
najrozmaitsze wewnętrzne problemy, a za sobą
nierzadko traumę. Chcąc odnaleźć do nich drogę,
trzeba ludzi lubić. Rozumieć i szanować ich kulturę,
zwyczaje, religię.
Po drugie, oprócz empatii, potrzeba także aser­
tywności. W Afryce, w Somalii czy Sudanie jesteśmy
świadkami tak skrajnej biedy, że każdy z nas bez
trudu byłby w stanie tym ludziom w sposób istotny
pomóc. Ale nie da się biec na pomoc każdemu, kogo
się zobaczy. Pewna dziewczynka powiedziała mi kie­
dyś, że chciałaby, żebym zapłaciła za jej szkołę. 10 zł
miesięcznie. Stać mnie na to, prawda?
W pierwszym odruchu chciałam jej pomóc. Bar­
dzo mnie ujęła. Ale zaraz pomyślałam: nie mogę
tego zrobić, bo dlaczego ta dziewczynka, a nie inna?
Kiedy ludzie przychodzą z prośbą o pomoc i jedne­
mu się nie odmówiło, już nie ma się prawa odmówić
drugiemu. Pomaganie jest bardzo dużą odpowie­
dzialnością. Nadzieja zobowiązuje. Gdy obudzi się
ją w ludziach, nie można jej zostawić.
Z myślą, że nie można pomóc wszystkim, sza­
lenie trudno się pogodzić. Ale właśnie tego uczę
ludzi wyjeżdżających na nasze misje. Mówię im,
że kiedy widzą obdarte dziecko w Somalii, któremu
nawet bardzo łatwo byłoby pomóc, nie mogą tego
zrobić. Przecież podarowanie mu ubrania wcale nie
zmieni jego sytuacji. Sprawi tylko, że przyjdzie dru­
gie dziecko i trzecie... A my mamy tam co innego
do zrobienia. Mamy zbudować studnię!
Pomagając, należy myśleć kategoriami skutecz­
ności i trwałości pomocy. I nie oczekiwać wdzięcz­
ności. Beneficjenci nie mają wobec nas żadnych zo­
bowiązań. Nic nie muszą. W tej pracy trzeba myśleć
o innych, a nie o sobie. Konieczna jest świadomość
konsekwencji naszych działań. Wiem, że poma­
gając, ingerujemy w życie innych ludzi, wchodzi­
my w nie bardzo głęboko. Co wymaga ogrom­
nej odpowiedzialności.
„Od 20 lat czynimy świat lepszym” – brzmi
jubi­leuszowe hasło Polskiej Akcji Humanitar­
nej. Do­s konale wiem, że na świecie ciągle dzieje
się źle. Nie zbawimy go. Codziennie 26 tys. ludzi
Ale szybko przestaje, kiedy trzeba pojechać w te­
umiera z głodu. Do tego dochodzą skutki wojen
ren, spędzić wiele godzin w upale, w samochodzie
i katastrof naturalnych. Czuję się odpowiedzialna
trzęsącym się na wybojach, a potem po powrocie
za nadzieje naszych pracowników i wolontariuszy.
odebrać pocztę, napisać raporty, zrobić rozliczenia,
By nie były boleśnie zawiedzione, konieczna jest
czyli zająć się normalną pracą ­biurową w środku
ich świadomość tego, co realnie jesteśmy w stanie
Afryki. Człowiek nie ma czasem siły, żeby coś zjeść.
zrobić i co już zrobiliśmy. Są przecież szkoły, które
Po dwóch tygodniach ma się dosyć takiej ­przygody.
zbudowaliśmy i które funk­
To jest naprawdę bardzo
cjonują. Są studnie. Blisko pół
wyczerpująca praca.
miliarda ludzi dostało od nas
Nie nadaje się do niej
dostęp do wody pitnej. Kon­
również ktoś, kto chce zmie­
Szerokim łukiem
kretne rozwiązania na trwa­
nić swoje życie i wyjechać
łe zmieniły życie ludzi, któ­
daleko, bo tutaj się zawiódł
omijamy podczas
rym pomogliśmy.
i zamierza od czegoś uciec.
rekrutacji ludzi, którzy
Najpierw trzeba rozwiązać
szukają przygody.
Polskiej Akcji Huma­
własne problemy, a dopiero
potem można się zajmować
W nitarnej pracują głów­ Potrzebujemy ludzi
n ie m ło d z i lud z ie .
sprawami innych. By poma­
stabilnych psychicznie, gać,
Przekonałam się, że są bardziej
potrzebujemy ludzi sta­
którzy potrafią
ideowi, niż potocznie mogłoby
bilnych psychicznie, którzy
się wydawać. To fantastyczne,
potrafią podejmować decy­
podejmować decyzje
że chcą zmieniać świat, robić
zje w stresie. Ludzi, którzy
w stresie. Ludzi, którzy
coś dobrego, co nadaje sens
mają wysokie poczucie od­
mają wysokie poczucie powiedzialności. I takich
rów nież ich ż yciu. Jed na k
w tym miejscu od razu zapala
znaleźć jest najtrudniej.
odpowiedzialności.
się lampka alarmowa, która
Do odpowiedzialnej po­
I takich znaleźć
każe zachować czujność. Za­
stawy zobowiązuje nas na­
jest najtrudniej.
uważyłam, że bardzo często ci
dzieja widoczna wszędzie
młodzi ludzie utożsamiają po­
tam, gdzie działamy. Kiedy
moc z odruchem dobrego serca.
można z bliska przyjrzeć się
Zgłaszają się do pracy na mi­
życiu ludzi Sudanu, Somalii,
sjach z takim wyobrażeniem,
Czeczenii, Bośni, Afganista­
że oto niosą biedne dziecko na rękach, przytulają
nu czy Iraku, to widać, że właśnie w najcięższych
je i ratują. Tymczasem nasza praca nie na tym po­
warunkach ludzie mają nadziei najwięcej. Bo naj­
lega. Jest związana z realizacją konkretnych, wy­
bardziej jej potrzebują. Żyją tą nadzieją. Bez niej nie
bra nych projek tów – dot ycz ąc ych dostępu
mieliby już siły trwać i nie mieliby po co walczyć
do wody pitnej czy edukacji – oraz z ich bardzo
o przeżycie. Powiedziałabym nawet, że taką nadzieję
złożoną logistyką.
jest łatwiej zaspokoić. A u nas? Ktoś marzy o świet­
Szerokim łukiem omijamy podczas rekrutacji lu­
nej posadzie, dużych pieniądzach, wielkim samo­
dzi, którzy szukają przygody. Owszem, życie na misji
chodzie, luksusowym mieszkaniu... Co to za radość
przez kilka pierwszych dni może ją przypominać.
n
z zaspokajania takich potrzeb?
31
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Z mozołem
fałszowana historia
staje się najcięższą
kotwicą trzymającą Rosję
u brzegów minionych epok.
Rosyjski statek już, już wypływał
na szerokie, wspólne z resztą świata
oceany, gdy nagle ostro go zawrócono,
ku brzegom zimnej wojny. Po to, by odciąć
kotwicę, musi zaistnieć powszechna potrzeba
manewru. I siła do tego zdolna.
Tyle nadziei,
ile prawdy
Krystyna Kurczab-Redlich
P
etersburg, 8 lutego 2013 r. Jadą. Zliczyć
je trudno. Ciężarówki wszystkich służb
mundurowych w mieście: FSB (Federalnej
Służby Bezpieczeństwa), MSW (Minister­
stwa Spraw Wewnętrznych), FMS (Federalnej Służby
Migracyjnej), SOBR (Specjalne Oddziały Szybkiego
­Reagowania), OMON (Milicyjne Oddziały Specjal­
nego Przeznaczenia)... Opuszczone przyłbice heł­
mów. Setki głów. Broń w pogotowiu. Ścinająca stra­
chem potęga. Jeszcze chwila i ciężarówki zatrzymają
się z piskiem opon przed długim budynkiem, a z me­
gafonu gruchnie: Zaczynamy operację policyjną!
Sprawdzanie dokumentów! Wychodzić pojedynczo!
Tyle widać z zewnątrz, tyle filmują kamery tele­
wizyjne, które jakoś przypadkiem się tu znalazły.
32
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
W ich kadr – jeden za drugim – wchodzą mężczyźni
o śniadej skórze, ciemnych oczach, ciemnych wło­
sach i raczej mikrej posturze. Potężne dłonie ro­
słych mundurowych wykręcają im ramiona w tył,
głowy przyginają do kolan. Twarze konwojentów
skryte za przyłbicami. Ten i ów z prowadzonych
usiłuje unieść głowę i spojrzeć przed siebie, a tam
– prosto w niego skierowane oko kamery. Ten i ów
zaś ma czapkę zasuniętą głęboko na oczy, a poli­
cjant kopie go po goleniach, zmuszając, by stanął
w rozkroku.
Czy uzbrojone komando wdarło się do kryjówki
fanatyków z Al-Kaidy? Nie, do sali modlitewnej po­
pularnego petersburskiego bazaru Dwór Apraskinej,
gdzie setki handlujących muzułmanów odprawiały
właśnie uroczystą piątkową modlitwę. Modlitewne
dywaniki deptano, modlących się popychano, ko­
pano, bito.
– Wybiegłem na korytarz, omonowiec uderzył
mnie w głowę. Gdy spytałem, za co?, powalił na zie­
mię i kopał – mówi Akmal Chaliłow. – Kamer przy
tym nie było.
Ani przy tym, jak wszystkich, popychając
i kopiąc przy akompaniamencie przekleństw, upy­
chano po 80 do autobusów przeznaczonych dla
50 pasażerów.
Wieczorem wszystkie kanały telewizyjne w jedno­
brzmiącym komentarzu zapewniały, że „w ramach
operacji przeciw radykalnej, zakonspirowanej grupie
religijnej, związanej z działalnością terrorystyczną
i ekstremistyczną”, zatrzymano 271 osób. Zarzuca
się im „publiczne wezwania do działalności terro­
rystycznej lub publiczne usprawiedliwianie terro­
ryzmu” oraz „wzbudzanie nienawiści i wrogości, jak
również poniżanie ludzkiej godności”. Dowodem
zarekwirowana ekstremistyczna literatura: Koran
po arabsku i „Objaśnienie 250 hadisów Świętego Ko­
ranu z komentarzami” w języku rosyjskim.
Później się okaże, iż największym przestępstwem
zatrzymanych jest brak kilku pieczątek w dokumen­
tach. A policyjne oskarżenia można ewentualnie
zastosować tylko do jednego z zatrzymanych. Tego
jednak telewidzom nikt nie powie. W ich umysłach
ma pozostać obraz skurczonego w pokłonie, poni­
żonego, upokorzonego, bezbronnego wroga. Tego,
który – zgodnie z oskarżeniem – sam „wzbudza nie­
nawiść i poniża ludzką godność”.
Jak po równoległych torach ślizgają się praw­
da i fałsz, ale tor z prawdą zablokowano. Nadzieja
na podniesienie znaku „STOP” dogorywa. Prawdą
jest gwałt, fałszem – jego uzasadnienie. Ale właśnie
to uzasadnienie: walka z terroryzmem, jak solid­
ny filar wspiera potężniejący autorytaryzm władz.
Dramatem na miarę historii jest to, że ten terroryzm
mozolnie konstruowano na potrzeby Kremla w cie­
plarnianych warunkach informacyjnych kłamstw.
Kłamstw, które przez lata, godzina po godzinie
i dzień po dniu, wbijane w umysły tworzących naród
telewidzów stały się ich prawdą. Ich oczywistością.
Czy to Czeczeni wysadzali domy spokojnych
Rosjan (Bujnaksk, Moskwa, Wołgodonsk) we wrze­
śniu 1999 r.? Oczywiście! I mało kto wspomni,
że wśród domniemanych sprawców nawet stronni­
cze śledztwo nie mogło wyjawić bodaj jednego Cze­
czena. A o próbie wysadzenia domu w ­R iazaniu,
gdzie niemal za rękę złapano pracowników FSB
podkładających worki z wybuchowym heksoge­
nem, każdy człek o zdrowym rozsądku postarał się
zapomnieć.
33
Zabito (otruto lub zastrzelono) najtwardszych
uparciuchów dowodzących, że głośne akty terrory­
styczne były montowane przez służby bezpieczeń­
stwa po to, by terroryzm w Rosji zaistniał (Politkow­
ska, Litwinienko, Szcziekoczichin, Juszenkow, Łacis).
Terroryzm był potrzebny jako pretekst. No bo jeśli on
już jest, to trzeba mu wydać wojnę. A wojna potrze­
buje dowódcy. Dowódca już przymierza pagony: oto
został premierem z „bojowymi” pełnomocnictwami.
I zaraz w eter popłynie jego bystra fraza o „terro­
rystach, których będziemy wykańczać nawet w wy­
chodku”; na Grozny spadną „antyterrorystyczne”
bomby; „antyterrorystyczny” lider zostanie prezy­
dentem, a „terrorystów”, czyli cały naród czeczeński,
pozbawi się głosu. W dwa dni po uroczystym odtrą­
bieniu nowych rządów na Kremlu (11 maja 2000 r.)
uzbrojone, zamaskowane oddziały wedrą się do po­
mieszczeń opozycyjnej wobec Kremla telewizji NTW
i będzie można ogłosić zgon prawdy w przestrzeni
informacyjnej. Już nigdzie Czeczeni publicznie się
nie obronią, nie otrząsną z siebie błota kłamstw,
i już nikt nie zrobi tego w ich imieniu. Z zamkniętej
dla dziennikarzy Czeczenii ukażą się na ekranach
telewizorów tylko takie obrazy, jakich życzy sobie
władza: bandytów – jeśli martwych, to obłożonych
bronią, jakby każdy pastuch był chodzącym arse­
nałem, a jeśli żywych, to w „akcji terrorystycznej”,
nawet jeśli człowiek w życiu broni w ręce nie trzy­
mał. Dogorywała nadzieja nie tylko na pomoc świata
w czeczeńskim dramacie, ale nawet na jego zrozu­
mienie. To już nie była przegrana. To była klęska.
O
d 1999 r. często jeździłam do Czeczenii. Wi­
działam ludzi, którym zadano tortury. Żywych
i martwych. Martwym robiłam zdjęcia, z żywymi
usiłowałam rozmawiać. Mężczyzn torturowano
po to, by się przyznali do udziału w „bandach ter­
rorystycznych”. Kobiety bito i gwałcono. Mężczyzn
zresztą też. Rozmowy były trudne. Nie tylko dlate­
go, że wspominanie poniżeń przychodzi ciężko, ale
i dlatego, że każdy, kogo oblewano w zimie lodowatą
wodą i trzymano w wykopanych w ziemi jamach,
kogo podłączano do prądu, komu podpalano geni­
talia, łamano ręce czy wsadzano lufę w odbyt, pod­
pisywał oświadczenie, że nie ma do nikogo pretensji,
a wszystko, co przeszedł, zachowa w tajemnicy. Ina­
czej to samo znów spotka jego i jego rodzinę.
Ci ludzie decydowali się na rozmowę, bo mieli
nadzieję, że ich los, że los ich narodu, los tej kropki
na mapie, która jest ich ojczyzną, wstrząśnie sumie­
niami liderów Zachodu i otrzeźwi ich entuzjazm
wobec Władimira Putina. Ja decydowałam się na po­
konywanie ogromu trudności, by dotrzeć do tego za­
pomnianego przez Boga i ludzi zakątka nieszczęść,
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Słowo „Czeczen” stało się równoznacznikiem słowa „terrorysta”.
Jeśli wierzyć telewizji, 48 Armia Rosyjska stacjonująca
na Kaukazie zabijała samych terrorystów, a że były to głównie
tysiące dzieci, starców i kobiet, to już jest winą ich samych.
bo miałam nadzieję, że dokumentując zbrodnie,
o których milczą media, uda mi się zaszczepić w my­
ślenie o polityce choć uncję przyzwoitości. Wszyscy
razem nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza praw­
da jest jak lont w bezpiecznym świecie baryłek ropy
i metrów sześciennych gazu i że jedynym azylem dla
tak groźnej prawdy jest milczenie.
A gdy moskiewskim znajomym pokazywałam
zdjęcia zamęczonych na śmierć Czeczenów, za­
pewniali mnie, że to ciała dręczonych przez nich
Rosjan. Albo ze wstrętem się odwracali. Ode mnie.
Dziś Internet kipi od obrazów rosyjskich żołnierzy
maltretowanych przez Czeczenów. Maltretowanym
Czeczenom zostawiono linki dwa. Rzadko zresz­
tą otwierane.
Gdy 23 października 2002 r. komando Czeczenów
wpadło na scenę teatru Dubrowka podczas spektaklu
„Nord-Ost”, słusznie nazwano ich terrorystami. Ale
prawie nikt nie obwiniał Kremla o stosowanie ter­
roryzmu na szczeblu państwowym, choć rosyjskie
bomby już od dwóch lat rozrywały czeczeńskich
cywilów.
Terroryści z Dubrowki domagali się zakończe­
nia wojny w Czeczenii i wielu Rosjan się zdumiało,
że gdzieś na Kaukazie wojna jeszcze trwa. A jeżeli tak
i jeżeli drogi od Czeczenii do Moskwy naszpikowa­
ne są wojskowymi posterunkami, to jakimże cudem
dotarli do Domu Kultury Dubrowka uzbrojeni ludzie
i ich bomby? Lekkomyślnym podejrzeniom o pomoc
rosyjskich służb specjalnych zaprzeczyliby może
pojmani terroryści. Ale choć dramat rozstrzygnię­
to, wpuszczając na widownię usypiający gaz, który
uśpił i Czeczenów, nie aresztowano ich, lecz zabito.
Dlaczego? Po co? Czy nie po to właśnie, by zamknąć
im usta?
Czeczeński terroryzm przyszedł Putinowi w samą
porę: Czeczeni od lat zabiegali, by zachodni politycy
skłonili Rosję do pokojowych pertraktacji i wzięli
Czeczenię, jak Kosowo, pod swój nadzór. Kreml
musiał wreszcie na to przystać, choć wpuszczenie
obcych do republiki groziło ujawnieniem niejednej
Srebrenicy. I za kilka dni, w Kopenhadze, miało się
odbyć uroczyste podpisanie międzynarodowego
porozumienia w sprawie Czeczenii. Ale oto gruch­
nęła Dubrowka i tragicznie przerwany 323 spek­
takl sztuki „Nord-Ost” zwolnił prezydenta z do­
tychczasowych zobowiązań. Mógł teraz przystąpić
do ostatecznego rozwiązania kwestii czeczeńskiej
bez ryzyka, iż światowi obrońcy praw człowieka
będą zaglądać mu przez ramię. Na Czeczenię spadła
niespotykana dotąd – choć już się wydawało, że go­
rzej być nie może – fala terroru. Słowo „Czeczen”
stało się równoznacznikiem słowa „terrorysta”. Jeśli
wierzyć telewizji, 48 Armia Rosyjska stacjonująca
34
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
na Kaukazie zabijała samych terrorystów, a że były
to głównie tysiące dzieci, starców i kobiet, to już jest
winą ich samych.
Jeszcze więcej zagadek pozostawił napad na szkołę
w Biesłanie, ale odwaga podrożała: kto się dziś od­
waży publicznie zedrzeć maski wszystkim autorom
tej tragedii?
Wspomagana przez media pogarda do Czeczenów
zalała nienawiścią miasta, w których ośmielali się
pojawiać. Oto kilka komentarzy internautów: „Gna­
łabym i zarzynała. I dobrze bym robiła. Was potwory
trzeba zupełnie wyrżnąć, zwierzyna brudna”; „Cze­
czeni, naród bandytów, terrorystów i handlarzy nie­
wolnikami musi być zlikwidowany!”; „Sami jeste­
śmy winni! Nie chodźmy do ich barów, nie kupujmy
u nich, nie korzystajmy z ich usług, nie przyjmujmy
do pracy, to sami pojadą”.
Nie tylko Czeczeni czy Dagestańczycy zapełniają
wielkie miasta, lecz także Azerowie, Ormianie, Ta­
dżycy, Uzbecy, Kazachowie, Tatarzy, Osetyjczycy.
Większość przybyszy, zwanych przez naród „o sło­
wiańskim wyglądzie” czarnodupcami lub czarno­
mazymi, klepie biedę, pracuje niewolniczo, mieszka
byle gdzie, drży przed policją, bo nie stać jej na ła­
pówki, a zdobycie wszelkich koniecznych pieczęci
jest tak pomyślane, że bez łapówek nie da się obejść.
Wygania ich z ojczyzny bieda tak wielka, że przy­
jeżdżają do Rosji mimo strachu, iż będzie to podróż
ostatnia: 40 z nich wróciło w 2012 r. w trumnach,
a 180 ciężko poraniono. Liczby te rosną z roku na rok.
Groza narasta.
W
ygolone głowy, mundury moro, ciężkie buty.
Białe sznurówki w nich są jak najwyższy
order za zasługi: wolno nosić temu, kto zakatował
„czarnodupca”. To jedna z reguł skinheadów. Ich or­
ganizacja działa pod faszystowskimi emblematami
z portretem Hitlera w tle (dużych organizacji prak­
tykujących agresywny nacjonalizm zarejestrowano
w Rosji ponad 20, nacjonalizm umiarkowany – tyleż,
a w lutym 2013 r. zarejestrowano nową partię nacjo­
nalistyczną). Młody człowiek, o ksywie Huragan,
prezentuje obuwie z białymi sznurówkami telewizyj­
nemu reporterowi i uczy, że sens istnienia wyznacza
nienawiść. Rozmowa się toczy w plenerze, nie w wię­
zieniu. Listów gończych z portretem Huragana nie za­
notowano. Mniej więcej wtedy, gdy w jednym z głów­
nych państwowych kanałów telewizyjnych ukazał się
reportaż z miejsca, gdzie trenuje się nienawiść, sąd
w Moskwie skazał na 20 lat obozu o ostrym reżimie
młodego mężczyznę z Kabardo-Bałkarii, który – na­
padnięty przez grupę rozweselonych kibiców – zabił
Rosjanina w obronie własnej. Na pogrzebie tegoż Ro­
sjanina zjawił się sam Władimir Putin.
4 grudnia 2012 r. 24-letni Muchamed z czeczeń­
skiej miejscowości Asinowskaja nie wrócił do domu.
Był jednym z 18 młodych mężczyzn porwanych albo
z drogi, albo z domu, dowiezionych na posterunek
i torturami zmuszonych do fałszywych zeznań.
Porywacze żądali, by przyznał się do tego, że latem
2012 r. jako wspólnik bojowników zabił miejscowe­
go funkcjonariusza milicji. Tortury były rutynowe:
przewody elektryczne podłączono do uszu, do łokci,
do genitaliów. W przerwach rażenia prądem – bi­
cie. Nie wytrzymawszy katowania, młody człowiek
podpisał wszystko, czego od niego żądano, oskarżył
siebie i innych o udział w formacjach terrorystycz­
nych. Podobny był los pozostałych.
I wielu innych młodych mężczyzn uprowadzanych
z domów czy łowionych na drogach w tym samym
celu niemal na całym Kaukazie Północnym. Tak ra­
porty miejscowych „siłowików” zapełniają się terro­
rystami pojmanymi podczas „operacji specjalnych”,
zapewniając funkcjonariuszom rosnące znaczenie
ich pagonów, kont tudzież honorów; „terrorystom”
lata więzień czy obozów karnych, a władzom – kon­
tynuację antyterrorystycznej polityki, która uspra­
wiedliwi każde kłamstwo i każdą przemoc. I dobrze,
że bracia, kuzyni lub ojcowie tamtych mężczyzn rze­
czywiście pójdą w góry i rzeczywiście z zemsty będą
zabijać – będzie z kim walczyć, utrzymując atmosferę
oblężonej twierdzy. I dobrze, że prześladowani stają
się – z przekory czy z rozpaczy – fanatycznymi wy­
znawcami islamu: tym łatwiej ich powiązać z mię­
dzynarodowym terroryzmem spływającym do Rosji
zewsząd – od Waszyngtonu przez Londyn po Arabię
Saudyjską.
C
Krystyna
Kurczab-Redlich
– wieloletnia
korespondentka
polskich mediów
w Rosji. Z wykształcenia
prawniczka.
Autorka filmów
dokumentalnych
o Czeczenii. Nagrodzona
za książkę „Głową
o mur Kremla”.
W 2008 r. laureatka
nagrody Znaku
i Hestii im. księdza
Józefa Tischnera.
35
zy ci, którzy próbują powstrzymać maszy­
nerię kłamstw zalewających dzisiejszą Rosję,
mają porzucić wszelką nadzieję? 10 grudnia 2011 r.
po raz pierwszy w Rosji Putina niemal 150 tys. ludzi
wyszło w Moskwie na demonstrację przeciw jego
rządom. I przeciw kolejnemu fałszerstwu, jakim
się okazały wybory do parlamentu. Równocześnie
buntowano się w 134 miastach. Fala buntu rosła,
a po urągających prawdzie i demokracji wyborach
prezydenckich, po raz trzeci oddających Władi­
mirowi Putinowi klucze od Kremla, osiągnęła
szczyt. I opadła. Zaczęły się represje.
Bunt nazwano ekstremizmem – i przeciw nie­
mu stworzono całe kodeksy karne. Buntowników
media zamieniły w szczodrze opłacanych najmi­
tów Zachodu, a pozarządowe organizacje śledzące
rosyjską praworządność, szczególnie te zajmujące
się prawami człowieka, wprost nazwano płatnymi
agentami zagranicy. Stacje telewizyjne prześcigały
się w szkalowaniu najodważniejszych opozycyjnych
liderów. Natężenie rewizji, aresztów, długoletnich
wyroków coraz częściej zaczęło się kojarzyć z sowiec­
ką przeszłością.
14 lutego 2013 r., kiedy kolejna rozprawa sądo­
wa zadecydowała o areszcie czterdziestego chyba
uczestnika opozycyjnej, brutalnie zresztą spacy­
fikowanej manifestacji, występujący w siedzibie
FSB na Łubiance prezydent Putin mówił: „Związek
ugrupowań ekstremistycznych z terrorystycznymi
jest oczywisty. Przy neutralizacji różnych struktur
ekstremistycznych należy działać z maksymalnym
zdecydowaniem; blokować próby radykałów wy­
korzystujących do swojej propagandy współczesne
technologie informacyjne, możliwości Internetu
i sieci socjalnych”.
Niebawem zapewne każdy internetowy kry­
tyk władzy jako ekstremista będzie się mógł
spodziewać gwałtownej wizyty mundurowych
w maskach, uczestnik opozycyjnej manifestacji
zostanie aresztowany jako opłacany przez Zachód
agent, a decyzja organizacji międzynarodowych,
Rady ­Europy czy strasburskiego Trybunału zosta­
nie uznana za „wtrącanie się w wewnętrzne spra­
wy i próbę nacisku na ­Rosję”. Wyspecjalizowani
w propagandzie dziennikarze każdym blokiem
informacyjnym będą umacniać telewidzów w prze­
konaniu, że Rosja to pole manewrowe wrogów ze­
wnętrznych i ­wewnętrznych. Dokładnie według
wzorów z ZSRR.
Z mozołem fałszowana historia staje się najcięż­
szą kotwicą trzymającą Rosję u brzegów minionych
epok. Rosyjski statek już, już wypływał na szerokie,
wspólne z resztą świata oceany, gdy nagle ostro go
zawrócono ku brzegom otchłani zimnej wojny. Po to,
by odciąć kotwicę, musi zaistnieć powszechna po­
trzeba manewru. I siła do tego zdolna. Jeszcze jest
za wcześnie, by opartemu na kłamstwie porządkowi
wymierzyć coup de grâce. Ale „za wcześnie” to prze­
cież nie znaczy „nigdy”.
Po największej moskiewskiej manifestacji inter­
nauta Walerij napisał: „Zaraz po wyborach mój syn
był na placu Triumfalnym. Choć dostał tam pałą,
wczoraj poszedł ze mną na plac Błotny. Dziesiątki
tysięcy ludzi. Wrażenia niewysłowione. Naród Rosji
oczywiście zmiecie ten podły reżim, ale ponieważ
to reżim zwyrodniały i podły, reżim potworów, jesz­
cze się przez niego nacierpimy. Nie traćmy jednak
nadziei. Wszyscy jesteśmy żywą wodą, która toczy
ten zmurszały kamień”.
14 lutego 2013 r. Sąd Konstytucyjny mocno złago­
dził restrykcyjną, skierowaną przeciwko opozycji,
ustawę o demonstracjach. Czy to już pierwsza kropla
„żywej wody”?
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Krystyna Kurczab-Redlich
© tadeusz późniak
Inteligent
kolonizuje wieś
36
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Nic nie wiemy o wsi. Miejscowi majstrowie
mają niewiarygodną umiejętność budowania
i dopasowywania wszystkiego do wszystkiego.
Budują od dziesięcioleci „samy”, traktory samoróbki.
To bogaty, twórczy i zupełnie nieznany świat społeczny
– mówi dr Tomasz Rakowski.
Co inteligent z miasta wie o wsi?
Często bardzo niewiele, co nie przeszkadza mu
jej uważać za coś mniej wartościowego. W myśleniu
z centrum – z perspektywy inteligenta – wieś to miej­
sce pozbawione organizacji społecznej, aktywności
obywatelskiej, bierne, nietwórcze. To świat społeczny,
który uniemożliwia rozwój prawidłowego społeczeń­
stwa obywatelskiego.
To nieprawda?
Zupełnie nieprawda. Prowadzę badania antropo­
logiczne w dwóch wioskach pod Szydłowcem. Ludzie
mają tam oczywiście bardzo trudne doświadczenia,
walczą o pracę, migrują za nią. Ale to bardzo bogaty
świat społeczny. Zakłada się, że w miejscach takich
jak te niewielkie wioski niewiele się dzieje. Ludzie nie
mają w pełni wartościowych struktur społecznych
czy towarzyskich. Są jakoś gorsi. Taki typowy ob­
raz możemy rozpoznać chociażby w głośnym filmie
sprzed paru lat „Czekając na sobotę”. Pokazuje wieś
jako miejsce, gdzie czas płynie wolno i monoton­
nie, gdzie się nic nie dzieje, gdzie tak zwany dostęp
do kultury jest właściwie nieobecny. Pokazuje, że ci
ludzie powinni się zmienić.
Na filmie główną rozrywką jest sobotnia
dyskoteka z show erotycznym. Jest dla takiej
wsi jakaś nadzieja na lepsze życie?
W tym znaczeniu trudno jest nawet mówić tu
o „nadziei”, bo sam punkt wyjścia, czyli obraz bez­
nadziejnej i monotonnej wsi, jest po prostu niepraw­
dziwy. Na filmie, jak i w wielu innych przekazach,
wieś służy jakby do zobrazowania czasu pustego,
niewypełnionego, ­n iezagospodarowanego, służy
do pokazania, jak bardzo życie może być nieciekawe,
bezproduktywne. Marks pisał kiedyś o „idiotyzmie
życia wiejskiego” – byciu poza czasem i postępem.
Tymczasem ludzie żyją tam w naprawdę trudnych
warunkach, pola są zamienione w ugory, jest wiele
problemów społecznych. Ale to nie zmienia faktu,
że w każdych ­warunkach człowiek działa, odnosi się
do swojego życia, tworzy do niego własny komen­
tarz. W trakcie badań okazało się, że nas to zaskakuje
37
i wiele rzeczy niezwykłych się dzieje. Na własną rękę
wyrabiają i przerabiają różne urządzenia. W oko­
licy jest np. wiele traktorów samoróbek. Jest dużo
ram, elementów, silniki do malucha. Wykorzystuje
się silnik, który jest fantastyczny, bo jak się zepsuje,
to się go wyrzuci i kupi za 100 czy 200 zł nowy. Miej­
scowi majstrowie mają niewiarygodną umiejętność
przebudowywania i dopasowywania wszystkiego
do wszystkiego. W ­niezwykły sposób zmienia to po­
dejście do rzeczy materialnych. Wartościowe jest to,
co działa teraz, co jest wymienialne i zastępowalne,
możliwe. Nie podchodzi się do maszyny jak do cze­
goś, co jest w całości profesjonalne i zaprojektowane
w fabryce, skończone i działające przez lata. To w kul­
turze mieszczańskiej maszyna ma być i trwać: na wsi
się cały czas zmienia.
Wszędzie można się z tym spotkać. Jeden z maj­
strów pracuje na kolei, więc przywozi stamtąd róż­
ne rzeczy – ostatnio dwie stare naftowe lampy
do zwrotnic.
Naspawał je pięknie na bramę w swym obejściu,
zapala je dwa razy do roku. Sam skonstruował z mo­
tocykla SHL trójkołowiec. To nie jest kwestia jedno­
razowego pomysłu, bo coś mu wpadło w ręce. Obok
sąsiad próbował zrobić kosiarkę – ze starego wózka,
do tego jest silnik od pralki typu Frania. Albo wy­
kaszarka do trawy z silnikiem od czeskiego młyn­
ka! Kiedy oglądam jakąś rzecz i pytam, z czego jest
zrobiona, często słyszę, że materiału do tego „jest
wszędzie pełno”, że leżą gdzieś za domem akurat
jakieś rurki i już za chwilę spawa się z tego drabinę.
Ludzie mówią często, że przypadkiem „potknęli
się” o rzeczy, których akurat potrzebowali i chcieli
akurat do czegoś użyć.
Wszystko się przerabia?
Wszystko. Jest cała specyficzna kultura młodzie­
ży wiejskiej, która „tuninguje”, przerabia, złomuje
samochody... wrota stodół mają powybijane tablica­
mi rejestracyjnymi tych samochodów, które się już
rozpadły. Na którykolwiek samochód młodzieży
wiejskiej się spojrzy, ma ozdoby, neoniki, czasem
np. ­kolorowe światła mijania... Ściemnione szyby.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Widziałem skuter naszego znajomego z tych wiosek,
pięknie podświetlony na fioletowo z systemem na­
głośnienia. Jak trzy razy się klaśnie, odmruguje trzy
razy światłami – ­okazuje się, że ma wmontowany
czujnik dźwięku. Dla mnie to fascynująca estetyka
i stosunek do materialności. Kruchość, doraźność
i wymiana są w te doświadczenia wpisane.
Wiejski tuning. Obciach?
No właśnie. W mieście myślimy, że to obciach.
Dla mnie zupełnie oryginalna działalność kultural­
na. Inny rodzaj oddolnej estetyki. Widzę w tym dużo
sprytu, pomysłu na przetwarzanie tego, co wpadnie
w ręce.
We wsiach tych jest szereg ciekawych miejsc, in­
stytucji, z których niezwykłej sensowności w ogóle
nie zdajemy sobie sprawy. Np. Ochotnicza Straż Po­
żarna. Ona wypełnia całe życie na przykład wielu
bezrobotnym mężczyznom, którzy mają 30–40 lat
i ogromne kłopoty z tożsamością. Dbają o tę straż
niesłychanie. Bycie strażakiem to absolutnie najważ­
niejsza rzecz. Mają własne miejsce, tabliczki z imie­
niem i nazwiskiem, zdobywają kolejne samochody,
kolejne urządzenia, przebudowują strażnice. Pokry­
liśmy z nimi strażnicę muralami.
W czasie badań wybuchł pożar. Bardzo niewielki.
Jedna z badaczek, Weronika Plińska, pięknie opisała
to w swojej pracy: zjechało się kilkanaście jednostek,
defilowali młodzi ludzie we wspaniałych strojach, za­
gadywali do siebie przez megafony, ustawili wypuco­
wane świecące samochody w literę „U”, nawoływali
do siebie. Pożar zaś ugasiło paru ludzi.
Straż pożarna jest instytucją społeczną, niemal
kulturalną, która zaspokaja niezwykle ważne potrze­
by bycia razem, robienia czegoś. Estetyki. Budowa­
nia ekspresji. To są rzeczy, które mogą brzmieć dość
śmiesznie, ale są dla mnie fascynujące.
Co pan właściwie robi na wsi?
Prowadziłem badania antropologiczne i jeździłem
tam przez wiele lat ze studentami z Warszawy. Teraz
wspólnie tworzymy projekt, który jest zarówno ani­
macją kultury, jak i spotkaniem międzykulturowym.
Wraz z grupą artystów, etnografów i animatorów
kultury spotykamy się z tymi ludźmi i zaczynamy
wspólnie nawzajem fascynować się tym, czym się
zajmujemy. Zrobiliśmy tam wspólnie ze dwadzieścia
przedsięwzięć kulturalnych, też razem ze znanymi
artystami. Nasze projekty, „Prolog” i „Etnografia/
animacja/sztuka. Nierozpoznane wymiary rozwo­
ju kulturalnego”, to poszukiwanie nowego mode­
lu działania, w którym przede wszystkim chcemy
wyjść od rozpoznania tego, co w świecie wsi ważne
i na swój sposób wartościowe.
38
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Inteligentowi z miasta kultura ludowa
kojarzy się z cepelią.
Cepelia chyba w ogóle niewiele ma związku z wsią.
To produkt nasz, ludzi z miast. Chociaż oczywiście
my ten sposób myślenia eksportujemy na środowiska
wiejskie i wmawiamy im, że tak wygląda ich kultura.
W ogóle „kultura ludowa” to konstrukt. Zapotrzebo­
wania estetyczne ludzi ze wsi są w niej przekształcone
w coś zupełnie innego – uproszczone, zhomogenizo­
wane, pozbawione swojego kontekstu. Kanon sztuki
ludowej określają ludzie z miast. Dla mnie to rodzaj
przemocy, narzucania swoich sądów i kategorii. To nie
ma nic wspólnego z odkrywaniem elementów aktyw­
ności twórczej, która gdzieś tam w ludziach na wsi jest.
W tle jest polityka kulturalna, która mówi, ze trze­
ba „rozwijać kulturę” na wsi, bo to się przekłada
na rozwój w ogóle – zwłaszcza ekonomiczny. Słyszę
to w kółko. Cała ta retoryka zakłada taki typ eko­
nomiki kultury, który mówi: „macie być kulturalni,
kreatywni, innowacyjni i to w dokładnie taki sposób,
jaki wam powiemy”. Centrum, czyli miasto, narzuca
to peryferiom, czyli wsi. To dominująca, kolonizu­
jąca perspektywa.
Zrealizowałem w Broniowie projekt „Historia bro­
niowskiej myśli socjologicznej”. To polegało na stwo­
rzeniu wystawy w świetlicy wiejskiej w Broniowie.
Myśl społeczną ludzi stamtąd przedstawiliśmy w niej
w postaci „spójnego wykładu” zamieszczonego na spe­
cjalnych planszach. Były tam podświetlone świecące
głowy, cała ścieżka dźwiękowa, a na pierwszym kubi­
ku wystawowym stały dwie książki Jerzego Szackiego
„Historia myśli socjologicznej”. Bo dla mnie „broniow­
ska myśl socjologiczna” to konieczne uzupełnienie tej
pracy. Chcieliśmy tę wiedzę zakumulować. Później był
wielki wernisaż, wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni.
Ten projekt jest kontynuacją wcześniejszych ba­
dań etnograficznych. Badania mają w sobie element
czegoś odspołeczniającego. Wchodzimy w relacje bli­
skości, wchodzimy w relacje intymności, dowiaduje­
my się bardzo dużo o świecie innych ludzi, a potem
z niego znikamy.
To bardzo podobnie jak dziennikarz!
Dlatego jednocześnie prowadziłem tam warsztaty
dla ludzi, którzy zajmują się animacją kultury. Przy­
gotowywałem i uwrażliwiałem ich na to, co etnograf
widzi. Dużo się dzięki nim nauczyłem. Po jakimś
czasie w naturalny sposób powstała koncepcja, żeby
zrobić tam „etnograficznie zorientowaną anima­
cję kultury”.
Trzeba wreszcie zobaczyć, że na wsi obywatel­
skość też działa, tylko inaczej. Nie można myśleć,
że wieś jest miejscem pustym, o niskim „kapitale
społecznym”. Sama koncepcja jest dla mnie podej­
rzana: bo kto definiuje „kapitał społeczny” i decydu­
je, co będzie jego wyznacznikiem? Wieś to miejsce
o takich elementach sieci społecznej, która jest dla
tych ludzi ważna i skuteczna. Struktury krewniacze,
elementy wspierania i współdziałania...
W jednej z tych wiosek mamy na przykład frakcję
społeczników i strażaków. Ludzi niezwykle ambit­
nych. Każde z nich ma swój sposób na zarządzanie
dobrem wspólnym. Ale według własnego kodu, we­
dług własnej wizji. Strażacy mają perspektywę – po­
wiedzmy – remontowo-murarską, społecznicy – żeby
różne rzeczy się działy. Te frakcje się ścierają, ale ci
ludzie są pochłonięci budowaniem wspólnoty. Tym­
czasem ludzie z miasta mają często wrażenie, że tam
jest pustynia, że trzeba edukować, szerzyć kulturę itd.
Wynieść na wyższy poziom.
Tak, przy czym a priori jest założenie, że wyższy
poziom kultury obywatelskiej to ten, który się głosi
– wykłada – na uniwersytetach, przedstawia w pu­
blicystyce... Pada hasło stymulowania rozwoju spo­
łecznego czy gospodarczego przez dostęp do kultury.
To zakłada, że na wsi nie ma dostępu do kultury.
Albo wzmacniania kreatywności. Oni są kreatywni.
Dr Tomasz Rakowski
– etnolog, antropolog
kultury, lekarz, adiunkt
w Instytucie Etnologii
i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu
Warszawskiego, współpracuje z Instytutem
Kultury Polskiej UW.
Zajmuje się antropologią społeczności zdegradowanych i zubożałych, etnograficznie
zorientowaną animacją
kultury, metodologią
badań terenowych,
rzeczami/materialnością w badaniach antropologicznych. Laureat
Nagrody Znaku i Hestii
im. księdza Józefa
Tischnera w 2010 r.
39
Chce pan powiedzieć, że wiedza
wiejskiego majstra jest tyle samo warta
co wiedza inżyniera?
To podstępne pytanie! Odpowiem przykładem.
Pan Wiesław Zielonka, twórca kosiarki z silnikiem
od Frani, jest niezwykłym majstrem. Zbudował wie­
le domów w okolicy. W pewnym momencie zrobił
pianino. W jednym lokalu, bodaj w Skarżysku-Ka­
miennej, zdobył stare pianino, rozbite czy porąbane
w czasie jakiejś bijatyki. Przywiózł je do domu i wy­
remontował. Dorobił struny z drutów wyciągniętych
ze starych opon. Dorobił klawisze z lodówki. To pia­
nino ma nietypowe dźwięki. Zupełnie pokręcone.
Jest to dla mnie coś niezwykle twórczego. Posługiwa­
nie się instrumentami w tak twórczy sposób.
W pewnym momencie pojawił się pomysł – był
to projekt Magdy Lipskiej z Muzeum Sztuki Nowo­
czesnej – żeby spotkać pana Zielonkę z Marcinem
Maseckim, niezwykłym pianistą. Gra Bacha we wła­
snych interpretacjach i jazz.
Był problem, bo kiedy stroiciel przyjechał do Zie­
lonki, to powiedział, że jego pianina w ogóle nie da
się nastroić. Zielonka był oburzony. Udało się jednak
zorganizować koncert na dwa pianina. Masecki dał
niezwykły popis, grając zwariowaną wersję Bacha
na dwóch fortepianach naraz. Ich spotkanie było nie­
zwykle wzruszające. Rozmawiali jak mistrz z mistrzem.
Pan mnie pyta: kto ma większe kompetencje?
Czy inżynier po studiach, czy ktoś, kto w wieku
dwudziestu paru lat rozebrał kilkaset samochodów
i skonstruował z bratem samochód, który jeździ?
Młodzi ludzie konstruują na wsi takie samochody.
To są różne kwalifikacje. Trudno je porównać. Je­
stem lekarzem i uczę się różnych trudnych zabiegów.
Wiem, że praktyka manualna może być niezwykle
trudna. Można przeczytać bardzo dużo książek, ale
to często niewiele daje.
Nie da się porównać majstra Zielonki
z pianistą Maseckim?
Nie da.
Dlaczego ludzie z miasta tak często
pogardzają ludźmi ze wsi?
Nie wiem, czy rzeczywiście pogardzają. Problem
polega na tym, że to bardzo często ludzie, którzy
sami są migrantami ze wsi. Będąc w mieście, sami
rozpoznają kulturę wsi jako wieśniacką i obciacho­
wą. Gorliwiej powielają schemat myślenia, w którym
wieś to peryferie godne pogardy. Dla nich awans wią­
że się z odcięciem od wiejskości – wchodząc w świat
miejski, mogą wejść w dyskurs, który będzie jeszcze
bardziej nakazywał wstydzić się własnych korzeni,
własnych doświadczeń. Tracą język, który określa
ich doświadczenie.
Czy ludziom na wsi można jakoś pomóc?
Trzeba im pomóc? Mówi pan, że w pomaganiu
mieści się kolonializm. Że chodzi o robienie
z nich kogoś na kształt nas, ludzi z miasta.
Że to nie pomoc, ale przemoc. Może więc
zostawić ich samym sobie?
Cały mój projekt jest próbą odpowiedzi na to,
jak działać. Lepszym słowem niż „pomoc” będzie
„wsparcie” albo nawet – „współbycie”. Będzie do­
bre, jeśli jest uczciwe i jest rodzajem barteru. Jeśli
powoduje jakąś przemianę innych ludzi, ale i – sy­
metrycznie – przemianę nas samych.
Nie chodzi mi więc o tworzenie z polskiej wsi Do­
liny Krzemowej. Mam raczej perspektywę humani­
styczną: nie traktuję kultury jako paliwa dla rozwoju
ekonomicznego. Spotykamy ludzi, którzy żyją w spo­
sób niezwykły. ­Próbując ich uformować na nasze po­
dobieństwo, pozbawiamy ich znacznej części siebie.
Nie wyobrażam więc sobie programu kulturalnego,
który nie ma w sobie elementu spotkania, robienia
czegoś wspólnie z nimi, a nie „dla nich”. Bez tego
naprawdę w kulturze nic sensownego zaprojektować
się nie da. Wsparcie musi na wstępie rozpoznawać
lokalne doświadczenia i traktować je serio. Robić
z ludźmi ze wsi coś, co ma w sobie element równo­
rzędności, a nie jest traktowaniem z góry.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
rozmawiał Adam Leszczyński, „Gazeta Wyborcza”
Nadzieja, która nie
Coraz rzadziej słyszę: „Po co adoptowaliście dziecko z niepełnosprawnością?”.
Wydaje mi się, że w społeczeństwie coś się zmieniło. Taką sytuację postrzega
się już jako uprawnioną, normalną. Ale kiedy 25 lat temu adoptowaliśmy syna,
a potem jego siostrę, z porażeniem mózgowym, nieraz słyszeliśmy: świętych
nam nie potrzeba, po co wam taki kłopot! – mówi Krzysztof Liszcz.
Uczy pan nadziei?
Spotykam się z rodzinami adopcyjnymi z całej
Polski. Prowadzę konsultacje i warsztaty. Przyjeżdża
na przykład mama z adoptowanym 14-latkiem, już
praktycznie bez nadziei na to, że będzie między nimi
dobrze. Matka nie potrafi się porozumieć z synem. Stąd
pytania: dlaczego jest tak źle? kto zawinił? Chłopiec jest
zdrowy, ale okazuje się, że to dziecko ma za sobą lata
burzliwych przejść, porzuceń, utratę rodziców biolo­
gicznych, wystawienia na różnego rodzaju toksyczne
zagrożenia. W takiej sytuacji nadzieją jest pokazanie
matce, że on jest coś wart. A chłopcu – że ona go kocha.
Tak po prostu?
Nic nie jest po prostu, ale od czegoś trzeba zacząć.
Na początek robimy listę mocnych stron dziecka. Do­
piero potem przechodzimy do tego, co jest brakiem.
Czasem okazuje się, że chodzi o problem rodzica.
Wtedy poszukujemy wspólnego języka, nadajemy
problemowi perspektywę. Trzeba powiedzieć tym
ludziom: interesujecie mnie i interesuje mnie, co się
z wami dzieje. Wkrótce znowu się spotkamy. Do­
staniecie na ten czas pewne zadania do wykonania.
Macie przed sobą drogę do przejścia. Wtedy pojawia
się nadzieja, która może uleczyć ten miłosny zawód.
Zawód miłosny?
Do adopcji trafiają dzieci po przejściach. Rzadko
w pełni zdrowe. Nawet te zdrowe w sensie cielesnym
są głęboko poranione psychicznie. Jeśli się o tym wie,
pojawia się nadzieja. Natomiast kiedy się to zlekce­
waży albo odrzuci, to mamy zawód. Bo dziecko nie
jest takie, jakie miało być! A przecież ono jest, jakie
jest, i zadaniem rodziców jest się do niego dostroić. Nie
mogą powiedzieć mu na samym początku: słuchaj, tu
się inaczej gra, w tej orkiestrze... Muszą zejść do par­
teru, do jego kompetencji, potrzeb i braków.
© wojtek szabelski
Czy powodem tego zawodu nie jest
traktowanie adopcji jako leku na wcześniej
niespełnione nadzieje o rodzicielstwie?
Dziecko jako brakujący element idealnego
obrazu. Sposób na zaspokojenie
potrzeb rodziców...
Często tak jest. Oczywiście, każdy by chciał, żeby
dziecko było zdrowe, śliczne i mądre. Czekając na wła­
40
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
daje gwarancji
sne, też się na to liczy. Rodzice adopcyjni mogą wpraw­
dzie „wybrać” sobie dziecko, ale korzystanie z tego pra­
wa pociąga za sobą koszty. Może rodzić poczucie winy.
Ktoś adoptuje dziecko zdrowe, ale wcześniej rezygnuje
z dwójki czy trójki dzieci chorych bądź zagrożonych
ciężką chorobą. Jedni przejdą nad tym do porządku
dziennego, inni będą cierpieć i mieć wątpliwości.
I jest oczywiście także perspektywa
dziecka. Ono też ma swoje oczekiwania.
Na co ma nadzieję?
Nasza Ewunia jest z nami od 10 lat, ale dopie­
ro od roku nawiązuje kontakt wzrokowy i pozwala
na kontakt dotykowy. Mówi, że chce się przytulić.
Przez dziewięć lat tego nie robiła. Nowa rodzina może
być dla dziecka obca kulturowo. Wyobraźmy sobie
dziecko romskie, które trafia do rodziny lekarskiej. Cóż
to za kontrast! Ileż trzeba pokory, żeby umieć się spo­
tkać. Po okresie szoku i pewnej oziębłości dla rodziców
albo przeciwnie – zabiegania o nich, jak w miodowym
miesiącu – dziecko na swój sposób zaczyna ich testo­
wać. Potrzeba na to czasu i cierpliwości.
Trzeba na przykład znieść taki okres, kiedy dziecko
adoptowane załatwia potrzeby fizjologiczne tam, gdzie
stoi. Albo daje do zrozumienia, że je tylko to, co jest
z ketchupem. Dziecko bada różne granice, wypróbo­
wuje miłość nowych rodziców, sprawdza, czy może
im zaufać.
Jak zdobyć to zaufanie? Zaufanie
adoptowanego dziecka?
Dobrze, jeśli życie w nowym domu jest uporządko­
wane, ma swój rytm – dnia, tygodnia, posiłków, za­
jęć, wymagań. Te dzieci często takiego doświadczenia
w ogóle wcześniej nie miały. Jak ufać i mieć nadzieję,
kiedy nie wiadomo, co za chwilę będzie? Co się stanie?
Przyjdzie tata czy nie przyjdzie? Wypije czy nie wypije?
Będzie obiad czy nie będzie obiadu? Tak dotąd wyglą­
dało ich życie.
Życie bez poczucia bezpieczeństwa.
Według mnie nadzieja to właśnie bezpieczeństwo.
A żeby do niego dojść, dziecko musi odbyć swoją „cią­
żę” z nowymi rodzicami. Parafrazując słowa profeso­
ra Tomasza Karskiego, dziecko porzucone, przyjęte
do domu adopcyjnego czy zastępczego, powinno być
„na nowo włożone do brzucha”.
To zadanie dla obu stron. Muszą uczyć się
siebie nawzajem...
Tak, to zadanie dla obu stron, na które obie strony
muszą mieć czas. Zauważyłem, że na początku, gdy
dziecko przychodzi do nowej rodziny, mamy tendencję
do składania wielkich obietnic: jest bombardowane ka­
41
lejdoskopem propozycji. A przecież ono nie po to przy­
szło, żeby od razu chodzić na koniki, baseniki, tańce
i w piątym roku życia być zapisane do szkoły salezjań­
skiej. Przyszło do ludzi, którzy powinni je „urodzić”.
Kiedy jakiś większy fragment jego życia przebiegnie
w nowych warunkach, wreszcie dziecko może powie­
dzieć: tak, stawiam na nich. Dopiero wtedy, nie po tych
wszystkich fantastycznych propozycjach.
Jak długo to może trwać?
Uważa się, że około jednej trzeciej życia dziecka. Jeśli
do rodziny zastępczej trafia czterolatek, taki stan osią­
ga mniej więcej po półtora roku. Teoretycznie. Obie
strony przeżywają w tym czasie zetknięcie różnych do­
świadczeń, oczekiwań, charakterów. Jeśli w rodzicach
jest nadzieja, nie oburzają się ani nie mówią, że się
do tego „nie nadają” albo dziecko się „nie nadaje”.
Bywa tak?
Zdarza się, że rodzice adopcyjni po miesiącu czy
kilku oddają dziecko. Od razu jest pytanie: kto nawalił?
kto nie miał nadziei? Przecież dziecko miało prawo jej
nie mieć. Miało prawo być zagubione. Ale ten, kto je
przyjmował, powinien być wyposażony w jakiś star­
towy pakiet nadziei.
Mówi to pan jako lekarz, terapeuta.
Ale sam jest pan ojcem rodziny poskładanej
z fragmentów innych rodzin...
Jesteśmy „poskładani” nawet podwójnie. Dla dwojga
dzieci stanowimy rodzinę zastępczą, dwoje starszych
adoptowaliśmy. Różnica jest zasadnicza. Rodzina za­
stępcza ma jeszcze nadzieję – przynajmniej w naszym
przypadku – że między dziećmi a ich naturalnymi
rodzicami może się zdarzyć coś dobrego. Próbujemy
temu sprzyjać, ale to bardzo trudne zadanie, bo na­
dzieja jest jednostronna. Z tej drugiej strony nie ma
wołania o dzieci, nie ma czekania na ich powrót.
„W rodzinie nic się nie zmienia” – pisze asystent ro­
dzinny w protokołach, przez lata to samo. Taka rodzina
już dawno powinna być objęta jakimś modelem wspar­
cia. Zabranie im dzieci niczego nie zmienia. Przeciwnie:
odciąża ich od kłopotu i pozwala staczać się szybciej.
Nie mają żadnych obowiązków, tylko raz w miesiącu
pójść po zapomogę. Ten system jest naprawdę niedobry.
Siostry Ewa i Julia trafiły do państwa
10 lat temu. Ale wcześniej było z wami
już inne rodzeństwo, Paweł i Kasia.
Słyszycie jeszcze komentarze,
po co wam to było? Po co adoptować
dziecko z niepełnosprawnością?
Coraz rzadziej. Wydaje mi się, że w społeczeństwie
coś się zmieniło. Taką sytuację postrzega się już jako
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
uprawnioną, normalną. Ale kiedy 25 lat temu adop­
towaliśmy syna, a potem jego siostrę, z porażeniem
mózgowym, nieraz słyszeliśmy: świętych nam nie po­
trzeba, po co wam taki kłopot!
Pawła przyjęliśmy jako pięcioletniego chłopca. Jego
dwuletnia siostra rozwojowo była na poziomie trzy­
miesięcznego dziecka. Nie kierowano jej do adopcji
jako przypadek zbyt ciężki do udźwignięcia. Tłuma­
czono nam, że adopcja jej brata zerwała między nimi
więź, że dla nas jest ona obca. Ale nie była. Zmagaliśmy
się z tą myślą. Dziewięć miesięcy to trwało.
Jak ciąża.
Musieliśmy dojrzeć do decyzji. Przeszliśmy całą dro­
gę: od obojętności, przez „nie możemy” i „nie damy
rady”, do zgody. Przełomem była chyba myśl o tym,
co będzie, jeśli za kilka lat Paweł zapyta: „mamo, tato,
a dlaczego nie adoptowaliście ze mną mojej siostry,
tej chorej?”. Co byśmy mu odpowiedzieli? Że o niej
nie wiedzieliśmy? Że nie chcieliśmy, żeby miał przez
nią kłopoty?
Decydujące były słowa z Pierwszego Listu do Ko­
ryntian: „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach
świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemoc­
ne, aby mocnych poniżyć, i to, co nie jest szlachetnie
urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest,
wyróżnił Bóg, by to, co jest, unicestwić”.
Kiedy po prawie roku spędzonym z nami syn usły­
szał, że jedziemy razem do szpitala po Kasię, powie­
dział jedno: „A gdzie ustawimy jej łóżeczko?”. Przez
rok nie wspomniał o siostrze ani razu, żeby nie wpro­
wadzić nas w konsternację. Dzisiaj uważam, że i on
zachował się wtedy bardzo dorośle, i my. Rozważając
adopcję chorego dziecka, trzeba zapytać samego siebie:
podejmę wyzwanie czy nie interesują mnie takie kło­
poty, bo potrzebuję raczej „zagwarantowanej” nadziei.
Moim zdaniem nadzieja to coś, co dotyczy braku gwa­
rancji. Jak tylko przyjęliśmy Kasię do naszego domu,
to od razu pojawiła się nadzieja.
Skąd się brała?
Dała ją współczesna psychologia, mówiąc,
że zmiany są możliwe. Zaczęliśmy szukać pomysłów
na terapię. Otworzyliśmy nasz dom na wolontariu­
szy. Po kilku miesiącach było wokół nas kilkadziesiąt
osób, od uczniów późniejszych klas szkoły podstawo­
wej po emerytów. Dyżurowali codziennie. Nasz dom
wypełniały nie tylko ćwiczenia, terapia, masaże, ale też
śmiech. Dużo zabawy było wokół tej choroby. Pamię­
tam, jak przy ćwiczeniach na drabinkach, po których
dziecko, zwisając, ma pokonywać przestrzeń metodą
małpich chwytów, nagrodą za 10 przejść była... wy­
prawa do sąsiedniego bloku, z windą. Dzieciaki razem
z wolontariuszkami jechały na 13 piętro. Przez okno
42
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
krzyczały do ludzi na dole. Potem zjazd na dół i po­
wrót do domu. Taka dziwna nagroda. A to działało.
Normalne życie się toczyło?
Cały czas coś się działo. Wydawałoby się, że w nie­
dzielę może być trochę ciszy i spokoju. Ale nie, punk­
tualnie o ósmej rano dwie wolontariuszki dzwoniły
do drzwi. Przez osiem lat! Nie można było dłużej
pospać, tylko trzeba było się przygotować, dom po­
sprzątać, dzieciom dać śniadanie, bo mieliśmy plan
działania z osobami, które nam poświęcały tę niedzie­
lę. Można powiedzieć, że żyliśmy w bajce.
Ale chyba cały czas bajkowo nie było. Jak nie
zwariować w trudnych momentach? Jak radzić
sobie, kiedy nie ma postępów albo bardzo
trudno je osiągnąć?
Kiedy razem z żoną przyjęliśmy Kasię do naszego
domu, w 1988 r., moja teściowa miała 77 lat i masę
własnych kłopotów ze zdrowiem. Ale zaczęła poma­
gać, i to bardzo intensywnie. Pisała dla Kasi książeczki
do nauki czytania. Wyjeżdżała z nią w różne miejsca.
Opiekowała się nią, kiedy my byliśmy zajęci. W tej
kondycji dotrwała do 94 roku życia. Skoro ona mogła
to robić, to my, młodsi od niej o pokolenie czy dwa,
byliśmy podobnie nakręceni. Cała rodzina nieźle
działała i chyba dlatego nie zwariowaliśmy. Nadzieja
to zaproszenie do działania i przyjęcia na siebie zadań,
które wybijają nas z dotychczasowego spokoju. U nas
najważniejszym zadaniem były potrzeby córki.
A co z potrzebami innych domowników?
Pomoc najsłabszemu ogniwu wymagała, by każdy
zrezygnował z jakiejś części siebie. Nie uważaliśmy,
że to coś złego. Rodzina to nie jest system, w którym
dzieli się każdemu po równo, tylko – trochę jak w wy­
śmianym komunizmie – każdemu według potrzeb.
Jeśli oddaję swój czas na potrzeby mojego dziecka,
robię to też z własnej potrzeby. Gdyby było inaczej,
gdybym zamknął się w swoich potrzebach, to może
byłyby z tego jakieś rozwody... Ale my po prostu za­
łożyliśmy, że mamy alarm i wszystkie ręce na pokład.
Każdy, tak jak może, staje do wylewania wody z łód­
ki. Dziecko wybiera ją łyżeczką, dorosły rondelkiem.
Do tego jeszcze wolontariusze – skoro obcy ludzie
mogli dawać nam swój czas i siły, my musieliśmy być
do ich dyspozycji, panować nad sytuacją. Gdy nie pa­
trzy się zbyt daleko, tylko wiosłuje z uporem każdego
dnia, to można czasem dopłynąć w ciekawe miejsce.
Może spotkać człowieka pozytywna niespodzianka.
Jakie były u was?
Syn skończył pedagogikę, jest już samodzielny. Cór­
ka skończyła liceum i dwie szkoły policealne. Pracuje
w internetowym portalu maturzystów, gdzie się zaj­
muje bazą danych szkół. A miała przez całe życie leżeć
w domu opieki społecznej. Ma już 27 lat. Jest otwarta,
koresponduje z ludźmi, pięknie śpiewa, umie sama
o siebie zadbać. Poza domem nie jest zupełnie samo­
dzielna, potrzebuje czyjejś asysty albo przemieszcza
się ze specjalnym balkonikiem. Ma pomysł na siebie.
Ma marzenia, ale też rozterki – nie ma na przykład
chłopaka, choć to się przecież też innym zdarza. Jak
to rodzice, niepokoimy się o jej przyszłość, ale z in­
nych powodów.
Czego się obawiacie?
Zastanawiamy się, na kogo Kasia będzie mogła li­
czyć, kiedy nas zabraknie. Ma dwie przybrane młod­
sze siostry, ma starszego brata. Ale każde z nich samo
pokieruje swoim życiem. Nie możemy im kazać zaj­
mować się siostrą. Możemy tylko przygotowywać ją
tak, żeby umiała sygnalizować swoje potrzeby, stawiać
warunki, być otwartą na innych ludzi i ich potrzeby.
Wiara też pomaga nadziei?
Oczywiście, chociaż dzisiaj w Polsce niechętnie
się o tym mówi. Wstydliwie chowa się gdzieś ducho­
wość człowieka. Ludzie boją się moralizatorstwa czy
Bóg wie czego. A tu chodzi o otwartość na dobro, sza­
cunek dla innych.
Krzysztof Liszcz,
lekarz psychiatra,
wraz z żoną Katarzyną
Kałamajską-Liszcz
(historykiem sztuki)
adoptowali dzieci
z FAS (Fetal Alkohol
Syndrom), czyli
alkoholowym zespołem
płodowym. Nagrodzeni
za wszechstronną
pracę na rzecz dzieci
obarczonych takim
syndromem. Laureaci
nagrody Znaku i Hestii
im. księdza Józefa
Tischnera z 2009 r.
43
Za sprawą swoich przybranych dzieci
zawodowo zajął się pan problemem FAS,
czyli wad wrodzonych spowodowanych przez
alkohol spożywany przez matki w czasie
ciąży. Jak poważne to zjawisko?
Rocznie takich dzieci rodzi się kilkaset albo więcej,
ale nie ma ich w oficjalnych statystykach. Polski rejestr
wrodzonych wad rozwojowych w ogóle nie uwzględnia
FAS. Na przestrzeni 15 lat odnotowano może 30 przy­
padków. Nasza diagnostyka tym się nie zajmuje. Ofi­
cjalnie tych dzieci właściwie nie ma!
Dlaczego?
Spotykam się z opiniami, że szkody poalkoholowe
dzieci są nieistotne, że przesadzamy, że wtrącamy się
w czyjąś ciążę i w prywatne decyzje ludzi. Udało mi
się utworzyć punkt konsultacyjny FAS w Gdyni tylko
dlatego, że jest to zespół specjalistycznych poradni pro­
wadzony przez wydział polityki społecznej i nie ma
nic wspólnego z funduszem zdrowia. Tymczasem pro­
blematyka ciąży alkoholowej i szkód poalkoholowych
u dzieci wymagają szerokiego medycznego zaangażo­
wania w ich rozpoznawanie i profilaktykę.
Pijany noworodek i jego matka – czasami
słyszy się o takich przypadkach.
Rzeczywiście, lekarze niekiedy diagnozują FAS u no­
worodka. Takich przypadków jest kilkanaście w roku,
a tylko kilka z nich zostaje udokumentowanych.
I na tym się kończy. Potem dziecko trafia do różnych
poradni, w zależności od tego, co mu dolega. Jeśli ma
wadę nerek, jest leczone przez urologa, jeśli ma wadę
kręgosłupa – przez ortopedę. Ale nikt nie zbiera tego
w całość i nie ustala związków z alkoholem. A to waż­
ne, by zapobiegać kolejnym ciążom alkoholowym.
Jeśli matka rodzi pierwsze dziecko z wadą serca
czy wadą układu nerwowego, a w ciąży piła alkohol,
to ta kobieta powinna być od razu objęta opieką. Iść
na odwyk, mieć asystenta rodzinnego. Jeżeli tak się nie
stanie, najczęściej będzie piła dalej. Gdy rodzi troje,
czworo czy pięcioro dzieci, to każde kolejne jest coraz
bardziej obciążone uszkodzeniami. Jest tak, bo stan
zdrowia matki się pogarsza, tolerancja alkoholu wzra­
sta, a jej możliwości materialne najczęściej się kurczą.
Znam rodzinne domy dziecka, w których wychowuje
się po kilkoro rodzeństwa jednej mamy pijącej. Ojco­
wie bywają różni. Ale mama pije cały czas, przez 20 lat.
I nikt tego nie diagnozuje, bo uważa się na przykład,
że rozpoznanie picia narusza intymność matki.
Jak to zmienić?
To właśnie najtrudniejsze. Żaden ośrodek akade­
micki nie ma zakładu naukowego, badawczego czy
edukacyjnego, który by się zajmował FAS. Jedyną
osobą, która zrobiła habilitację z tej problematyki,
jest profesor Ludwika Sadowska. Napisała dużą pra­
cę na temat jakości życia i zdrowia dzieci w rodzinie
alkoholowej. 20 lat temu! Głos wołającego na puszczy.
Dotąd próbowaliśmy zbudować przyczółek poza medy­
cyną. Na mapie Polski są to punkty w Toruniu, Gdyni,
Żywcu... W Krakowie dopiero teraz powstaje pierw­
sza pracownia w szpitalu św. Ludwika. W tym roku
­rusza pierwszy polski program badawczy nad dziećmi
z FAS. Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów
Alkoholowych obejmie nim 2,5 tys. dzieci szkolnych,
które przejdą badania przesiewowe. Wyłoniona zosta­
nie grupa 250 dzieci do dalszych szczegółowych ba­
dań. Może to coś zmieni. Na razie nie mamy nawet
polskich statystyk.
Cały czas przeciera pan szlak?
Tak, razem z grupą osób, z którą współpracuję,
mamy takie poczucie. Okres pionierski. Postanowi­
liśmy, że aby zwiększyć naszą siłę przebicia, zrobimy
doktoraty. Tej wiosny mam obronę, na starość mi się
zachciało. Jeśli mi się uda, obkolęduję kilka ośrod­
ków akademickich, fundusz zdrowia. Widzę nadzieję
w działaniu, tworzeniu rozwiązań. Przecież zostanie
po nas tyle, ile zrobimy.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
rozmawiała Magdalena Jacoń
Agata Wilam
Edukacyjna kreatywność
ierwszaki AD 2013 cho­
dzą do szkoły, jaką pamię­
tają ich rodzice, a nawet
dziadkowie. Nauczyciel
z reguły stoi w niej pod ta­
blicą i mówi. Dzieci – słu­
chają. Ten model trzyma
się mocno, chociaż słabo
odpowiada na współcze­
sne potrzeby. Należy do wzorców edukacyjnych
z XIX w., z czasów rewolucji przemysłowej!
Oczywiście, potrzeba stabilności jest u nauczycieli
i rodziców naturalna. Rozumiem, że z troski szukają
sprawdzonych metod. Ale to oznacza rutynę i przy­
czynia się do szkolnego skostnienia. Tymczasem
kryzys, jaki przechodzi Europa, jest nie tylko gospo­
darczy. To kryzys myśli, wartości, kultury. I także
systemów nauczania. Świat się zmienił i stare metody
przestały do niego przystawać. Uważam, że można
wprowadzić nowe, stawiając na kreatywność – dzie­
ci, nauczycieli, a także rodziców. I całego systemu.
Kreatywność dzieci wydaje się oczywista. Ale nie
wystarczy stwierdzić, że są twórcze, a potem przez
lata metodycznie tę kreatywność... tłumić. Warto
uczynić z niej fundament nowego modelu nauczania.
Tworząc Uniwersytet Dzieci sześć lat temu, zapyta­
liśmy je, czego chciałyby się dowiedzieć. Powstała
słynna już dziewięciometrowa lista pytań. Niedawno
jeden z naszych studentów spytał, dlaczego człowiek
ma dwie dziurki w nosie. Pary oczu i uszu można
jakoś uzasadnić, ale dziurki w nosie? Dziecięca umie­
jętność zaobserwowania czegoś, nad czym dorośli
przechodzą do porządku dziennego, może być prze­
łomowa dla edukacji.
Ciekawość trzeba też ciągle podsycać. Dzieci nie
powinny uczyć się tylko wtedy, kiedy ktoś im każe.
Tymczasem szkoła właśnie taką postawę kształtu­
je. Stawia wymagania tak, że z czasem dzieci ogra­
niczają się do tego, co jest absolutnie niezbędne.
Prędzej czy później rozczarowują się szkołą. Jeśli
nawet nie w podstawówce, to w gimnazjum. Starsi
uczniowie od nauki uciekają, jak tylko odhaczą za­
danie domowe.
Im dzieci są młodsze, tym więcej się uczą, wca­
le o tym nie wiedząc. Dlatego uważam, że szansą
na początek większych zmian w polskiej szkole
P
Agata Wilam
– założycielka
Uniwersytetu Dzieci,
działającego od 2007 r.
w Krakowie. Instytucja
wykorzystuje wzorce
akademickie do kształcenia
dzieci poza szkołą.
Ma ośrodki również
w Warszawie, Wrocławiu
i Olsztynie. W wykładach
i warsztatach prowadzonych
przez naukowców uczestniczy
kilka tysięcy dzieci w wielu
od 6 do 14 lat. Agata Wilam
została laureatką Nagrody
Znaku i Hestii im. księdza Józefa
Tischnera w 2011 r.
44
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
była reforma wprowadzająca do niej sześciolatki.
Dzieci sześcioletnie wnoszą do szkoły dzieciństwo
ze wszystkimi jego przywilejami: zabawą, spon­
tanicznością, swobodą poznawania i zadawania
pytań. A przecież są to także potrzeby siedmio-,
ośmio‑ i dziewięciolatka. Dzieci – i te przedszkolne,
i te wczesnoszkolne – nigdy nie są bezczynne i cały
czas się uczą. Kiedy osłuchują misia za pomocą za­
bawkowego stetoskopu, kiedy budują najwyższą wie­
żę z klocków i sprawdzają, czy się przewróci, a także
kiedy testują, ile łyżeczek cukru można rozpuścić
w szklance herbaty. Powodzenie reformy zależało
od gotowości szkoły, dorosłych i dzieci. I to dzieci są
przygotowane najlepiej! My udowodniliśmy, że ma­
luchy są gotowe nawet na uniwersytet.
ednym z wymogów niezłej, moim zdaniem,
podstawy programowej z 2009 r. jest kształ­
cenie u dzieci myślenia naukowego. Brzmi
może groźnie, choć w potocznym rozumieniu chodzi
o myślenie w ogóle. Naukowcy prowadzący badania
doświadczalnie szukają odpowiedzi na nurtujące ich
pytania. Doprowadziliśmy do spotkania dzieci z na­
ukowcami, co mogło się wydawać absurdalne czy
wręcz niepotrzebne. Szybko przekonaliśmy się jed­
nak, że jednych i drugich łączy właśnie ciekawość.
Mogą się więc wzajemnie inspirować. W dodatku
edukacja jest tak ważną sferą życia publicznego,
że warto do niej zaangażować najlepszych ludzi: zna­
jących się na różnych dziedzinach wiedzy, a przy
okazji entuzjastów. Dzisiaj podobnych dziecięcych
uniwersytetów, mniejszych i większych, w całej Pol­
sce jest około 150.
W „laboratorium”, jakim jest Uniwersytet Dzie­
ci, pracujemy także nad metodami nauczania, któ­
re mogą być przydatne w szkołach. Przyjeżdżamy
do nich z naukowcami i przywozimy z sobą wszystko,
co potrzebne podczas zajęć. Czasem akwaria z pa­
jąkami, czasem meteoryty. Przeważnie jednak są
to rzeczy, które nauczyciele sami także mogą zdobyć.
Po zajęciach dzieci są zachwycone, zainspirowane
do własnych eksperymentów i działań. Nauczyciele
z reguły również. To jednak tylko pojedyncze lekcje,
w dodatku prowadzone w zasięgu ośrodków uniwer­
syteckich. Jak tą wiedzą – zarówno naukową, jak i me­
todyczną – podzielić się z pedagogami w całym kraju?
J
W szkolnej codzienności nauczyciele mają pro­
Jeśli coś im nie gra, wprowadzamy poprawki. Każdy
gram do „przerobienia”. W najmłodszych klasach cel
taki scenariusz uwzględnia specjalistyczną wiedzę,
nadrzędny to nauka czytania, pisania i liczenia. Nie
ale jest tak opracowany, by nauczyciel mógł go bez
zawsze zostaje czas na rozwijanie zainteresowań. Nie
problemu zrealizować w klasie.
zawsze też nauczycielowi wystarcza specjalistycznej
Oczywiście, w każdej tak przygotowanej lekcji naj­
wiedzy, by zgłębiać z dziećmi tajniki lasu albo zasady
ważniejsze jest to, by uczniowie aktywnie poprzez
działania urządzeń domowych.
własne działania poznawali świat.
Na naszych oczach dokonuje się zmiana roli
Już niedługo do dzielenia się swoją wiedzą zapro­
nauczyciela. Można się spodziewać, że za 5–10 lat
simy innych naukowców, artystów, przedsiębiorców,
nauczyciel będzie mentorem
programistów, lekarzy, dzien­
dzieci. Kimś, kto kieruje ich
nikarzy. Wszystkich, którzy
uwagę, dopowiada, w yzwa­
chcą i potrafią dzielić się
Zawód nauczyciela
la pewne działania, podsuwa
wiedzą w dziedzinach, które
ciekawe źródła, a nie jest jedy­
to jedna z kluczowych są już teraz albo będą w przy­
nym przekaźnikiem wiedzy.
szłości interesujące dla dzieci.
profesji: niezwykle
Już przestał nim być. Mało
Świetnym przykładem dzia­
wymagająca,
tego, w pewnych dziedzinach
łania, a jednocześnie źródła
dzieci mogą wiedzieć od niego
wiedzy w całości zbudowane­
przyciągająca
znacznie więcej. Niektóre będą
go na zaangażowaniu społecz­
entuzjastów,
specjalistami od wojskowości
nym jest Wikipedia. Odzwier­
ale też sprzyjająca
z czasów drugiej wojny świato­
ciedla ona ducha dzisiejszych
wej, inne bez trudu wymienią
czasów: nieustającą zmianę,
wypaleniu i frustracji.
sto gatunków dinozaurów, jesz­
sąsiedztwo spraw fundamen­
Nauczyciele
cze inne będą potrafiły zapro­
talnych i niszowych, uhono­
przygotowują dzieci
gramować robota albo zrobić
rowanie wiedzy powszech­
stronę internetową.
nej. Osobiście przyznałabym
do życia w szybko
Jestem g łęboko pr z eko ­
Nobla jej twórcy. Podobnie
zmieniającym się
nana, że zawód nauczyciela
zresztą prestiżowa między­
świecie. Być może
to jedna z kluczowych profe­
narodowa nagroda w dziedzi­
sji: niezw yk le w ymagająca,
nie edukacji – np. Sokratesa
w świecie, którego
prz yciągająca entuzjastów,
albo
Comeniusa – powinna
jeszcze nie ma.
ale też sprzyjająca wypaleniu
być przyznawana wybitnym
i frustracji. Nauczyciele przy­
innowatorom, reformatorom
gotow ują d z ie c i do ż yc ia
i nauczycielom.
w szybko zmieniającym się świecie. Być może
A co jest miarą kreatywności całego systemu
w świecie, którego jeszcze nie ma. Prawdopodob­
­e dukacji? Otwartość na nowe rozwiązania i go­
nie opartym na coraz bardziej złożonej wiedzy.
towość do rozmowy o ciekawych pomysłach, na­
wet tych pochodzących spoza szkoły. Nawet tych
o Uniwersytet Dzieci może zrobić dla na­
„z Księżyca”. Potwierdza to przykład z innej dzie­
C uczycieli? Pracujemy nad internetową plat­ dziny. Najbardziej przełomowe i innowacyjne tech­
formą wiedzy, bazą gotowych scenariuszy
nologie rodzą się w firmach garażowych. Rzadziej
edukacyjnych. Na początek piszą je współpracujący
tworzą je wielkie koncerny, a tym bardziej państwo.
z nami naukowcy – popularyzatorzy wiedzy. Wszyst­
To istota sukcesu Doliny Krzemowej. Jeśli powstaną
kie scenariusze są „testowane na dzieciach”: uczest­
odpowiednie warunki dla zmian w polskiej szkole,
nicząc w wykorzystujących je zajęciach, to one
resztę zrobią ludzie. Mają masę dobrych pomysłów
sprawdzają, czy wszystko jest zrozumiałe i ciekawe.
i nadziei.
n
45
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Nadzieja pozwala
obudzić się rano
Dla osób, którym pomagam, musi być jasne, że nie
jestem ich przyjaciółeczką, nie jestem „ziomką”. Jestem
siostrą zakonną, znam swoją rolę, mam specjalne zadania
do wykonania. Mówię uczciwie, gdzie jest granica. Ja nie chcę
zbawić całego świata. Bóg zbawi. To jego dzieci, nie moje.
Ja też mam swoje życie – mówi siostra Anna Bałchan.
Przychodzi do was kobieta po przejściach,
z podbitym okiem, zaniedbana. Co jej siostra
mówi? Wszystko się ułoży? Bóg jest miłością?
Nie moralizujemy, nie pouczamy, nie oceniamy. Je­
śli uciekła od męża, który od lat ją bije, zastanawiam
się tylko nad tym, co kiedyś musieli jej zrobić, żeby
znosiła takie totalne poniżanie. Co ta kobieta musi
mieć wkręcone na swój temat, że teraz daje się tłuc.
Rozmawiamy. Ale ostatecznie to ona musi do tego
dojść. Sama musi znaleźć swoją drogę z piekła.
Ale tak znów niebiańsko u was nie jest...
I niektóre kobiety mają z tym problem. Problem
z zasadami. Pomagamy im, ale na naszych warunkach.
Każda dziewczyna obowiązkowo przechodzi terapię
albo leczenie. Musi przestrzegać regulaminu, uczest­
niczyć w swoich dyżurach porządkowych. Jeśli lawi­
ruje, kłamie, kombinuje – reagujemy. Mówię jej wtedy
wprost: nie posprzątałaś po sobie, już drugi raz mu­
siałam zrobić to za ciebie, to nie w porządku i jestem
na ciebie wkurzona. Obie strony uczą się tej rozmowy.
46
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Próba sił?
W pewnym sensie tak. I nie zawsze musimy po­
stawić na swoim. Chcemy umieć słuchać tych kobiet.
Rozumieć ich historie. Nie każdy i nie zawsze będzie
gotowy na pomoc. Nie jest tak, że im więcej my damy,
tym więcej ktoś przyjmie. To tak jakby się uprzeć, żeby
pojemność szklanki wlać do kieliszka.
Zgłaszają się do was kobiety ofiary. To bywa
przemoc domowa, zmuszanie do prostytucji,
handel ludźmi. Ale nie zawsze przychodzą
tylko zahukane, skrzywdzone istotki.
Czy wasze podopieczne też bywają złe?
Nie, nie. Zupełnie inaczej. Nasiąkają złem. Ofiary
przemocy często same stają się katami. Zupełnie nie­
świadomie. Dać dziecku w łeb to jest norma. W ich
świecie nikt z nikim nie dyskutuje. Jak komuś coś w to­
bie nie pasuje, obrywasz. Z jednej z strony musimy
otoczyć taką kobietę opieką. Ale z drugiej – pokazać
jej, kim sama stała się dla swojego dziecka. Krzyw­
dzisz je – mówimy. Nie zawsze to rozumieją. Nie
© gRAżYNA MAKARA/AGENCJA GAZETA
od razu potrafią zobaczyć we własnym dziecku istotę
z uczuciami i godnością. Trudno przerwać ten zaklęty
krąg przemocy.
Ale jednak go przerywacie – i pracują
przy tym z siostrą właściwie same kobiety.
Tak jest łatwej?
Kobieta skrzywdzona szybciej przyjmie pomoc
od innych kobiet. Facet nie wejdzie do ich pokoju
i nie powie: ubierz się lepiej, pomaluj, zadbaj o sie­
bie. Dopiero na kolejnym etapie terapii angażujemy
pary mieszane, kobiety i mężczyzn. To ma im pokazać,
że ona i on potrafią się normalnie dogadać. Ale przez
ten babiniec mamy też problemy. Zupełnie prozaiczne.
Są u nas, jak mówiłam, również dzieci. Mali chłop­
cy. I jak ich nauczyć siusiać po męsku? I w ogóle jak
ich nauczyć męskości?
Niby przez przypadek przychodzą więc mężowie na­
szych pracownic. Odwiedzą, zagadną. Jest też palacz,
który sam prowadzi rodzinę zastępczą. Jak pojawia
się u nas z tymi wszystkimi kluczami, kombinerkami,
to dzieciaki już lecą, żeby zobaczyć, co on tam robi.
Widzą życie lepsze od tego, które miały do tej pory.
„Siostra Anna od prostytutek” – tak podobno
o siostrze mówią?
Przesada. Medialnie tak jakoś wyszło. W ośrodku
mamy miejsca dla 15 kobiet plus ich dzieci. Są to ko­
biety w kryzysie – ofiary przemocy domowej, handlu
ludźmi czy kobiety, które chcą oddać dziecko do adop­
cji. Dziewczyn uwikłanych w prostytucję jest tylko
kilka procent.
Kiedyś zdarzyło się, że było ich u nas pięć. Od razu
okopały się w swoim gronie i zaczęły dominować,
wprowadzając styl „poprzedniego życia”, w tym ję­
zyk i zachowania. Musiałyśmy ingerować, żeby miały
szansę zacząć inaczej funkcjonować w relacjach i po­
strzeganiu świata.
To im daje nadzieję na coś lepszego?
Dawać nadzieję to budzić marzenia. Czasami py­
tam je: jak będzie wyglądał twój dom? One się wtedy
oburzają, krygują, że gdzie, jaki dom, przecież one
nic nie mają! Ale ja ciągnę temat, tak po babsku.
A kolor ścian jaki? A zasłony? – pytam. I zabieram je
do IKEI. I łazimy tak i zachwycamy się tymi małymi
mieszkankami. Potem, z czasem, zaczynają marzyć.
Bo już wiedzą o czym! Widzą jakiś konkretny wzór.
Wcześniej go nie miały. Kiedy mają cel, potrafią zrobić
wiele, żeby go osiągnąć.
Wzór na dom?
Właśnie! Wzór. W ośrodku mamy też taki pokazo­
wy pokoik. Mały jest. Ale wszystko ma: telewizor, łóż­
47
ko, stół. Kolorowe ściany. I potem okazuje się, że kiedy
któraś z tych dziewczyn wreszcie urządza własny kąt,
dziwnym trafem powtarza te same kolory, identyczne
rozwiązania. Przejmuje wzór, którego wcześniej nikt
jej nie dał. Potem idziemy dalej: jak sobie wyobra­
żasz swoją rodzinę, jaką chcesz być mamą, jaki ma
być ojciec dla twoich dzieci, co będzie najważniejsze
w twojej rodzinie? Oprócz tego, co zewnętrzne, po­
znają pewne zasady komunikowania się, opieki nad
dzieckiem, tworzenia lepszych relacji...
Zdarza się, że taka kobieta zaczyna
wszystko od nowa, ale potem wraca
do tego, który ją bije.
Oczywiście, zdarza się. Ale w życiu jest jak w tangu:
idziemy do przodu, a potem krok do tyłu. Chyba każdy
tak czasem ma. Nie mogę się wkurzać o to, że ktoś
znów upadł. Ja przecież robię to samo! Na przykład
odchudzam się całe życie. Przeszłam tyle kuracji od­
chudzających, że jestem w tym specjalistką. A jak wi­
dać, nadal świetnie wyglądam! Wiem, co powinnam
robić, jak się odżywiać... Wiem, że kawy nie powinnam
za dużo pić, a tymczasem rozmawiamy tu i już dopi­
jam drugą, bo taka dobra. To ostatecznie mój wybór.
Biorę to na siebie. I one też. Trzeba mieć ten szacun dla
innych. I cieszyć się tym, że ta nasza dziewczyna przy­
najmniej przez moment doświadczyła czegoś fajnego.
I jest nadzieja, że wróci.
Zostawiam to Bogu. Zwariowałabym, gdybym cały
czas o tym myślała. Najbardziej smutno jest oczywi­
ście z powodu dzieci. Cierpią najbardziej. Dorosły
sobie jakoś poradzi.
Wiele razy tak siostra się zawiodła,
poczuła się oszukana?
Tysiąc razy byłam okłamana! Ale ja jestem koman­
dosem. Nie poddaję się.
Zawsze tak było?
Urodziłam się z rozszczepem podniebienia, dziąsła
i wargi. Moi rodzice byli przeszczęśliwi, że w ogóle
żyję. Ale potrzebne były operacje. Udało się, dzięki
Bogu i partii.
Do Boga pewnie się modliliście. A partia?
Przyjaciel ojca był dość wysoko postawiony. Pomógł
wysłać mnie do Polanicy na operację. Ale to nie było
łatwe dzieciństwo. Wychowałam się w Mysłowicach.
Śląskie familoki. Śląska ulica. Nie ma co ukrywać,
jeśli inaczej wyglądasz, mówisz inaczej i trudno cię
zrozumieć, zaczynasz być po prostu prześladowany.
A to cię uczy, że jeśli mają ci dać spokój, musisz mieć
jakieś atuty. Pieniądze? Nie. Jakieś ekstratalenty? Nie.
Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera
Postawiłam na siłę i strach. Inne dzieciaki musiały się
mnie bać. Stawałam się zła. Kiedy ktoś mnie zaczepiał,
były bijatyki.
A potem ta twardzielka została mechanikiem
obróbki skrawaniem.
Miałam inne plany. Chciałam iść do zawodówki,
a potem szybko znaleźć pracę w kopalni. Przy takiej
taśmie na sortowni węgla. Ręcznie to się robi. Kamień
po kamieniu.
Co w tym ciekawego?
To ustawiało życie. Dawało samodzielność. Szybko
były pieniądze, książeczka górnicza, czyli przywile­
je. Z nią łatwiej można było zdobyć to, co normalnie
niedostępne. Kupić pralkę albo sedes. Obróbka skra­
waniem to wymysł ojca. Żeby mieć średnią szkołę.
W zasięgu moich możliwości było tylko liceum za­
wodowe. Mój geniusz matematyczny wykończył pię­
ciu korepetytorów. Byłam załamana, żyć mi się nie
chciało. Ciężko było.
Ale ojciec mi wytłumaczył, że cokolwiek w życiu
będę chciała robić, to średnia szkoła mi się przyda.
Byłam uparta, w końcu zdałam maturę. W tamtym
czasie przekonałam się, jak to jest, kiedy chcesz coś
zrobić, a nie możesz przeskoczyć samego siebie.
Siostra Anna Bałchan
ze Zgromadzenia Sióstr
Maryi Niepokalanej
założyła Stowarzyszenie
PoMOC dla Kobiet i Dzieci,
które od 2004 r. prowadzi
w Katowicach całodobowy
Ośrodek RehabilitacyjnoWychowawczy dla kobiet
w kryzysowej sytuacji życiowej – m.in. ofiar przemocy,
handlu ludźmi oraz przymuszonej prostytucji. W 2008 r.
za tę działalność otrzymała
Nagrodę Znaku i Hestii
im. księdza Józefa Tischnera.
48
A skąd się wziął pomysł na habit?
W liceum zaczęłam czytać Pismo Święte. I tam było
napisane, że Bóg mnie wybrał. No ładnie – pomyślałam.
Mogłeś lepiej wybrać... Nie od razu to zrozumiałam.
Ale słowa, które przeczytałam, dotknęły mnie. Przez
nie doświadczyłam Jego rzeczywistej obecności w so­
bie. Poczułam się piękna, pełna godności, i zaczęłam
zastanawiać się nad tym, czego ode mnie oczekuje. Jaki
jest, Boże, Twój plan wobec mnie? To nie było jeszcze
powołaniem do życia zakonnego. To było powołanie
do bycia chrześcijaninem z osobistego wyboru. Dla­
czego powołanie zakonne? Nie wiem, zapytam Jezusa,
jak przejdę na drugą stronę życia...
Później, już w habicie, poszła siostra
szukać ludzi?
Dostałam zadanie. Był taki moment, że zu­pełnie wy­
siadłam psychicznie i fizycznie. Klasyczne objawy
depresji. To były moje początki jako streetworkerki.
Za bardzo się nakręciłam. Byłam do dyspozycji przez
24 godziny na dobę. I nagle dopadła mnie bezsilność.
Nie mogłam spać. Nie mogłam wstać. Byłam agresyw­
na. Wszystko mnie wkurzało. Nawet modlić się nie
potrafiłam. Tylko powtarzałam: Jezu, zmiłuj się nade
mną. Nic więcej. I wtedy to ja musiałam poprosić o po­
moc. Były leki, terapia, psychiatra. Na dwa miesiące
trzeba było zapomnieć o pracy.
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
Tak się nauczyłam, że sobie też muszę postawić
granice. Muszę mieć dystans do tego, co robię. Żeby
lepiej pomagać. W życiu musi być równowaga. Możesz
na tyle pomagać innym, by nie zatracić siebie. Ważne
jest, by mieć czas na sen, odpoczynek, relacje z innymi
ludźmi i czas przed Bogiem...
To możliwe?
To musi być możliwe. Muszę mieć prywatne życie.
Dobre życie, żeby potem mieć co przekazać tym moim
dziewczynom. Tak samo pozostali pracownicy. Są
do ich dyspozycji, towarzyszą, ale każdy pracuje osiem
godzin dziennie. Potem wraca do swojego domu. Ma
zapomnieć o robocie, bo inaczej by ześwirował.
Muszą być stabilni...
Tak. I muszą trzymać się swojej roli. Dla osób,
którym pomagam, musi być jasne, że nie jestem ich
przyjaciółeczką, nie jestem „ziomką”. Jestem siostrą
zakonną, znam swoją rolę, mam specjalne zadania
do wykonania. Mówię uczciwie: tyle mogę dać, tyle
poświęcić. A tu jest granica. Nie mogę być przez całą
dobę nakręcona. Już to przerabiałam. Ja nie chcę zba­
wić całego świata. Bóg zbawi. To jego dzieci, nie moje.
Ja też mam swoje życie. Sprawy duchowe, bliskich mi
ludzi i wspólną pasję, zespół Siostra Anna i Przyjaciele.
Śpiewam i cieszę się każdą taką chwilą, koncertem,
nagraną płytą. Bywam w domach moich przyjaciół,
w ich rodzinach. Jestem szczęśliwą kobietą. Nie umiem
być sama. Potrzebny jest mi kontakt z ludźmi. Dla wła­
snej nadziei i poczucia piękna.
Zwłaszcza gdy się tak często bywa w tym
mniej pięknym świecie.
Nie czarujmy się. Jak człowiek wywozi obornik,
to trudno, żeby się nie ubrudził. Wszystko na nas od­
działuje, porusza. Obrzydzenie, zniesmaczenie – wiele
razy tak czułam. Niesmak, że człowiek człowiekowi
może zrobić tyle zła. Przychodzą takie momenty, kie­
dy ma się dość. Kłócę się wtedy z Najwyższym.
Rozmawiacie?
I to jak! Gdyby ktoś mnie wtedy widział... Nagadam
się, nagadam, ale rano wstaję i robię to samo. Trzeba
bardzo pilnować, żeby wiary nie zatracić. Ta praca po­
zwoliła mi przypomnieć sobie, kim jest Anioł Stróż,
zakumplować się z nim od nowa.
Albo zawierzasz Bogu i idziesz tam, gdzie cię posłał.
Albo wpadasz w lęk i masz świadomość, co ci może
grozić, i świrujesz ze strachu. Nadzieja pozwala obu­
dzić się rano. Gdyby nie było nadziei, nie byłoby sensu
w życiu. Jak to fajnie, że nie jest gorzej, niż jest. Potrze­
buję tej mocy, żeby nie pójść do diabła.
rozmawiał Piotr Jacoń, TVN24
Ks. Józef Tischner
Myśli o nadziei
Człowiek doświadcza siebie najgłębiej, gdy czuje, że jest jakąś nawet dla samego siebie
tajemniczą wartością. Nadzieja to najgłębszy sposób ochraniania owej wartości.
Człowiek broni siebie swą nadzieją i swą nadzieją walczy o swą ludzką twarz.
Człowiek jest w nadziei częściej tym, który słucha, niż tym, który mówi.
Jego istnienie to bezustanne uleganie jakiejś nadziei. Losem człowieka jest: dać się
pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać.
Wszystko to, co przeżywamy, może być potraktowane albo jako nieszczęście,
albo jako łaska. Przeżywając czas jako nieszczęście, giniemy pod jego ciężarem.
Przeżywając ten sam czas jako łaskę, stajemy się jakby artystami historii.
Człowiek, który błądzi, widzi świat normalnie. Kiedy widzi drzewo, mówi „drzewo”,
kiedy widzi dom, mówi „dom”. Nie kłamie. Ale błąd zakradł się gdzieś głębiej.
Można powiedzieć, że ten błąd jest błędem nadziei – człowiek idzie za niewłaściwą nadzieją.
Gest „pokładania nadziei” jest jednym z najbardziej tolerancyjnych gestów człowieka.
Z powiernictwa nadziei rośnie więź między ludźmi, tworzy się wspólnota
– także wspólnota Kościoła. Dlatego w Kościele biada takim, którzy są bez nadziei.
Nie wolno dopuszczać do człowieka takich doświadczeń, które by mu odbierały
nadzieję, ale wolno i trzeba dopuszczać takie, które próbują jego nadzieję.
Trzeba człowiekowi powiedzieć: jesteś większy niż twoja rozpacz. Twoja nadzieja
jest większa, jest obietnicą. I mówi to Bóg.
Ewolucja nowoczesnych społeczeństw poszła przede wszystkim w kierunku
wytworzenia dystansu: „Niech mi drugi nie następuje na odcisk, to ja mu też
nie nastąpię”. Żeby od tego dystansu przejść do gestu miłosiernego, żeby zanieść
drugiemu jedzenie, trzeba uruchomić zupełnie inną logikę. Logika interesu
prowadzi tylko do monad bez okien, do pozoru miłości bliźniego – ale to wszystko.
Wydawca Grupa Ergo Hestia
Redakcja: Biuro Komunikacji
Grupy Ergo Hestia; współpraca:
Wojciech Bonowicz, Adam Leszczyński,
Magdalena Jacoń, Piotr Jacoń.
Fotografie na s. 6–7: Stanisław Ciok,
Krzysztof Kusz, Daniel Malak/Znak,
Tadeusz Późniak (2), Wojtek Szabelski (2),
Leszek Zych (2), Agencja GAZETA (3),
EAST NEWS (9), FORUM, PAP (3),
REPORTER (9). Ilustracje Mirosław Gryń.
Projekt graficzny, łamanie
i korekta – redakcja „Polityki”.
Współpraca Magda Beneda.
Druk
Wszelkie prawa zastrzeżone;
Grupa Ergo Hestia 2013
Wychowują jedynie ci, którzy mają nadzieję.
Kiedy patrzę na moją robotę jako księdza i filozofa, wtedy łapię się
na tym, że przez te kilkadziesiąt lat pracowałem głównie nad ludzką nadzieją.
Nad miłością innych człowiek nie pracuje, bo każdy sam musi pracować nad swoją
własną miłością. Prawdę powiedziawszy, nad wiarą też nie ma co pracować,
bo to jest łaska Boża, albo komuś dana, albo – niestety – nie dana. Natomiast
nad ludzką nadzieją od przedszkolaka, ucznia, aż do dorosłego w rozmaitych
sytuacjach, na rozmaitych życiowych zakrętach wciąż trzeba pracować.
opracował Wojciech Bonowicz
50
Przewodnik Kulturalny. O nadziei
mecenas
kultury
www.ergohestia.pl

Podobne dokumenty