Roman Frister

Transkrypt

Roman Frister
Roman Frister
Nazywam się Roman Frister, urodziłem się w 1928 r. Moi rodzice osiedlili się w
Bielsku na południu Śląska, mieście z rozwiniętym przemysłem tekstylnym. Zderzały się tu
kultury polska i niemiecka. Miasto sąsiadowało z Beskidami, które opadały stopniowo do
dolin – zielonych latem i białych zimą – tworząc atmosferę sielskiego spokoju. Wydawało się
naturalne, że piękno i spokój nigdy nie zostaną przerwane. Miałem doskonałe warunki dla
idealnego szczęśliwego dzieciństwa. Mój dom, jak wiele w Bielsku, wybudowany był w stylu
charakterystycznym dla Cesarstwa Austriacko-Węgierskiego – bogato zdobiony. Ojciec miał
palarnię, w której były fotele, przenośny barek i biblioteka z drzewa orzechowego. Spędzał
tam czas z przyjaciółmi. W mieście kipiało życie, a rozwijający się biznes potrzebował usług
prawniczych. Raz w miesiącu rodzice pozwalali mi siedzieć obok ich ważnych gości przy
obiedzie. Zakładałem wtedy marynarkę i krawat, żeby matka mogła być dumna z manier,
jakich mnie nauczyła. Nie zawsze potrafiłem poskromić małego diabła, który mieszkał we
mnie, i czasami denerwowałem rodziców. W takich przypadkach ojciec dzwonił dzwonkiem
przypominającym kształtem krasnala z bajek. Wtedy z kuchni wychodziła Paula, nasza
służąca. „Zabierz go do pokoju” – mówił z poważną miną. Paula podawała mi rękę, a ja
szedłem za nią posłusznie, w sercu jednak czułem radość.
W mojej szkole uczyło się około pięciuset dzieci z zamożnych rodzin. Ojciec wolał,
żebym poszedł do hebrajskiej szkoły i zachował żydowską tożsamość w nieżydowskim
otoczeniu. Nasza szkoła nazywała się „Żydowska Szkoła Podstawowa im. Kraszewskiego”,
ale ponieważ patronem szkoły był polski pisarz, dziennikarz i historyk, wykładano w niej po
polsku. Dopiero od czwartej klasy uczono nas Biblii i hebrajskiego. Tak inteligencja chciała
zachować tradycyjne wartości. Mój ojciec szukał najlepszej ścieżki pomiędzy dwoma, a
nawet trzema światami: kulturami polską, niemiecką i żydowską. Czy mówiłem już o
lekcjach jazdy konnej? Boże, jak przeklinałem zamiłowanie ojca do kawalerii, zwłaszcza
kiedy wypadałem z siodła. Dwa razy w tygodniu musiałem zaspokajać jego tęsknotę za
dniami, kiedy służył w wojsku u Józefa Piłsudskiego, jednego z ojców polskiej
niepodległości. Jeździłem na koniach, które zawsze wydawały mi się dzikie, mimo że były
ujeżdżone, a do tego często zmęczone.
Jeśli się nie mylę, miałem dziesięć lat, kiedy w Bielsku pojawił się Zeew (Włodzimierz)
Żabotyński i wygłosił płomienne przemówienie o programie repatriacji. Zdobył tym serce
mojego ojca. Być może dlatego podczas następnych wakacji rodzice wysłali mnie na
wakacyjny
obóz
sponsorowany
przez
Betar
(młodzieżowa
organizacja
rewizjonistycznego) w magicznej wiosce Cherek, u stóp najpiękniejszej góry regionu.
ruchu

Podobne dokumenty